Józef Ondrusz GODKI ŚLĄSKIE VAVHXSO vmsVis az aiN§ve i viNvaod zsnaaNOjazof ' MIEJSKI BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu ł ZN KLAS. NR INW. W i© Józef Ondrusz, 1973 Illustrations © Marie Malecka, 1973 PIĘKNY JEST ŚLĄSK CIESZYŃSKI. TU WYSTRZELAJĄ W NIEBO DYMIĄCE KOMINY KOPALŃ I HUT, TAM ZNOWU SMUTNE KOLUMNY JODEŁ I ŚWIERKÓW DOSTOJNIE KOŁYSZĄ SIĘ NA WIETRZE I DUMNIE SPOGLĄDAJĄ ZE STROMYCH ZBOCZY BESKIDZKICH NA CAŁY TEN UMIŁOWANY KRAJ OD MOSTÓW JABŁONKOWSKICH AŻ GDZIEŚ PO BOGUMIN. ŻYJE TU LUD DOBRY I PRACOWITY, SERCEM CAŁYM PRZYWIĄZANY DO TEJ ZIEMI OBFITUJĄCEJ W CZARNE DIAMENTY, SKĄPO JEDNAK RODZĄCEJ SMACZNY I PACHNĄCY CHLEB. ZA TO KWIATY KWITNĄ TUTAJ WSZĘDZIE. PEŁNO ICH NA ŁĄKACH I MIEDZACH, NA UGORACH IPRZYDROŻACH, NA CZARNYCH HAŁDACH I KAMIENISTYCH GRONIACH BESKIDZKICH. DO TYCH KWIATÓW PODOBNE SĄ STARODAWNE OPOWIEŚCI LUDOWE, KTÓRYCH SPOTYKAMY TUTAJ NIEPRZEBRANE BOGACTWO. MIESZKAJĄ ONE W PROSTYCH LUDZKICH SERCACH. STAMTĄD JE POZBIERAŁEM I SKROMNĄ ICH WIĄZANKĘ ODDAJĘ TOBIE, DROGI CZYTELNIKU. KOCHAJ JE TAK MOCNO, JAK TEN PROSTY LUD ŚLĄSKI, KTÓRY JE STWORZYŁ I W SERCACH SWYCH PRZECHOWAŁ. J.O. I O POCZĄTKACH MIAST, WIOSEK, KOŚCIOŁÓW I ZAMKÓW i O ZAŁOŻENIU CIESZYNA Dawno, bardzo dawno temu, kiedy na ziemiach polskich oddawano cześć Światowidowi, Perunowi, Pochwistowi, Ładzie, Marzannie i innym bożyszczom z drzewa i kamienia wyciosanym, w drewnianym grodzisku pośród puszcz nieprzebytych mieszkał książę Leszek, który rządził wszystkim polskim ludem. Lubili go ludzie, bo był im dobrym władyką. Książę Leszek miał trzech synów — Bolka, Leszka i Cieszka. Synowie księcia żyli na ojcowskim grodzisku szczęśliwie, strzelali z kusz, jeździli końmi, uczyli się ciskać włóczniami, a kiedy wyrośli na zgrabnych młodzianów, wówczas ze swymi drużynami do puszcz jeździli na łowy. Pewnej nocy letniej sen jakoś do księcia nie przychodził, więc władyka wyskoczył z posłania i udał się na szczyt wieży zamkowej, ażeby tam na świeżym powietrzu przesiedzieć do rana, bo w komnacie gorąc i duszność dokuczały mu niezmiernie. Przeszedł ganek wydła-żony bukowymi dylami, minął straże pochyleniem włóczni oddające mu honory, a potem wszedł do wieży i schodami piął się powoli w górę. — Ach, jaka piękna noc! — odetchnął książę głęboko świeżym powietrzem i usiadł wygodnie na dębowej ławie. Noc była naprawdę piękna. Po bezgwiezdnym niebie płynęła powoli srebrna tarcza księżyca, a leciutki wiaterek przynosił gdzieś z głębi puszczy miodny zapach kwitnących lip i chłodził swym tchnieniem rozjaśnione czoło władyki. Książę Leszek zadumał się i wsłuchał w subtelny poszum puszczańskich drzew. O czym one gwarzą? Przymknął powieki, bo tak się lepiej myśli i słucha. A kiedy po długiej chwili otworzył oczy, daleko, w tych stronach, gdzie słońce codziennie schodzi z nieba do puszczy, błyszczały na niebie trzy gwiazdy. — Trzy gwiazdy! — szepnął władyka. — A jak jasno świecą, jak mrugają! 11 Znowu się zamyślił. I on ma trzech synów. Czyżby to znak jakiś dali mu bogowie? Tak, to bardzo dziwne, że tylko trzy gwiazdy rozbłysły dzisiaj na niebie. Jaki też świat jest w tamtych stronach? Inny, czy taki sam jak tutaj? Jacy ludzie tam mieszkają? Znowu spoyrza\ na migocące gwiazdy i znowu przypomniał sobie swych synów. — Akurat! Bolko, Leszko i Cieszko... — mówił cicho sam do siebie i wodził palcem od gwiazdy do gwiazdy. Pogrążył się w myślach. ~ Już wiem' teraz już wiem, co zrobię! --- powiedział po chwili do siebie z radością i zerwał się z ławy. Wychylił się z wieży na zewnątrz i zawołał w dół: — Hej, wy tam, strażniki! Do mnie tu chodźcie, a chyżo! Na podwórcu ozwały się szybkie kroki i w mig potem zastukały na schodach prowadzących na wieżę. Przed księciem stanęła wezwana straż. — Czego chcecie, władyko? — Idźcie mi zaraz i synów moich tu sprowadźcie/ Straż poszła, a Leszek z powrotem usiadł na ławie, zapatrzył się w gwiazdy i oczekiwał synów. Nie trwało długo, a na wieży zjawili się wszyscy trze}: Bolko, Leszko i Cieszko. Podeszli do ojca. Straż sta- — Tam, widzicie? Widzicie te gwiazdy? — spytał książę i wskazał ręką na zachód. — Tak, widzimy! — odparli synowie. — Trzy są te gwiazdy, tak jak i wy trzej jesteście. To bogowie jakiś mi znak dają. Skoro się tylko świt uczyni, pojedziecie w tamte strony. Wszyscy trzej. Każdy ze swoją drużyną. Każdy obierze inną drogę. Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie. A teraz już idźcie i każcie budzić drużyny. Niechaj przygotowania czynią w drogę, bo nowy dzień za chwilę zaświta. Idźcie! Młodzianie odeszli, a książę na nowo pogrążył się w zadumie. Jeszcze wschód słońca nie rozzłocił nieba na dobre, a już synowie władyki ze swymi drużynami byli gotowi do drogi. Trzy grupy jeźdźców I 12 uzbrojonych w kusze i włócznie trzymały rumaki u pysków, a Bolko, Leszko i Cieszko na samym przedzie stali i oczekiwali swych rodziców. Wyszli niebawem na ganek, a synowie podbiegli do nich i do nóg im się rzucili. Krótkie było pożegnanie synów z matką i ojcem, bo w mig potem trębacze zagrali na rogach wsiadanego. — Jedźcie i wracajcie szczęśliwie! — krzyknął z ganku władyka i powiał synom czapką na pożegnanie, a księżna życzyła im szczęśliwej drogi ruchem ręki. Bolko, Leszko i Cieszko również powiewali swymi czapkami, a ich drużyny lasem podniesionych włóczni żegnały księcia i księżnę. W wysokim częstokole rozwarto bramę na ścieżaj. Ozwały się rogi, zastukały końskie kopyta, a w chwilę potem dziedziniec opustoszał. Jeźdźcy pojechali, a księżna z księciem poszli na wieżę, żeby jeszcze stamtąd patrzyć za nimi tak długo, dopóki nie znikną w nieprzejrzanej gęstwie puszczy. Zaraz na podgrodziu bracia pożegnali się z sobą i pojechali ze swymi drużynami na zachód. Każdy inną drogą. W pierwszym dniu jeden drugiemu dawali znać o sobie graniem na rogach myśliwskich, ale już nazajutrz odgłosy trąbienia stawały się coraz to cichsze i mniej wyraźne, aż w podwieczór zupełnie umilkły. Bracia ze swymi drużynami jechali teraz każdy swoją drogą. Jechali długo i długo, bo wiele już razy słońce rozbłysło na niebie i zgasło, i dużo już nocy jeźdźcy przespali w nieprzebytej puszczy. Często przystawali w drodze i na swych rogach myśliwskich grali, a potem nasłuchiwali uważnie, czy nie doleci do nich choć odgłos jakiś, co by im znać dawał, w której stronie bratnia drużyna się znajduje. Ale nic, nic do ich uszu nie doszło prócz szumu puszczańskich olbrzymów. Bracia ze swymi drużynami jechali i jechali... Żywili się zwierzyną, w którą puszcza obfitowała, pragnienie gasili przy krynicach wytryskających z ziemi. Drużyna Leszka podczas swej wędrówki natrafiła na niewielką rzeczułkę. Niegłęboka i nieszeroka była ta rzeczułka i płynęła w tę samą stronę, w którą drużyna na koniach zdążała. Zaraz więc Leszko 13 •A postanowił, źe od teraz pojadą jej brzegiem, w tym samym kierunku, w jakim ona płynie. Pragnienie bardzo im dokuczało, bo słońce piekło niemiłosiernie, a od samego rana nie natrafili jeszcze na źródło, z którego mogliby się napić wody. W rzece było jej pod dostatkiem, to prawda, ale przed kil-loi dniami padał ulewny deszcz i tak ją zmącił, że Judzie pić jej nie mogli. Minęło już południe, a jeźdźcy wciąż jeszcze jechali spragnieni. Zbliżali się do jakiegoś wzgórza. Leszko wyprzedził drużynę, bo drużyną obraca. chwilowo zapomniał, bo tuz u stop Ale Leszko o graniu na rogu cnwi Po ZaspOKOjemu t^o__ nie jechać, bo tak ślicznego miejsca nigdzie jeszcze dotąa mc n«F------- i tak smacznej wody nigdzie jeszcze dotąd nie pili. Tu, obok źródełka przenocują, a jutro rano, równo ze słonkiem wyruszą w dalszą drogę. Konie, puszczone wolno, pasły się spokojnie, a drużyna rozsiadła się wokół źródełka i gwarzyła. Leszko przypomniał sobie postanowienie, jakie powziął, nim spostrzegł źródełko, więc wybiegł na sam wierzchołek wzgórza, przytknął do ust swój róg myśliwski i zagrał w cztery strony świata. Kiedy echo umilkło, gdzieś daleko, bardzo, bardzo daleko ozwał się róg. Ktoś grał tak samo jak Leszko. Zabiło mocno Leszkowe serce. — Czyżby to był któryś z braci? Teraz Leszko raz po raz grał na rogu, a tamten ktoś nieznajomy zaraz mu tak samo odpowiadał. Leszko przywołał swą drużynę na wierzchołek wzgórza, gdzie wszyscy słuchali dalekiego grania. 14 — Głos coraz to bardziej wyraźnieje — powiedział ktoś z Leszkowej drużyny — isto ten człowiek za naszym graniem idzie. — Może nie jeden, ale cała drużyna! — ozwał się inny. — Wyznacz czterech. Niechaj idą ku źródłu, bo ogień trza rozniecić, a tego zabitego w drodze jelenia obedrzeć ze skóry i upiec. Isto się wszystkim chce jeść, a i tamci, którzy w naszą stronę jadą, kąskiem nie pogardzą — zwrócił się Leszko do czarnowłosego drużynowego. Czterech odeszło, a reszta pozostała na wzgórzu i niecierpliwie wypatrywała swe oczy w dalekość, czy aby nie jedzie już stamtąd ten, którego zbliżanie się róg myśliwski raz po raz oznajmiał. A Leszko niekiedy oczy przymykał i myślał o braciach... Mięso jelenia dopiekało się nad ogniem, kiedy róg zabrzmiał znów wśród puszczańskich dębów i lip. Przybywający ludzie musieli już być stąd o kilka strzelań z łuku, więc Leszko zszedł ze swymi towarzyszami ze wzgórza ku źródłu. Wkrótce wśród drzew ozwały się ludzkie głosy i parskanie koni wietrzących w pobliżu wodę. Zaraz potem spośród drzew wyłonili się jeźdźcy. — Swoi! — ktoś krzyknął. Leszkowi aż dech zaparło. Słówka jeszcze nie zdążył wyrzec, a już jeden z przyjezdnych pędził do niego z radosnym okrzykiem: — Dyć to Leszko! Leszko! Witaj, bracie! — Bolko! Witaj, witaj! Witajcie nam wszyscy! Bracia padli sobie w ramiona, a ich drużyny witały się wzajem gromkimi okrzykami i rzucaniem czapek w górę. Pytaniom nie było końca. Przecie kupa czasu już się nie widzieli, mieli sobie zatem o czym opowiadać. Tyle przejechali roztolicznych okolic, tyle przygód najrozmaitszych przeżyli. — A Cieszka nie spotkałeś? — spytał brata Bolko. — Nie, nie spotkałem. — Gdzie się też będzie obracał? — Sam nie wiem... — powiedział cicho Leszko — isto się z nim uwidzimy dopiero w ojcowskim grodzisku. — Będzie nam już trzeba wracać. 15 r^mMmmut — Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie — rzekł nam rodzic na drogę. Będzie trzeba wracać, będzie trzeba... — Ale teraz już we dwoje. — Lepiej nam się pojedzie. — Żeby tak jeszcze Cieszka spotkać gdzieś w drodze i razem wrócić... — To by już dziw był dziwucny... Pogawędkę braci przerwał drużynowy Leszka; przyszedł powiedzieć, że jadło już gotowe. Leszko objął brata wokół szyi i zaprowadził do ogniska, gdzie służba ćwiartowała i rozdzielała pieczeń jelenią. Drużyny rozsiadły się wokół na trawie. Jadło smakowało wszystkim. Po spożyciu posiłku wysłał Leszko kilku swoich jeźdźców na przeciwległy brzeg rzeki zobaczyć, jaka tam okolica. Rozkazał, żeby wrócili przed nocą. Kilku ludzi ruszyło z kopyta, a reszta wypoczywała przy źródle i gwarzyła. Już słońce zeszło z nieba, a noc czarna swym gwieździstym płaszczem powoli otulała świat, kiedy na przeciwległym brzegu cicho płynącej rzeki ozwały się ludzkie głosy. To wracali wysłani przez Leszka jeźdźcy. Ludzie przy źródle nie spali jeszcze. Siedzieli w krąg na polance, wpatrywali się w dogasające ognisko, wsłuchiwali się w poszum puszczy, co już też powoli do snu się kładła, i czekali. Gwarzyli cicho albo nucili jakieś tęskne, może w tym poszumie puszczańskim zasłyszane melodie, ażeby odpędzić sen, który przymykał im powieki. Nie można przecie zasnąć, dopóki tamci nie wrócą. Niedługo potem zażbulgotały w rzece końskie kopyta. — Wracają! — powiedział głośno Leszko i zerwał się z ziemi. — To nie oni — rzekł po chwili — to muszą być jacyś obcy ludzie, bo dużo koni brodzi przez rzekę, isto jakaś obca drużyna... Teraz zerwali się wszyscy i pobiegli do rzeki. — Kto wy? — krzyknął Leszko. — Swoi! — odkrzyknął jeden z przyjezdnych, co już przebrodził rzekę, zeskoczył z konia i pobiegł do Leszka stojącego na samym przedzie z Bolkiem. — Jeszcze mnie nie poznajecie? — zawołał znowu przybyły i roześmiał się głośno. tSKBt- — Cieszko! — krzyknęli bracia razem. — Witaj, bracie! — Witajcie, witajcie! Uradowani bracia ściskali się długo. Wkrótce wszyscy jeźdźcy byli już na brzegu i witali się serdecznie z drużynami Bolka i Leszka. Tamtych kilku wysłanych przez Leszka również wróciło. — Gdzieżeście się spotkali? — spytał Bolko Cieszka. — Hań pod tymi górami — wskazał zapytany ruchem ręki w tę stronę, gdzie za dnia można było zobaczyć siny pas gór. — Postanowiliśmy już tam zanocować, ale skoro twoi ludzie nadjechali, zaraz siadaliśmy na koń i wio tu do was. Ognisko na nowo rozgorzało ogromnym płomieniem. O śnie nikt teraz nie myślał. Było trzeba przecież napiec mięsa dla drużyny Cieszka, bo od samiuteńkiego rana nikt nic w ustach nie miał. A i tak tyle mieli przeżyć, że sen wszystkich opuścił. Z płonących drew sypały się skry, a ludzie gwarzyli o swych przygodach. Noc mijała... Już gwiazdy poczęły gasnąć na niebie i świt się czynił, a ludzie siedzący w krąg dogasającego ogniska wciąż mieli o czym opowiadać. Tyle przecież dziwów zobaczyli i tyle przygód przeżyli! Naraz Leszko podniósł rękę na znak, że chce coś ważnego powiedzieć. Kiedy głosy ucichły, odezwał się głośno: — Uradziliśmy z braćmi, że już dalej nie pojedziemy. Tu, obok zdroju wypoczniemy, a kiedy słońce będzie wschodziło po raz trzeci, ruszymy w drogę do grodziska. Ale wrócimy tu na zwiesnę, z ludźmi tu przyjedziemy i na wieczną pamiątkę szczęśliwego spotkania zbudujemy na tym oto wzgórzu gród warowny, który nazwiemy Cieszynem, bo z naszego spotkania wszyscy się bardzo cieszymy. — Hura! — krzyknęły drużyny. — Jutro poszukamy głazów i zdrój ten nimi obłożymy — kończył Leszko. — Uczynimy zeń studnię, aby nam zawsze przypominała, że tu po długiej wędrówce zeszliśmy się wszyscy zdrowi i szczęśliwi. — A że się tutaj zeszli trzej bracia, nazwiemy ją Studnią Trzech Braci! — zawołał drużynowy Leszka, co przyjęły drużyny głośnymi okrzykami radości. 17 Takie jest podanie o założeniu Cieszyna. W Cieszynie, na prawym brzegu Olzy, znajduje się do dziś Studnia Trzech Braci. Wewnątrz żelaznej nadbudowy, na dużej płycie żelazne! widnieje zaś taki oto napis: ROKU 810 WIAROPODOBNE ZAŁOŻENIE MIASTA CIESZYNA PRZEZ TRZECH SYNÓW LESZKA Ill-go KRÓLA POLSKIEGO. TRZE BRACIA KSIĄŻĘTA, BOLKO, LESZKO I CIESZKO, ZESZLI SIĘ PO DŁUGIEJ WĘDRÓWCE PRZY TYM ŹRÓDLE I CIESZĄC SIĘ ZBUDOWALI NA PAMIĄTKĘ MIASTO, KTÓRE MIANO CIESZYN OTRZYMAŁO. O ZAŁOŻENIU JABŁONKOWA Nie było kiedyś w dolinie Olzy ludzkich osiedli. Okolice tutejsze były kamienistymi ugorami, których nikt nie uprawiał, i lasami, które w przeciągu wielu wieków zeszły z pobliskich zboczy beskidzkich do samych niemal brzegów rzeki. Nie był to jednak kraj odludny. Rokrocznie zapędzali się tutaj ze swymi myśliwskimi drużynami książęta cieszyńscy, urządzający w okolicznych borach wspaniałe łowy na jelenie, odyńce, rysie i inną gawiedź leśną. Znacznie częściej rozlegały się tutaj nawoływania kupców i furmanów, bo prowadził tędy starodawny szlak handlowy od strony dzisiej - 18 hznej szej Słowacji poprzez Cieszyn i dalej w kierunku Bramy Morawskiej', czy też odległego Wrocławia. Bogaci kupcy przywozili tędy na swoich wozach kosztowne towary z dalekiego świata, które w Cieszynie na inne wspaniałości wymieniali lub za złote dukaty sprzedawali. Chłopscy furmani zaś borykali się mozolnie z kopiastymi furami rud miedzianych, które transportowali z odległych kopalń węgierskich aż gdzieś do wrocławskich oficyn hutniczych. Mozolili się kupcy i furmani, męczyły końskie zaprzęgi, nie dziw więc, że od czasu do czasu przystawały zdrożone kolumny, ażeby wypocząć, doskwierający głód zaspokoić i ugasić dokuczliwe pragnienie. Najmilszym, najbardziej upragnionym i najniecierpliwiej przez wszystkich wypatrywanym miejscem postoju była jabłonka rosnąca u stóp pobliskich groni beskidzkich. Tuż obok niej wytryskało z ziemi źródło orzeźwiającej wody, na pobliskich łąkach rosła soczysta trawa„ a niedaleko stąd płynęła Olza. W niej poganiacze poili zdrożone konie, które następnie, puszczone, wolno spasały soczystą trawę na okolicznych łąkach. Tymczasem kupcy i furmani zażywali w cieniu rozłożystej jabłonki błogiego wypoczynku. Mijały lata za latami, jabłonka u stóp groni beskidzkich rok w rok zakwitała i rodziła smaczne owoce i coraz częściej turkotały tędy ładowne wozy furmańskie. Nikt już na pewno nie pamięta, kiedy się to stało i czyja to była robota, bo nawet najstarsze dokumenty o tym milczą, ale pewnego roku tuż obok źródła i jabłonki zbudowano duży dom zajezdny. Przestronne były w nim izby dla podróżnych i jeszcze prze-stronniejsze stajnie dla koni. Łatwiej już było spędzać kupcom i furmanom chłodne noce w błogim śnie i niepogodne dni na wypoczynku. I znów mijały lata. Wokół domu zajezdnego z roku na rok przybywało zabudowań, w okolicy rosły coraz to nowe domy, do osady ściągali ludzie. Jabłonka z biegiem czasu spróchniała i do cna zmarniała. Pozostała tylko nazwa, bo zarówno przejezdni, jak i stali mieszkańcy nazwali nową osadę Jabłonką. A osada stale rosła i mieszkańców w niej przybywało, aż ze skromnej wioski podgórskiej powstało dzisiejsze miasto Jabłonków. Starodawne źródełko przetrwało do czasów dzisiejszych. Zamienione 19 w studnię, znajduje się tuż obok jabłonkowskiego ratusza. Przetrwała też pamięć o tamtej jabłonce z hańdawnych czasów. Uwieczniono ją bowiem na pierwszej pieczęci miasta Jabłonkowa, pochodzącej sprzed przeszło dwustu lat. Na owej pieczęci znajduje się samotnie rosnąca jabłoń, pod którą wypoczywa jakieś zwierzę. Pieczęć jest jednak bardzo niewyraźna, toteż jedni twierdzą, iż zwierzęciem tym jest jeleń, inni znów, że owca. Kłócić się o to wszakże nie potrzeba, bo jabłonkowianie godzą się i na jelenia, i na owcę. Okolice Jabłonkowa obfitowały kiedyś w jelenie, jabłonkowianie zaś, znani jako znakomici tkacze, trudnili się również hodowlą owiec. O ZAŁOŻENIU ORŁOWEJ Mieszko, książę cieszyński, był zapalonym myśliwym, toteż często wyprawiał się na łowy w okoliczne bory. Pewnego razu wybrał się ze swą żoną i liczną drużyną na polowanie w okolice dzisiejszej Orłowej. W samo południe drużyna książęca zatrzymała się u stóp wzniesienia porośniętego stuletnimi dębami. Myśliwi przyrządzali posiłek na ognisku. Księżna i książę weszli tymczasem na wzniesienie i odpoczywali na pniu strzaskanego przez piorun olbrzymiego dębu. Naraz na niebie pojawił się biały orzeł dźwigający w swych szponach upolowaną zdobycz. Ptak obniżył lot i upuścił swój łup na ziemię. Księżna przestraszyła się ogromnie. Wkrótce potem urodził się syn, któremu dano na imię Kazimierz. Szczęśliwy książę kazał zbudować w miejscu urodzenia syna kaplicę. Później las okoliczny wykarczowano, a na wyrębisku zbudowano osadę, którą na pamiątkę zdarzenia z orłem nazwano Orłową. 20 O POWSTANIU WĘDRYNI Dawno, dawno temu, kiedy pod Beskidami rozciągały się rozległe lasys w okolice Czantorii z dalekiego gdzieś świata przybył zdrożony wędrowiec. Chłop to był prosty, który przed okrutnym panem z własnej dziedziny musiał uchodzić, gdyż ten okrutnik dybał na jego nędzne życie. Uciekał biedak dniem i nocą odwiecznymi lasami, przez cierniste krzaki się przedzierał, wędrował spragniony, wyczerpany i z sił opadły. Straszliwe zmęczenie zwaliło go wreszcie z nóg i zasnął długim, kamiennym snem. Spał spokojnie wiele godzin, bo prześladowcom nie udało się wytropić wędrowca. Kiedy się ocknął, posłyszał szmer pobliskiego źródła. Uradowany, ugasił pragnienie kryształową wodą i zaspokoił głód kawałkiem suchego owsianego placka. Potem rozejrzał się po okolicy i postanowił się tu osiedlić. Koło źródła zbudował chatę i osiadł tam na stałe. Z biegiem czasu w tych miejscach powstała nowa osada. Od wędrowca nazwano ją Wędrynią. Mieszkańcy Wędryni umieścili później na swej pieczęci gminnej postać zmęczonego i wspierającego się na lasce wędrowca. Uczcili w ten sposób pamięć założyciela swej wsi. ŻYWOCICE Na drodze prowadzącej z Suchej Górnej do Cieszyna leży wieś Żywocice. O powstaniu nazwy tej wsi opowiada następujące podanie: Kiedyś, przed setkami lat, kraj nasz pokrywały rozległe bory. Osiedli ludzkich nie było w całej okolicy. Tylko tu i ówdzie na skraju kniei stała zadymiona chata węglarzy, którzy tutaj ścinali drzewa i w miele-rzach wypalali węgiel drzewny. 21 Odwieczne bory rozdzielała na dwie części droga biegnąca z Karwiny przez Suchą do Cieszyna. Najczęściej jeździli nią kupcy z towarami. Prawie w samym środku kniei, tuż koło drogi, wytryskało z ziemi źródełko. Woda jego była czysta jak kryształ i zimna jak lód, bo słońce nigdy tutaj nie zaglądało. Nie dziwota więc, że każdy podróżny czy wędrowiec albo i kupiec, przejeżdżający tędy z towarami, zatrzymywali się przy nim i źródlaną wodą krzepili siebie i zdrożone konie. Po jakimś czasie zwiedzieli się o owym źródle rozbójnicy. Zauważyli, że kupcy tutaj odpoczywają i popasają konie, więc przenieśli się w okolicę źródła. Łatwo im tu było zasadzać się na przejeżdżających, rabować ich towary i pieniądze, a nieraz i mordować. Ponieważ obok źródła wielu kupców straciło życie i mienie, dlatego z czasem źródło owo nazwano „źródłem żywota". Po wielu, wielu latach zmienił się wygląd tych okolic. Osiedlili się tam ludzie, karczowali lasy, uprawiali ziemię. W pobliżu „źródła żywota" powstała wieś, którą pierwsi jej mieszkańcy nazwali Żywocicami. O OKRUTNYM BELCE Rycerz Bełko ze swą liczną służbą zamieszkiwał stare zamczysko pomiędzy Bystrzycą a Jabłonkowem. Odziedziczył je po swych przodkach wraz z ogromnymi lasami i bezmiernymi polami, na których wszyscy okoliczni ludzie odrabiali krwawą pańszczyznę. Biedacy ci w pocie czoła musieli harować na pańskich łanach, a okrutny rycerz całymi dniami i nocami hulał na zamczysku, urządzał biesiady i turnieje. Często podczas takich hulanek dosiadał konia i objeżdżał swe pola3 ażeby popatrzyć, jak ludzie pracują. Często niejednego biedaka nahają ćwiczył tak strasznie, że omdlałego i skrwawionego musieli pachołcy dworscy znieść z pola. Raz zdarzyło się nawet, że Bełko swoim ogrom- 22 nym mieczem zarąbał chłopa dlatego, że ten za późno uskoczył z drogi przed koniem rycerza. Takim okrutnikiem był Bełko. Huczne turnieje, zabawy i biesiady pochłaniały ogromne sumy pieniędzy, a kasa świeciła pustkami. Skąd wziąć pieniędzy na hulanki? Bełko patrzył raz przez okno na drogę biegnącą w pobliżu zamczyska i zobaczył jadące od węgierskiej strony ciężkie wozy kupieckie, pełne kosztownych towarów. Konie zmęczone długą drogą szły powoli, obok nich noga za nogą wlekli się woźnice. Podróż kupców trwała niekiedy ca-łymi tygodniami, nie dziwota więc, że konie i ludzie byli bardzo zmęczeni. Długo tak patrzył Bełko na jadące wozy, aż naraz przeleciała mu przez głowę czarna myśl, żeby ze swymi pachołkami napaść na kupców i do szczętu ograbić ich z bogactw. Zaraz też krzyknął na służbę i kazał za chwilę stawić się zbrojnie na podwórzu. Potem włożył na siebie lśniący pancerz, ciężki miecz zdjął ze ściany, przypasał do boku i wyszedł z komnaty. Na dziedziniec zbiegli się pachołcy uzbrojeni w miecze i nahaje. Bełko wskazał ręką w stronę drogi, w kilku słowach przedstawił swój plan* a potem krzyknął głośno: — Na koń! Po kilku minutach pachołcy z dzikim wrzaskiem wpadli na spokojnie jadących kupców. Rzucili się na nich, nahajami walili i rąbali mieczami. Pomordowanych ludzi pogrzebano przy drodze, a zrabowane towary powieziono na kupieckich wozach do zamczyska. Z rycerza Bełki stał się krwawy rabuś. Zamczysko dniami i nocami huczało od wiwatów, śmiechów, okrzyków i zgiełku. Na drogach tymczasem czatowały rozstawione straże okrutnika. Gdy tylko zobaczyły zbliżające się wozy kupieckie, od razu dawały znać na zamek, że trzeba popędzić na zasadzkę. Kupcy, nauczeni smutnym doświadczeniem, podróżowali teraz przez okolice Belkowego zamczyska większymi gromadami. Nic to jednak nie pomagało, bo napastnicy byli lepiej uzbrojeni i doskonale znali okolice, Kto z przejezdnych podczas potyczki nie padł trupem albo nie uciekł z życiem, ten musiał marnieć w zatęchłych lochach zamczyska. Jęczeli tam ludzie całymi latami. 23 Długo i bezkarnie grasował Bełko pomiędzy Bystrzycą a Jabłonkowem. Nawet oddział wojska wysłany przeciwko niemu został pobity przez rozbójników. Raz podczas zasadzki konający człowiek przeklął okrutnika: — Żebyś nigdzie i nigdy spokoju nie znalazł, morderco! Od tego czasu świdrowały mózg Bełki owe słowa straszliwego przekleństwa, do jego uszu wdzierał się jakiś przeraźliwy szum, a wśród niego rozlegały się rozdzierające jęki ludzi pomordowanych na drodze i za-katowanych w lochach zamczyska, jakieś niewidzialne tysięczne usta skamłały wiecznie daremną prośbę o zwrócenie życia: — Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!... To była straszna kara za wszystką krew przelaną na kupieckiej drodze. Bełko zatykał uszy rękami i krzyczał na służbę: — Tańczyć i weselić się zaraz! Hej, zabawy, zabawy! Służba od razu prześcigała się w komediach. Muzyka grała do tańca, w komnatach wszczynał się zgiełk, śmiechy odbijały się od ścian, przy biesiadnych stołach grzmiały wiwaty, ale wszystek ten hałas nie mógł zagłuszyć jęków i skomleń w uszach Bełki. Wyrzutów sumienia nie stłumi zabawa, ani krzyk, ani taniec. Zjawy pomordowanych prześladowały okrutnika. Bełko niekiedy całymi tygodniami uganiał się po lasach za zwierzyną, ale wszędzie biegł za nim ten koszmarny szum i te rozdzierające jęki: — Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!... Bełko z bliska i daleka kazał sprowadzić zamawiaczy i takich, co znali się na czarach. Nie pomogły jednak dziwaczne reguły czarodziejskie, nie pomogło palenie najrozmaitszych zielsk zebranych o pomocy na rozstajnych drogach. Bełko ulgi nie zaznał. Postanowił więc wynieść się z zamczyska, bo myślał, że wtedy zmory go opuszczą. Poniżej, nad samą Olzą, kazał zbudować mały grodek, zamieszkał w nim, ale wyrzuty sumienia prześladowały go w dalszym ciągu. Po długich hulankach zmęczony Bełko kładł się do łóżka, ale zmory sen odpędzały od niego. Ze wszystkich kątów sypialni dochodziło do jego uszu zgrzytanie zębów, jęki i skomlenia: — Wróć nam życie!... wróć nam życie!... wróć nam życie!... 24 .5(2 Bełko w końcu nie wytrzymał, obłąkany skoczył do Olzy i utopił się. ' ¦ Po śmierci Bełki grodek opustoszał, bo służba zabrała wszystko i wyniosła się gdzieś w świat. W komnatach zamieszkały sowy i nietoperze, hulał wiatr i siedziała głucha cisza. Ludzie okoliczni z daleka omijali zamczysko i grodek, bo wierzyli, że tam straszy. Z biegiem czasu rozpadły się mury zamków, rozsypały się w rumowisko wspaniałe niegdyś komnaty. Z dawnej siedziby okrutnego rozbójnika nie pozostało nawet śladu. Tylko skała nad Olzą, na której miał kiedyś stać grodek, do dnia dzisiejszego nazywa się Bełko. Pod nią znajduje się w Olzie głębokucne ploso, do dziś jeszcze z trwogą omijane przez ludzi. W nim miał ongiś okrutny rycerz zakończyć swe zbrodnicze życie. W wiele lat później w pobliżu ruin gródka ludzie poczęli budować chaty mieszkalne. Tak powstała wioska, którą od gródka Gródkiem nazwano. O DREWNIANYM KOŚCIÓŁKU NA PRASZYWEJ Droga z Ligotki Kameralnej do pobliskich Dobracic prowadzi koło ulubionej przez turystów góry Praszywej. Góra ta dochodzi do 843 m wysokości. W roku 1640 hrabia Oppersdorf zbudował na Praszywej niewielki drewniany kościółek. Na temat jego powstania okoliczni górale opowiadają następujące podanie: Pewnego razu hrabia Oppersdorf ze swą liczną służbą wyjechał z Fryd-ku na polowanie w pobliskie góry beskidzkie. W odwiecznych borach żyły niedźwiedzie, jelenie, wilki, żbiki i rysie. Całymi dniami drużyna myśliwska uganiała się za rączymi jeleniami. Wypatrywała śladów niedźwiedzi, tropiła wilki. Na zboczu Goduli hrabia zobaczył olbrzymiego jelenia o wspaniałych 25 rosochatych rogach, jak dumnie, z podniesioną głową kłusował wśród drzew, więc bez namysłu rzucił się za nim w pogoń. Wkrótce drużyna myśliwska pozostała daleko w tyle, bo nikt nie miał tak rączego konia, jak hrabia. Jeleń przeszedł w galop. Ogromnymi susami przesadzał zwalone pnie drzew, z łatwością przeskakiwał wszystkie napotykane przeszkody i pędził szybko jak wiatr. Ale i hrabia pędził niezmordowanie naprzód. Klepał swego rączego konia po szyi i przynaglał do biegu, żeby tylko nie zgubić z oczu galopującego rogacza. Tak pędzili aż pod samą Praszywą. Ale zbocze Praszywej stawało się coraz bardziej strome, koń zwalniał, aż w końcu stanął, bo nie potrafił się już wspinać wyżej. Hrabia zeskoczył z siodła, puścił konia wolno, a sam popędził za jeleniem piechotą. Przedzierał się przez gąszcze, trzymając broń gotową do strzału. Tak wspaniałych rogów jelenich nawet na zamku cieszyńskim nie mieli, nic więc dziwnego, że hrabia nie znał wytchnienia, żeby tylko posiąść tę wspaniałą zdobycz. Już słońce zachodziło i zbliżał się wieczór, kiedy hrabia dopędzil jelenia prawie na samym szczycie Praszy wej. Jeleń zmęczony pościgiem przystanął na chwilę, jak gdyby chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Wtedy hrabia przyklęknął na jedno kolano, wycelował w rogacza i wystrzelił. Odgłos strzału echa leśne poniosły daleko, daleko. Trafiony jeleń upadł na przednie kolana, przechylił głowę i ogromnymi rogami rył ziemię. Potem podniósł się ociężale, odwrócił, a kiedy zobaczył swego prześladowcę, ruszył na niego wściekłym galopem. Huknął drugi strzał. Hrabia tym razem spudłował, a rogacz pędził dalej jak huragan. Myśliwy zobaczył śmierć przed oczami. Rozwścieczony jeleń nadzieje go na rogi albo stratuje na śmierć. Hrabia nie zdążył naładować samopału, więc rzucił się do ucieczki w kierunku rosnącego w pobliżu olbrzymiego buka. Chciał się schronić za jego grubucnym pniem, ale jeleń był szybki jak wiatr. Ziemia drżała pod jego kopytami. Jeszcze kawałek, jeszcze dziesięć kroków do zbawczego drzewa... Ale było za późno. Myśliwy rozpaczliwie wykrzyknął i zachwiał się pod straszliwym ciosem rozwścieczonego rogacza. Jeleń całą siłą swego rozpędu nadział się rogami na pień drzewa, za którym chciał się schronić hrabia. Na nic 26 się zdały wysiłki zwierzęcia. Rogi obejmujące potężny pień buka pozostały w uwięzi. Noc już była, kiedy hrabia Oppersdorf oprzytomniał. Zrozumiał, że cudem tylko nie został przeszyty rogiem jelenia. Chciał uwolnić się z tego przymusowego więzienia, ale chociaż wytężał wszystkie siły i próbował tysięcznych sposobów, niczego nie wskórał. Rogi za mocno obejmowały pień buka, ażeby jeden człowiek potrafił uwolnić się z ich uwięzi. Hrabia zrozumiał, że zdany jest na łaskę losu. Jeżeli pomoc nie nadejdzie, wówczas wycieńczony z głodu zginie, jak ten rogacz z upływu Irwi. Czas mijał. Noc zdawała się trwać całe wieki. Pomoc nie nadchodziła. Minął nowy dzień i noc następna. Myśliwy był u kresu sił. Jęczał cicho i bacznie nasłuchiwał, czy z któ-xej strony do jego uszu nie dolecą odgłosy rogów myśliwskich, zwiastujące zbliżającą się pomoc. Każdy najsubtelniejszy szmer napawał go nadzieją, że za chwilę jego cierpienia się skończą i że go ludzie uratują. Ale wciąż czekał daremnie. Dopiero w trzecim dniu nadeszła pomoc. Kiedy hrabia nie wracał, cała drużyna myśliwska ruszyła na jego poszukiwanie. Przeszukano każdy zagajnik, zajrzano do każdej wyrwy w ziemi, nigdzie jednak nie znaleziono nawet śladu. Dopiero kiedy pod Praszywą schwytano konia hrabiego, zaczęto przeszukiwać górę. Wszyscy byli przekonami, że odnajdą tylko zwłoki hrabiego, bo myśleli, że gdyby hrabia żył, chociaż byłby nawet ciężko ranny, dałby o sobie znać graniem na rogu, który miał przy sobie. Dopiero gdy go zobaczyli tak uwięzionego, zrozumieli, że było to niemożliwe, bo hrabia w żaden sposób nie potrafił rogu wydobyć zza pasa. Uratowany szybko powrócił do zdrowia. Na miejscu swej przygody 3sazał zbudować na pamiątkę drewniany kościółek, który tam stoi do dnia dzisiejszego. Rokrocznie w połowie czerwca na Praszywej odbywają się tradycyjne odpusty. Zjeżdżają na nie ludzie z bliskich i dalekich stron. 27 NAWIEJSKIE ZAMCZYSKO Dawno już temu, bardzo dawno w Nawsiu żył w starym zamku dzielny rycerz. Zamczysko jego wznosiło się na pagórku, u stóp którego po jednej stronie płynęła Olza, a po drugiej Czarny Potok. Zbocze pagórka od strony potoka było bardzo strome, więc umocniono je murem z dużych głazów, ażeby woda Czarnego Potoka nie podmywała zamku. Rycerz urządzał na swym zamku turnieje lub polowania, na które wyruszał w lasy Beskidów. Największe polowania urządzał jesienią; Wtedy przez długie tygodnie zamczysko stało opustoszałe, nikogo w nim nie było, nawet służby, czy pacholika. Po odwiecznych borach, pełnych najrozmaitszej zwierzyny uganiali się myśliwi. Od Łysej Góry aż daleko po Baranią, skąd Wisła wypływa, rozlegały się nawoływania ludzi, tętent szczutych jeleni błąkał się pomiędzy drzewami, grały rogi myśliwskie. Całymi tygodniami harcowano w kniejach. Pewnej jesieni, kiedy liście na drzewach poczynały żółknąć, kiedy wiatr się zrywał i gonił po ugorach, pan nawiej skiego zamczyska znów wyjechał na polowanie. Nikt nie pozostał w zamku. Pojechali nawet parobcy z końmi i wozami. Jedna tylko straż dniem i nocą czuwała na przyczółku zwodzonego mostu. Tydzień już trwało polowanie. Przez cały tydzień nie odzywał się gwar w zamku nad Czarnym Potokiem. Jakoś w tym czasie rozszalał się w górach huragan i nastąpiło oberwanie chmury. Zdawało się, że to koniec świata. Nigdy tak jeszcze nie waliły pioruny, ani takimi strumieniami nie lały deszcze. Myśliwi, zaskoczeni przez burzę w bezludnych borach, na gwałt pobudowali szałasy, żeby jakoś przetrwać ulewę. Czekali tak kilka dni, nim deszcze ustały. Potem, przemoczeni do nitki, zziębnięci i przygnębieni ruszyli w stronę zamczyska. Na samym przedzie jechał konno rycerz z towarzyszami, za nimi służba, a na samym końcu ciągnęły wozy z upolowanymi jeleniami, dzikami, rysiami i inną zwierzyną. Pan nawiej skiego zamczyska cieszył się na myśl o wypoczynku. 28 Jechali i jechali. Kiedy nareszcie wydostali się z kniei, cała drużyna stanęła jak rażona piorunem. Zamku nie było. Bez słowa bodli konie ostrogami, żeby jak najprędzej być na miejscu. Ze wspaniałego zamku pozostała kupa gruzów, pozostały tylko zwaliska. Olzą i Czarnym Potokiem przewaliły się podczas burzy tak ogromne masy wody, że nawet ubezpieczone głazami zbocze nie wytrzymało naporu fal. Straż zginęła pod gruzami. Z zamku w Nawsiu nie pozostało śladu. Tylko pagórek pomiędzy Olzą i Czarnym Potokiem ludzie do dnia dzisiejszego nazywają Zamczyskiem. O BENDÓWCE Na lewym brzegu Stonawki, na granicy Karwiny, Frysztatu i Darkowa leży osada Bendówka. Składa się ona z kilkunastu domów starej daty oraz tartaku. Spośród domów osady na szczególną uwagę zasługuje największy i najdłuższy, który czyni wrażenie jakiegoś starego młyna, chociaż nie posiada już dzisiaj żadnych śladów swej młyńskiej przeszłości. Obecnie zamieszkują go robotnicy tartaku. W jednym z okien tego domu znajduje się obraz przedstawiający starszego mężczyznę z fajką w ustach i czapką na głowie. Przed domem zaś stoi drewniany krzyż, wzniesiony tam w 1820, a odnowiony w 1928 roku, jak wskazuje umieszczony na nim napis łaciński. O tym obrazie i krzyżu krąży w okolicy taka oto opowieść: Było to w czasach, kiedy pomiędzy panami i chłopami leżała głęboka przepaść nienawiści, gdyż pan był panem nie tylko ziemi, ale i ludzi, którzy od rana do nocy na tej ziemi musieli harować. W miejscu dzisiejszej Bendówki mieszkał w tamtych odległych czasach największy i najbogatszy w okolicy pan nazwiskiem Benda. Słynął 29 on daleko szeroko ze swego skąpstwa i okrutnej bezwzględności, z jaką traktował służbę i poddanych, więc nie dziwota, że wszyscy ludzie w okolicy drżeli przed nim i straszliwie go znienawidzili. Pewnego razu w czasie żniw sprzątano zboże do stodół Bendy. Okrutnik osobiście doglądał robotników, by któryś z nich podczas pracy nie marudził. Zbierało się na deszcz, więc Benda biegał wśród żniwiarzy, nagląc ich do pracy krzykiem i grubą laską, z którą się nigdy nie rozstawał. Swą złość wylał Benda na parobku, który, zdaniem okrutnika, nie dość szybko zwoził zboże do stodoły. Wygrzmocił go swą laską, strącił z wozu i sam porwał za lejce, by pokazać jemu i innym, jak się powinno powozić. Ludzie przystanęli i patrzyli na rozwścieczonego Bendę. Konie, nie przyzwyczajone do mocnego szarpania lejcami i do takiego obchodzenia się z nimi, stanęły dęba, spłoszyły się i ruszyły dzikim galopem na oślep przed siebie. Benda, nie przygotowany na to, wyleciał z fury jak z procy i wpadł do głębokiego potoka. Okrutnik krzyczał strasznie i szamotał się rozpaczliwie w głęboczynie, ale wir był mocniejszy. Nim ludzie przybiegli, Benda poszedł pod wodę. Wszyscy cieszyli się z śmierci okrutnika, bo go spotkała słuszna kara za jego okrucieństwa popełnione za życia. Niedługo po śmierci Bendy w miejscu, gdzie utonął, zaczęło straszyć. Zjawa okrutnika zachodziła ludziom drogę i żebrała o wybawienie. Przerażeni ludzie postawili przed domem Bendy wysoki drewniany krzyż. Jakiś samorodny artysta namalował obraz przedstawiający Bendę, aby wszyscy długo pamiętali okrutnika. Obraz ten zamurowano w oknie jego domu, gdzie przetrwał do dnia dzisiejszego. 30 K z -aką f ludzie Bajdy, podczas I wśród K nigdy da, nie k strącił famiuno ^ Konie, na te Wf- Nim kara oknie O JEZIORKU KOŁO RAJSKIEGO ZAMKU Przed rajskim zamkiem znajduje się niewielkie jeziorko, w którym kiedyś kwitły białe nenufary i pływały białe łabędzie. O powstaniu tego* jeziorka ludzie opowiadają następujące podanie: Jedyny syn pierwszego właściciela zamku był zapalonym myśliwym. Często zabierał swego wiernego psa, zarzucał strzelbę na ramię i całymi dniami wędrował lasami i groblami wśród darkowskich i łęczańskich stawów. Powracając pewnej nocy z myśliwskiej włóczęgi, usłyszał naraz jakiś prześliczny śpiew. Noc była cicha i księżycowa. Widno było jak w dzień. Myśliwy przystanął zdumiony, słuchając śpiewu i patrząc w kierunku, skąd ten śpiew dochodził. Naraz zobaczył bujające nad stawem rusałki. W srebrnej poświacie księżyca tańczyły jakiś fantastyczny taniec. Myśliwy stał jak urzeczony. Koło północy zobaczyła go królewna rusałek i bezszelestnie zbliżyła się do niego. — Czemu tak stoisz w zadumie, mój drogi? — spytała myśliwca boginka. — Oczarował mnie wasz taniec i wasz prześliczny śpiew — odparł zapytany. — Jeżeli ci krzywda nasza nie w głowie, to możesz przychodzić tutaj co noc, kiedy księżyc świeci, słuchać" naszego śpiewu i przyglądać się naszym tańcom. Potem boginka cicho oddaliła się do swych dworek. I odtąd myśliwy każdą księżycową noc spędzał nad stawem tańczących rusałek. Królewna rusałek przychodziła do niego na groblę i rozmawiała z nim, jak z bardzo bliską osobą. Wkrótce pokochali się oboje. Pewnego razu do rajskiego zamku przyjechał książę cieszyński ze swą córką. Bogactwo księżniczki tak bardzo spodobało się rodzicom myśliwego, iż postanowili ożenić swego jedynaka z posażną księżniczką. Niestety, nie wiedzieli, że syn ich zaręczył się już z królewną rusałek* której w dowód swej wierności wręczył kosztowny pierścień z ogromnym brylantem, za co w upominku otrzymał drogocenny sznur pereł> który boginka nosiła na szyi. 31 Po powrocie do domu zakochany w rusałce myśliwy usłyszał niezłomną wolę swych rodziców, którzy oświadczyli, że ma poślubić po-sażną księżniczkę. Początkowo nie chciał o niczym słyszeć, odpowiedział im nawet, że ma już narzeczoną, której przyrzekł wierność. I przed księżniczką się z tym nie taił. Chciał, żeby przynajmniej ona go zrozumiała, skoro jego rodzice tego zrozumienia dla niego nie mieli. Jako dowód swej wierności pokazał jej sznur pereł otrzymany od rusałki. Zaiskrzyły się wówczas złe oczy chciwej księżniczki, wyrwała z rąk myśliwca te perły, wyśmiała go i wykpiła niemiłosiernie. Wkrótce potem na zamku w Cieszynie odbyło się wesele złej księżniczki z narzeczonym królewny rusałek. Po weselu państwo młodzi zjechali z całym orszakiem weselnym na zamek w Raju. Księżniczka promieniała ze szczęścia i pyszniła się drogocennym sznurem rusałczynych pereł, tylko pan młody jakoś pobladł, przestał się uśmiechać i chodził stale zamyślony. Widać, że jakaś troska legła mu na sercu. O północy, kiedy cały zamek huczał śmiechem, śpiewem i wiwatami, rozbawiona księżniczka wyszła w pojedynkę na dwór, żeby tam ochłodzić rozpalone czoło. Młody małżonek siedział tymczasem przy pucharze i w myślach błądził groblami łęczańskich stawów. Naraz stało się coś okropnego. Straszliwy krzyk księżniczki zmącił wesołą zabawę biesiadników. Wszyscy wybiegli na pole. Na trawniku przed zamkiem leżała martwa księżniczka. Koło szyi miała mocno zaciśnięty sznur rusałczynych pereł. Opodal uduszonej stała w blasku księżyca śliczna zjawa królewny rusałek, odziana w biały jak śnieg welon. Kiedy na pole wypadł również pan młody, boginka rzekła do niego: — Przyrzekłeś mi wierność, mój drogi, i wiernym mi pozostaniesz. Sznur moich pereł, skradzionych tobie, pomścił mą krzywdę. I ja przyrzekłam ci wierność, i dochowam jej. Twój pierścień zaręczynowy, który mi ofiarowałeś, zamienię w jeziorko. Jeziorko to odtąd będzie moim mieszkaniem. Ledwo królewna domówiła tych słów, nieduże jeziorko rozlało swoje kryształowe wody na murawie przed zamkiem, a zjawa boginki rozwiała się jak leciutka mgiełka. Odtąd nie pokazała się nikomu. Tylko jej cicha i smutna pieśń rozlegała się tam nocami. 32 Później i ten śpiew zamilkł. Tylko wówczas, kiedy kogoś z właścicieli rajskiego zamku miała spotkać śmierć, nad tajemniczym jeziorkiem pokazywała się zjawa królewny rusałek. DECZMANEK Tą dziwaczną nazwą określili ludzie pewną część Łęckiego Lasu, Miejsce to i dziś jeszcze bardzo dziko wygląda. Pełno tam dziur i wą-dolców. Ludzie omijali je z daleka, chociaż rosły tam najpiękniejsze grzyby i największe jeżyny. Wieczorem czy nocą nikt nie odważył się przejść tamtędy. Między ludźmi krążyły bowiem wieści, że tam harcują strachy i złe duchy strzegące skarbów ukrytych hań dawno przez Ondraszka i jego zbójników. Byli nawet tacy, co na własne oczy widzieli, jak w Deczmanku w Wielki Piątek suszą się w słońcu złote pieniądze. Mówili nawet, że wówczas można te pieniądze zdobyć na własność, Powinno się tylko przerzucić przez nie jakiś przedmiot nie zawierający •odrobinki żelaza, a złe siły, strzegące zazdrośnie zbójnickich skarbów przed ludźmi, stracą swą nieczystą moc. Kiedyś w Wielki Piątek przechodził przez Deczmanek pewien parobek. Nagle zauważył, że wśród kamyczków i zielska coś błyszczy w rannych promieniach słońca. Nad samą ziemią w tym miejscu unosił się niewielki błękitny płomień. Zaciekawiony parobek zbliżył się do ogienka. Przypomniał sobie zaraz opowiadania ludzi o zakopanych skarbach i złych duchach strzegących owych skarbów. Strach go ogarnął i na całym ciele poczuł gęsią skórę. Chęć łatwego zdobycia pieniędzy przezwyciężyła jednak strach jeżący mu włosy na głowie. — Akurat, piniądze! — wyszeptał parobek. Z bijącym sercem rozejrzał się dokoła, potem drżącymi rękami rozwiązał kierpiec, zdjął go z nogi i przerzucił przez suszące się pieniądze. W tym samym momencie jękło coś w ziemi, ogienek zgasł, a po pie- 33 niądzach nie pozostało śladu. Przerażony, podniósł kierpiec z ziemią wzuł go na nogę i szybko uciekł do domu. Tam opowiedzą! ojcu o przygodzie w lesie. Stary ojciec od razu wiedział, dlaczego pieniądze przepadły. Przypomniał sobie, że kiedy szył synowi kierpce ze świńskiej skóry, wówczas złamało mu się szydło i jego koniuszek pozostał w skórze. — To nic — rzekł ojciec — spróbujemy szczęścio na przyszły rok. I tak było. W następny Wielki Piątek wczesnym rankiem parobek i jego stary ojciec wybrali się do Łęckiego Lasu. Już z daleka zobaczyli błękitny ogienek i blask złotych pieniędzy. Uradowany parobek podszedł do ogienka, zdjął z nogi nowy kierpiec i położył go przez suszące się pieniądze. I tym razem zgasł błękitny ogienek, ale pieniądze nie przepadły w ziemi, jak przed rokiem. Złe siły strzegące zazdrośnie skarbów przed ludźmi straciły swą moc. Parobek ze starym ojcem zbierali pieniądze do kieszeni. Pod pieniędzmi znajdowała się żelazna skrzynia. I w niej musiały być pieniądze, bo nawet ruszyć jej nie było można, taka była ciężka. Poszukali więc w lesie mocnego drąga i nim chcieli wyważyć skrzynię z ziemi. Kiedy się tak obydwaj z ojcem mozolili z ciężką skrzynią, przeleciał koło nich jakiś jeździec na koniu. Nie odezwał się nawet słówkiem. Spojrzał tylko na nich przelotnie i popędził dalej. Po chwili spośród drzew wyjechał na chudej szkapie strasznie pokraczny obdartus. Szkapa wlokła się z nogi na nogę, a obdartus bił ją bez przerwy gałęzią i ponaglał do biegu. — Czy jechoł tu przed chwilką jaki panoczek na koniu? — spytał obdartus kopiących. Stary ojciec nie odezwał się, tylko skinął głową. — Czy go też jeszcze dogonię? — spytał obdartus po raz drugi. — Diabła tam dogonisz na taki szkapie! — roześmiał się parobek. Pokraka w tej chwili zachichotał piekielnie i przepadł w lesie. A skrzynia z pieniędzmi ze straszliwym hukiem zapadła się jeszcze głębiej w ziemię. Całe szczęście, że parobek i jego stary ojciec zdążyli odskoczyć i nie wpadli ze skrzynią w przepaść. 34 — To isto były złe duchy! — rzekł parobek do ojca w drodze do domu. — Na isto! — Dybych sie nie był odezwoł, to piniądze byłyby nasze. — Wystarczy nóm tela, co mómy! — machnął ręką zadowolony ojciec i wsunął ją do kieszeni, gdzie znajdowała się garść dźwięczącego złota. — Wystarczy, wystarczy! — potakiwał syn i również przesypywał w kieszeni krążki złotych monet. MUZYKULA ¦agi. robek. skrzy- moczyć Muzykulą zowie się pewna część Kamienitego. Dlaczego to miejsce tak się nazywa, opowiada następujące podanie: W Koszarzyskach bardzo dawno temu u pewnej gaździny odbywały się szkubaczki. Codziennie wieczorem, kiedy już roboty były pokończone, z całej wsi schodziły się dziewczęta, ażeby przy śpiewie starodawnych pieśniczek drzeć pierze. Dziewczęta chętnie chodziły na szkubaczki, bo starsze kobiety opowiadały tam o rozmaitych dziwach i o zbójnikach, którzy brali bogatym, a dawali ubogim. Po zdarciu przeznaczonego na ten dzień pierza dziewczęta usuwały stoły i tańcowały z parobkami, którzy także przychodzili na szkubaczki. Do tańca przygrywał im na skrzypkach stary owczarz Jadamiec, grajek co się zowie. Pewnej nocy wracał Jadamiec ze szkubaczek. Noc była ciemna, bo księżyc zapodział się gdzieś w chmurach. Jadamiec trzymał pod pachą swe ukochane skrzypki, pogwizdywał po cichu jakąś skoczną melodię i szedł raźno przez las. Naraz grajka spotkało nieszczęście. Stracił grunt pod nogami i wpad! do wilczego dołu. Wykopali go tam w dniu poprzednim gajowi. — Co robić? Po chwili zapalił zapałkę, żeby zobaczyć, czy nie udałoby się wydostać jakoś z pułapki. 35 — Lokrystaboga! — wrzasnął Jadamiec. — Wilk! Rzeczywiście, w kącie dołu siedziało wilczysko. „Co robić?" — myślał gorączkowo muzykant. Przypomniał sobie, że wilk boi się ognia, więc brał z pudełka zapałkę po zapałce i rozświecał. Przestraszony wilk kulił ogon i mrużył ślepie, Ale co będzie, kiedy zabraknie zapałek? Jadamiec nie potrafi wyskoczyć z dołu, bo był głęboki, a chociażby nawet spróbował, wilk rzuci się na niego. A stary owczarz na wilka za słaby. „Będę grał na skrzypkach" — postanowił w duchu Jadamiec. I tak zrobił. Po wypaleniu ostatniej zapałki grał i grał. Wilk zaś siedział w miejscu, nie wiadomo, czy z przestrachu, czy z oczarowania. Stary Jadamiec grał calutką noc. Raz powoli, raz zamaszyście, raz smutno, raz wesoło. I chociaż mu ręce mdlały, grał bez wytchnienia. A wilk słuchał jak urzeczony. Dopiero nad ranem gajowy uratował grajka. Kiedy obchodził wilcze doły, z jednego doleciała go muzyka. Podszedł w tę stronę, zastrzeli! wilka i wyciągnął z dołu przerażonego muzykanta. I O HOŁOTOWCU Kiedy w hań dawnych czasach pańszczyzna dawała się biednym ludziom porządnie we znaki, w okolicach dzisiejszego Pietwałdu stał drewniany dwór. Mieszkał w nim rządca okolicznych dóbr, Hołota. Był to człowiek z piekła rodem. Wiecznie krzyczał na każdego i swych poddanych tak okrutnie gnębił, że nawet urzędnicy dworscy omijali go jak zarazę. Lepiej się było wcale nie pokazywać Hołocie na oczy. Jeden z urzędników został przez niego tak strasznie obatogowany, że potem długie tygodnie musiał się leczyć z ran. Nienawidziła więc służba dworska nieludzkiego rządcę. Tysiąckroć 36 więcej nienawidził go jednak biedny lud pańszczyźniany, harujący na dworskich polach od świtu do późnej nocy. Pracujących ludzi dozorowali dworscy hajducy. Konno uganiali się po polach i świszczącymi nahajami popędzali ich w mozolnej harówce. Często sam Hołota przyjeżdżał na pole ze swymi dwoma wilczurami, Ludzie drżeli wtedy ze strachu. Dobrze go znali. Niejednego już ten upiór zakatował na śmierć bez najmniejszego powodu. Pewnego dnia jesienią, kiedy kopano ścierniska, przyjechał na pole Hołota. Deszcz lał bez przerwy od wczesnego rana, toteż ludzie, przemoczeni do nitki, drżeli z przejmującego zimna. Wśród pracujących znajdował się również pewien siwy starzec. Nie mógł nadążyć za innymi, bo starość sił nie dodaje, a do tego choroba jakaś zawzięła się na niego. Już kilkakrotnie motyka wypadła mu z rąk, w oczach mu pociemniało, cały drżał z zimna. Z początku hajducy popędzali go nahajami, ale kiedy widzieli, jak bardzo cierpi, ulitowali się nad nim i dali mu spokój. Starzec pozostał daleko w tyle. Kopał jeszcze jakiś czas i trzymał się ostatkiem sił, bo wiedział dobrze, co go czeka, kiedy się zjawi Hołota. Słaby i drżący, stał ledwie na nogach i motyką wspierał się o ziemię, żeby nie upaść. W tej chwili spostrzegł starca Hołota, choć był jeszcze za mokradłami. Krzyknął na psy i ciął batem swego konia. Potem popędził na złamanie karku w kierunku starego człowieka. Już-już chciałby być na miejscu, bo nawet mokradeł nie objeżdżały tylko wprost przez nie się rzucił. Przecież kilkakrotnie już tędy przejeżdżał. Ale ulewny deszcz uczynił z trzęsawiska ogromną bezdeń błota. jeszcze się Hołota nawet w środku mokradła nie znajdował, kiedy koa począł się zapadać. Pogrążał się coraz bardziej w gęstej, brudnej mazi,, szamotał się rozpaczliwie i szukał gruntu pod nogami, ale trzęsawisko dna nie miało. Hołocie włosy stanęły na głowie, bo przed oczyma zobaczył niechybną śmierć. — Ratuuunkuuu! Luuudzie, ratuuunkuuu! Złota wam dam, od roboty uwolnię! Ratuuunkuuu! 37 Obejrzeli się ludzie pracujący na ogromnych łanach, hajducy skoczyli na pomoc. Któryś z nich zeskoczył nawet z konia i próbował się dostać *do krzyczącego rządcy, ale skoro tylko stanął na skraju trzęsawiska, wpadł po pas w błoto, że z wielkim trudem udało mu się wydostać na brzeg. Chwileczkę jeszcze Hołota przeraźliwym krzykiem żebrał o ratunek, chwileczkę jeszcze ludzie patrzyli na okrutnika. Potem już krzyk ustał, bo rządca na zawsze pogrążył się w moczarzysku. Tylko ogromna kałuża czarnej wody znaczyła grób piekielnika, jego konia i dwóch wilczurów. Ludzie odetchnęli. Hajducy pobiegli do dworu zawiadomić o śmierci okrutnika. Uratowany starzec drżącym głosem powiedział ludziom, że strasznego Hołotę spotkała słuszna kara za jego nieludzkie przewinienia. Dużo ciężkich grzechów miał ten okrutnik na sumieniu i za nie musiał srogo pokutować. Byli ponoć tacy, co na własne oczy widzieli, jak później na ognistym koniu ze swymi wilczurami objeżdżał pańskie pola. Ogromnie dużo czasu upłynęło od tamtego zdarzenia. Zniknął już dawno dwór Hołoty, skończyła się pańszczyzna, tylko ludzie w okolicach Łazów i Pietwałdu opowiadają jeszcze swoim dzieciom, jak to kiedyś zły rządca na koniu uganiał się po polach i gnębił biednych ludzi. Na miejscu trzęsawiska, gdzie Hołota znalazł swój grób, wyrósł duży las. Ludzie do dnia dzisiejszego zwą go Hołotowcem. • * * O Hołotowcu ludzie opowiadają jeszcze inne podanie. W Pietwałdzie mieszkał kiedyś okrutny pijak. Wiecznie bił swą żonę I dzieci. Ponieważ prawie nigdy nie rozmawiał jak inni, lecz strasznie Isizyczał, ludzi mówili o mm, że to taki hołota. "Przezwisko to przylgnęło do pijaka i wkrótce wszyscy nazywali go Hołotą. Pewnego razu wieczorem przyszedł Hołota do domu pijany na umór. Znowu bił żonę i dzieci, znowu okropnie krzyczał, a potem chciał jeszcze gorzałki. Żona gorzałki nie miała, a do gospody wzbraniała się pójść. — Jak mi kwitu nie przyniesiesz, to was wszystkich zatłukę! Cóż miała biedna robić? Kiedy przyniosła gorzałkę z gospody, rzekła rozgniewana: — Tu mosz, ty pijoku! Żeby cie już roz co skorało za to twoi pijaństwo! Hołota wypił wódkę i poszedł spać do stodoły. W nocy w stodole wybuchł pożar. Ludzie mówili, że to wódka zapaliła się w Hołocie, a Hołota podpalił stodołę. O uratowaniu pijaka nie było mowy. Ogromny żar buchał od ognia. Nikt nie mógł nawet dojść do płonącej stodoły. Po ugaszeniu ognia w zgliszczach stodoły znaleziono zwęglone zwłoki pijaka. Po pogrzebie na zgliszczach stodoły pokazywała się zjawa Hołoty. Co noc rozlegało się stamtąd wołanie: — Ho-ho-ho-hooo! Zjawa Hołoty przeniosła się później ze zgliszcz do pobliskiego lasu. Tam biegała z jednego końca do drugiego i wykrzykiwała przeraźliwie: — Ho-ho-ho-hooo! Często nocami słyszeli ją górnicy wracający tamtędy z pracy do domu. Niektórym nawet się pokazała. Miała ponoć rozczochrane włosy, a z szeroko rozwartych ust buchał wielki płomień. Ludzie z daleka omijali las, w którym straszyła zjawa Hołoty. Czas mijał, zjawa pokazywała się coraz rzadziej, aż wreszcie zupełnie gdzieś przepadła. Ludzie zapomnieli już o Hołocie. Tylko las, zwany od jego nazwiska Hołotowcem, nazywają tak samo do dnia dzisiejszego. 39 O SOLI, KTÓRA SIĘ W GŁAZY PRZEMIENIŁA Na granicy Boconowic i Nawsia, niedaleko góry Kozubowej wznosi się niewysoka górka w kształcie stożka. Nazywa się Ciupel. Na szczycie owej górki leżą bezładnie porozrzucane głazy. O ich pochodzeniu krąży pomiędzy góralami następujące podanie: Tuż obok Ciupią miał swe gospodarstwo największy w okolicy sknera i chciwiec. Ze służbą źle się obchodził, starał się obedrzeć każdego ze skóry, żeby tylko mieć jak najwięcej pieniędzy w skórzanym mieszku. Krowy chciwego gazdy pasł na Ciuplu przygłupi stary Jadam. Ciupel porastała bujna trawa, toteż bydło, mając paszy pod dostatkiem, chodziło swobodnie po pastwisku, a przygłupi Jadam leżał w trawie i pomrukiwał coś pod nosem. Raz w podwieczór Jadam zauważył, że jedna z jałówek oddaliła się od stada i poszła w stronę pobliskich krzaków. Zaciekawiony pastuch pośpieszył za nią. Kiedy jałówka wyszła na sam wierzchołek Ciupią,, zatrzymała się i poczęła lizać jeden z zielonkawych głazów, jakich tara sporo leżało na ziemi. — Cóż to liżesz, Kwiatula? — spytał przygłupi Jadam. — Żeby sól? — przemknęło mu przez głowę. — Ale kaj by sól? Sól jyny we Wieliczce mają. Wozami tam po nią trzeba jeździć! Schylił się jednak i podniósł do ust mały kamyczek, podobny do tamtego, który lizała jałówka. Spróbował językiem. — Akurat, sól — krzyknął zdumiony, aż krowa odwróciła głowę i popatrzyła na niego. — Akurat, sól! Już nie bydzie trzeba jeździć do Wieliczki! To mie gazda pochwolą i piniędzy mocka dają! Przygłupi Jadam cieszył się jak małe dziecko. No, bo jakże! Po okolicy rozniesie się zaraz daleko szeroko, że na Ciuplu jest sól, prawdziwa sól, i że ją odkrył pasterz Jadam. Ludzie będą wskazywać na niego palcami, że to ten sam Jadam, który od chciwego gazdy za odkrycie soli na Ciuplu dostał dom i krowę, bo gazda na pewno w ten sposób się mu odwdzięczy. 40 — Sól, sól, sól— radował się. — Chałupę dostanę i krowę, nie bydę już pastyrzym, ale chałupnikym! Potem schylił się znowu i podniósł z ziemi dwa kanciaste kamyczki udrobione z zielonkawego głazu, włożył je do kieszeni, by móc pokazać gospodarzowi skarb, na jaki przypadkowo natrafił. To się gazda ucieszy! — Muszę już iść! — powiedział półgłosem sam do siebie, podszedł do krowy i śmignął ją biczem. Jałówka zbiegła z Ciupią, a przygłupi Jadam szedł powoli za nią, przystawał co kilka kroków, wyjmował z kieszeni zielonkawe kamyczki, przyglądał im się uważnie, kosztował językiem, kiwał głową i uśmiechał się z radości. — Sól na Ciuplu, heheheheee... — szeptał do siebie po cichu, jak gdyby się obawiał, że ktoś posłyszy tę jego wielką tajemnicę i ten skarb mu wydrze. — Sól na Ciuplu, heheheheee... par, słoneczko, kiej nie chcesz wierzyć! — i wyciągnął w stronę zachodzącego słońca dłoii z niewielkimi kawałkami udrobionej soli. — Sól, heheheheee!... Wieczorem gazda zdziwił się bardzo, kiedy Jadam przygnał bydło do domu. Pastuch uśmiechał się do wszystkich, a potem powiedział gospodarzowi, że mu zdradzi wielką tajemnicę. Późno, prawie przed samą północą, kiedy służba w domu już spała* opowiedział Jadam chciwemu gospodarzowi o odkryciu soli. Mówił, jak jałówka odeszła od stada na szczyt Ciupią i tam lizała jeden z głazów, których tam ogromnie dużo leży na ziemi. On, Jadam, skradał się za nią i odkrył sól. — Oto tako jest ta sól! — powiedział przygłupi pastuch i wydobył z kieszeni dwa zielonkawe kamyczki. Gaździe aż ręce drżały z chciwości, kiedy je odbierał od niego. — Pokosztujcie, gazdoszku, pokosztujcie! — Akurat, sól — powiedział chciwiec tak samo, jak Jadam, kiedy Ba Ciuplu pierwszy raz dotknął językiem niepozornego kamyczka. — Sól, sól! — kiwał głową pastuch i uśmiechał się głupkowato. — A nie zapómniołeś tego miejsca, kaj ta sól leży? — spytał chciwiec 7, obawą w głosie. — Ni, ni, gazdoszku, nie zapómniołech! — Pamiętosz dobrze, Jadam? — Pamiętóm, pamiętóm! 41 — I teraz w nocy byś tam trefił? — I teraz w nocy I Oczy tni zawiążcie, a — Zaroz tam pój dymy! —Dobre, pójdymy! Ale, gazdoszku, za te sól, to cosikod was dostanę, prowda? — powiedział do gazdy przygłupi Jadam proszącym głosem, ale tak jakoś nieśmiało, jak gdyby się bał, że gospodarz skrzyczy go jak zwykle albo i pięścią uderzy. — To wiysz, że dostaniesz! — Prowda, że mi docie chałupę i krowę za te sól, prowda? — Dóm ci, dóm. Jyny muszę wiedzieć, kiela tej soli tam jest! — Tóż, pójdźmy już, gazdoszku! Chciwiec wziął z kąta okutą sękatą laskę. Jadam zgasił szczypę i obydwa wyszli do sieni. Noc była jasna, bo księżyc świecił na bezchmurnym niebie. Gazda z Jadamem śpieszyli w kierunku Ciupią. Jadam cieszył się, że już nie będzie pastuchem, a chciwiec w duchu obliczał, ile za tę sól zbierze pieniędzy. Będą do niego zjeżdżały furmanki po sól, a on będzie tylko chodził od furmana do furmana i odbierał za tę sól srebrne pieniądze... Wkrótce stanęli na szczycie Ciupią. — Tu jest ta sól, gazdoszku! — odezwał się pastuch. — Dyć to jest jakisi skoli! — Weźcie jyny kąszczyczek tego skolo, spróbujcie językym, a zaroz poznocie, czy to jest sól, czy ni! Gazda okutą laską uderzył w ostrą krawędź głazu, pozbierał okru-chy i skosztował językiem. ; — Sól? — spytał Jadam. — Sól! — potwierdził chciwiec. — Sól, sól! — roześmiał się Jadam głośno, jak gdyby z wielkiej radości, że to właśnie on, przygłupi pastuch, odkrył tak ogromny skarb. — A żodyn o ni nie wiy, jyny ty sóm? — spytał chciwiec. — Żodyn, żodyn, gazdoszku. — Żodyn cie tu nie widzioł? — Żodyn, żodyn, gazdoszku! — Dobre, Jadam! 42 — Dyć żodyn nie musi wiedzieć o naszym skarbie! — Prowde mówisz. Jadam! Chciwy gazda biegał teraz po Ciuplu, co chwila przystawał, przyklękał obok głazów i dotykał językiem ich szerokich powierzchni. Jak gdyby rozum stracił. Potem się zrywał i biegał do następnych, śmiał się i wołał do Jadama: — Jadam, sama sól, sama sól! — Sól, gazdoszku, sól! — Jadam, to my sóm bogaci! — Gazdoszku! — Co chcesz, Jadam? — A wiela piniędzy dostanymy za te sól? — Moc, Jadam, moc! Telaś jeszcze na swoi oczy nie widzioł! — To moc! — pokręcił głową pastuch, jakby nie dowierzał słowom —y. gazd Jadam, pódź tu! — Już, gazdoszku, już! — Pamiętej, o tej soli nie śmi żodyn wiedzieć, rozumisz? — Rozumiym, gazdoszku! — Bydymy te sól sprzedować, bydymy mieć moc piniędzy, moc strzybnych piniędzy, rozumisz!? — Rozumiym, gazdoszku, bydymy mieć moc strzybnych piniędzy, ale... — Co ale? — przerwał mu chciwiec. — ... ale jo bych woloł chałupę, krowę... — Bydziesz mioł, Jadam, bydziesz mioł i krowę, i chałupę! — Jejkukandy! Potem chciwy gazda umilkł, przystanął i jak gdyby się nad czymś namyślał. — Jadam! — Co, gazdoszku? — Spróbujmy, czy ta sól jest ciężko, dobre!? — Dobre, gazdoszku! — Jo naprzód, a ty po mnie! — zdecydował chciwiec. — Dobre, gazdoszku! 43 Chciwiec odrzucił laskę, rozkroczył się szeroko, oburącz podniósł mał. — Widzisz, Jadam? Teraz ty! Ptzygłupi Jadam schylił się teraz po inny głaz leżący tuż obok. Kiedy obejmował kamień rękami, wtedy gazda wszystkimi swoimi siłami cisnął podniesiony głaz w głowę pochylonego pastucha. — Lokrystaboga! — krzyknął tylko Jadam i runął martwy na ziemię. — Będziesz mi tu strzegł tej soli na wieki, chachachachaaa... — roześmiał się chciwiec. Potem na Ciuplu działy się straszne dziwy. Wiatr ogromny się zerwał, tak ogromny, że drzewa po lasach łamał jak słomki, z korzeńskami je z ziemi wyrywał i odrzucał daleko. Przerażony księżyc skrył się w chmurach, gwiazdy gdzieś pouciekały ^ w Ciupel zaczęły walić pioruny, po górach huczały grzmoty. Chciwiec gdzieś zniknął, jakby się zapadł w ziemię. Ludzie późnię) mówili, że go pewnie diabli porwali do piekła. Martwego Jadama znalazła na Ciuplu pasterka, która rano musiała pójść z bydłem na pastwisko, bo pastucha nie było. Zaprowadziła ją tutaj jałówka, która przyszła za solą. Dziewczyna przerażonymi oczyma patrzyła na skropione krwią głazy i na przygłupiego Jadama, który z rozwaloną głową leżał bez życia. A jałówka chodziła od kamienia do kamienia i lizała je swym szorstkim, językiem, ale na darmo. Sól znikła. Ubiegłej nocy przemieniła się w zwyczajne głazy, które na Ciuplu leżą porozrzucane do dnia dzisiejszego. 44 O CHCIWEJ DZIEDZICZCE ZAMIENIONE] W ZŁOTO U stóp wysokiego gronia, który od niepamiętnych czasów ludzie okoliczni nazywali Złotym Groniem, wznosił się wspaniały zamek chciwej dziedziczki. Ludzie opowiadali sobie w długie wieczory zimowe., że w Złotym Groniu znajdują się olbrzymie skarby. Już się ponoć nieraz wyprawiali po nie różni śmiałkowie z dalekiego świata, lecz nikt nie wiedział, co się z nimi stało, bo żaden z owych obieżyświatów stamtąd nie powrócił. Pewnie ich tam spotkało jakieś nieszczęście. Ludzie szeptali bowiem potajemnie, że owe skarby może zdobyć tylko człowiek sprawiedliwy, posiadający złote włosy, żelazną rękę i dobre serce. A nikt widocznie z owych obieżyświatów i przybłędów nie był sprawiedliwy i nie posiadał ani złotych włosów, ani żelaznej ręki, ani dobrego serca. O olbrzymich skarbach w Złotym Groniu dowiedziała się również •chciwa dziedziczka ze wspaniałego zamku. I postanowiła wyprawić się po nie. Przedtem wszakże wybrała się do miasta, gdzie u znakomitych mistrzów zamówiła dla siebie kunsztowną perukę ze złotych nitek oraz żelazną rękawicę, jakie kiedyś przywdziewali zbrojni rycerze. Kiedy mistrzowie uwinęli się z robotą, chciwa dziedziczka wyprawiła się na Złoty Gron. Na głowę włożyła złotą perukę, prawą rękę wsunęła do żelaznej rękawicy, a potem potajemnie, osłonięta dla niepoznaki szarą opończą z kapturem, ruszyła na poszukiwanie skarbów. Tajemnicze przygotowania chciwej dziedziczki zauważyła służąca Małgosia, która wiadomością o nich podzieliła się ze swoim narzeczonym, Jankiem. Kiedy chciwa pani wybiegła z zamku, wówczas Małgosia i jej miły poszli cichaczem za nią. Na szczycie Złotego Gronia znajdowała się jaskinia. Do niej zmierzała chciwa dziedziczka, pragnąca zagarnąć dla siebie znajdujące się tam bogactwa. Noc była ciemna i dżdżysta, a wicher wył tak przeraźliwie w gałęziach drzew, że Małgosi aż włosy jeżyły się na głowie z przerażenia. Trzymała się więc kurczowo swojego Janka i bojaźliwie szła naprzód. 45 Chciwa pani przed wejściem do jaskini zrzuciła opończę i kaptur, wyciągnęła przed siebie prawą rękę w żelaznej rękawicy i weszła do ciemnej pieczary. Tam dopiero zapaliła przyniesioną z zamku pochodnię i ruszyła dalej. Janek i Małgosia przystanęli opodal jaskini i czekali. Czekali długo> aż gdzieś do samego świtu. Ale chciwa pani nie wychodziła. Kiedy już dniało i ptaki zaczęły się budzić i śpiewać, przemoczeni i zziębnięci tropiciele postanowili wejść do jaskini, by zobaczyć, czy nie spotkało tam jakieś nieszczęście ich chciwej pani. Oboje posuwali się ostrożnie podziemnym gankiem, aż w końcu doszli do przestronnej komory. Tyle tam było wspaniałości! Z wysokiego stropu zwisały w dół długie, metaliczne sople, a tu i ówdzie na ziemi stały jakieś dziwaczne postacie. Owe sople i postacie były ze złota i srebra, bo w blasku zatkniętej w szczelinie pochodni chciwej pani całe podziemie lśniło jak nowiuteńkie złote dukaty i nowiuteńkie srebrne talary. Jeszcze Małgosia nie zdążyła się odezwać do Janka, kiedy z załomu pieczary wyszedł wysoki starzec z długą białą brodą. Uśmiechnął się da obojga młodych i rzekł spokojnym głosem: — Jestem panem Złotego Gronia. Nie bójcie się, moi drodzy, nic złego wam się nie stanie. Nie przybyliście tutaj przecież po złoto i srebro. Przyprowadziła was tutaj tylko chęć pośpieszenia z pomocą wasze] chciwe) pani. Nie warta była ona tego waszego poświęcenia. Za jej chciwość i zachłanność spotkała ją zasłużona kara. Swoich bogactw miała pod dostatkiem, a jeszcze pragnęła złota, złota i złota. Całe życie chciała się pławić w złocie, dlatego zakląłem ją w złoty posąg. Oto wasza pani! Teraz Małgosia i Janek zobaczyli zamienioną w złoto dziedziczkę. Tylko na jej prawej ręce znajdowała się żelazna rękawica. — Chciwa pani kazała sobie sporządzić złote włosy i żelazną rękawicę, by zagarnąć te wszystkie skarby dla siebie — ciągnął dalej sędziwy władca Złotego Gronia. — Na nic się jednak zdały jej starania, bo przypędziła ją tutaj nie potrzeba, ale chciwość, nie nędza, ale zachłanność. A ze skarbów tu nagromadzonych może korzystać tylko ten, kto jest w potrzebie i posiada prawdziwie złote włosy, prawdziwie żelazną rękę i naprawdę dobre serce. Ty, Małgosiu, masz takie złote włosy, bo lśnią one jak nowiusieńkie dukaty, a ty, Janku, masz taką żelazną rękę, ba 46 •y- jesteś silny i nie lękasz się najcięższej pracy. A dobre serca posiadacie oboje. Również oboje jesteście w potrzebie, bo chcecie się pobrać. Zabierzcie więc każdy po dużej grudzie, jakich tutaj leży pełno na ziemi. Tyle wam wystarczy na początek waszego wspólnego życia. Małgosia i Janek podnieśli z ziemi po dużej jak pięść grudzie złota, pięknie za nie podziękowali staruszkowi, pożegnali go i skierowali się do wyjścia. — A o tym, co tutaj spotkało chciwą dziedziczkę i co widzieliście w Złotym Groniu, nie mówcie nikomu — rzekł jeszcze za odchodzącymi władca złotych podziemi. Janek i Małgosia wkrótce się pobrali, zakupili piękne gospodarstwo i żyli szczęśliwie razem ze swoimi dziećmi aż do samej śmierci. O STRZYBNIOCZCE •, mc rto i srebro. •^ waszej :j chci- "¦*¦ miała apanrt -rzkę. icę, rzv- Starą Karwinę i jej okolice pokrywały dawno temu rozległe lasy. Później je karczowano, a ziemię zamieniano w pola uprawne, które należały do bogatych panów. Na pańskich polach musieli ciężko harować biedni chłopi pańszczyźniani. Mozolili się oni od wschodu do zachodu słonka, ponaglani nahajami przez pańskich hajduków. Pachołcy ci znęcali się niemiłosiernie nad pracującymi biedakami, ale Ondraszek, sławny hetman zbójnicki, nieraz odpłacał im sprawiedliwie za ich nieludzkie wyczyny. Razu pewnego wracał Ondraszek ze swymi kamratami ze zbójnickiej wyprawy. Odwiedzili hrabiowski zamek w pobliskim Raju. Udała się zbójnicka wyprawa, bo każdy dźwigał na plecach ciężki wańtuch z łupami. A były wśród nich ciężkie bele sukna z owczej wełny i białego płótna lnianego, były rozmaite przysmaki z zamkowej spiżarni, było też niemało złotych dukatów i srebrnych talarów z hrabiowskiego skarbca. Utrudzeni zbójnicy zatrzymali się przy studzience na skraju karwiń-skiego lasu, zrzucili z ramion ciężkie toboły na ziemię i zasiedli do posił- 47 ku. Ondraszek podszedł do ludzi pracujących na niedalekim łanie. Hajducy, skoro tylko spostrzegli zmierzającego w ich stronę zbójnika, rzucili się do panicznej ucieczki, by się z nim nie spotkać oko w oko. Kiedy zniknęli, zawołał Ondraszek do harującej biedoty: — Hej, ludzie roztomili, odłóżcie kopaczki i chodźcie odpocząć trochę <ło cienia! Zdziwieni kopacze wyprostowali się w krzyżach, a kiedy poznali Ondraszka, o którym krążyło po świecie tyle najdziwniejszych wieści, porzucili kopaczki i hurmem zbiegli się do niego. Kobiety głaskały go po zarumienionej twarzy, a mężczyźni ściskali mu ręce. — Chodźcie ze mną do lasu, swaczynę wam przyniosłem od mości pana grafa! I prowadził zmordowanych ciężką pracą kopaczy na skraj lasu, gdzie dookoła studzienki kryształowej wody rozsiedli się zbójnicy. — Siadajcie, ludeczkowie złoci — mówił dalej Ondraszek — i posilcie się trochę. Zbójnicy kroili grube pajdy białego chleba z hrabiowskiej śpiżarnij a do każdej dokładali po sporym kawale pachnącej wędliny. Zgłodniali ludzie zajadali ze smakiem te specjały i zapijali tokajskim winem z obfitej piwnicy mości pana grafa. Potem zbójnicy rozdzielili sprawiedliwie pomiędzy nich przyniesione sukno i płótno, a Ondraszek wyliczył każdemu po kilka dukatów i talarów. — Schowajcie dobrze przed hajdukami! Resztę talarów wrzucę do studzienki. Jeżeli trafi się jeszcze ktoś potrzebujący poratowania, to sobie sam wyjmie ze studzienki potrzebną ilość talarów. Biada jednak temu, kto chciałby zabrać więcej! Potem zadźwięczały metalicznie wysypywane przez Ondraszka do studzienki srebrne talary. Jedzący ludzie kiwali głowami, uśmiechali się do Ondraszka i jego zbójników, dziękowali im za otrzymane dary i błogosławili w myślach dzisiejszy dzień. Po biesiadzie i wypoczynku pożegnali wszyscy Ondraszka i jego kamratów, pomachali im spracowanymi rękami i poszli na pole do przerwanej roboty. 48 * oko. A Ondraszek ruszył ze swoją drużyną na przełaj w kierunku odległych groni beskidzkich. Studzienkę, na dnie której błyszczały srebrne zbójnicke talary, nazwał lud „Strzybnioczką". I dziś jeszcze można ją oglądać w niewielkim lasku położonym w pobliżu Elektrowni 1 Maja w Karwinie. mesa. 49 II O SZLACHETNYCH RYCERZACH I MĄDRYM LUDZIE O ŚPIĄCYCH RYCERZACH W CZANTORII Jedną z najpiękniejszych gór naszego Beskidu Śląskiego jest Czantoria. Otacza ją starodawna sława rycerzy zakutych w srebrne i pozłociste zbroje, którzy ponoć śpią wieki całe gdzieś w samym jej wnętrzu i czekają na zew, na hasło do boju ze złem i niesprawiedliwością. Bój ten rozegrany zostanie pomiędzy trzema gruszami stojącymi w trójkącie, na kilka mil od siebie oddalonymi. Jedna z tych grusz ma stać w Bobrku, druga w Skalicy, trzecia na Górnym Śląsku koło Pszczyny. Kiedy trąbka zagra do boju, z podziemnych lochów i krużganków Czantorii wypadnie na świat konnica rycerzy, aby zło wyplenić, aby miłość i sprawiedliwość rozsiać po całym świecie. Chwila ta nie nadeszła jeszcze. Rycerze śpią i czekają. A lud pod Czantorią w długie wieczory opowiada swym dzieciom dziwy rozmaite o owych rycerzach i śpiewa o nich starodawne pieśni... W wiosce opodal Czantorii żył sobie kowal Niedoba. Po ojcu odziedziczył starucną kuźnię i choć od świtu do późnej nocy walił bez ustanku młotem w kowadło, wiecznie z rodziną biedował. A rodzinę miał liczną. Nic więc dziwnego, że u kowala wiecznie przesiadywała bieda. Tuż obok kuźni prowadziła droga z Cieszyna na Węgry. Codziennie przejeżdżały tędy wozy kupieckie z towarami. Wozy zatrzymywały się przed kuźnią, bo albo konia trzeba było podkuć, albo koło naprawić, no I zarobek jakiś był. Pewnej zimy bieda okrutnie zawzięła się na Niedobów. Śnieg zasypał drogi, na świecie zapanowały tak siarczyste mrozy, że kupcy zaniechali podróży na Węgry i z powrotem. Nie było wozów do naprawy, nie było koni do kucia, w kuźni na kowadle młot całymi długimi dniami leżał nieruchomo i bezczynnie. Dla głodnych dzieci zabrakło chleba. Głód trzeba było opędzać słoną wodą z rozgotowanymi ziarnami bobu. 53 Już zmrok zapadał, kiedy do zapartych na skobel drzwi kuźni ktoś zakołatał. — Kto tam? — spytał Niedoba. — Otwórz, stary, robotę ci przynoszę! — odparł jakiś stanowczy głos za drzwiami. Rozjaśniła się twarz Niedoby. Otworzył drzwi na ścieżaj. Osłupiał i bez słowa głowę skłonił na powitanie. Przed sobą miał rycerza w złotej zbroi, siedzącego na białym koniu. Tak jakoś miło spojrzał ów rycerz na kowala, a potem odezwał się głośno: — Chcesz roboty, dużo roboty? — Chcę! — Dobrze. Ukuj więc tyle podków, ile koń udźwignie na grzbiecie, A śpiesz się! Po tygodniu znów przyjadę. Oto masz pieniądze na żelazo. A spraw się dobrze! — powiedział rycerz i odjechał. Osłupiały Niedoba stał jeszcze jakiś czas jak wryty i patrzył na trzy złote monety, które mu rycerz położył na dłoni. Potem poleciał z nowiną do żony i dzieci. Znowu będzie w chałupie chleb na stole, smaczny i pachnący chleb. Wcześnie rano pojechał Niedoba po żelazo do miasta Cieszyna. Ho5 ho, ale też się kupczycy zdziwili, że Niedoba aż tyle żelaznych sztab kupuje. W kuźni na palenisku dawno już strzelał ogień, kiedy Niedoba wrócił z żelazem z miasta. Teraz trza tylko zakasać rękawy i jąć się pracy. Rozdzwonił się młot na kowadle. Niedoba rozpalał sztaby w ogniu, rąbał je na równe kawały, zginał, kuł, walił młotem w kowadło, równał podkowy, wybijał w nich dziury na gwoździe i gwizdał przy tym z ogromnej radości, że pracy ma pod dostatkiem na cały długi tydzień. Pot spływał mu po twarzy, ręce mdlały z wysiłku, ale po tygodniu w podwie-czór robotę skończył. W kuźni na ubitej ziemi leżała kupa nowych, lśniących podków. Tyle ich było, ile koń potrafi unieść na grzbiecie. Już się ściemniło, kiedy do zapartych na skobel drzwi kuźni ktoś zakołatał. Niedoba już nie pytał „kto tam?", tylko w mig leciał otworzyć, bo wiedział, że to na pewno ów rycerz w złotej zbroi przyjechał po podkowy. 54 — Jesteś gotów? — spytał rycerz. — Jestem! — odparł kowal. — Więc włóż te podkowy do worków i załaduj na konia. Teraz Niedoba zobaczył przed kuźnią drugiego wierzchowca, którego rycerz trzymał za uzdę. Kowal szybko objuczył konia pełnymi worami podków. — A teraz zabierz swoje narzędzia do podkuwania koni i chodź! Pojechali. Przodem jechał rycerz, potem szedł koń z jukami, a na samym końcu kroczył uradowany Niedoba. Szli długo i długo, aż po pewnym czasie, po długim błądzeniu lasami, stanęli przed jakąś ogromną skałą. Rycerz uderzył mieczem w skałę. W tej samej chwili uczyniła się w tym miejscu szeroka szczelina. Posuwali się powoli ciasnymi korytarzami i krętymi krużgankami, aż wreszcie znaleźli się w przestronnej sali. Strop jej spoczywał na wysokich, złoconych kolumnach, na ścianach błyszczały porozwieszane zbroje i miecze, a wzdłuż jednej ściany stały jeden obok drugiego rycerskie konie. Niedoba otworzył usta z podziwu. Takie cuda w Czantorii! Któż by pomyślał! — Rycerze! — wyszeptał kowal i serce poczęło mu mocno walić. Rzeczywiście, pod drugą ścianą jaskini, za dębowymi stołami, siedzieli rycerze. Głowy mieli wsparte na łokciach. Spali. — Śpiący rycerze! — przeleciało kowalowi przez głowę. Niedoba słyszał już nieraz od starych ludzi spod Czantorii, że gdzieś w samym jej wnętrzu śpi huf rycerzy i czeka na zew do boju. Co sto lat budzi się któryś z nich, ale że nie czas jeszcze, więc zasypia na nowo. — Śpiący rycerze! Głęboką ciszę przerwał głos rycerza: — Kuj! Niedoba jął się pracy. Najpierw wory z podkowami zdjął z konia, potem zabrał narzędzia i zbliżył się do koni zajadających owies pod ścianą. Odrywał im starte od ciągłego stania podkowy, przymierzał nowe i przybijał. Uwijał się szybko, bo majster z niego był nie byle jaki. Robota — jak to mówią pod Beskidami — paliła mu się w rękach. Konie stały tymczasem spokojnie obok kamiennych żłobów, z zadowo- 55 leniem machały długimi ogonami i zajadały owies, którego im ze żłobów wcale nie ubywało. Ale się kowal napracował, napracował! Bo też tych koni było niemało! Nie dziwota, że tę_ce go setnie zabolały. Po skończonej pracy Niedoba zabrał swoje narzędzia, zwinął próżne worki i szykował się do odejścia. A rycerz, który go tutaj przyprowadził, stał obok i przyglądał mu się. — Jużeś gotów? — Już! — Nadstaw worek! Niedoba spełnił rozkaz, a rycerz schylił się, z kamiennej posadzki pozbierał stare zużyte podkowy i napełnił nimi nadstawiony worek. — Tu masz zapłatę — powiedział potem do Niedoby. — A teraz chodź! Zmarkotniał kował, w gardle go coś ścisnęło, ale zarzucił na plecy worek z marną zapłatą, pod pachę zgarnął resztę próżnych worków i narzędzia, a potem poszedł za przewodnikiem. Chciało mu się płakać. Stare podkowy... Znowu będzie głód w domu... — Teraz już trafisz sam. Idź z Bogiem! — rzekł rycerz i zawrócił w stronę pieczary. — Z panym Bogym! — odparł Niedoba drżącym głosem. Do domu szedł noga za nogą. Zamiast pieniędzy przyniesie stare żelazo... Za co dzieciom kupi chleba? W domu przywitały go dzieci i żona. Z ramion zrzucił worek ze starymi podkowami, usiadł ciężko na ławie, głowę schylił na piersi, westchnął, pokiwał głową, potem schylił się nad workiem, rozsupłał sznurek i wysypał na ziemię dźwięczącą zawartość. — Lokrystaboga! — krzyknął Niedoba i aż mu dech zaparło. Na podłodze leżała spora kupka złota. Skoczył stary i z wielkiej radości ściskał dzieci jedno po drugim. — Lokrystaboga! Dyć to jest złoto! Nie było już więcej głodu u Niedobów. Bieda poszła sobie od nich precz. Niedoba wybudował nową kuźnię, pola i bydła przykupił, i szczęśliwie gospodarował ze swą rodziną aż do śmierci. 56 II Młody Jano był pastuchem. Już od dziecka służył u pewnego gazdy pod Czantorią. Co rano wypędzał bydło na pobliski gron, potem siadał na kamieniu, grał na swej drewnianej fujarce piękne pieśniczki i doglądał stada. Krowy pasły się spokojnie, owce też trzymały się kupy, tylko świnie jednostajnie ryjami orały ziemię, niurały pod kamieniami i biegały z miejsca na miejsce. Było ich więc trzeba dobrze pilnować, żeby się któraś nie zapodziała w gęstwinie. Jedna ze świń zawsze odbiegała gdzieś do lasu, ale po pewnej chwili wracała znowu do stada. Pewnie zbierała żołędzie, bo tyła co niemiara, że gospodyni aż ręce nad nią składała z podziwu. Pewnego dnia Jano postanowił pójść za świnią do lasu, żeby się przekonać, z czego tak tyje. Nie musiał długo czekać. Świnia pognała w zarośla, a Jano za nią. Dopędził ją koło wysokiej skały. W skale, tuż przy samej ziemi, znajdował się otwór, przez który świnia weszła do jaskini. „Po co tam wlazła?" pomyślał Jano. Nie namyślając się wiele, ukląkł i na kolanach wczołgał się do jaskini. Otoczyła go nieprzejrzana ciemność. Otwór w skale nie bardzo był szeroki, wystarczyło ręce w bok wyciągnąć, by dotknąć obu jego ścian, toteż Jano musiał posuwać się naprzód powoli. Naraz stanął w ogromnej podziemnej sali. W jej rogach paliły się pochodnie. Jano stał jak urzeczony. — Śpiący rycerze! — wyszeptał. Przy długich dębowych stołach spali rycerze w błyszczących zbrojach, a pod ścianą, obok kamiennych żłobów, stały ich konie i parskając zajadały smaczny owies. Tam też Jano zobaczył swoją świnię. Chodziła pod żłobami i zbierała owies, który konie rozrzucały podczas jedzenia. Więc to dlatego tak świnia tyje! Naraz Jano strasznie się przeląkł, bo jeden z koni zarżał, a rycerz iedzący na rogu stołu podniósł głowę i spytał mocnym głosem: — Czy już czas? — Nie! — odrzekł Jano. 57 i Rycerz na nowo zwiesił głowę i zasnął. Jano, drżąc z przerażenia, chyłkiem wycofał się z jaskini. Długo stał przy skale, bo słońce oślepiło go po wyjściu z półmroku jaskini, Ludzie pod Czantorią kiwali głowami, słuchając opowiadania pastucha. Wiedzieli wszyscy, że w Czantorii od wieków śpią rycerze, tylko nikt nie widział ich na własne oczy... To było kiedyś. Pastuch Jano dawno już umarł, ale na stokach Czantorii do dnia dzisiejszego pasterze pasą bydło i śpiewają starodawną pieśniczkę: Hej, gdzie Czantoria się wznosi, śliczne tam polany są. Tam pastuszek śpiewki głosi, a krowiczki trawkę rwą. Tam śpi rycerz znakomity, w sławę, bogactwa obfity, co zwycięskie staczał boje i nasz śląski zdobił lud! ą 4 O CZARNEJ KSIĘŻNEJ NA CIESZYNIE Hań bardzo dawno rządziła na Cieszynie księżna Katarzyna Sydonia. Lud nazywał ją Czarną Księżną, bo od śmierci swego męża chodziła tylko w czarnych szatach. Czarna Księżna stroniła od ludzi. Codziennie wieczorami przesiadywała długie godziny w zagajnikach nad Olzą i słuchała śpiewu słowików, a w dzień błąkała się po parku zamkowym albo ze szczytu wieży piastowskiej patrzyła na odległe gronie beskidzkie. O Czarnej Księżnej krąży pomiędzy ludem wiele ciekawych podań. Jedne opowiadają o niej jako o opiekunce biednych chłopów uciskanych przez panów, inne czynią z niej okrutnicę znęcającą się nad swymi poddanymi. 58 Długo pskini. i pastu-tvlko dzi- :e dooia. llowi-wieżv pdi podań. fwvmi I W pewnej wsi pod Cieszynem żył biedny chłop Urbaś. Niedaleko lasu znajdowała się jego drewniana chałupa i nieduży kawałek pola. Sześć dni w tygodniu musieli Urbasiowie odrabiać pańszczyznę, a tylko w niedzielę i święta albo w niepogodę, kiedy na pańskim nie pracowano, mogli uprawiać kilka własnych zagonków. Co rok zbierali z nich trochę żyta i owsa, dzięki czemu mieli kawałek własnego chleba. Pobliski las chronił pólko Urbasiów przed jesiennymi powichrzycami, zimą zaś przed śnieżycami. Ale bliskość lasu miała jednak i złą stronę. Stamtąd przychodziła bowiem dziczyzna leśna i niszczyła zasiewy. Duże szkody wyrządzały bażanty, ale największe spustoszenie czyniły dziki, które w krótkim czasie potrafiły doszczętnie przeryć spory kawał obsianego pola. Urbasiowie martwili się wyrządzanymi przez dziki szkodami, często nawet płakali, lecz płacz ich ani razu nie przeszkodził dzikom w pustoszeniu lichych zasiewów. Nie pomogły strachy stawiane w zbożu; dziki czyniły szkody bez ustanku. Pewnego razu Urbaś postanowił zaczatować na szkodniki. Wypożyczył skądś stare zardzewiałe flincisko i poszedł pod las. Całą noc przesiedział nadaremnie. Dopiero nad ranem wyszło z lasu na pole całe stado dzików. Stare chrechtały, a warchlaki pokwikiwały z zadowolenia ryjąc dojrzewające zboże. Naraz huk targnął powietrzem. Spłoszone dziki uciekły do lasu, tylko trafiony odyniec tarzał się w zbożu i ogromnymi szablami orał ziemię. Urbaś ostrożnie podszedł do zdychającego dzika, któremu z rozdziawionego pyska sączyła się krwawa posoka. Chłop przykucnął w bruździe i patrzył. Wtem w lesie rozległy się ludzkie nawoływania i parskanie koni. Urbaś pobladł i przylgnął do ziemi. — Hajducy! — wyszeptał przerażony. Spomiędzy drzew wypadło na pole sześciu jeźdźców. Przystanęli. Wyprostowali się w siodłach i świdrowali oczyma okolicę. Mówili o czymś między sobą i żywo gestykulowali. „Żeby mie jyny nie uwidzieU!" — myślał Urbaś. 59 Potem jeźdźcy galopem ruszyli na pola, myszkowali po miedzach, wypatrywali z niecierpliwością, jak gdyby się obawiali, że im ten prze-grzeszony kłusownik ucieknie albo się w ziemię zapadnie. Słyszeli przecież wystrzał, a w lesie minęło ich stado uciekających w popłochu dzików. Tymczasem Urbaś drżał ze strachu i w pośpiechu drapał palcami zeschnięte grudy, żeby zagrzebać strzelbę. Hajducy przeszukali wszystkie miedze. Nie znaleźli nikogo. Naradzili się i po chwili wpadli w zboża. Konie szerokimi piersiami rozgarniały szeleszczącą zaporę źdźbeł i pozostawiały za sobą pogmatwaną sieć świeżo wydeptanych chodników. Jeden z hajduków krzyknął i gwizdnął. Zobaczył Urbasia. Przygnali wszyscy galopem. Urbaś drżał z przerażenia. Z ziemi wystawała niezupełnie zagrzebana strzelba. Hajducy zeskoczyli z koni i z nahajami rzucili się na Urbasia za to, że zastrzelił pańskiego dzika. — Masz, chamie, masz, masz! Urbaś jeszcze bardziej przyciskał się do ziemi, ale świst bykowców nie ustawał i nie ustawał. — Urządzimy ci weselisko, zobaczysz, chamie! Dziczyzna ci zasmakowała, a masz, a masz!... Potem hajducy skrępowali ręce Urbasia, pognali go przed sobą na zamek książęcy do Cieszyna. Jeśli go tam nie zakatują do reszty, to zdechnie w zaszczurzonym lochu więzienia. Cham! Dzików mu się zachciało! Kiedy rozkrzyczani hajducy pędzili więźnia koło jego drewnianej chałupy, Urbaśka wybiegła na pole i rozdzierającym płaczem żebrała o litość, o zmiłowanie nad chłopem. Nic nie pomogło. Jeszcze sama oberwała nahają przez plecy i zapłakaną twarz. Urbaśka biegła za nimi, zawodziła i włosy rwała z głowy, ale łzy kamiennych serc nie wzruszą... Długo jechali do Cieszyna. Jeszcze wiele razy nahaje pisały chłopu sine pręgi na plecach. Hajducy prowadzili chłopa do rządcy dóbr książęcych. Ten określał rodzaj i ilość kary za przestępstwa poddanego chłopstwa. Przydybano bydło chłopa na pańskim polu — karał, robił kto mało według mnie- 60 mania hajduków — karał, odważył się ktoś choć słówkiem okazać niezadowolenie —- karał. Dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, sto batów! Jaka kara spotka Urbasia? Pańskiego dzika zakatrupił, za to chyba zdechnie w areszcie! Zarządca dóbr książęcych mieszkał w bocznym skrzydle zamku. Tam więc hajducy prowadzili Urbasia. Zapłakanej Urbaśce udało się jakoś przebiec koło warto wnika w bramie zamkowej i dopędzić hajduków, ale "błaganie o litość na nic się zdało. Kiedy dochodzili do skrzydła zamku, z parku, od strony wieży piastowskiej, kroczyła chodnikiem Czarna Księżna. Urbaśka upadła przed nią na kolana, objęła jej nogi i drżącym głosem prosiła: — Litości, pani, litości!... Księżna przystanęła, schyliła się, podniosła z ziemi narzekającą chłopkę, a potem skinęła na hajduków. Zatrzymali się. Podeszli do księżnej, skłonili się, a chłop-kłusownik osunął się przed księżną na ziemię, przygarbił w ramionach i prosił szeptem i przerażonymi oczyma: — Zlituj się, pani, móm sześcioro dzieci!... — Cóż ten biedak uczynił złego? — spytała księżna. — Dzika księżnej pani zastrzelił! — odparł jeden z hajduków. — Zastrzeliłeś? — zwróciła się księżna do Urbasia. — Zastrzeliłech... ale dziesięć roków już mi dziki szkody na polu robią... ryją, paskudzą... a móm sześcioro dzieci... jeść chcą... a dziki niedorosły chlyb na polu niszczą... złość mnie popadła... zabiłech... zlituj sie, pani... — prosił Urbaś. Urbaśka też błagała o litość. — Ile przysądzacie za zabicie dzika? — spytała księżna po małej chwili. Hajducy spojrzeli po sobie, potem któryś z nich odpowiedział: — Zarządca sądzi. Ale sto kijów i harest będzie!... Księżna zamyśliła się. — Wezwijcie mi tu zarządcę! — odezwała się znowu. Jeden z hajduków skłonił się i skoczył spełnić rozkaz. — Czego księżna pani sobie życzy? — spytał po chwili gruby zarząd- ca. — Jaką wartość przedstawia dorosły dzik? 61 — Trzy złote dukaty, księżno — odparł zapytany. — Trzy złote dukaty... — powtórzyła księżna półgłosem. —A na ile szacujecie roczne szkody wyrządzone przez jednego dzika na pańskich polach? — Na sto dukatów — rzekł zarządca. — A więc ty, chłopie, zapłacisz mi za ubitego dzika trzy złote dukaty, a ja za dziesięć lat szkód wyrządzanych przez tego dzika na twym polu jestem ci winna tysiąc dukatów. Słyszeliście? — zwróciła się do zarządcy i hajduków. Milcząco skinęli głowami. — Więc temu oto człowiekowi wypłaćcie zaraz należne mu pieniądze i puśćcie go wolno! — stanowczym głosem rozkazała księżna i nie zważając na podziękowania Urbasiów i osłupienie służby oddaliła się szybko w stronę zamku. Urbasiowie wieczorem wrócili do chałupy. Za złote dukaty wybudowali nową chatę, wykupili się z pańszczyzny i jako wolni, niezależni gospodarze żyli długo i szczęśliwie. Jako staruszkowie opowiadali wnukom o dobrej księżnej i o j ej dziwnie sprawiedliwym wyroku, j aki kiedyś wydała. II Było lato, słońce przygrzewało jak zawsze w lipcu. Zboża na polach dojrzewały, na świecie było wesoło. Tylko ludzie koło Cieszyna nosili w sercach smutek, bo ukochana przez wszystkich księżna zachorowała ciężko. Jeszcze niedawno co noc wysiadywała w zagajnikach nad Olzą i przysłuchiwała się trelom słowików, ale teraz jakieś choróbsko zawzięło się na nią. Stary, uczony doktor, który aż z dalekiego Krakowa przybył leczyć księżnę, kiwał głową i mówił zarządcy, że księżna nie pociągnie już długo na tym bożym świecie. Straszna przepowiednia mądrego doktora wydostała się z zamku pomiędzy lud cieszyński, dlatego każdy chodził zatroskany i smutny, bo żal było wszystkim dobrej pani. W komnacie zamkowej, gdzie leżała księżna, panował półmrok, bo doktor z Krakowa kazał pozaciągać story, żeby światło słoneczne nie raziło oczu chorej. Koło łoża milcząco stali dworzanie, wpatrywali się w księżnę, by żaden jej gest, żaden znak nie uszedł ich uwadze. Ale 62 kstik i polo psr- Mtt księżna ich usług nie potrzebowała. Leżała z zamkniętymi oczyma i oddychała z trudem. Doktor z Krakowa ze swych licznych szkatułeczek nabierał suszonych ziół i ostro pachnących korzeni startych na proszek, kwiatów zrywanych w noc świętojańską, swym grubym palcem wodził po pożółkłych kartach grubucnej pergaminowej księgi, pod nosem mruczał jakieś uczone słowa łacińskie i w dużym srebrnym naczyniu gotował na kominku jakiś ciemnobrunatny lekwar. Było to lekarstwo dla księżnej. Stan chorej pogarszał się z dnia na dzień. Oddech jej stawał się powolniejszy, uciążliwszy, świszczący. Co chwila kaszel wstrząsał księżną. Dworzanie prosili mądrego doktora, żeby chorą wyleczył, ale ten bez słowa wstrząsał ramionami. — Hm, wyleczyć? W tym wypadku sztuka doktorska nic nie wskóra, tu nie pomogą ani zioła w noc świętojańską zbierane. Tak, tak, ludzie, w piersiach księżnej śmierć mieszka, a przeciw śmierci skutkujące zioło jeszcze nie wyrosło na świecie, od śmierci nikt jeszcze nikogo na świecie nie uleczył! — mówił stary doktor i mieszał kipiący lekwar. Pewnego popołudnia księżna poczuła, że wieczora już nie dożyje. W piersiach ją kłuło i z trudem łapała powietrze. Koniec nadchodził. Księżna szeroko rozwarła oczy i spojrzała po obecnych. Wszyscy w piersiach tłumili szloch. — Już z wami nie będę długo... śmierć nadchodzi... Dworzanie nie przemogli szlochu. Rozpłakali się wszyscy. — ... wiem, że dziś umrę... nie płaczcie... mam prośbę do was__ jedną prośbę... Umilkła na chwilę. Jej smutne oczy zatrzymały się na zarządcy, jak gdyby umierająca od niego domagała się spełnienia swej ostatniej prośby. — Złóżcie mnie w prostej, chłopskiej trumnie... bez przepychu... bez honorów... nie w grobowcu... na wóz trumnę włóżcie... czarne woły zaprzągnijcie... cztery pary... cztery pary czarnych wołów... i niech same idą... niech same wyszukają mi grób... słyszeliście? Upłakani dworzanie skinęli głowami. Zarządca jak gdyby chciał powiedzieć, że dlaczego taki chłopski pogrzeb, skoro księżna ma swój grobowiec w podziemiach cieszyńskiego kościoła, ale nie odezwał się słówkiem, bo ostatnia wola umierającego jest święta. 63 Jeszcze słońce nie zeszło z nieba, kiedy księżna umarła. Żałobnie grały cieszyńskie dzwony, płakała służba zamkowa, płakał lud chłopski po dziedzinach. Czarna Księżna umarła! Przez trzy dni ludzie przychodzili płakać nad zmarłą. Z daleka, aż gdzieś spod samych groni przychodziło chłopstwo, żeby ostatni raz spojrzeć na dobrą panią, wiązankę polnych kwiatów obok trumny położyć i zapłakać serdecznie. Czwartego dnia wczesnym rankiem przed zamek cieszyński zajechał prosty chłopski wóz zaprzężony w cztery pary czarnych wołów. Takie było ostatnie życzenie księżnej. Trumnę ze zmarłą złożono na wozie. Ludzie płakali. Ktoś krzyknął: „wio!" Woły powoli ruszyły. Nikt nie kroczył za trumną. Woły stąpały noga za nogą. Dzwony cieszyńskie swym żałobnym graniem odprowadzały księżnę. Woły wyjechały z miasta. Kroczyły powoli miedzami, omijały rowy i wyboje, przejeżdżały obok dojrzewających zbóż, szły ciągłe i ciągle naprzód. Z trudem parły do wysokich kopców, wolno schodziły w doliny, bez popędzania jechały i jechały... Kiedy znajdowały się na najwyższym kopcu za Stanisławicami, ziemia nagle zadrżała, zahuczało strasznie w głębi, jak gdyby się tam coś burzyło i waliło, potem rozpękła się na poły w ogromną przepaść, a w niej na wieki znikły woły i wóz ze zwłokami Czarnej Księżnej. To wszystko trwało zaledwie mgnienie oka. Potem ziemia znów się zawarła. W miejscu, gdzie Czarna Księżna znalazła swój grób, wybudowano po latach kościółek. Jest to cierlicki Kościelec, w pobliżu którego w roku 1932, w lesie sosnowym, znaleźli śmierć dwaj bohaterscy lotnicy polscy, Żwirko i Wigura, kiedy na zaproszenie czeskich lotników lecieli z Warszawy do Pragi. III Inne podanie opowiada, że Czarna Księżna była straszną sekutnicą. Pewnego razu posprzeczała się o coś z mężem i w przypływie złości nakazała go hajdukom ćwiczyć batami tak długo, aż biedak wyzionął 64 rt, płakał Ueka, aż raz zzy poło- : r^echał Takie ducha. Dzieci swoje również w podobny sposób zamęczyła. Płakały biedactwa, prosiły matkę o litość, ale ona serca nie miała. Za to spotkała ją straszna kara. Po ich śmierci w uszach jej wiecznie rozlegał się rozdzierający płacz dziecięcy. Dlatego też okrutna księżna nie cierpiała dzieci. Po pogrzebie męża księżna przeniosła się z Cieszyna na zamek w Dzię-gielowie. Tam znęcała się nad chłopstwem. Często z kaprysu kazała niewinnych batogować tak strasznie, że niejednokrotnie ofiara konała pod razami na stolicy. Pewnego razu koło zamku przechodziła chłopka z płaczącym dzieckiem na ręce. Płacz ten posłyszała okrutna księżna, zacisnęła pięści, złość w niej zawrzała, kazała dworakom schwytać nieszczęsną matkę z dzieckiem, przywiązać do stolicy i ćwiczyć batami. Hajducy zakatowali matkę i jej płaczące niemowlę. Nie pomogły prośby, nie pomógł płacz. Ale matka, nim skonała, przeklęła księżnę. — Oby cię ziemia po śmierci wyrzuciła! Bydło niechaj ci grób wyszuka! Żebyś nawet po śmierci spokoju nie znalazła! Czarna Księżna wiecznie zrzędziła, wiecznie musiała się z kimś kłócić. Jeżeli miała kogoś takiego, z kim cały dzień mogła krzyczeć, komu od wschodu do zachodu słońca mogła wymyślać, była zadowolona i reszta służby miała święty spokój. Gorzej było, jeżeli taka ofiara nie nawinęła się księżnej pod rękę. Wtedy cierpieli wszyscy. Ażeby się jakoś zabezpieczyć przed jej ordynarnymi wyzwiskami, zaproponował ktoś z dworzan, żeby codziennie jeden ze służby szedł na ochotnika kłócić się z księżną. Tak postąpili i mieli spokój. Najgorliwszym z tych ochotników do kłótni był niejaki Turoń. Chociaż już pięćdziesiątkę dźwigał na grzbiecie, był jednak z niego figlarz nie lada. Pewnego dnia umyślił sobie, że księżnej musi spłatać jakiegoś figla, a że właśnie w tym dniu przypadła służba jemu, więc od razu postanowił wykonać swój zamiar. Księżna stała przy oknie w swej komnacie i niecierpliwiła się. Nareszcie idzie! Turoń idzie! — Ślimak! Mazgaj! — syknęła przez zęby ze złości, że tak powoli się wlecze. A Turoń szedł tak umyślnie, żeby rozzłościć okrutnicę. 1 65 — Prędzej, ślimaku, chamie! — krzyczała, wychyliwszy się z okna — pośpiesz się ty, ty! Turoń przystanął, obmacał kieszenie, wyjął fajkę, uszedł kawałeczek, potem zza pazuchy wyciągnął pęcherz z tytoniem, rozwiązał go i powoli napychał fajkę. Słuchał przy tym ordynarnych wyzwisk księżnej, pod nosem uśmiechał się do siebie i stał w miejscu. Potem zawiązał pęcherz, włożył go do kieszeni, uszedł kawałeczek, znowu przystanął, ukrzesał ognia, pykał, puszczał z ust kłęby dymu i spluwał z zadowolenia. I tak powoli zbliżał się do bramy zamku. Rozwścieczona księżna przeklinała głośno Turonia, że tak się wlecze. A Turoń na złość co krok przystawał. Kiedy doszedł do bramy, odwrócił się tyłem do okna, jak gdyby chciał zawrócić do domu, i ukłonił się księżnej w przeciwnym kierunku. To tak rozsierdziło sekutnicę, że bez namysłu skoczyła z pierwszego piętra wprost na bezczelnika. Turoń jednak w ostatniej sekundzie odskoczył, a księżna runęła na twardy grunt i poniosła natychmiastową śmierć. Poddani księżnej byli zadowoleni ze śmierci okrutnicy. Z Cieszyna sprowadzili trumnę, w niej złożyli zmarłą, wieko przybili dużymi gwoździami, a potem trumnę spuścili do specjalnie obmurowanego grobu. Na pogrzebie nikt nie płakał. Okrutna księżna nie zdobyła za życia przyjaźni poddanych. Następnego ranka służba znalazła trumnę wyrzuconą z grobu. Spełniło się przekleństwo biednej matki. Ziemia wyrzuciła zwłoki okrutnicy. To samo powtórzyło się drugiej i trzeciej nocy. Jak pogrzebać księżnę? Zwłok tak przecież zostawić nie można. Ktoś doradził, żeby trumnę włożyć na wóz, zaprząc do niej woły, niechaj wyszukają grób okrutnicy. Tak też uczyniono. Woły zawiozły trumnę aż na cierlicki kopiec. Tam ziemia zapadła się pod nimi. Znowu spełniło się przekleństwo konającej matki. Ale księżna nawet po śmierci spokoju nie miała. Musiała pokutować za swe okrutne, popełnione za życia czyny, za nieludzkie traktowanie poddanych. Błąkała się po cierlickim wzgórzu, jęczała, narzekała, straszyła przechodniów, błagała o zlitowanie, ale daremnie. Wiatr zagłuszał wyciem jej prośby. Dopiero po długim czasie, w miejscu* gdzie okrutna księżna znalazła swój grób, ludzie zbudowali kościółek. 66 Takie jest drugie podanie o powstaniu Kościelca. Księżna jeszcze i potem musiała pokutować. O północy jej czarna zjawa błądziła po kościele, płakała, jęczała, narzekała. Ludzie z przerażeniem opowiadali sobie o tym, ale nikt do świątyni nie zaglądał. Aż pewnego razu znalazł się śmiałek, który to wszystko chciał zobaczyć na własne oczy. Zabrał z sobą pręt wierzbowy i poszedł przed północą na Kościelec. O północy pokazała się zjawa księżnej, zbliżyła do śmiałka, ale ten mocno ją uderzył wierzbowym prętem i czekał, co będzie dalej. Zjawa jęknęła, zawróciła i znikła. Od tego czasu nigdy już nic na Kościelcu nie straszyło. Takie są podania o Czarnej Księżnej i o powstaniu Kościelca. Pod Kościelcem znajdują się ponoć podziemia, skąd prowadzi tajny ganek aż pod zamek cieszyński. Tą drogą podczas oblężeń Cieszyna miano sprowadzać żywność dla obrońców. Sam zaś kościółek na cierlickim wzgórzu wybudowano ponoć dla zamaskowania wejścia do tych podziemi. O CUDOWNYM DZWONIE FRYSZTACKIM Frysztat nie znajdował się ongiś w tym samym miejscu, co dziś. Leżał nad Olzą, o jakie dwa kilometry na zachód od dzisiejszego Starego Miasta. Już sama ta nazwa świadczy o tym, iż musiał tam być kiedyś stary Frysztat. Stary Frysztat miał domy drewniane. Jego mieszkańcy trudnili się rolnictwem i pasterstwem, Olza dawała im ryb pod dostatkiem, niczego więc dawnym frysztaczanom nie brakowało do szczęścia. Pracowali chętnie. Pola naokoło miasta obsiewali, gdzie tylko spojrzeć rosło żyto, pszenica, jęczmień i owies. W starym Frysztacie ludzie nigdy nie zaznali głodu, chleba mieli pod dostatkiem. Co rok przyjeżdżali do miasta kupcy i kupowali zboże, inni pędzili ze starego Frysztatu całe stada bydła. Najwięcej krów i świń. 67 Bogaci frysztaczanie rozbudowywali swe miasto. Mieli za co. Wznieśli nawet przestronny kościół z modrzewiowego drewna. Kościół ten był tak piękny, że daleko w okolicy nie było piękniejszego. Frysztaczanie z dalekiego świata sprowadzili dzwon do swego kościoła. Kosztował ogromne pieniądze, bo ludwisarz, mistrz, co go odlewał, poprzysiągł, że jest to dzwon cudowny, jakiego nigdzie indziej na świecie nie mają. Cudowny dzwon codziennie rano, w południe i wieczorem dzwonił na całą okolicę. Rano budził ludzi, w południe wołał ich do obiadu, a wieczorem przypominał wszystkim, że już pora iść na spoczynek. A kiedy cudowny dzwon grał, ludzie przystawali na polu, na drodze, obok domów, uśmiechali się i słuchali. Tak głośno i tak pięknie grał, jak żaden inny dzwon na świecie. Głos cudownego dzwonu tak wzruszał każdego, że ani opowiedzieć tego nie można. Jeżeli dwaj gniewający się na siebie usłyszeli jego głos, w tej samej chwili godzili się i o złości zapominali na zawsze. Zdarzyło się ponoć, że zbóje o twardych sercach kupca napadli, zabić go chcieli i obrabować ze wszystkiego. Już któryś z nich rękę wyciągał, by nożem cios śmiertelny zadać, gdy wtem głos cudownego dzwonu rozbiegł się po świecie. Zbój cofnął rękę. Pchnąć nie potrafił. Taką jakąś dziwną moc dzwon frysztacki posiadał, że złość w dobroć, smutek w radość obracał, a twarde serca miękczył i wzruszał. Kupiec pojechał do domu spokojnie. Nie wiadomo, jak długo tak dzwonił cudowny dzwon w wieży modrzewiowego kościoła w starym Frysztacie. Przeminęły długie,, długie lata, aż raz stało się coś strasznego. Pewnej nocy na miasto spadło nieszczęście. Pożar. — Gore! Gore!!! Najpierw płonął jeden dom, ale że wiatr wiał tej nocy, więc wkrótce paliło się całe miasto. Wiatr rozniósł płomienie po całym Frysztacie. Ogień zaskoczył ludzi podczas snu. Niczego nie było można uratować. Jeszcze szczęście, że gospodarze bydło zdołali wyprowadzić z płonących zabudowań w bezpieczne miejsca. Przynajmniej coś uratowali ze swego mienia. A wtedy ponoć — starzy ludzie tak mówią — cudowny dzwon grał na alarm. Grał strasznie smutno. Sam dzwonił, bo dzwonnik ratował z pożaru, co się dało. Cudowne dzwonienie leciało w ciemną noc, dzwon płakał nad nieszczęściem, które nawiedziło Frysztat, stares bogate miasto na prawym brzegu Olzy. Dopiero nad samym ranem dzwon cudowny zamilkł, bo przepalone belki w wieży modrzewiowego kościoła nie utrzymały rozhuśtanego spiżu. Jęknął ostatni raz, a potem nie odezwał się więcej. Ze starego Frysztatu pozostały tylko dymiące zgliszcza i ogromna kupa szarego popiołu. Ludzie nie mieli dachu nad głową. Pożar wszystko strawił. Pogorzelcy rozpaczali: — Co robić? Potem wszyscy wygrzebali z popiołu piły i siekiery, nabili je na nowe toporzyska i chwycili się pracy. Frysztaczanie poweseleli. — Całe szczęście, że jest wiosna, stodoły były puste, zboże dopiero rośnie, szkody są mniejsze — mówili sami do siebie na pociechę. — A do zimy zbudujemy nowe miasto, pod szczerym niebem zimować nie będziemy! Zaraz po pożarze, w miejscu, gdzie stał kościół, szukali dzwonu. Łopatami rozrzucali popiół, motykami rozkopywali na boki, rękami w nim grzebali, ale dzwonu nie było i nie było. Gdzieś się zapodział. Ktoś rzekł, że spiż stopił się w żarze i dzwonu już nie ma. Wszyscy uznali, że tak rzeczywiście musiało się stać, i poszli do innej pracy. W okolicznych lasach od rana do nocy wrzała praca. Codziennie stukały siekiery, piły jednostajnie rzępoliły, na ziemię waliły się pokotem stuletnie olbrzymy leśne. Ociosane pnie odwożono wozami na miejsce ¦budowy. Nowe miasto nie powstawało na pogorzelisku. Przed rozpoczęciem odbudowy uradzili frysztaczanie, że wiele czasu musieliby stracić na uprzątnięcie zgliszcz. Lepiej od razu wyszukać nowe miejsce pod przyszłe miasto i chwycić się pracy, żeby zdążyć przed zimą. I tak zrobili. A zgliszcza z czasem zamienią się w pastwiska dla bydła, świń i koni. O mniej więcej trzy tysiące kroków od spalonego miasta wznosił się niewysoki pagórek. Na nim frysztaczanie postanowili zbudować nowe miasto, nowy Frysztat. Od wiosny aż do zimy trwała praca. Z odległych stron przybyli mistrzowie ciesielscy i budowali. Na pagórku powstawały domy mieszkalne i zabudowania gospodarskie. Zbudowano również kościół, 69 jeszcze piękniejszy i przestronniejszy od tamtego poprzedniego. Tylko smutno było frysztaczanom, że w swym nowym kościele nie mają cudownego dzwonu. Zgliszcza starego miasta z biegiem czasu zarosły bujną i soczystą trawą. Pasterze wypędzali tam bydło, bo smaczniejszej trawy nigdzie w okolicy nie było. Pewnego razu na pastwisku wydarzyło się coś dziwnego. Kiedy cała gromada świń niurała w ziemi, naraz jeden wieprz zawadził ryjem o błyszczący przedmiot. Niurał, niurał, podrywał ziemię i odrzucał, ale twardy przedmiot mocno tkwił w uwięzi. W południe, kiedy pasterze mieli już gnać bydło do domów, jeden z wyrostków zobaczył ów dziwny przedmiot w dziurze wyrytej przez wieprza. Przyklęknął na ziemi, by mu się lepiej przypatrzyć. — Hej, kamraci, dzwon cudowny tu jest! — zawołał tak głośno, że zaraz zbiegła się do niego cała gromada pastuchów. Pasterze z niedowierzaniem obmacywali spiżowy przedmiot, częściowo wystający z rozrytej ziemi. Było to ucho dzwonu. — Spróbujmy kopać! — zaproponował ktoś. — Spróbujmy! — odpowiedzieli wszyscy. — Ale czym? — odezwał się jakiś niezdecydowany głos. Próbowali gołymi rękami. Ale ziemia była twarda. Potem grubszymi końcami biczysk dłubali glinę, ale i tak niewiele wskórali. Trzeba było łopat, motyk i żelaznych drągów. Trzeba było dużo mocnych rąk, dużo siły. Pasterze rozpowiedzieli w mieście o znalezisku. Uradowali się frysztaczanie, że cudowny dzwon znowu zawiśnie w wieży nowego kościoła. Po południu, kto tylko miał trochę czasu, śpieszył z motyką, rydlem czy żelaznym drągiem, gdzie cudowny dzwon tkwił w twardej ziemi. Ktoś wóz zabrał i cztery pary koni. Nie dziwota, dzwon był wielki i ciężki. Ludzie kopali i kopali. Pot spływał z czoła każdemu, ale wszyscy pracowali chętnie i z radością. Już zmrok nastawał, kiedy frysztaczanie z trudem dzwon załadowali na wóz. I wio! do miasta. 70 .Tylko r mają oojrstą Kkdy ^ kiedy teczył :lcfaiął Isr-sr Kiedy wracali uradowani, księżyc już świecił i błyszczały gwiazdy. W inne dni o tej porze ludzie dawno już spali po domach. Ale dziś nikt o spaniu nie myślał. Cudowny dzwon przecież odzyskali!... Znowu zawiśnie w wieży i swą dziwną cudowną siłą złość w dobroć, smutek w radość będzie obracał, a twarde serca miękczyć będzie i wzruszać. Tak jak to już kiedyś czynił, nim się stare miasto spaliło i nim się zarył głęboko w ziemię. Nazajutrz obok wieży kościoła zbudowano rusztowanie, powroźnik miejski skręcił z konopi powrozisko grube jak łydka dorosłego człowieka, ku kościołu sprowadzono kilkanaście koni. Dzwon wyciągnięto na wieżę. A w następnym dniu cudowny dzwon już grał. Ludzie ponoć słyszeli w tym graniu wyraźnie: — Wieprz rył, wy — rył! — Wieprz rył, wy — rył! Cały Frysztat płakał z radości. Odtąd znowu cudowny dzwon grał trzy razy dziennie. Rano budził ludzi, w południe wołał ich do obiadu, a wieczorem przypominał wszystkim, że już pora iść na spoczynek. Nowy Frysztat stał na wzniesieniu, toteż głos cudownego dzwonu biegł daleko, w odleglejsze okolice, niż kiedyś ze starego miasta. Słyszano go doskonale w Cieszynie, a kiedy pogoda dopisała, to nawet do samego grodu Odrowążów — Polskiej Ostrawy — głos jego dochodził. Czas mijał. Dziesiątki, setki lat. Frysztat zmieniał swój wygląd, bo pożar nieraz jeszcze nawiedził nowe miasto na wzgórzu. Spalone domy odbudowywano. Na miejscu domów drewnianych powstawały murowane kamienice, na miejscu kościoła z drewna modrzewiowego stanął duży kościół z kamieni i cegieł. Czas mijał, ludzie rodzili się i umierali, tylko dzwon cudowny trwał jednostajnie i grał... Jakoś w tym czasie księżnej na Cieszynie zapodobał się potężny głos dzwonu frysztackiego. W porze, kiedy dzwon grał, siadywała w zamku przy otwartym oknie i z przejęciem słuchała głosu, co tak bardzo wzruszał każdego. — Szczęśliwi ci frysztaczanie, że takim prześlicznym głosem dzwoni dzwen w ich kościele... — myślała księżna, słuchając odległego dzwonienia przy otwartym oknie cieszyńskiego zamku. — Dlaczego Cieszyn nie posiada takiego? 71 I wtedy księżna postanowiła zakupić dzwon frysztacki. Zapłaci zań frysztaczanom tyle, ile zażądają. Zaraz w następnym dniu jechał z Cieszyna goniec książęcy do Frysztatu. Jechał do samego burmistrza z poleceniem księżnej, żeby w jak najkrótszym czasie stawił się na zamku w Cieszynie. Sprawa ważna i nie cierpiąca zwłoki! Tegoż dnia burmistrz miasta meldował się u księżnej. Zapewnił ją o wierności mieszczan frysztackich, a potem spytał o powód wezwania. Księżna opowiedziała mu swą prośbę. Rzekła, że codziennie słucha głosu cudownego dzwonu z Frysztatu i że chciałaby mieć ów dzwon w Cieszynie. Zapłaci zań tyle złotych pieniędzy, ile byłoby ich trzeba do wybrukowania drogi z Frysztatu do Cieszyna. Burmistrz wrócił do Frysztatu i przedstawił mieszczanom prośbę księżnej. Radzili wszyscy. Żal im było cudownego dzwonu, ale że księżna pragnie go mieć w Cieszynie, więc dobrze. Ofiarują go darmo, bo za przedmiot, który się ukochało, do którego przywiązało się sercem i duszą, zapłaty brać się nie godzi. Przed spuszczeniem dzwonu z wieży stary dzwonnik ostatni raz pociągnął za powróz. Rozkołysał się dzwon i zagrał. Zagrał tak smutno i żałośnie, jak kiedyś na alarm podczas pożaru starego miasta. Nie było człowieka w całym Frysztacie i okolicy, co nie żałowałby dzwonu. Spuszczony dzwon załadowano na wóz przyozdobiony kwiatami i odwieziono do Cieszyna na nową służbę. Księżna na Cieszynie wstała nazajutrz bardzo wcześnie, by po raz pierwszy słuchać głosu cudownego dzwonu z wieży cieszyńskiego kościoła. Usiadła przy oknie i z niecierpliwością wsłuchiwała się w po-ranną ciszę. Nareszcie! Cudowny dzwon gra! Ale co to? Gra jakoś cicho, jakoś głucho. — Co to? Złudzenie? Nie, nie! Na korytarzu rozległ się hałas, ozwały się szybkie kroki. Do komnaty wpadł dzwonnik cieszyńskiego kościoła. Skłonił się i wyrzucił z siebie: — Pani księżno! Dzwon z wieży zniknął! Czary!... Księżna milcząco pokiwała głową i wyciągnęła rękę w stronę otwartego okna. Po chwili dopiero wyszeptała: — Cudowny dzwon, nie czary!... 72 ir. zan •;chał :; na pewnił tezwa- słucha dzwon Bbado prośbę raz itbyto po raz fctoego fwpo- [ siebie: ¦¦rtego Cudowny dzwon, kochany dzwon! W nocy z Cieszyna wrócił do Frysztatu. Wierny dzwon! A dzwon w wieży frysztackiego kościoła grał i grał. Aż do Cieszyna głos jego dochodził. A księżna siedziała przy oknie swej komnaty i wsłuchiwała się w jego odległy głos. Frysztaczanie po raz drugi i trzeci spuścili dzwon z wieży i zawieźli do Cieszyna, ale dzwon w nocy za każdym razem wracał do Frysztatu. Potem księżna kazała go już pozostawić we Frysztacie, prosiła tylko burmistrza, żeby w wieży kościoła frysztackiego kazał zamurować okna od strony Cieszyna. Nie chciała, żeby głos cudownego dzwonu dochodził aż do piastowskiego miasta, bo wiecznie musiałaby się smucić. Dzwon pozostał we Frysztacie. Dzisiaj cudowny dzwon już nie istnieje. Podczas pierwszej wojny światowej wojsko zabrało go na cele wojenne. Na armaty. Tylko okna w wieży frysztackiego kościoła są jeszcze i dziś zamurowane od strony Cieszyna. Cudowny dzwon już nie istnieje, ale pamięć o nim pomiędzy ludem przetrwa jeszcze długie, długie czasy. CIESZYNIANKA Koło Cieszyna, w lasku miejskim nad Olzą, można wiosną znaleźć zielony kwiat zwany cieszynianką. Lud tutejszy snuje o pochodzeniu cieszynianki taką opowieść: Było to w czasach wojny trzydziestoletniej. Liczne wojska szwedzkie przybyły ze swej północnej ojczyzny do Europy środkowej i tu toczyły zacięte walki. Szwedzi nie ominęli również Śląska, dotarli nawet do samego Cieszyna i tu rozgościli się na zamku piastowskim. Pewnego dnia niedaleko Cieszyna kroczył drogą niewielki oddział szwedzki. Szwedzi stoczyli przed kilku godzinami krwawą potyczkęj dlatego mieli w swych szeregach dużą ilość rannych. Ciężko rannych wieziono na wozach, lżej ranni kroczyli piechotą za oddziałem. Daleko, na samym końcu wlókł się za wojskiem powoli młody żołnierz szwedzki. Nogi bardzo go bolały, siły opuszczały z godziny na godzinę, a głęboka rana na skroni paliła tak okropnie, jak gdyby pod opatrunkiem miał rozżarzone do białości żelazo. Słonko mocno przypiekało, młody Szwed wlókł się z nogi na nogę i co krok przystawał. A co krok uczynił, czuł coraz wyraźniej, że sił mu ubywa, że za chwilę wypadnie mu lec w rowie przy drodze, by już nie powstać więcej i nigdy nie zobaczyć swej dalekiej ojczyzny. Ale kiedy przychodziła mu na myśl jego ukochana Szwecja, zbierał ostatnie siły, żeby iść dalej, od czasu do czasu przyciskał lewą rękę do piersi, bo tam znajdował się malutki woreczek jedwabny z szarą grudką ojczystej ziemi szwedzkiej. Woreczek ten dała mu matka, kiedy syn żegnał się z domem rodzinnym przed pójściem na wojnę. Wtedy powiedziała mu również, żeby w każdej ciężkiej chwili przycisnął ową szarą grudkę do piersi, a lżej mu zaraz będzie. Jedwabnego woreczka strzegł przeto, jak oka w głowie. Miał w nim przecież maleńką cząstkę swej ukochanej Szwecji. Ta mała grudka dodawała mu sił, kazała zapominać o trudach, nie ustawać, nie wątpić, wytrwać. Ale rana coraz boleśniej paliła, słońce coraz mocniej przypiekało. Młodemu Szwedowi naraz pociemniało w oczach i ciało wyczerpane osunęło się na drogę. Niedaleko stała biedna chałupka. Mieszkali w niej niejacy Zabystrza-nowie. Po przemarszu Szwedów wyszła na pole córka Zabystrzanów i zobaczyła, że na drodze coś leży. W pierwszej chwili nawet jej przez myśl nie przeszło, że to może być człowiek. Pomyślała, że pewnie z któregoś wozu szwedzkiego zsunął się jakiś tłumok i nie zauważony przez nikogo leży dotąd na drodze. Zaciekawiona podeszła do drogi i zobaczyła tuż nad rowem leżącego nieruchomo Szweda. Przystanęła na chwilę, jak gdyby rozważała, co zrobić. Pójść zobaczyć, czy pobiec do domu i powiedzieć o tym ojcu? Zwyciężyła jednak dziewczęca ciekawość. Podeszła do drogi. Obok nieruchomego ciała leżał duży kapelusz z czarnymi piórami. 74 Spadł widocznie z głowy żołnierza, kiedy ten bezwładnie osunął się na drogę. Hanka Zabystrzanówna schyliła się nad leżącym. Przez biały opatrunek na głowie sączyła się krew. Ranny żył jeszcze, bo z rozchylonych ust słychać było szelest słabego oddechu. „Trzeba go ratować!" przemknęło Hance przez głowę. Siły jej były jednak za małe, sama nie mogła przenieść rannego do domu, a krzyczeć nie chciała, bo i tak by jej nikt w domu nie usłyszał, więc szybko pobiegła z powrotem. Powie rodzicom, kto leży na drodze. Po chwili Hanka wróciła z ojcem. Wspólnymi siłami przenieśli ostrożnie rannego do domu. Tam ułożyli go wygodnie na sienniku i zaczęli cucić. Hanka zdjęła ostrożnie z głowy Szweda skrwawiony opatrunek, brudną jego twarz obmyła ciepłą wodą, a czoło i skronie natarła octem domowego wyrobu. Matka Zabystrzanka gotowała tymczasem z ziela jagodowego i kwiatów rumianku herbatę dla rannego. Herbata z miodem na pewno mu pomoże. Ostry zapach octu sprawił, że młody Szwed po jakimś czasie ocknął się z omdlenia. Otworzył oczy, a potem zmęczonym wzrokiem, kryjącym w sobie przestrach, zdumienie i podziękę równocześnie, patrzył na uśmiechniętych Zabystrzanów i Hankę. Młody Szwed również się uśmiechnął. Zrozumiał bowiem, że ci ludzie nieznani zabrali go z drogi do siebie, opatrzyli jego ranę i przyjęli jak przyjaciela. Znów się uśmiechnął. Tym uśmiechem chciał podziękować za okazane mu serce. Nie zrozumieliby go przecież, gdyby im podziękował po swojemu, nawet najpiękniejszymi słowami. Żołnierz przymknął oczy i zasnął. Całe dwa dni i dwie noce przespał ranny Szwed u Zabystrzanów. Dopiero trzeciego dnia się przebudził, ale leżeć musiał nadal. Rana nie goiła się. Śmierć zbliżała się szybkimi krokami. Hanka Zabystrzanówna całymi dniami przesiadywała przy rannym, opiekowała się nim, poprawiała mu pod głową poduszki i zmieniała okłady na ranie. Młodzi ciągle coś ze sobą mówili. Szwed opowiadał Hance o dalekiej ojczyźnie, o ukochanej Szwecji i najdroższej matce. Wtedy oczy jego jaśniały ogromnym szczęściem. Długie opowiadania kończył zawsze słowami, że już nigdy nie powróci do swoich, że tu z dala od nich będzie musiał umrzeć. Wtedy w jego oczach pojawiały się łzy. A Hanka, chociaż ani jednego słóweczka nie rozumiała, pojmowała jednak ich treść z błysków szczęścia lub tych niespodziewanych łez. Młodzi polubili się. Rozmawiali z sobą, porozumiewali się spojrzeniami i łzami. Hanka śpiewała często proste pieśniczki, a młody Szwed słuchał zawsze z przejęciem ich pięknych melodii. Śmierć nadchodziła. Rana doskwierała coraz mocniej, ciało siniało, siły rannego zanikały. Minął nieomal tydzień od przemarszu Szwedów. Wieczorem, kiedy zaczerwienione słonko staczało się z wysokiego nieba za stanisławickie wzgórza, a z Czantorii schodziły na świat pierwsze zmroki nocy, w izbie Zabystrzanów gasło młode życie. Ojciec Zabystrzan był przygnębiony, Zabystrzanka z Hanką płakały, ale umierający uśmiechał się tak jakoś łagodnie, jak przez sen uśmiecha się małe dziecko. Żal było Zabystrzanom tego młodego życia, co marniało i więdło jak kwiat zerwany na łące. Umierający Szwed uśmiechał się łagodnie i coś mówił. Tę niezrozumiałą mowę pojęła Hanka. Umierający prosił uśmiechem, gestami i oczyma, ażeby Hanka wysypała ziemię z jedwabnego woreczka na jego mogiłę. Lżej mu się będzie spało w grobie. Kiedy słońce zgasło, Szwed umarł. Po pogrzebie spełniono ostatnie życzenie zmarłego. Świeży grób posypano szarymi grudkami ziemi szwedzkiej. Hanka Zabystrzanówna często chodziła na cmentarz i opiekowała się grobem. Równała ziemię, sadziła kwiaty, ale wszystkie więdły i usychały. Dopiero po jakimś czasie wyrosły na grobie małe roślinki, nieznane dotąd w tych stronach. Roślinki te wkrótce zakwitły dziwnie zielonymi kwiatami. Roślinę tę lud nazwał cieszynianką. i 76 SZWEDZKI KOPIEC Z czasów wojny trzydziestoletniej pozostało u nas na Śląsku Cieszyńskim wiele pamiątek po Szwedach. W Stonawie, w dzielnicy Hołkowice, wznosi się nieduży pagórek zwany Szwedzkim Kopcem. Ma to być zbiorowa mogiła żołnierzy szwedzkich, poległych w tutejszych okolicach podczas wojny trzydziestoletniej, Oto co nam o Kopcu Szwedzkim opowiada podanie ludowe: Cicho było nad Stonawką przed wschodem słońca. Po obu brzegach rzeki ciągnęły się długie szeregi szwedzkich namiotów, za nimi stały wozy i konie, około nich uwijali się koniuchowie, a tu i tam miarowymi krokami chodziły straże. Z namiotów dolatywały spokojne oddechy śpiących, gdzieniegdzie odzywały się głuche postękiwania lub tłumione jęki rannych Szwedów. Dopiero kiedy świt się uczynił, obozowisko ożyło. Nie było jednak słychać śpiewu, jak zwykle, nigdzie nie ozwał się śmiech. Serca żołnierzy pełne były smutku, bowiem dzisiejszej nocy zmarł najmłodszy królewski syn. Na wyprawie wojennej się urodził, odgłosy bitew do snu go kołysały, a co rano ze snu budziły, jak starego żołnierza, fanfary obozowe. Teraz leży bez ducha w swojej złotej kołysce, a obok król i królowa z niemą rozpaczą wpatrują się w jego zastygłą twarzyczkę. Przed samym południem wojsko stało gotowe do wymarszu. Pogaszono ogniska, zwinięto przestronne namioty, załadowano je na wozy, a na nich usadowiono ciężko rannych. Wszystkich, którzy dzisiejszej nocy zmarli z ran i chorób, zniesiono w jedno miejsce. Tu ich pogrzebią, zanim wojsko wyruszy w dalszą drogę. Król i królowa po raz ostatni uścisnęli i ucałowali zimne zwłoki swego dziecka. Oficerowie zabrali je potem i złożyli razem ze złotą kołyską wśród poległych żołnierzy. Wojsko sprezentowało broń. Ze wszystkich piersi żołnierskich popłynął żałobny śpiew. Potem rozległy się komendy, odezwały się fanfary, dobosze zaczęli grać werbel marszowy. 77 I Wojsko ruszyło. Na przedzie jechali konno generałowie, potem kroczyli trębacze i dobosze, a za nimi maszerowały oddziały wojska. Kolumna posuwała się powoli koło zwłok żołnierskich. Każdy z maszerujących żołnierzy brał w garść nieco czarnej ziemi i rzucał na swych poległych towarzyszy. Krocie tysięcy garści ziemi posypały się na szczątki żołnierzy. Nad zwłokami urósł mogilny kopiec. Królowa odjechała już powozem, tylko król pozostał jeszcze obok kopca. Siedział na koniu, ze smutkiem w oczach wpatrywał się w olbrzymią mogiłę i nie mógł się zmusić do odjazdu. — Królu — odezwał się szeptem adiutant — i tobie już trzeba pośpieszyć za wojskiem! Król skinął głową i zawołał głośno: — Żegnajcie nam, bracia! Ojczyzna o was nie zapomni! Niechaj nikt nie zakłóci waszego spokoju. Niech umrze ten, kto by tak chciał uczynić! Żegnajcie! Potem otarł łzy, dał koniowi ostrogę i pognał galopem za wojskiem. Wiele wody upłynęło od tego czasu w Stonawce, wiele już razy wiosna na jej brzegach sadziła kwiaty i trawy. A kopiec ostał się przez cały ten długi, długi czas. Porósł tylko zieloną trawą i białokorymi brzozami. Szumią te brzozy bezustannie swymi śmigłymi gałązkami, jak gdyby opowiadały dzieje szwedzkiej mogiły. Przed pierwszą wojną światową dwaj stonawscy gospodarze postanowili rozwieźć ziemię z Szwedzkiego Kopca. Kiedy jesienią skończyli roboty na polach, zabrali się do pracy. Ładowali ziemię na wozy i zasypywali nią nierówności na swych gruntach. Kopca powoli ubywało. Następnego dnia, kiedy przyjechali na pole, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Co rozwieźli poprzedniego dnia, to przez noc wróciło na dawne miejsce. Szwedzki Kopiec stał nienaruszony. Po krótkim namyśle zabrali się do rozwózki na nowo, ale przez następną noc ziemia znowu wróciła na dawne miejsce. Praca była daremna i należało jej zaniechać. A przed upływem roku obydwaj gospodarze zmarli. Ludzie mówili potem, że spotkała ich kara za naruszenie wiecznego spokoju Szwedów pogrzebanych w Szwedzkim Kopcu. 78 i „TU SIĘ ŻYJE BEZ STAROŚCI" W dawnych czasach żył na Kozubowej pewien stary baca. Żył beztrosko, bo mleka, masła i sera było na szałasie pod dostatkiem, wełny na kopyca dawały owce, a ludzie z dołu przynosili dla niego chleb, słoninę i tytoń. Wywiesił więc ów szczęśliwy baca na starucnej kolibie deszczułkę z napisem: „TU SIĘ ŻYJE BEZ STAROŚCI" Pewnego razu wędrował groniami cesarz ze swą świtą. Zatrzymał się przed kolibą i przeczytał napis na deszczułce. Pokręcił głową i kazał przyprowadzić do siebie szczęśliwego bacę. Baca przygnał właśnie kierdel do koszora, bo nadchodziło południe,, zdjął z głowy swój rosochaty strzechacz, skłonił się przed cesarzem i rzekł wesoło: — Witajcie, panie! — Więc wy tu, baco, żyjecie bez zmartwień?—zapytał cesarz górala. — Bez zmartwień, panie, bez starości! — odparł zapytany. — Ja jestem cesarzem, baco. Wiedzcie, że złota mam pełne kasy, ludzie mi nadskakują, ale bez zmartwień nie żyję. — Nie zazdroszczę wam, cesarzu, ani tego złota, ani tego nadskakiwania — rzekł stary baca. — Ale ja wam zazdroszczę tego życia bez zmartwień — przerwał bacy cesarz. — Żebyście się jednak też mieli, baco, czym martwić, więc słuchajcie: od dziś za rok znów tu do was przyjdę i wtedy odpowiecie mi na trzy pytania. Pierwsze pytanie: — Ile byłoby trzeba taczek, żeby przewieźć Ko-zubową na inne miejsce? Drugie pytanie: — Co jest najjaśniejsze na świecie? Trzecie pytanie: — Co sobie teraz myślę? Jeżeli mi na wszystkie pytania odpowiecie, dostaniecie sto talarów. Jeżeli na pytania nie odpowiecie, będziecie o głowę niżsi. Teraz już baca nie żył bez zmartwień. Deszczułkę z napisem wrzucił w ogień i chodził zafrasowany. 79 W lesie, niedaleko szałasu, mieszkał cygan ze swą liczną rodziną. Żył tak samo bez zmartwień, jak stary baca. Cygan wkrótce zauważył brak napisu na kolibie i poznał, że baca chodzi jakiś zatroskany. — Gdzież macie deszczułkę z napisem? — spytał raz bacy. Baca opowiedział cyganowi o swym wielkim kłopocie. — Nie starajcie się, baco — rzekł wesoły cygan — jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Za rok, kiedy cesarz przyjdzie na szałas, ukryjecie się w buczkach, a ja sobie pójdę porozmawiać z cesarzem. A talarami podzielimy się pięknie po połowie! Baca z niedowierzaniem pokiwał głową i zamiast o talarach, pomyślał o karze, jaka go niechybnie spotka po roku, kiedy cesarzowi nie odpowie na zadane zagadki. Rok minął. W żadnym roku nie naliczył jeszcze baca tylu bezsennych nocy, co w tym ostatnim. Nawet jego włosy w tym ostatnim roku nagle posiwiały. Wcześnie rano przybiegł na szałas cygan z nowiną, że cesarz już się wspina na Kozubową. Baca zbladł, ale cygan zdjął mu z głowy jego rosochaty strzechacz i nacisnął go sobie głęboko na czoło, w rękę chwycił bacowską ciupagę, gwizdnął na psa i, jak gdyby nigdy nic, pilnował kierdela. Baca skrył się w buczkach. Wkrótce zjawił się cesarz ze swą świtą. — Witajcie, cesarzu! — odezwał się wesoło cygan przebrany za bacę. — Rok minął, baco, więc idę po waszą odpowiedź! — Odpowiem wam, odpowiem! Zadawajcie pytania, a ja będę odpowiadał. Cesarz uśmiechnął się do swej świty i zadał pierwsze pytanie: — Ile trzeba taczek, żeby przewieźć Kozubową na inne miejsce? — Ile trzeba taczek? — rzekł cygan. — Hm, to zależy od tego, jak duże te taczki będą. Jeśli będą tak duże jak Kozubową, wystarczą tylko jedne. Jeśli będą mniejsze, będzie trzeba pojechać więcej razy. Cesarz spojrzał na swą świtę, pokręcił głową i rzekł: 80 na ce- — Hm... macie rację, baco. A teraz drugie pytanie: — Co jest najjaśniejsze na świecie? Cygan odpowiedział: — Wszyscy mówią, że najjaśniejszy jest cesarz. Ponoć go też tytułują: „Najjaśniejszy panie!" Ale ja nie wierzę, że cesarz jest najjaśniejszy. Najjaśniejsze na świecie jest słońce. Na was, cesarzu, mogę patrzeć bez ustanku, a do słońca nie potrafię ani na chwilkę. Cesarz znowu przytaknął, a potem zadał ostatnie pytanie: — Co sobie teraz myślę? — Hm... — odpowiedział cygan — wy sobie myślicie, cesarzu, że mówicie z bacą, ale mówicie tylko z cyganem! Cesarz i cała jego świta roześmiali się głośno. Potem cesarz wydobył z zanadrza jedwabny woreczek, odliczył sto talarów, podał je cyganowi, a potem uciekł z Kozubowej ze wstydem, że taki prosty człowiek prześcignął go swym rozumem. A cygan podzielił się talarami pół na pół z bacą i dalej żyli sobie obaj na Kozubowej bez zmartwień. SILNY KADŁUBIEC Na zamek książęcy w Cieszynie przyjechał raz zapaśnik Madziar. Kiedy wygrał zapasy ze wszystkimi siłaczami z Cieszyna i okolicy, to się potem wyśmiewał: — Wy tu macie tylko samych takich słabeuszy? Więc w całym waszym kraju nie macie ani jednego silniejszego mężczyzny? Pchy! Księcia to bardzo zamierziało. Ktoś ze służby dworskiej powiedział księciu, że ponoć w Bukowcu jest silny chłop. Nazywa się Kadłubiec. Więc książę od razu posłał gońca na koniu po tego Kadłubca z Bukowca. Poseł przyjechał do Bukowca i rozgląda się, kogo by tu zapytać 81 o Kadłubca. Niedaleko widzi chłopa ładującego na wóz siano. Więc idzie do tego chłopa. — Gazdo, nie wiecie, gdzie też tu mieszka silny Kadłubiec? — Kadłubiec? Zaraz wam pokażę! Chwycił jedną ręką przyponę za ten cieńszy koniec, dźwignął ją leciutko i wskazał nią gońcowi jedną chałupę. — Tam mieszka ten, którego szukacie! Goniec od razu poznał, że ma siłacza przed sobą, więc zwraca się do niego: — Gazdo, na zamku książęcym w Cieszynie jest silny Madziar. Szuka on silnego chłopa do zapasów. Książę was pięknie zaprasza na te zapasy do Cieszyna, a za waszą fatygę dobrze się wam odwdzięczy.. Kadłubiec od razu zgodził się iść na tego Madziara. Nałożył jeszcze siana na wóz, przypiął je przyponą, potem porwał wóz za dyszel, bo koni przy nim nie było, i samociąż pojechał ku chałupie. Po małej chwili Kadłubiec wyruszył piechotą do Cieszyna. Uradowany goniec popędził przed nim co koń wyskoczy, żeby pocieszyć księcia. Kiedy Kadłubiec przyszedł do Cieszyna na zamek, w kierpcach na nogach, w góralskich spodniach i guńce, to ten Madziar począł się przeraźliwie śmiać: — Pchy! Takich nieboraków jak ten, to zjem dziesięciu po obiedzie.. A Kadłubiec mu odpalił: — Aby wam tylko ten nieborak w gardle nie utknął! Przed zapasami zapytano siłaczy, co by chcieli na obiad. — Mnie napieczcie kogutków — mówił Madziar. — A mnie ugotujcie bobu, a dobrze go okraście słoniną — rzekł Kadłubiec. Po chwili zapaśników zaproszono do obiadu. Madziar obierał pieczone kogutki i oblizywał palce, a Kadłubiec zabrał się do pełnej misy bobu. Po obiedzie poszli obaj do dużej sali, gdzie miały się odbyć zapasy. Cały zamek czekał już tam na zapaśników. Zapaśnicy stanęli jeden naprzeciw drugiego. Jak Madziar tupnął nogą, to trzaski z posadzki poleciały, a jak Kadłubiec nogą tupnął^ to się zaraz posadzka załamała. 32 bo tkm 1 Wszyscy oklaskiwali Kadłubca, bo Madziar miał na nogach buty z podkówkami, a Kadłubiec tylko góralskie kierpce. Potem rozpoczęły się zapasy. Kadłubiec rozłożył ręce i powiada: — Chwytajże mnie, chwytaj! Madziar przystąpił do niego, chwycił go przez piersi i ścisnął mocno. Kadłubiec pyta go spokojnie: — Bardziej już nie możesz? Madziar rozgniewał się na Kadłubca i chciał mu podstawić nogę, żeby go zwalić na posadzkę. A Kadłubiec rozkroczył się tylko, złapał Madziara przez piersi i tak mocno go ścisnął, że krew puściła mu się z uszu i z gęby. Potem go położył na posadzkę i trząsł nim, ażeby go opamiętać z omdlenia, ale Madziar był nieprzytomny. Cały dzień trwało, zanim się go służba książęca docuciła. I Kadłubiec zapasy wygrał. Książę zapytał potem Kadłubca, co chce za te zapasy. A Kadłubiec odpowiedział: — Dajcie mi duży wór bobu i parę połci słoniny. Dali mu więc, co chciał, i jeszcze mu to chcieli wozem odwieźć do domu, bo to było bardzo ciężkie, ale Kadłubiec im na to: — Szkoda konia męczyć. Dajcie mi ten bób do jednego wora, tę słoninę do drugiego wora, a ja sobie już dam rady sam! I tak zrobił. Bób zarzucił na jedno ramię, słoninę na drugie, podziękował za wszystko i ruszył w kierunku Jabłonkowa. Kiedy zniknął za bramą, naradzali się panowie, jakiego by Kadłub-cowi spłatać figla. Ktoś powiedział, że na folwarku w Końskiej jest strasznie bodlawy byk. Posłano więc do Końskiej gońca na koniu, żeby tam tego byka puścili ku drodze, którą będzie wracał Kadłubiec. A książę i cała jego świta pojechali na komach do Końskiej, ukryli się w tamtejszym lesie i czekali, ciekawi, co też byk Kadłubcowi zrobi. Byk, puszczony wolno, pasł się tuż koło drogi biegnącej do Cieszyna w kierunku Jabłonkowa. Ledwie tylko zobaczył Kadłubca, począł straszliwie buczeć i grzebać nogami, a potem z podniesionym ogonem rzucił się na niego. Kadłubiec, widząc, co się święci, zrzucił worki z ramion do rowu i stanął na drodze. Kiedy byk przygalopował do niego, siłacz uskoczył 83 w bok, a potem wio! za bykiem. Dopędził go, złapał za ogon, przerzucił sobie ten ogon przez ramię i szarpnął byka za sobą. Byk zaparł się nogami w ziemię, ale Kadłubiec ciągnął, aż mu dech zapierało. Po chwili byk począł się cofać z wielkim buczeniem. Kiedy go tak Kadłubiec przeciągnął spory kawał do tyłu, a potem puścił, byk wyleciał jak z procy i dęba! na folwark. Książę i panowie stali tymczasem w lasku i śmiali się do rozpuku, ale wkrótce śmiech zamarł im na ustach. Spłoszony byk zatoczył naraz szerokie koło i wpadł do lasku na orszak księcia. Wszyscy rozbiegli się w panicznym popłochu. Rozwścieczony byk pognał za księciem i przejechał go porządnie rogiem po nodze. Książę wyleciał ze strzemion, grzmotnął sobą o ziemię i skrzeczącym głosem wzywał pomocy, ale nikt go nie słyszał, bo wszyscy wiali przez pola, aż się za nimi kurzyło. Kadłubiec przez chwilkę przyglądał się tej panicznej gonitwie, potem plunął z obrzydzeniem, uśmiechał się lekceważąco, bób i słoninę zarzucił sobie na plecy i pośpieszył ku Bukowcu. Od tego czasu książę z cieszyńskiego zamku powłóczył jedną nogą. Poznaczyły go za ludzką krzywdę rogi byka. O LIPIE POD CIESZYNEM W Czeskim Cieszynie, tuż przy drodze prowadzącej koło nowych koszar, rosła do roku 1946 stara, rozłożysta lipa. Rosła na niewysokim kopczyku, kiedyś hań dawno temu usypanym przez ludzi. Lipa liczyła pewnie ponad trzysta lat, bo tak była gruba, że czterech ludzi z trudem obejmowało jej pień rękami. O tym, kto i kiedy tę lipę zasadził, opowiadają w Żukowie następujące podanie: Trzysta lat temu chłopi nie byli wolnymi i niezależnymi ludźmi, ale podlegali panu, któremu musieli odrabiać pańszczyznę. Pracujących na pańskim doglądali hajducy. Każdy pan dbał o to, żeby lud poddany 84 I drżał przed zwierzchnością, toteż hajdukami byli tylko ludzie nietutejsi, źli i bez serca. Nienawidzili oni poddanych chłopów i za byle błahostkę ćwiczyli ich nahajami do krwi. Jeden z takich okrutnych hajduków pilnował pewnego razu chłopów przy koszeniu zboża. Miało to być w miejscu, gdzie obecnie stoją nowe koszary. Zbierało się na burzę, toteż hajduk nie żałował bata, razami i krzykiem ponaglał ludzi, by jak najprędzej zboże stanęło w mendlach. Jakiś zgarbiony staruszek przerwał na chwilę pracę, wyprostował się i otarł spocone czoło szerokim rękawem swej koszuli. Hajduk ze straszliwym przekleństwem przyskoczył do starego i jął go okrutnie batożyć. Po chwili chłop leżał bez życia, a hajduk śmiał się przeraźliwie obłąkanym śmiechem. Naraz stało się coś strasznego. Oślepiająca błyskawica rozdarła niebo i piorun uderzył w hajduka. Sczerniał w mgnieniu oka i martwy runął na ziemię. Zwłoki hajduka pogrzebano w miejscu, gdzie padł rażony piorunem. Na grobie usypano nieduży kopiec, na którym ktoś zasadził młodą lipkę. Lipka z biegiem lat wyrosła w duże, rozłożyste drzewo. W roku 1946 ścięto je dlatego, że było już spróchniałe i łatwo mogło się zwalić na drogę. Inne podanie mówi, że podczas wojny trzydziestoletniej Szwedzi pogrzebali tam swego poległego towarzysza, usypali mu grób w kształcie małego wzgórka i na nim zasadzili lipę. Takie podania ludowe osnuwały spróchniałą lipę pod Cieszynem. Ludzie opowiadają jeszcze, że kiedy z miasta kładziono rury wodociągowe do nowych koszar, wówczas robotnicy podczas kopania rowu weszli z jednej strony w kopiec pod lipą i natrafili w ziemi na kości ludzkie. Nie wiadomo, czy to prawda. A choćby tak nawet było, to nikt nie potrafiłby z całą pewnością powiedzieć, czyje były owe kości: czy okrutnego hajduka, czy też Szweda, co przeszło trzysta lat temu aż pod sam Cieszyn się zapędził i tam poległ. 85 III ONDRASZKU I INNYCH ZBÓJNIKACH JAK ONDRASZEK BRAŁ I DAWAŁ Zamożny gospodarz Swaczyna, pyszny niezmiernie ze swego bogactwa, szedł raz na targ do Cieszyna, by tam zakupić parę tłustych wołów. A miał taki zwyczaj, że mówił sam z sobą, gestykulował i głos podnosił, jak gdyby z kimś rozmawiał. Szedł więc ów gospodarz na targ, szedł leśną ścieżką i tak mówił głośno do siebie: — Jestem gospodarz Swaczyna, idę na targ do Cieszyna, idę kupić dwa woły, tak duże jak stodoły. Najpiękniejsze mogę brać, bo mnie na nie stać! I tak mówił do siebie, powtarzając w kółko te same słowa, i kroczył wesoło przez las. Nagle spoza buka wyskoczył zbójnik z pistolcami w rękach i krzyknął: — Ty jesteś gospodarz Swaczyna, a ja jestem zbójnik Ondraszek! Masz pieniędzy na dwa woły, to się ze mną podzielisz. Wyjmij talarki i daj szybko połowę. Natychmiast! Kiedy Swaczyna zdał sobie sprawę, że Ondraszek nie żartuje, wysupłał zza pazuchy woreczek z pieniędzmi i oddał zbójnikowi sześćdziesiąt talarów. Resztę schował i czym prędzej pośpieszył w dalszą drogę. Jakby zapomniał języka w gębie, bo podczas dalszej wędrówki nawet słówkiem się nie odezwał. Ondraszek znów ukrył się za bukiem, bo na ścieżce pojawili się dwaj starsi ludzie. Był to drwal ze swoją żoną i tak sobie oboje gwarzyli: — Mało mamy pieniędzy, moja droga, i krówki za nie na pewno nie kupimy. Gdyby się trafiła na targu jaka mała krówka, choćby wymizero-wana, żeby nam tylko pieniędzy na nią wystarczyło, to byśmy ją kupili i jakoś odkarmili. — Nie musicie kupować małej i wymizerowanej krówki, dobrzy ludzie — rzekł Ondraszek, który znienacka wyszedł spoza buka. — Oto macie sześćdziesiąt talarów, a kupcie za nie najpiękniejszą 89 krowę, jaka będzie na targu. A kiedy nadoicie od niej pierwszy skopek mleka, to wspomnijcie też sobie Ondraszka! Po tych słowach Ondraszek wszedł na powrót do lasu i zniknął pomiędzy drzewami. JAK ONDRASZEK WYMIERZAŁ SPRAWIEDLIWOŚĆ Frydecki hrabia Prażma wracał pewnego razu ze swą małżonką 2 odwiedzin. Siedzieli oboje wygodnie w karecie i rozmawiali na temat zasłyszanych tam wieści. Kareta przejeżdżała właśnie przez duży las przed Frydkiem, więc hrabina od czasu do czasu zerkała lękliwie w otwarte okno powozu. — Nie bój się, moja droga — rzekł hrabia — jesteśmy już niemal w domu. Wiem, że lękasz się zbójników. Tu ich nie ma. Będą się kryć gdzieś w górach, bo teraz wszędzie pełno wojaków i portaszy polujących na tego przemierzłego Ondraszka. Ledwie domówił tych słów, a w lesie huknął strzał. W tej samej chwili kareta, gwałtownie zahamowana, stanęła. Hrabina przymknęła oczy z przestrachu, hrabia sięgnął po pistolet. Nie zdążył go nawet dotknąć;, bo w otwartym oknie pojawiła się uśmiechnięta twarz zbójnika trzymającego pistolet. — Dzień dobry jaśnie państwu! — rzekł zbójnik. — Proszę wybaczyć, że przeszkodziłem w przejażdżce, ale mam do pana hrabiego ważny interes. Proszę wysiąść z powozu, panie hrabio. Pani hrabina może pozostać w karecie. Hrabia wysiadł z powozu, a hrabina dostała spazmów. Zbójnik zajrzał jeszcze do karety i zabrał leżący na siedzeniu pistolet hrabiego. — Tę pukawkę zabiorę, bo i tak nie będzie panu hrabiemu potrzebna — roześmiał się zbójnik i wsunął pistolet za swój szeroki pas. — Niech 90 Hflłł pani nie płacze, pani hrabino, panu hrabiemu nic złego się nie stanie, Ot, pogwarzymy trochę i nic więcej! — Coś za jeden i czego żądasz ode mnie? — spytał hrabia, zdenerwowany widokiem kilkunastu zbójników. — Pański poddany jestem, Ondraszek, janowickiego wójta syn, A czego żądam? Sprawiedliwości! — Jakiej sprawiedliwości? — spytał hrabia. — Twój rządca, hrabio, tak na pańskim znęcał się nad moją matką., że biedaczka umarła, a mego ojca tak kazał swym drabom skatowaćs że omal w nim życia nie zdławili. — Powinieneś był ze skargą przyjść na zamek. Tam naprawiłbym krzywdę wyrządzoną twym rodzicom. A rządcę ukarałbym. Dowołałbyś się, Ondraszku, sprawiedliwości! — Już ja dobrze znam tę pańską sprawiedliwość, panie hrabio, i pięknie za nią dziękuję. Sam, po zbójnicku, będę swej chłopskiej sprawiedliwości dochodził, i sam, po zbójnicku, będę tę chłopską sprawiedliwość wymierzał! Na Prażmie ścierpła skóra, bo zbójnicy otoczyli go ciasnym kołem. A Ondraszek mówił dalej: — Pan pozostanie z moimi kamratami tu w lesie, panie hrabio, a ja z panią hrabiną pojadę karetą na pański zamek do Frydku, Wrócę tutaj z rządcą i tu mu za wszystko zapłacę. A teraz jazda, chłopcy! Dwaj zbójnicy odebrali lejce z rąk woźnicy i sami zasiedli na koźle, dwaj inni stanęli na schodkach powozu, zamiast dworaków, a Ondraszek zajął miejsce w karecie na wprost pani hrabiny, która zdążyła się już uspokoić. Kareta pomknęła do Frydku. Ondraszek był rozmowny, a hrabina się ośmieliła na dobrze, bo spodobał się jej ten junacki zbójnik. Na dziedziniec zamkowy wjechali zbójnicy po zbójnicku, z fantazją. Na widok tak niezwykłych gości zaczęła się zbiegać służba zamkowa. Rządca, który właśnie był na dziedzińcu, jazgotał swym przeraźliwym głosem: — Łapać łotrów, a żywcem! Zanim jednak spróbował ktoś spełnić rozkaz rządcy, z karety wyskoczył Ondraszek i podał rękę hrabinie. 91 Hrabina wyszła z powozu i rzekła głośno do osłupiałych dworaków: — To jest pan hetman zbójnicki Ondraszek i jego czterej zbójnicy. Mój mąż pozostał w lesie z resztą zbójników. Jeżeli pana hetmana i jego zbójników tu na zamku spotka jakaś nieprzyjemność, to ich kamraci w lesie powieszą pana hrabiego. Pan hetman Ondraszek przyjechał tu t^o po rządcy. "fta\©,,"CT«a.c5 ctaodi do mme^o^ednesT. teraz 7. panem hetmanem do lasu po pana hrabiego! Oj, kurczył się rządca ze strachu i na kolanach prosił hrabinę, by go tam nie wysyłała, ale hrabina odparła twardo: — Jeżeli ty, Franc, nie pojedziesz z panem hetmanem, to pan hrabia będzie wisiał! Teraz rządca zwrócił się na klęczkach do Ondraszka: — Ulituj się nade mną, panie! Miej dobre serce dla starego człowieka! — skamlał swym jazgotliwym bełkotem. — Ty mnie panem nie nazywaj, tchórzu! A czy ty miałeś kiedy dobre serce dla mojej starej matki i dla mego starego ojca? Pomóżcie, chłopcy, wsiąść panu rządcy do karety, bo mu jakoś nogi nie służą! — rzekł ze śmiechem Ondraszek, a dwaj zbójnicy popadli krzyczącego Franca i wepchnęli go do karety. Następnie z dziedzińca zabrali dębową ławę i gruby kij leszczynowy, którym drabi pańscy bili niewinnych chłopów. Ławę zawiesili z tyłu karety i stanęli na jej schodkach. Zaraz potem Ondraszek pożegnał się z hrabiną i skoczył do powozu. — A teraz wio! — zawołał z fantazją zbójnik na koźle i śmignął po koniach. W lesie odbył się sąd nad Francem. — Oto jest twój rządca, hrabio — rzekł Ondraszek — co twych poddanych chłopów tyranizuje i katuje bez najmniejszej przyczyny. To on znęcał się nad moją matką, że biedaczka umarła, to on tak skatował mego starego ojca, że omal ducha nie wyzionął, to on wszystkich chłopów szczuje jak najgorszy pies. Zasługuje, żeby go za to wszystko powiesić na pierwszej gałęzi... — Litości! — wył nieludzko rządca. — Ale mu życia brać nie będę—mówił dalej Ondraszek—skosztuje tylko tej dobroci, jakiej on chłopom nie żałuje. Chłopcy, do roboty! 92 woraków: zbójnicy, ana i jego i kamraci •iechał tu : z panem by go tam ¦n hrabia Zbójnicy postawili ławę na ziemi, rozciągnęli na niej dygocącego z przerażenia rządcę i wypłacili mu solennie dwadzieścia pięć batów. Potem na wpół żywego Franca wrzucili do karety. — Teraz może pan, hrabio, spokojnie jechać do zamku. Ławę zabierzemy z sobą. Przyda nam się, gdyby jeszcze kiedy było trzeba zwrócić rządcy lub komukolwiek innemu to, czego wy, panowie, nie skąpicie biednym chłopom. Do widzenia, panie hrabio! — Do widzenia, Ondraszku! — odpowiedział hrabia i dał swym dworakom znak do odjazdu. złowiekal rdy dobre . chłopcy, - rzekł ze o Franca cynowy, S z tyłu > powozu. po twych tskato-ich stko ije JAK ONDRASZEK ŚPIEWAŁ Było to raz w nocy. Księżyc pięknie świecił. W pewnej dziedzinie w gospodzie grała muzyka. Niedaleko owej gospody ciągnął się gęsty las. Z lasu wyszedł Ondraszek ze swymi zbójnikami. Kiedy przyszli ku gospodzie, Ondraszek kazał zbójnikom zaczekać na polu, a sam wstąpił do szynku i porwał szynkarkę do tańca. W tańcu Ondraszek zaśpiewał: Nasza szynkiereczka stoi u szynkwasa, ogląda się z boku na bok, komu wisi kapsa. W gospodzie wybuchnęli głośnym śmiechem, a Ondraszek śpiewał dalej: Namaż piłkę łojem, by szła cichym strojem, a te kury na tej grzędzie — wszystko nasze będzie. 93 Tani za stodołami są gęsi z kaczkami — wszystkie cicho pozbierajcie, na plemię niechajcie. W tym czasie, kiedy w gospodzie grała muzyka, a Ondraszek śpiewał,, zbójnicy robili to, co im hetman w piosence nakazał. I tak — nasmarowali piłkę łojem, żeby nie piszczała, przepiłowali zamek, zabrali gęsi* kury i kaczki, a potem bacznie nasłuchiwali, co im jeszcze Ondraszek rozkaże. A Ondraszek tańcował jak wiatr i śpiewał: Konie oszerujcie, Siwka osiodłajcie, a ku lasu uciekajcie, tam mnie zaczekajcie! Zaraz potem zadudniły na podwórzu końskie kopyta, ale po chwili wszystko ucichło. Ondraszek przestał tańczyć, wymknął się w pole, dopędził kamratów, a tam śmiali się wszyscy do rozpuku, jak bogatą szynkarkę wyprowadzili w pole. JAK ONDRASZEK UKARAŁ CHCIWĄ PRZEKUPKĘ Pewnego razu Ondraszek pojawił się ze swą zbójnicką drużyną na targu w Cieszynie. Zbójnicy rozeszli się po rynku i zmieszali z tłumem. Ondraszek, nie poznany przez nikogo, chodził pomiędzy straganami przysłuchując się ludzkim pogwarkom. Naraz do jego uszu doleciał odgłos kłótni. Zaciekawiony podszedł do straganu, przy którym indyczyła się czerwona od złości przekupka. 94 BBOU na aedł Na straganie znajdowała się cała góra jajek. Obok przekupki stał siwy, obdarty żebrak. — Czemu wrzeszczysz, babo? — spytał Ondraszek przekupki. Ta nie raczyła nawet spojrzeć na pytającego, ale stary żebrak rzeki drżącym głosem: — Głód móm, pytołech o jedno potłóczóne jajuszko, ale mie skrzyczała strasznie i odegnała jak psa. Ondraszek spojrzał na chciwą przekupkę i na głodnego żebraka, który stał opodal z wyciągniętym garnuszkiem i swymi smutnymi oczami prosił o wsparcie. — Poczkejcie, starku, kupię wóm zaroz ze trzy jajuszka — rzekł Ondraszek ze śmiechem, wydobył z kieszeni miedziaka, wybrał ze straganu trzy jajka, zapłacił je przekupce, a potem rzekł: — Tóż pódźcie, starku, rozbiję wóm zaroz ty jajuszka do gorneczka.. Żebrak nadstawił garnuszek, a Ondraszek rozbijał kupione jajka i wlewał do niego zawartość. Za każdym razem stuknęło coś o dno garnuszka. Ondraszek po rozbiciu wszystkich trzech jajek wpatrzył się. uważnie w garnuszek i krzyknął ze zdziwieniem do przekupki: — Nale cóż to mocie za czarodziejski jajca? Dyć w każdym był złoty piniądz! Tu Ondraszek nachylił garnuszek i pozwolił przekupce zajrzeć do nie-^ go. — Lokrystaboga! Trzy złote piniądze! — wrzasła przekupka. — Wiela chcecie za wszystki ty jajca? — spytał jej Ondraszek. — Nie sprzedóm ani jednego, nie sprzedóm, ni, ni! Jeszcze tamte trzy mi zaroz wróćcie! — Hale, cóżby tak? Kupiłech, zapłaciłech i dołech starkowi. Teraz są jego i z tymi złotymi piniądzami. Ludzie z całego targowiska zbiegli się do straganu chciwej przekupki. Bo też było na co patrzyć. Rozindyczona baba brała ze straganu jedno jajko po drugim, tłukła, grzebała w nich brudnymi paluchami i wyrzucała na ziemię. Wkrótce koło straganu żółciła się olbrzymia kałuża rozbitych jajek. Ale w żadnym nie było nawet miedziaka. Rozwścieczona przekupka porwała próżne kosze i zmykała z rynku ze wstydem, a za nią aż gdzieś za miasto biegł serdeczny śmiech Ondrasz-. 95 ka, zbójników i ludzi, którzy z serca życzyli chciwej babie tego, co ją słusznie spotkało. — O, parcie, jak pydli! Popamiętosz se ty Ondraszka, popamiętosz! — krzyknął za uciekającą babą jeden ze zbójników. A Ondraszek dał jeszcze biednemu żebrakowi garść srebrnych pieniędzy, skrzyknął swą drużynę i ruszył z miasta w kierunku nie-bieszczących się na południu groni beskidzkich, odprowadzany przyjaznymi spojrzeniami zachwyconych ludzkich oczu. ONDRASZEK W CZARNYM LESIE W Czarnym Lesie koło Frysztatu siedział raz na pniu Ondraszek. A tu idzie jakaś babka z Zebrzy dowie do Frysztatu na jarmark. Ondraszek pyta babki: — Każ idziecie, babeczko? — Na do Frysztatu na jermak. — A cóż tam słychać o Óndraszku? — Na tóż dobry człowiek je z niego, bo bogoczóm biere, a biydokóm dowo. — A cóż bydziecie kupować na tym jermaku? — Na chłopu na galaty, dzieckóm na jakisi szaciątka, a sobie na każdo na kabot. — Tak poczkejcie! — prawi Ondraszek. I namierzył babce tyle najrozmaitszego płótna i sukna, że tego nawet unieść nie mogła. Po chwili szła przez las jakaś druga baba. Znów się jej Ondraszek pyta: — Każ idziecie, babo? — Na do Frysztota, na jermak. — A cóż tam słychać o Óndraszku? — Ondraszek? To je taki zbójnik stodiosi, zły człowiek z piekła rodym! 96 — A cóż — Na chłopa — Tak mi Ondraszek. I dol Baba poszła na Kiedy wracała, — Ćwieczki — Oto są! — Tak tv ćwi na tym jermaku? ćwięczków, bo mój chłop je szewcym. na tym jermaku przykupcie — prawi IJIBKZU już tam na nią czekał. ? — pyta Ondraszek. I Ondraszek brał w dół, a ostrymi teraz ponchujymy. po ćwieczku, układał je na pniu czapkami do góry i liczył. A potem prawi babie: — Tak, babo, to mooe za to, że Ondraszek je z piekła rodym! — Posadził kobietę ca tych ćwieczkach. — To mocie na pamiątkę od Óndraszka! Baba wrzasła, a potem popydliła przez las ku chałupie, aż się za nią kurzyło. Tak się Ondraszek umiał odwdzięczyć ludziom dobrym i złym. Dobrym za dobre, złym za złe. O ONDRASZKOWYM KAMIENIU POD OSTRYM Me było szwarniejszej dziewuchy daleko szeroko pod całymi Beskidami od Hanki spod Ostrego. Jej włosy, splecione w dwa grube jak cepy warkocze, miały kolor dojrzewającej pszenicy, a oczy niebieszczały się jak niezapominajki na brzegu górskiego potoka albo bławatki w dojrzewającym zbożu. Wielką pociechę mieli z Hanki jej starzy rodzice, żyjący w małej chałupce przykucniętej do kamienistej grapy na zboczu Ostrego. Bo też pilna była dziewucha nad podziw! Z pogodą w twarzy biegła od jednego zajęcia do drugiego, jak pilna mrówka pracowała na skrawku kamieniste- go pola lub też, śpiewając, doglądała owieczek i krowy, mozolnie szukających skąpej trawy na wyprażonym od słońca ugorze. Zdarzyło się raz, że taką rozśpiewaną Hankę przy dybali zbójnicy,, schodzący właśnie z gronia w dolinę. Przystanęli wszyscy, jak gdyby ktoś urok na nich rzucił, i pootwierali usta z podziwu — do tego stopnia Ich śpiew Hanki oczarował. A kiedy przebrzmiała Hanczyna pieśniczka, wówczas podszedł do» dziewuchy najzgrabniejszy i najurodziwszy ze zbójników, spojrzał jej w oczy głęboko i spytał: — Czy ty wiesz, roztomiła dziewuszko, kim ja jestem? — Wiem — odparła Hanka bez odrobinki lęku. — Kto by tam nie poznał Ondraszka! — i roześmiała się wesoło. — A jak ci na imię? — spytał znów Ondraszek. — Hanka — odparła krótko dziewucha. — Podobasz mi się, Haneczko! — ciągnął dalej hetman zbójnicki,, a stojący opodal zbójnicy spoglądali na siebie, uśmiechali się i kiwali głowami, bo Hanka również im się podobała. Hanka prychnęła tylko śmiechem na słowa Ondraszka i nic więcej. — Pójdź z nami w lasy beskidzkie, Haneczko — kusił dziewuchę Ondraszek. — Będziesz się o nas troszczyła, strawę gotowała, a twoje skowrończe pieśniczki będą dla nas najpiękniejszą muzyką na świecie. Siostrą rodzoną i najmilszą będziesz nam wszystkim. Hanka pokręciła głową i odparła: — Mam starych rodziców, hetmanie, i za nic w świecie ich nie opuszczę, nawet dla ciebie, Ondraszku. — Podobasz mi się, Haneczko, i ta twoja gorąca miłość do rodziców też. Oto masz ode mnie pamiątkę! I Ondraszek wydobył zza pazuchy długi sznur korali, dużych jak laskowe orzechy i czerwonych jak dojrzałe jagody kaliny. Hanka sprzeciwiła się ruchem głowy i ręce schowała za siebie, ale Ondraszek podszedł do niej i zawiesił korale na jej szyi. — To masz za to przywiązanie do rodziców i za te pieśniczki, których tak bardzo lubimy słuchać wszyscy. Zaśpiewaj nam, Haneczko! Nie było trzeba prosić Hanki więcej, toteż zaraz pieśniczka po pieś-niczce rozdzwoniły się po rozsłonecznionym groniu. m 98 fcł- Oczarowani tym śpiewem zbójnicy słuchali jak urzeczeni, a zamyślony Ondraszek uśmiechał się do Hanki i w rytmie jej pieśniczek uderzał ostrzem swojej siekiereczki w ogromny głaz piaskowca, co leżał obok i sięgał mu niemal do pasa. A kiedy Hanka skończyła swój śpiew, porwał ją Ondraszek w ramiona, ucałował głośno w różowe policzki, a potem wskazał na kamień i rzekł: — Spójrz, Haneczko, co podczas twojego śpiewania wykrzesałem w kamieniu. — Ondraszkowa siekiereczka! — zawołała Hanka i aż w dłonie klasnęła z wielkiego podziwu. — To będzie pamiątka naszego dzisiejszego spotkania, Haneczko, i tego twojego śpiewania beskidzkim zbójnikom. Pamiętaj zawsze o nas i o mnie! Potem Ondraszek jeszcze raz ucałował Hankę, pogłaskał ją po włosach, krzyknął na towarzyszy i ruszył w dolinę. Szli zbójnicy jeden po drugim za swoim hetmanem, raz po raz oglądali się poza siebie i wymachiwali siekiereczkami, a uśmiechnięta Hanka stała przy Ondraszkowym kamieniu i machała na pożegnanie zbójnikom i temu, który jej podarował korale, ale w zamian za nie zabrał jej mocno bijące serce. Długo ponoć leżał pod Ostrym ów wielki kamień z wykrzesaną przez Ondraszka siekiereczka. Może i dziś jeszcze leży tam gdzieś w zapomnieniu wśród wielu podobnych głazów. Nikt go jednak nie potrafi wskazać, bo czas i deszcze zatarły już dawno ślad zbójnickiej siekiereczki. 99 ŚMIERĆ ONDRASZKA We świadniowskiej gospodzie było wesoło jak nigdy. Muzyka rżnęła, aż w uszach dzwoniło. Tanecznicy z dziewuchami wirowali w tańcu, że aż oczy im się śmiały od tego żywiołowego rytmu i wigoru. A naj skoczniej ze wszystkich tańcowali zbójnicy, a najpiękniej w tym tańcu hulał z Dorką Ondraszek. Tylko Jurasz sam w kącie przesiadywał bezczynnie i spod krzaczastych brwi spoglądał nienawistnie wokoło, zły na cały świat. Był kiedyś przywiązany do swego hetmana jak pies, lecz później pozazdrościł mu tej jego zbójnickiej sławy, tego przywiązania biednych ludzi do niego i tej bezgranicznej miłości Dorotki, co poza Ondraszkiem świata nie widziała. A później, kiedy panowie wyznaczyli wielką nagrodę za zgładzenie Ondraszka, zazdrość Jurasza zamieniła się w okrutną i skrytą nienawiść. Marzyły mu się nie tylko pańskie dukaty, ale i sława zbójnickiego hetmana, i owa bezgraniczna miłość Dorotki. We świadniowskiej gospodzie Jurasz kipiał nienawiścią do Ondraszka. Powstał naraz z kąta i poszedł pomiędzy tańczących. — Pozwól, hetmanie, potańcować z Dorotką! — rzekł zachmurzony Jurasz. Ale Dorotka przytuliła się mocniej do swego Ondraszka, jak gdyby się bała tego ponurego jak siedem nieszczęść zbójnika. — Nie daj mnie Juraszowi, Ondraszku, nie daj mnie nikomu! — prosiła gorąco. — Nie dam cię, Dorotko, ale zatańczyć z nim możesz — odparł Ondraszek nie przeczuwając czarnych myśli Jurasza. Przystanął więc w tańcu i oddał Dorotkę kamratowi. A Jurasz wykrzywił swą twarz w nieludzkim uśmiechu, porwał Dorotkę i zawołał: — Pożycz mi jeszcze swej siekiereczki, Ondraszku, niechaj po het-mańsku zatańczę z Dorotką! Nie przeczuwał Ondraszek nieszczęścia i z przyjaznym uśmiechem podał Juraszowi czarodziejską siekiereczkę. 100 — Ondraszku! — wykrzyknęła rozpaczliwie Dorotka, jak gdyby chciała powstrzymać wyciągniętą rękę swego miłego, boć dobrze przecież wiedziała, że tylko tą siekiereczką można uśmiercić Ondraszka, a wzrok Jurasza nie wróżył nic dobrego. Ale Jurasz trzymał już siekiereczkę wysoko nad głową i hulał z Dorotką w zawrotnym tańcu. A kiedy po okrążeniu sali mijał w tańcu Ondraszka, dął go okrutnie w głowę i roześmiał się jakimś szatańskim chichotem. Padł Ondraszek na ziemię bez jęku, a z jego rozbitej głowy krew buchała strumieniem. Dorotka przypadła do swego ukochanego sokoła, by go ratować, ale nie było takiej mocy, co by życie Ondraszkowi wróciła. Zaszlochało więc serce Dorotki w przeokropnej rozpaczy, zapłakały dziewczęta, zastygli w przerażeniu zbójnicy i tancerze, przerwali skoczną melodię muzykanci i cała gospoda zamarła jak rażona piorunem. Tylko Jurasz wykorzystał zamieszanie. Nie wstrzymywany przez nikogo wypadł na pole i pośpieszył na frydecki zamek po judaszowskie dukaty. Tak we świadniowskiej gospodzie zginął hetman zbójnicki Ondraszek, największy harnaś i orzeł beskidzkich groni, co równał świat pełen niesprawiedliwości i ludzkiej krzywdy. O ZBÓJCACH W OLBRACHC1CACH Zdarzyło się to kiedyś w Olbrachcicach. Zbójcy zrabowali wieś, a wszystkie łupy ukryli w marowni na cmentarzu, skąd następnej nocy chcieli je zabrać i przenieść do swych kryjówek. Pewien odważny parobek wyśledził zbójecki schowek na cmentarzu i postanowił odebrać zbójcom zrabowane rzeczy. Namówił jeszcze drugiego śmiałka i razem wybrali się na cmentarz. Zbójców nie było w marowni. Stały tam pod ścianą dwie próżne trumny, więc owi dwaj śmiałkowie 101 wleźli do nich, nakryli się wiekami i czekali na zbójców. Ci wkrótce nadeszli, usiedli na podłodze i czekali północy. Naraz stało się coś strasznego. W trumnach rozległy się głuche uderzenia, potem wieka trumien podniosły się w górę, a spod nich do uszu przerażonych zbójców doleciał straszny głos: — Stowejcie, mortwi, by dymy żywych pożerać! W zbójców jakby piorun strzelił. W sekundę później nikogo już nie było w marowni. Wszystkie zrabowane rzeczy zostawili nietknięte i uciekali, aż się za nimi kurzyło. NA GIROWSKIM SZAŁASIE Za dawnych czasów rozciągały się w Bukowcu rozległe lasy, a w nich było pełno wilków. Girowski owczarz musiał paść swój kierdel z nabitą strzelbą, bo wilki często napadały na jego owce. Przed kolibą musiała nocami płonąć watra, aby jej płomienie odstraszały zgłodniałe wilki. Psy owczarskie straszliwie wyły, kiedy wilki podkradały się pod sam koszor, w którym nocowały owce. Wówczas ludzie stróżujący owiec na szałasie zapalali grube pęki szczyp, ich blaskiem oślepiali wilki, a potem do nich strzelali. Szałaśnikom dawali się też porządnie we znaki zbójnicy. Przychodzili często na szałas, zabijali najtłustsze owce i barany, zabierali wielkie gomóły owczego sera i uciekali w lasy. Girowski owczarz umówił się z mieszanikami, że kiedy przyjdą na szałas zbójnicy, to on zagra na trombicie taką pieśniczkę: Pódźcie haw, gazdowie, przyszli tu miechowic, żęczicym tutaj ą, 102 syreczek papają, owieczki chytają, barany rzezają! Gazdowie powinni wtedy porwać widły, cieślice i popędzić na szałas 2 pomocą. Raz też przyszli na girowski szałas zbójnicy. Sześciu ich tam było. Owczarza związali powrozem, potem zabili najtłustszą owcę, ołupili ze skóry i mięso warzyli w mleku. Śmiali się przy tym z owczarza i chcieli go zabić. Owczarz prosił zbójników, żeby mu pozwolili zagrać ostatni raz przed śmiercią na owczarskiej trombicie. Zbójnicy zgodzili się na to. Mają przecież dosyć czasu, zanim się mięso uwarzy! Wziął więc owczarz trombitę i zagrał z całej piersi ową umówioną pieśniczkę: Pódźcie haw, gazdowie, przyszli tu miechowie... Mieszanicy posłyszeli granie na alarm, porzucili robotę, porwali widły, kosy i cieślice, i polecieli z pomocą na girowski szałas. Zbójnicy raczyli się właśnie owczym mięsem i popijali gorzałkę, kiedy na szałas wpadli uzbrojeni gazdowie. Zawrzała bitwa. Gazdowie zwyciężyli. Trzej zbójnicy polegli, a trzej uciekli w las. Tych trzech nieboszczyków pogrzebali potem gazdowie w rogu Malinowej Łąki w Gaczokach pod Girową. ZBÓJNICY NA SZAŁASIE Kiedyś, za dawnych czasów, na Płaskim Gróniu znajdował się szałas. Pewnego razu baca sprzedał sporo jagniąt, toteż miał przy sobie większą 103 ilość srebrnych pieniędzy. Dowiedzieli się o tym zbójnicy, więc przyszli na szałas, ażeby bacy te pieniądze odebrać. Ale baca nie był głupi. Kiedy zobaczył zbójników, wrzucił pieniądze do gielaty do żentycy. Zbójnicy szukali pieniędzy, szukali, szukali, ale nie znaleźli nawet miedziaka. Zabrali więc dwie najtłustsze owce, wielką grudę owczego sera i poszli sobie precz. Kiedy zbójnicy schodzili w dolinę, uradowany baca wydobył z koliby długucną owczarską trombitę i zagrał na cały świat: Byli tu, byli tu zbójnicy, nie naszli piniędzy w żęczicy! c .nilult... a* IV O ZBÓJNICKICH I DIABELSKICH SKARBACH i I p O ZBÓJNICKIM SKARBIE NA WIELKIM POŁOMIE Już od hań dawna nie jest w okolicach Jabłonkowa żadną tajemnicą, że gdzieś na Wielkim Połomie znajduje się zakopany skarb. Ukryli go tam ponoć Ondraszkowi zbójnicy, powracający z bogatymi łupami z Węgier i uciekający przed ścigającymi ich portaszami. Nawet znaku nijakiego nie mogli pozostawić na miejscu ukrycia skarbu, bo portasze byli tuż--tuż za ich piętami. W sto i jeszcze kilka lat później jakimś dziwnym trafem dowiedzieli się 0 tych skarbach trzej łomniańscy górale. A że tu w góralskich kuczach zawsze było biedy pod dostatkiem, a pieniędzy ani na lekarstwo, więc postanowili wybrać się po owe skarby. A nuż uśmiechnie się do nich szczęście?! Do wyprawy po ukryte skarby przygotowywali się przez dłuższy czas. Najpierw musieli wyszukać miejsce, gdzie zbójnicy zakopali pieniądze. Nietrudno im było znaleźć owo miejsce, bowiem najstarszy góral łom-niański zdradził śmiałkom w sekrecie, że na przedwiośniu śnieg najwcześniej i najszybciej topnieje właśnie tam, gdzie w ziemi znajduje się jakiś szlachetny kruszec. I rzeczywiście, jedno takie miejsce znaleźli 1 dobrze je sobie zapamiętali. W Niedzielę Palmową, wcześnie rano, zabrali trzej śmiałkowie potrzebne narzędzia, worek na pieniądze, w święciemiczce trochę święconej wody i wyruszyli na szczyt Wielkiego Połomu. Tam u stóp skały wystającej z ziemi znajdował się zakopany skarb. Najpierw najstarszy z górali urwał gałązkę jałowca i pokropił święconą wodą owo miejsce, a potem wszyscy zakasali rękawy, przeżegnali się w milczeniu, napluli w dłonie i rozpoczęli kopanie. Rzęsisty pot zalewał im oczy i twarze, bo praca była mozolna. Po jakimś czasie motyka jednego z poszukiwaczy zgrzytnęła o metal. Był to kotlik miedziany, wypełniony po brzegi złotymi dukatami i srebrnymi talarami. Już trzej szczęśliwcy sięgali po wymarzony skarb, gdy naraz w szczyt 107 Wielkiego Połomu uderzył piorun, rozszalała się okropna wichura, a na ziemię w mgnieniu oka opadła taka mgła, jakiej już dawno w tych okolicach ludzie nie pamiętali. Jak gdyby się diabli żenili. Przerażeni tym górale rzucili się w popłochu do ucieczki. Nawet o narzędziach, worku i wodzie święconej na śmierć zapomnieli. Kiedy byli w połowie zbocza, mgła się rozwiała, wichura ucichła, a z błękitnego nieba na świat uśmiechało się złote słonko. Przerażeni górale odsapnęli. Po krótkim wypoczynku ruszyli z powrotem na szczyt góry. Ale tam nie znaleźli ani dołu, ani skarbu, ani rozkopanej ziemi, ani zapomnianych tam przed chwilą rzeczy. Później tamten najstarszy góral łomniański znów powiedział im w sekrecie, że gdyby podczas kopania nie wystraszyli się owych okropności, wówczas zakopane pieniądze byłyby na pewno ich własnością. Od tego czasu minęło wiele, wiele lat. Miejsce zakopania zbójnickiego skarbu poszło w niepamięć. Owi trzej górale łomniańscy ani żaden z ich wnuków nie próbowali już szczęścia po raz drugi. O ONDRASZKOWYCH SKARBACH W RAJU Tuż koło rajskiego zamku znajduje się Ondraszkowa Dziura. Jest to wejście do podziemnego ganku, który stąd prowadzi ponoć aż do samego Cieszyna. Ludzie opowiadają, że owym podziemnym gankiem przekradał się kiedyś Ondraszek ze swą drużyną. W podziemiach ukryli ponoć zbójnicy dużo złota. W 1902 roku trzej bogaci rajanie wyprawili się po te Ondraszkowe skarby. Szli długo sklepionym gankiem, przyświecali sobie blaszanymi kagankami, aż gdzieś pod rajskim kopcem natrafili na jakieś beczki. Było ich tam sporo. Na samym dole stały duże, pękate beczki, na nich mniejsze beczułki, a na samym wierzchu najmniejsze beczułeczki. Owi trzej chciwcy zatrzymali się i rozmyślali, co zrobić, kiedy naraz same beczki poczęły się staczać w dół. Ledwie zdołali odskoczyć. Na 108 •a .— O.- jednej z beczułek pękły obręcze, klepki rozleciały się, a złoto znajdujące się wewnątrz z dźwiękiem posypało się na ganek. Kiedy wszyscy trzej chciwcy rzucili się na pieniądze, w ganku zerwała się straszliwa wichura. W tej samej chwili lunął ulewny deszcz, a brudna woda poczęła zalewać ganek. Pełgające kaganki zgasły. Naraz w ciemnościach rozległ się donośny głos: — Wara wam od moich skarbów! Jeno biedacy mogą sobie nabrać tyle złota, ile im potrzeba. A każdego bogacza, co rękę na to złoto wyciągnie, spotka kara! Trzej chciwcy porzucili pozbierane pieniądze i poczęli uciekać, ale nieprzenikniona ciemność i woda, coraz bardziej wzbierająca w ganku, uniemożliwiała im ucieczkę. Wszyscy trzej utonęli w podziemiu. W tym samym czasie spłynęła z gór wielka powódź i Olza wystąpiła z brzegów. Rodziny tamtych trzech chciwców rozpowiedziały potem po okolicy, że widocznie znaleźli oni śmierć w wezbranych nurtach Olzy. Nikt nie przypuszczał nawet, że to zjawa Ondraszka ukarała ich za chciwość. -¦¦ ¦¦¦< O ZBÓJECKICH PIENIĄDZACH W DIABLIM MŁYNIE W Diablim Młynie na Girowej są ponoć zakopane zbójeckie pieniądze, które tam kiedyś ukrył przed ludźmi Ondraszek. Starzy ludzie opowiadają, że Ondraszek był w konszachtach z mocami piekielnymi, które na wieki strzegą jego skarbów. Ponoć w Kwietnia Niedzielę suszą się i wietrzą te zbójeckie pieniądze. Zachciało się raz tych pieniędzy dwom dziewkom z Mostów. Umówiły się, że popróbują szczęścia. No i w Kwietnia Niedzielę poszły na Girową. Kiedy w jabłonkowskim kościele rozdzwoniły się dzwony, dziewki 109 usłyszały pod ziemią jakiś łoskot i przytłumiony dźwięk, a tuż, o dwa kroki od nich, ziemia naraz się rozpękła i w szczelinie ukazał się spory kotlik złotych dukatów. Jewka i Zuzka rzuciły się zaraz na nie i zgarniały do swych fartuchów błyszczące złoto. Już miały sporo tego bogactwa, kiedy Jewka odezwała się do swej przyjaciółki: — Zuzanko, toć my są ale bogate! Jeszcze nie dopowiedziała tych słów, a tu jak nie huknie coś w ziemi! I Jewka z Zuzką ani się spostrzegły, a już stały z próżnymi fartuchami. Kotlik ze złotem zapadł się bardzo głęboko, a ziemia zamknęła się na powrót. To nagłe szczęście tak bardzo oszołomiło dziewki, że na śmierć zapomniały, iż im nawet pary z ust wypuścić nie wolno. Ze spuszczonymi głowami i próżnymi fartuchami wróciły smutne do domu. * * * W następnym roku również popróbowały szczęścia. Na złoto nie musiały długo czekać. Napełniły nim czym prędzej swe fartuchy i z wielką radością pośpieszyły do domu. Kiedy Diabli Młyn zniknął im z oczu, na Girowej zaczęły się dziać straszne dziwy. Czarne chmury okryły niebo, las walił się przed nimi pokotem, diabły całą bandą pędziły za uciekającymi. Jewka i Zuzka dzwoniły zębami i uciekały z dukatami na złamanie karku. Naraz coś szarpnęło Zuzkę z tyłu, że rzuciła okiem poza siebie, zdrętwiała z przerażenia i krzyknęła przeraźliwie: — Jewko, diobły! W mig potem wszystko ucichło, widziadła znikły, ale dukatów nie było już w fartuchach. Diabły porwały zbójeckie złoto. Dopiero późnym wieczorem wróciły dziewki do domu. Wróciły w poszarpanym odzieniu i ze strasznym przerażeniem w obłąkanych oczach. Od tego czasu już nikt więcej nie poszedł na Girową po zbójeckie pieniądze. 110 O SKARBIE NA KAMIENITYM Bardzo dawno temu mieli zbójcy na Kamienitym ukryte złoto. Pewnego dnia wczesnym rankiem chodził w tych miejscach za grzybami parobek jednego gazdy spod Kamienitego. Natrafił w lesie na jaskinię* a że ciekawość nie dała mu spokoju, wszedł do niej. — Lokrystaboga! — chwycił się za głowę, kiedy w kącie jaskini zobaczył beczkę złota. Potem nabrał do kieszeni tego zbójeckiego złota i postanowił przyjechać tutaj wozem razem z gazdą po resztę. Tuż koło jaskini rosły cztery buczki. Żeby sobie dokładnie to miejsce zapamiętać, parobek siekiereczką poczynił na buczkach zakrzasy. I poszedł do domu. Gazda był straszliwym dusigroszem, toteż bardzo się ucieszył, kiedy mu parobek zdradził tajemnicę czterech buczków i jaskini, w której zbójnicy ukryli beczkę ze złotem. O północy pojechali we dwoje po skarb na Kamienity. Kiedy wjechali do lasu, chciwy gazda rozwalił siekierą głowę parobkowi, zwłoki jego rzucił w krzaki, a sam pojechał po złoto ku czterem buczkom. Ale jaskini nie znalazł. Cztery buczki tam rosły, nawet zakrzasy były na nich, ale po jaskini śladu nie zostało. Jak gdyby zapadła się w ziemię razem ze złotem. Taka kara spotkała chciwca, który nawet na życie bliźniego sięgnął., żeby tylko mieć więcej złota. kfly 111 I WYPRAWA PO SKARB DO BORKU W Borku koło Skrzeczonia znajduje się ponoć zakopany ogromny skarb. Wielu śmiałków wybierało się już poń niejednokrotnie, wszyscy jednak wracali stamtąd z próżnymi rękami, bo w zdobyciu tych bogactw przeszkodziły im nieczyste siły. Skarby te, jak mówią ludzie, znajdują się bardzo głęboko w ziemi, bo po każdej nieudanej wyprawie po ich zdobycie zapadają się coraz to głębiej. Kiedyś w dawnych czasach żyło w Skrzeczoniu trzech chciwych gospodarzy. Najbogatszy i najchciwszy z nich nazywał się Kania. Był on właścicielem największego gospodarstwa w okolicy, a pieniędzy miał tyle, że mógłby za nie wykupić pół Skrzeczonia. Drugi nazywał się Benda, a trzecim był Stania. Tych trzech chciwców dowiedziało się pewnego razu, iż w samym środku Borku jest zakopany ogromny skarb. Tyle tam ponoć leży pieniędzy, że trzech mocnych mężczyzn z trudem uniesie to wszystko złoto i srebro. Zakopany skarb nie dał im odtąd chwileczki spokoju. Sypiać nie mogli po nocach, bo nuż kto inny poszedł do lasu i skarb wykopał? Pewnej nocy zebrali się wszyscy trzej u najbogatszego Kani, żeby się naradzić nad wyprawą po skarb do Borku. Długo obmyślali całą wyprawę, sprzeczali się i kłócili w koło, bo nijak nie mogli się porozumieć co do późniejszego podziału wykopanych skarbów. Po długich targach jakoś się pogodzili i postanowili pójść po radę do pewnej czarow-jiicy, kramarzącej z nieczystymi siłami. Stara jak świat wiedźma mieszkała na odludziu, w rozwalonej chałupie za wsią. Od niej owi trzej skrzeczońscy łakomcy dowiedzieli się, że po skarb muszą się wyprawić w Wielki Piątek. Wtedy bowiem siły nieczyste strzegące skarbów tracą swą moc. I powiedziała im jeszcze, że podczas kopania nie wolno im przemówić ani jednego słóweczka. Gdyby ktoś z nich przemówił, wówczas cały ich trud pójdzie na marnej złe siły odzyskają bowiem swą piekielną moc i pieniądze zapadną się jeszcze głębiej. 112 Nadszedł Wielki Piątek. Kania, Stania i Benda zabrali motyki, rydle i kilofy, kilka worków na wykopane pieniądze i pośpieszyli do Borku. Zaraz zabrali się do pracy. Kopali już blisko godzinę. Pot spływał im po twarzach. Praca była ciężka. Czas im się dłużył. Okropnie byli niecierpliwi i ciekawość ich paliła, a co najgorsze, musieli milczeć. Każdego język swędził, ale gadaniem nie można było sobie ulżyć, bo cała wyprawa byłaby na nic. Wykopali już bardzo głęboką dziurę, ale skarbu jak nie widać, tak nie widać. Naraz, kiedy tak kopali bez wytchnienia, spośród drzew wyjechał czarny powóz zaprzężony w cztery konie. Konie te miały tylko po trzy nogi, dwie z tyłu, jedną z przodu. Kania, Stania i Benda spojrzeli na siebie, wzrokiem nawzajem się ostrzegli i kopali dalej. Konie zatrzymały się tuż koło nich, z krytego powozu wychylił się jakiś czarno ubrany pan i zagadnął uprzejmie: — Czy daleko jeszcze do Bogumina? Na to pytanie nikt z chciwców nie odpowiedział. Wiedzieli dobrze, z kim mają do czynienia. Na pewno sam diabeł pytał ich o drogę. Powóz zniknął w lesie. Kopali dalej. Pod kilofami zazgrzytało żelazo. Pewnie skrzynia ze złotem! Niedługo potem skrzeczońskim poszukiwaczom skarbów pokazał się garbaty człowieczek pchający przed sobą taczki. Taczki te były tak samo dziwaczne jak konie, które co dopiero tędy przejechały. Miały bowiem tylko pół kółka. Garbus jechał powoli, bo co pół kroku musiał się zatrzymać, żeby kółko nastawić na okrągłą połowę. Kiedy dojechał do samych kopaczy, wyprostował się, rękawem otarł spocone czoło i zapytał naiwnie: — Za jak długo dopędzę tego pana, co tu przed chwilą przejeżdżał? Kanię to głupie pytanie tak rozsierdziło, że zapomniał o przestrodze starej wiedźmy i krzyknął na całe gardło: — Z takimi taczkami ani do śmierci, ty pokrako! Natychmiast się spostrzegł, ale było już za późno. Skarb zapadł się z wielkim hukiem jeszcze głębiej w ziemię. W tej samej chwili zerwała się taka straszna wichura, że jak suche liście porwała łakomczuchów i po- 113 niosła ich stamtąd daleko, każdego w inną stronę. Po kilku minutach wszystko ucichło. Stania opadł w Lutyni, Kania w Boguminie, a Benda w Dziećmorowicach. Skarbu nie zdobyli. Odtąd nikt już nie wybrał się poń do Borku, więc tam pewnie leży nadal i czeka na nowych śmiałków. ii tai O SKARBACH W OSTRAWSKIM ZAMKU W podziemiach ostrawskiego zamku mieszkał kiedyś czerwony ludzik, który strzegł nagromadzonych tam skarbów. Pewnego razu na podwórzu zamkowym bawiła się gromadka dzieci. Biegały i bawiły się w chowanego. Naraz jeden z chłopców, dla psoty widocznie, zerwał drugiemu czapkę z głowy i wrzucił do piwnicznego okna. Poszkodowany rozpłakał się głośno. Obawiał się wracać do domu bez czapki. Matka skarciłaby go na pewno. Chłopak przykucnął więc koło okienka i narzekał. Nagle, zaglądając do lochu, zobaczył w mroku małego czerwonego ludzika, który odezwał się zachrypłym głosem: — Nie becz, mały, zaraz ci twą czapkę wyrzucę! Przed zapłakanym chłopcem pacnęła o ziemię jego czapka. Ojojoj! Nie do wiary! W czapce znajdowała się garść dźwięczących złotych monet. Chłopak przez chwilę nie mógł się ocknąć z ogromnego osłupienia. Potem grzecznie podziękował za otrzymany podarunek i pędem pobiegł do domu. A ten łobuz, co krzywdę tamtemu pierwszemu wyrządził, podszedł ostrożnie do okienka, wrzucił swą czapkę do lochu i jął lamentować: — Ojojoj! Moja czapka, moja czapka! I znowu z podziemi odezwał się tamten zachrypły głos: — Nie becz, mały, zaraz ci twą czapkę wyrzucę! 114 s vii. I przed udającym płacz chłopcem pacnęła o ziemię napełniona czymś jego czapka. Łobuz rzucił się do niej, ale zamiast złotych pieniędzy znalazł tylko szare kamyki. * * * Dawno temu w opustoszałym zamku mieszkał stary sługa. Żył tutaj samotnie, z dala od ludzi. Pewnego razu odwiedziła starca jego wnuczka, mieszkająca ze swymi rodzicami gdzieś poza zamkiem. Starzec opowiadał jej o starodawnych czasach, o dzielnych rycerzach, o zaciętych walkach i bogatych skarbach, które znajdują się w podziemiach zamkowych. Dziewczynka zapragnęła zobaczyć te skarby. Starzec zapalił pochodnię, zabrał pęk dużych kluczy i zaprowadził swą wnuczkę do podziemnych lochów. Tam, w krużgankach wykutych w skale, stały duże skrzynie pełne złotych dukatów i srebrnych talarów. — Oto jest skarbiec zamku! — rzekł starzec. — Nikomu jednak nie wolno stąd zabrać ani jednego pieniążka. Takiemu śmiałkowi rycerz strzegący tych skarbów odciąłby swym mieczem rękę. Teraz dopiero dziewczynka zobaczyła stojącego w półmroku rycerza, zakutego w żelazną zbroję i wspartego na olbrzymim mieczu. Stary sługa nabrał z jednej skrzyni garść złotych monet, pokazał je swej wnuczce, zadzwonił nimi w dłoniach i znów położył je z powrotem. Oczarowana wnuczka z bijącym sercem wyszła z podziemi. Czy jeszcze później znalazł się jakiś śmiałek, który zapragnąłby zobaczyć skarbiec ostrawskiego zamku, nie wiadomo. 115 O ZAKOPANYCH PIENIĄDZACH POD STOŻKIEM Pewien gazda spod Stożka orał raz dwoma wołami pole. Kiedy tak orał, woły naraz stanęły i nie mogły w żaden sposób ruszyć z miejsca. Nie pomogło popędzanie wołów batem, więc zaklął głośno. W tej chwili woły ruszyły, a gazda posłyszał pod ziemią głośny brzęk przesypujących się pieniędzy. Teraz dopiero zrozumiał, że pługiem zawadził o zakopany kotliczek pieniędzy strzeżonych przez nieczyste siły. Gdyby gazda nie był zaklął, miałby kotliczek pieniędzy, ale że nie potrafił pohamować swego języka, skarb przepadł na zawsze. O ZAKLĘTYCH PIENIĄDZACH POD SKAŁKĄ U podnóża góry Skałki znajdował się kiedyś ogromny kamień, pod którym leżały zaklęte pieniądze. Pewnego razu w Kwietnia Niedzielę wybrało się po te pieniądze kilka odważnych kobiet. Kiedy przyszły na miejsce, jedna z nich zawołała głośno: — Dowej nóm, dioble, piniądze! Po tych słowach straszna błyskawica rozdarła niebo nad Skałką, w pobliżu czarnego kamienia uderzył piorun, a kiedy grzmot ustał, spod kamienia rozległ się rozchichotany skrzek szatana: — Oto macie! Kobiety jak szalone rzuciły się do ucieczki i nawet nie odwróciły się poza siebie, chociaż długo biegł za nimi dźwięk sypiących się złotych pieniędzy. 116 O DIABELSKICH PIENIĄDZACH NA KAMIENITYM Przeszło sto lat temu w Rusniokach na Kamienitym pasał pasterz duże stado owiec. Pewnego dnia zawadził nogą o coś wystającego z ziemi. Przystanął, popatrzył uważnie w to miejsce i zobaczył ukryty w ziemi kociołek z pieniędzmi. Uradowany uwinął się i po chwili wydobył z ziemi ukryty skarb. Naraz spostrzegł wychodzącego z lasu gajowego, więc zamruczał pod nosem niezadowolony: — Jeszcze ciebie tu potrzeba! Teraz bydę ci musioł dać połowice piniędzy! — Ty mi dosz wszystki! — roześmiał się gajowy i zniknął. W tej samej chwili ziemia zadrżała, tuż obok stojącego pasterza rozwarła się głęboka przepaść, a w niej przepadł kociołek z diabelskim skarbem. Teraz pasterz poznał, że gajowym był sam diabeł strzegący skarbu na Kamienitym. I 117 r H3V3dLOXa O A UTOPIEC PRZEWOŹNIKIEM Obok żelazo - betonowego mostu w Darkowie stoi nowoczesny budynek dyrekcji miejscowego zdrojowiska. Przedtem znajdowała się tam restauracja zdrojowa „Pod Utopcem". O tym, skąd się wzięła ta poniekąd dziwaczna nazwa, krąży wśród darkowian następujące podanie: Kiedyś w Darkowie nie było na Olzie żadnego mostu. Wówczas dzisiejsza słynna miejscowość kąpielowa była rozległą równiną. Okolica była rzadko zaludniona, tu i ówdzie tylko kurczyła się przy ziemi jakaś drewniana chałupka. Od Cieszyna poprzez Łąki i Darków biegła do Frysztatu szara wstęga drogi. Jej ciągłość przerwał bystry nurt Olzy. Nie było tutaj żadnego mostu. Żył wówczas w Darkowie nad Olzą stary przewoźnik Szewczyk. Przewoził on na swej na wpół zbutwiałej łódce przechodniów i podróżnych z jednego brzegu na drugi. Niewielu było tych przechodniów, toteż Szewczyk całymi dniami wylegiwał się w słońcu na trawie lub grał w karty z utopcem. Szewczyk-przewoźnik i darkowski utopiec byli dobrymi przyj aciółmi. Utopiec mieszkał w głębokucnej wyrwie, którą hań bardzo dawno w dnie Olzy uczyniła powódź, a stary przewoźnik już od dziecka żył w drewnianej kuczy podpartej ze wszystkich stron drągami, by się nie przewróciła ze starości. Szewczyk codziennie wysiadywał przed swoją kuczą i wypatrywał ludzi śpieszących do Frysztatu, by ich przewieźć przez rzekę na mocno przeciekającej już łódce. Zarabiał niewiele. Tylko graj car płacił każdy za przewóz w jedną stronę. Ten lichy zarobek w zupełności jednak wystarczył staremu na kawałek chleba, kłopetek słoniny i paczkę tytoniu dziennie. Tymi specjałami dzielił się sprawiedliwie ze swym sąsiadem -utopcem. Ten w zamian za nie przynosił Szewczykowi tłustego karpia, szczupaka lub węgorza. Staremu przewoźnikowi wcale się nie nudziło w jego samotni nad Olzą. Potrafił całymi godzinami patrzeć w wodę i obserwować fikające w niej ryby, albo podczas księżycowych nocy słuchać smętnych śpiewek 121 UTOPIEC PRZEWOŹNIKIEM Obok żelazo-betonowego mostu w Darkowie stoi nowoczesny budynek dyrekcji miejscowego zdrojowiska. Przedtem znajdowała się tam restauracja zdrojowa „Pod Utopcem". O tym, skąd się wzięła ta poniekąd dziwaczna nazwa, krąży wśród darkowian następujące podanie: Kiedyś w Darkowie nie było na Olzie żadnego mostu. Wówczas dzisiejsza słynna miejscowość kąpielowa była rozległą równiną. Okolica była rzadko zaludniona, tu i ówdzie tylko kurczyła się przy ziemi jakaś drewniana chałupka. Od Cieszyna poprzez Łąki i Darków biegła do Frysztatu szara wstęga drogi. Jej ciągłość przerwał bystry nurt Olzy. Nie było tutaj żadnego mostu. Żył wówczas w Darkowie nad Olzą stary przewoźnik Szewczyk. Przewoził on na swej na wpół zbutwiałej łódce przechodniów i podróżnych z jednego brzegu na drugi. Niewielu było tych przechodniów, toteż Szewczyk całymi dniami wylegiwał się w słońcu na trawie lub grał w karty z utopcem. Szewczyk-przewoźnik i darkowski utopiec byli dobrymi przyjaciółmi. Utopiec mieszkał w głębokucnej wyrwie, którą hań bardzo dawno w dnie Olzy uczyniła powódź, a stary przewoźnik już od dziecka żył w drewnianej kuczy podpartej ze wszystkich stron drągami, by się nie przewróciła ze starości. Szewczyk codziennie wysiadywał przed swoją kuczą i wypatrywał ludzi śpieszących do Frysztatu, by ich przewieźć przez rzekę na mocno przeciekającej już łódce. Zarabiał niewiele. Tylko grajcar płacił każdy za przewóz w jedną stronę. Ten lichy zarobek w zupełności jednak wystarczył staremu na kawałek chleba, kłopetek słoniny i paczkę tytoniu dziennie. Tymi specjałami dzielił się sprawiedliwie ze swym sąsiadem -utopcem. Ten w zamian za nie przynosił Szewczykowi tłustego karpia, szczupaka lub węgorza. Staremu przewoźnikowi wcale się nie nudziło w jego samotni nad Olzą. Potrafił całymi godzinami patrzeć w wodę i obserwować fikające w niej ryby, albo podczas księżycowych nocy słuchać smętnych śpiewek 121 słowika, hodującego tu gdzieś w wiklinach swą rodzinę. A najczęściej grywał z utopcem w karty. Niekiedy się zdarzyło, że stary przewoźnik czuł się niezdrowo. Wówczas utopiec starał się różnymi sposobami rozweselić chorego. Zwłaszcza jesienne ulewy dawały się Szewczykowi porządnie we znaki. Kaszlał wtedy, w kościach go rwało. W takich wypadkach utopiec nie pozwolił staremu opuścić łóżka, sam gotował dla niego herbatę z dziurawca, podbiału i lipowego kwiatu, smażył ryby, a jeśli trafił się jakiś przechodzień, to i tego przeprawił przez rzekę. Nigdy oczywiście taki pasażer nie wiedział, że go przewozi utopiec. Raz we Frysztacie odbywał się jarmark. Ludzie z daleka zjeżdżali furmankami, śpieszyli od Łąk, Stonawy, Olbrachcic, nawet od dalekiego Cierlicka i Błędowic. Gospodarze pozostawiali konie z bryczkami przed Olzą, a sami na piechotę szli dalej do miasta. Nic też dziwnego, że w dniu frysztackiego jarmarku miał przewoźnik pełne ręce pracy. Trzeba było bez przestanku jeździć przez Olzę tam i z powrotem, by nadążyć z ciągłym napływem przechodniów. Prócz tego jeszcze gospodarze prosili Szewczyka, by pilnował ich koni. Stary nie chciał o tym słyszeć, ale utopiec zaraz odezwał się do niego: — Idźcie, Szewczyku, paść konie, a ja bydę woził ludzi! I tak też było. Od samego rana utopiec był przewoźnikiem. Przyjechał do brzegu, poczekał chwileczkę, aż ludzie powsiadają do łódki, potem kilka razy machnął wiosłem i już byli wszyscy na drugiej stronie. Teraz zaczekał, ludzie wysiedli, zapłacili za przewóz, a potem jazda z powrotem po dalszych. Jarmarkowicze nie mogli się nachwalić młodego przewoźnika. — Hoho, jaki obrotny ten Szewczyków pomocnik! — podziwiali jego zgrabność, ale nikt nie wiedział, że tym obrotnym przewoźnikiem jest sam darkowski utopiec. Po południu zaczęli ludzie wracać z jarmarku. Byli w wesołym nastroju, roześmiani opowiadali o dziwach oglądanych we Frysztacie, pokazywali sobie nawzajem zakupione materiały na suknie lub ubrania, nowe buty, kolorowe chustki i ogromne wianki preclików, czyli obwarzanków. Każdy miał też w kieszeni za kilka graj carów tureckiego miodu dla dzieci. Utopiec przysłuchiwał się tym opowiadaniom i wiosłował, ile tylko ¦ 122 I miał sił. Było się trzeba śpieszyć. Ludzie do zapłaty za przewóz dodawali przewoźnikowi „na lepszą" po kilka preclików lub po kawałku tureckiego miodu. Utopiec brał te upominki i dziękował za nie skinieniem głowy. Jakoś w podwieczór wracała z Frysztatu grupa mocno podchmielonych gospodarzy. Wszyscy chwiali się na nogach, pośpiewywali, pokrzykiwali i kpili bez przerwy z przewoźnika. — Ty, synek, ty dostaniesz ody mnie figę z makym! — odezwał się jeden ująwszy się kurczowo łódki, by utrzymać jako tako równowagę. Przewoźnik milczał. — A ody mnie dostaniesz dziurkę z preclika! — zakpił drugi. Odpowiedź utopca zagłuszył śmiech wszystkich w łódce. Potem jeden z kpiarzy począł wyśmiewać wytarty przyodziewek utopca, chwytał go za spodnie, niby że próbuje jakość materiału, i szczypał go przy tym mocno. Utopiec usuwał się i wiosłował dalej, nie zwracając uwagi na coraz zjadliwsze kpiny podchmielonych pasażerów. — Abyś nie powiedzioł, żeś od nas nic nie dostoł, tak tu mosz! — krzyknął naj dokuczliwszy z kpiarzy i cisnął w przewoźnika odwiniętą z papieru grudką tureckiego miodu. Grudka zawisła na włosach utopca. — Dobrześ zrobił! — krzyknął inny. — To sie mi podobo! — Niech mo pamiątkę z jermaku! Ale utopcowi było już tego za wiele. Jednym wprawnym ruchem nogi wyprowadził łódkę z równowagi, a w tym samym momencie wszyscy podchmieleni kpiarze powpadali do wody jak niepyszni. A najdokuczliw-szy oberwał na dodatek w twarz swoim tureckim miodem. Ludzie na brzegach śmiali się do rozpuku, zaś przymusowi topielcy parskali w wodzie, wymachiwali rękami i nogami, żeby tylko dostać się jakoś do brzegu. Przewoźnik tymczasem z dalszymi pasażerami ruszał już od przeciwległego brzegu. Tak darkowski utopiec odpłacił się kpiarzom za swoją krzywdę. Później stary Szewczyk zaczął coraz bardziej słabować, więc utopiec przejął przewoźnictwo na stałe. Zarobek co do grosza oddawał staremu, troszczył się o niego, na krok nie odchodził, chwytał ryby, przyrządzał z nich posiłek, z ziół gotował herbatę i przewoził ludzi. 123 To trwało aż do Szewczykowej śmierci. Potem utopiec zniknął z Dar-kowa. Przeniósł się ponoć gdzieś w stronę Cieszyna. Opuścił swe ploso dlatego, bo przewóz, zbutwiała łódka i stara kucza wiecznie mu przypominały szczęśliwe i niezapomniane chwile spędzone ze starym Szewczykiem. Znacznie później w miejscu przewozu zbudowano most drewniany, a zaraz obok duży budynek murowany. Początkowo pobierano tam myto, czyli opłatę za przejazd przez most. Później, po założeniu w Darkowie zdrojowiska, dom ten zamieniono w gospodę zdrojową „Pod Utopcem". Most drewniany dawno już nie istnieje. Był już za stary i lada dzień mogło na nim dojść do nieszczęścia, dlatego w 1925 roku zbudowano na jego miejscu nowy most z betonu i żelaza. Most ten przetrwał szczęśliwie zawieruchę ostatniej wojny i jeszcze długo będzie służył ludziom. Starą gospodę również zburzono. Na jej miejscu wzniesiono nowoczesną restaurację zdrojową. Nie wyparła się nazwy swej sędziwej poprzedniczki i tak samo nazywała się restauracją „Pod Utopcem". Później również ją zlikwidowano, a w budynku tym umieszczono dyrekcję darkowskich zakładów kąpielowych. JAK UTOPIEC Z CHŁOPEM BUCHALI NA FAJECZKI Pewien chłop z Kończyć Małych wybrał się do Piotrówki na ryby. Wyszukał w rzece najgłębsze ploso, gdzie na pewno chowały się największe ryby, zarzucił wędkę do wody, usiadł na brzegu i czekał. Ale ryby nie miały jakoś apetytu na przynętę, bo spławik ani razu nie poszedł pod wodę. Chłop umiał być cierpliwy, więc czekał. Aby mu się to czekanie nie dłużyło, wyjął z kieszeni małą fajeczkę z wiśniowego drzewa, napchał ją tytoniem, zapalił i pykał. 124 Po chwili podszedł do niego niewielki człowieczek, usiadł niedaleko i spytał: — Ryby chytocie, chłopku? — Toć chytóm, a jakosi dzisio ni móm szczęścio — odrzekł zapytany. — Do wieczora daleko, to wóm na wędkę isto cosi przyjdzie! — powiedział mały człowieczek i też z kieszeni wydobył fajeczkę. Długo ją napychał tytoniem, jak gdyby chciał, żeby chłop dobrze się jej przypatrzył. A chłopu fajeczka nieznajomego musiała się istotnie spodobać, bo ciągle na nią spoglądał. Najbardziej podobało mu się jej srebrne wieczko; w nim, jak w jakim zwierciadle, przeglądało się słońce. Chłop na swojej fajeczce wieczka nie posiadał; sam ją przecież wystrugał z wiśniowego drzewa, a wieczka mają tylko fajki kupione za pieniądze w mieście. Nieznajomy człowieczek zaraz zauważył, że chłop z jego fajeczki oczu spuścić nie może, więc się uśmiechnął i spytał: — Podobo sie wóm, chłopku, moja fajeczka? —Toć podobo! Jejku kandy, a jeszcze jak! Dyć by się człowiek jednostajnie na nią dziwoł, co je tako piękno. Aleście też musieli za nią zapłacić kupa piniędzy, prowda? Człowieczek nic nie odpowiedział, tylko skinął głową, a chłop dalej przyglądał się jego fajeczce. — Jo, to móm jyny taką swoi roboty, bo na kupną mie nie stać. Z wiśniowego drzewa żech se ją ustrugoł. — Ale kurzyć też sie wóm z ni dobrze kurzy, prowda! — Ni mogę powiedzieć, że źle, bo bych cyganił. Kurzyć, to sie kurzy dobrze i z tej kupnej, i z tej robionej. Ale kupno fajeczka je piekniejszo. — Jak sie wóm tak bardzo ta kupno fajeczka podobo, to wiycie co? Buchejmy na fajeczki, dobre?! — Dyć nie róbcie błozna! Któż też to widzioł za taką zwykłą fajeczkę dać taką piękną ze strzybnym wieczkym! — Jo błozna nie robię! Tu mocie moją, a wy mi dejcie swoją, a abyście nie powiedzieli, żech na tym buchaniu je gorszy, to mi jeszcze docie na przy dawek swoją pacharzyne z tabaką, dobre? — Dobre, dobre! — odparł uradowany chłop, szybko wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem i podał go wraz z fajeczką nieznajomemu, aby ten nie rozmyślił się jeszcze i nie cofnął słowa. 125 Fajeczki zamieniły swych właścicieli. Nieznajomy człowieczek włożył do ust fajeczkę z wiśniowego drzewa, pyknął z niej kilka razy, a potem tak począł się śmiać, jak gdyby zwariował. Fiknął jeszcze kilka koziołków w powietrzu, a potem z brzegu kopyrt, kopyrt, kopyrt i buch! do plosa. Zaraz jednak wysunął głowę z wody i zawołał do chłopa: — Aleś ty, chłopie, głupi, głupi, jak ty twoi stare buty! Nie kurzysz ty fajeczki ze strzybnym wieczkym, chichichichiii, ale ty w zębach dzierżysz żabę, prowdziwą żabę, chichichichiii... Toch cie ale wysiyk, wysiyk, chichichichiii!... Chłop naprawdę trzymał w zębach za nogę dużą, zieloną żabę. Cisnął ją do wody, splunął z obrzydzeniem, a potem krzyknął do utopca, bo to nikt inny nie był, tylko utopiec mieszkający w Piotrówce: — Nó, nó, udało sie ci! Po drugi roz mie już nie wykminisz! — Chichichichiii! — śmiał się utopiec w kółko i skakał w wodzie z uciechy. — Chichichichiii!... alech cie wysiyk! — Dyć sie świat nie obalił! — powiedział chłop spokojnie i machnął ręką — fajeczkę se zaś zrobię, a o tabakę też jeszcze biydy ni móm. — Nó, a nie gniwosz sie na mnie za to, coch ci wymaścił? — spytał znowu utopiec. — Cóż bych sie tak gniwoł? Sómech se je winiyn! — To sie mi podobosz! A abyś na mnie kiedy nie przezywoł, tak ci za te fajeczkę i za te tabakę zapłacę. Potem utopiec zniknął pod wodą, ale po małej chwilce znowu się wynurzył i wyrzucił na brzeg dwa ogromne szczupaki. — Pięknie ci dziękuję! — powiedział chłop. — Dyć ni mosz za co! Jutro wędkę zostaw dóma, a przyniyś raczy czerzyniec i jaką grociczke, jo ci pomogę ryb nachylać, dobre? — Dobre! — Ale aż mi tu żodnego drugigo nie zwodzosz! A tabaczki też mi trochę przyniyś! Potem już utopiec zniknął w plosie. Chłop zabrał ryby i wędkę, spojrzał jeszcze raz w ploso, czy przypadkowo nie zobaczy tam utopca, a potem poszedł do domu. Odtąd chłop z utopcem byli dobrymi przyjaciółmi. Chłop nosił ty- 126 a. toń, za co utopiec nałapał mu zawsze pełną grociczkę dużych, tłustych ryb. Czy w Piotrówce i teraz jeszcze ten utopiec mieszka, nie wiadomo. Ów chłop dawno już umarł, a po jego śmierci utopiec już się z nikim innym nie zaprzyjaźnił. JAK UTOPIEC PRZEPROWADZIŁ SIĘ Z TYRKI DO OLZY W Tyrce pod Jaworowym mieszkał raz stary utopiec ze swą liczną rodziną. Ponieważ w Tyrce żyło się utopcom niewygodnie, stary utopiec poszedł do pewnego siedloka, żeby ten przeprowadził go wraz z całą rodziną do Olzy. Siedlok znał go już trochę, bo często jeździł konno przez rzekę i widywał utopca wygrzewającego się na słonku. — Przyjedźcie o północy do Tyrki ku plosu, weźcie drabiniok, ale przez cały czas nie śmicie sie za siebie obejrzeć, bo by z wami było źle! Za fórmanke zapłacę, kiela by dziecię chcieli, boch sknyrą ni ma i piniędzy móm dość. Tóż wiela chcecie? Siedlok porozmyślał, ile zażądać, a potem rzekł: — Sto ryńskich! Utopiec mu tych sto ryńskich wypłacił na poczekaniu, a potem zniknął. O północy gazda przyjechał drabiniastym wozem do Tyrki ku plosu, gdzie mieszkał utopiec. Zawrócił konie, usiadł na przedzie wozu i czekał, aż mu utopiec każe ruszyć w drogę. Utopiec tymczasem ładował na wóz cały swój dobytek. Gazda był okrutnie ciekawy, co też ten utopiec będzie przewoził do Olzy, ale nie odważył się obejrzeć poza siebie. Nie mógł jednak wytrzymać z ciekawości, więc stanął na wozie, rozkraczył nogi, zgiął się wpół i popatrzył popod nogi do tyłu. Na wozie było pełno żab, ryb> 127 raków i najrozmaitszych jakichś skrzeków, więc gospodarzowi aż włosy stanęły na głowie. Potem znów usiadł i czekał. Kiedy utopiec był już z robotą gotów, kazał siedlokowi jechać środkiem rzeki aż do Olzy pod Cieszyn. Po przyjeździe na miejsce utopiec zrzucił wszystko do wody, a potem powiedział siedlokowi tak: — Żeś był sprytny, tóżeś widzioł wszystko, coch przekludzoł. Nic ci za to zrobić ni mogę, boś sie nie obejrzoł, ale tela ci powiym, że jakbyś tak komu powiedzioł, coś widzioł, to sie potym na ciebie pomszczę. Pamiętej! Siedlok tylko skinął głową, śmignął po koniach i wio! ku chałupie. W domu pytała go żona, co temu utopcowi przewoził, ale gazda nie chciał zdradzić tajemnicy. Siedloczka uparła się jednak i gazda opowiedział jej wszystko od początku do końca. Po jakimś czasie siedlok przejeżdżał przez Olzę pod Cieszynem. Było tam dosyć głęboko i jeden jego koń począł tonąć. Szamotał się, szamotał, ale po chwili poszedł pod wodę. Niedaleko na brzegu siedział utopiec, którego gazda niedawno przeprowadził z Tyrki, i tak się odezwał: — Gdybyś dzierżoł gębę i nie powiedzioł żodnymu, jakoch ci wtedy mówił, o tym moim przekludzaniu, to bych ci był konia wyratowoł. Ale że nie umisz języka dzierżeć, tak sie musisz pogodzić z tym, co cie spotkało. I utopiec skoczył do wody. 128 az ZEMSTA GÓRNOSUSKIEGO UTOPCA Staw Szczyrkula rozciągał się kiedyś niedaleko cegielni w Suchej Górnej. Otaczały go rozległe łąki, na których parobcy z całej okolicy wypasali nocami konie. Konie spokojnie spasały soczystą trawę, a parobcy tymczasem palili ogień, piekli na nim pieczoki, grzali się i opowiadali o różnych dziwach, żeby im czas prędzej schodził. W Szczyrkuli mieszkał w tych czasach stary utopiec Wajda, pochodzący ponoć gdzieś od Skoczowa. Był starym kawalerem, toteż nudziło go to samotne siedzenie w największym plosie stawu, dlatego co noc przychodził do ogniska, przysiadał się do parobków i gwarzył z nimi. Parobcy chętnie dzielili się z Wajdą smacznymi pieczokami, za co on umiał się im odwzajemnić. Zawracał konie, kiedy zbyt daleko odeszły od ogniska, albo z plosa przynosił pełne kieszenie ryb. Te po upieczeniu były dla wszystkich prawdziwym przysmakiem. I tak utopiec żył z parobkami w zgodzie. Zdawało się, że nic nie zakłóci tej przyjaźni i że nic nie powaśni utopca z parobkami. Pewnej nocy jednak utopiec śmiertelnie rozgniewał się na jednego z parobków. Jakoś nad samym ranem spłoszyła się na pastwisku para kasztanów. Utopiec bez słowa pobiegł za nimi, żeby je schwytać. W biegu zgubił swą czerwoną czapkę. Jeden z parobków chciał Wajdzie spłatać figla, więc jego czapkę powalał końskim łajnem. Utopiec po schwytaniu koni usiadł spokojnie na swoim miejscu, nie zwracając uwagi na leżącą na ziemi czapkę. Śmiał się razem z parobkami, lecz od czasu do czasu marszczył czoło i spod nastroszonych brwi spoglądał ponuro na psotnika. Wszyscy byli pewni, że Wajda nie puści płazem swojej krzywdy, bo — jak twierdzą ludzie — utopcy są straszliwie mściwi. Zbliżał się poranek. Niebo na wschodzie różowiło się coraz bardziej, na Szczyrkuli kwakaniem zaczęły się odzywać dzikie kaczki, nadchodził dzień. 129 Parobcy łapali swe konie, wskakiwali na nie i odjeżdżali do domów, do pracy. Kiedy ów psotnik wskoczył na jednego z koni, Wajda dosiadł drugiegOj konia parobka złapał za ogłówkę, krzyknął coś głośno i rozpoczął na pastwisku dziki taniec. Był to jakiś szalony młyniec, konie pędziły zwariowanym galopem, parobek kurczowo trzymał się szyi i grzywy konia, a utopiec coraz mocniej popędzał kasztany i zataczał na pastwisku coraz większe koła. Reszta przerażonych parobków z oddali przyglądała się zemście uto-pca. Szalony młyniec rozszerzał się coraz bardziej, aż po kilku minutach obydwa rozhukane konie wpadły w głęboczynę Szczyrkuli. Ogromny wytrysk wskazał miejsce, gdzie znikły kasztany i parobek. Taka była zemsta utopca. Nazajutrz ludzie wydobyli ze stawu sztywne zwłoki parobka i koni. Odtąd utopiec Wajda już nigdy więcej nie przyszedł na pastwisko. O UTOPCU WE MŁYNIE Kiedyś dawno stał w Błędowicach Dolnych duży młyn, w którym straszył utopiec. Przychodził tam zawsze o północy i czynił taki hałas, że ludzie omijali ów młyn z daleka. Raz wieczorem przyszedł do młyna pewien wędrowiec ze skrzypkami pod pachą i prosił młynarza o nocleg. Młynarz zgodził się chętnie na prośbę wędrowca, ale ostrzegł go, że we młynie co noc straszy utopiec. Wędrowiec uśmiechnął się tylko, machnął ręką i poszedł na nocleg do młyna. Tam z pachnącego siana urządził sobie wygodne posłanie, potem usiadł na ławie i na swych skrzypkach wygrywał skoczne melodie aż do samej północy. Ledwo tylko wybiła północ, do młyna z przeraźliwym chichotem przykoziołkował utopiec. Kiedy zobaczył nieznajomego, przystanął na 130 PECO CO, chwilę i wybałuszył na niego oczy z wielkiego zdziwienia. Wędrowiec uśmiechnął się do utopca, grzecznie go pozdrowił, a potem grał dalej przerwaną przed chwilą melodię. Utopcowi bardzo podobała się muzyka, więc prosił wędrowca, żeby go nauczył gry na skrzypkach. — Dobre, nauczę cie, ale pokoż lewą rękę — powiedział wędrowiec. — Taki niezgrabne palczyska! Dyć nie bydziesz umioł nimi przebiyrać! Ale nie bój sie, jo ci z nich zrobię zgrabniutki paluszki, aż hej! Wydobył z torby podróżnej świder, młotek i scyzoryk. Utopcowi kazał świdrem wywiercić pięć dziur w drewnianym słupie podpierającym strop młyna, a sam scyzorykiem ustrugał pięć mocnych klinków z dębowego drewna. — Mosz dziury wywiertane? — Móm! — Tak do każdej dziury wciś jedyn palec lewej ręki! Utopiec usłuchał, a wędrowiec powtykał do szczelinek koło palców po jednym klinku i począł je pobijać młotkiem. Z początku utopiec uśmiechał się głupkowato, ale kiedy klinki coraz bardziej zaczęły uwierać jego uwięzione palce, próbował rękę wyszarpnąć. Daremnie! Z przyskrzypionych palców spływała strużka krwi. Utopiec ryczał, wił się, groził, wreszcie skamlał o litość. — To mosz za to twoi straszy ni, abyś wiedzioł! — Puść mie, a już nigdy tu straszyć nie bydę! — prosił utopiec. — Tak to napisz swoją krwią na tym słupie, a podpisz sie pod tym! Utopiec spełnił natychmiast żądanie wędrowca, który kleszczami wyrwał klinki ze słupa i uwolnił więźnia. Teraz utopiec miał naprawdę zgrabne palce, bo przebierał nimi szybciutko i dmuchał na nie. Uciekł, nie spojrzawszy nawet na wędrowca. Nazajutrz młynarz pięknie podziękował wędrowcowi i obdarował go hojnie za uwolnienie młyna od strachów. 131 O STONAWSKIM UTOPCU Stary Badura ze Stonawy pracował na kopalni w Karwinie. Pewnego razu przed północą wracał ze swym sąsiadem ze szychty do domu. Kiedy dochodził do ławy na Stonawce, skoczyło z niej coś do wody i roześmiało się głośno. Sąsiad powiedział szeptem do Badury, że to pewnie był utopiec. I zaczął zaraz opowiadać, jak tego utopca widział na własne oczy. Było to raz w południe. Szedł wtedy na szychtę. Koło ławy chodziły brzegiem Stonawki dwie małe dziewczynki i starały się wydostać coś z wody. Przystanął i przypatrywał się im przez chwilę. Jedna z dziewczynek uklękła na brzegui kijem sięgała do wody. Przyjrzał się lepiej i zobaczył tam jakieś długie różnokolorowe wstążki porozwieszane na karczach, wystających z dna rzeki. Już chciał iść dalej, gdy sięgająca do wody dziewczynka straciła równowagę i wpadła głową w głębinę. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Sąsiad bez namysłu skoczył za nią i uratował tonącą. Różnokolorowe wstążki gdzieś znikły, tylko z głębiny wynurzyła się głowa utopca i rozległ się jego skrzekliwy śmiech. To pewnie on przemienił się w owe kolorowe wstążki, by w ten sposób zwabić dzieci nad wodę i utopić je. Badura uśmiechał się podczas opowiadania sąsiada. —Mówię szczyrą prowde, a ty, jaksie chcesz śmioć,to sie śmiyj, może kiedy uwidzisz utopca na swoi oczy, to sie ci potym odniechce śmiychu. Badura nie musiał na tę chwilę długo czekać, bo zaraz następnej nocy miał sposobność zaznajomić się z utopcem ze Stonawki. Wracał ze szychty sam. Przeszedł szczęśliwie ławę na Stonawce. Kiedy był na grobli, zza dębu wyszedł mu naprzeciwko jakiś czarny chłop i szybkim ruchem złapał go pod szyję. Badura odtrącił napastnika i stanął w postawie obronnej. — Cóż chcesz po mnie? Nieznajomy roześmiał się głośno. — Prawię ci, dej ludziom pokój, bo sie możesz spolić! — pogroził napastnikowi Badura. 132 Groźba jego nie poskutkowała wcale, bo ów czarny natręt cofał się stale przed Badurą i starał się go złapać pod szyję. Badura się opędzał i mamrotał coś pod nosem, ale kiedy tamten napastnik złapał go znów pod szyję z taką siłą, że mu omal dech zaparło, rozzłościł się na dobre. — Nale dosz mi pokój! Przestaniesz do mnie żgać! Człowiek idzie utropióny ze szychty, tak jyny nogę za nogą wlecze, a ty mie tu bydziesz napastowoł! To by sie mi podobało! Nieznajomy jednak nie przestawał. Przebrała więc miarka cierpliwości starego górnika, który ścisnął mocniej swoją lampkę górniczą i począł nią grzmocić napastnika, ile tylko wlazło. Wkrótce w lampie rozbiło się szkło i cała lampa poleciała gdzieś do rowu. Badurze pozostał w ręce tylko żelazny hak. Ale też grobla się skończyła, napastnik skoczył za ostatni dąb i zniknął. Stary hawierz odetchnął. Następnego dnia poszedł poszukać zgubionej lampy. A utopiec? Ten się już Badurze więcej nie pokazał. Wystarczyło mu chyba tamto porządne lanie. JAK UTOPIEC ROZRZUCAŁ BABIOKI Niedaleko rzeki pewien gospodarz miał dużą łąkę. Na łące wyrosła bujna trawa. Gospodarz trawę skosił i zgrabił na babioki. Nazajutrz rano zauważył, że mu ktoś te babioki porozrzucał po całej łące. Gazda zrzędził, zrzędził, ale trawę zgrabił i ułożył na nowo w babioki. Kiedy mu jednak ktoś spłatał tę samą psotę również następnej nocy, poirytował się strasznie i postanowił zaczatować na owego drapi-chrusta. Skoro tylko nadszedł wieczór, gazda z cepem w ręce usiadł koło jednego babioka i czekał. Noc była widna. Naraz gazda zobaczył, jak od strony rzeki przykoziołkował na łąkę 133 nieduży człowieczek w zielonym kubraczku, wyskoczył zręcznie na pierwszą z brzegu kopę i z chichotem począł rozrzucać siano na wszystkie strony. — Parcie jyny, utopiec! Dyć poczkej, bratku! Gazda wstał ostrożnie i cichaczem zakradł się do chichoczącego i wydziwiającego utopca. Potem zamachnął się i porządnie grzmotnął go cepem przez plecy. Utopiec pogroził świecącemu na niebie miesiączkowi i zaskrzeczał: — Świeciłbyś, nie biłbyś! Gazda kilka razy przejechał utopca cepem po plecach. Utopiec nie wytrzymał długo takiego lania, zeskoczył z babioka, uciekł w kierunku rzeki i już nigdy żadnej psoty gaździe nie wyrządził. O UTOPCU W NAWSIU ! W dawnych czasach w Nawsiu wypasali parobcy nocami na pastwisku gazdowskie konie. Ziąb dokuczał często chłopakom, toteż na środku pastwiska palili duży ogień, grzali się przy nim, piekli w popiele ziemniaki i gwarzyli. Do ogniska przychodził często jakiś obcy parobczak w zielonym ubraniu, grzał się razem z innymi, gwarzył i ze smakiem zajadał pieczone ziemniaki. Wkrótce zaprzyjaźnił się ze wszystkimi, chociaż go nikt przedtem nie znał. Pewnej nocy przyszedł na pastwisko jeden z gospodarzy i ten w obcym parobczaku rozpoznał utopca, który od dawien dawna mieszkał w głębokim plosie pod Charcowem. Przestraszeni parobcy rzucili się do ucieczki, ale utopiec ze śmiechem przywołał ich do ogniska: — Jeżech utopiec, ale sie mie nie bójcie. Nic wóm złego nie zrobię. Byliście dobrzy dlo mnie, to i jo dlo was bydę dobry. Skoczcie do domu po kosze! Muszę sie wóm odwdzięczyć za ty pieczone ziymnioki. Parobcy przynieśli duże ograbczoki, a potem razem z utopcem poszli na ryby pod Charców. Tam nastawili kosze, a utopiec skoczył do 134 na plosa i zaczął tam swoje harce. Wkrótce potem parobcy z trudem wyciągnęli z wody pełne kosze ryb i pośpieszyli do domów. Od tego czasu parobcy jeszcze bardziej polubili utopca, który nadal przychodził do ogniska po pieczone ziemniaki. Za nie często odwzajemniał się pełnymi koszami dużych, smacznych ryb. 135 VI O WĘGLU I PODZIEMNYM ŚWIECIE GÓRNICZYM O ODKRYCIU WĘGLA Kuźnia kowala Keltyczki stała na Zamościu, nad samą Ostrawicą. Keltyczka był tak biedny, że często nie miał nawet z czego rozpalić ognia w kuźni. Chodził więc po pastwiskach i koło ognisk pasterskich zbierał do worka niedopałki. Pewnego razu wybrał się późno po te niedopałki, księżyc jeszcze nie świecił, więc Keltyczka z drzewnymi węgielkami nazgarniał do worka jakichś czarnych kamyczków. Potem to wszystko wysypał w kuźni. Następnego dnia, kiedy rozpalił ogień, nie mógł wyjść z podziwu, że niedopałki żarzą się mocniej i dają więcej ciepła. Pogrzebał w leżącej obok kupce i zauważył w niej jakieś czarne kamyczki. Wierzyć mu się nawet nie chciało, żeby takie kamienie mogły się palić, ale prędko wybrał z kupki same kamyki i wrzucił je w ogień. Kiedy Keltyczka poznał, że właśnie te czarne kamyczki dają tak duży żar, postanowił odszukać miejsce, gdzie się znajdują. Przerwał więc robotę w kuźni, zabrał worek i ruszył na poszukiwanie. Obszedł wszystkie miejsca, gdzie był wczoraj. W jednym miejscu znalazł w ziemi dużo takich czarnych kamyczków. Nabrał ich, ile tylko potrafił ukruszyć, i pośpieszył do kuźni. Kamyki paliły się doskonale. Zabrał więc łom żelazny i młotek, i pośpieszy! po nowy zapas. Miejsce, gdzie Keltyczka odkrył węgiel, znajdowało się na tak zwanej Burni, tuż w pobliżu dzisiejszej kopalni „Trójca". Odtąd Keltyczka każdą wolną chwilę spędzał na Burni. Wkrótce miał w kuźni duży zapas węgla. Ale sam nie wiedział, że te kamyczki to węgiel. Do szkoły nie chodził, nie wiedział więc, że coś takiego na świecie istnieje. Dopiero nauczyciel powiedział mu o tym. Przechodził raz koło kuźni i zobaczył przed nią kupę węgla. — Skąd to macie, Keltyczko? — spytał kowala. Kowal początkowo nie chciał zdradzić swej tajemnicy, w końcu wskazał jednak nauczycielowi miejsce, gdzie odkrył węgiel. 139 I Odtąd rozpoczął się nowy okres w dziejach tych okolic. W pobliżu znaleziska Keltyczki zbudowano szyb „Trójca", który przetrwał do czasów dzisiejszych. Dalsze szyby rosły w okolicy jak grzyby po deszczu. W ten sposób powstało ostrawsko-karwińskie zagłębie węglowe. PUSTECKI Józkowi Brzózce zabiło ojca na kopalni. Ojciec Józka codziennie zjeżdżał w głąb szybu i tam, razem z innymi górnikami, kopał węgiel. Aż raz poszedł na szychtę i już więcej do domu nie powrócił. Ogromny głaz węgla oderwał się od stropu i przywalił nieszczęśnika. Pomoc, 2 jaką pośpieszyli górnicy swemu towarzyszowi pracy, okazała się daremną. Spod zawału wydobyto już tylko zimne zwłoki. Kiedy górnika Brzózkę grzebano na karwińskim cmentarzu, Józek miał trzynaście lat. Stojąc nad otwartym grobem swego taty, doskonale wiedział, że matkę i całą rodzinę czeka teraz bieda. Ale Brzózkowa nie ulękła się życia. Codziennie z Józkiem wcześnie rano jeździła na hałdę po opukę, zaś wieczorami przesiadywała przy świetle z igłą w ręku, szyła sąsiadkom fartuchy i bieliznę, żeby coś zarobić na życie. Bo wyżywić liczną rodzinę niełatwo, a oprócz tego trzeba było jeszcze spłacać dług, jaki ciążył na chałupie. Wierzyciel ciągle groził, że kuczę Brzózko wej sprzeda, a ją samą z dziećmi wypędzi na ulicę. Józek często widział, jak matka po kryjomu płacze. Nie chciała utracić chałupy, a dług spłacać i rodzinę wyżywić — to było ponad jej siły. Pewnego wieczoru Józek odezwał się do matki: — Mam już czternaście lat, mamo, pójdę na kopalnię i będę zarabiał! Matka uśmiechnęła się przez łzy i pogłaskała chłopca po głowie. W jakiś czas potem młodego Józka Brzózkę przyjęto na kopalnię. Odtąd codziennie śpieszył razem ze starszymi górnikami do pracy. 140 Sztygar przydzielił go do starego kopacza Kotuli, który miał baczyć na młodego chłopca. Józek woził na taczkach urobiony węgiel do tak zwanej „gospody", gdzie znowu starsi chłopcy ładowali go do wózków. Józek musiał ciężko pracować. Dużą łopatą sypał węgiel do taczek, potem na ramię zakładał wąski pas i pchał taczki spory kawał do wyznaczonego miejsca. Tam węgiel wysypywał i wracał po nowy ładunek. Pas wrzynał się w skrzywione plecy, na dłoniach tworzyły się liczne pęcherze wypełnione krwią, które straszliwie bolały. Józek często płakał, ale tylko po kryjomu. Wiedział dobrze, że gdyby go któryś z wyrostków przyłapał z załzawionymi oczyma, to by się potem na pewno z miesiąc z niego wyśmiewał. Tylko kopacz Kotula zobaczył niekiedy łzy w oczach Józka, ale on nie wyśmiewał się z niego. Odzywał się wtedy do Józka tak jakoś miękko i serdecznie: — Nie becz, Józek, giździe jeden, górnikiem jesteś, rozumiesz! Odpocznij sobie na chwilę, a już mi przestań beczeć! A potem albo sam na chwilę przerywał pracę, albo za Józka kilka razy odwoził pełne taczki. Lubił chłopaka. I tak już z miesiąc młody Brzózka pracował w kopalni. Kiedy przyniósł mamie do domu pierwszą wypłatę, był dumny z siebie, że już też potrafi być użytecznym dla rodziny. — Nie pójdziemy precz z chałupy, mamo, dług jakoś spłacimy. Oto macie wypłatę! — zwrócił się do matki i podał jej pierwsze własnoręcznie zapracowane pieniądze. Józek przywiązał się do kopalni. Pokochał ją dlatego, że i jego ojciec w niej pracował i tu przed rokiem życie stracił w nieszczęściu. Chłopiec przyzwyczaił się już do kopalnianego zgiełku i huku. Już go ten miarowy rytm pracy nie oszałamiał, ale na siłach wzmacniał i w woli wytrwania utwierdzał. I co chwila przypominał Józkowi, że na chałupie ciążący dług trzeba spłacić. Inaczej wierzyciel całą sierocą rodzinę wypędzi na ulicę. Pewnego dnia zrobiło się Józkowi przy pracy nieswojo. Poczuł jakieś dziwne zawroty głowy, przed oczyma kręciły mu się ogromne czerwone koła, a w mózgu jak gdyby mu ktoś młotem walił. Poskarżył się na ból kopaczowi Kotuli, który posłał go zaraz pod szyb. Józek wziął do ręki lampkę górniczą i poszedł. 141 I Szedł powoli, noga za nogą. Z przodku, gdzie pracuje z Kotula, do windy jest spory kawał drogi. Ale ma dosyć czasu. Może to osłabienie jakoś przejdzie i Józek zaraz będzie mógł wrócić do pracy. Ale nie, nie przejdzie, bo nogi coraz bardziej ciążą, na czoło występują zimne krople potu, na całym ciele narasta gęsia skóra, a serce wali tak prędko, jakby Józek już od pół godziny biegł bez wytchnienia. Chłopcu pociemniało w oczach. Oparł się o stempel. Trzeba wypocząć chociaż na chwilę. Myśli Józka poleciały do domu... Mama będzie gotowała wieczerzę, żeby sobie Józek pojadł dobrze, kiedy w nocy wróci ze szychty... młodsze rodzeństwo na pewno będzie smacznie spało... Trzeba iść dalej. Ręka po omacku szuka lampki, bo oczy przykryte są powiekami. Ale drżąca ręka jest niezgrabna... potrącona lampka przewróciła się i zgasła. Dookoła ciemno choć oko wykol. Józek musi iść teraz po omacku, ale jakoś trafi. Tyle już razy przechodził tędy... Znów idzie naprzód, powoli, noga za nogą. W słabej ręce kołysze się lampa, co przed małą chwileczką oślepła. Prawa ręka musi obmacywać stemple i szukać drogi. Zgiełk pracy już się zatracił w oddali. Niczym nie zmącona cisza wypełnia czarne chodniki. Tylko w mózgu coś jednostajnie dzwoni, Jak gdyby tam ktoś młotem walił. Józek idzie bardzo powoli naprzód... pod szyb... ku windzie... Bo tak mu przecież kazał dobry kopacz Kotula. Żeby tylko dojść do windy, a potem już jazda na górę i do domu... do mamy... Minął stary przekop i wlókł się powoli dalej. Po drodze zawadził ręką o niezgrabny krzyż zbity ze szczap. — Gazy! — przeleciało Józkowi przez głowę. Strach chwycił go za gardło. Naraz... chyba się Józkowi przywidziało... ale nie, to nie jest przywidzenie... Z bocznego chodnika, daleko na przedzie, mignęło światełko, takie nikłe światełko rozkołysanej lampki górniczej. Chodnikiem szedł jakiś górnik. Józek pośpieszył za nim. Dziwne to było światełko, bo kiedy Józek przystawał zmęczony, żeby zaczerpnąć oddechu i odpocząć troszeczkę, to i ono przystawało czekając na niego. Kiedy tak Józek długo już biegał chodnikami za światełkiem, poznał, 142 ¦TCl, że zabłądził. Przecież z przodku, gdzie z Kotulą pracuje, nie tak znowu daleko do podszybia. A tu szybu nie ma i nie ma. A co gorsza, to nikłe światełko zgasło. Jak teraz po ciemku trafić do ludzi? Józka strach złapał za gardło. — Pewnie to był Pustecki! — powiedział do siebie szeptem, a potem oparł spocone czoło o postrzępiony stempel i zapłakał. Tyle się nasłuchał od starych górników opowiadań o Pusteckim... Wszystkie przypominają się teraz na nowo i wzbudzają lęk. — Mamo, mamulko... — skarżył się w duchu swej matce, co teraz w domu gotuje dla niego wieczerzę — tak się boję... mamo, mamulko... tak się boję! Józek płakał. Naraz ktoś dotknął jego ramienia. Józek rękawem otarł łzy i odwrócił głowę. Przed nim stał górnik z długą siwą brodą. W lewej ręce trzymał płonącą szczerozłotą lampkę, a w prawej srebrny kilof wsparty na ramieniu. Był ubrany w odświętny strój górniczy, na którym złotym połyskiem lśniły ogromne złote guzy. Na jego czapce drżał jednostajnie wspaniały pióropusz z kogucich piór. — Szczęść Boże! Pustecki! — krzyknął przerażony Józek. — Poznałeś mnie, chłopcze, ale się mnie nie bój! Krzywdy ci żadnej nie zrobię. Umyślnie cię tutaj zwabiłem, żeby cię wynagrodzić za twą miłość do mamy i do kopalni. Chociaż siły jeszcze nie masz, to już harujesz, ażeby matce pomóc. Podobasz mi się, chłopcze! A teraz chodź! Pustecki szedł naprzód, a Józek z bijącym sercem nieśmiało kroczył za nim. Mijali puste przekopy, zapadliska, zbaczali w mroczne chodniki, przekraczali wywrócone stemple, a im dalej szli, tym bardziej ciemność znikała, jak gdyby ją gdzieś poza sobą zostawiali, a otaczała ich jasność, jasność coraz wyraźniej sza, coraz bardziej słoneczna. Węgla już tutaj nie było. Ogromnie długie ściany skrzyły się w świetle lampek górniczych, których tu wiele, wiele wisiało u stropu. Wszędzie tutaj zamiast węgla było złoto i srebro. Z głębi fantastycznie błyszczącego ganku dochodził odgłos pracy., — Słyszysz? — zapytał Józka Pustecki i zatrzymał się. 143 — Słyszę! — odparł Józek szeptem i też przystanął. — Tam wre praca — rzekł znów Pustecki. — Wszyscy, którzy zostali tutaj w katastrofach, w nieszczęściach, nie zginęli, ale tu dalej robią. Powiedz o tym na ziemi. Powiesz? — Powiem! — Powiedz też, że tu się zmęczenia nie czuje, że tu nie ma nieszczęść ani katastrof. Powiesz? — Powiem! — I powiedz wszystkim górnikom jeszcze to, że my tu czuwamy nad wami. Jeśli kogo strop zerwany odgrodzi od świata, to my takiemu śpieszymy z pomocą. Powiesz? — Powiem! — I powiedz jeszcze, że wszystkim tym, którzy kochają kopalnię, my zawsze będziemy przyjaciółmi, ale tym, którzy kopami nienawidzą, zawsze będziemy wrogami. Niechaj się wszyscy ludzie zgadzają, niechaj się jeden z drugiego nie wyśmiewa, niechaj jeden drugiemu krzywdy nie wyrządza, z piersi swoich niechaj każdy zło wyrwie z korzeniami, rozumiesz? — z korzeniami! Bo niechaj tylko maleńki korzonek pozostanie, to zło na nowo się rozrośnie i rozbuja. Niechaj jeden drugiemu będzie bratem rodzonym! Powiesz to wszystko tam na ziemi? — Powiem! — A teraz już pójdziesz do swoich. Bądź zawsze taki dobry, jak byłeś dotąd. Kochaj matkę i kochaj kopalnię. Nigdy, chłopcze, nie zapomnij o nich. A tu masz ode mnie upominek, niewielki, ale ci wystarczy na długo. I matce twojej też. Kiedy to Pustecki mówił, schylił się, podniósł duży jak pięść kawał złota i podał go chłopcu: — Masz, weź! Daj to matce, niech sprzeda to złoto i spłaci dług ciążący na chałupie. A ty mi więcej do kopalni nie przychodź, boś młody jeszcze, rozumiesz? — Ale ja chcę być górnikiem, bo i mój ojciec nim był — odparł Józek, a w jego głosie znać było szczere przywiązanie do kopalni — Dobrze, kiedy dorośniesz i sił ci przybędzie, zostań górnikiem. Teraz jesteś jeszcze dzieckiem, do szkoły idź! Ucz się, a za parę lat, jak będziesz starszy i silniejszy, przyjdź do kopalni, rozumiesz?! 144 — Rozumiem! I bardzo pięknie dziękuję za wszystko! — A teraz chodź! I znów Pustecki szedł naprzód. Józek kroczył za nim. Mijali puste przekopy, zapadliska, zbaczali w mroczne chodniki, przekraczali wywrócone stemple, a im dalej szli, tym bardziej jasność znikała, jak gdyby ją gdzieś poza sobą zostawiali, a otaczała ich ciemność coraz czarniejsza, coraz bardziej nieprzejrzana. Po chwili do ich uszu doszedł odgłos pracy. Pustecki przystanął. — Słyszysz? — spytał i wskazał ręką w stronę, z której dochodziły głuche odgłosy uderzeń kilofów, nawoływań górników i turkot wózków kopalnianych. — Słyszę! — odpowiedział Józek. — Tam robią twoi koledzy. Teraz już trafisz do nich. Idź, idź! A nie zapomnij, com ci powiedział. Józek chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Pusteckiego już przy nim nie było. Szedł więc chodnikiem dalej przed siebie. Po chwili zbliżył się do grupy pracujących górników. — Szczęść Boże! — pozdrowił ich Józek i w tej samej chwili wśród górników rozpoznał umorusanego Kotulę. — Szczęść Boże! — odpowiedzieli wszyscy. — Józek, giździe jeden, gdzieś był tak długo? — zapytał kopacz Kotula. — Długo? — Z Pusteckim chwileczkę chodziłem po kopami, a teraz wracam do roboty, bo mnie już słabość odeszła — usprawiedliwiał się Józek, ale mu Kotula przerwał: — Z Pusteckim? Lokrystaboga! Toś ty, chłopcze, cały tydzień przechodził z Pusteckim! Już cię koledzy przestali szukać, bo powiedzieli, że to i tak wszystko daremne. Matka twoja ciągle płacze i włosy rwie z głowy. — Mama... oto co niosę mamie!... — Złoto! — krzyknęli górnicy prawie wszyscy razem. — Dał mi je Pustecki! — odpowiedział Józek i pokazał wszystkim szczerozłotą bryłę. —¦ Złoto, prawdziwe złoto! Dobry ten Pustecki! — rozprawiali górnicy i poważnie kiwali głowami. 145 — Opowiedz, Józek, jak to było z tym Pusteckim! — poprosił niecierpliwym głosem któryś z wyrostków. Józek nie dał się wiele prosić. Opowiadał i opowiadał. Nie zapomniał powtórzyć słów Pusteckiego, które ten mu przykazał powiedzieć górnikom. Opowiadał do końca szychty, a górnicy słuchali ciekawie i kiwali głowami. Kiedy Józek wyjechał po szychcie z górnikami na powierzchnię, popędził, ile sił w nogach, do domu. Matka długo ściskała swego odzyskanego syna i bardziej cieszyła się z niego, aniżeli z przyniesionego złota. Odmieniło się życie w rodzinie wdowy. Matka złoto sprzedała, spłaciła dług i jeszcze dosyć zostało na naukę dla syna. Po kilkunastu latach Józek Brzózka skończył studia i jako inżynier górniczy pracował w tej samej kopalni, gdzie za młodu był gościem Pusteckiego. JAK PUSTECKI POMÓGŁ FRANCKOWI FUKALE Nie wiadomo już dokładnie, w której kopalni i kiedy się to stało. Starzy górnicy słyszeli o tym zdarzeniu, kiedy byli jeszcze młodymi śleprami, czyli chłopcami, którzy wozili w taczkach urobek z przodków pod szyb. Słyszeli o tym zdarzeniu od starych górników, którzy nieraz widywali w mrocznych zakamarkach kopalnianych podziemi Pusteckiego, co nad wszystkimi kopalniami karwińskimi był wszechwładnym panem. Wówczas jeszcze górnicy schodzili w głąb kopalni po długucnych drabinach, a urobek wydobywali na powierzchnię przy pomocy drewnianych kołowrotów. W tamtych odległych czasach na jednej z kopalń karwińskich pracował górnik Fukała. Mieszkał wraz ze swą liczną rodziną w pochylonej od starości lepiance. Dzieci miał jak apostołów, toteż musiał się porządnie uwijać, by jako tako wiązać koniec z końcem. Różnie też u Fukałów 146 poprosił nie- fcr-acomniał udziec górni-awie i kiwali towierzchnię, rego odzyska-ionego złota, o sprzedała, jako inżynier był gościem KOWI się to stało. cze młodymi t z przodków którzy nieraz ¦i Pusteckie-iwfadnym pa-» długucnych ¦ocy drewnia- kkfa pracował pochylonej od mc porządnie ft « Fukałów bywało. Nie przelewało się u nich nigdy i nieraz było trzeba iść do łóżka o głodzie, ale nigdy nie było, żeby jakoś nie było. Pewnego razu przeciwko Franckowi Fukale wszystko się jak gdyby sprzysięgło. Węgiel w przodku, gdzie pracował, był twardy jak najtwardsza skała, że całodzienny urobek śleper łatwo odwiózł zaledwie na paru taczkach. Wypłaty Francka schudły tak bardzo, że jego licznej rodzinie wystarczyło co dzień tylko na miskę mizernej wodzianki. Skibka suchego placka owsianego stała się odtąd niespełnionym marzeniem Fukałowych dzieci, a zgłodniały ojciec zabierał na szychtę niepełną garść gotowanego bobu, by chociaż nim oszukać dokuczliwy głód. Pewnego dnia, kiedy Francek Fukała łupał mozolnie kilofem z twardej ściany nieduże grudy węgla, zjawił się w przodku Pustecki, ubrany za sztygara. — Szczęść Boże! — pozdrowił. — Daj Boże! — odparł Francek i otarł rękawem spocone czoło. Od razu poznał w przybyszu Pusteckiego, więc mu się przyglądał z zaciekawieniem i szacunkiem. — Usiądź chwilkę, zjedz swaczynę i opowiedz mi coś o sobie i swej rodzinie — rzekł Pustecki. Francek jął mu opowiadać o swych dzieciach, o biedzie, która zawzięła się na niego, i o okrutnie twardym węglu w kopalnianym przodku. Kiedy tak mówił, wydobył z kieszeni nieduży węzełek zgrzebnego płótna, rozwiązał sznurek, rozłożył na kolanach i, wskazując na garść gotowanego bobu, rzekł do Pusteckiego: — Spróbuj! To mam na swaczynę zamiast placka, którego już dawno u nas nie było. Pustecki sięgnął po parę ziaren bobu, zjadł je ze smakiem i rzekł: — Jak jest głód, to dobry bób! — No, to jedz, kiedy ci smakuje. Podzielimy się po bratersku — powiedział Fukała. Przez chwilę żuli bób w milczeniu. Wreszcie odezwał się Pustecki: — Wiesz, Francku, żal mi ciebie, że tak ciężko harujesz, a tak mało zarobisz, i żal mi twoich dzieci, że żyją w takiej biedzie. Od jutra ci pomogę. Jeno znów przynieś na swaczynę garść gotowanego bobu. Potem Pustecki zniknął, a Francek pozostał w przodku sam ze swymi 147 myślami i ze śleprem, który właśnie wrócił spod szybu z próżnymi taczkami. Od tego dnia zmieniło się życie Francka Fukały. Co dzień w przodku zjawiał się Pustecki z liczną zgrają śleprów, którzy, prześcigając się wzajemnie, odwozili ukopany węgiel pod szyb do kołowrota. A Francek nie mógł wyjść z podziwu, że węgiel w ścianie stał się naraz jakiś dziwnie kruchy. Dziwili się również kołowrotnicy, którzy w żaden sposób nie mogli nadążyć za śleprami zsypującymi urobek z przodku Fukały. W przeddzień wypłaty rzekł Pustecki do Francka: — Jutro przed szychtą pójdziesz po zarobek. Pieniądze zabierz z sobą. Chyba mi też dasz coś za fatygę! Fukała nie mógł długo w to uwierzyć, że we dwoje z Pusteckim zarobili aż tyle pieniędzy! Uszczęśliwiony przyniósł do przodku kopiasty kapelusz srebrnych talarów. — A teraz, Francku, dziel! — rzekł Pustecki. I Francek dzielił. Brał z kapelusza po talarze i dawał na przemian Pusteckiemu do garści i sobie do kieszeni. W końcu w kapeluszu pozostał jeszcze jeden talar. Francek wziął go do palców i rzekł do Pusteckiego: — Tyś więcej robił, więc ten ostatni pieniądz należy się tobie. — Ale ty masz dzieci jak apostołów — sprzeciwił się Pustecki. — Tylko się nie kłóć i bierz, bo tak jest sprawiedliwie — odparł Francek i położył talar na dłoni Pusteckiego. — Podobasz mi się, Francku, dobry z ciebie kamrat! — rzekł z uśmiechem Pustecki. — I za to, że nie jesteś chciwcem, dam ci nie tylko ten pieniądz, który pozostał po podziale, ale całą moją połowę. Ja pieniędzy nie potrzebuję, więc bierz, Francku, wszystkie talary. Francek się wzbraniał i nie chciał przyjąć pieniędzy, ale Pustecki z uśmiechem wsypał swe talary do kapelusza Fukały. Ostatni talar też położył Franckowi na dłoni i rzekł: — Ten talar, Francku, posiada czarodziejską moc. Schowaj go oddzielnie i strzeż jak oka w głowie. Gdy bieda ci dokuczy, albo gdy będziesz chciał pomóc drugiemu, to połóż ów talar na swej dłoni, pomyśl, fle pieniędzy ci potrzeba, a potem wypowiedz takie zaklęcie: — Talarku, srebrny talarku, daj mi pieniędzy w podarku! 148 E A czarodziejski talar w mig spełni każde twe rozumne życzenie. Tylko biada ci, Francku, gdybyś się chciał w ten sposób wzbogacić! Wówczas talar utraci swą czarodziejską moc. Po tych słowach Pustecki zniknął i nigdy się już więcej nie pokazał Franckowi. Odtąd zmieniło się życie u Fukałów. Francek za zarobione z Pusteckim pieniądze zbudował nową chałupę. Bieda po zburzeniu starej lepianki wyniosła się gdzieś precz i dała spokój Fukałom. A czarodziejski talar nieraz pomagał potrzebującym wsparcia sąsiadom. O ZŁYM PUSTECKIM en ±i rż d- dv Kiedyś w kopalniach oprócz ludzi pracowały również konie. Kopalniane łyski i siwki ciągnęły wózki z urobkiem z przodków na podszybie, skąd windami wydobywano je na powierzchnię. Ludzie po każdej zmianie opuszczali podziemia kopalń, ale konie przebywały tam przez całe długie miesiące. W niedziele i święta, kiedy w kopalniach nie pracowano, do koni zjeżdżali stajenni, aby je nakarmić, napoić i oczyścić. Było to na szybie Głębokim w Karwinie. Pewnej niedzieli zjechało do kopalni dwóch stajennych. Oczyścili konie, nasypali im obroku, do koryta nalali czystej wody do picia, a potem położyli się na sianie i zasnęli. Wkrótce potem jeden ze stajennych posłyszał przez sen jakieś charczenie. Ocknął się i stwierdził, że to charczy leżący obok kolega. Poświecił nań swym górniczym kagankiem i spostrzegł, że około szyi charczącego owinął ktoś i mocno zacisnął kawał brudnej szmaty. Rozluźnił więc szmatę i zbudził duszącego się towarzysza. Kto to mógł zrobić? Obaj przypuszczali, że do kopalni zjechał ktoś trzeci, który spłatał im takiego figla. Umilkli na chwilę i niedaleko w chodniku posłyszeli kroki oddalającej się postaci. 149 Obaj stajenni porwali swoje kaganki i pobiegli za owymi krokami. Wkrótce dopędziii jakąś szarą postać. Przystanęła ona na chwilę, potem roześmiała się jakimś dziwnym śmiechem i przepadła w ciemnych chodnikach kopalni. Przerażonych stajennych ogarnął strach. — Dyć to był Pustecki! — wyszeptali ze strachem. — To mie podusił za to, żech oto głośno gwizdoł — powiedział jeden. — Na isto! — rzekł ten drugi. Starzy górnicy opowiadali bowiem, że Pustecki nie znosił gwizdania, a takiego śmiałka, co się odważył gwizdać w kopalni, zawsze srogo karał. VII O DIABŁACH, NOCZNICACH I INNYCH ZJAWACH O DIABLIM MŁYNIE NA GIROWEJ Pasał kiedyś hań bardzo dawno girowski baca swoje stado na roz-słonecznionym groniu i grywał na lipowej fujarce śpiewki starucne jak świat. Był małomówny, bo z ludźmi niewiele się stykał. Od czasu do czasu krzyknął tylko na swych dwóch juhasów, kiedy przy pasieniu owiec figle zaczęli wyprawiać, albo mruknął coś niecoś pod nosem do gajowego, który codziennie przychodził do koliby gasić pragnienie smaczną owczą żentycą. Ludzie poprzez Girową chodzili rzadko. Często cały boży tydzień przeleciał, a nikt nie zajrzał do szałasu. Nie dziwota więc, że stary owczarz zdziwił się niezmiernie, kiedy pewnego rana przybył na Girową wystrojony panoczek w wysokich butach i czarnym kapeluszu ze sojczym piórkiem. Skłonił się owczarzowi uniżenie, poczęstował go pachnącą tabaką, a potem jął prosić gorąco, żeby mu tuż, ot niedaleko, młyn ogromnucny pozwolił zbudować, jako że owczarz jeden jedyny miał prawo do calutkiej Girowej. Spojrzał owczarz spod krzaczastych brwi na panoczka i od razu poznał w nim diabła. —- Przecież to Lucyper, laboga! — przeleciało staremu przez głowę. — No, więc co? Pozwolicie? — spytał diabeł uniżenie. Stary owczarz długo się namyślał. Już-już chciał diabłu odmówić, ale kiedy piekielnik zaczął go kusić, zasypywać obiecankami, a w końcu grozić, że mu całe stado choróbskami wytraci i całą Girową wilkami zamorzy, skinął głową: — Dobrze, zgadzam się na ten młyn, ale stawiam trzy warunki. — Zgoda! — odpowiedział z uśmiechem diabeł. — Jakie? — Musi to być młyn wodny, a nie wietrzny, musisz go ty sam jeden zbudować i cały młyn musi być gotowy w przeciągu jednej nocy. Zaczniesz dzisiaj, kiedy pierwsza gwiazdka pojawi się na niebie, a skończysz przed ranem, nim pierwszy kogut zapieje. Dobrze? — Dobrze, dobrze! — cieszył się diabeł. — A za pozwolenie chcę skórzany wór złotych pieniędzy! Diabeł nic nie odrzekł, tylko na palcach przeraźliwie gwizdnął, a już przed owczarzem stał na ziemi ciężki wór złota. 153 i — Jeszcze co? — spytał diabeł. — Z Bogiem! — odrzekł baca. Diabeł zniknął. Owczarz najpierw powlókł złoto do koliby i przykrył je świeżymi gałązkami jałowca. Potem przykazał juhasom pilnie paść owce, wziął do ręki sękaty krzywak i poszedł w dół, do dziedziny. Dziwili się temu juhasi, bo baca rzadko kiedy z szałasu odchodził. Przed wieczorem owczarz wrócił. Przyniósł coś w worku, ale juhasi nie dowiedzieli się, co to było, bo baca ukrył worek w kolibie. Przed samą nocą, kiedy owce dawno już były w koszorze, a baca z juhasami siedział przed kolibą i wypatrywał na niebie pierwszej gwiazdy 3 niespodzianie zjawił się diabeł. — Teraz chwycę się roboty! — krzyknął w stronę bacy. — No, no, dyć już też hań pierwszą gwiazdkę widać! — odparł baca. — A śpieszyć mi się nie trzeba, bom wszystkie koguty wydusił przed chwilą w dziedzinie, chachachachaaa! Już mnie tam w chytrości nikt nie prześcignie! — roześmiał się diabeł strasznie, zatarł ręce i skoczył do roboty. Baca nic nie odrzekł, tylko plunął przed siebie. A diabeł piekielnie się uwijał. Rozszumiał się w górach powicher, rozgorzało piorunami niebo i zahuczał gromami cały świat. To diabeł swą piekielną mocą młyn na Girowej budował. Gdzieś na sąsiednich groniach z ziemi pazurskami skaty ogromne wyrywał i mury potężne z nich układał. Potem gdzieś w pobliżu diabelskim toporem dziewięć grabucnych dębów zwalił na ziemię, tynin z nich naszczypał i całe młyńskie urządzenie i ogromnucne koło z nich zrobił. Było już grubo po północy. Diabłu z piekielnego wysiłku kapały z czoła krople czarnej smoły. Nie ustawał jednak w robocie, bo świt miał niebawem wyjrzeć spoza wschodnich groni. Ziemia drżała i jak gdyby coś w jej wnętrzu stękało, kiedy diabeł kopał z Girowej kanał podziemny, którym woda na młyn diabelski miała płynąć. — Chachachachaaa! — zawył diabeł piekielnie. — Teraz jeszcze kamień młyński wykrzesać, a puszczę młyn w ruch! Ludzi w nim będę 154 i mełł za żywa, a dusze ich pójdą do piekła,.. chachachachaaa... — śmiał się piekielnik tak strasznie, że aż świeże listki z buków leciały, potem otrząsł się, bo w kudłach miał pełno grudek ziemi od kopania, i skoczył aż gdzieś za Stożek po głaz na kamień młyński. Na wschodzie niebo poczęło jaśnieć, gwiazdy zbladły, nadciągał świt. W straszliwej powichurze leciał diabeł z głazem na Girową. Już z daleka zobaczył go w powietrzu stary baca, co całą noc nie spał, tylko przed kolibą siedział i czuwał. — Skończysz już zaraz tę swoją piekielną robotę, skończysz! — pogroził baca lecącemu diabłu, skoczył do koliby, wypadł na pole z workiem pod pachą i w mig wytrząsł z niego żywego koguta. Kogut, oszołomiony nagłym widokiem, rozprostował zdrętwiałe nogi, zatrzepotał skrzydłami, wyciągnął szyję w stronę zaróżowionego nieba, przymknął oczy i zapiał: — Kukurykuuu! Po małej chwilce z głębi lasu kogutowi odpowiedziało echo, a w mig potem ziemia zadrżała i po górach rozleciał się straszliwy grzmot, jak gdyby tysiąc piorunów uderzyło równocześnie w Girową. To diabeł swą piekielną siłą cisnął głazem z wysoka w niedokończony młyn i wszystko zburzył doszczętnie. Baca stojący przed kolibą szeptał do siebie: — Ciebie, piekielniku, żaden w chytrości nie prześcignie, ale girowski baca też nie jest głupi! No i piekielnik na Girowej młyna na ludzi nie zbudował. A owczarz, jako że był człowiekiem dobrym i życzliwym, czartowskimi pieniędzmi ludzi w dziedzinie sprawiedliwie podzielił i żył potem na Girowej szczęśliwie jeszcze długie lata. i j 155 DIABELSKI KAMIEŃ W ŁĄKACH Kiedyś dawno, bardzo dawno temu, na granicy dzisiejszych dzielnic Karwiny — Darkowa i Raju — żył bogaty dziedzic, daleko szeroko znany ze swego skąpstwa. W nieludzki sposób katował swych poddanych i przeklinał straszliwie każdego za byle przewinienie. Dziedzic ten zaprzedał duszę diabłu, od którego w zamian otrzymał ogromną ilość złota i najrozmaitszych bogactw. Poddani złego dziedzica odetchnęli po jego śmierci. Nikt ich już nie przeklinał ani nie krzywdził. Dom jego napełniał ich jednak w dalszym ciągu panicznym strachem, więc stronili od niego wszyscy. Po jakimś czasie diabeł wybrał się na ziemię do opuszczonego domu po swoje złoto. Pojechał ognistą karetą zaprzężoną w dwa zbuntowane diabły, załadował do niej wszystkie skarby okrutnego dziedzica i pojechał z powrotem do piekła. Postanowił jednak, że wkrótce wróci tam jeszcze i wszystkie zabudowania zrówna z ziemią, żeby po dziedzicu nie pozostało nawet śladu. Pewnej nocy diabeł wybrał się ponownie na ziemię. W diabelskich pazurach trzymał ogromny kamień wyrwany gdzieś z samego dna piekieł i pędził w powietrzu, ile tylko miał sił, żeby zdążyć na czas i tym diabelskim kamieniem rozwalić w proch dawną siedzibę okrutnego dziedzica. To miał uczynić, zanim zaświta i koguty piać rozpoczną. Głaz musiał być jednak ogromnie ciężki, bo diabeł setnie się zmęczył i nie zdążył na czas. Jeszcze kawałek drogi miał przelecieć, a tu naraz w którejś chałupie zapiał kogut. Diabeł znajdował się akurat nad łęczańskimi stawami. Rozwścieczony cisnął głazem do Lipińszczoka i czmychnął do piekła. 156 O UPARTYM DIABEŁKU Jabłonkowianie od niepamiętnych czasów słynęli na cały Śląsk jako znakomici garncarze. Kto chciał mieć w domu ładne garnki, prześlicznie malowane dzbanki i miski, ten musiał się pofatygować pieszo lub konno aż do Jabłonkowa, bo nigdzie indziej ładniejszych nie kupił. Na ulicy Młyńskiej w Jabłonkowie mieszkał pewien garncarz, ogromny figlarz i wesołek, który prócz garnków i innych naczyń kuchennych lepił najrozmaitsze figurki lub okaryny dla miejskich i wiejskich łobuzów. Pewnego razu, ot tak z figli, ulepił z gliny malutkiego diabełka, postawił go na piecu i rzekł ze śmiechem: — Teraz mi tu bydziesz gwizdoł! W tej chwili jednak stanęły figlarzowi włosy na głowie, bo rzeczywiście diabełek zaczął naraz przeraźliwie gwizdać. Przerażony garncarz wziął ostrożnie glinianego diabełka, zmiął go w dłoni w bezkształtną bryłkę i wyrzucił przez okno do rowu. Jeszcze okna nie zdążył zamknąć, a diabełek znów siedział na piecu i przeraźliwie gwizdał. Nie pomogło wyrzucanie diabełka przez okno. Wracał uparcie w oka mgnieniu i dalej gwizdał przeraźliwie na garncarskim piecu. Garncarz z czasem przyzwyczaił się do tego gwizdania, które ustało dopiero po jego śmierci. I O TAŃCUJĄCEJ GOSPODYNI Żył kiedyś w Rychwałdzie okrutny dziedzic. Ludzie bali się go jak ognia. Na polach sam pilnował pracujących pańszczorzy, wiecznie ich ponaglał i nawet w największe upały nie pozwolił przerwać harówki i ugasić dokuczliwego pragnienia. Za to musiał pokutować po śmierci. Biegał co noc koło dworskiego potoka i wołał głośno: „Pić! Pić! Pić!" 157 Ludzie omijali miejsce, gdzie straszyła zmora dziedzica. Pewnego razu wracał tamtędy pewien odważny parobek. Zmora zastąpiła mu drogę i wołała: „Pić! Pić! Pić!" Z jej otwartych ust buchał wielki płomień. Parobek bez słowa zszedł do potoka, nabrał wody do kapelusza i podał okrutnikowi. Ten wypił duszkiem podaną wodę, a potem rzekł do parobka: — Dziękuję ci za wybawiyni! A teraz pódź za mną! I zmora zaprowadziła parobka do piwnicy opustoszałego dworu. Tam, na beczkach pełnych pieniędzy, siedziały jaroszki, takie małe diabełki, które chichotały jednostajnie, grały na okarynach i bawiły się świecącymi monetami. Zmora nasypała z jednej beczki pełny worek srebrnych pieniędzy} podała go parobkowi i rzekła: — Tu mosz! Piniądze możesz położyć kaj chcesz, żodyn ci z nich nie zbiere ani jednego strzybnioczka. Parobek wrócił do domu zmęczony, wlazł więc do stodoły, bez obawy porzucił na gumnie worek z talarami i poszedł spać do sąsieka. Wcześnie rano gospodyni przyszła do stodoły budzić parobka. Naraz zobaczyła na gumnie worek z pieniędzmi. Cicho wybiegła ze stodoły, ale po chwili wróciła, niosąc pod pachą duże słomianki. Napełniła je błyszczącymi talarami i zaniosła do domu. Dopiero potem, jak gdyby nigdy nic, zbudziła chrapiącego parobka. Ten poznał od razu, że worek jakoś zanadto zeszczuplał. Podejrzliwie spojrzał na gospodynię, ale nie rzekł ani słóweczka. O północy obudziła parobka jakaś dziwna muzyka. Zerwał się z posłania w stodole i pobiegł w kierunku domu. Zaglądnął przez okno do kuchni rozjaśnionej odblaskiem księżyca i zobaczył gospodynię tańczącą jakiś zwariowany taniec. Przyjrzał się lepiej tancerzowi i od razu poznał w nim jednego z jaroszków strzegących pieniędzy w piwnicy dziedzicowego dworu. Koło tańczącej pary skakały jeszcze dwa inne jaroszki i przeraźliwie piskały na okarynach. Parobek uśmiechnął się do siebie: — To sie gospodyń wytańcuje za ty ukradzione piniądze! Całą godzinę trwał ów szalony taniec gospodyni z jaroszkami. Kiedy 158 na zegarze kuchennym kukułka odkukała godzinę pierwszą po północy, jaroszki znikły, a straszliwie wyczerpana gospodyni upadła na ławę. Następnej i trzeciej nocy powtórzyła się ta sama historia. Parobek ulitował się wreszcie nad gospodynią i powiedział jej, że będzie musiała tańcować co noc tak długo, dopóki nie zwróci tego, co do niej nie należy. Gospodyni początkowo przysięgała, że nie ma żadnych kradzionych pieniędzy. Kiedy jej jednak parobek zagroził, że w najbliższą noc jaroszki znowu przyjdą na pohulankę, zmiękła i pieniądze przyniosła. A parobek zabrał, co było jego, podziękował gospodyni za wszystko* i w najbliższą noc poszedł ze służby precz. # SZYNDZIELORZE W CZARNYM LESIE KOŁO FRYSZTATU Za starodawnych czasów ludzie kryli chałupy szyndziołami. Szyn-dzioły robiono w lesie. Chłopi naścinali drzew, porznęli, a potem szyn-dzioły strugali i układali w kopy. Zawołanymi szyndzielorzami byli stary Szymon i jego syn Janek. Pewnego razu bardzo im się śpieszyło, więc postanowili zanocować w lesie, ażeby wcześnie rano, jak tylko troszeczkę się rozwidni, mogli skończyć robotę. Chłopi odradzali im ten nocleg, że tam ponoć straszy, ale stary Szymon nie bał się straszydeł i pozostał z synem w lesie. Gdy się ściemniło, obaj pojedli krupicznioka z mlekiem, nazgarniali trzasek i wiórów, narwali mchu i przygotowali sobie wygodne legowisko. Noc była chłodna, wiatr dmuchał i jowejczał, więc obaj wsunęli nogi do-wielkiego wora na trzaski, przykryli się surdutami i wkrótce umilkli. Syn był młody, spracowany, więc natychmiast zasnął twardo, ale staremu ojcu sen powiek nie kleił i ziąb mu porządnie dokuczał. Leżał tak i rozmyślał, czy nie byłoby lepiej pójść na nocleg do którejś z chałup 159 pod lasem, aż tu naraz poczęło coś dudnieć i trzeszczeć. Staremu Szymonowi przyszli na myśl złodzieje, a tu naraz stanęła przed nim jakaś straszna zmora w białym prześcieradle, kościste ręce wyciągnęła nad leżącymi i rzekła: — Jak już tu chodzę tysiąc roków po tym lesie, toch jeszcze nie widziała takigo cudactwa, co by miało jedną nogę, sztyry ręce i dwie głowy. Chodziła tak ta zmora, przyglądała się leżącym, kiwała głową, aż po chwili stuknęła się palcem w czoło i rzekła: — Pójdę po moją starkę, óna je starszo, dłóży w tym lesie straszy, to mi isto powiy, co to za cudactwo. I zmora przepadła w krzakach. Stary Szymon zbudził Janka i wrzasnął: — Janek, uciekejmy! Obaj porwali siekiery i popędzili do pierwszej chałupy pod lasem. Po chwili wpuszczono ich do izby. Szymon opowiedział, co przeżył przed chwilą. Wszystkich obleciał strach. Od tego czasu Szymon z Jankiem nigdy już w lesie nie nocowali. O SROGIM CZARNOKSIĘŻNIKU NA GÓRZE ROPICY Góra Ropica wznosi się w niedalekim sąsiedztwie Goduli. Na Ropicy stał podobno kiedyś potężny zamek. Zamek ten, znajdujący się tuż pod samym szczytem góry, zamieszkiwał srogi czarnoksiężnik, który w głębokiej jaskini trzymał dzikiego konia. Koń czarnoksiężnika miał ogromną głowę, potężne kopyta i bardzo długi ogon. Czarnoksiężnik często dosiadał swego dzikiego rumaka i udawał się na długie przejażdżki po okolicy. Ludzie pracujący w lasach lub na kamienistych polach z przerażeniem uciekali wtedy do swych chałup. Za nic w świecie nie chcieli się spotkać 1&0 ter z harcującym na dzikim koniu czarnoksiężnikiem. Rżenie galopującego rumaka rozlegało się po górach ogłuszającymi grzmotami, błyskawice rozrywały zachmurzone niebo, a straszliwa powichura szalała po świecie i wyrywała olbrzymie drzewa z korzeniami. Niejeden człowiek, który nie zdążył do domu lub nie zdołał się ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu, przepadał bez wieści. Długo tak cierpiał biedny lud pod Ropicą. Pewnej nocy skończyły się jednak harce srogiego czarnoksiężnika. Góra Ropica zadrżała w posadach, a potężny zamek razem z czarnoksiężnikiem i jego dzikim rumakiem zapadł się w ziemię na wieki. Tylko poszarpane i dzikie skały do dziś tam leżą. Górale tamtejsi mówią, że to ruiny zburzonego zamku czarnoksiężnika. ŚWINIA ZIONĄCA OGNIEM Żył kiedyś w Toszonowicach pewien gospodarz, wielki sknera i skąpiec. A złodzieja większego nad niego nie było daleko szeroko. Co tylko zobaczył nie strzeżonego, zaraz zabierał jak swoją własność. Kradł ludziom owoce z ogrodów, na zagonach wycinał nocami największe głowy kapusty, kosił na polach nieswoja koniczynę i zanosił w dzichówce do domu. Taki był z niego stodiobelny złodziej. Pewnego razu chciwiec wybrał się znów na złodziejkę. Niedaleko kładki prowadzącej przez potok stało w kopkach drugie siano gospodarza Chudoby. Nigdzie w okolicy nie było tak pięknego siana, toteż nic dziwnego, że nie dało ono spokoju chciwcowi. Zabrał z domu powróz i koło północy poszedł na Chudobową otawę. Kiedy chciwiec dochodził do kładki, posłyszał nagle tuż obok siebie chrechtanie świni. W pierwszej chwili o mało nie rzucił się do ucieczki, co go taki lęk ogarnął, ale uspokoił się natychmiast, kiedy o kilka kroków od siebie zobaczył świnię niurającą w ziemi. — Joch myśloł, że to isto jakisi straszok, a to świnia! Nale, wiysz, 161 chłopie, ty mosz jednak ogromne szczęści! — mruczał uradowany sam do siebie i cicho się skradał w tę stronę, gdzie świnia swym ryjem przewracała darninę. — Czybyś se ty, chłopie, był pomyśloł, że zamiast przynieść w oprotce siana, przykłudzisz na oprotce kormika? Aż sie już cieszę na podgarline! Żeby jyny nie było trzeba mocka za nią lotać,.. — mruczał w kółko do siebie, zachodził świnię od tyłu i wiązał na powrozie pętlicę. Świnia nie zauważyła jeszcze grożącego jej niebezpieczeństwa, bo nieustannie swym ryjem niurała w ziemi, fucząc zapamiętale. Chciwiec już stał tuż obok niej. Wsłuchał się jeszcze na moment w pomocną ciszę, czy przypadkiem nie doleci go z którejś strony głos człowieka, potem ścisnął mocno powróz i zarzucił świni pętlicę na szyję. — Lokrystaboga! — krzyknął straszliwie w tej samej chwili, bo świnia odskoczyła w bok, zawróciła i rzuciła się na chciwca. Złodziej przerażonymi oczyma patrzył na świnię i na wielki płomień buchający z jej rozdziawionego pyska. Chciwiec nie czekał dłużej. Rozwiązał swoje długie nogi i dzwoniąc zębami z przerażenia, uciekał od potoka tak szybko, aż się za nim kurzyło. A świnia za nim. Przerażony ani razu nie oglądnął się poza siebie, biegł co tylko miał sił w nogach i przestrasznie krzyczał... Już kilka minut trwał ten galop chciwca, serce waliło mu w piersiach, płuca tchu złapać nie mogły, zęby szczękały bez przerwy, a świnia z buchającym z pysku płomieniem ciągle i ciągle deptała mu po piętach. — Chwała Bogu! — odetchnął z ulgą chciwiec, gdy zobaczył przed sobą ciemną sylwetkę czyjegoś domu. Ostatnim wysiłkiem dopadł drzwi i obiema pięściami jął w nie walić, krzycząc zachrypłe: — Puszczejcie, ludeczkowie złoci, puszczejcie!... Jo tu je, jo, jo, jo! ... Lokrystaboga!... Obudzony Chudoba wyskoczył z pościeli i otworzył drzwi. Chciwiec nawet go nie pozdrowił, tylko na ławę się zwalił i bełkotał drżącym głosem: — Przysięgom, że już więcyj kraść nie bydę!... Na waszech siano szeł, gazdo, ale mi przeboczcie, już więcyj kraść nie bydę, ni!... — 162 JŻ i wykrztusił z siebie, kiedy się uspokoił, a potem zaczął Chudobom opowiadać całą tę dzisiejszą przygodę ze świnią, której z pyska buchał ogromnie wielki płomień. Chciwiec istotnie dotrzymał słowa, bo od tego czasu już nigdy niczego nie ukradł. O NIEWIDZIALNYM STRASZYDLE W Cierłicku Dolnym, w Kaletowym Lasku, znajdowała się kiedyś studnia. Ludzie miejscowi opowiadają, że tam w dawnych czasach straszyło. Kiedyś jesienią pewna kobieta kopała tam w pobliżu ziemniaki. Dokuczało jej pragnienie, bo słonko mocno przygrzewało, więc poszła do studzienki, żeby się napić wody. Kiedy zbliżała się do studzienki, usłyszała naraz jakiś głos: — Jyny mi tu pódź! Jyny mi tu pódź! Kobieta rozejrzała się dookoła, ale nikogo nigdzie nie było. Zrobiła krok naprzód, a tamten głos znowu się odezwał: — Jyny mi tu pódź! Jyny mi tu pódź! Teraz strach ją obleciał, zawróciła zaraz i już nigdy więcej nie odważyła się pójść do tej studzienki po wodę. 163 O NOCZNICACH Pasł raz nocą parobek sam jeden konie pod lasem. Naraz zobaczyły że w jego stronę pędzi chmara ogników. Przeląkł się bardzo, bo poznał, że to są nocznice. Legł więc prędko na ziemi i nakrył się gunią tak dokładnie, żeby mu nigdzie nie było widać kawałeczka gołego ciała. Konie podeszły bliżej leżącego parobka i głośno parskały. Parobek nawet nie drgnął. Nocznice poskakały po nim, a potem uciekły gdzieś precz. Nie mogły parobkowi wyrządzić żadnej krzywdy, ponieważ nie znalazły na nim ani skraweczka gołego ciała. O CHOLERZE Kiedyś w Cieszynie na Wyższej Bramie patrzył ktoś z wieczora przez okno. Naraz przestraszył się okrutnie, bo na placu przed domami zobaczył cztery śmierci, odziane w długie, białe prześcieradła. Jedna z tych śmierci mocno utykała na nogę. A te śmierci śpiewały- Kto zażyje biedrzińca, kto zażyje czercińca, kto zażyje dziechcińca, kto zażyje kozińca — tymu sie nie stanie nic! Tańcowały długo, a potem się domawiały, w którą stronę która pójdzie. Ta kulawa rzekła tak: — Jo ni mogę iść daleko, boch je chrómo, tak se tu zostanę w mieście,, a wy se idźcie kany dali. 164 I rozeszły się. Na drugi dzień już pierwszemu zmarłemu konajączkę dzwonili. Cholera grasowała na całym Śląsku Cieszyńskim, ludzie marli jak muchy, że grabarze ledwo nadążali ich grzebać. Radni miejscy zakazali nawet dzwonić zmarłym konajączkę, ażeby w ten sposób odpędzić od ludzi strach przed śmiercią. Po jakimś czasie cholera ustała. Nie było daleko-szeroko chałupy, w której nie pochowano by kogoś z rodziny. Ów człowiek, który wówczas zobaczył te cztery tańczące śmierci, ocalał, bo przez cały czas grasowania cholery zażywał dziechcińca. Nabył go od wędrownego znachora, który dziechciniec sporządzał podczas wypalania węgla drzewnego w miele-rzach. O WILKOŁAKU Ludzie we wsi szeptali tajemniczo o pewnym gospodarzu, że jest wilkołakiem. Zawsze wieczorem wychodził ponoć z domu, a powracał dopiero nad ranem. Te nocne wyprawy gospodarza nie podobały się parobkowi, który pewnego razu poszedł za nim ukradkiem, żeby go śledzić. A za stodołą, nie do wiary, gospodarz fiknął koziołka ponad spróchniałą kłodą, leżącą tam na dwóch okrąglakach, i natychmiast przemienił się w wilka. Potem zawył po wilczemu i popędził w stronę pobliskiego lasu. Nazajutrz rano parobek bacznie przyjrzał się gospodarzowi, ale ten tak się zachowywał, jakby nic nie zaszło. Postanowił więc chłopak najbliższego wieczoru fiknąć koziołka ponad spróchniałą kłodą i spróbować wilkołaczych przygód. Kiedy tak uczynił, przemienił się zaraz w wilka, zawył przeciągle w stronę księżyca i pobiegł do lasu. Tam dołączył do stada wilków i polował z nimi przez całą noc. Nad ranem drapieżniki zdybały jelenia i rzuciły się na niego. Wilk-parobek stał z boku i przyglądał się krwawej 165 wilczej uczcie. Sam nie potrafił szarpać zębami surowego mięsa upolowanego jelenia. Przed świtem parobek powrócił za stodołę, ponad spróchniałą kłodą fiknął koziołka w odwrotnym kierunku, ale ku swemu ogromnemu przerażeniu nie odzyskał ludzkiej postaci. Szalał potem, skakał, wywracał koziołki, ale wszystko nadaremnie. Jeszcze tym wydziwianiem zwabił sforę wiejskich kundli, które z przeraźliwym jazgotem zaczęły się dobierać do jego wilczej skóry. Czmychnął więc do lasu. Tam zaszył się w najniedostępniejszy gąszcz jałowców, gdzie siedział przez cały dzień, ale w nocy znów dołączył do wilczego stada, bo głód zaczął mu okrutnie dokuczać. I tak było dzień w dzień i noc w noc. Parobka zaczęła jednak prześladować tęsknota za spokojnym ludzkim życiem. Powrócił więc na pole, gdzie niedawno jeszcze orał i siał z gospodarzem, i tam czatował na niego. Kiedy go zobaczył, zaskomlał przymilnie i przywarował do ziemi. — Aha, bratku, zachciało ci się wilczych przygód! — rzekł do parobka gospodarz. — Ale ci pomogę wrócić pomiędzy ludzi! Poszedł zaraz za stodołę, złapał wilka za grzbiet i tyłem przeciągnął go popod spróchniałą kłodą. W tej samej chwili parobek odzyskał ludzką postać. Był jednak okropnie chudy i głodny jak prawdziwy wilk. — Chyba ci ta nauczka na długo wystarczy! Tylko już po raz drugi nie próbuj dostać się pomiędzy wilki, bo mógłbyś już na zawsze pozostać wilkołakiem! I nie waż się powiedzieć komukolwiek słówka o tym, co cię spotkało i co wiesz o mnie! Zdrada mojej tajemnicy mogłaby cię dużo kosztować! Parobek trzymał język za zębami. Dopiero po śmierci gospodarza, sam już będąc przed śmiercią, opowiedział wnukom o swych wilkoła-czych przygodach. 166 O OGNISTYM POWOZIE Niedaleko szybu Franciszki w Karwinie rozciągały się w dawnych czasach głębokie bagniska. Stamtąd wyskakiwały wieczorami dwie pary koni — jedna cała biała, druga cała czarna. Konie te pędziły w powietrzu, a z ich nozdrzy buchał dym i sypały się skry. Rozhukane rumaki ciągnęły za sobą ognisty powóz z rozpartą w nim jakąś czarną postacią. Starzy ludzie opowiadali, że był to okrutny grof karwiński, pokutujący za krzywdy wyrządzone biednemu ludowi, harującemu w grofowskich kopalniach i na folwarkach. O POKUTUJĄCYM BARONIE Koło drogi prowadzącej z Frysztatu do Darkowa, na stromym wzniesieniu pośród starych dębów, stoi piękna willa z dużym ogrodem. Ludzie opowiadają, że wzniesienie, na którym willa stoi, było w dawnych czasach miejscem kaźni. Stały tam ponoć szubienice, na których wieszano zbrodniarzy i przestępców, a w czasie wojen także i niewinnych mieszczan frysztackich oraz chłopów z okolicznych wiosek. Dużo opowiedziałyby tamte stare dęby, gdyby mówić umiały. Kiedyś mieszkańców willi budziło często koło północy jakieś tajemnicze stukanie w ściany i hałaśliwe skakanie po dachu. Nawet po pokojach chodziło coś niewidzialnego, bo podłogi skrzypiały, jak gdyby pod stąpaniem ludzkich nóg. Ale niczego nie było widać. Jeszcze przed wzniesieniem owej willi między dębami uganiała się ponoć co noc jakaś zjawa. Pędziła na białym koniu i przeraźliwie jęczała. Miała to być zjawa barona, dawnego właściciela rajskiego zamku. Baron za życia całymi dniami i nocami hulał i grał w karty. Kiedy już przegrał wszystkie pieniądze i cały swój majątek, zastrzelił się w czasie gry w karty. 167 Nowy właściciel wypędził z zamku baronową i jej dzieci. Zrozpaczona wdowa przeklęła męża-hulakę i poszła w świat. A zjawa przeklętego barona co noc objeżdżała cały swój roztrwoniony majątek i żebrała o wybawienie. Straszna pokuta już się widocznie skończyła, bo od dawna nikt nie widział w okolicy młyna zjawy pędzącej na białym koniu. xviavs IIIA I O ZŁOTOGŁOWCU Żył kiedyś w hań dawnych czasach w grocie skalnej na górze Goduli wąż-olbrzym, który wszystkim gadom i płazom beskidzkim był królem. Nosił na głowie wspaniałą koronę ze złota. Lud nazywał go Złotogłowcem. Złotogłowiec miał swą siedzibę w podziemnej jaskini na Goduli. Zimą wylegiwał się na wonnym posłaniu z mchów, otoczony ogromnym kłębowiskiem żmij, zaskrońców i jaszczurek. A kiedy przyszła wiosna i słoneczko wykulało się na niebo, Złotogłowiec ze swą drużyną opuszczał podziemną jaskinię i przenosił się w lasy. Codziennie w południe, kiedy słonko przypiekało najbardziej, Złotogłowiec czołgał się do pobliskiego potoka, składał swą szczerozłotą koronę na kamieniu i zanurzał się w wodzie. Kąpał się, nurkował i wydziwiał w głębinie. A kiedy nasycił się kąpielą, wypełzał na brzeg, koronę królewską wkładał na głowę i powracał w lasy wylegiwać się na mchu albo wygrzewać na rozgrzanych ciepłymi promieniami słońca głazach godulskiego piaskowca. Musiał ktoś z ludzi podpatrzyć Złotogłowca podczas kąpieli, bo wieść 0 tym szybko rozeszła się po okolicy. Opowiadano sobie cichaczem, że w godulskiej jaskini żyje wężowy król, że codziennie kąpie się w strumyku i że ma na głowie koronę ze złota. Niektórzy nie dowierzali, ale wielu święcie było przekonanych o istnieniu Złotogłowca. Toteż jeżeli ktoś musiał pójść do lasów godulskich po drzewo, lękliwie rozglądał się dokoła, żeby się tylko nie spotkać z królem gadów, bo — mówiono — biada śmiałkowi, który głębiej zapuści się w królestwo Złotogłowca. Na stokach Goduli już od niepamiętnych czasów wypasano wielkie stada krów i jałówek, owiec i baranów. Pasterze biegali po pastwiskach, strzelali z batów, helokali, krzyczeli albo rozpalali ogromny ogień 1 szli o zakład, kto go pierwszy przeskoczy. Największym urwisem, najobrotniejszym i najsławniejszym z owych godulskich pastuchów był Paweł Szkandera. Jemu przychodziły do 171 głowy najśmielsze pomysły, on przeskoczył największe ognisko, on w noc świętojańską zapaloną miotłę ze wszystkich pasterzy wyrzucił najwyżej. Zawsze się o coś z kimś zakładał i zawsze wygrywał. Pasterze siedzieli akurat na skalnym gromadzisku i rozprawiali z sobą: — Ty, Paweł, a poszełbyś ku zbójcom, gdyby sie tak na Goduli po-kozali? — spytał Pawła Gustek Kubiczek. — Poszełbych! — Ty, Paweł, ale załóżmy sie, że Złotogłowcowi nie ukradniesz jego złotej korony! — ciągnął dalej Gustek. Paweł Szkandera nie odpowiedział od razu. — Ni, ni, nie ukradnie, ani za co! — Widzisz, widzisz, ani słóweczka nie przerządzi, bo ukraść nie poradzi! — Kajżby też ón ukrod koróne Złotogłowcowi? Pchy! — Załóżmy sie, Paweł, że nie ukradniesz! — uparcie nastawa! Kubiczek, który najbardziej zazdrościł Pawłowi jego pastuszej sławy. — O pistolec, wiysz, tyn, kierych kupił w Cieszynie! — A jo dóm jeszcze mój nóż na przydawek! — wtrącił Jadam Zagóra. — Paweł, tóż załóżmy sie! — Dobre! Gdo sie łoży? — spytał Szkandera. — Prawiym, że ukrad-nym! Gdo sie łoży? — i wyciągnął rękę. O zakład poszedł Gustek Kubiczek. I Jadam po chwili też. W następne popołudnie poszedł Paweł po koronę wężowego króla. Tymczasem reszta pastuchów czekała na pastwisku. Wszyscy byli ciekawi, czy Paweł zakład wygra. Dotąd zawdy mu się szczęściło i wygrywał. Ale dziś nie wygra, na pewno! I strach wszystkich oblatywał, bo nuż się tak Pawłowi co stanie, to oni będą temu winni. Oni go przecież tym wyśmiewaniem jak gdyby przymusili do tego, że poszedł. A nuż mu się uda, to będzie bogatym człowiekiem! Zdobędzie koronę ze złota, Gustków pistolec i nóż Jadama. Paweł skradał się zaroślami. Omijał kępy wikliny, czaił się pod gme-ciami ogromnolistnych łopuchów, przystawał i wypatrywał Złotogłowca. — Jejku kandy! — chciał krzyknąć z radości, bo na jednym z bezładnie leżących kamieni znajdowała si^meduża złota, kotom.Tafci. m-ała. korona Złotogłowca. 172 Paweł rozejrzał się dokoła. Na płyciźnie obok plosa leżał spokojnie Złotogłowiec. Pewnie mu obmierzło harcowanie w głęboczynie, więc odpoczywał. — Porwać i uciekać! — przemknęło Pawłowi przez głowę. Tylko dwa kroki jeszcze... Już, już! Ostrożnie zdjął koronę z kamienia. Potem zniknął w łopuchach. — Żeby tylko Złotogłowiec nie zauważył! Uciekać!... Nagle serce mu zamarło. — Śśśśświst! — Uciekać, uciekać! Spod ziemi wyłaziły żaby, żmije, zaskrońce i jaszczurki, i ścigały śmiałka, żeby mu odbić koronę królewską. Już są niedaleko!... już syczą za piętami!... Paweł rzucił koronę poza siebie i uratował życie, bo pościg w tej chwili ustał. Zawróciły gady i płazy, Złotogłowiec włożył na głowę odzyskaną koronę, a potem ze swą drużyną powrócił do podziemnej pieczary w Goduli. Odtąd nikt go już więcej nie widział. A Paweł zakład przegrał, bo chłopcy, chociaż świst słyszeli, nie uwierzyli. — Pchy, sóm gwizdnął na palcach, a teraz cygani, że to Złotogłowiec! — rzekł Gustek Kubiczek zadowolony, że Pawłowi nie musi oddać pistolca. O DOBREJ HANCE I ZŁEJ HANIE Niedaleko ogromnego lasu, w starej jak świat drzewionce, mieszkała zła macocha z córką Haną i niewłośną Hanką. Dobrze było Hance na świecie, kiedy żyła nieboga mama. Troszczyła się ona o własną córkę, zawsze wieczorem opowiadała jej piękne godki o królewnach, o gołąbkach więzionych przez okrutną czarownicę,, 173 o śmiałych pachołkach, co na szklany gron po żywą wodę jechali, albo śpiewała o sierocie, którą zła macocha kazała zamurować, żeby już nigdy nie mogła zobaczyć swego młodszego brata. Ale ta dobra mama umarła. Oj, płakała Hanka, płakała, kiedy ludzie jej mamę zamknęli w czarnej trumnie i precz ponieśli na cmentarz. Potem ojciec ożenił się po raz drugi i Hanka dostała macochę. Ojciec całymi dniami harował w lesie, nie mógł więc bronić biednej Hanki, kiedy ją zła macocha za byle co biła. Zawsze swą złość wyładowywała na niewinnym dziecku. Hana, córka macochy, nic w domu nie robiła. Goniła tylko po łące koło chałupy i niszczyła kwitnące tam kwiaty. Albo całe dni przemitrężyła w izbie przed zwierciadłem. Pracy nie tknęła wcale. Hance zaś nie leniło się nigdy, szła więc od roboty do roboty. To gęsi napasła, to bydła doglądnęła albo drzewa z lasu przyniosła na opał. A kiedy miała dwanaście lat, to już o całą gospodarkę musiała się troszczyć: bydło oporządzać, pole obrabiać i wszystkie obowiązki spełniać. Nikt jednak Hanki smutnej nie widział. Wiecznie chodziła uśmiechnięta, wiecznie rozśpiewana, bo pracę kochała całym sercem. Dziwiła się bardzo Hanie, jak może tak całe dnie, tygodnie i miesiące przemitrężyć. Pewnego razu zła macocha rozgniewała się na Hankę, zbiła ją i wypędziła z chałupy. — Służby sobie idź poszukać i nie pokazuj mi się więcej na oczy! Biedna Hanka ruszyła w nieznany świat. Szła i szła. W ręce trzymała niewielki węzełek, w którym miała całą swą chudobę: dwie podarte sukienki. Tyle tylko macocha wyrzuciła za nią z chałupy. Ojca w domu nie było, kiedy macocha wypędziła Hankę w obcy świat. Biedna dziewczyna szła i płakała, a kiedy już nóg nie czuła ze zmęczenia, usiadła koło drogi i zanuciła cichutko: Od służbiczki do służbiczki, bo już ni móm mamuliczki. Mamuliczka mi umrzyli, mie siyrotą zostawili. I tak we ŚY/iat iść mi trzeba, by wysłużyć kąsek chleba. 174 jnia nie ł, to ctała ydło inak :znie anie, ypc- >czy! mała iarte omu dew-iadła Hanka myślała, że jej nikt nie słyszy, ale tu zjawił się na drodze siwy, zgarbiony starzyczek. Kroczył powoli noga za nogą, kijem się podpierał, a kiedy doszedł do odpoczywającej Hanki, zatrzymał się i zapytał drżącym głosem: — Służby szukasz, Haneczko? Na służbę idziesz? — Służby szukam... Macocha wygoniła mnie z chałupy. — To chodź do mnie na służbę. Pójdziesz? — Pójdę, pójdę! Szli długo, aż do samego wieczora. Hanka poweselała. Przeszli jakiś wielki las, potem miedzami przebyli jeszcze szmat drogi, aż wreszcie znaleźli się przed jakimś potokiem. Nie był on szeroki, ale zdrożony starzyczek w żaden sposób nie mógł go przebyć. Dyszał ciężko i rozmyślał, co zrobić? Wtedy usłużna Hanka rzekła swym dźwięcznym głosem: — Ja was, starzyczku, przeniosę na drugą stronę, dobrze? I za małą chwilkę starzyczek był już na drugim brzegu potoka. — Dziękuję ci, Haneczko, och, dziękuję! Nie było już daleko. Kawałek za potokiem, na niewysokim wzgórku, stała nieduża chałupka, z trzech stron otoczona zieleniusieńkim lasem* Przy chałupce znajdował się duży ogród. Tyle w nim rosło kwiatów, że Hankę aż dziw ogarniał nad. tylu ślicznościami. Pomiędzy barwnymi grzędami kwiecia ciągnęły się długie rzędy drzew owocowych. Gałęzie uginały się pod złocistymi jabłkami i gruszkami. Kiedy starzyczek z Hanką dochodzili do chałupki, na powitanie wybiegły im piesek i kotek. Piesek skakał z radości dookoła Hanki, a kotek mruczał z zadowolenia i łasił się do jej nóg. Hanka pogłaskała i po-pieściła te miłe zwierzątka. Tu Hanka miała służyć. Starzyczek oprowadził ją po chałupce. Pokazał jej kuchnię, gdzie będzie gotowała jedzenie, pokazał izby, które co dzień musi sprzątać i omiatać z kurzu, a potem zaprowadził do obórki, gdzie codziennie miała czyścić i doić krówkę Malinę. W ogrodzie zaś miała na grządkach plewić chwasty i zielska, ażeby nie głuszyły kwitnących tam kwiatów. Hanka słuchała uważnie drżącego głosu starzyczka, który jej w końcu powiedział, że oprócz tych wszystkich zajęć będzie musiała codziennie 175 rano i wieczorem myć łapki pieska i kotka oraz czesać ich puszyste futerka. — Teraz wiesz już wszystko. Rób tak, żebym był z ciebie zadowolony. Rok będziesz u mnie służyła. Po tym czasie za swą pracę otrzymasz zapłatę i będziesz mogła poszukać sobie służby gdzie indziej albo będziesz mogła powrócić do domu. Hanka wzięła się do pracy. Ze studzienki przyniosła wody, rozpaliła w piecu, a potem zapytała starzyczka, co ma ugotować na wieczerzę. — Nastaw w garnku wody i ugotuj kaszy. Wrzuć do wrzątku jedno tylko ziarenko. Dla nas zupełnie wystarczy. Posłuszna Hanka zrobiła tak, jak przykazał starzyczek. Do wrzątku wrzuciła jedno kaszane ziarenko, ale kiedy zamieszała warząchwią, spostrzegła, że z jednego ziarenka nawrzał pełny garnek kaszy. Wszyscy najedli się do syta: starzyczek, Hanka, piesek i kotek. Po wieczerzy Hanka pozmywała naczynia, posprzątała, nakarmiła i podoiła krówkę, umyła łapki pieska i kotka i przeczesała ich puszyste futerka. Dopiero potem poszła spać. Czas szybko płynął. Jeden dzień podobny był do drugiego. Minął rok. Pewnego dnia po śniadaniu starzyczek odezwał się do Hanki: — Rok minął jak woda, Haneczko, skończyła się służba twoja u mnie. Hance łzy napłynęły do oczu. Nie mogła zrozumieć, że skończyły się już te dobre czasy u starzyczka. Co teraz pocznie? Dokąd pójdzie? Do macochy z powrotem? Na nową poniewierkę? Nie, nie! Poprosi starzyczka, może jej pozwoli służyć dalej u siebie. Ale starzyczek jak gdyby czytał jej myśli: — Wróć do domu, Haneczko, czeka cię tam praca. Tam jesteś potrzebniejsza niż tu, u mnie. Hanka była posłuszną dziewczyną. Nigdy nie sprzeciwiła się starzy-czkowi. I tym razem go usłuchała. Wiązała więc swoje sukienki do węzełka i popłakiwała cichutko. Piesek i kotek łasiły się do jej nóg, ale ich codzienna wesołość gdzieś się zapodziała. Były dziwnie smutne i osowiałe. Kiedy Hanka zabierała się do odejścia, starzyczek odezwał się do niej: 176 aaer — Teraz jeszcze zamieć kuchnię od drzwi do stołu, a to śmiecie, które zmieciesz, będzie zapłatą za twą całoroczną służbę. Na podwórzu stoi wózek, a na nim znajduje się malowana skrzynia. Do niej wrzuć to śmiecie i wracaj szczęśliwie do domu. Hanka usłuchała. Zamiotła kuchnię, jak jej kazał starzyczek, potem pożegnała się z nim, pogłaskała pieska i kotka i pojechała. Piesek z kotkiem odprowadziły ją kawał drogi. Podskakiwały koło wózka i śpiewały: Hau, miau, miaulinka, jedzie nasza Hanulinka, przed nią brzynk! za nią cink! śliczności tam wiezie! Ale Hanka tego śpiewu nie rozumiała. Jechała i jechała. Wózek ciążył jej coraz bardziej. Kiedy zdrożona stanęła wreszcie przed drzewionką niedaleko ogromnego lasu, zaciekawiona macocha wybiegła z leniwą Haną na jej spotkanie. Nie śpieszyły witać Hanki, ale ciekawość nie dała im spokoju. Cóż też ona tylko w tej skrzyni wiezie? Macocha otwarła skrzynię i oniemiała z podziwu. Pełno tam było prześlicznych i bogatych szat. A pod szatami, na samym dnie skrzyni, znajdowała się jeszcze spora kupa złotych pieniędzy. Hanka nijak nie mogła pojąć, jak zwykłe śmiecie mogło się zamienić w takie bogactwo. Sutą zapłatę otrzymała dobra Hanka za rok uczciwej służby u sta-rzyczka. Kiedy sąsiadki dowiedziały się o powrocie Hanki, przychodziły całymi gromadami, żeby się z nią przywitać i pooglądać te wszystkie dziwy, które gdzieś w świecie wysłużyła. Wszystkie życzyły Hance tego szczęścia, bo ją lubiły za jej dobroć. Za to macocha z Haną aż dławiły się z zadrości. Chciwa Hana postanowiła także pójść na służbę. Musi przecież wysłużyć dla siebie to samo, co wysłużyła Hanka. Nie pomogły lamenty ani prośby matki. Hana uparła się i zbyte! Kiedy matka widziała, że uporu córki nie złamie, przygotowała jej jadło na drogę i przyodziewek na cały rok. Bardzo dużo tego było 177 i Hana nie potrafiłaby wszystkiego unieść, więc matka cały ciężar załadowała na wózek. Na ten sam, na którym Hanka przywiozła od starzyczka bogatą zapłatę za całoroczną służbę. Hana pojechała. Na pożegnanie bąknęła coś pod nosem do matki, zaś na Hankę nie raczyła nawet spojrzeć. W południe zmęczona Hana usiadła koło drogi i z apetytem zajadała smaczny chleb z świeżym masłem, którego dała jej sporo matka na drogę. Kiedy tak Hana chciwie jadła, na drodze zjawił się siwy, zgarbiony starzyczek. Kroczył powoli noga za nogą, kijem się podpierał a kiedy doszedł do odpoczywającej Hany, zatrzymał się i zapytał drżącym głosem: — Dokąd śpieszysz w taki upał? — Na służbę! — Na służbę idziesz? Służby szukasz? — Szukam, choć mnie tam służyć nie trzeba, ale chcę wysłużyć za rok skrzynię pięknych szat i złotych pieniędzy, więc dlatego idę na służbę. — A masz już jakie miejsce? — Jeszcze nie, ale do byle kogo nie pójdę. — A do mnie poszłabyś? — Jeśli mi dacie szat i złotych pieniędzy pełną skrzynię, to pójdę. — Zasłużysz, to dostaniesz! Jaka praca — taka płaca! Pójdziesz? — A tóż pójdę. Szli długo, aż do samego wieczora. Hana niecierpliwiła się ciągle i w kółko pytała starzyczka, jak daleko trzeba jeszcze iść. Gniewała się sama na siebie za to pójście na służbę. Mogła sobie teraz wygodnie leżeć w miękkim łóżku, a tu — tłucz się po świecie! I kto wie, jak długo to jeszcze potrwa. Przeszli jakiś wielki las, potem miedzami przebyli jeszcze szmat drogi, aż wreszcie znaleźli się przed potokiem. Nie był szeroki, ale zdrożony starzyczek w żaden sposób nie mógł go przebyć. Dyszał ciężko i rozmyślał, co zrobić? Po chwili odezwał się do Hany drżącym głosem: — Nie mogę o własnych siłach przejść przez potok. Przenieś mnie na drugą stronę. — Chachachachaaa! Czegóż byście tak jeszcze nie chcieli?... Takiego starego grzyba nosić na plecach? Chichichichiii! 178 — To mnie przewieź na wózku. — Ani mi się śni! I tak już rąk nie czuję! Potem Hana zdjęła z nóg trzewiki i sama z wózkiem wjechała w wodę. Starzyczek z wielkim trudem przeprawił się przez potok. Nie było już daleko. Kawałek za potokiem, na niewysokim wzgórku, stała nieduża chałupka, z trzech stron otoczona zieleniusieńkim lasem. Kiedy starzyczek i Hana dochodzili do chałupki, na powitanie wybiegły im piesek i kotek. Piesek skakał z radości dookoła Hany, a kotek mruczał z zadowolenia i łasił się do jej nóg, ale Hana kopnęła kotka ze złości, a za pieskiem rzuciła kamieniem. W chałupce starzyczek wskazał Hanie miejsce do spania. Hana nawet się nie rozebrała, tylko w ubraniu legła na łóżku i od razu zasnęła. Rano starzyczek zbudził śpiocha. — Ani mi się wyspać porządnie nie dacie! — Słońce już wysoko na niebie i trzeba ci się brać do roboty! — Robota nie zając, nie ucieknie! Długo jeszcze musiał czekać starzyczek na Hanę. — No, nareszcie! Chodź, pokażę ci gospodarstwo i powiem, co masz robić! Hana poszła, ale niechętnie. Starzyczek oprowadził ją wszędzie. W ogrodzie miała na grządkach plewić chwasty i zielska, ażeby nie głuszyły kwitnących tam kwiatów. Hana słuchała połową ucha i w duchu wyśmiewała starzyczka, a kiedy jej powiedział, że będzie musiała codziennie rano i wieczorem myć łapki pieska i kotka oraz czesać ich puszyste futerka, nie wytrzymała i wybuchła: — Któż też to widział myć łapska psu i kotu, i jeszcze je czesać do tego! Albo o mnie myślicie, żem głupia, albo wam się w głowie przewróciło! Starzyczek nie odparł ani słóweczka i zaprowadził Hanę do obórki, gdzie codziennie będzie musiała czyścić i doić krówkę Malinę. — Tak rób, aby tu krówka zawsze miała czysto! — To wy myślicie, że się wam tu będę w gnoju walała? Chichichiii! W kuchni starzyczek rzekł do Hany: 179 — Tu będziesz gotowała jedzenie. A o porządkach też nie zapominaj! Rób tak, żebym był z ciebie zadowolony. Rok będziesz u mnie służyła. Po tym czasie za swą pracę otrzymasz zapłatę i będziesz mogła poszukać sobie służby gdzie indziej albo będziesz mogła powrócić do matki, A teraz rozpal w piecu ogień i ugotuj śniadanie. — A czym mam ten ogień rozpalić? — Musisz pójść po chrust do lasu! Hana poszła z wielkim niezadowoleniem. Po powrocie rozpaliła ogień i spytała starzyczka, co ma ugotować na śniadanie. — Nastaw do garnka wody i ugotuj kaszy. Do wrzątku wrzuć tylko jedno ziarenko kaszy. Dla nas zupełnie wystarczy. — Nale, któż też to widział, żeby jedna kaszka wystarczyła dla dwóch ludzi! Idźcie sobie! Już ja ugotuję śniadanie bez was! Starzyczek się oddalił, a Hanka sypała do wody kaszę garść po garści, mieszała warząchwią, ale w garnku wciąż kipiała czysta woda. I Hana śniadania nie ugotowała. Odtąd już zawsze sam starzyczek musiat szykować jedzenie. Hana zbywała pracę. Naczynia myła dopiero wówczas, gdy już było trzeba zasiąść do stołu, w kuchni i izbie nie sprzątała wcale, krówka chodziłaby brudna, gdyby jej starzyczek nie czyścił, pieska i kotka wypędzała z domu i jeszcze kamieniami za nimi ciskała, zamiast im łapki myć i przeczesywać futerka, wiecznie zrzędziła i leniuchowała. Do ogrodu nawet nie zajrzała. Chwasty i zielska rozpanoszyły się na wszystkich grządkach i swymi bujnymi chochołami zagłuszyły kwitnące tam kwiaty. Czas płynął powoli. Jeden dzień podobny był do drugiego. Nareszcie minął rok. Pewnego dnia po śniadaniu starzyczek odezwał się do Hany: — Rok już minął, skończyła się twoja służba u mnie. Pójdziesz sobie do matki. Hana roześmiała się głośno. Tak bardzo się ucieszyła, że nareszcie skończyła się ta służba i że już wróci do matki z pełną skrzynią bogatych szat i złotych pieniędzy. — Wróć do matki. Czeka cię tam praca. 180 — Ani palcem nie ruszę! Jeszcze czego! Pracować? Chichichiiii! Co by robiła Hanka? Hana szybko pozbierała swe rzeczy i zawinęła je w duże prześcieradło. — Teraz jeszcze zamieć kuchnię od drzwi do stołu — odezwał się starzy czek do Hany — a to śmiecie weźmiesz sobie jako zapłatę za swą całoroczną służbę. Na podwórzu stoi wózek, a na nim znajduje się malowana skrzynia. Do niej wrzuć to śmiecie i wracaj szczęśliwie do matki. — Co? Co ty wygadujesz! Śmiecie mi dajesz za cały rok harowania? Żeby cię pokręciło, żebyś nogi połamał, ty, ty!... — Jakiej więc żądasz zapłaty? — Pełną skrzynię bogatych szat i kupkę złotych pieniędzy, rozumiesz! Inaczej stąd nie odejdę, ty, ty!... — Co chcesz, dostaniesz! Chodź! I starzyczek zaprowadził Hanę do izby. W malowanej skrzyni były poukładane piękne i bogate szaty. — Bierz, ile chcesz! — uśmiechnął się starzyczek. Hana straciła głowę. Rzuciła się do skrzyni, wydobyła z niej pełne naręcza szat i zanosiła do wózka na podwórzu. — Tyle szumności! Chichichichiii! Złote pieniądze zabrała co do jednego. Pojechała bez pożegnania. Jeszcze za pieskiem i kotkiem rzucała kamieniami, bo kawał drogi biegły za nią, podskakiwały i śpiewały: Hau, miau, miaulisko, jedzie brzydkie Hanułisko, przed nią trzask, za nią wrzask, same śmiecie wiezie! Ale Hana nie rozumiała tego śpiewu. Jechała i jechała. Wózek stawał się coraz lżejszy. Kiedy zdrożona stanęła przed drzewionką niedaleko ogromnego lasu, uradowana matka wybiegła przywitać córkę i zobaczyć przywiezione przez nią bogactwo. 181 Hana otwarła skrzynię i oniemiała z przerażenia. Pełno tam było rozbitych garnków, które stłukła na służbie, pełno kamieni, którymi ciskała za pieskiem i kotkiem, pełno słomy z niesprzątanego podwórka, chwastów i zielska z nieplewionego ogrodu i śmiecia z nie zamiatanej kuchni. Sprawiedliwą zapłatę otrzymała zła Hana za rok lenistwa i nieposłuszeństwa u starzyczka. JAK GÓRAL CHODZIŁ DO PIEKŁA Z JELITAMI W małej dziedzińce pod górami żyli biedni ludzie z pięciorgiem dzieci. Całym ich bogactwem była rozsypująca się lepianka oraz czarny prosiaczek, którego sobie wysłużyli pilną pracą przy żniwach u bogatego sąsiada. Zbierali więc owemu prosiaczkowi po miedzach najlepsze przysmaki, żeby tylko rósł szybko i zdrowo. Cieszyli się, że kiedy będzie duży, wówczas urządzą świniobicie, mięso sprzedadzą, a za uzyskane pieniądze kupią przyodziewek dla swoich dzieci. Kiedy nadeszło świniobicie, mięso dali do rosołu, krew rozmieszali z ugotowaną poganką i narobili jelit. Na drugi dzień mówi góral do żony: — Zapakuj mi parę jelit do węzełka, a zaniosę je diabłom do piekła, żeby mi dali za nie trochę pieniędzy na przyodziewek dla dzieci. I poszedł. Pod lasem ujrzał pochylonego starzyczka, siedzącego przed chałupką na ławce. — Wiem, dokąd śpieszysz! — rzekł starzyczek. — Nie bierz ty jednak od diabłów za jelita pieniędzy, bo diabelskie dukaty nie przyniosą ci szczęścia. Chciej od nich tylko serwetkę z trzeciego stołu. A jeśli będą się z tobą kłócili, to im pogroź tym oto kijem — i starzyczek podał góralowi sękatą laskę. 182 Przed bramą piekielną rzuciły się diabły na węzełek chłopa i w mig jelita pożarły. — Oto masz za nie garść dukatów — rzekł do chłopa Belzebub. — Daj się wypchać swoimi dukatami! — odparł góral. — Za zjedzone jelita chcę serwetkę z trzeciego stołu, a już! Zaszwargotał coś niezrozumiale Belzebub i rozkrzyczały się diabły piekielnym wrzaskiem, ale chłop zamachnął się na nie sękatym kijem, że zaraz był spokój i sam Belzebub skoczył do piekła po serwetkę. Pod lasem spytał starzyczek chłopa: — A wiesz ty, co to za serwetka? — Powiedzcie mi, bo nie wiem. — Pokaż ją! Starzyczek położył serwetkę na ławce i rzekł: — Serwetko, rozwiń się! I chłop aż ręce złożył z wielkiego podziwu, bo na serwetce było pełno najsmakowitszego jadła. Pojedli więc obaj do syta, a potem starzyczek znów rzekł: — Serwetko, zawiń się! I złożoną serwetkę podał chłopu. — Teraz już ani twoje dzieci, ani żona, ani ty nie zaznacie nigdy głodu — powiedział starzyczek. — Pięknie wam dziękuję, pięknie dziękuję! Późnym wieczorem musiał się chłop zatrzymać na nocleg w wiejskiej gospodzie. A że mu głód doskwierał, więc wydobył zza pazuchy serwetkę i kazał jej się rozwinąć. Gospodzki aż oczy wybałuszył z podziwu. Kiedy nazajutrz wrócił chłop do domu i chciał dzieci i żonę ugościć pysznym obiadem, serwetka wcale się nie rozwinęła. Zdziwiony góral pokręcił głową i rzekł do żony: — Zapakuj mi znowu parę jelit do węzełka, a pójdę do piekła po raz drugi. I poszedł. A starzyczek mieszkający pod lasem już czekał na niego. — Wiem, co się stało. Za jelita chciej tym razem z trzeciego chlewka baranka. Pieniędzy nie bierz! A gdyby się diabły wściekły, to wiesz, na co masz tę laskę ode mnie! 183 II I chłop za zjedzone przez diabłów jelita otrzymał od Belzebuba czarnego baranka. Pod lasem spytał starzyczek chłopa: — A wiesz ty, co to za baranek? — Powiedzcie mi, bo nie wiem. Starzyczek pogłaskał baranka po grzbiecie i rzekł: — Baranku, zatrzęś się! I chłop aż ręce złożył z wielkiego podziwu, bo z trzęsącego się baranka posypał się na ziemię deszcz złotych dukatów. — Dość już, dość! Dziękuję ci, baranku! — rzekł starzyczek. — A ja znów wam dziękuję, mój roztomiły starzyczku! — podziękował góral i poszedł z barankiem do domu. Późnym wieczorem musiał się znów zatrzymać na nocleg w wiejskiej gospodzie. A że mu głód doskwierał, więc kazał sobie podać wieczerzę, za którą zapłacił gospodzkiemu jednym ze złotych dukatów natrzę-sionych przez baranka. Kiedy nazajutrz wrócił chłop do domu i chciał żonie i dzieciom pokazać, jakiego cudownego baranka przyprowadził z piekła, wówczas baranek stał spokojnie i ani jednego najmarniejszego pieniążka nie uronił na ziemię. Zdziwiony góral znów pokręcił głową i rzekł do żony: — Zapakuj mi jeszcze parę jelit do węzełka, a ja pójdę do piekła po raz trzeci. I poszedł. Starzyczek mieszkający pod lasem i tym razem czekał już na niego. — Wiem, co cię znów spotkało. Teraz zażądaj za jelita mieszka, co na trzecim klinku wisi. Pieniędzy nie bierz! A gdyby się diabły piekliły, to wiesz, na co masz tę sękatą laskę! I chłop za zjedzone przez diabły jelita otrzymał od Belzebuba mieszek z trzeciego klinka. Pod lasem spytał starzyczek chłopa: — A wiesz ty, co to za mieszek? — Powiedzcie mi, bo nie wiem. —Więc słuchaj! Dzisiaj znów zanocujesz w tamtej gospodzie, jak zawsze. A kiedy gospodzki będzie ciekawy, co niesiesz w mieszku, to zawołaj: 184 — Kije, hop z mieszka na złodziejaszka! — A potem powiedz gospodzkiemu: Oddaj mi zaraz serwetkę i baranka, bo inaczej kije nie wrócą do mieszka! Kiedy ci odda skradzione rzeczy, zawołaj głośno: Kije, hop do mieszka! — Dziękuję wam, starzyczku, dziękuję i za kije, i za wszystko! Późnym wieczorem chłop zatrzymał się na nocleg w wiejskiej gospodzie. Ciekawy gospodzki przysiadł się zaraz do niego i zapytał: — Cóż też masz w tym mieszku? — Coś dla ciebie, złodziejaszku! — odparł chłop i zaraz potem zawołał: — Kije, hop z mieszka na złodziejaszka! Takiego tańca nikt jeszcze w owej gospodzie nie widział. Kije hulały co niemiara i grzmociły złodzieja głowa nie głowa. Gospodzki prosił* błagał, zasłaniał się rękami, próbował się wymawiać, że nie wziął chłopu ani serwetki, ani baranka, ale kije młóciły oszusta, aż hej!. Dopiero po długiej chwili złodziej skapitulował. Przyprowadził cudownego baranka i położył na stole czarodziejską serwetkę. — Kije, hop do mieszka! — zawołał uradowany góral. Zabrał odzyskane rzeczy i pośpieszył do domu. Odtąd dobrze się powodziło ludziom w małej dziedzińce pod górami. Czarodziejska serwetka była zawsze zastawiona smakowitym jadłem* które służyło wszystkim głodnym, zaś cudowny baranek nigdy nie żałował złotych dukatów tym, którzy jego pomocy potrzebowali. A kiedy jakiemuś zachłannemu chciwcowi zachciało się owych cudownych rzeczy, wówczas czujne kije w mig wyskakiwały z mieszka i dawały intruzowi taką nauczkę, że długo pamiętał ich lanie. 185 O GŁUPIM JANICZKU Żył kiedyś na zboczu gronia góral z żoną i trzema synami. Dwaj starsi wypędzali codziennie owce na pastwisko, a najmłodszy siedział w domu. Nosił imię Janiczek, a ludzie mówili o nim, że jest głupi. Janiczek nic nie robił, tylko siedział za piecem i bawił się z kotem, który już myszy nie łapał, bo był ślepy od starości. Nieraz Janiczek chciał pracować, ale bracia śmiali się z niego, co też taki głupiec potrafi, więc ojciec nie dawał mu nigdy żadnego zajęcia. Pewnego dnia w południe tak się jednak złożyło, że Janiczek musiał pójść z obiadem do braci. Kiedy najadł się do syta, dała mu matka koszyk z jadłem i rzekła: — Idź, Janiczku, a niczego się nie bój, jesteś już przecież duży! I Janiczek poszedł. Nie śpieszył się zbytnio, bo koszyk z obiadem był ciężki. Duży garnek z kluskami, drugi garnek z mleczną zupą i bochenek chleba też coś ważą. Janiczek bojaźliwie rozglądał się na wszystkie strony, czy przypadkiem nie czyha gdzieś na niego jakieś zło. W lesie Janiczek musiał uciekać przed jakimś czarnym potworem. Sam nie wiedział, czy to zwierz, czy jakieś straszydło, bo nie miał odwagi lepiej się temu przyjrzeć, taki go strach ogarnął. Oglądał się co chwila za siebie, ale ten potwór ciągle mu biegł za piętami. Żeby go odpędzić, Janiczek wyjmował kluski z koszyka i rzucał je poza siebie. „Może ten potwór pożre kluski, a ja tymczasem ucieknę" — myślał Janiczek i pędził dalej naprzód. Kiedy znów się obejrzał, ów czarny potwór stał nad kluskami i chciwie je pożerał. Janiczek odetchnął. Był uratowany. Ale co powiedzą bracia, że im obiadu nie przyniósł? Wszystkie kluski wyrzucił przecież tamtej czarnej poczwarze, a mlecznej zupy pozostało w garnku zaledwie na dnie, bo podczas ucieczki wszystka się wylała. „Niechaj powiedzą co chcą, ale dobrze, że tak zrobiłem. Będą mieli chociaż chleb, a gdybym przed potworem nie uciekł, to by nawet 186 tyle nie mieli. Potwór pożarłby mnie przecież razem z chlebem i kluskami" — rozumował Janiczek. Wkrótce las się skończył. Naraz stanęła przed Janiczkiem nowa przeszkoda. Przez potok, do którego doszedł, prowadził dziurawy mostek. Co teraz? Trzeba będzie jakoś tę dziurę zatkać, ale czym? Głupi Janiczek spojrzał na bochen chleba w koszyku. Potem się uśmiechnął i już się dłużej nie namyślał. Zatkał bochenkiem dziurę w moście i przeszedł na drugi brzeg potoka. Teraz niósł Janiczek próżny koszyk. Bracia musieli być porządnie głodni, bo już z daleka wymachiwali rękami i krzykiem ponaglali Janiczka. Kiedy zobaczyli, że przyniesiony koszyk jest próżny, bardzo się wszyscy rozgniewali. Krzyczeli i pytali, co zrobił z obiadem. Odpowiadał odważnie: kluski musiał wyrzucić w lesie czarnemu potworowi, który go chciał pożreć, zupa wylała się w galopie, a chlebem zatkał dziurę w moście, bo inaczej utopiłby się w potoku. Bracia powiedzieli Janiczkowi, że jest głupi jak siedem głupich, potem kazali mu pilnować owiec, a sami poszli do domu po obiad. Najstarszy z braci zwrócił się jeszcze do Janiczka: — Tylko nigdzie nie odchodź i trzymaj owce w gromadzie! — i pogroził mu pięścią. Bracia pośpieszyli do domu. Z dziury w moście wyjęli bochenek chleba i śmiali się z głupoty Janiczka. W lesie zobaczyli owego potwora, przed którym Janiczek tak panicznie uciekał. Na chodniku stał kundel sąsiada i dojadał ostatnią kluskę. Matka zdziwiła się bardzo, kiedy synowie przyszli do domu i chcieli coś do zjedzenia. Posłała przecież Janiczka z obiadem. Pokiwała jednak głową, kiedy dowiedziała się o wszystkim, i przyniosła głodnym synom chleba z bryndzą i duży garniec zsiadłego mleka. Bracia nasycili się, a potem wracali na pastwisko. Ale co było z Janiczkiem? Kiedy bracia poszli na obiad do domu, Janiczek postanowił pilnować stada, ażeby mu się nie rozbiegło po zboczu gronia. Szkoda się narażać na drwiny braci. Kiedy owce zaczęły się rozłazić po pastwisku, Janiczek kijem spędzał 187 je do kupy. Ale owce, jak owce! Zawrócił jedną, to dwie inne oddaliły się od stada; zawrócił tamte dwie, to znowu inne cztery już spory kawał odeszły od reszty. „Ojej, to bracia znowu będą się złościć!" — pomyślał Janiczek. Jeszcze chwilę tak biegał i spędzał owce do kupy, ale potem przypomniał sobie, jak raz ojciec przejechał jednemu baranowi nożem po szyi, to potem ten baran leżał już spokojnie na ziemi i ani się ruszył. „Czym głupi, żebym wiecznie gonił po pastwisku za owcami? Dyć w koszyku jest nóż, który tam matka włożyli, żeby bracia mieli czym chleba ukroić. A ostry będzie, bo zanim go włożyli do koszyka, to go porządnie naostrzyli na brzegu glinianego garnka" — przebiegło przez głowę głupiemu Janiczkowi. Chłopak raźno uwijał się po pastwisku. Co którą owcę przygnał do gromady, to ostrzem noża przejechał jej po szyi i cieszył się, że już potem żadna z nich nie oddalała się od stada. Wszystkie leżały spokojnie na ziemi. Kiedy bracia wrócili na pastwisko, dwanaście owiec leżało nieruchomo na trawie. I znowu okropnie skrzyczeli Janiczka. Bić go nie bili, bo i oni temu byli po części winni. Wystarczyło przecież, żeby jeden z nich pobiegł do domu i przyniósł coś do zjedzenia. — Ty, Jura, zabierz tego głupka, zajdź do chałupy i powiedz ojcu, żeby przyjechał wozem po te zarżnięte owce — rzekł najstarszy brat do młodszego. Odtąd Janiczek znowu nic nie robił, tylko siedział za piecem albo bawił się z kotem, który już myszy nie łapał, bo był ślepy od starości. Ale pewnego razu w żniwa tak się znów złożyło, że Janiczek musiał pójść sam jeden do braci. Kiedy ojciec rano wychodził z matką w pole, przykazał Janiczkowi zamknąć porządnie drzwi, żeby ich nikt nie 'ukradł. Głupi Janiczek długo sobie nad tym łamał głowę, aż w końcu postanowił zabrać te drzwi z sobą. Teraz na pewno nikt ich nie ukradnie. I tak zrobił. Zdjął drzwi z zawiasów, przewiązał powrozem, włożył je sobie na plecy i szedł zadowolony, że tak pomysłowo spełnił polecenie ojca. Ludzie oglądali się za Janiczkiem i śmiali się z niego, ale on szedł 188 i »aJ«liły wesoło naprzód. Często odpoczywał, bo drzwi były bardzo ciężkie. m *»ry Właśnie Janiczek przystanął, żeby znowu chwilkę odpocząć, kiedy do lasu wbiegli przerażeni jego dwaj bracia. Dawali mu rękami znaki do ucieczki, ale Janiczek stał dalej w miejscu, bo nie wiedział, o co braciom chodzi. Dopiero po chwili spostrzegł braci uciekających przed zbójcami. Janiczek popędził za braćmi. Obaj wyleźli na drzewa, by się ukryć przed wzrokiem zbójców. — Ty też wyłaź! — ponaglał Janiczka najstarszy brat. —A prędko! Janiczek zmęczył się co niemiara, ale kiedy zbójcy weszli do lasu, był już na drzewie razem z drzwiami. Zbójcy zatrzymali się pod drzewami, na których dygotali ze strachu ukryci bracia. Pierwszy ze zbójców zrzucił worek z ramienia na ziemię, potem wyprostował się, otarł szerokim rękawem koszuli spocone czoło * rzekł do drugich: — Dość już tej drogi na dzisiaj! Tu zanocujemy! Braciom włosy stanęły na głowie. § oni Zbójcy poskładali worki na ziemi. Znów odezwał się ten sam opryszek: — Tu, kamraci, rozpalimy ogień, a ty, Jędrys, przynieś barana. Jesteśmy głodni jak wilki! t Zbójców było sześciu. Czterej zbierali suche gałęzie i znosili je na stos pod drzewa, piąty niecił z chrustu ogień, a Jędrys poszedł na pastwisko po barana. — Gdybyśmy tak ciężko nie nieśli, to by i to stado hań pod lasem st saaał było nasze — odezwał się ten, co rozpalał ogień. pole, — Baranina niezła, ale pieniądze ważniejsze — odparł herszt. Wkrótce słońce zaszło i całkiem się ściemniło. Bracia odetchnęli. Teraz ich zbójcy z dołu nie zobaczą, żeby tylko Janiczek nie narobił czegoś z tymi przeklętymi drzwiami. Odblask ognia cośkolwiek rozproszył ciemności, więc bracia widzieli dobrze i zbójców krzątających się około ognia, i siebie nawzajem. Obaj na patrzyli raz po raz na Janiczka i gestami dawali mu do zrozumienia, ¦k ojca. żeby drzwi dobrze trzymał, bo inaczej będzie źle ze wszystkimi. «¦ oedł Czas mijał powoli. 189 Tłuste kawały baraniny skwierczały na ogniu. Zbójcy gwarzyli, planowali jakieś nowe wyprawy, a potem śmiali się wszyscy do rozpuku, kiedy jeden z nich opowiadał o diabłach. Dwaj starsi bracia siedzieli wygodnie wśród gałęzi i słuchali zbójeckich opowiadań, ale Janiczkowi ciężkie drzwi dawały się coraz bardziej we znaki. Plecy bolały go okropnie, rąk już nie czuł, a po zdrętwiałych nogach jak gdyby łaziły mu mrówki. Ruchami głowy dawał znaki braciom, że już dłużej nie wytrzyma, ale ci grozili mu pięściami, że go stłuką, gdyby się choć ruszył. A zbój tymczasem opowiadał taką gadkę: Był raz jeden bardzo mądry chłop. Nikomu nie dał się ocyganić, ale on każdego umiał wyprowadzić w pole. Raz dowiedział się o nim diabeł, który postanowił prześcignąć chłopa swoim diabelskim sprytem. I poszedł do tego chłopa, żeby się zmierzyli swymi mądrościami. Chłop się zgodził. Potem diabeł rzekł chłopu, że sobie nawzajem zadają po jednej zagadce. Pierwszy miał pytać diabeł, potem chłop. Jeżeli chłop zgadnie, to diabeł musi mu za to przynieść duży worek pieniędzy. Jeżeli nie zgadnie, wówczas diabeł porwie jego duszę do piekła. Gdyby jednak chłop zadał potem diabłu taką zagadkę, której on nie rozwiąże, wtedy nie tylko uratuje swą duszę, ale jeszcze zyska drugi worek diabelskiego złota. I dobrze. Długo diabeł rozmyślał, jaką by chłopu dać zagadkę, aż sobie przypomniał o jednym okropnie wysokim drzewie w piekle. Takiego drzewa nie ma nigdzie na świecie. Stoi ono na rozpalonej skale, ani jednego listeczka nie posiada, ani też nigdy nie kwitnie, a pomimo to obficie owocuje. Rosną na nim głowy zbójców, które na ziemi kat ściął toporem. Tego chłop nie będzie wiedział — pomyślał diabeł — i zadał mu taką zagadkę: — Co rodzi, choć nie kwitnie? Chłop jakiś czas rozmyślał, a diabeł już się cieszył, że jego duszę poniesie do piekła. Naraz chłop odpowiedział ze śmiechem: — Toś też mógł wymyślić jaką trudniejszą zagadkę! Na jałowiec rodzi, choć nie kwitnie. — A jałowiec nie kwitnie? — spytał diabeł. 190 — A widziałeś już kiedy kolorowe kwiaty na jałowcu? — odpalił chłop. I diabeł przegrał, bo jeszcze nigdy nie widział na jałowcu kolorowych kwiatów. Zbójcy długo się śmiali. Diabeł poleciał do piekła po worek złota — opowiadał dalej zbójca. — Ale po drodze pocieszał się, że zagadkę chłopa na pewno odgadnie i dostanie jego duszę. Worek ze złotem rzucił na podłogę i czekał, co też chłop powie. Ten po chwili spytał diabła: — Umiesz dobrze rachować? — Umiem, a jeszcze jak! — odparł diabeł. — No, więc teraz rachuj, ale dobrze, bo dwa razy ci tej zagadki mówić nie będę! Twoja wina, jeśli za pierwszym razem nie wyliczysz! — Więc mów! — rzekł diabeł. — W lesie stoją trzy buki, na każdym są trzy gałęzie, a na każdej gałęzi rosną trzy żołędzie. Ile jest wszystkich tych żołędzi? — Pchy! To mi zagadka! Dwadzieścia siedem jest tych żołędzi! Wygrałem, wygrałem! Dusza moja, chachachachaaa! — diabeł skakał, krzyczał i piał z radości jak kogut. — Nie zgadłeś, bratku! — rzekł chłop do diabła. — Wio zaraz do piekła po drugi worek złota! — Czemu nie zgadnął? Przecież zgadnął! — przerwał opowiadanie herszt.—Trzy razy trzy razy trzy jest dwadzieścia siedem! — A wy co powiecie, zgadnął czy nie?—spytał opowiadający reszty zbójców. — Toć zgadnął! Dyć to małe dziecko na palcach wyrachuje! — odparli wszyscy. — Przegralibyście wszyscy, jak ten diabeł! Czy na bukach rosną żołędzie? Wszyscy zbójcy pootwierali gęby, a potem zaczęli się okropnie śmiać. Kiedy śmiech ustał, zbój skończył opowiadanie: — No i diabeł przegrał po raz drugi. A chłop śmiał się z radości, bo miał w chałupie dwa worki diabelskiego złota. Dwie dziurki w nosie, skończyło się! 191 — Ty, Jędrys, wierzysz ty w diabły? — spytał herszt opowiadającego zbója. — Dyć diabłów nie ma! — Ale co byś zrobił, gdyby naraz jaki czart wpadł między nas? — To bym z nim zatańcował zbójnickiego, żeby mu iskry poleciały z kopyt! — A ja bym mu ogon odrąbał ciupagą! — rzekł drugi. — A ja bym mu rogi... — odezwał się trzeci, ale nie skończył, co by zrobił z jego rogami, bo z drzewa ze strasznym trzaskiem leciało w dół coś czarnego. — Diabeł! Diabeł! Czart! Czart! — krzyczeli zbóje i uciekali wszyscy w głąb lasu na złamanie karku. To Janiczek nie mógł już dłużej drzwi utrzymać. Powróz wyśliznął mu się z rąk, a drzwi z okropnym łomotem poleciały w dół. Zbójcy tak się przestraszyli, że po pieniądze już nikt z nich nie wrócił. Bracia spędzili noc na drzewach, ale skoro świt się uczynił, zeszli na ziemię, w pobliżu ukryli zbójeckie łupy i poszli szukać owiec. Znaleźli wszystkie z wyjątkiem barana, którego zbójcy zarżnęli i upiekli. Po południu bracia pojechali z ojcem po zbójnickie łupy. W sześciu dużych worach znajdowały się srebrne pieniądze i jakieś towary, z czego góral poznał, że zbójcy ograbili kupców. I tak rzeczywiście było, bo kiedy góral przekazał wiadomość o wszystkim do miasta, po kilku dniach przybyli doń trzej kupcy, których niedawno ograbiła banda zbójców. W zbójeckich łupach poznali zaraz swą własność, toteż bardzo się ucieszyli z jej odzyskania. Synom górala pięknie za wszystko podziękowali, z jednego wora wysypali na stół pełną miarkę srebrnych pieniędzy, potem worki załadowali na wóz i pojechali. A góral za otrzymane pieniądze przykupił tyle pola i bydła, że później, kiedy mu się synowie pożenili, mógł razem z nimi i ich rodzinami żyć szczęśliwie do późnej starości. 192 O JANKU, CO SIĘ NAWET DIABŁÓW NIE BAŁ Była raz wdowa, która miała syna jedynaka. Janek mu było na imię, a siłacz był z niego nie byle jaki. W chałupie wdowy panoszyła się bieda. Pewnego razu matka odezwała się do syna: — Idź, Janku, w świat, może tam gdzieś znajdziesz szczęście. Janek był posłuszny, więc poszedł. Wkrótce natrafił na gospodarza, poszukującego parobka do drugiej pary koni, którą niedawno kupił. Janek został u niego na służbie. Obaj parobcy mieli nazajutrz pojechać do lasu. Janek przyspał trochę, więc gospodarz przybiegł doń z wielką gębą: — Wstań, leniu! Jura już dawno pojechał do lasu. Niedługo tu pewnie będzie z powrotem. — Tylko się, gazdoszku, nie bójcie, bo ja wiem, co mam robić — odparł Janek. Potem zaprzągł konie i pojechał. Pod lasem minął Jurę powracającego z drzewem do domu. — Teraz mnie już nie dogonisz! — śmiał się z Janka. Janek nic na to nie odpowiedział, tylko wesoło śmignął po koniach. Zaraz na skraju lasu wyrwał z ziemi dwie sosny z korzeniami, rzucił je na wóz, ale koła nie wytrzymały i trzasły pod tak ogromnym ciężarem. Co robić? Janek przywiązał konie do drzewa, wyrwane sosny zarzucił sobie na ramiona i raźnym krokiem ruszył z powrotem. Niedaleko domu dopędził Jurę, który na widok Janka aż konie powstrzymał i usta rozwarł szeroko z wielkiego zdumienia. Janek uśmiechnął się tylko wesoło i skręcił na podwórze gospodarstwa. — Ale z ciebie siłacz! Co ci też będę winien za robotę? — spytał gospodarz Janka, kiedy wyszedł z domu na podwórze. — Teraz nic, ale za rok, kiedy będziemy się rozliczać, to sobie damy nawzajem po gębie — odpowiedział siłacz. I 193 Chciwy gospodarz chętnie się na to zgodził. Janek służył przez cały rok za parobka. Po roku idzie do gospodarza: — Rok minął, gazdo, będziemy się liczyć z sobą. — Co ci jestem winien? — spytał gospodarz drżącym głosem. — Jużeśmy się przed rokiem umówili. Damy sobie nawzajem po gębie, Pójdźcie, gazdoszku, za stodołę! Gospodarzowi aż dech zaparło i włosy zjeżyły się na głowie, ale szedł posłusznie, bo innej rady nie było. Za stodołą Janek zamachnął się spoza głowy, ale nawet nie zdążył uderzyć chciwca, bo silny prąd powietrza, jaki powiał od dłoni siłacza* cisnął gospodarzem do wielkiego stogu słomy. Przerażony chciwiec zagrzebał się w słomie, a ubawiony tym Janek machnął lekceważąco ręką i poszedł do gospodyni: — Dajcie mi coś do zjedzenia, gospodyni, a pójdę gdzie indziej szukać służby. Gospodyni przyniosła z komory bochen chleba i duży kawał słoniny. Janek najadł się do syta, resztę jadła zawiązał do węzełka, pożegnał się z gospodynią i ruszył w świat. Był już daleko za lasem, kiedy przerażony gospodarz zdobył się na odwagę i wylazł ze słomy. — Dobrze, że już sobie poszedł! Brrr, aż mróz mi przeleciał po grzbiecie, kiedy się na mnie zamachnął. Sam wiatr mnie ogłuszył. Już by mnie isto nie było na świecie, gdyby mi tak dał w gębę! Przed wieczorem przyszedł Janek do leśniczówki. — Dokąd idziesz, synku? — spytał go leśniczy. — Roboty szukam — odparł Janek. — A jesteś silny? — Ho, ho! — No, to spróbuj! Janek porwał pierwsze z brzegu drzewo z taką łatwością, jakby to było źdźbło trawy, wyszarpnął je z korzeniami i rzucił na ziemię. Leśniczy aż oczy przetarł ze zdumienia, a potem spytał: — Więc co, zwalisz mi ten oto kawał lasu? — Zwalę! — A zapłata? 194 — Jak skończę robotę, to sobie damy nawzajem po gębie. — Na to się nie zgadzam, ale pojeść ci dam do syta. Janek skinął głową na znak zgody, zakasał rękawy i od razu chwycił się pracy. Do zachodu słońca wielki szmat lasu leżał pokotem. Robotnicy leśni przez kilka dni będą mieli co robić, zanim uprzątną powalone drzewa. Po pracy zasiadł Janek do wieczerzy. Jadł i jadł, a leśniczy z żoną znosili mu na stół, co tylko mieli do zjedzenia. Kiedy Janek najadł się do syta, ruszył w dalszą drogę. Późną nocą zatrzymał się w odległej wsi, wstąpił do młyna i poprosił młynarza o nocleg. — Ho, ho! — rzekł młynarz — chętnie bym cię przenocował, tylko we młynie straszy, a gdzie indziej miejsca nie ma. —¦ Co to? We młynie straszy? — roześmiał się Janek. — Wielu już śmiałków odważyło się tam nocować, ale nie wiadomo, czy uciekli lub co się z nimi stało, bo nikt do rana nie wytrzymał. — Ja się nie boję! Pozwólcie mi tylko przenocować! — Oczywiście, pozwolę, ale na twoją odpowiedzialność. I Janek pozostał na noc we młynie. Zrzucił surdut, zwinął w niewielki węzełek, położył go sobie pod głowę, potem wyciągnął się wygodnie na szerokiej ławie i zasnął. Jakoś przed pomocą przebudził go przeraźliwy śmiech. Janek usiadł na ławie i cały zamienił się w słuch. Koło młyńskie turkotało jeszcze chwilę, potem zwolniło, aż wreszczcie znieruchomiało, a gdzieś z głębi dolatywał ów przeraźliwy chichot. Rozzłościł się Janek przeokropnie, szybko zapalił stojącą obok ławy latarnię i wyszedł na pole zobaczyć, kto tak o pomocy chichocze. Zobaczył wreszcie dwa różki diabelskie, sterczące spod młyńskiego koła. — Tuś mi, bratku! — i łaps! — Śmiechu ci się zachciewa! No, to ci na płacz muszę zrobić! I Janek zaniósł do młyna szamocącego się diabełka, a koło młyńskie na nowo zaczęło się obracać. — Ho, ho, bratku, nie będziesz ty już w tym młynie straszył! — rzekł Janek, złapał diabełka za fikające kopytka i przytknął jego różki do obracającego się kamienia młyńskiego. Diabełek wył, prosił, ale Janek trzy- 195 mał go tak długo, dopóki różki nie znikły z jego czarnej głowy. Potem, kiedy go puścił, tylko coś świsnęło przeraźliwie i już piekielnika nie było we młynie. Ciekawy młynarz wcześnie rano przyleciał do młyna. — Co, ty żyjesz? Widziałeś straszydło? — Jakiś smarkacz młyn zatrzymał i ze snu mnie obudził, ale mu dałem nauczkę, więc uciekł, gdzie pieprz rośnie. Po smacznym śniadaniu Janek podziękował młynarzowi za nocleg i poszedł w dalszą drogę. Wędrował długo, bo nigdzie nie mógł znaleźć żadnego zajęcia. Po długiej wędrówce stanął wreszcie przed bramą piekielną, zawsze otwartą na oścież. Wszedł swobodnie na podwórze i rozglądał się ciekawie na wszystkie strony, aż tu naraz wszczął się jakiś okropny hałas. To mały diabełek, któremu Janek taką nauczkę dał we młynie, zobaczył siłacza i z przeraźliwym jazgotem zmykał w najciemniejszy kąt piekieł. Zaalarmowane diabły rzuciły się z widłami na przybysza. Ale Janek musiałby nie być Jankiem, gdyby się ich przeląkł. Porwał w ręce ogromny piekielny pogrzebacz i takie nim młyńce począł wywijać, że wielu diabłom rogi poutrącał albo i łby porozbijał. Czmychały więc przed Jankiem, że ha! Wyludniło się piekło, a pozostali w nim tylko potępieńcy, narzekający w kotłach. Janek owe kotły poprzewracał jeden po drugim i wypuścił z nich chmary potępieńczych gołębi z piekła na wolność. W końcu odetchnął głęboko, pot z czoła otarł rękawem, potem do ogromnego wora skórzanego złotych pieniędzy nabrał co niemiara i do domu, do matki się puścił. A kiedy do wsi wrócił, obdzielił biedaków pieniędzmi, ożenił się, a potem gospodarował szczęśliwie jeszcze długie, długie lata. 196 O SPRYTNYM CHŁOPIE I GŁUPIM DIABLE Przeskrobał coś diabeł Jaroszek w piekle, bo sam Belzebub wypędził go stamtąd. — A bez duszy jakiegoś potępieńca nie waż mi się wrócić do piekła! — krzyknął za nim Belzebub i tak mocno zatrzasnął bramę piekielną, że aż do zachodu słońca echo tamtego łomotu grzmiało po wysokim niebie. W chwilę później Jaroszek siedział już na przydrożnym kamieniu i łamał swą rogatą głowę nad tym, co robić. Niczego jeszcze nie wymyślił, aż tu na drodze zaturkotał wóz zaprzężony w parę białych koni. Diabeł nawet nie spojrzał na nie uważniej, bo ich biała maść zbyt natarczywie przypominała mu znienawidzony przez wszystkich diabłów kolor niebieskich aniołów, ale wóz zatrzymał się tuż koło niego i woźnica odezwał się wesołym głosem: — Cóż tu siedzisz po próżnicy? Czy to roboty nie ma dla ciebie? — Nie ma, gospodarzu — odparł Jaroszek. — Dopiero szukam służby. — To właź na wóz. Będziesz u mnie służył za parobka. Mój dotychczasowy przyżenił się niedawno w sąsiedniej dziedzinie i zostałem sam. Jadę do lasu po drzewo. Będziesz służył u mnie, a co do zapłaty, to się dogadamy. — Wolałbym zaraz — rzekł Jaroszek i przejął od gospodarza bat i lejce. — Aleś ty piekielnie wartki! — roześmiał się gospodarz. — Bom też z piekła rodem — odparł diabeł z szatańskim chichotem. Ale gospodarz wcale się nie przestraszył. Spojrzał tylko uważniej na diabła i spytał: — Jakiej zapłaty żądasz więc ode mnie? — Jeśli się zgodzicie, to podzielimy się urodzajami. Za pierwszy rok służby zabiorę dla siebie wszystko, co urodzi się nad ziemią, a wy zabierzecie to, co urośnie w ziemi. W drugim roku będzie odwrotnie. A w trzecim pójdziemy o zakład. Jeżeli przegracie, to zabiorę waszą 197 duszę do piekła, jeżeli przegram ja, to wam przyniosę pełny worek złotych dukatów. Zgoda? Gospodarz zamyślił się nad żądaniem diabła. Po chwili skinął głową na zgodę. I diabeł rozpoczął trzyletnią służbę u gospodarza. Roboty w gospodarstwie było co niemiara. Właśnie nadeszła wiosna, więc co dzień od świtu do zmroku gospodarz z parobkiem przebywali w polu. Orali rozległe łany, sadzili na nich ziemniaki i buraki. A kiedy nadeszła pora zbiorów, diabeł zabrał dla siebie stosy pożółkłej naci. Gospodarz zaś zapełnił swe piwnice bogatym plonem ziemniaków i buraków. Pokonany diabeł zgrzytał zębami ze złości, pocieszając się jednak, że w przyszłym roku powetuje sobie tegoroczną stratę. W następnym roku od wczesnej wiosny na rozległych łanach znów wrzała praca. Gospodarz z parobkiem siali zboże. A kiedy nadeszła pora zbiorów, wówczas gospodarz zabrał dla siebie bogaty plon wszelakiego zboża, pozostawiając diabłu gołe ścierniska. Diabeł i tym razem wściekał się okrutnie, ale niczego swą złością nie wskórał, bo taka była przecież umowa. W trzecim roku diabeł zrezygnował z plonów, ale od wczesnej wiosny do samej zimy rozmyślał nad tym, o co pójść w zakład z gospodarzem, żeby znów nie przegrać sromotnie. A kiedy nadszedł nowy rok, rzekł diabeł do gospodarza: — Będziemy się, gospodarzu, mocowali. Silniejszy wygra. — Dobrze! — odparł gospodarz. — Boję się jednak, diable, o twoje kości, taką mam ochotę do bijatyki. Ażebyś kiedy na mnie nie narzekał, będziesz się mocował z moim młodszym bratem. —¦ A gdzież on jest? — spytał Jaroszek. — Mieszka w lesie. Zaraz tam pójdziemy. I gospodarz zaprowadził diabła do gęstego lasu, gdzie miał niedźwiedź swe zimowe legowisko. Gospodarz wskazał na śpiącego misia i rzekł do diabła: .. . — Bierz go za bary! Ruszył diabeł na niedźwiedzia, by go czym prędzej pokonać. Ale miś, niespodzianie wyrwany ze snu zimowego, rzucił się z wściekłością 198 >¦• t.i na diabła, że ten, pogryziony i podrapany do krwi, jak niepyszny ratował się ucieczką. — No, wygraliście, gospodarzu! — rzekł zasapany Jaroszek. — Jak tylko odpocznę, pobiegniemy na wyścigi. — Szkoda by cię było, diable. Nigdy mi w biegu nie dorównasz. Spróbuj stanąć do wyścigu z moim młodszym bratem. O, tam śpi, w bruździe! Pobiegł diabeł w te pędy we wskazanym kierunku i wypłoszył śpiącego w bruździe zająca. Szarak zerwał się ze snu i tylko śniegiem zakurzyło się po polu. Ruszył diabeł za zającem, ale wkrótce wrócił uzno-jony i zasapany okrutnie. — I tym razem wygraliście, gospodarzu. Teraz zmierzymy się jeszcze po raz trzeci. Kto z nas głośniej gwizdnie, ten wygra — rzekł pokonany piekielnik. I zaraz potem gwizdnął na palcach tak przeraźliwie, że z pobliskich sosen posypał się śnieg, a gospodarzowi zadzwoniło w uszach, jakby go ktoś obuchem uderzył po głowie. — A teraz wy, gospodarzu! — zarechotał diabeł. — Pójdziemy najpierw do domu. Tam dopiero usłyszysz, jak potrafię gwizdać! W domu gospodarz wziął młotek i począł coś kuć z kawałka żelaza, — Cóż to będzie, gospodarzu? — spytał zaciekawiony diabeł. — Obręcz na twoją głowę. Bo jak gwizdnę, to ci się na pewno łeb rozleci — odparł zapytany. — Oj, gospodarzu, to już wcale nie gwiżdżcie! —- rzekł przerażony diabeł. — Już ja raczej skoczę do piekła po worek złotych dukatów, bo i tym razem przegrałem. Diabeł dotrzymał słowa. Po krótkiej chwili wrócił, cisnął na podłogę worek brzęczących dukatów, a potem czmychnął, gdzie pieprz rośnie, szukać swego diabelskiego szczęścia. NAJWIĘKSZY SKARB MATKI Był piękny dzień majowy, pełen słońca, kwiatów i ptaszęcego śpiewu, W pobliżu ogromnego lasu żęła trawę pewna młoda wdowa z pobliskiej wioski. Zżętą trawę rzucała na rozpostartą na ziemi zapaskę i od czasu do czasu spoglądała na biegającego po łące syna jedynaka. — Tylko mi, Józek, nie ucieknij gdzieś daleko! — zawołała na synka. Ale chłopczyk nie zwrócił nawet uwagi na wołanie matki, bo właśnie starał się złapać pięknego motyla przelatującego z kwiatka na kwiatek. Naraz wdowa zauważyła, jak Józek wbiegł do lasu i zagląda ciekawie do lochu, którego tam dotąd nie było. Rzuciła sierp na ziemię i przestraszona pobiegła za chłopcem. Kiedy Józek zobaczył nadbiegającą matkę, pomyślał, że to zabawa, więc skoczył do lochu ukryć się w jego zakamarkach. Po chwili matka z głośnym wołaniem wbiegła za synkiem do podziemi. — Józek! Józek! Chłopiec wyskoczył z ukrycia i rzucił się matce na szyję. Uradowana matka wycałowała synka i rozejrzała się wkoło. Naraz serce jej mocno zabiło, bo w półmroku podziemi zobaczyła kilka beczek złotych pieniędzy. Bez namysłu posadziła Józka na najbliższej beczce, a z sąsiedniej nabrała do fartucha tyle złota, ile tylko zdołała udźwignąć. Zaniosła je na łąkę, wysypała na skoszoną trawę i pobiegła z powrotem do lasu. Ale wejścia do lochu już nie znalazła. Biedna matka, oszalała z rozpaczy, biegała po lesie, szukała wejścia do podziemi i wołała swe utracone dziecko. Wołała jednak na próżno, bo tylko echo odpowiadało jej z lasu. Późnym wieczorem, kiedy już księżyc ukazał się na niebie, wróciła nieszczęśliwa matka na łąkę, zabrała sierp i skoszoną trawę, z nienawiścią spojrzała na złoto, które zamieniło się w kupę rdzawych kamyczków, i poszła do domu. Całą noc przepłakała nad łóżeczkiem swego utraconego dziecka. A nazajutrz, skoro tylko świt zaróżowił niebo, pobiegła do starej matki, by się jej pożalić na swój okrutny los. 200 Stara matka pokiwała głową i rzekła strofującym głosem: — Złoto omamiło cię tak bardzo, moja córko, że zapomniałaś o dziecku5 które jest twym największym skarbem. Opętała cię żądza bogactwa, które ci przyniosło nieszczęście. Teraz za czyn swój nierozważny musisz pokutować przez cały długi rok. Jeżeli jednak przez cały ten czas ani na chwilę nie przestaniesz myśleć o swoim Józku, jeżeli go stale będziesz widziała koło siebie, jak gdyby to była najprawdziwsza rzeczywistość, to po roku możesz odzyskać swe utracone dziecko. Musisz po upływie roku, dokładnie w tym samym dniu i o tej samej godzinie, pójść w to samo miejsce, gdzie pozostawiłaś Józka. Tam go na pewno znajdziesz i odzyskasz. Tylko biada ci, gdyby cię znowu opętała pokusa! Ciężko upływał ten rok stroskanej wdowie. Żyła jednak tą wielką nadzieją, że spełnią się na pewno słowa jej starej matki. Po roku, dokładnie w tym samym dniu i o tej samej godzinie, pobiegła wdowa pod las w to samo miejsce, gdzie wówczas żęła trawę. Już z daleka zobaczyła wejście do podziemi. Z rozdygotanym sercem wbiegła do lochu. Józek siedział na najbliższej beczce, garść złotych pieniędzy przesypywał z ręki do ręki i uśmiechał się do matki. Z radosnym okrzykiem porwała matka swe dziecko w ramiona i mocno przycisnęła je do serca. Już-już chciała wybiec z podziemi, gdy w półmroku ujrzała białą postać pięknej pani. — Spójrz, ile tu wszędzie złota! — odezwała się zjawa. — Nabierz sobie tego bogactwa, ile tylko zechcesz! — Nie chcę, nie chcę, nie chcę ani jednego pieniążka! — krzyknęła szczęśliwa matka. — Odzyskałam swój największy skarb i swe jedyne szczęście, i już niczego więcej nie pragnę! — Wiedziałam, że przyjdziesz na pewno, bo największym szczęściem matki jest dziecko i jego uśmiech, a nie góra złotych pieniędzy. Wracajcie więc we dwoje do domu i bądźcie szczęśliwi. Tę garstkę złota, którą się, Józku, bawiłeś, weźmij ode mnie na pamiątkę. Potem piękna pani znikła, a szczęśliwa matka z dzieckiem w ramionach wybiegła z podziemi na świat pełen słońca, kwiatów i ptaszęcego śpiewu. 201 O SKARBIE CHCIWEGO GOSPODARZA ¦». W pewnej wsi pod Beskidami żył bogaty i niezmiernie chciwy gospodarz. Skąpił wszystkiego zarówno sobie, jak swej córce, parobkowi, pasterce. Wszystkie dochody z gospodarstwa chował skrzętnie w miejscu, 0 którym nikt nie wiedział. O skrytce nie wiedziała również zmarła niedawno żona gospodarza. Pewnego lata ów chciwiec ciężko zaniemógł, a wezwany przez córkę lekarz nie dawał choremu żadnej nadziei. Leżał więc gospodarz w swym pokoju, gorączkował i o jednym bez przerwy myślał: w jaki sposób ukryć nasknerzone pieniądze, by ich po jego śmierci nikt nie odnalazł. Wreszcie sposób taki wymyślił. Kiedy wszyscy z domu poszli do żniw na odległy łan pszenicy, gospodarz, choć z trudem, wygramolił się z łóżka, ze schowka wydobył swe bogactwo i udał się do stodoły, by je tam ukryć na zawsze. W sąsieku odgarnął słomę i plewy, rydlem wyrył głęboką dziurę, do niej wsadził duży garnek gliniany, pełen szczerozłotych monet, potem go nakrył denkiem i zasypał gliną. Kiedy to uczynił, wypowiedział głośno takie zaklęcie: — Tobie, zły duchu, oddaję w opiekę moje pieniądze. Ty je strzeż tak długo, dopóki ich ktoś nie wyorze drewnianym pługiem zaprzężonym w dwa koguty, wylęgłe z jednego jajka. Potem jeszcze ziemię nad zakopanym skarbem mocno ubił, wyrównał 1 na nowo przysypał plewami i słomą. Po tej ostatniej w swym życiu robocie z trudem dowlókł się do łóżka. W nocy gospodarz umarł. Po niezbyt okazałym pogrzebie, bo córka nie miała pieniędzy na przepych, przeszukano cały dom i zabudowania gospodarskie. Nigdzie jednak nie znaleziono nawet grajcara. Życie w gospodarstwie biegło znów normalnym torem. Tylko parobek czuł się swobodniej, bo mu już nikt nie skąpił owsa i siana dla koni i bydła. Dawał im teraz tyle, ile potrzebowały. Wkrótce konie wyładnia- 202 ły, a krowy dawały o wiele więcej mleka, aniżeli za życia skąpego gospodarza. Również polu nie żałował parobek nawozu. Nie sknerzył, jak kiedyś gospodarz, który bydłu nie dał, polu nie dał, żeby tylko mógł sprzedać jak najwięcej zboża, siana i nawozu, bo tak okrutnie kochał pieniążki. Córka zmarłego, młoda gospodyni, polubiła parobka za jego troskę o gospodarstwo. Pewnego dnia zwrócił się parobek do niej: — Gospodyni, potrzebuję kurze jajko z dwoma żółtkami. Wystarajcie mi się o takie jajko. — A na cóż ci będzie takie cudactwo? — Słyszałem, że kiedy się ma w gospodarstwie dwa koguty wylęgłe z jednego jajka, to takie gospodarstwo spotka wkrótce wielkie szczęście. Możemy przecież spróbować, czy to prawda. Gospodyni nie wierzyła wprawdzie w zabobony, ale wkrótce się parobkowi o takie jajko wystarała. Parobek włożył to jajko pod kwokę i troskliwie się nią opiekował. Z jajka wylęgły się dwa żwawe kogutki. Jak się o nie parobek troszczył! Przynosił im najlepsze ziarno, podczas orki szukał dla nich najtłustszych pędraków, nawet ze swego obiadu dawał im po kawałeczku mięsa. Nie dziwota więc, że kogutki rosły jak na drożdżach. Teraz parobek każdą wolną chwilę spędzał na przyzbie, gdzie struga! kozikiem z drewna dwa malutkie jarzma i malutki płużek. Jak gdyby zabawkę dla dziecka. A kiedy był z uprzężą i płużkiem gotów, zaprzągł do niego obydwa kogutki i uczył je ciągnąć. Którejś niedzieli zagadnął parobek gospodynię, kiedy po obiedzie siedzieli obaj na przyzbie: —*¦ Będzie się wam trzeba, gospodyni, rozejrzeć za innym parobkiem, po-Nowym Roku muszę od was odejść. — Czy ci źle u mnie na służbie? — spytała przestraszona gospodyni, — Czy może za mało ci płacę? Powiedz szczerze, dlaczego chcesz odejść? — Hm, gospodyni, kiedy chcecie, żebym był szczery, to powiem otwarcie. 203 — Tylko powiedz! — Wy, gospodyni, na pewno wyjdziecie za mąż, bo gospodarstwo potrzebuje gospodarza. A ja będę tu zbyteczny. — No, wiesz, coś takiego wymyślić! — roześmiała się gospodyni. — Nie mam jeszcze żadnego narzeczonego, nie spieszno mi do małżeństwa. A poza tym nie wiem, czy jest gdzieś taki, co chciałby się ze mną ożenić. — O, jest, gospodyni, i to bardzo blisko — odparł parobek. — A czy możesz mi powiedzieć, kto to taki? — Powiedzieliście, żebym był szczery, więc wam powiem otwarcie: co mi odpowiecie, kiedy wam powiem, że chciałbym się z wami ożenić? -Ty? -Ja. — Jeżeli mówisz szczerze i poważnie, to ja ci tak samo szczerze odpowiem: za ciebie wyjdę choćby zaraz, bo wiem, żeś porządny i dobry gospodarz. Wkrótce odbyło się wesele córki zmarłego chciwca z młodym parobkiem. Po weselu rzekł młody gospodarz do swej żony: — Dziś, moja droga, pójdziemy wyorać ukryty skarb twego ojca. Teraz mnie o nic nie pytaj, tylko chodź ze mną i przyglądaj się wszystkiemu, co będę robił. Potem gospodarz przyniósł malutkie jarzma i płużek, złapał dwa koguty, zaprzągł je do płużka i zaniósł do stodoły. W sąsieku, zaraz w kącie, odgarnął słomę i plewy, i zaczął to miejsce orać dwoma kogutami. Poganiał je wesołymi okrzykami, a drewnianym płużkiem delikatnie zeskrobywał ziemię, warstwę po warstwie. Niebawem płużek zaczepił o denko na glinianym garnku. Teraz gospodarz łatwo wydobył z dołu zakopany skarb zmarłego sknery. — Oto masz, moja droga, twoje bogactwo. Zakopał je tutaj twój ojciec na parę godzin przed śmiercią. Całe szczęście, że byłem wtedy w stodole na piętrze i wszystko widziałem i słyszałem. Te zakopane pieniądze powierzył diabłu, który mógł je wydać tylko temu, kto je wyorze dwoma kogutami wylęgłymi z jednego jajka. —Teraz już wszystko rozumiem—rzekła gospodyni i uśmiechnęła się uradowana do swego męża. 204 O OKRUTNYM CHCIWCU Żył kiedyś pod Beskidami niezmiernie bogaty chciwiec. Gnębił i wyzyskiwał okrutnie swych poddanych, żeby tylko mieć w dębowej skrzyni jak najwięcej pieniędzy. Uprawiał nawet lichwę, zagarniając biednym chłopom za wypożyczone pieniądze ich skromną chudobę. W tej samej wsi mieszkała biedna wdowa ze swą córeczką. Posiadała małą chałupinę i młodą krówkę, która była ich jedyną żywicielką. Na chałupce ciążył jeszcze dług zaciągnięty u lichwiarza, toteż wdowa musiała się uwijać co niemiara, ażeby dług ten spłacić w przewidzianym czasie. A tu, jak na złość, spotykały kobietę same nieszczęścia: to córeczka ciężko zachorowała, to krówkę było trzeba dobić, to znów grad zniszczył urodzaje, albo inna jakaś strata dotknęła ją okrutnie. Kiedy nadszedł dzień spłaty długu, wdowa zabrała swą ciężko chorą córeczkę i udała się do lichwiarza, ażeby go poprosić o zwłokę. Chciwiec, wielce zadowolony, roześmiał się tylko i rzekł: — Kobieto, ty dobrze wiesz, jaka była nasza umowa. Ale skoro już zapomniałaś, to ci ją przypomnę. Kiedy pożyczyłaś wraz z mężem ode mnie pieniędzy na budowę waszej chałupy, to powiedzieliście oboje tak: „Albo w przeciągu pięciu lat spłacimy nasz dług, albo chałupa stanie się twoją, panie, własnością". I ta umowa obowiązuje! Jeżeli mi więc dzisiaj nie oddasz pieniędzy co do grajcarka, to od jutra twoja chałupa już twoją nie będzie, rozumiesz?! Nie pomogły prośby ani płacz wdowy. Okrutnik słyszeć nawet nie chciał o zwłoce. Zrozpaczona wdowa wypadła z komnaty i jak bez pamięci pognała na oślep w las. Kiedy tak biegła bez celu, naraz znalazła się przed jaskinią. U jej wejścia stał siwy starzec wsparty na kosturze. Wdowa opamiętała się natychmiast, przystanęła na moment i pozdrowiła staruszka. — Dokąd tak pędzisz z tym dzieckiem, dobra kobieto? — spytał starzec. Wdowa rozpłakała się i opowiedziała mu o swoim ciężkim życiu, 205 o śmierci męża, o chorobie córeczki i utracie chałupki, jeżeli dziś nie spłaci długu chciwemu lichwiarzowi. Siwy starzec słuchał uważnie i ze współczuciem kiwał głową, a potem rzekł do wdowy: — Chodź za mną do jaskini. Połóż swe chore dziecko na moim posłaniu. Kiedy to wdowa uczyniła, starzec przyniósł gorączkującej dziewczynce jakieś lekarstwo w glinianym garnuszku. Po zażyciu lekarstwa dziewczynka natychmiast zasnęła. — Kiedy się mała obudzi, będzie zdrowa jak rybka. A ty tymczasem, dobra kobieto, zaniesiesz swój dług chciwcowi. Chodź za mną. I starzec zaprowadził wdowę w głąb jaskini, gdzie pod ścianą stały kopiaste kadzie złotych pieniędzy. — Nadstaw fartuch! — rzekł starzec, a potem obdarował wdowę kilkoma garściami złotych dukatów. — Teraz idź i spłać swój dług chciwcowi. Reszta, która ci pozostanie, na zawsze wypędzi nędzę z twojej chałupy. Kiedy wrócisz, twoja mała będzie już zdrowa. Wdowa była tym wszystkim tak oszołomiona, że nie znalazła ani słó-weczka podzięki dla staruszka, tylko uścisnęła jego rękę, a łzy wdzięczności spływały potokiem po jej twarzy. Lichwiarz nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy rozpromieniona wdowa wyłożyła mu na stół cały swój dług. — Skąd wzięłaś naraz aż tyle pieniędzy? — spytał chciwiec. A wdowa, że to kłamać nie umiała, opowiedziała z radością, jakie ogromne szczęście spotkało ją w jaskini. A potem wróciła do lasu. Chciwiec prędko przebrał się za nędzarza i cichaczem pobiegł za wdową, żeby podpatrzyć, gdzie znajduje się owa jaskinia z ogromnym skarbem. Chora dziewczynka ocknęła się ze snu właśnie w tej chwili, kiedy szczęśliwa matka weszła do jaskini. — Oto masz, dobra kobieto, zdrową córeczkę. Wracajcie obydwie do domu! I staruszek, jak gdyby nie chciał słuchać gorących słów podzięki, zapodział się gdzieś w jaskini. A wdowa z rozszczebiotanym dzieckiem na rękach pośpieszyła do domu. Tymczasem chciwiec, ukryty w zaroślach niedaleko jaskini, czekał 206 niecierpliwie, kiedy wdowa zniknie w głębi lasu. Potem przygarbił się do ziemi i, udając kulawego, podszedł do jaskini z głośnym lamentem. — Cóż narzekasz? — spytał chciwca siwy starzec wsparty na kosturze. — Oj, nieszczęście ogromne mnie spotkało, wszystko straciłem, bydło mi wyginęło, chałupa spłonęła, oj, jaki ja nieszczęśliwy, oj, nieszczęśliwy! — udawał chciwiec. — Mogę ci pomóc, jeżeli cię naprawdę spotkało takie nieszczęście — rzekł starzec. — Biada ci jednak, jeśli kłamiesz! Wówczas cię spotka straszliwa kara. — Oj, jaki ja nieszczęśliwy, oj, nieszczęśliwy! — narzekał bezustannie chciwiec. — Tam, pod ścianą, w głębi jaskini, stoją kopiaste kadzie złotych dukatów. Jeżeli jesteś w potrzebie, to idź i nabierz ich tyle, ile ci potrzeba. Biada ci jednak, jeżeli żądza złota omamiła twoje serce, a usta nastroiła do kłamstwa. Wówczas dla ciebie nie będzie ratunku ani zmiłowania. Chciwiec wcale nie słuchał starca. Kiedy stanął przy kopiastych kadziach złotych dukatów, od razu stracił rozum. — Tyle złota! Tyle złota! — dyszał z chciwości i drżącymi ze zdenerwowania garściami jął napychać złoto do kieszeni, za pazuchę i gdzie tylko mógł. — To wszystko będzie moje, wszystko moje, wszystko moje! — krzyczał chciwiec jak zwariowany i nurzał swoje ręce aż po łokcie w pełnych kadziach złota. — Tak, to wszystko bogactwo będzie już twoje! — rzekł starzec takim głosem, że chciwca aż ciarki przeszły od stóp do głowy. W tej samej chwili ogromny głaz z hukiem oderwał się od stropu i zatarasował na zawsze wyjście z jaskini. 207 UKARANA CHCIWOŚĆ W pewnej wsi żył bardzo bogaty gospodarz. Pieniędzy miał tyle, że pół wsi mógłby za nie wykupić, ale ze swego bogactwa nigdy nie był zadowolony. Wiecznie miał mało i jak tylko o grosz mógł kogoś oszukać, już był w siódmym niebie, że znów ma więcej. W domu nic nie robił, tylko z łopatą od wczesnego rana aż do późnej nocy łaził po swoim lesie i wiecznie czegoś szukał. Jakiś staruszek powiedział mu ponoć, że kiedyś bardzo dawno zbójcy zakopali w tym lesie dużo zrabowanych pieniędzy. Musieli uciekać przed pościgiem, więc tu, w tym lesie, dół w ziemi wykopali i w nim ukryli zrabowane skarby. Chcieli tutaj wrócić po kilku dniach i pieniądze przenieść w góry do swych kryjówek, ale zbójców schwytano i powieszono. Po pieniądze nikt już nie wrócił. Chciwy gospodarz chodził więc całymi dniami po lesie i szukał owych zbójeckich pieniędzy. Szukał, szukał, ale daremnie. Niekiedy podczas kopania łopata uderzyła w ziemi o coś twardego. Wtedy chciwiec zaraz się radował, że teraz to już pewnie będą owe zbójeckie pieniądze, ale wnet musiał stwierdzić z rozczarowaniem, że zawadził tylko o jakiś duży kamień, a nie o upragniony skarb. Klął potem długo, aż huczało w lesie, i kopał dalej. Tak przeszła wiosna, minęło lato, jesień już była, a chciwiec jeszcze pieniędzy nie znalazł. Kopał wciąż na próżno. Parobek chciwca wybrał się pewnej niedzieli do swych krewnych w odwiedziny. Mieszkali gdzieś w trzeciej wsi. Poszedł tam wcześnie tano i wracał zaraz po południu, żeby się nie narazić na gniew gospodarza. Zagadał się jednak ze starym znajomym, z którym się już długi czas nie widział, więc potem śpieszył na przełaj przez las, żeby jak najprędzej być w domu. Kiedy przechodził przez las gospodarza, pod jednym drzewem zobaczył nieduży ogienek. Pomyślał zaraz, że pewnie Cyganie byli tu przed południem i gotowali na nim obiad. Ogienek już dogasał, bo dymu żad- 208 nego nie było widać, tylko mała kupka węgielków żarzyła się na ziemi. Parobek ucieszył się bardzo, że będzie miał czym zapalić fajkę. Krzesiwo zapomniał w domu, nie mógł więc sobie zapalić. Zaraz wyjął zza pazuchy pęcherz z tytoniem, napełnił fajkę, a kiedy doszedł do ogienka, wziął z niego jeden węgielek, położył na tytoń, przykrył fajkę wieczkiem, a potem śpieszył dalej i pykał. — Zgasła! — powiedział po chwili sam do siebie i schował fajkę do kieszeni. Nie zawrócił jednak do ogienka po drugi węgielek, bo chciał być jak najprędzej w domu. Z gazdą lepiej złości nie zaczynać. Znowu robiłby piekło i przezywałby aż strach. Lecz piekło w domu i tak było. Wychodzącego z lasu parobka zobaczył gospodarz i już z okna groził mu pięścią i coś krzyczał. — Nie wiesz, gałganie, że do lasu nie wolno wchodzić nikomu? — pienił się gospodarz, kiedy parobek wszedł do kuchni. — Przez las mi było bliżej — odparł parobek spokojnie. — Żebyś już więcej do mojego lasu nie wkroczył, bo ci kulasy połamię! — Przecież ci lasu nie ubyło — wstawiła się gospodyni za parobkiem. — Ty gęby nie otwieraj, bo z tobą teraz nie mówię! — odkrzyknął rozindyczony chciwiec i uderzył pięścią w stół. — Na mnie krzyczycie, że przeszedłem przez las, ale Cyganom, co tam byli przed południem, toście ani słóweczka nie powiedzieli — rzeki parobek wyjmując z kieszeni fajkę, bo chciał ją sobie zapalić, a potem już zejść gospodarzowi z oczu. — Kto był w lesie? Cyganie? — Na pewno byli, bo w lesie widziałem ogień. Jeszcze się żarzył, kiedy przechodziłem koło niego — odparł spokojnie parobek i otworzył wieczko fajki. Gospodarz porwał z kołka kapelusz, by popędzić do lasu, ale przystanął, bo parobek krzyknął jakimś dziwnym głosem: — Lobości kandy! Dyć to złoty pieniądz! Niezgrabnymi palcami wyłuskał z fajki mały złoty pieniążek i rzucił go na stół. Dźwięk pieniążka wyrwał gospodarza z odrętwienia. Chciwiec przyskoczył do stołu i wyciągnął rękę, ale parobek go uprzedził. — To nie był cygański ogień, to była kupka złotych pieniędzy — 209 rzekł parobek. — Teraz wiem, dlaczego mi się fajka nie zapaliła. — Gdzie był ten ogień? W którym miejscu go widziałeś? — pytał gorączkowo gazda i aż się trząsł z chciwości. — Zaraz przy ścieżce... — odpowiedział parobek, a gazda nie słuchał już dalszego ciągu opowiadania, tylko wybiegł z kuchni jak oparzony. Porwał jeszcze pod pachę dwa worki i pognał w stronę lasu. — To na pewno będzie ten zakopany zbójecki skarb, którego nie mogę ani rusz znaleźć — mówił sam do siebie biegnący gospodarz. Parobek tymczasem opowiedział wszystko gospodyni, a potem poszedł do stajni nasypać koniom owsa. Do lasu nie pobiegł, bo wiedział, żeby go gazda i tak do pieniędzy nie dopuścił. A szkoda robić w domu nowe piekło. Jeszcze będzie dobrze, kiedy mu gazda ten złoty pieniążek pozostawi. Chciwiec już z daleka spostrzegł błyszczącą kupkę. Zaraz też dopadł do niej, uklęknął na ziemi, rozwinął worek, a potem obiema garściami wrzucał do niego pieniądze. Ogromnie się przy tym cieszył i już z góry obliczał, ile mu złota przybędzie. Drugą skrzynię musi zrobić u stolarza* żeby to wszystko bogactwo pomieścić! Po krótkiej chwili stały obok ścieżki dwa pełniusieńkie worki złotych pieniędzy. Szkoda, że gazda nie zabrał z domu trzeciego worka, bo na ziemi pozostało jeszcze kilka garści monet. Co zrobić? Za nic w świecie nie pozostawi tutaj ani jednego złotego pieniążka. Tych kilka garści jeszcze jakoś zabierze. Napełni nimi kieszenie i przestronne cholewy wysokich butów, pasek mocniej zaciągnie i resztę wsypie za koszulę. I tak zrobił. Wszystkie pieniądze pozbierał, nawet paluchami pogrzebał w ziemi,. czy tam przypadkowo jeszcze coś nie pozostało. A potem ten znaleziony skarb taszczył do domu. Przenosił te worki po jednym, odpoczywając co kilka kroków. Natrudził się co niemiara aż do samego wieczora. Słońce już zachodziło, kiedy wszystko złoto znalazło się wreszcie w domu chciwca. — Chodź, babo, zobaczyć to bogactwo! — zawołał gazda. — Już lecę! — odpowiedziała gospodyni z komory i weszła do kuchni. Uśmiechnięty gazda rozwiązywał wypchane worki. Potem zanurzył obydwie ręce w jednym z nich po łokcie, ale zaraz krzyknął strasznie,, 210 ¦-tir * bo tam pieniędzy nie było. Właśnie gospodyni chciała podejść do stołu, żeby na własne oczy zobaczyć to ogromne bogactwo, które gazda z takim trudem przywlókł z lasu, kiedy z worków zaczęły wyskakiwać na kuchnię same szkaradne żaby. Brrr! Gazda oniemiał i zamienił się w słup. Żaby, wyłażące zza koszuli, z cholew i kieszeni, przyprawiały go o szaleństwo. Klął straszliwie i szybko wytrząsał z kieszeni te żaby, które dotąd nie zdołały jeszcze stamtąd uciec. A gospodyni? Ta z krzykiem uciekła z kuchni, bo okropnie bała się żab. — Lokrystaboga! Zgłupnął mój stary! — krzyknęła do parobka, który akurat wychodził ze stodoły z ogromną wiązką siana. — Pięknego złota przyniósł mój stary! Brrr! aż gęsiej skórki dostaję, tfu! Parobek rzucił siano na ziemię i pobiegł do domu. W sieni znajdowało się pełno żab, które rozłaziły się z kuchni we wszystkie strony. Pokręcił głową, splunął z obrzydzeniem, a potem poszedł pod boczne okno kuchni, żeby przez szybę zaglądnąć do środka. Pełno tam było żab. Skakały po stole, po ławach, siedziały na łóżku, a na glinianej podłodze było ich jak ulęgałek pod gruszą po gwałtownej wichurze. Drugie okno było otwarte, więc żaby uciekały przez nie z kuchni do ogrodu. — To ma zapłatę za chciwość — rzekła gospodyni, która też zaglądała do kuchni. Chciwiec uciekł przed żabami na podwórze. — A ty, jużeś wyrzucił żabę z kieszeni? — spytał chciwiec parobka wychodzącego z ogrodu. Parobek sięgnął szybko do kieszeni, wydobył z niej złoty pieniądz i pokazał gospodarzowi. Ten zgrzytnął zębami i zaczął kląć na nowo. — To masz, stary, za swoją chciwość! — rzekła do niego gospodyni. Chciwiec od tego dnia jakby się odmienił. Nie łaził już po lesie z łopatą i nie szukał skarbów. Nie starał się już też nikogo ani o grosz oszukać. Przestał być chciwcem, zadowolony był z tego, co miał, a jeżeli trafił się jakiś biedak potrzebujący pomocy, chętnie otwierał swą dębową skrzynię, wyjmował z niej srebrny albo i złoty pieniądz i obdarzał nim biedaka. Z żoną i służbą żył w zgodzie, nigdy już w domu piekła nie czynił, więc wkrótce wszyscy zapomnieli, jakim chciwcem i złośliwcem był kiedyś. 211 O DWÓCH BRACIACH Żyli kiedyś dwaj bracia, jeden bogaty, a drugi ubogi. Mieszkali w tej samej wsi. Bogaty brat miał dużo pola, na którym aż roiło się od robotników, pracujących tam co dnia od samiuteńkiego rana do późnego zmroku. A pasterze na niedalekim groniu wypasali duże stado owiec, baranów, krów i jałówek bogacza. Biedny brat posiadał tylko na wpół rozwaloną chałupę i kawałek pola, które więcej kamieni rodziło niż snopków lichego owsa, a dwoje najmniejszych dzieci biedaka pasło pod lasem dwie kozy. W chacie bieda była wiecznym gościem, nikt się nigdy nie najadł do syta. Pewnej wiosny na rodzinę biednego brata zwaliło się nieszczęście. Pożar strawił doszczętnie pochyloną lepiankę. Tylko kupa popiołu znaczyła miejsce, gdzie jeszcze wczoraj mieszkali biedni ludzie. Niczego nie uratowali, bo noc była ciemna. Jeszcze dobrze, że wszyscy ocaleli i że ojciec w ostatniej chwili zdążył z obórki wyprowadzić kozy. Co teraz? W lesie przecież mieszkać nie mogą! Poszedł więc biedny brat z prośbą do bogatego, żeby odstąpił pogorzelcom jakiś kąt na mieszkanie. Bogaty brat począł się wykręcać, że wolnego kąta u niego nie ma, w końcu jednak pozwolił biedakom zamieszkać w kuchni obok obory, gdzie gotowano strawę dla bydła. Tam przez pewien czas mogą zamieszkać, żeby nie powiedzieli, że bogacz nie ma już serca. Niech wiedzą, że to, co może, chętnie i z serca odstępuje. Na pogorzelisku rozpoczęła się mozolna praca. Nikt biedakom nie pomógł, bo pieniędzy nie mieli, żeby zapłacić robotnikom, więc sami, własnymi rękami budowali dom, ot, zwykłe cztery ściany z okrąglaków, nakryte dachem ze słomy. Ojciec z matką pracowali bez wytchnienia, a dzieci im pomagały. I tak powoli, z dnia na dzień, rosła chałupa. 212 Pewnego dnia przechodził tamtędy pewien staruszek. Podpierał się krzywaczkiem, a musiał być setnie zmęczony drogą, bo przystawał co kawałek, oddychał głęboko i drżącą ręką obcierał spocone czoło. Pewnie szedł skądś z daleka. — Boże pomóż! — powiedział staruszek do biednego brata, który przed chałupą ociosywał pień sosny. — Boże usłysz! — odrzekł pracujący, wyprostował się i przerwał na chwilę robotę, jak gdyby chciał się lepiej przyjrzeć staremu. — Widzę, że pilnie pracujesz! Chałupę budujesz? — Taką zwyczajną chałupę, żebym miał z rodziną gdzie zamieszkać, bo stara pajta niedawno się nam spaliła. Starzec pokiwał głową. — Ciężkie masz życie, nieszczęście cię prześladuje, wiem, wiem... — Cóż robić, starzyczku, nieszczęścia nie chodzą po górach, jeno po ludziach. Żeby tylko zdrowia i sił było pod dostatkiem, to znowu jakoś będzie. A wy z daleka idziecie? — Z daleka, z daleka... — To już i głód będzie wam dokuczał — przerwał staruszkowi biedny brat. — Jeśli nami nie pogardzicie, to odpocznijcie sobie troszkę, niedługo będzie obiad, to się posilicie, a potem sobie pójdziecie dalej. — Sam nie masz, boś biedny, a drugiemu jeszcze chcesz dać? — Co mamy, to damy. Po chwili zasiadła do obiadu cała rodzina wraz z nieznajomym staruszkiem. Chuda zupa — wodzianka i placek owsiany doskonale wszystkim smakowały. Po obiedzie staruszek podziękował za posiłek i zanim wstał od stołu, tak odezwał się do biednych ludzi: — Za waszą dobroć nie mogę się wam teraz odwdzięczyć, ale w Palmową Niedzielę idźcie ku skałom za potokiem. Tam znajdziecie zapłatę. Weźmijcie sobie każdy po garści, jeno po garści! Zanim biedni ludzie mogli coś odpowiedzieć, staruszek zniknął. 213 Niedługo nadeszła Niedziela Palmowa. Biedny brat z żoną wybrali się ku skałom za potokiem, jak im nakazał nieznajomy staruszek. Tuż pod ogromną skałą coś błyszczało. Jak gdyby ktoś kawał złotego słońca ułamał i tam położył. Skała w tym miejscu rozpękła się na dwoje, a w szerokiej szczelinie złociła się duża kupa pieniędzy. — Weźmiemy tylko tyle, ile nam kazał wziąć starzyczek — odezwała się żona. — Po garści! Przykucnęli oboje pod skałą, wzięli po garści tego złotego słońca i pośpieszyli do domu. Z chałupy biednego brata bieda uciekła na dobre. Szczęśliwi ludzie wybudowali nowy dom i przestronną oborę dla bydła. Bogaty brat wiecznie teraz zachodził w głowę, skąd ten biedny ladaco wziął aż tyle pieniędzy, że sobie dom wielki wybudował i tyle bydła kupił. Kiedy już ciekawość nie dała mu dłużej spokoju, wybrał się pewnej niedzieli w odwiedziny do szczęśliwego brata. — Wiesz, chcę też widzieć, jak tu żyjecie — powiedział bogacz do swego brata. — Poszczęściło ci się, widzę, dom wielki wybudowałeś, hoho, gospodarstwo masz niemal takie jak ja, bieda zapomniała o tobie, hoho... Ale życzę ci, życzę... Skąd jednak wziąłeś naraz tyle pieniędzy? Wiem, żeś nie ukradł i samo ci z nieba nie spadło. Ja zaś w plotki nie wierzę... Ty sam powiedz! Szczęśliwy brat wiedział dobrze, że szczęście, które go oto niedawno spotkało, spać nie daje bogaczowi. Wypytuje o wszystko dlatego, żeby sam, o ile by to tylko było możliwe, jeszcze mógł swoje bogactwo pomnożyć. Ale mu powie, dlaczego nie! I chciwiec dowiedział się, jak pewien nieznajomy staruszek był u biedaków na obiedzie i jak ich potem w Niedzielę Palmową hojnie obdarował. Bogacz kręcił nad wszystkim głową, nie dowierzał, ale kiedy na własne oczy zobaczył resztę złotych pieniędzy, uwierzył. Ciekawość jego jeszcze się spotęgowała, więc zadawał bratu dalsze pytania: Gdzie znajduje się ów skarb? W jakim czasie się otwiera? Czy go nie strzegą złe siły?... Szczęśliwy brat odpowiedział na wszystkie pytania, nie zapomniał 214 dodać, że tylko garść złota można z tego skarbu zabrać dla siebie. Tylko jedną! Ani jednego pieniążka więcej! Bo chciwca kara nie minie. Od tego dnia bogaty brat o niczym innym nie myślał, tylko o złotym skarbie za potokiem. Tyle pieniędzy tam po daremnicy leży! Lepiej by im było w dębowych skrzyniach, szkoda, żeby w ziemi marniały. Żeby tylko ten rok jakoś uciekł, to on już sobie zwiezie to złoto do domu. Wszystko! Bo o tej garści, to ten ladaco mówił tylko dlatego, żeby nastraszyć brata. Nie trzeba zaraz w takie bujdy wierzyć! Pewnie sam nagarnął złota co niemiara, a teraz bratu zazdrości... W Niedzielę Palmową bogacz z jednym ze swych parobków już od samego rana czynili przygotowania do wyprawy po skarb. Duży wóz napełniono workami. Słońce wschodziło, kiedy ruszyli ku skałom za potokiem. Gdy przyjechali na miejsce, chciwiec jak szalony biegał koło skał, a parobek zrzucił worki na ziemię, potem położył się na wznak w trawie i marzył o tym wielkim szczęściu, które w ubiegłym roku spotkało tu biednego brata. Żeby też mieć takie szczęście!... Naraz chciwiec krzyknął, porwał pierwszy z brzegu worek i jak opętany skoczył ku skale, gdzie właśnie rozgorzało jakieś dziwne złote światło. Zanim parobek zerwał się z ziemi, bogacz klęczał już w szczelinie rozpękniętej skały i z nieopisaną chciwością nurzał ręce w kupie złotych monet. Upajał się ich dźwiękiem i blaskiem do tego stopnia, że w zupełności zapomniał o świecie. Nie zauważył nawet parobka, który stanął obok niego, wyciągnął rękę, wziął z ogromnej kupy garść złota i wsypał do kieszeni. To opamiętało bogacza: — Trzymaj worek, a nie kradnij mojego złota! Śmiał się jakimś piekielnym śmiechem, zgarniał złoto ku sobie i dyszał :z chciwości. Parobek nadstawił worek, a bogacz brał garściami złoto i wrzucał. Nikt nie ozwał się do niego, tylko złoto dźwięczało metalicznie. — Bierz następny! — krzyknął chciwiec i gorączkowo przesypywał złoto z ręki do ręki. — Szkoda, że nie mamy łopaty!... A trzymaj porządnie, bo cię tak spiorę, że się sam nie poznasz!... 215 Chciwiec napełniał worki jeden po drugim. — Gazdo, powinniście już skończyć, bo i tak wszystkiego nie uwiezie-my — powiedział parobek po jakimś czasie. — Nie pleć mi tu, pokrako, tylko trzymaj worek, a nie pyskuj! Kiedy parobek odstawiał na bok dwunasty worek, zazgrzytało coś w skałach i taki huk rozległ się w lesie, jakby sto piorunów uderzyło tuż obok. Parobek cisnął workiem o ziemię i obejrzał się. — Laboga! — krzyknął i stał jak skamieniały. Skała zrosła się z powrotem, po szczelinie śladu nie pozostało. Chciwiec przepadł jak kamień w wodzie. — Kara go spotkała za chciwość, za to, że choć miał dużo, chciał mieć jeszcze więcej... Złoto w workach zamieniło się w kamienie. Parobek wysypał z worków szare kamyczki, potem śmignął po koniach i pojechał do domu. W drodze przypomniał sobie, że włożył do kieszeni garść pieniędzy, więc chciał wyrzucić i te kamyki, ale zobaczył na dłoni lśniące złoto. Serce waliło mu jak młotem, ręce drżały ze wzruszenia. — Jeno garść złotych pieniędzy można wziąć... jeno garść... Jeszcze tego samego dnia wieś dowiedziała się o smutnym końcu chciwca. Ale nikt go nie żałował. Tak już bywa na świecie, że nawet po śmierci nikt nie okaże serca temu, kto go nie miał za życia dla drugich. Ponieważ bogacz nie miał własnej rodziny, cały jego ogromny majątek przypadł szczęśliwemu bratu. Zazdrościli mu ludzie tego nowego, niespodziewanego szczęścia, ale szczęśliwy brat nie był chciwcem. Rozgłosił po wsi, żeby wszyscy biedacy z całej okolicy zebrali się na wielkim podwórzu przed domem bogacza. Przyszło ich dużo. Kiedy już nikt więcej nie przybywał, szczęśliwy brat otworzył mocno kute skrzynie dębowe i połowę złota i srebra rozdzielił pomiędzy biedaków. To samo uczynił z połową pola. A dom bogacza przeznaczył na przytułek dla starców, kalek i chorych, którzy dotąd znikąd nie mieli pomocy. Na ich utrzymanie przeznaczył resztę złota i pola bogacza. Dużo przecież chleba było potrzeba dla starców, kalek i chorych w przytułku. 216 UBOGI I BOGATY Przyszedł raz biedny chłop do bogacza, który akurat liczył pieniądze. Chłopu zaiskrzyły się oczy na widok takiego bogactwa. Bogacz spytał ubogiego: — Chciołbyś ty piniądze? — Na toć bych chcioł! — prawi chłop. — Tak mi powiydz cosik takigo, czymu bych nie uwierzył, a ty piniądze bydą twoi. Chłop namyślił się i mówi: — Mój nieboszczyk tata mioł taki wielki woły, że niż jaskółki przeleciały z jednego roga na drugi, to miały trzy razy młode. Może to być pro wda? — Na toć może! — prawi bogacz. Chłop znów się namyśla i mówi: — Mój ojciec był tesorzym i budowoł taką wysoką wieże. Roz, jak był na samym wyrchu, to mu siykiyra spadła i niż doleciała na ziym, to pięć razy toporzysko zgniło i zaś sie nowe samo nabiło. Wierzycie tymu, czy ni? — To sie wiy, że wierzę! — prawi bogacz. Chłopu było już ciepło, bo mu o te pieniądze chodziło, więc mówi dalej: — Roz zaś padół deszcz. Szełech do łasa. A tak strasznie loło, żech szeł na ślepo, boch na krok nie widzioł przed siebie. I przyszełech na taką wielką łąkę, a tam sie pasło stado świń. Wlezę pomiędzy ty świnie, a tam wóm siedzi taki stary, fusaty pastyrz pod strasznie wielkim strze-choczym. Podziwom sie mu lepszy, i wierzcie mi albo ni, ale byliście to wy, panoczku... — Co to? Jo, taki bogocz, jo pos świnie? — Aha, teraz was móm! — roześmiał się chłop. — Dowejcie mi zaroz ty piniądze! Bogacz otworzył usta, bo się dopiero teraz spostrzegł, że przegrał, a chłop pozbierał pieniądze i szedł wesoło ku chałupie. 217 O SZCZĘŚLIWYM CHŁOPCU Żyli kiedyś dwaj bracia — Adam i Jan. Adam był biednym drwalem i musiał się w lesie żwawo uwijać z toporem, by wyżywić żonę i dwóch chłopców. Jan był najbogatszym gospodarzem we wsi. Posiadał duże gospodarstwo, szmat ziemi, dwie pary koni, liczne stado bydła oraz młyn, do którego przyjeżdżali ze zbożem ludzie z całej okolicy. Jadła i pieniędzy było u Jana pod dostatkiem, a jednak jego liczna służba nieraz uskarżała się na dokuczliwy głód. Gospodyni skąpiła im kawałka chleba, bo chciała jak najwięcej nasknerzyć dla swoich dwóch synków. Pewnej zimy rodzinę Adama spotkało nieszczęście. Najpierw ciężko zachorowała jego żona i wkrótce umarła. Potem drwala przywaliło w lesie ogromne drzewo. Męczył się biedak przez dwa dni, ale nie było już dla niego pomocy. Przed samą śmiercią posłał swego najstarszego syna po brata Jana i prosił go, by zatroszczył się o sieroty. Jan przyrzekł umierającemu, że weźmie chłopców do siebie i będzie o nich dbał, jak o własne dzieci. Po pogrzebie brata Jan zabrał chłopców natychmiast do swego domu. Gospodyni wypadła na męża z gębą, ale uspokoiła się, kiedy mąż powiedział, że sprzeda chałupę zmarłego brata, a chłopców zatrudni w gospodarstwie. I tak się rzeczywiście stało. Starszy chłopiec został odtąd pasterzem licznego stada krów i owiec pasących się na pobliskim groniu. Gorzej było z młodszym Michałkiem. Liczył zaledwie pięć lat i trudno było znaleźć dla niego jakieś zajęcie. Przebywał więc w domu, gdzie go zła ciotka stale obrzucała wyzwiskami. Dokuczali mu również jego dwaj kuzynowie, którzy tylko leniuchowali i całe dnie spędzali na zabawach i gonitwach. Zła gospodyni, widząc, że nie może Michałka nijak wykorzystać w gospodarstwie, zaczęła przemyśłiwać nad tym, jak się pozbyć chłopca. W końcu powiedziała mężowi, żeby go wyprowadził gdzieś w góry i tam pozostawił. Z głodu na pewno nie umrze, bo poziomek wszędzie 218 "w bród i może się nimi żywić. A do jesieni chłopiec podrośnie i może trafi do ludzi, którzy go przygarną. Gospodarz z początku się wzbraniał, ale kiedy poznał, że gospodyni i tak nie ustąpi, przyrzekł poprowadzić Michałka w nieznane. Nazajutrz rano, pod nieobecność gospodyni, włożył wuj do starej kalety ćwierć bochenka razowego chleba, kawałek wędzonej słoniny, potem wziął Michałka za rękę i wyruszył z nim w góry. — Wiesz, synku, tam, gdzieś w głębi lasów, znajduje się jaskinia, gdzie zbójnicy ukryli bogate skarby. Pójdziemy poszukać tego zbójeckiego złota. I szli. Przedzierali się przez gęstwiny, przeskakiwali potoczki, żeby tylko Michałek nie zapamiętał przebytej drogi. Po południu dotarli wreszcie do jakiejś jaskini. Weszli obaj do wnętrza i usiedli na dużych głazach. Gospodarz wydobył z kalety chleb ze słoniną, z kieszeni kozik, podał to wszystko chłopcu i rzekł: — Teraz sobie podjedz, Michałku, ja rozejrzę się po okolicy. Zaczekaj tu na mnie. Kiedy wrócę, pójdziemy dalej. Michałek zabrał się do jedzenia, a wuj wyszedł z jaskini, by już do niej więcej nie powrócić. Chłopiec czekał i czekał, a potem nóż, resztę chleba i słoniny włożył do kalety, zarzucił ją sobie na ramię i wyszedł z jaskini. Chodził po lesie, wołał wuja i płakał, bo wieczór się zbliżał. Ale w pobliżu nie było nikogo. Potem chłopiec zobaczył wejście do innej jaskini i wszedł do niej. Ale tam również wuja nie było. Długim korytarzem posuwał się po omacku naprzód, bo w jaskini było ciemno, że oko wykol. Popłakiwał, wołał wuja i szedł, szedł. Nie wiadomo, jak długo tak błądził, gdy naraz stracił grunt pod nogami i wpadł do jakiegoś dołu. Nic mu się jednak nie stało, bo dno dołu pokrywała gruba warstwa mchu. Chłopiec postanowił tutaj przenocować. Popłakując, ułożył wujową kaletę pod głowę i wkrótce zasnął. Rano, kiedy się obudził, zarzucił kaletę na ramię i poszedł dalej podziemnym korytarzem. Gdzieniegdzie korytarz rozszerzał się w wy- 219 sokie i przestronne pieczary, do których gdzieś z góry sączyło się nikłe światło słoneczne. A Michałek szedł i szedł, aż około południa wydostał się nareszcie z podziemi. Głód setnie mu dokuczał, toteż usiadł zaraz pod ogromnym drzewem tuż koło wytryskującego z ziemi źródełka, wujowym kozikiem ukroił kawałek chleba i słoniny, i zabrał się do jedzenia. Po spożyciu posiłku Michałek powędrował dalej. Pod sam wieczór doszedł do bramy jakiegoś zamku. Brama stała otworem, toteż chłopiec śmiało wkroczył na dziedziniec zamkowy. Michałek spotkał tam jakiegoś starego dworzanina. Pięknie go pozdrowił i zapytał, czy nie widział przypadkiem wuja Jana, który zapodział się gdzieś w lesie. Stary sługa zaprzeczył, potem wziął chłopca za rękę i zaprowadził go do zamkowej komnaty, gdzie na dużym łożu, na futrach niedźwiedzich leżał jakiś brodaty pan. Michałek i jego grzecznie pozdrowił, a ów pan skinął na niego i zapytał: — Jak ci na imię, chłopcze, i skąd jesteś? Michałek opowiedział wszystko dokładnie. I o śmierci rodziców, i o wuju, i o złej ciotce, co mu ciągle dokuczała i zazdrościła jadła, i o tym, żeby wolał do niej nie wracać. A ów brodaty pan shichał chłopca uważnie i głaskał go po jego płowej czuprynie. — Jestem panem tego zamku — rzekł do Michałka. — Żyję tutaj z kilku wiernymi sługami. Jeżeli nie chcesz wrócić do złej ciotki, to pozostań u mnie. Będę ci drugim ojcem. Pozostaniesz, Michałku? — Pozostanę! — wyszeptał chłopiec i przytulił się do dobrego pana tak, jakby to był jego własny ojciec. Odmieniło się teraz życie chłopca. Nie zaznał odtąd głodu, z nowym ojcem wędrował po górach lub jeździł konno po okolicy, w bibliotece zamkowej oglądał książki z obrazkami, nauczył się czytać i pisać, i wielu innych pożytecznych rzeczy. A kiedy ów drugi ojciec zmarł, Michałek stał się panem zamku i całej rozległej posiadłości. Miał już wówczas dwadzieścia lat. Pewnego jesiennego wieczoru zakołatał ktoś do bramy zamkowej. 220 Wkrótce potem służący wprowadził do komnaty siwego, zgarbionego starca. Zabiło na jego widok serce Michałka, bo w przybyłym poznał od razu swego wuja Jana. — Przygarnijcie mnie, miłościwy panie, przygarnijcie na noc. Idę w świat, by u dobrych ludzi wyżebrać kawałek chleba. Mam dwóch synów, jednemu dałem okazały młyn, drugiemu duże gospodarstwo, ale że jestem już stary i sił mi zabrakło do pracy, synowie wypędzili mnie z domu, że nie będą trzymać u siebie darmozjada. Michałek kazał przynieść służącemu na tacy bochen razowego chleba i kawał wędzonej słoniny. Obok chleba położył ów kozik, podarowany mu kiedyś przez wuja, a potem postawił tacę z posiłkiem przed przybyszem. Starzec wziął kozik do drżącej ręki i zapatrzył się weń uważnie. Wspomnienia zawirowały mu w głowie. Chleb razowy, słonina i ten nóż, taki jakiś znajomy... Spojrzał też zaraz na młodego pana, ale Michałek chwycił już starca w ramiona i mówił wielce szczęśliwy: — Poznałem cię od razu, wuju Janie, i ty też mnie już teraz na pewno poznajesz. Michałek jestem... Dalsze słowa były niepotrzebne. Długo trzymali się w ramionach i mocno ściskali. — Nie pójdziesz, wuju, szukać zebranego chleba. U mnie już pozostaniesz na zawsze. Szedłeś wówczas ze mną, małym dzieckiem, szukać bogatego skarbu. I ja ten skarb znalazłem. Był nim dobry pan tego zamku. Przygarnął mnie i wychował jak własnego syna. Wszystko, co mam, otrzymałem od niego. I tym wszystkim z tobą się, wuju, podzielę. A stary wuj Jan nic nie mówił, bo nie potrafił, tylko ocierał załzawione oczy i mocno ściskał Michałka. Dopiero kiedy się uspokoił, opowiedział mu historię swojego życia. Zła ciotka dawno już umarła, synowie jej stali się takimi samymi chciwcami jak ona, a Jasiek, starszy brat Michałka, sam uciekł z ich domu, bo nie mógł znieść krzywd wyrządzanych mu przez ciotkę i kuzynów. Przystał gdzieś na służbę i tam się ponoć ożenił i zamieszkał. — Dobrze, wuju Janie, że znów jesteśmy razem. Chciałbym jeszcze 221 odszukać Jasia i sprowadzić go do siebie z jego rodziną. Nic by mi już potem do szczęścia nie brakowało. I to życzenie Michałka wkrótce się spełniło. Jeszcze przed zimą odszukał brata i sprowadził go do zamku wraz z rodziną. Wkrótce potem Michałek również się ożenił. Odtąd żyły w zamku dwie rodziny. Żyły w zgodzie, toteż szczęście nigdy ich nie opuściło. O JASIU RYBAKU Kiedyś dawno w nędznej lepiance na brzegu błękitnego morza żyła biedna wdowa ze swym synem Jasiem. Syn co dzień zabierał połataną sieć i w przeciekającej łodzi wyjeżdżał na morze łowić ryby. Pewnego razu Jasia spotkało wielkie szczęście. W wyciągniętej z odmętów sieci trzepotała się duża złota ryba. Jaś aż usta rozwarł z ogromnego podziwu: — Taaaka ryba! Ale zaraz potem zdziwił się jeszcze więcej, kiedy owa złota ryba odezwała się ludzkim głosem: — Słuchaj, Jasiu! Widzisz, że nie jestem zwyczajną morską rybą. Błyszczę przecież jak najprawdziwsze dukatowe złoto. Jestem królową wszystkich ryb w tym morzu. Jeśli mnie puścisz wolno i już nigdy w tym morzu ryb łowić nie będziesz, dam ci w nagrodę czarodziejski pierścień. Kiedy ten pierścień włożysz na palec, to sto błyszczących dukatów posypie się z niego na ziemię. Kiedy go zdejmiesz z palca, tyle samo złotych monet znów z dźwiękiem posypie się z niego. I złota ryba rozwarła szeroko swój pyszczek, pokazując Jasiowi złoty pierścionek. — Więc co, przystajesz na moje warunki? — spytała ryba. — Przystaję! — wyszeptał Jaś. — Przyrzeknij więc teraz, że od tej chwili już nigdy więcej w tym morzu nie zarzucisz sieci. 222 — Przyrzekam! — Oto masz pierścień! — rzekła ryba i rozwarła pyszczek, a złoty pierścień w tej samej chwili potoczył się pod nogi Jasia. Rybak podniósł ów czarodziejski pierścień, włożył go na palec,, a w tej samej chwili o przeciekające dno łodzi zadzwoniły sypiące się z pierścienia dukaty. — Dziękuję ci, złota rybko, za twój królewski dar. Wracaj zaraz do swego podwodnego królestwa. I Jaś wysupłał z sieci złotą rybę i ostrożnie puścił ją w morskie odmęty. Potem uradowany pośpieszył do domu. — Nawet małej rybki nie złowiłeś, Jasiu? — spytała w domu stara matka. — Złowiłem, mamo, taaaką złotą rybę, ale ją znowu puściłem do morza. — To będziemy dziś bez obiadu, synku — zatroskała się matka. — Nie będziemy już nigdy głodni, mamo, bo była to ryba niezwykła. Złowiłem do sieci królową wszystkich morskich ryb. Puściłem ją na wolność, za co otrzymałem od niej ten oto czarodziejski pierścień. Spójrz, mamo, co to za pierścień! I jak tylko Jaś zdjął go z palca, na glinianą podłogę lepianki posypał się z pierścienia rzęsisty deszcz złotych monet. — Lobości, synku, tyle złota! — nie mogła wyjść z podziwu stara matka. — Obdzielimy nim wszystkich dokoła, żeby już nigdy nikomu bieda nie dokuczała. — Bierz, matko, i dziel! Niech nasza radość będzie radością wszystkich naszych sąsiadów i znajomych! Niedługo potem rzekł Jaś do matki: — Przyrzekłem złotej rybie, że już nigdy nie wyjdę z siecią na morze. Pójdę więc w daleki świat zobaczyć, jak tam ludzie żyją. Zatroskało się matczyne serce o syna jedynaka, ale że zawsze rozumnie postępował, więc i tym razem matka nie czyniła mu wymówek ani przeszkód. I Jaś powędrował w daleki świat. Po trzech miesiącach przyszedł do królewskiego miasta, gdzie na domach powiewały czarne chorągwie i panowało wielkie przygnębienie.. 223 Od łudzi dowiedział się, że na ich kraj spadło ogromne nieszczęście. Jeżeli do trzech dni nie stanie się cud, wówczas całemu krajowi, jego królowi i obywatelom grozi zagłada. Król sąsiedniego państwa zamierza bowiem splądrować ich kraj. Zagrożonych może uratować od zguby tylko bogaty okup w złotych dukatach. Król i wszyscy mieszkańcy całego kraju znieśli do królewskiego skarbca wszystkie swe dukaty, ale ogromnie dużo złota brakuje jeszcze do sumy, jakiej zażądał napastnik. Za trzy dni upłynie termin złożenia okupu. Gdyby stał się cud i ktoś złożyłby do skarbca brakujące złoto, kraj byłby uratowany. Ale cud taki się nie zdarzy, chociaż król przyrzekł własną córkę temu, kto jego kraj uratuje od zguby. Jaś pokiwał głową, słysząc te wszystkie ponure wieści, i natychmiast kazał zaprowadzić się do króla. — Dowiedziałem się, królu, że tobie i twemu ludowi grozi wojna. Żal mi was wszystkich, dlatego pragnę wam pomóc. Zamknij mnie tylko przez te trzy dni w swym skarbcu, a postaram się, aby złota było tam pod dostatkiem. Uradowany król chętnie spełnił życzenie Jasia. A kiedy minęły owe trzy dni, cały skarbiec wypełniony został po brzegi złotymi dukatami. Ogromna radość zapanowała w całym kraju. Z domów poznikały czarne chorągwie, ludzie nosili uśmiech na twarzach, król szalał z radości. Złote dukaty wsypano do worków, załadowano na ciężkie wozy i powieziono zachłannemu sąsiadowi. Kraj został uratowany od zagłady. W zamku odbyło się huczne wesele Jasia z królewską córką. Zaraz po weselu młoda żona zaczęła wypytywać Jasia, w jaki sposób w przeciągu trzech dni potrafił wypełnić skarbiec dukatami. Jaś, że to żadnych tajemnic nie chciał mieć przed żoną, opowiedział jej o czarodziejskim pierścieniu. Nie opłaciła się jednak szczerość Jasiowi. Jego młoda żona, opętana żądzą złota, zabrała Jasiowi czarodziejski pierścień, męża zaś kazała spętać żołnierzom, wyprowadzić potajemnie do lasu i tam zgładzić. Żołnierze ulitowali się jednak nad niewinnym, bo pamiętali, że niedawno uratował ich od wojny, więc go puścili wolno. Musiał im tylko przyrzec, że już nigdy nie wróci do królewskiego miasta. 224 I Jaś znów ruszył w daleki świat. Po jakimś czasie przyszedł do ogromnego lasu. Musiało się tam dziać coś niezwykłego, bo z jego głębi dochodziły jak gdyby ciężkie grzmoty. Kiedy Jaś dotarł do środka owego lasu, zobaczył trzech olbrzymów walczących z sobą. Wyrywali oni z pobliskich skał ogromne głazy i ciskali nimi jeden w drugiego. Stąd pochodziły owe grzmoty. Kiedy olbrzymi, zmęczeni setnie zaciekłą walką, wypoczywali w cieniu, Jaś podszedł do nich i spytał o powód niezgody. Okazało się, że każdy z braci-olbrzymów chciał mieć cały ten las wyłącznie dla siebie. — A dlaczego? Czy tak postępują rodzeni bracia? Czy jeszcze nigdy nie słyszeli o zgodzie? Brat bratu powinien pomagać, a nie głazami ciskać w siebie nawzajem! Olbrzymi zastanowili się nad słowami Jasia, potem powiedzieli, że ma rację i podali sobie ręce na wieczną zgodę. Każdy z nich dał Jasiowi coś na pamiątkę: czapkę, co go uczyni niewidzialnym, stoliczek, co go z miejsca na miejsce przenieść potrafi, i buty siedmiomilowe, co w nich szmat świata przemierzyć można w oka mgnieniu. Pod wieczór Jaś pożegnał braci-olbrzymów, wzuł siedmiomilowe buty, za pazuchę wsunął czapkę-niewidkę, usiadł na stoliku i rzekł: Stoliczku pięknie rzeźbiony, nieś mnie zaraz do mej żony! A stoliczek tylko wiuuu! i już był ponad królewskim miastem. W mig potem wiuuu! i wylądował w komnacie młodej królewny. Aż jej dech zaparło, kiedy obok siebie zobaczyła swego męża. Jak nie krzyknie: — Hej, strażnicy, łapcie go i do więzienia z nim zaraz! Ale Jaś tylko czapkę-niewidkę włożył na głowę i natychmiast znikł wszystkim z oczu. Kiedy strażnicy wyszli z komnaty, Jaś ukazał się znowu żonie: — Oddaj mi zaraz mój czarodziejski pierścień! Królewna znów wezwała strażników. Ale Jaś w czapce-niewidce śmiał się do rozpuku z ich daremnej bieganiny po komnacie. Kiedy królewna zrozumiała, że w żaden sposób nie uwięzi swego 225 męża, pogodziła się z nim i zwróciła mu czarodziejski pierścień. Zaczęła schlebiać Jasiowi, by sobie znowu zyskać jego względy. W jakiś czas później rzekła królewna do męża: — Słyszałam, Jasiu, że w dalekiej krainie znajduje się diamentowa dolina. Pełno w niej wspaniałych diamentów, o jakich od dawna marzę. Wybierzmy się w tamte strony na twym czarodziejskim stoliczku. Jaś chętnie się zgodził. Usiedli na czarodziejskim stoliczku. Jaś rzekł: Do doliny diamentowej nieś, stoliczku, mnie i żonę! A stoliczek tylko wiuuu! i już był ponad diamentową doliną. W mig potem wiuuu! i wylądował tuż obok dużej gromadki wspaniałych diamentów. Królewnie aż dech zaparło z chciwości, kiedy zobaczyła diamenty. Bez słowa pozbierała wszystkie, wszyściutkie lśniące kamyczki. Usiedli potem oboje na czarodziejskim stoliczku, a Jaś rzekł: Ponad ziemią, nad lasami, nasz stoliczku, wracaj z nami! A stoliczek tylko wiuuu! i już był wysoko ponad diamentową doliną. Ale w tym oka mgnieniu królewna krzyknęła głośno: — Najpiękniejszy i największy diament spadł mi na ziemię. Wróćmy poń, Jasiu, bo do śmierci jego straty nie odżałuję! Jaś rzekł do stoliczka: Nie ma kamyczka lśniącego, wróć, stoliczku, wróć po niego! A stoliczek tylko wiuuu! i już był znowu w diamentowej dolinie. Jaś zeskoczył na ziemię i począł pilnie szukać zguby. Tymczasem królewna, co wcale diamentu nie zgubiła, tylko chciała się pozbyć niewygodnego męża, rzekła do stoliczka: 226 <*r: I Nad lasami, ponad ziemią, mój stoliczku, wracaj ze mną! A stoliczek tylko wiuuu! i już był wysoko ponad diamentową doliną. W mig potem wiuu! i stoliczek był ponad królewskim miastem i wylądował w komnacie królewny. Jaś pozostał na ziemi. Rozejrzał się po diamentowej dolinie. W pobliżu rosły dwie rosochate jabłonie. Na jednej rumieniły się duże pachnące jabłka, na drugiej wisiały niepozorne płonki. Na widok soczystych owoców Jaś poczuł pragnienie, więc podszedł do drzewa z dużymi jabłkami, zerwał jedno i zjadł ze smakiem. Ale co raz ugryzł, czuł, że się coś niezwykłego z nim dzieje. Naraz spostrzegł, że zamienił się w dużego włochatego kozła. Przerażony Jaś krzyczał z rozpaczy, ale zamiast ludzkiego głosu od pobliskich skał odbijało się echo koziego beczenia. Naraz tknęła go szczęśliwa myśl, by spróbować owocu z drugiego drzewa. I o dziwo, gdy tylko ugryzł cierpkiej płonki, zaraz poczuł,, że odzyskuje ludzką postać. — A więc to takie jabłka rosną w diamentowej dolinie! — zdziwił się Jaś, a potem zerwał jeszcze do kieszeni kilka soczystych jabłek i taką samą ilość cierpkich płonek. Szczęściem Jaś miał na nogach siedmiomilowe buty. Przed zachodem słońca dotarł do królewskiego miasta. Noc spędził w miejskiej oberży. Nazajutrz rano Jaś przestroił się w wędrownego kupca, jabłka z diamentowej doliny włożył do koszyka i poszedł na zamek. Królewnie, co właśnie spacerowała w ogrodzie zamkowym, zapachniały rumiane jabłka i od razu wszystkie zakupiła. Jaś uśmiechnął się z zadowolenia, schował do kieszeni otrzymane za jabłka pieniądze i szybko się ulotnił. Tegoż dnia herold królewski ogłosił w mieście, że królewna przemieniła się w kozę. Kto jej przywróci ludzką postać, otrzyma dużą nagrodę. Na to tylko Jaś czekał. Z przydrożnej tarniny uciął sękatą rózgę, włożył do kieszeni owe cierpkie płonki i pośpieszył na zamek. — Zaraz przywrócę królewnie ludzką postać. Będzie to jednak bardzo bolesne leczenie, dlatego pozostawcie mnie sam na sam z królewną —- 227 rzekł Jaś do służby. Kiedy służba odeszła, Jaś zdjął wąsy i perukę, i zwrócił się do królewny: — Widzisz, kochana żono, jaka sroga kara cię spotkała! Mogę ci przywrócić ludzką postać, ale będzie to okrutnie bolało. Albo może już chcesz pozostać na zawsze kozą? — Beee, beee! — beczała królewna i ruchem głowy zaprzeczała słowom męża. — A więc dobrze, przywrócę ci ludzką postać. Uczynię to jednak tylko pod warunkiem, że już na zawsze wyzbędziesz się chciwości, że czarodziejski pierścień, stoliczek, czapkę-niewidkę i siedmiomilowe buty zamkniemy w skarbcu królewskim, a my będziemy żyli w najlepszej zgodzie. — Beee, beee! — beczała królewna i kiwała głową na znak zgody. Jaś wziął więc tarninową rózgę i wyłoił kozie skórę. A koza beczała tak przeraźliwie, że Jasiowi aż w uszach dzwoniło. W końcu podał jej najmniejszą płonkę. Po jej schrupaniu na środku komnaty znów stanęła królewna w swej ludzkiej postaci. Rzuciła się Jasiowi na szyję, przeprosiła go za wszystkie wyrządzone przykrości i mocno uścisnęła. Uradowany Jaś zaniknął w skarbcu wszystkie czarodziejskie przedmioty, sprowadził starą matkę na zamek i odtąd żyli wszyscy szczęśliwie długie, długie lata. JAK SIĘ JANEK WYUCZYŁ CZARODZIEJSKIEGO RZEMIOSŁA W chacie na skraju wioski rozgościła się bieda. Ojciec rodziny niedawno umarł, a matka z dziećmi nie miała z czego żyć. Janek, najstarszy syn wdowy, był zgrabnym i zdolnym chłopakiem. Matka postanowiła oddać go w najbliższym mieście do nauki rzemiosła. Po odbytym terminie, jako czeladnik, będzie mógł pomagać w utrzymaniu rodziny. 228 Rano matka powiedziała synowi, co umyśliła w nocy. Zaraz po skromnym śniadaniu wybrali się z domu. Szli długo miedzami i polnymi drogami. Około południa postanowili wypocząć, bo kilkugodzinna droga zmęczyła ich setnie. Dokuczało im też pragnienie. Niedaleko rozciągał się duży las. Odpoczną w cieniu drzew. W lesie, o kilka kroków od drogi, znajdowało się źródełko. Koło niego zjedli oboje po skibce chleba, zapili chłodną wodą, a potem, kiedy matka wypoczywała, Janek poszedł w głąb lasu poszukać soczystych jeżyn. W pewnej chwili zobaczył jakiegoś obcego człowieka ukrytego za krzakiem. Na głowie miał kapelusz z szeroką strzechą, w ręce trzymał długi sznur. Patrzył uporczywie na Janka i złośliwie się uśmiechał. Chłopiec rzucił się do ucieczki. W tej chwili świsnęło coś w powietrzu. Janek, omotany sznurem, stanął jak wryty i wołał o pomoc. Po chwili przybiegła z wielkim narzekaniem matka. Ze łzami w oczach prosiła nieznajomego, żeby jej chłopcu nie czynił żadnej krzywdy. Ów człowiek uśmiechnął się tylko, zwinął sznur, a potem jął wdowę uspokajać, że jej chłopcu nie uczyni nic złego. Kiedy się dowiedział, że Janek idzie do miasta, by tam u jakiegoś mistrza krawieckiego wyuczyć się rzemiosła, odezwał się do wdowy: — Wcale nie musicie iść do miasta. Jestem krawcem i właśnie szukam chłopca do nauki. Pracy mam wiele i koniecznie potrzebuję pomocnika. A potem, zwracając się do chłopca: — Pójdź do mnie! Za trzy lata będziesz krawcem, jakiego nie ma daleko szeroko. Janek chętnie się zgodził. Potem wdowa pożegnała się z synkiem i nieznajomym. Uradowana wróciła do domu. Tymczasem ów człowiek prowadził chłopca bezdrożami, schodził ze ścieżek i kluczył po zagajnikach. Chodziło mu o to, żeby Janek nie zapamiętał przebytej drogi. Nieznajomy wcale nie był krawcem, lecz czarownikiem. Powiedział o tym Jankowi, kiedy już byli niedaleko czarnoksięskiej jaskini. Chłopiec zrozumiał teraz, że stąd nie trafi do matki łatwo. W jaskini znajdowało się kilku młodych chłopców, tak samo pod- 229 stępnie jak Janek zwerbowanych przez czarownika. Wszyscy uczyli się najróżniejszych sztuczek i czarów. Starsi z nich cieszyli się na myśl o bliskim wyzwoleniu, ale reszta chodziła smutna. Co dzień od wczesnego rana do późnej nocy trwała nauka i praca. Ledwie tylko świtać zaczęło, już czarownik budził chłopców. Wstawali bez szemrania, bo dobrze wiedzieli, że z mistrzem nie ma żartów. Po skromnym śniadaniu, które zawsze składało się z surowych grzybów, leśnych jagód i wody źródlanej, zabierano się do codziennych zajęć. Chłopcy zbierali w lesie zioła i grzyby trujące, łapali złote muszki, barwne motyle lub szare ćmy: pyłku z ich skrzydełek potrzebował mistrz do swych czarodziejskich maści. Później, aż do samej nocy, uczyli się najrozmaitszych sztuczek: jak szybko przedzierzgnąć się w niepozorny kamień, w suchą gałązkę, w nietoperza, konia, ptaka lub jakiś martwy przedmiot. Musieli również umieć naśladować głosy leśnych zwierząt i ptaków, rżenie koni, ryk krów, beczenie owiec i pianie kogutów. Trzy razy w roku zabierał czarownik swych uczniów na popisy. O północy świsnął na palcach. Jeszcze echo w odpowiedzi poświstywało po lesie, a już przed jaskinią stało kilka czarnych koni. Mistrz i jego wychowankowie dosiadali rumaków. Potem wszyscy pędzili galopem na miejsce czarodziejskich popisów. W nieprzejrzanej puszczy, gdzie jeszcze nigdy nie stanęła noga ludzka, na środku rozległej łąki wznosiła się urwista skała. Na samym jej wierzchołku stało czarne zamczysko, siedziba króla czarowników. Ze wszystkich stron świata zjeżdżali tutaj trzy razy w roku jego podwładni ze swymi uczniami. Król zasiadał na wspaniałym tronie i przyglądał się popisom. Chłopców chwalił lub ganił. Po zachodzie słońca czarownicy rozjeżdżali się do swoich sadyb. Minęły w ten sposób trzy lata. Janek został czarownikiem. Po upływie tego czasu chłopcy mieli prawo do wyzwolenia. Czarownik jednak przywracał wolność tylko temu, kogo rozpoznała jego własna matka. A to wcale nie było rzeczą łatwą, bo czarownik zamieniał wszystkich chłopców w stado jednakusieńkich gołębi. Spośród nich mogła wybierać. Jeśli wskazała na swego chłopca, był wolny. W przeciwnym razie chłopiec musiał pozostać u czarownika na dalszy rok. 230 I, Janek myślał często o matce i swym wyzwoleniu. Pewnego dnia przedzierzgnął się w jaskółkę i poleciał do rodzinnej chaty. Tam przybrał ludzką postać i pobiegł do matki. Radosne było ich powitanie. Potem Janek posmutniał i opowiedział matce, jak to było z tym krawiectwem. Jutro matka powinna wybrać się do czarownika i zażądać uwolnienia syna. Czarownik zamieni wszystkich chłopców w gołębie. Janek opuści trochę prawe skrzydło, ażeby go matka łatwiej rozpoznała. Następnego dnia, wraz ze świtem, wybrała się matka po syna. Pod wieczór stanęła przed jaskinią czarownika. — Przychodzę po mego Janka, którego trzy lata temu wzięliście do nauki. Termin się skończył. — Dobrze, oddam wam syna, tylko musicie go rozpoznać — rzekł czarownik i świsnął przeraźliwie na palcach. W tej chwili sfrunęła przed jaskinię chmara jednakusieńkich gołębi, które szybko dziobały groch rzucony przez czarownika. — Pomiędzy tymi gołębiami jest również wasz Janek. Wybierajcie! Wdowa uważnie przyglądała się gołębiom. Naraz zobaczyła jednego z opuszczonym skrzydłem. — Tego mi dajcie! — rzekła do czarownika. W tej samej chwili wskazany gołąb przybrał ludzką postać, a reszta odfrunęła. Janek był wolny. Radość zawitała do chaty na skraju wioski. Janek wcale nie uprawiał czarodziejskich sztuczek, tylko całymi dniami razem z matką i rodzeństwem krzątał się koło domu lub pracował na niewielkim skrawku pola. Wuj Janka, który był właścicielem chaty zamieszkałej przez wdowę i jej dzieci, wezwał pewnego razu chłopca do siebie, kazał mu poszukać sobie pracy i spłacić pewną sumę pieniędzy za chałupę i przylegający do niej skrawek pola. Janek rzekł chciwemu wujowi, że zaraz w przyszłym tygodniu pójdą na targ do miasteczka. Tam przedzierzgnie się w wołu, wuj sprzeda go jakiemuś bogaczowi, a potem gdzieś w bocznej uliczce Janek przybierze z powrotem ludzką postać i wróci na targowisko. Powtórzą tę 231 sztukę kilka razy, aż utargowanych pieniędzy wystarczy na spłatę długu. Gdyby jednak podczas targowania się z kupcem wół okazywał zaniepokojenie, wówczas wuj za żadną cenę nie powinien sprzedać go owemu kupcowi. Janka spotkałoby okropne nieszczęście. Na targowisku panował ruch i zgiełk. Chciwy wuj już siedem razy sprzedał Janka przedzierzgniętego w wołu, ale pieniędzy wciąż mu było za mało. Ósmy kupiec, okropnie zasapany, zdjął z głowy kapelusz z szeroką strzechą, otarł rękawem spocone czoło, a potem bacznie przyglądał się wołowi, który przeraźliwie ryczał. Chciwy wuj przypomniał sobie ostrzeżenie Janka, ale otrzymał za wołu od kupca tyle pieniędzy., że od razu pozbył się skrupułów i sprzedał chłopca. Uradowany czarownik, bo on był tym ósmym kupcem, zaraz zaprowadził szarpiącego się wołu w boczną uliczkę, tam przemienił go w rumaka, dosiadł i galopem popędził w stronę czarnego zamczyska na urwistej skale, gdzie mieszkał król czarowników. W zatęchłych lochach znajdowała się przestronna stajnia. Stały tam cztery ogniste rumaki, każdej chwili gotowe do drogi. W owej stajni na uboczu przykuto łańcuchami Janka zaczarowanego w konia. Trzy razy dziennie, zamiast posiłku, bito go niemiłosiernie za sprzeniewierzenie się czarodziejskiemu rzemiosłu. Konik z dnia na dzień opadał z sił i umierał powoli z głodu i pragnienia. Pewnego dnia przechodziła koło stajni służąca króla czarowników, a posłyszawszy bolesne postękiwania konika, weszła do środka. Ulitowała się nad ginącym zwierzęciem. Przyniosła mu wody i pachnącego siana, ale konik nie spojrzał nawet na to, tylko ludzkim głosem począł się żalić nad swym położeniem: — Jestem człowiekiem zaczarowanym w konia, ale mam moc przybrania ludzkiej postaci, tylko te łańcuchy tę moc we mnie zabijają. Pomóż mi, pomóż! Służąca rozejrzała się najpierw bacznie wokoło, a potem szybko uwolniła więźnia z łańcuchów i uciekła ze stajni. Janek przybrał zaraz ludzką postać, najpiękniejszego rumaka cichaczem wyprowadził poza mury zamkowe, wskoczył na niego i popędził w strony rodzinne. W czarnym zamczysku wkrótce zauważono ucieczkę więźnia. Za zbiegiem ruszyła pogoń. Janek uciekał bez wytchnienia. 232 Połowę drogi miał już za sobą, kiedy daleko w tyle, w tumanie kurzu, rozpoznał ścigających. Daleko przed nim zarysował się las. Byle tylko dopaść do niego! W lesie Janek przedzierzgnął się we wróbla i uciekał dalej. Ale ścigający spostrzegli podstęp zbiega i w mig chmara wron uganiała się za nim. Wróbel przemienił się w jaskółkę, a wrony w jastrzębie. Potem Janek przedzierzgnął się w mysikrólika, a jastrzębie w chmarę wróbli. Odległość pomiędzy mysikrólikiem a chatą, stojącą na skraju wioski,, zmniejszała się gwałtownie, ale wróble były coraz bliżej. Żeby tylko dopaść chaty! Wdowa z dziećmi kopała w ogrodzie. Naraz wszyscy posłyszeli szum i zobaczyli malutkiego mysikrólika uciekającego ostatkiem sił przed zgrają zażartych wróbli. Zbieg schronił się w wysokiej trawie, a wróble obsiadły rosochatą jabłoń. Raz po raz któryś z nich sfruwał z gałęzi i z przeraźliwym ćwierkaniem nacierał na przykucniętego do ziemi mysikrólika. To oburzyło jednego z synków wdowy, który porwał kamień i rozpędził krzykliwe wróbliska. Radosne było powitanie Janka z matką i rodzeństwem. Teraz już na zawsze pozostanie w domu. W chacie na skraju wioski rozgościło się szczęście, a bieda, która tam dotąd gospodarowała, musiała powędrować w świat. O CZTERECH RUMAKACH Żył kiedyś stary góral z żoną i trzema synami w mizernej chałupce pod groniem. Bieda była u nich wiecznym gościem i do syta nigdy się nie najedli, bo na niewielkim skrawku pola więcej było kamieni aniżeli w żniwa chudych owsianych kiosków. Ale stara matka potrafiła z mąki owsianej upiec tyle placków, że wystarczyło dla całej rodziny przez calutki rok. Żyli więc Jurek, Paweł i Adam ze swymi starymi rodzicami w bie- 233 dzie, ale i w zadowoleniu ze swego skromnego i spokojnego życia. Ten ich spokój i zadowolenie zakłóciło pewnego lata coś niezwykłego. Jakiś nieznany szkodnik zjadł i doszczętnie stratował czwartą część ich dojrzewającego owsa. Wszystkich domowników nawiedziły od razu czarne myśli, rozważali, co ich czeka w zimie i na przednówku. — Nie wiem — rzekł zmartwiony góral — co to był za szkodnik, który płot wysoki ogradzający pole zdołał przeskoczyć i tyle owsa nam zniszczyć. Od dziś co noc będziecie kolejno pilnowali, żeby go odpędzić lub schwytać. Ty, Jurku, jako najstarszy, pójdziesz pierwszy. Wieczorem włożył Jurek za pazuchę mały placek owsiany i poszedł pod las pilnować owsa. Koło północy, kiedy głód coraz bardziej mu dokuczał, a sen kleił powieki, wyjął placek zza pazuchy i jadł. W tej samej chwili wybiegła z nory szara myszka, zwabiona tutaj zapachem świeżego placka, stanęła przed Jurkiem na tylnych nóżkach, a przednimi łapkami prosiła o kawałek jadła. — Zmykaj do dziury! — zawołał zgorszony i odpędził ją kamieniem. Potem jadł dalej powoli swój placek i ani się spostrzegł, gdy zasnął. O świcie Jurek ocknął się ze snu i ze zgrozą stwierdził, że połowa owsa jest zjedzona i doszczętnie stratowana. — Oj, synku, synku, nie potrafiłeś się wywiązać z zadania — strofował śpiocha zmartwiony góral, kiedy dowiedział się o nowej szkodzie. A gdy nadszedł wieczór, ojciec rzekł do Pawła: — Dziś ty, Pawliczku, pójdziesz pilnować owsa. Jeno nie uśnij znowu i nie zaniedbaj swego obowiązku! Wieczorem włożył Paweł za pazuchę mały placek owsiany i poszedł pod las pilnować owsa. Koło północy, kiedy głód coraz bardziej mu dokuczał, a sen kleił powieki, wyjął placek zza pazuchy i jadł. W tej samej chwili wybiegła z nory szara myszka, zwabiona tutaj zapachem świeżego placka, stanęła przed Pawłem na tylnych nóżkach, a przednimi łapkami prosiła o kawałek jadła. — Zmykaj do dziury! — zawołał zgorszony i odpędził ją kamieniem. Potem dalej jadł powoli swój placek i ani się spotrzegł, gdy zasnął. O świcie Paweł ocknął się ze snu i ze zgrozą stwierdził, że już trzy czwarte zagona były zjedzone i doszczętnie stratowane. 234 — Oj, synku, synku, również ty nie potrafiłeś się wywiązać z zadania — strofował drugiego śpiocha zmartwiony góral, kiedy dowiedział się 0 nowej szkodzie. A gdy nadszedł wieczór, rzekł ojciec do Adama: — Dziś ty, Adamku, pójdziesz pilnować owsa. Jeno nie uśnij znowu 1 nie zaniedbaj swego obowiązku! Wieczorem włożył Adam za pazuchę mały placek owsiany i poszedł pod las pilnować owsa. Koło północy, kiedy głód coraz bardziej mu dokuczał, a sen kleił powieki, wyjął placek zza pazuchy i jadł. W tej samej chwili wybiegła z nory szara myszka, zwabiona tutaj zapachem świeżego placka, stanęła przed Adamem na tylnych nóżkach, a przednimi łapkami prosiła o kawałek jadła. — Masz tu, głodne biedactwo! — użalił się Adam nad myszką, ułamał sporą okruszynę i rzucił w stronę nory. Myszka migiem zjadła rzucony przysmak i poprosiła o dalszy kawałek. — Jeszcześ głodna, biedulko? — rzekł Adam, znów ułamał sporą okruszynę i rzucił myszce. Kiedy ją zjadła ze smakiem, stanęła na tylnych nóżkach przed Adamem i rzekła ludzkim głosem: — Pięknie ci, Adamku, dziękuję za ofiarowany przysmak. Bracia twoi odpędzili mnie kamieniami, kiedy ich prosiłam o okruszynę placka. Dlatego obaj nie wywiązali się ze swoich zadań. Ty masz dobre serce, więc ci pomogę. Słuchaj teraz dobrze! Adam, ogromnie zdumiony, bo nigdy nie słyszał mówiącej po ludzku myszy, nastawił uszu. — Zaraz po północy — mówiła dalej myszka piskliwym głosikiem — przybiegną tutaj z lasu cztery rumaki, przeskoczą ogrodzenie, żeby się napaść i swymi kopytami stratować doszczętnie resztę dojrzewającego owsa. Te cztery rumaki to są zaczarowani czterej królewicze. Rumaki mają złote uzdy, które zdejmą przed przeskoczeniem płotu i złożą je pod najbliższym świerkiem. Ty pilnie uważaj, owe złote uzdy podnieś z ziemi i już ci żaden z rumaków nie ucieknie. Tylko nie zaśnij! Potem myszka zniknęła w norze, a Adam ukrył się w pobliżu świerka i czekał na rumaki. Ale ani się spostrzegł, kiedy i on zasnął. W ostatniej chwili zbudziła go szara myszka, która swymi ząbkami tarmosiła go za włosy. Ze zgrozą spostrzegł, że trzy rumaki galopują już do lasu, tylko 235 czwarty, kulawy na prawą tylną nogę, z trudem stara się przeskoczyć ogrodzenie pola. — Coś ty zrobił, Adamku! — strofowała go myszka. — Porwij przynajmniej uzdę tego ostatniego rumaka! Skoczył Adam na równe nogi, podniósł spod świerka uzdę kulawego rumaka, otworzył furtkę i wszedł do ogrodzenia. Kulawy rumak stał już spokojnie ze spuszczoną głową. Adam o mało nie wybuchnął płaczem. Wszystek owies był zjedzony i doszczętnie stratowany. — Ach, com ja uczynił! Ja się też nie wywiązałem ze swojego zadania. Jak mi teraz stanąć przed ojcem! Ledwie wypowiedział te słowa, rzekł do niego schwytany rumak ludzkim głosem: — Teraz, Adamku, obaj jesteśmy w kłopocie. Ani ty, ani ja nie mamy po co wracać do domu. Załóż mi złotą uzdę na głowę, siądź na mnie i pojedziemy w świat. Pierwej mi jednak wyciągnij wielki cierń z prawego kopyta tylnej nogi. Wkrótce potem ruszyli w świat. Przed każdą górką Adam zeskakiwał na ziemię, żeby ulżyć rumakowi. Nazajutrz przyjechali do królewskiego miasta, gdzie panował wielki smutek. Adam wkrótce się dowiedział, że król umiera i że mogłaby go uzdrowić tylko żywa woda ze szklanej góry. Król kazał ogłosić w całym państwie, że kto mu przyniesie dzbanek żywej wody ze źródła na szklanej górze, ten otrzyma w nagrodę córkę królewską za żonę i pół królestwa w posiadanie. — Wiesz co, Adamku — rzekł rumak — spróbujmy pojechać po tę żywą wodę na szklaną górę! I pojechali. U stóp szklanej góry było ogromne zbiegowisko rycerzy, giermków i zwykłych gapiów. Rycerze próbowali na swych koniach dostać się na szczyt szklanej góry, ale wszelkie ich wysiłki były daremne. — Dobrze mnie najpierw napaś i napój, Adamku, a potem spróbujemy szczęścia — rzekł rumak do swego nowego pana. Kiedy tak się stało, dosiadł Adam rumaka, rozpędził się — hop! hop! hop! i już byli na samym szczycie szklanej góry. 236 Pod rozłożystym drzewem, rosnącym tuż koło źródła żywej wody, stał złoty dzbanek. Adam zeskoczył na ziemię, z wdzięczności poklepał konia po szyi, potem nabrał pełny dzbanek żywej wody, dosiadł rumaka i w skok ruszyli na zamek królewski. Skutek żywej wody był piorunujący. Król po pierwszym łyku otworzył oczy, zarumienił się, roześmiał wesoło i wyskoczył z pościeli jak jeleń. Zebrana wokół rodzina i świta królewska najpierw zaniemówiła z wrażenia, a potem razem z królem zaśmiewała się, skakała i klaskała z ogromnej radości. Takiej uciechy dawno już w zamku królewskim nie przeżywano. Wkrótce potem Adam został zięciem królewskim i następcą tronu. Po uroczystościach weselnych rzekł rumak do Adama: — Mam prośbę do ciebie, Adamku. Jeśli jesteś prawdziwym moim przyjacielem, zetnij mi mieczem głowę. Adam najpierw zaniemówił, potem się rozpłakał, ale że był prawdziwym przyjacielem rumaka, więc szybko spełnił jego prośbę. Skoro tylko ścięta głowa upadła na posadzkę, przed Adamem zamiast rumaka stanął urodziwy królewicz. Obaj przyjaciele rzucili się w ramiona. — Wyzwoliłeś mnie, Adamku, z czarodziejskiej mocy okrutnego czarnoksiężnika. Dzięki ci za twoje dobre serce. Razem z trzema moimi braćmi musieliśmy cierpieć w końskiej postaci od wczesnego dzieciństwa aż do dnia dzisiejszego. Jestem pewien, że i z nich spadł dzisiaj czarodziejski zły urok. Pozwól mi teraz odejść do mojego kraju, do moich rodziców i braci. Żegnaj, przyjacielu! A potem co nastąpiło? Adam sprowadził na zamek królewski swoich rodziców i braci, i odtąd żyli znów razem długo i szczęśliwie. 237 LEŚNY CZŁOWIEK Bardzo dawno temu żył w pewnym kraju król z królową i królewiczem. Niedaleko zamku rozciągała się niezbadana, odwieczna puszcza. Nikt z ludzi nie był jeszcze w jej środku, bo musiało by się mieć skrzydła wytrwałe jak orzeł i szybkie jak jaskółka, żeby móc za rok tę puszczę oblecieć dokoła. Żyły w niej dzikie zwierzęta, na które król często urządzał polowania. Z daleka zjeżdżali wówczas rycerze, a po skończonych łowach odbywały się na dziedzińcu zamkowym harce i turnieje rycerskie. Pewnego dnia na zamku umilkły trąby, ucichły okrzyki i wiwaty. Rodzony brat króla i jego giermek nie powrócili z polowania. Pewnie spotkało ich jakieś nieszczęście. Król przerwał turnieje. Rycerze ruszyli do puszczy na poszukiwania. Tydzień minął, a po zaginionych nie znaleziono nawet śladu. Dopiero jeden z rycerzy, który ostatni wrócił z puszczy, przyniósł królowi straszną wiadomość. Kiedy przejeżdżał koło niewielkiego jeziorka w głębi puszczy, zsiadł z konia i puścił go wolno, by sobie skubnął soczystej trawy i ugasił pragnienie w jeziorku. Wówczas z wody wysunęła się jakaś kosmata ręka, schwyciła konia za uzdę i wciągnęła w głębinę. Był to pewnie jakiś potwór leśny, żyjący w głębi jeziora. To pewnie on zgładził ze świata królewskiego brata i jego giermka. Cały kraj okrył się żałobą. Na basztach zamku załopotały czarne chorągwie. Zaraz nazajutrz król z rycerstwem i służbą ruszyli do puszczy, by schwytać leśnego potwora. Zatamowano dopływ wody do jeziorka. W podwieczór zobaczono szamocącego się w mule potwora. Kilku śmiałków zbliżyło się do niego z powrozami w ręku. Wkrótce omotanego poniesiono triumfalnie na zamek. Na dziedzińcu zamkowym kazał król zbudować dużą klatkę z prętów żelaznych i zaniknąć w niej leśnego więźnia. Czas mijał. Synek króla bawił się często na dziedzińcu ojcowskiego zamku. Najulubieńszą zabawką królewicza była złota kula. Chłopiec rzucał nią 238 w górę lub toczył po kamienistej posadzce. Raz podczas zabawy złota kula wpadła do klatki leśnego człowieka. Zmartwiony chłopczyk zwrócił się nieśmiało do więźnia: — Proszę cię, leśny człowieku, oddaj mi moją złotą kulę! — Dobrze, ale otwórz drzwi mego więzienia. — Nie mogę, ojciec surowo zabronił wszystkim zbliżać się do klatki. — W takim razie nie oddam zabawki! Chłopczyk odszedł smutny. Nazajutrz również na próżno prosił potwora o złotą kulę. Kiedy następnego dnia chłopiec po raz trzeci podszedł do klatki^ rozpłakał się. — Nie płacz — przemówił leśny człowiek. — Oddam ci zabawkę. — Oddaj, bardzo proszę! — uśmiechnął się uradowany królewicz. — Ale otwórz drzwi mego więzienia! — Nie mogę! Ojciec i mnie surowo zakazał zbliżać się do twej klatki. — Dziś nie ma twego ojca w zamku, wyjechał gdzieś daleko — kusił chłopca leśny człowiek. — Tak, wyjechał, ale zabrał klucz z sobą. — Nie zabrał! Klucz wisi w jego sypialni. Idź, przynieś go, a dostaniesz zabawkę! Chłopiec, jak gdyby go coś opętało, poszedł do królewskiej sypialny zabrał duży żelazny klucz i wrócił na dziedziniec. Nie zauważony przez nikogo odemknął żelazne drzwi klatki. Potwór był wolny. Oddal chłopcu złotą kulę i skierował się do wyjścia. Teraz dopiero królewicz zrozumiał, co zrobił. Klatka stała otworem. Znowu wszyscy ludzie w okolicy żyć będą w wiecznej trwodze o swoj& życie, a król na pewno dowie się, kto wypuścił potwora, i surowo ukarze winowajcę. Chłopiec rozpłakał się i prosił leśnego człowieka: — Wróć do klatki, wróć! Ojciec ukarze mnie za nieposłuszeństwo. Wróć, wróć! — Dobrowolnie, moje dziecko, nikt wolności nie zamieni na więzienie. Nie wrócę. Ale że mi ciebie żal, więc zabiorę cię z sobą. I leśny człowiek wziął zapłakanego królewicza na ręce i zniknął za bramą. Wkrótce ktoś z dworzan zauważył, że klatka stoi pusta. 239 ii — Potwór zniknął! Królewicza nie ma! Potwór go porwał! Z komnat przybiegła przerażona królowa, uzbrojeni rycerze całą gromadą ruszyli na poszukiwanie potwora. Przemierzyli puszczę wzdłuż i wszerz. Po tygodniu daremnego szukania powrócili wszyscy na zamek — głodni, wyczerpani, z rozpaczą w oczach i sercach. Król po powrocie dochodził, kto odemknął klatkę, ale nikt nie wiedział. Pewnie sam królewicz to uczynił, biedaczek. Znowu cały kraj ogarnęła żałoba... Leśny człowiek z królewiczem na rękach niepostrzeżenie wydostali się z zaniku, a chłopiec wkrótce zasnął w kosmatych objęciach potwora. Obudził się dopiero po długim czasie w przestronnej jaskini. Długie srebrne sople zwisały ze stropu, a światło słoneczne, dochodzące tutaj skądś z góry, rozszczepiało się w wielkich jak pięść brylantach w tysiące tęczowych promieni. Na środku pieczary wytryskało z wnętrza ziemi kryształowe źródło. Kiedy królewicz przetarł zaspane oczy i z zachwytem rozejrzał się po jaskini, rzekł doń leśny człowiek, który siedział na głazie obok źródła: — Byłeś dla mnie dobry, zwróciłeś mi wolność, dlatego i ja odpłacę ci dobrocią. Będziesz codziennie strzec tego źródła. Jest to cudowne źródło. Musisz uważać, żeby do jego kryształowej wody nie wpadła żadna nieczystość. Jeżeli sumiennie będziesz spełniał swój obowiązek i jeżeli będziesz posłuszny, to niczego ci nie zabraknie. Codziennie -wieczorem przyjdę popatrzyć na ciebie. A teraz pilnuj! Zanim chłopiec zdążył o coś zapytać, potwór zniknął z jaskini. Usiadł więc królewicz obok cudownego źródła i zapatrzył się w jego kryształową wodę. Dziwne to było źródło. Na jego dnie znajdowały się jakieś kamyczki, jakieś muszle i skorupki ślimaków, a wszystkie tak błyszczały, jak gdyby zostały wyrzeźbione ze szczerego złota. Kiedy tak królewicz siedział i uważnie wpatrywał się w kryształową wodę, naraz ukłuł go w palec jakiś żuczek. Ukłucie to tak paliło chłopca, że bez namysłu zanurzył palec w chłodnej wodzie, żeby przynajmniej trochę uśmierzyć dokuczliwy ból. Przestraszył się jednak bardzo, bo w tej samej chwili zanurzony palec stał się szczerozłoty. Wyjął go zaraz i spróbował oczyścić chusteczką, ale bezskutecznie. 240 Wieczorem zjawił się leśny człowiek i zapytał: — Co nowego tutaj u ciebie? — Nic! — odparł chłopiec drżącym głosem. — Kłamiesz! Pokaż lewą rękę! — rzekł potwór surowo. Królewicz rozpłakał się, pokazując rękę. — Tym razem ci przebaczę, ale rób tak, by się coś podobnego już więcej nie powtórzyło. I zniknął. Nazajutrz chłopiec znowu siedział obok źródła i strzegł kryształowej wody. Znowu podziwiał prześliczne muszle i myślał o rodzicach. Rozpłakał się z żałości. Kilka łez wpadło w kryształową wodę i zamieniło się w szczerozłote kuleczki, które opadły na dno źródła. Przestraszony chłopiec szybko otarł oczy, a potem ostrożnie wyłowił ze źródła tamte złote kuleczki i zagrzebał je w piasku. Ale ręka pozostała szczerozłota. Królewicz ukrył ją w zanadrzu i z bojaźnią oczekiwał wieczora. — Co nowego tutaj u ciebie? — spytał wieczorem leśny człowiek. — Nic! — odparł chłopiec drżącym głosem. — Kłamiesz! Pokaż prawą rękę! Łzy zamienione w złoto zagrzebałeś w piasku. Królewicz rozpłakał się. — I tym razem jeszcze ci przebaczę, ale rób tak, by się coś podobnego nie powtórzyło po raz trzeci! — rzekł potwór i zniknął. Trzeciego dnia chłopiec znów siedział obok cudownego źródła i strzegł kryształowej wody. Naraz w nieruchomym zwierciadle wody zobaczył swą twarz. Z zaciekawieniem nachylił się nad źródłem. Długie kosmyki jego bujnych włosów zsunęły się nagle z czoła i dotknęły wody. Nie pomogło szybkie przygarnięcie niesfornych włosów. Cała głowa lśniła jak słońce. Jak tu ukryć szczerozłote włosy? Królewicz zawiązał sobie chustę na głowie. Wieczorem zjawił się u źródła leśny człowiek: — Co nowego tutaj u ciebie? — Nic! — odparł chłopiec drżącym głosem. — Kłamiesz! Zrzuć z głowy nakrycie! — rzekł potwór surowo. Królewicz zdjął chustę i rozpłakał się. Uwolnione włosy rozsypały się na ramionach słoneczną jasnością. 241 I ir — Tym razem nie mogę ci już przebaczyć. Trzykroć byłeś nieposłuszny. Musimy się rozejść. Pójdziesz sobie z powrotem do ludzi. Chodź! Królewicz wstał bez słowa sprzeciwu i posłusznie kroczył za leśnym człowiekiem. Szli długo, zanim się wydostali na świat. Teraz potwór odezwał się do chłopca: — Pójdziesz ciągle przed siebie, aż napotkasz ludzi. Musisz sobie radzić sam, ale gdybyś kiedy potrzebował mojej pomocy, wówczas zawołaj głośno w cztery strony świata: Z świata krańców, z krajów wielu, przybądź do mnie, przyjacielu! Wtedy przybędę i chętnie ci pomogę. Żegnaj! Potwór zniknął, a chłopiec powędrował do ludzi. Zbierał poziomki i maliny, żeby głód zaspokoić, źródlaną wodą gasił pragnienie. Noce przesypiał na mchu pod drzewami, a rano, kiedy świt się czynił, ruszał w dalszą drogę. Aż dotarł do ludzi. Kiedy zobaczył pierwszego człowieka, poznał, że sam nie jest już dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem. A jemu się wydawało, że tylko trzy dni spędził u leśnego człowieka. Czwartego dnia przybył do królewskiego miasta. Kiedy przechodził około ogrodów zamkowych, zobaczył pracującego tam ogrodnika. Zapytał go, czy nie potrzebowałby pomocnika, że chętnie przystałby do niego na służbę. — Jeśli masz ochotę do pracy, to chodź! — odparł stary ogrodnik. I królewicz stał się ogrodniczkiem. Całymi dniami pilnie pracował. Podlewał kwiaty, obcinał żywopłoty, przesadzał drzewka i układał bukiety do królewskich komnat. Stary ogrodnik śmiał się często z niego, że na rękach nosi rękawiczki, a na głowie płócienne okrycie. Ale chłopiec odpowiedział mistrzowi, że już się przyzwyczaił do tego i trudno byłoby mu obejść się bez rękawic i chusty. A on tymczasem ukrywał przed światem swą złotą rękę i swe złote włosy. Pewnego razu w południe obierał pod wysokim parkanem dojrzałe maliny. Słońce prażyło niemiłosiernie, toteż pot rzęsisty spływał z czoła pilnemu ogrodniczkowi. Rozejrzał się wokoło, a kiedy stwierdził, że 242 w pobliżu nie ma nikogo, zdjął chustę z głowy. Uwolnione włosy rozsypały się na ramionach słoneczną jasnością. W tej chwili niedaleką ścieżką powracała ze spaceru królewna. Przystanęła zdumiona za kwitnącym krzakiem i nie mogła się napatrzyć prześlicznym włosom młodego ogrodnika. Wieczorem tego samego dnia na spienionym koniu przybył do króla goniec z wieścią, że nikczemny sąsiad z całym swym rycerstwem napadł na kraj. Król od razu wydał rozkaz wymarszu przeciwko najeźdźcy. Całą noc trwały gorączkowe przygotowania, a kiedy świt począł bielić niebo nad stolicą, cała armia królewska wyruszyła z miasta. Młody ogrodnik prosił swego mistrza, by mu pozwolił pojechać na wojnę, ale stary wyśmiał go mówiąc, żeby raczej kwiaty podlewał, a nie myślał o wojnie. Tam król z rycerstwem na pewno dadzą sobie radę z wrogiem. Ale ogrodniczek nie usłuchał mistrza, konewkę ukrył gdzieś w malinach i wybiegł w pole. Tam zawołał: Z świata krańców, z krajów wielu, przybądź do mnie, przyjacielu! W tej samej chwili, jak gdyby spod ziemi, wyrósł przed nim leśny człowiek i spytał: — Czego sobie życzysz, przyjacielu? — Chcę pojechać na wojnę. Potrzebuję zbroi i rumaka. — Stanie się według twego życzenia! — odparł potwór i zniknął, ale w stronę ogrodniczka pędził już z lasu hufiec rycerzy. Wszyscy na białych koniach, zakuci w srebrne zbroje od stóp do głowy. Na samym przedzie dwaj rycerze trzymali rozhukanego śnieżnobiałego rumaka, a dwaj następni wieźli szczerozłotą zbroję, szyszak, pióropusz z pawich piór i olbrzymi miecz z brylantową rękojeścią. Młodzieniec szybko wdział zbroję i co koń wyskoczy popędził ze swym hufcem naprzód. Na placu bitwy triumfował wróg. Wtem ni stąd, ni zowąd nadciągnęła pokonanym pomoc. Hufiec rycerzy ze swym dowódcą w złotej zbroi uderzył na wroga. Szczękały miecze, parskały białe rumaki, jęczeli walący się z koni wrogowie. Najeźdźcy, 243 pobici na głowę, zmykali z pola bitwy. Ocalony król z niedobitkami pośpieszył podziękować wybawcom, ale ci, jak szybko przybyli z odsieczą, tak szybko gdzieś przepadli. Całe miasto witało króla powracającego ze zwycięskiej wojny. Królewna uścisnęła ojca i w imieniu wszystkiego ludu dziękowała mu za zwycięstwo. — Nie ja zwyciężyłem, córko, ale jakiś rycerz w złotej zbroi przybył nam z odsieczą — odparł król. — Gdyby nie on i jego hufiec, kraj nasz zalałby nieprzyjaciel, a ty byłabyś już teraz niewolnicą. — A gdzież jest ten bohater, o którym mówisz, ojcze? Gdzie są owi zwycięscy rycerze? — Jak szybko przybyli z odsieczą, tak szybko gdzieś przepadli. Nawet podziękować owemu rycerzowi nie zdążyłem. Oj, gderał stary ogrodnik na swego pomocnika, że gdzieś przez cały dzień gania, a tu kwiaty więdną od posuchy. — Byłem na wojnie — przerwał mu młodzieniec — i sprałem wroga na kwaśne jabłko. Jeszcze tyle dobrze, że zdążyłem na czas, bo krucho już było z naszym królem. — Oj, żeby tylko z twoimi uszami nie było krucho! — odparł ogrodnik, który był święcie przekonany, że młodzieniec kpi sobie z niego w najlepsze. Długo królewna rozmyślała nad tym, jak spowodować, żeby ów rycerz w złotej zbroi przybył na zamek ojca. Król przyszedł jej z pomocą: — Urządzę wspaniałe turnieje, a ty z balkonu rzucisz złotą różę. Rozgłoszę przedtem, że kto ową różę pochwyci, ten zostanie twym mężem i następcą tronu. Jestem przekonany, że nasz wybawca na te turnieje przybędzie. Czy zgoda? — Tak! Zgoda! Uroczyste turnieje miały się odbyć za trzydzieści dni. Wieść o nich rozeszła się daleko szeroko po świecie. Zewsząd zjeżdżali rycerze. W dniu, w którym królewna miała rzucić z balkonu złotą różę, pośpieszył ogrodniczek w szczere pole i tam głośno zawołał w cztery strony świata: Z świata krańców, z krajów wielu, 244 a • przybądź do mnie, przyjacielu! W tej samej chwili, jak gdyby spod ziemi, wyrósł przed nim leśny człowiek i spytał: — Czego sobie życzysz, przyjacielu? — Chcę złapać złotą różę. Potrzebuję zbroi i rumaka. — Stanie się według twego życzenia! — odparł potwór i zniknął, ale w stronę ogrodniczka pędzili już z lasu trzej giermkowie. Jeden z nich trzymał rozhukanego śnieżnobiałego rumaka, a dwaj pozostali wieźli szczerozłotą zbroję, szyszak, pióropusz z pawich piór i olbrzymi miecz z brylantową rękojeścią. Młodzieniec szybko wdział zbroję i co koń wyskoczy popędził razem z giermkami na zamek królewski. Królewna stała już na balkonie, a rycerze czekali, gotowi złapać złotą różę. Kiedy nieznajomy rycerz wjechał na dziedziniec, królewna rzuciła złotą różę. Zanim zgromadzeni rycerze ochłonęli z podziwu, już złotego rycerza nie było. Szczęśliwiec schwycił różę i zniknął. Życzenie królewny nie spełniło się. Za wszelką cenę chciała jednak poznać owego nieznanego rycerza, więc rozgłosiła, że w następnym dniu rzuci z balkonu złote jabłko, a ten, kto je pochwyci, zostanie jej mężem. Wcześnie rano pośpieszył ogrodniczek w szczere pole i tak zawołał w cztery strony świata: Z świata krańców, z krajów wielu, przybądź do mnie, przyjacielu! W tej samej chwili, jak gdyby spod ziemi, wyrósł przed nim leśny człowiek i spytał: — Czego sobie życzysz, przyjacielu? — Chcę złapać złote jabłko. Potrzebuję zbroi i rumaka! — Stanie się według twego życzenia! — odparł potwór i zniknął, a w stronę ogrodniczka pędzili już z lasu trzej giermkowie. Jeden z nich trzymał rozhukanego śnieżnobiałego rumaka, a dwaj ostatni wieźli szczerozłotą zbroję, szyszak, pióropusz z pawich piór i olbrzymi miecz 245 z brylantową rękojeścią. Młodzieniec szybko wdział zbroję i co koń wyskoczy popędził razem z giermkami na zamek królewski. Królewna stała już na balkonie, a rycerze czekali, gotowi złapać złote jabłko. Kiedy nieznany rycerz wjechał na dziedziniec, królewna rzuciła złote jabłko. Zanim zgromadzeni rycerze ochłonęli z podziwu, już złotego rycerza nie było. Szczęśliwiec złapał jabłko i zniknął. Życzenie królewny znowu się nie spełniło. Ponieważ jednak koniecznie chciała poznać owego nieznanego rycerza, więc ogłosiła, że w następnym dniu rzuci z balkonu złoty pierścień, a ten, kto go pochwyci, zostanie jej mężem. Potem poszła do ojca i poprosiła go o radę: — Co zrobić, ojcze, żeby ów rycerz nie zdołał zbiec? Król pomyślał i odpowiedział: — Rozkażę rycerzom, żeby się puścili za nim w pogoń. — Dobrze! — rzekła uradowana królewna. Następnego dnia wcześnie rano pośpieszył ogrodniczek w szczere pole i tam zawołał głośno: Z świata krańców, z krajów wielu, przybądź do mnie, przyjacielu! W tej samej chwili, jak gdyby spod ziemi, wyrósł przed nim leśny człowiek i spytał: — Czego sobie życzysz, przyjacielu? — Chcę złapać złoty pierścień. Potrzebuję zbroi i rumaka! — Stanie się według twego życzenia! — odparł potwór i zniknął, ale w stronę ogrodniczka pędzili już z lasu trzej giermkowie. Jeden z nich trzymał rozhukanego śnieżnobiałego rumaka, a dwaj pozostali wieźli szczerozłotą zbroję, szyszak, pióropusz z pawich piór i olbrzymi miecz z brylantową rękojeścią. Młodzieniec szybko wdział zbroję i co koń wyskoczy popędził razem z giermkami na zamek królewski. Królewna stała już na balkonie, a rycerze czekali, gotowi złapać złoty pierścień. Kiedy nieznany rycerz wjechał na dziedziniec, królewna rzuciła złoty pierścień. Zanim rycerze ochłonęli z podziwu, złoty rycerz 246 schwycił pierścień i ruszył galopem. Ale w tej samej chwili rozległ się na dziedzińcu donośny głos króla: — Łapaj! Trzymaj! I przyprowadź na zamek! Rycerze ruszyli galopem. Ale rumak złotego rycerza sadził coraz bardziej naprzód, a pościg pozostawał w tyle. Jeden ze ścigających rycerzy, rozgniewany na tajemniczego śmiałka, naciągnął kuszę i wypuścił za nim strzałę. Była celna, bo strąciła szyszak uciekającemu. Uwolnione włosy rozsypały się na ramionach słoneczną jasnością. Spadły mu również do oczu, więc chciał je przygarnąć, a wtedy z prawej ręki spadła mu rękawica na ziemię. Ścigający rycerze zauważyli, że ręka ta była szczerozłota. Pościg ustał. Rycerze oddali królowi znalezioną rękawicę i złoty szyszak tajemniczego rycerza. — Nie zdołaliśmy go pochwycić, królu, ale wiemy, że ma złote włosy i szczerozłotą prawicę. Królewna po tych słowach kazała sprowadzić na zamek ogrodniczka. Długo musieli go szukać. Wałęsał się gdzieś po polach. Wreszcie stanął nieśmiało przed majestatem królewskim, ukłonił się, ale chusty z głowy nie zrzucił. — Dlaczego nie zdejmiesz okrycia z głowy? — spytała królewna. — Bo... bo mam na głowie... Ale nie dokończył, bo królewna podeszła do niego i znienacka zerwała mu chustę z głowy. Uwolnione włosy rozsypały się na ramionach słoneczną jasnością. Zgromadzeni rycerze aż krzyknęli z podziwu: — Złoty rycerz! — Zdejm prawą rękawicę! — rozkazał król ogrodniczkowi. Młodzieniec posłusznie spełnił rozkaz. Ręka była złota. — Podejdź do mnie! —odezwał się znów król. — Nie wiem, kim jesteś, bo raz pracujesz w ogrodzie, innym razem zamieniasz się w rycerza. Pokonałeś wroga, który uderzył na nasz kraj, pochwyciłeś złotą różę, złote jabłko i złoty pierścień mej córki. Wiem, com ci winien! Witam cię jako mego zięcia i następcę tronu! — Wiwat! Niech żyje para młoda! — krzyknęli rycerze, a młodzieniec podał rękę promieniejącej ze szczęścia królewnie, która zaczęła mu opowiadać, jak to raz w południe podpatrzyła jego złote włosy. 247 Nazajutrz miało się odbyć huczne wesele. W podwieczór pobiegł więc królewicz w szczere pole i tam zawołał głośno w cztery strony świata: Z świata krańców, z krajów wielu, przybądź do mnie, przyjacielu! W tej samej chwili, jak gdyby spod ziemi, wyrósł przed nim leśny człowiek i spytał: — Czego sobie życzysz, przyjacielu? — Jutro moje wesele. Zapraszam cię, przyjacielu, w gościnę! — Wszystkie twe życzenia spełniłem, ale tego nie spełnię. Nie mogę przybyć na twoje wesele. Żegnaj mi, przyjacielu, bo już się nigdy nie zobaczymy! Potwór ucałował młodzieńca w czoło i odwrócił się, żeby odejść. Królewicz rozpłakał się serdecznymi łzami, bo nie mógł się pogodzić z myślą, że już nigdy nie zobaczy leśnego człowieka. W tej samej chwili stało się jednak coś dziwnego. Wiatr zawył okrutnie, ziemia zadrżała w posadach, w pobliżu uderzył piorun, a leśny człowiek zniknął, jak gdyby przepadł w ziemię. Smutny królewicz powrócił na zamek. Nazajutrz odbywało się wesele. Królewna promieniała ze szczęścia, tylko królewicz, jak gdyby zapomniał się uśmiechać, ciągle był smutny i zamyślony. Na dziedzińcu zamkowym rozlegała się muzyka. Nagle wszystko umilkło. Za murami zamku ozwały się fanfary i bębny. Rozwarto na oścież bramę i spuszczono most zwodzony. Na dziedziniec zanikowy wjechała złota karoca, otoczona wspaniałym orszakiem rycerzy. Z karocy wysiedli król i królowa sąsiedniego kraju. Jeden z rycerzy zeskoczył z konia, zbliżył się do młodej pary, która wyszła orszakowi na spotkanie, i tak przemówił: — Królewiczu, wiem, że teraz mnie nie poznajesz, ale wiedz, iż jestem owym leśnym człowiekiem, który cię porwał rodzicom i u którego strzegłeś kryształowego źródła. Nie jestem już potworem. Wczoraj 248 po naszym ostatnim spotkaniu odzyskałem ludzką postać. Kiedyś byłem potężnym królem, ale zamiast ludziom pomagać gromadziłem skarby, ograbiałem poddanych i nienawidziłem ludzi. Za to mnie przeklęli i jeszcze za życia, jako potwór, musiałem pokutować za swe winy. Miałem cierpieć tak długo, dopóki mnie ktoś z ludzi nie pokocha całym sercem. Wczoraj przed naszą rozłąką zapłakałeś serdecznymi łzami, bo smutno ci było, że się już więcej nie zobaczymy. Pokochałeś mnie, chociaż byłem potworem. Od dalszych cierpień uwolniły mnie twoje serdeczne łzy. Dziękuję ci za nie! Ażeby ci się choć trochę odwdzięczyć za to, coś dla mnie uczynił, sprowadziłem tutaj twych najdroższych rodziców. Oto oni! Oto wasz syn! Trzy miesiące trwało wesele w królewskim zamku. Teść i ojciec oddali wkrótce rządy w ręce królewicza, który obydwa kraje połączył w jedno państwo i rządził szczęśliwie aż do swej śmierci. O JURKU I ZŁOTOPIORKU BLABLAHURKU Żył kiedyś w najbiedniejszej wiosce pod groniami góral ze swą liczną rodziną. Dzieci miał sporo, toteż bieda była w jego chałupie wiecznym gościem. Pewnego razu wleciał przez otwarte drzwi do sieni lepianki złotopióry ptak. Mroczno tam było, toteż od razu zaplątał się gdzieś w kącie i nim się opamiętał, został schwytany przez dzieci i wpuszczony do pustej klatki. Klatkę z ptakiem zawiesiły dzieci w izbie na ścianie. Potem usiadły półkolem na glinianej podłodze i z ogromnym zaciekawieniem przyglądały się złotopiórkowi. Były ciekawe jego cudownego śpiewu. Ale złotopiórek wcale nie śpiewał, tylko hurkał i hurkał: — Hurku, hurku, hurku... Jurkowi, najstarszemu spośród dzieci górala, wypowiadane słowa same układały się w wiersze. Tak się więc odezwał: ii ' 249 Hurku, hurku, hurku, witaj Blablahurku! W lepiance góralskiej oprócz dwanaściorga dzieci i ich biednych rodziców zamieszkał jeszcze złotopiórek Blablahurek, bo odtąd tak już wszyscy ptaka nazywali. Nazajutrz rano dzieci pobiegły w pole i nazbierały dla złotopiórka nasion ostu, które następnie wsypały do klatki. Jakież było ich zdumienie, kiedy na dnie klatki znalazły zniesione przez Blablahurka małe, szczerozłote jajeczko. Dzieci i rodzice aż oczy przecierali, tak mocno błyszczało jajeczko, a Jurek, ten wierszomówca, nie wytrzymał i rzekł do ptaka: Hurku, hurku, hurku, hurku, dziękujemy, Blablahurku! Dopóki siedzisz na grzędzie, to biedy u nas nie będzie! Wszyscy z podziwem i wdzięcznością przyglądali się cudownemu ptakowi, ale tylko stary góral spostrzegł na jego skrzydłach jakieś znaki, które z trudem odczytał: „Kto mnie zje na śniadanie — samym królem zostanie!" Ale góral nawet po cichu nie pomyślał o tym, żeby zostać królem, toteż złotopiórek Blablahurek żył spokojnie w góralskiej chałupie, objadał się smacznymi nasionami ostu i co noc znosił jedno szczerozłote jajeczko. I nie byłoby już nigdy biedy w rodzinie górala, gdyby nie okrutna zazdrość złego człowieka. Tym złym człowiekiem okazał się bogaty arendarz, do którego góral zaniósł jedno ze złotych jajeczek złotopiórka Blablahurka, by je sprzedać. Arendarz obejrzał uważnie szczerozłote cacko i spytał: — A skąd go ty wziął? Nu, powiedz ty zaraz! Góral powiedział, co wiedział i niczego nie zataił. Od tego dnia arendarz przestał sypiać po nocach. Rozmyślał, jak zdobyć cudownego złotopiórka Blablahurka, który znosi takie jajeczka-ca- 250 ceczka. I wymyślił, bo nawet arendy przez cały dzień nie otwierał, tylko potajemnie śledził górala, jego żonę i dzieci. A kiedy ich nareszcie upilnował wychodzących z domu w pole za potokiem, zakradł się do chałupy, porwał z klatki złotopiórka Blablahurka, schował go za pazuchę chałata i pognał do arendy. Całe szczęście, że Jurek zauważył złodzieja i pobiegł do ojca. Uradowany arendarz przybiegł do arendy i już z daleka wołał do żony: — To my już teraz będziemy mieć szczęście, Salciu! Potem wepchnął przerażonego ptaka do przygotowanej klatki. Złotopiórek Blablahurek wyskoczył na grzędę i czesał dziobkiem swoje rozczochrane piórka. Wtedy przyglądający mu się arendarz zauważył na jego skrzydłach napis: „Kto mnie zje na śniadanie — samym królem zostanie!" — Ajwaj, Salciu — krzyknął arendarz, to ja królem zostanę! I wsadził łapę do klatki, schwytał uderzającego skrzydełkami złotopiórka Blablahurka, zdusił w dłoni i nieżywego rzucił żonie: — Oskub i upiecz mi ptaka, żebym samym królem został! Arendarzowa migiem uwinęła się w kuchni i już niosła mężowi na talerzu ptasią pieczeń, gdy wpadł do arendy góral z Jurkiem i rzucił się na arendarza: — Ach, ty złodzieju przegrzeszony! Oddaj mi złotopiórka! Zauważył leżącego na talerzu upieczonego ptaka, po którego arendarz wyciągał chciwie swoje brudne łapy. — Królowania ci się zachciało, złodzieju! — krzyknął góral, potem porwał z talerza ptasią pieczeń i podał ją Jurkowi: — Jedz, synku, jedz prędko! Arendarzowi zrzedła mina. Nie skosztował nawet najmniejszego okruszka cudownej pieczeni. — Nu, gazdo — rzekł arendarz — to wy zostawcie u mnie waszego syna na służbie! Góral zgodził się i Jurek został sługą arendarza. Minęło kilka tygodni. 251 Pewnej nocy Jurek przebudził się i posłyszał cichą rozmowę aren-darza i jego żony: — Uj, Salciu, to ten chłopiec bogactwo nam przyniesie! Co dzień rano znajdujemy pod jego poduszką garść złotych dukatów. Wkrótce najwięksi bogacze z nas będą. Odtąd Jurek, zanim zerwał się z łóżka, nigdy nie zapominał zajrzeć pod poduszkę. Zawsze znajdował tam garść złotych dukatów. Chował je skrzętnie przed arendarzami, a na miejsce pieniążków kładł zawsze po kilka szarych kamyczków. Po pewnym czasie chłopiec znów posłyszał nocną rozmowę arendarza: — Ajwaj, Salciu, coś z chłopcem niedobrego się stało. Nie ma już pod poduszką złotych dukatów, jeno zwyczajne kamienie. Nic nam już po nim. Jutro zaprowadzę go na drogę i sprzedam kupcom. Oni go zawiozą do dalekich krajów. Przestraszył się Jurek tak bardzo, że nawet świtu nie czekał, tylko ubrał się cichaczem, zabrał ze schowka dukaty i przez okno po cichu uciekł z arendy. Ażeby być czym prędzej w domu, ruszył na przełaj, przez pola. Szedł i szedł, na świecie dzień się uczynił i słonko już dawno wędrowało po wysokim niebie, kiedy Jurek poznał, że zabłądził. Wkrótce znalazł się przed jakąś skalną pieczarą. Zaciekawiony wszedł do niej. Na środku ogromnej komnaty stał długi stół dębowy, a na nim, na rozpostartym obrusie, znajdowały się najwyszukańsze potrawy i napoje. Zgłodniały Jurek zasiadł do stołu i rzekł: Twoje, obrusie, jadła i napoje głód zaspokoją i pragnienie moje! Potem z ogromnym apetytem zabrał się do smakowitych jadeł i napojów. Kiedy najadł się do syta, podziękował obrusowi: Dziękuję za ucztę, za wszystkie przysmaki! Przydałby się zawsze w chacie obrus taki. Jużby matka, ojciec, siostry, bracia mili odtąd nigdy w nędzy i głodzie nie żyli. 252 W tej samej chwili znikły ze stołu naczynia z pokarmami i napojami, cudowny obrus sam się poskładał i wsunął pod pachę Jurkowi. Teraz, obrusie, pójdź ze mną do chaty, będę już zawsze szczęśliwy, bogaty! Po tych słowach Jurek ruszył w stronę wyjścia. Przed pieczarą spotkał brodatego starca trzymającego w ręce słomiany kapelusz z szeroką strzechą. Starzec uśmiechnął się do Jurka i rzekł: — Wiem, co to za obrus i skąd go masz. Tylko już teraz nie ociągaj się zbytnio, bo zbójnicy, do których obrus należał, wkrótce tu wrócą i będzie z tobą krucho. Pozwól, że pójdę z tobą. Ty masz cudowny obrus, ja zaś mam czarodziejski kapelusz. Kiedy go włożę na głowę i zakręcę nim w prawo, zaraz stawi się przy mnie tyle wojska, ile tylko zechcę. Jeśli będziemy razem, wtedy nie musimy się bać ani głodu, ani żadnych nieprzyjaciół. Jurek ze starcem poszli do góralskiej chałupy w najbiedniejszej wiosce pod groniami. Szli i szli, ale widocznie zabłądzili, bo chaty ojcowskiej jak nie było, tak nie było. Po kilku dniach wspólnej wędrówki dotarli do królewskiego zamku. Na domach i nad zamkiem powiewały żałobne chorągwie. Wkrótce obaj wędrowcy dowiedzieli się, że kilka dni temu na tutejszy kraj napadł nieprzyjaciel, który pobił królewskie wojska. Sam król poległ na polu bitwy. Teraz owdowiała królowa i jej córka pójdą do niewoli, zdane na łaskę i niełaskę wrogiego zwycięzcy. Kiedy Jurek posłyszał te wieści, rzekł do starca: Pójdź, staruszku, chmarę wojska przecież mamy, rychło wroga okrutnego pokonamy! I przyczaili się w lesie za miastem w oczekiwaniu wroga. Pod wieczór pojawił się nieprzyjaciel. Wówczas starzec włożył na głowę swój słomiany kapelusz z szeroką strzechą, pokręcił nim w prawo i zaraz wymaszerowało z lasu na sąsiednie pola nieprzejrzane mrowie 253 wojska. Zaszczekały miecze i topory, i zanim słońce zaszło, wróg leżał pokotem na pobojowisku. Nawet okrutny król nie przeżył bitwy. Zaraz potem starzec pokręcił czarodziejskim kapeluszem w lewo i zwycięskie wojsko natychmiast zniknęło w lesie. W ocalonym mieście zapanowała nieopisana radość. Z domów i zamku królewskiego poznikały żałobne chorągwie. Królowa i królewna ze łzami w oczach dziękowały Jurkowi i staruszkowi za ocalenie. Od razu też dała królowa Jurkowi królewnę za żonę, bo kraj, osierocony przez króla, potrzebował młodego i dzielnego władcy. Starzec zaś został królem w kraju okrutnego najeźdźcy. Lud tamtejszy był wielce zadowolony z rządów nowego panującego, który nigdy nie prowadził wojen z sąsiadami. Jurek nie zapomniał wcale o swoich rodzicach i rodzeństwie. Sprowadził wszystkich na zamek królewski, a potem żyli już szczęśliwie razem. Kraje obu królów żyły w serdecznej przyjaźni. Kiedy w którym kraju nastąpił nieurodzaj, wówczas cudowny obrus Jurka pomagał przetrwać głód jego ludowi. Kiedy zaś któremu z nieprzyjaciół zachciało się wojny, wówczas czarodziejski kapelusz z szeroką strzechą natychmiast pomagał zażegnać grożące niebezpieczeństwo. I dlatego w obu krajach panował odtąd wieczny dobrobyt i pokój. I OCZARODZIEJSKIMMŁYNKU Dawno, bardzo dawno temu żył pod górami biedny chłop ze swą liczną rodziną. Góral i jego żona pilnie pracowali na kamienistym polu od świtu do zmroku, bo nakarmić dwanaścioro wiecznie głodnych pociech wcale nie tak łatwo. Pewnej wiosny postanowili zasadzić przy chałupie nieduży zagonek grochu. Zasadziliby chętnie cały łan, tylko nasion mieli niewiele. 254 wróg rzeżył lewo omku rna ze i razu przez : larn-rróry Soro- Zeszłoroczny urodzaj był znikomy, zima trwała zbyt długo, głód dawał się dzieciskom porządnie we znaki, więc nic dziwnego, że grochu pozostało zaledwie na dnie miarki. Wcześnie rano wyszli góral z góralką z motykami w pole. Miarkę z grochem postawili na miedzy i zaczęli kopać zagonek. Tak bardzo byli zajęci pracą, że wcale nie zauważyli, kiedy z pobliskiego lasu przyleciał na pole młody gawron. Usiadł na miedzy i z wielkim apetytem począł się raczyć grochem. Akurat połykał ostatnie ziarnko^ lsiedy góral zauważył nieproszonego gościa. — A szo! — krzyknął głośno i pobiegł do miarki. — Ojej, w miarce już nie ma ani jednego ziarenka grochu! Co teraz? I podniósł góral spory kamień z ziemi, żeby nim ukarać siedzącego opodal intruza. — Nie rób mu krzywdy! — rzekła żona do męża. — Pewnie i jemu głód dokucza, więc zjadł, co znalazł. Skąd miał wiedzieć, że to był groch do sadzenia? Ledwie góralka wypowiedziała te słowa, stało się coś niepojętego. Na miedzy, zamiast gawrona, stał młody królewicz. Uśmiechnął się do góralki, podszedł w jej stronę i rzekł: — Dziękuję ci, dobra kobieto, za wybawienie! Uwolniłaś mnie z za- klęda złego czarownika. Zaczarował mnie on w gawrona i w tej postaci musiałem pokutować tak długo, dopóki nie napotkam dobrego człowieka. Słowa wypowiedziane do męża świadczą o twojej dobroci. Wcale nie rozgniewałaś się na mnie, że zjadłem wasz groch, ale mój postępek usprawiedliwiłaś dokuczliwym głodem. Góralka i góral słuchali w zdumieniu słów królewicza. — Za twoją dobroć, kobieto, pragnę ci się odwdzięczyć. Pójdziesz ze mną na zamek królewski. Tam ojciec da ci nagrodę za moje wybawienie. Będzie ci chciał dać tyle kosztowności, ile zapragniesz, ale me Mom się na nie. Nic ci po zfocie i drogicń kamieniach. Zażądaj od króla innego wynagrodzenia. Mój ojciec posiada w swym skarbcu czarodziejski młynek. Jeżeli zakręcisz nim w prawo, posypią się z niego najwymyślniejsze potrawy; jeżeli zakręcisz w lewo, posypią się same złote dukaty. Ale musisz zawsze pamiętać o jednym: młynek będzie hojny tylko wówczas, gdy będzie służył ludziom potrzebującym pomocy. 255 Gdyby było inaczej, wówczas utraci swą czarodziejską moc. A nie zdradź się przed królem, co wiesz o młynku! Potem królewicz powędrował ze swą wybawicielką na zamek ojcowski. W królewskim mieście zapanowała ogromna radość. Cały kraj cieszył się z powrotu królewicza. A król na oścież otworzył swój przebogaty skarbiec i rzekł do oszołomionej królewskimi kosztownościami góralki: — Bierz, moja droga, co zechcesz i ile zechcesz. Za wybawienie syna dam ci chętnie wszystko złoto znajdujące się w skarbcu. — Nie chcę żadnych świecidełek, miłościwy królu, bo nic mi po nich. I tak zostanę taką samą góralką, jaką byłam dotychczas. Jeżeli chcesz mi dać nagrodę, miłościwy królu, to proszę cię o tamten młynek stojący w skarbcu na półce. Ogromnie mi się podoba i byłabym z niego bardzo zadowolona. Na te słowa król zaniemówił. Dopiero po chwili pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem, i jął przekonywać kobietę: — No to bierz ze skarbca wszystkie złote pieniądze! Siedem twych pokoleń będzie opływało w dostatki. — Wybacz, miłościwy królu, że nawet złotych pieniędzy nie wezmę. Mamy u nas w górach pracy pod dostatkiem, a złote pieniądze uczyniłyby z nas nierobów. Ale tamten młynek ogromnie mi się podoba... — To go sobie weź, uparta kobieto! — rzekł król ze śmiechem i podał jej czarodziejski młynek. Uradowana góralka podziękowała za dar, pożegnała królewicza, królową i króla i chciała ruszyć w drogę powrotną. Ale królewicz kazał zaprzęgnąć czwórkę ognistych rumaków do najokazalszej karety i odwieźć swoją wybawicielkę do domu. W góralskej chałupie było szczęścia i radości co niemiara. Teraz już bieda na przednówku nikomu we wsi nie dokuczyła. Młynek mełł pod dostatkiem smacznego jadła dla zgłodniałych ludzi. A jeżeli kogoś we wsi spotkało nieszczęście, czarodziejski młynek natychmiast śpieszył takiemu z pomocą. Nigdy nie poskąpił złotych dukatów na nową chałupę dla pogorzelców, na młodą krowę dla licznej rodziny albo na wesele dla biednych narzeczonych. Góralka dobrze zapamiętała słowa królewicza i nigdy nie nadużywała cudownej mocy czarodziejskiego młynka. tifc IZ" *-......sn 256 CUDOWNA CHUSTA b Emil był synem biednego górala. Mieszkał z ojcem, macochą i dwoma niewłasnymi braćmi w bardzo starej chałupie na stoku gronia. Kiedy ojciec wychodził codziennie z siekierą w las, ażeby zapracować chociaż kilka graj carów na życie, chłopiec wypędzał dwie kozy i owieczkę na odległy paszunek. W domu niechętnie przebywał, bo mu tam zła macocha przy lada sposobności dokuczała, nazywała go garbusem i bardzo często nawet biła. Emil miał garb, to prawda, ale on przecież temu nie winien, bo kiedy był małym dzieckiem, wypadł z kołyski.. Pasał więc Emil dwie kozy i owieczkę na kamienistej uboczy i zbierał w lesie suche gałęzie na opał. Dopiero wieczorem, kiedy ojciec wracał z pracy, czuł się w domu bezpiecznie. Wtedy jakoś macocha zapominała dokuczać nieszczęśliwemu chłopcu. Pewnej jesieni, wtedy Emil miał może z dziesięć lat, ojciec nie wrócił z lasu. Dopiero późno w nocy przynieśli go dwaj drwale na noszach naprędce skleconych z gałęzi. Przywaliło go ścięte drzewo. Nieszczęśliwiec często tracił przytomność i z trudem oddychał. Emil siedział obok umierającego ojca i płakał. Następnego dnia nad ranem ojciec umarł. Kozy i owieczka musiały teraz siedzieć w obórce, bo Emil za nic by się nie oddalił od zmarłego taty. Tylko ranem, w południe i wieczorem skoczył po trawę do lasu, żeby zwierzęta nie musiały głodować. Poza tym z izby nie wyszedł na krok. Stał koło trumny, patrzył w nieruchomą twarz ukochanego taty i płakał. W jakiś tydzień po pogrzebie macocha powiedziała sierocie, że takiego dziwoląga, jak on, nie myśli dłużej cierpieć u siebie w domu. Niechaj sobie idzie w świat szukać szczęścia. Jest już dosyć duży, żeby na siebie zapracować. Emil pożegnał więc macochę i dwóch niewłasnych braci, po raz ostatni popieścił owieczkę i kozy, do kieszeni włożył kawałek suchego placka i ruszył w drogę. Za wioską wstąpił na cmentarz, żeby ostatni 2§7 I I raz spojrzeć na mogiły rodziców. Popłakał sobie cichutko, spojrzał jeszcze na wieś w dolinie i poszedł w świat szukać szczęścia. Mądrzy ludzie mówią, że szczęście koło każdego z nas przechodzi. Trzeba się tylko umieć doń odezwać, rękę wyciągnąć na powitanie, a szczęście odtąd stanie się naszym najwierniejszym i najserdeczniejszym przyjacielem. Emil kroczył w świat górami, lasami, dolinami. Pewnego razu noc zaskoczyła go w lesie. Nigdzie w pobliżu nie było ani lepianki, ani szałasu, więc postanowił przenocować pod gołym niebem. Już sobie z mchu ścielił posłanie, gdy naraz spośród drzew wyszedł siwy, zgarbiony staruszek dźwigający na plecach dużą ociepę suchych gałęzi. Emil grzecznie pozdrowił nieznajomego. Wziął wiązkę drzewa na ramię, że ją zaniesie, gdzie trzeba. Staruszek chętnie się na to zgodził. A potem zatrzymał chłopca na nocleg w swej starej chatce z okrąglaków. Po wieczerzy staruszek wypytywał chłopca 0 rodziców i o wszystko. — Szczęścia idziesz szukać? I staruszek powiedział Emilowi, że szczęścia szukać nie trzeba, bo ono znajduje się wszędzie. Praca jest największym szczęściem. Kto pracuje z zadowoleniem, ten jest szczęśliwym człowiekiem. — To ja nigdy nie będę szczęśliwy — powiedział chłopiec smutnym głosem. — Dlaczego? — Bo mnie nikt do pracy nie przyjmie. Macocha nazywała mnie garbusem i dziwolągiem... Inni będą tacy sami, więc pracy nigdzie nie znajdę... — To zostań u mnie na służbie! — Zostanę — zgodził się chętnie uradowany Emil i z wdzięcznością uścisnął drżącą dłoń staruszka. Niewiele było tej pracy. Kołków nazbierać na opał, wody przynieść na herbatę czy zupę. Poza tym sprzątał w domu, chodził ze staruszkiem po lesie i zbierał jakieś zioła, podobno lecznicze, które potem suszyli na słońcu lub na strychu. Jesienią chłopiec chodził zbierać kasztany, żołędzie i laskowe orzechy, żeby miał czym w zimie karmić sarny 1 wiewiórki. Zdarzało się często, że z takich wędrówek przynosił do I 253 chaty ptaszka ze złamanym skrzydełkiem lub skaleczoną nóżką. Sporządzał wtedy gniazdko z mchu i w nim pielęgnował tego skrzydlatego pacjenta tak długo, póki pacjent zupełnie nie wyd/orzał. Potem ptaszka wypuszczał na wolność. Jednym z tych pacjentów był młody kruk, któremu chłopiec tak doskonale naprawił złamane skrzydło, że ptak wkrótce mógł znowu latać, jak gdyby się nic nie stało. — Dobrze robisz, dziecko, że się opiekujesz cierpiącymi stworzeniami. Może ci się kiedyś za to odwdzięczą — powiedział staruszek ^ i pomagał Emilowi w opatrywaniu ran. ^ Czas upływał jak woda. Chłopcu wydawało się, że dopiero wczoraj objął służbę u staruszka, a tymczasem minęły już trzy lata. Pewnego dnia staruszek odezwał się do chłopca: — Pracowałeś u mnie przez długie trzy lata. Jestem z ciebie zadowolony, ale dłużej cię zatrzymywać nie chcę i nie mogę. Macocha posłała cię w świat szukać szczęścia. Przed trzema laty byłeś jeszcze za młody, żeby cię samodzielnie wyprawić między nieznanych, a może i złych ludzi, dlatego zatrzymałem cię u siebie. Teraz jesteś już starszy, możesz więc spróbować własnych sił. Idź! Tam, gdzieś w dalekim świecie, czeka na cię szczęście. Za twą wierną służbę nie dam ci złota, bo sam jestem biedny, ale weźmij tę oto chustę. Przyniósł ją przedwczoraj kruk, ten sam, któremuś raz wyleczył złamane skrzydło, pamiętasz? Jest to cudowna chusta. Wystarczy w nią owinąć okaleczone lub bolesne miejsce, a niemoc jakby ręką odjął. Śladu po ranie lub boleści nie zostanie. Wszystko ci już powiedziałem, więc teraz idź! Emil pożegnał dobrego staruszka, podziękował mu za cudowną chustę i za trzy lata opieki, a potem ruszył w świat. Zaraz pierwszej nocy śnił mu się bardzo dziwny sen. Siedział zmęczony koło drogi i odpoczywał. Po chwili przybiegła doń roześmiana gromadka dzieci, żeby się z nimi bawił w gonionego. Naraz któryś z chłopców krzyknął, że z takim dziwolągiem jak on nie będą się bawić, więc ; | zaraz wszyscy uciekli, krzycząc na całe gardło: „Garbus! Garbus!" Emil ocknął się ze snu i zapłakał. Bał się swej przyszłości. Wiedział, że znów będzie wystawiony na pośmiewisko złych ludzi. Płakał długo, aż go znowu sen zmorzył. Potem śniło się chłopcu, że przyszedł do 259 niego staruszek z lasu, pogłaskał go po głowie, otarł łzy z oczu, a w końcu dal mu taką radę: — O świcie rozpostrzyj na rosie swą cudowną chustę i połóż się na niej na wznak. Nikt się już więcej nie będzie z ciebie naśmiewał. Chłopiec znowu się przebudził i już do samiutkiego rana oka nie zmrużył. Patrzył na gwiazdy i z niecierpliwością wyczekiwał świtu. Nad ranem gwiazdy pogasły i zaczęła padać rosa. Garbaty wędrowniczek rozpostarł na trawie swą cudowną chustę, potem zdjął koszulę i położył się na wznak na wilgotnej chuście. Ziąb go ogarnął, bo rosa była chłodna, ale się tym nie przejmował. Żeby się tylko sen spełnił... Nie wiem, co by dał za to, żeby już nie być dziwolągiem, żeby już nigdy ludzie nie wyśmiewali jego kalectwa. Chłopiec aż oddech wstrzymał, kiedy podnosił się z ziemi. Garb zniknął! Już Emil nie będzie musiał patrzeć napotkanym ludziom z przestrachem w oczy. Poskładał potem swą cudowną chustę, włożył ją do kieszeni i nie czekając słońca ruszył naprzód. Do ludzi! W świat, szukać jakiegoś zajęcia. Już nie szczęścia, bo szczęście spotkało go dziś rano. Większego szczęścia już nie pragnie. Długo Emil wędrował, aż doszedł do królewskiego miasta. Tam postanowił się zatrzymać i poszukać zajęcia. Przyjął go do terminu pewien kowal. Majstrowi Emila już od wielu lat dokuczały różne dolegliwości. Często rwało go w nogach tak bardzo, że przez całą noc oka nie zmrużył. I Emil wyleczył majstra swą cudowną chustą. Sława „lekarskiego chłopca" rosła z dnia na dzień. Najpierw przychodzili do niego sąsiedzi: tego wiecznie bolała głowa, temu ząb nie dawał spokoju, ten cierpiał na żołądek, tamtemu rana nie mogła się zagoić... Chusta Emila pomagała każdemu. Wieści o cudownym leczeniu rozbiegły się po szerokim świecie, toteż ludzie z daleka przychodzili ze swymi dolegliwościami do Emila. Kiedy Emil stał się czeladnikiem, rozeszła się po mieście wieść, że król śmiertelnie zachorował. Odnowiła mu się na piersiach stara rana z ostatniej wojny. Ze wszystkich stron świata zjeżdżali na zamek królewski lekarze i uczeni, żeby leczyć króla. Przystawiali pijawki, ranę przemywali odwarem z pachnących ziół, ale nic nie skutkowało. Rozgniewany władca wypędził w końcu wszystkich lekarzy. Mijały tygodnie, • a rana coraz bardziej ropiała i siniała. Kiedy Emii-kowalczyk dowiedział się o ciężkim stanie króla, poszedł do niego na zamek. Zabieg trwał krótko. Król z osłupieniem dotykał miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się rana. — Mów, czego żądasz ode mnie za ocalenie od niechybnej śmierci? — spytał władca wzruszonym głosem. — Ile żądasz złota i kosztowności? , Kowalczyk powoli składał swą cudowną chustę i nie odpowiedział od razu. Król tłumaczył sobie jego milczenie nieśmiałością, więc zwrócił się do dworzan: — Dwadzieścia skrzyń złota załadować na wozy! Taka będzie moja I zapłata! —- powiedział rozkazującym tonem. Dworzanie skłonili głowy i posłusznie skierowali się do wyjścia, ale Emil zatrzymał ich w komnacie: — Nie chcę złota, królu, bo mi nic po nim! Każ je rozdać najbiedniejszym w twym państwie. Ja niczego nie przyjmę! — Kiedy nie chcesz złota ani niczego, więc w inny sposób ci się odwdzięczę. Od dziś będziesz moim nadwornym lekarzem. Zgadzasz się? Kowalczyk skinął głową. I Emil został lekarzem królewskim. Mieszkał w zamku tuż obok komnaty króla, nosił bogato zdobiony dworski ubiór, ale nigdy nie zapominał o biednych chorych. Pomagał im w chorobie i w biedzie. Konno objeżdżał miasta i wioski, niosąc pomoc cierpiącym. Zapłaty nie brał od nikogo, jeszcze hojnie wspierał potrzebujących, toteż był lubiany daleko szeroko. W tych objazdach towarzyszyła często Emilowi piękna królewna, która szczerze pokochała młodego lekarza. Dwadzieścia lat ukończył Emil, kiedy wybuchła wojna z sąsiadem. Wszystkich mężczyzn zdolnych władać bronią wcielono do wojska. * .a* Pod broń powołano również dwóch przyrodnich braci Emila. Ci, kie- dy zobaczyli dawnego garbusa, podziwiali jego bogaty strój dworzanina, kręcili głowami i pytali ciekawie: — Miałeś przecież garb, a teraz go nie masz. Gdzieś go podział? — Nie jestem już dziwolągiem, moi drodzy! — odparł zapytany. — To widzimy, ale jak się to stało? 261 Na to pytanie nie otrzymali jednak odpowiedzi, bo w tej samej chwili przybiegł do nadwornego lekarza z wezwaniem adiutant króla, Emil odszedł, a bracia z ogromną zazdrością patrzyli za nim. — Kiedy taki garbus został panem, to i my do czegoś dojdziemy — rzekł jeden z nich i szatańsko się roześmiał. Nazajutrz doszło do walnej rozprawy. Wojska nieprzyjacielskie miały ogromną przewagę, ale im dłużej trwała bitwa, tym więcej wrogów padało pod ciosami obrońców. Padali i obrońcy, ale tych ratowała od śmierci cudowna chusta Emila. Wieczorem niedobitki wroga uciekły z pobojowiska. Uradowany król wracał ze swymi zwycięskimi wojskami do stolicy. Całe miasto huczało odgłosem dzwonów i radosnymi okrzykami, Na zamku odbyła się z okazji zwycięstwa wielka uroczystość. Król obdarował swe wojsko ziemią, majątkami i kosztownościami. Najhojniejszy dar otrzymał lekarz królewski. Na zamku odbyły się zaręczyny Emila z młodą królewną. Para młoda promieniała szczęściem. Wszyscy wiwatowali na jej cześć, tylko dwaj niewłaśni bracia zazdrościli Emilowi tego ogromnego szczęścia. Po skończonych uroczystościach żołnierze udali się do swych rodzin. Bracia Emila pozostali nadal w stolicy; nie uśmiechało się im mizerne życie w nieurodzajnych górach. Tam musieliby ciężko pracować, bo matka ich dawno już zmarła, a oni brzydzili się pracą. Tu zaś, w stołecznym mieście, skoro ich brat zostanie zięciem króla, nie będą chyba musieli pracować, zostaną wielkimi panami, a bogactw i dostatków nigdy im nie zabraknie. Wkrótce zostali urzędnikami królewskimi. Król i królowa szykowali wspaniałe weselisko. Tymczasem zazdrośni bracia Emila nie chcieli dopuścić do ślubu, bo któż to widział, żeby taki Emil został zięciem królewskim i następcą tronu! Poszli więc do króla i w wielkim sekrecie mu zdradzili, że jego przyszły zięć jest ogromnym zarozumialcem i samochwałem, który drugimi pogardza, siebie zaś wywyższa ponad wszystkich. Chwalił się przed nimi na przykład swą nadprzyrodzoną mocą, jakoby potrafił z jednego ziarenka maku uczynić przez jedną noc miliony, miliony ziarenek. m 262 •ap — — Wezwij go do siebie, najjaśniejszy królu, każ mu rzucić na podwórze zamkowe jedno makowe ziarneczko, a do dnia następnego niechaj to podwórze pokryje grubą warstwą maku. Jeżeli tak uczyni, jak się chełpi, to oddaj mu swą córkę za żonę, w przeciwnym razie każ go wtrącić do lochu, bo podły kłamca nie wart ani twej córki, ani twej wspaniałomyślności! Wszystko było ich czczym wymysłem, żeby tylko zgubić Emila, Król wezwał do siebie nadwornego lekarza. — Słyszałem, że potrafisz czynić dziwy — przemówił. — Chwalisz się ponoć, iż rzucisz na podwórze zamkowe jedno makowe ziarenkos a przez noc pomnoży się ono dzięki twojej mocy w grubą warstwę maku. Oto masz takie ziarenko i chcę, żeby się stało to, co każdemu rozgłaszasz. Ale pamiętaj o jednym: jeżeli dziw ten zrządzisz, zostaniesz moim zięciem, jeżeli nie, każę cię wtrącić do lochu i z wesela nic nie będzie! Emil chwiejnym krokiem wyszedł z sali tronowej. Zrozumiał, iż stał się ofiarą ludzkiej zazdrości. Kto go tak oczernił przed królem? Pewnie ktoś z możnowładców, który pozazdrościł mu tego wielkiego szczęścia. Swych braci wcale o to nie podejrzewał. Dniało już, kiedy na dziedzińcu zamkowym ozwały się okrzyki zdumionej służby. Emil, który całą noc oka nie zmrużył, podszedł do okna i nie mógł uwierzyć swym oczom: cały dziedziniec pokrywała gruba, szaroniebieska warstwa, — Mak! — wyszeptał Emil. Nie mylił się. Służba zamkowa rzeczywiście przesypywała mak z garści do garści, nie mogąc w żaden sposób zrozumieć, jak przez jedną noc znalazło się go tutaj aż tyle. Nawet Emilowi nie przyszło na myśl, że uczyniły to ptaki, którymi kiedyś opiekował się w lesie. Wtem do Emila przybiegł adiutant z wezwaniem do króla. — Przyznaję, jesteś niezwykłym człowiekiem — rzekł król na powitanie i uścisnął go. W tydzień później na zamku królewskim odbyło się huczne weselisko. Po zakończeniu uroczystości weselnych młody następca tronu i jego piękna małżonka opuścili pałac i udali się wraz ze służbą i licznym oddziałem wojska do swej nowej siedziby. Był nią stary zamek na samych kresach państwa. Król bowiem zaraz po ślubie wydał dekret, na mocy Sap! I 263 którego zięć królewski obejmie w zarząd nadgraniczną dzielnicę, ażeby mógł się dobrze zaznajomić z obowiązkami, jakie czekają go w przyszłości. Młodzi państwo ponad wszystko troszczyli się o dobro ludu swej dzielnicy. Wspomagali biednych w potrzebie, zakładali lecznice i przytułki dla chorych i starców. Młody panujący często niespodziewanie zjawiał się konno w miastach i wioskach, badał, czy urzędnicy dzielnicowi spełniają należycie swe obowiązki i czy nie krzywdzą ludu. Przewinienia takie karał surowo. To wszystko było powodem, że Emil i jego żona zyskali wkrótce miłość i szacunek całej dzielnicy. Szczęście następcy tronu nie dawało jednak spokoju dwom nikczemnym urzędnikom królewskim, którzy po kilku latach służby u króla uzyskali godność radców królewskich. Nie zadowalały ich wysokie stanowiska, jakie zajmowali, nie cieszyły ich zaszczyty, szacunek i poważanie. Wiecznie zazdrościli swemu przyrodniemu bratu, że stał się niezależnym panem kresowej dzielnicy, a po śmierci króla zostanie władcą całego państwa. Pewnego dnia powiedzieli znów królowi w sekrecie, iż doszła ich wiadomość, jakoby zięć królewski postanowił już dłużej nie wyczekiwać śmierci starego władcy, tylko podstępnie pozbawić go życia, ażeby nareszcie objąć w posiadanie władzę nad całym królestwem. Stary król rozgniewał się bardzo na niegodziwego zięcia. Kiedy ochłonął z gniewu, zapytał swych doradców, jak należy z nim postąpić. — Wezwij go wraz z żoną do stolicy, potem każ go pojmać i strącić z murów obronnych w urwisko. Żonę jego i syna uwięź w wieży zamkowej, bo i królewna zasługuje na karę, skoro także nastaje na życie swego ojca. Taka była rada jednego z doradców i według niej król postanowił postąpić. Wezwał więc zięcia wraz z rodziną do stolicy. Zaraz na dziedzińcu zamkowym skrępowano sznurami nic nie przeczuwającego Emila, a królewnę z chłopczykiem wtrącono do zatęchłego lochu pod wieżą. Kiedy straż zamkowa odtrąbiła północ, na mury zamkowe wyszła gwardia przyboczna króla i stamtąd strąciła w urwisko broniącego się następcę tronu. Żołnierzom żal było młodego pana. 264 fu- BT- ale rozkaz królewski musiał zostać wykonany, bo król osobiście przybył na mury, ażeby na własne oczy zobaczyć śmierć buntowniczego zięcia. Kiedy skrępowany sznurami nieszczęśliwiec spadał w przepaść, przyleciała nie wiedzieć skąd nieprzejrzana chmara kruków, które na swych skrzydłach powstrzymały spadającego Emila. To kruk, któremu Emil ongiś w lesie wyleczył złamane skrzydło, uratował z braćmi krukami swego dobroczyńcę od niechybnej śmierci. Król w żaden sposób nie mógł pojąć, że Emil ocalał. Wezwał go do siebie i zażądał wyjaśnień. Po krótkiej rozmowie przekonał się, iż zięć jego jest niewinny. Prosił go i swą córkę o przebaczenie, a owych dwóch nikczemnych doradców kazał strącić w urwisko. Padli jednak przed królem na kolana i prosili o łaskę. Wyrok zostałby natychmiast wykonany, lecz Emil wstawił się za swymi niegodziwymi braćmi. Król ułaskawił ich, ale rozkazał im natychmiast opuścić kraj na zawsze. A Emil, jego żona i chłopczyk żyli potem szczęśliwie jeszcze długie, długie lata. CUDOWNY CHLEB Anusia była jeszcze małym dzieckiem, kiedy zmarli jej rodzice. Zaraz z cmentarza zabrała ją do siebie babcia, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Ale po kilku latach również babcię ponieśli na cmentarz. Anusia pozostała na świecie sama, samiuteńka. Co robić? Jeść się chce, za darmo nikt chleba nie poda, trzeba więc pójść na służbę. I poszła. Gospodarz, który sierotę przyjął na służbę, był złym człowiekiem. Wiecznie się o coś kłócił, wiecznie był z czegoś niezadowolony. Przeklinał parobków, służące bił za byle co, toteż nikt z nich słóweczkiem nie odważył się pisnąć, że roboty u niego za dużo, a chleba za mało. Zawsze każdemu z osobna wyznaczał zajęcia na cały dzień. A niechby tak kto wyznaczonej pracy nie skończył do wieczora — było źle. Dlatego 265 też każdy wolał trzymać język za zębami i harować, aż pot ciurkiem spływał z czoła. Pewnego dnia Anusia czuła się nieswojo. Głowa ją bolała, w uszach szumiało, a przed oczyma kręciły się raz po raz ogromne czerwone koła. Zimno nią trzęsło. Rano nawet wstać nie mogła, ale gospodarz wypędził ją do pracy. Miała skopać spory kawał ścierniska pod lasem. Poszła, chociaż nogi chwiały się pod nią. Podczas kopania na krok nie widziała przed siebie, bo ciągle łzy płynęły jej z oczu. Płakała nad sobą. Płakała, że jest sama jedna na świecie, że już nie ma ojca ani matki, że jest jak kamień rzucony przy drodze — opuszczona, samotna. Płakała, że kopaczka leci jej z rąk, a nikt nie ma nad sierotą odrobinki litości. Taki ogromny szmat ścierniska sama jedna musi skopać. Nie za dzień, ani za dwa, to prawda, ale w najbliższym czasie nastąpią ulichy jesienne. Anusia przez łzy nie zauważyła nawet, że tuż koło niej przystanął jakiś nieznajomy starzyczek. Dopiero, kiedy się odezwał, drgnęła z przestrachu. No, mógł to przecież być gospodarz! — Boże pomóż! — pozdrowił staruszek. — Boże usłysz! — odpowiedziała Anusia i szybko otarła łzy rękawem, — Czemu płaczesz? — spytał nieznajomy. Anusia westchnęła tylko i ukradkiem otarła znów łzy napływające jej do oczu. — Wiem, czemu płaczesz... sierocie źle na świecie, oj źle!... Ale nie płacz, pomogę ci. Stary już jestem, ręce mi drżą, ale pomogę... Anusia chciała powiedzieć, że nie ma czym kopać, ale w tej samej chwili staruszek zgiął się do ziemi i już w rękach trzymał kopaczkę. Teraz weselej się pracowało, bo starzyczek bez przerwy o czymś mówił. — Musicie być z daleka, starzyczku? — odezwała się do niego Anusia. — Z daleka, dziecko, z daleka! Po świecie się błąkam, wędruję bezdrożami, a kiedy napotkam potrzebującego pomocy, to choć stary już jestem, chętnie mu pomagam... A twój gospodarz to zły człowiek? — spytał. — Zły, nie zły, hm... dziwak. Ale taka już jego natura. **¦• 266 Staruszek pokiwał głową. Jakiś czas kopali w milczeniu. Anusia zmęczenia nie czuła, chociaż już spory kawał zagona skopali. To pewnie dlatego, że jej pomagał ten nieznajomy starzyczek. — A nie smutno ci tak samej na świecie? — spytał znów nieznajomy. — Oj, smutno... mamy nie mam, taty nie mam, babcia mi umarli... — westchnęła Anusia. Znowu jakiś czas kopali w milczeniu. Naraz Anusia pobladła, bo od strony zagrody jechał konno gospodarz. Przestraszona odezwała się do staruszka: — Starzyczku, mój gazda jedzie, isto będzie krzyczał i przeklinał, kiedy was zobaczy. On zawsze... — Nie bój się, dziecko, ani słówka nie powie, zobaczysz! Gospodarz przejeżdżał miedzą tuż obok, ale chociaż patrzył na pracującą Anusię, nie powiedział ani słówka. Za chwilę zniknął w pobliskim lesie. — To bardzo dziwne, że nie przeklinał — odetchnęła z ulgą Anusia. Kiedy słońce wyszło już spory kawał na niebo, odezwał się staruszek: — Teraz coś zjemy. Usiądź tu, na miedzy. Zanim Anusia zdążyła powiedzieć choć słówko, na trawie leżała biała płachetka z lnianego płótna, a na niej znajdowały się dwie ogromne skiby chleba, posmarowane świeżym masłem. — Ale, starzyczku, ja... — próbowała się wymówić. — Siadaj i jedz, wiele tego nie jest! Po zjedzeniu posiłku pracowali aż do samego południa. Kiedy słońce stanęło najwyżej na niebie, posłał staruszek Anusię po obiad do domu, a sam pozostał na polu. Wkrótce Anusia była z powrotem i przyniosła staruszkowi połowę swego skromnego obiadu. Staruszek podziękował i z apetytem zjadł przyniesioną wodziankę. Potem znów kopali. Cały tydzień trwało kopanie ścierniska, a nieznajomy staruszek codziennie przychodził i zawsze przynosił pachnący chleb ze świeżym masłem. Kiedy kończyli ostatni zagon, zerwał się mroźny wiatr. — Żeby tylko deszcz nie padał — rzekła Anusia z obawą w głosie — bo taki wiatr sprowadza burzę. 267 I4" Na te słowa staruszek wyprostował się w krzyżach i wyciągnął rękę przed siebie, a w tej samej chwili wiatr ustał. Nawet najmniejsze źdźbła znieruchomiały. — Czarodziej! — przemknęło Anusi przez głowę i odtąd lękliwie spoglądała na staruszka. Nie mogła pojąć, jak przez wyciągnięcie ręki mógł od razu uspokoić taką wichurę. Albo skąd tak naraz wziął wtedy kopaczkę, przecież z nią nie przyszedł! Gazda też jechał, ale ani jednym złym słowem się nie odezwał, bo pewnie nie widział staruszka. Albo ten pachnący chleb ze świeżym masłem. Dziwy, dziwy! Dokopali. — Tu masz, Anusiu, ten kawałek chleba, co mi pozostał — powiedział staruszek i podał jej kromkę. — Jest to cudowny chleb, nigdy go nie ubędzie... lecz pamiętaj zawsze o głodnych!... I bądź taką, jaką jesteś!... Anusia chciała staruszkowi podziękować za wszystko, ale go już nie było. Zniknął. Długo, długo żyła pracowita Anusia i dobrze się jej powodziło na świecie, bo już nigdy głodu nie zaznała. A kawałek cudownego chleba wiecznie był świeży i nigdy go nie ubywało, choć Anusia każdemu głodnemu dawała się najeść do syta. *»¦¦........ 268 SŁOWNICZEK WYRAZÓW GWAROWYCH akurat — rzeczywiście chromy — kulawy chytać — chwytać, łapać cyganić — kłamać czerzyniec — rodzaj sieci na ryby ćwieczek — ćwiek dłóży — dłużej dobre — dobrze drzewiónka — drewniana chałupa dyć — przecież dzichówka (dzichta) — rodzaj wielkiego prześcieradła lub chusty służącej do przytrzymywania noszonego na plecach brzemienia, np. siana czy słomy dziedzina — wieś dziw dziwucny — dziw nad dziwy dziwać sie — patrzyć, przyglądać się fuczeć — sapać, głośno dyszeć fusaty — wąsaty galaty — spodnie gawiedź leśna — zwierzyna leśna grociczka — rodzaj drewnianego naczynia i sto — pewnie, zapewne jednostajnie — stale jelita — kaszanka jowejczeć — jęczeć, skowyczeć, utyskiwać kabot — marynarka, surdut kaj — gdzie kapsa — kieszeń klinek — tu: drewniany hak kłopetek (słoniny) — kawałek koliba — szałas kopyca — rodzaj góralskich skarpet koszor — ogrodzenie dla owiec krupiczniok — razowy chleb krzywak — laska kucza — chata, chałupa, lepianka kurzyć — palić kwit — wódka, gorzałka lekwar — odwar lub napar z ziół leczniczych Lokrystaboga! — Olaboga! ława — kładka Madziar — Węgier mazać — smarować, brudzić mieć głód — być głodnym mieszanik — członek spółki szałaśniczej miesiączek — księżyc mocka — dużo na plemię — przeznaczone do chowu niechać — zostawić nie śmi — nie może niewłośna — nie własna, przybrana niż — zanim obalić — przewrócić ociepa — wiązka ograbczok — rodzaj dużego kosza oprotka — postronek, powrózek opuka — węgiel odpadowy ze znacznym dodatkiem kamienia oszerować — założyć uprząż pajta — lepianka par — patrz pieczok — pieczony ziemniak płonka — kwaśne jabłko pydlić — śpieszyć, pędzić rosół — roztwór soli z czosnkiem roztoliczne — rozliczne roztomiła — najdroższa ryński, ryńszczok — dawna moneta rządzić — mówić samociąż — własnym zaprzęgiem, własnoręcznie setnie — bardzo, niezmiernie skibka — kromka skoli — skały starka — babka starość — tu: zmartwienie starucny — bardzo stary, sędziwy starzyczek — staruszek, dziadek strzechocz — kapelusz strzybny — srebrny swaczyna — podwieczorek, drugie śniadanie szaty — ubranie, suknia sztyry — cztery 269 szwarny — ładny, przystojny, urodziwy tesorz — cieśla tynina — deszczułka łupana z okrąglaka ulicha — ulewny deszcz, ulewa uwidzieć — zobaczyć wańtuch — duży wór wymaścić coś — tu: urządzić psotę zamierzieć — zmartwić, zaboleć zwiesna — wiosna żbulgotać — bulgotać żgać - dotykać, wkładać; przestóń do mnie żgać — zostaw mnie w spokoju 270 POSŁOWIE Tomik Ondrusza, który otrzymuje do rąk Czytelnik, stanowi literackie opracowanie cieszyńskiej prozy ludowej — działu folkoru do dziś nad Olzą żywotnego, budzącego tu powszechne zainteresowanie. Dowodem tego zainteresowania może być choćby fakt, że poprzednie wydanie „Godek", mimo że nie towarzyszyła mu żadna hałaśliwa reklama, zniknęło z półek księgarskich dosłownie w ciągu kilku dni, zanim zdążyły się ukazać pierwsze recenzje. Źródeł tego zainteresowania upatrywać należy nie tylko w walorach literackich zbioru, lecz również (a może przede wszystkim ?) w ogromnym, autentycznym przywiązaniu cieszyniaków do ich „małej ojczyzny", do tego skrawka ziemi, na której się urodzili, na której przyszło im przeżywać swe radości i smutki, w której złożą w końcu głowę. Pozbawiony przez wieki całe opiekuńczych skrzydeł Macierzy, narażony na wciąż ponawiane próby wynaradawiania, cieszyniak uchwycił się ojczystego zagonajak ostatniej deski ratunku, uczynił zeń zbawczą przystań, która zapewnić mu miała poczucie bezpieczeństwa w trudnym czasie burz i dziejowych wichrów. Stąd właśnie pieczołowite pielęgnowanie starej, przypominającej polszczyznę Reja i Kochanowskiego gwary, stąd nie mający bodaj odpowiednika ruch narodowy zakończony wyrwaniem nadolziańskiego kąska z austro-węgierskiej gardzieli, stąd wreszcie intuicyjne najpierw, uświadomione w późniejszym okresie, a nawet programowe pielęgnowanie wszystkiego, co ludowe — mowy, zwyczaju, ludowej pieśni i „godek". Ludwik Brożek pisał przed kilkunastu łaty, recenzując zbiór Ondrusza, o krytycznym jakoby stosunku cieszyniaków do prozy ludowej, czego dowodem mają być syno-nimiczne rzekomo z „godkami" określenia w rodzaju „drzisty-chlasty". Nie podzielam tego poglądu, ponieważ przeczą mu po prostu fakty, a przede wszystkim dobre, w porównaniu zaś z innymi regionami wręcz doskonałe zachowanie bajkowego dziedzictwa. Lekceważące zwroty zaś, na które powołuje się znakomity skądinąd znawca naszego folkloru { a można by do nich dorzucić bardziej dosadne, np. „nie opowiadej bójek" w znaczeniu „nie kłam", „nie bujaj"), dowodzą w rzeczywistości czego innego, a mianowicie eliminowania magicznego sposobu myślenia, który to sposób musiał zaniknąć u wykształconych i rozczytanych cieszyniaków znacznie wcześniej aniżeli w innych regionach. „Drzisty-chlasty" to zatem nie proza ludowa w ogóle, ale baśń magiczna, bajka zwierzęca, część opowieści wierzeniowych wreszcie, które się dziś opowiada rzeczywiście z przymrużeniem oka., głównie dziecięcemu audytorium. Zgoła inaczej ma się jednak sprawa z podaniami, które stanowiły i — daję na to najświętsze słowo honoru! — stanowią nadal nie tylko utwór artystyczny, ale również wiedzę ludu. Różne tego zresztą były powody. Starsze pokolenia cieszyniaków zaczytywały się więc wprawdzie w popularyzatorskich artykułach z zakresu historii regionu pióra Franciszka Popiołka, ale uczyły się tej historii z podręczników {np. Bobka), w których bajka o Bolku, Leszku i Cieszku, aczkolwiek od początku do końca wyssana przecież z palca, bajki o Złotogłowcu, Czarnej Księżnej itp. zostały podane po prostu „do wierzenia", bez jakiegokolwiek krytycznego komentarza. Ba, nawet drukowany kilkanaście lat temu w „Głosie Ziemi Cieszyńskiej" cykl „Historia Ziemi Cieszyńskiej", aczkolwiek miał już wyraźne cele nie tylko popularyzatorskie, lecz również naukowe {publikacji patronował wszak oddział Polskiego Towarzystwa 271 Historycznego), zaczynał się od podań, mimo że od co najmniej wieku wiadomo, jak skąpa i bałamutna jest łudowa wiedza historyczna. Pierwsza edycja „Godek" składała się nieomal w całości, druga zaś mniej więcej w połowie z podań i opowieści wierzeniowych, a więc właśnie z utworów traktowanych nad Olzą bardzo serio. Cieszyniaka mało na ogół obchodziło i obchodzi, że niektóre tak swojsko brzmiące historie opowiadano już kilkaset łat temu, a inne są rodem, dajmy na to, gdzieś znad Gangesu. Cieszyniak ten bardzo ńę nawet zdziwi, jaki macie interes w tym, by taki lub inny fakt z przeszłości regionu poddawać w wątpliwość... Dotychczas poznany zasób cieszyńskich podań liczy grubo ponad setkę. Nie wszystkie są jednakowo znane — niektóre opracowywano po wielekroć, inne doczekały pojedynczych zaledwie zapisów, jeszcze inne nie miały zapewne nawet tego szczęścia i nadal czekają na swego odkrywcę. Z upływem łat, dzięki trwającym od nieomal wieku zainteresowaniom folklorystycznym trzech pokoleń zabieraczy, zdążyło już wszakże powstać coś w rodzaju podstawowego kanonu cieszyńskich podań. I jest niewątpliwą zasługą Ondrusza, że ten kanon wzbogacił i spopularyzował, że go zbliżył do szerokich kręgów czytelniczych, a zwłaszcza do młodzieży, do której zbiór z roku 1956 był przede wszystkim adresowany. „Godki śląskie" Ondrusza mają znacznie starsze od siebie wzory obcojęzyczne. Przykładowo wymienić tu można takie opracowania, jak K. J. Bukovanskpego „Slezske baje a povesti ndrodni" (1877), F. Sldmy „Slezske pohddky a povesti" (1893), A. Petera „Volksthumliches aus Schlesien (1879), a z okresu międzywojennego R. F. Jury „Stare pcwesti slezske" i „Povesti slovensky~ch hradu a zamku", E. Tenglera „Teśinsko v historii a povestech", K. Kallaba „Povesti hradu morav-skpch a slezsk$ch" oraz A. Karaska-Langera i E. Strzygowskiej „Sagen der Bes-kidendeutschen". Wydane w 1956 roku przez Sekcję Literacko-Artystyczną PZKO „Godki śląskie" były jednak pierwszym obszerniejszym zbiorem cieszyńskich podań, który ukazał się w języku polskim, zbiorem tym cenniejszym, że powstał w oparciu o autentyczne zapisy tekstowe autora w terenie, stanowił zatem opracowanie wątków, które nadal krążą wśród ludu. Tom niniejszy nawiązuje wprawdzie do tego wydawnictwa zarówno tytułem, jak zawartością, nie jest to jednak prosta reedycja, lecz zbiór pod wielu względami od swego pierwowzoru różny. Na wydanie z roku 1956 złożyło się 60 utworów, w większości, jak już powiedzieliśmy, podań i opowieści wierzeniowych. Tom obecny został wzbogacony o 31 dalszych tekstów, przy czym — ponieważ są to w olbrzymiej większości dłuższe z natury rzeczy bajki magiczne — znacznie wzrosła równocześnie objętość całości. To pierwsza zasadnicza zmiana. Druga dotyczy kompozycji zbioru. W edycji sprzed 17 łat Ondrusz zas-tosował układ geograficzny, który polegał na grupowaniu poszczególnych utworów według miejsca akcji. Kompozycja zastosowana w tomie, który ukazuje się obecnie, została oparta na odrębności gatunkowej prezentowanych w pierwszych 7 rozdziałach podań i opowieści wierzeniowych z jednej oraz baśni pomieszczonych w obszernym rozdziale VIII z drugiej strony. Z uwagi na bogactwo tematyczne grupy podań i opowieści wierzeniowych wprowadzono ponadto, wewnątrz tego gatunku, podział na szereg podgrup, czego formalnym wyrazem są rozdziały I- VII. Rozdział I (O początkach miast, wiosek, kościołów i zamków) ma charakter mniej lub bardziej etymologizujący, objaśnia mianowicie jak, czasem również kiedy powstała dana miejscowość, dzielnica, skąd wzięły się określone ruiny itp. Jak łatwe zauważyć, lud nie obdarzył równą uwagą wszystkich miejscowości, do folkloru 272 przeszły jedynie sfabularyzowane dzieje tych, które — bądź to nazwą, bądź ukształtowaniem fizjograficznym terenu — przemówiły do jego wyobraźni. Anonimowy autor nie kierował się przy tym ani znaczeniem miasta, czy wioski (niezauważony Frysztat, Karwina, Trzyniec itp.J, ani bogactwem jego historii, dbał natomiast pilnie o to, by uniknąć braku prawdopodobieństwa. Tłumaczy się to tym, że podanie jest gatunkiem, którego rola nie sprowadzała się, jak już powiedzieliśmy, do funkcji wyłącznie rozrywkowych, którego zadaniem było udzielanie odpowiedzi na dręczące człowieka pytania, zaspokajanie ciekawości poznawczej. A zatem fakty mogły nie mieć i w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto rzeczywiście nie miały nic wspólnego z empirycznie sprawdzalną rzeczywistością, ale musiały mieć oparcie bądź to w nazwie, bądź w jakimś innymy choćby drobnym fakcie, który by pozwolił całe opowiadanie osadzić w określonym regionie. Rozdział II grupuje podania „historyczne", nawiązujące do przeszłości głównie osobą bohatera. Oczywiście z prawdziwą wiedzą historyczną mają one niewiele wspólnego, już bowiem Jan St. Bystroń zauważył, co nowoczesna folklorystyka w pełni potwierdza, że „lud dla przeszłości nie ma zrozumienia, nie ma też przeważnie zainteresowania, nie dziw więc, że tradycja historyczna jest wątła; wypadki z rozmaitych epok łączą się razem, dostosowując się do ogólnego schematu, nabierają cech cudowności. Najodleglejsza epoka, o której bezprośrednio pamięć przetrwałat to wojny szwedzkie; nawet przedchrześcijańskie grodziska oznaczane są przez lud jako okopy szwedzkie". Inne grupy tematyczne nie wymagają chyba komentarza, zrodzić się natomiast może pytanie, czy, a jeśli tak, to na ile konsekwentnie udało się zastosowany w ten sposób podział przeprowadzić. Otóż wydaje się, że braku konsekwencji zbiorowi trudno zarzucić, z tym wszakże, iż trzeba zdawać sobie sprawę z wysoce konwencjonalnego charakteru tego podziału, wskutek czego kwalifikacja poszczególnych utworów może nasuwać pewne wątpliwości (jeśli, przykładowo, skarb jest pochodzenia zbójnickiego, tekst można pomieścić z równym powodzeniem w rozdziale III, jak IV). Należy sobie z nich oczywiście zdawać sprawę, nie wydaje się natomiast, aby wzajemne zachodzenie na siebie zakresów mogło razić. Tym bardziej, że obserwuje się je nawet w zbiorach naukowych, ba! w systematykach bajkoznawczych. Robert Danel (Mtcto* ¦er kiedy 273 PRZYPISY „Godki śląskie", aczkolwiek zawierają teksty literackie, a nie autentycznie ludowe, posiadają znaczną wartość folklorystyczną, czego pośrednim dowodem jest m. in. uwzględnienie zbioru w „Polskiej bajce ludowej" Juliana Krzyżanow-skiego. Z tego przede wszystkim względu, jak również z uwagi na fakt, że tom ten przynosi najbogatszy zestaw krążących nad Olzą wątków, może więc stanowić swego rodzaju kompendium cieszyńskiego folkloru, redaktor zbioru uznał za stosowne wyposażenie go w króciutkie choćby przypisy, które by orientowały czytelnika w stopniu rozpowszechnienia danego wątku w Cieszyńskiem i odsyłały do systematyki bajkoznawczej. Bibliograńa poszczególnych wątków nie jest oczywiście kompletna; nie wykracza poza Śląsk Cieszyński, słabo uwzględnia również opracowania literackie, zwłaszcza czeskie i niemieckie. Jej zadaniem jest jedynie stworzenie czytelnikowi możliwości porównania żywotności i atrakcyjności poszczególnych tematów, z których jedne, jak się okazuje, były podejmowane po wielekroć, w różnym czasie i przez różnych autorów, inne zaś raczej rzadko lub nie były podejmowane w ogóle. Nie opatrujemy przypisami wszystkich utworów, a to przede wszystkim z tego względu, że o niektórych trudno powiedzieć coś ponad to, że stanowią opracowanie np. podania lokalnego typu etymologizującego (Żywocice), czy opowieści wierzeniowej (O ognistym powozie, O upartym diabełku i wiele innych). Czasami zaś pominięto przypis dlatego, ponieważ jeden wątek bywa prezentowany w kilku różnych wariantach (dotyczy to zwłaszcza opowieści o skarbach, zbójnikach i postaciach demonicznych), które różnią się wprawdzie układem motywów, są wszakże tożsame, jeśli chodzi o miejsce w systematyce bajkoznawczej, do której się tu odsyła, tj. we wspomnianej „Polskiej bajce ludowej" Juliana Krzyżanowskiego. O ZAŁOŻENIU CIESZYNA Szeroko znane podanie o zasięgu ogólnosłowiańskim. Na gruncie polskim jego początki wiążą się z osobą niejakiego Dalimila, który wprowadził w swej wierszowanej kromce wzmiankę o jakimś lechu (czy lęchu?), co się miał zwać Czechem. Z kolei historiografia czeska zmieniła nazwę pospolitą lech w imię własne Lech, które nawiązywało do przyjętej już konwencji lingwistycznej, jako że Wincenty Kadłubek nazywał Polaków Lechitami, zamieszkiwany zaś przez nich kraj Lechią. Imię trzeciego legendarnego protoplasty słowiańskich narodów, a mianowicie Rusa, pojawiło się po raz pierwszy w „Kronice Wielkopolskiej". Na grunt cieszyński przeszczepił podanie zręczny niewątpliwie kompilator, jakim był Paweł Lamatsch von Wernemiinde (1805—1860), autor zbiorku „Erzahlungen, Sagen und Geschichten", który w pięknym poemacie pt. „Podanie o założeniu Cieszyna" powołał do życia Bolka, Leszka i Cieszka, żeby zaś całe podanie jeszcze bardziej uwierzytelnić — połączył je z bracką studnią. Oczywiście z trzema braćmi nazwa nie miała pierwotnie nic wspólnego, nazwa bracka nawiązuje bowiem w rzeczywistości do braci Dominikanów, na których terenie była studnia położona. Opracowania: Paweł Bobek. Podanie o założeniu Cieszyna. W: Elementarna nauka historii, 275 cz. I, Cieszyn 1916, s. 22—25; Władysław K. Zieliński. Podanie o założeniu Cieszyna. W: Szląsk (Austryacki) słowem i ołówkiem na podstawie najnowszych źródeł przedstawiony. Warszawa 1888, s. 65—66; R. F. Jura. Bratrska studanka. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 18—25; Alfred Karasek-Langer, Elfriede Strzygowski. Die Griindung von Teschen. W: Sagen der Beskidendeutschen. Plauen br, s. 189; Gustaw Morcinek. O tym, jak trzej bracia spotkali się po długiej wędrówce i co z tego wynikło. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1963, s. 49—62; Frantisek Slama. Jak vzniklo mesto Tesin. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 70—71; Ervin Tengler. Doba założeni Teśina. W: Teśinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 10—11. Literatura przedmiotu: Robert Danel. Prawda o legendzie Cieszyna. Kalendarz Beskidzki 1970, s. 81—85; Witold Iwanek. Podanie o Studni Trzech Braci w Cieszynie. Kalendarz Śląski 1969, s. 96-100. O ZAŁOŻENIU JABŁONKOWA Podanie lokalne o charakterze etymologicznym. Opracowania: O założeniu Jabłonkowa. Nasza Młodzież 1921 — 1922, nr 5, s. 77—78; Ervin Tengler. Teśinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 22. O ZAŁOŻENIU ORŁOWEJ Podanie związane pierwotnie z najdawniejszą stolicą Polski - Gnieznem, zanotowane już w Kronice Wielkopolskiej Godzisława Baszki. O ile pretekstem lokalizacji wątku w Wielkopolsce była nazwa gniazda (Gniezdno-Gniezno), o tyle u nas analogiczną rolę wziął na siebie orzeł (Orłowa=miejscowość orła). Opracowania: Paweł Bobek. Podanie o Orłowej. W: Elementarna nauka historii. Cz. I, Cieszyn 1916, s. 37—38; R. F. Jura. O puvodu Orlove. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 107—111; Alfred Karasek-Langer, Elfriede Strzygowski. Griindung von Orlau. W: Sagen der Beskidendeutschen. Plauen in Vogland br, s. 190; Frantisek Slama. Jak vznikl kostel v Orlove. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 74—75; Tenże. Vlastenecke putovani po Slezsku. Obrazy narodopisne, histo-ricke a kulturni z rakouskeho a pruskeho Slezska. Praga 1885, s. 263; Władysław K. Zieliński. Założenie Orłowej. W: Szląsk (Austryacki) słowem i ołówkiem na podstawie najnowszych źródeł przedstawiony. Warszawa 1888, s. 75—76. ŻYWOCICE Podanie typu etymologicznego. Opracowanie: Anna Wajnerówna. Podanie o Żywocicach. Nasze Pisemko. 1931—1932, nr 7, s. 166. O OKRUTNYM BELCE Podanie historyczno-etymologiczne. Opracowanie: R. F. Jura. O rytifi Belkovi. Teśinsko 1958, nr 3, s. 15. J6-W: - Lud-. Te-:- 276 O DREWNIANYM KOŚCIÓŁKU NA PRASZYWEJ Znane z wielu miejscowości podanie wiązane najczęściej z miejscami religijnego kultu i z pewnymi osobami historycznymi. Geneza wątku sięga dawnych wierzeń, znanych nie tylko w Europie, lecz nawet w Afryce (zob. Juliana Krzyżanowskiego Słownik folkloru polskiego; Warszawa 1965, s. 154, jak również Adama Fischera „Święci myśliwi", Lwów 1922). Opracowania: Jan Galicz. O kościółku św. Antoniego na Praszywej. Gwiazdka Cieszyńska 1939, nr 48; R. F. Jura. Prasiva. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 166—168. Tenże. Praśiva. Slezskym detem 1933—1934, nr 9—10, s. 8—9; Frantisek Slama. Kostelićek na Prasivce. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 67—68; Robert Zanibal. Hrabia Prażma, czyli kościółek św. Antoniego na Praszywej. Gwiazdka Cieszyńska 1867, nr 44—50. DECZMANEK Podanie lokalne stanowiące interesującą kontaminację wątków Udaremnione wydobycie skarbu (T 8010) oraz Procesja i zapomniany przedmiot (T 8060 c). MUZYKULA Podanie ajtiologiczne. Opracowania: A. K. Muzykula (Podanie z Kozubowej). Ogniwo 1936, nr 7, s. 7; Muzykula na Kamienitym. Nasze Pisemko 1932—1933, nr 8, s. 172. O HOŁOTOWCU Podanie historyczno-etymologiczne. Opracowania: Hołota. Nasze Pisemko 1924—1925, s. 6—7; Hołotowiec. Śląski Kalendarz Jepeusa 1938, s. 56; R. F. Jura. Holotovec. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 112—115; Jindfich Karkośka. O Holotovi. W: Vlast. topografie obce Petfvaldu. Opawa 1931, s. 137—139; Józef Ondrusz. Hołotowiec. Jutrzenka 1958-1959, nr 6, s. 172—174; Tenże. O Hołotowcu. Głos Ludu 1948, nr 47; Frantisek Slama. „Holotovice" u Petfvaldu. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 81—82; Ervin Tengler. Tesinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 34. O SOLI, KTÓRA SIĘ W GŁAZY PRZEMIENIŁA Podanie lokalne o wyraźnym wydźwięku umoralniającym. Tekst: Józef Ondrusz. Ło soli na Dziurawym Gróniu. [Opow. Józef Sikora z Milikowa]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 52. O STRZYBNIOCZCE Podanie lokalne. Opracowania: Jan Bóhm. Podanie o srebrnej studni. W: Podania z sołeckiego lasu. Glos Ludu 1948, nr 50; Adela Liśkova. Povest o studance Stfybńoćce v Karvine. Tesinsko 1959, nr 4, s. 11. 277 O ŚPIĄCYCH RYCERZACH W CZANTORII Szeroko znana bajka o charakterze podaniowym (T 8256) rozpowszechniona zarówno w Europie, jak poza nią. Z reguły posiada wydźwięk patriotyczny^ odzwierciedlała bowiem aspiracje niepodległościowe ludów uciskanych. Przywódcami śpiących rycerzy są m. in. król Artur (ludy romańskie), Fryderyk Rudobrody (u Niemców), królewicz Marko (Serbowie), książę Światopełk (Morawy)., książę Iwan Czarny (Czarnogóra), Steńka Razin, Wańka Kain, Emelian Pugaczow i Gryszka Otriepiewow (ludy wielkoruskie) itp. W Polsce najczęściej występują w tej samej roli: Bolesław Chrobry, Bolesław Śmiały, Władysław Łokietek, Karol Chodkiewicz, Stefan Czarniecki, św. Jadwiga, królowa Jadwiga. Stosunkowo późne pojawienie się tego wątku w folklorze polskim dowodzi, że podanie jest pochodzenia obcego, można nawet prześledzić drogę jego wędrówki na wschód. Rolę pośrednika odegrał tu Śląsk, czego dowodem jest m. in. wyraźne wskazanie czeskiego Blanika w zanotowanym na terenie Wisły tekście Lucjana Malinowskiego (zob. Materiały Antropologiczno-Archeologiczne i Etnograficzne 1900, s„. 24). Na Śląsku Cieszyńskim zanotowano wiele wariantów tego podania, co dowodzi zarówno jego żywotności, jak zainteresowania nim zbieraczy. Wątek był również po wielekoroć opracowywany w literaturze, doczekał też uwag nieco ogólniejszej natury. Teksty: Lucjan Malinowski. Materiały Antropologiczno-Archeologiczne i Etnograficzne 1900, s. 21, 22, 24, 66; Józef Ondrusz. O śpiących rycerzach na CzantoryjL Zwrot 1954, nr 1. Opracowania: Karol Berger. Śpiący rycerze. Kalendarz Ewangelicki 1933, s. 119—122; Toż. Nasz Kalendarz Ewangelicki 1933, s. 94—96; Emanuel Grim. Na Girowej. W: Baśnie z Podbeskidzia Śląskiego. Cieszyn br, s. 24—27; Bogumił Hoff. O zaklętych rycerzach w Chełmie. W: Lud cieszyński, jego właściwości i siedziby. Obraz etnograficzny. Seria I Górale Beskidów Zachodnich. Tom I Początki Wisły i Wiślanie. Warszawa 1888, s. 65—66; R. F. Jura. Hoj, Ćantoria! W: Stare po-vesti slezske. Praga 1934, s. 82—87; Alfred Karasek-Langer, Elfriede Strzygowski. Schlafendes Heer in die Babia. W: Sagen der Beskidendeutschen. Plauen im Vogland, br, s. 23; Tenże. Der Schmied im Berg. Jw., s. 23; Tenże. Soldaten der hl. Hedwig. Jw., s. 23; Tenże. Gustaw Adolf im Berg Chełm. Jw., s. 205; Richard Kuhnau. Schlesische Sagen. Leipzig 1910—1913, s. 515; Tenże. Oberschlesische Sagen Geschichtlicher Art. Breslau 1926, s. 295; Gustaw Mordnek. Legenda o śpiących rycerzach w Czantorii. Płomyczek 1959, nr 32, s. 905—908; Tenże. O Karliku kowalczyku i śpiących rycerzach. W: Przedziwne śląskie powiarki. Warszawa 1961; Tenże. O śpiących rycerzach w Czantorii. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1963, s. 111—112; Leopold Piesko. Podanie o śpiących rycerzach w Gaju. Gwiazdka Cieszyńska 1928, nr 90, s. 2; Frantiśek Slarna. Spici vojsko. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 58—61; Tenże. Vlastenecke putovani po Slezsku. Obrazy narodopisne, histo-ricke a kulturnl z rakouskeho a pruskeho Slezska. Praga 1885, s. 198—199. Literatura przedmiotu: Antoni Gładysz. Na tropach wątku „śpiącego wojska". Zaranie Śląskie 1965, z. 4— s. 795—810; Daniel Kadhibiec. Z naszego folkloru. Na marginesie podań o śpiącym wojsku. Głos Ludu 1960, nr 43; Julian Krzyżanowski. Podania i baśnie r 278 i. Przy-xjk Ru- •taawy), m występują m Łokietek, Mb dowodzi, (¦* wędrówki t xl wyraźne * ::.~a .. ...e odzi • nież liczne 122, Toż. W: lOnklętych eL=*t. Obraz VTisły Scarć po-ki rfeśen im ::en der Richard ische Legenda I; Tenże, powiarki. his-Piesko. (¦r 90, s. 2; Omn 1893, ~ ' histo-199. 1965, podań i baśnie śląskie. Katowice 1938; Alois Sivek. Na okraj oderske lidove povesti o vojscich ćantoryjskych. W: Vystava Teśinska. Pruvodce. Czeski Cieszyn 1955, s. 131 — 133; Tenże. Nektere slezske varianty latky o spicim vojsku. W: Franku Wollmanovi k sedmdesatinam. Sbornik prąci. Brno 1958, s. 423—427; Paweł Zawada. Legenda 0 śpiących rycerzach w poezji śląskiej. Młody Polak 1926, nr 19—20, s. 252—254. O CZARNEJ KSIĘŻNEJ NA CIESZYNIE Podanie lokalne wiązane na terenie Cieszyńskiego najczęściej z osobą Katarzyny Sydonii (1579—1595), drugą żoną księcia Adama Wacława, rzadziej z Elżbietą Lukrecją (1595—1653), czasem także z żoną księcia Przemysława Katarzyną (1358—1409) oraz z żoną Fryderyka Cardinala Marianną (XVIII wiek). W rzeczywistości jest to zlepek kilku wątków podaniowych, z których jeden — pochłonięcia zaprzęgu z trumną księżny przez ziemię — jest legendą z cyklu „Nagrody i kary" i nosi tytuł „Ziemia wyrzuca zwłoki grzesznika" (T 760 A). Wątek ten wykorzystał A. Mickiewicz („Popas w Upicie"), był również znany J. Wiktorowi („Legenda o Sicińskim, pośle upickim"). Teksty: Franciszek Chlebik. O czornej księżnej. Zaranie Śląskie 1907, s. 93—94; Robert Danel. Od Gilgamesza do Jeżowicza. Kalendarz Śląski 1967, s. 124 [wariant Józefa Jeżowicza z Koszarzysk zanotowany przez Daniela Kadłubca, autora przygotowywanej do druku monografii poświęconej znakomitemu gawędziarzowi]. Opracowania: Paweł Bobek. Podanie o „Czarnej księżnej". W: Elementarna nauka historii. Cz. I, Cieszyn 1916, s. 26—27; Bunte Histórchen aus Dingelau. Von der reda-gewaltigen, bosen Schlossherin und einen pfiffigen Nassen. Kattowitzer Zeitung 1939, nr 186; Karol Cieńciała. Podanie o Czarnej Księżnej. Miesięcznik Pedagogiczny 1911, nr 2, s. 24; Cierliczanin. Odpust u Kościelca. Gwiazdka Cieszyńska 1938, nr 33—34; Robert Danel. Czarna Księżna. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1970, nr 6; Z. Glińska. Co w Ziemi Cieszyńskiej o Czarnej Księżnej opowiadają. Przyjaciel Rodzinny 1926, nr 7; Grodzisz. Odpust u Kościelca. Gwiazdka Cieszyńska 1904, nr 39; Bogumił Hoff. O czarnej księżnie. W: Lud cieszyński, jego właściwości 1 siedziby. Obraz etnograficzny. Warszawa 1888, s. 65; Franciszek Irecki. Czorno Księżna. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1969, nr 38; J. F. Z Pogwizdowa-Brzezówki. Gwiazdka Cieszyńska 1928, nr 35, s. 24; J. W. O Czarnej Księżnej. Baśń ludowa z okolic Cieriicka. Kalendarz Związku Śląskich Katolików 1924, s. 101—102; R. F. Jura. Ćerna kneżna. Matićni kalendaf 1941, s. 158—162; Tenże. Ćerna kneżna. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 34—39; Tenże. Kostelec. Slez-skym detem 1932—1933, nr 10, s. 1—4; Alfred Karasek-Langer, Elfriede Strzy-gowski. Die schwarze Furstin. W: Sagę der Beskidendeutschen. Plauen im Vogland br, s. 199; Legenda o Czarnej Księżnej. Kalendarz „Naszego Ludu" na rok 1933, s. 34—35; Antoni Macoszek. Przewodnik po Śląsku Cieszyńskim. Lwów 1901, s. 13—30; Gustaw Mordnek. Czarna Księżna i dzwon. Kalendarz „Zwrotu" na r 1957, s. 180—183; Tenże. O Czarnej Księżnej i o chłopskim dzwonie. W: Jak górnik Bulandra diabła oszukał. Warszawa 1958, s. 125—135; Frantisek Slama. Ćerna kneżna. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 71—72; Tenże. Pohfeb ćerne kneżny. Tamże, s. 72—73; Tenże. Pokłady ćerne kneźny. Tamże, s. 73; Tenże. Ćerna kneżna. Historicky roman. Opawa 1891; Tenże. Vlastenecke putovani po Slezsku. Praga 1885, s. 151 — 152; H. Zahradnik. 2?9 Teschens schwarze Fiirstin. (Nach einer Sagę). Unsere Heimat! Beilage zur Neuen Ewang. Kirchenzeitung 1927, nr 19, s. 115—116; Robert Zanibal. Dwór Adama Wacława, książęcia cieszyńskiego. Gwiazdka Cieszyńska 1870, nr 1—13; Tenże. Podanie o Kościelcu i Czarnej Księżnie. Zaranie Śląskie 1938, nr 4, s. 249 aż 251; Oskar Zawisza. Czarna księżna. Opowiadanie ludowe. Gwiazdka Cieszyńska 1920, s. 113—114,116—129; Tenże. (Dalszy ciąg) Nasz Kraj 1929, nr 36—41, 47; Tenże. Czarna Księżna, pani z Kościelca. 1924 (Rękopis). Streszczenie w Zaraniu Śląskim 1934, z. 1, s. 59—60; Tenże. Kościół św. Wawrzyńca na Kościelcu. Dziennik Cieszyński 1920, nr 157—158, 160—170; W. K. Zieliński. Szląsk (Austryacki) słowem i ołówkiem na podstawie najnowszych źródeł przedstawiony. Warszawa 1888, s. 67—69, 73. Literatura przedmiotu: Leokadia i Jerzy Pośpiechowie. Opowieść „O Czarnej Księżnej i o chłopskim dzwonie" Gustawa Morcinka na tle wersji podaniowych i literackich. Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Historia literatury V. W kręgu literatury ludowej. Opole 1969, s. 89—110; Alois Sivek. Povest o ćerne kneżne v literaturę a v ustnich tradicłch slezskeho lidu. Slezsky sbornik 1955, nr 1, s. 1 — 15; Oskar Zawisza. Któż był Czarną Księżną? Gwiazdka Cieszyńska 1917, nr 46, 48, 51, 52; Tenże. Jeszcze o Czarnej Księżnej. Gwiazdka Cieszyńska 1918, nr 31, 33. O CUDOWNYM DZWONIE FRYSZTACKIM Wariant T 7070 („Zatopione dzwony"). Wątek ma zasięg ogólnoświatowy, powstał na tle pradawnych mitów ludzkości. Opowiadali go już Sumerowie, spotykamy się z nim w Genesis i u Apollodora, był znany Babilończykom i Hebrajczykom. Posiada wydźwięk umoralniający: za grzech spotyka kara. Teksty: Robert Danel. Od Gilgamesza do Jeżowicza. [Wariant Józefa Jeżowicza z Ko-szarzysk zanotowany przez Daniela Kadłubca]. Otokar Matuszek. Frysztacki zwón. (Opow. Zofia Matuszkowa z Orłowej — Łazów, Głos Ludu 1972, nr 25; Opracowania: Paweł Bobek. Cudowny dzwon we Frysztacie. W: Elementarna nauka historii. Cieszyn 1916, s. 35—36; gr. Die Sagenhafte der Freistadter. Oberschlesische Zeitung 10,42, nr 327; Gustaw Morcinek. Czarna Księżna i dzwon. Kalendarz „Zwrotu" 1957, s. 180-183; P. Myrdacz, F. Rójek, F. Ryba. Cudowny dzwon we Frysztacie. W: Książka do czytania dla szkół ludowych. Frysztat 1935, s. 195—196; Józef Ondrusz. O cudownym dzwonie frysztackim. Głos Ludu 1948, nr 67—69; Frantisek Slama. Vlastenecke putovani po Slezsku. Praga 1885, s. 255; Tenże. Zvon frystatsky. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 21—23; Ervin Tengler. Frystat. W: Tesinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 16—17; Maria Wysłouchowa. Starodawna o dzwonie opowieść. Zorza 1900, s. 87—88; Władysław K. Zieliński. Dzwony frysztackie. W: Szląsk (Austryacki) słowem i ołówkiem na podstawie najnowszych źródeł przedstawiony. Warszawa 1888, s. 73. CIESZYNIANKA Opowieść wierzeniowa wyraźnie zlokalizowana zarówno geograficznie (Cieszyn), jak czasowo (oblężenie miasta przez Szwedów w roku 1645). W rzeczywistości cieszynianka (Hacąuetia Epipactis Neck.) pochodzi z Alp, w Szwecji natomiast w ogóle nie rośnie. Roślina zawędrowała najprawdopodobniej w okolice Cieszyna 280 1,, fl h\\\ za pośrednictwem wojsk cesarskich gen. Davegi, które odbiły w roku 1647 Cieszyn z rąk Szwedów. Cieszynianka, którą po raz pierwszy opisał profesor uniwersytetu we Lwowie Baltazar Hacąuet, jest dziś znana w wielu okolicach Polski, zwłaszcza zaś Małopolski. Zob.: Karol Buzek. Zioła i byliny górskie w śląskich Beskidach. W: Rocznik Oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego „Beskid Śląski" w Cieszynie, 1935, s. 20—38. Opracowania: Robert Danel. Cieszynianka. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1969, nr 47; Gustaw Morcinek. Legenda o bladej Cieszyniance. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1963, s. 88—101; Józef Ondrusz. Cieszynianka (Podanie ludowe). Kalendarz Cieszyński 1956, s. 195—196. SZWEDZKI KOPIEC Wojna trzydziestoletnia oddziałała mocno na wyobraźnię ludu, dowodem czego są liczne podania i opowieści wierzeniowe. Szczególnie często opowiada się o rzekomych kurhanach czy kopcach szwedzkich, które okazują się w rzeczywistości bądź znacznie starszymi, pochodzą bowiem nawet z czasów przedchrześcijańskich, bądź też są stosunkowo świeżej daty, okresu I wojny światowej nie wyłączając. Groby szwedzkie mają się znajdować m. in. w Stonawie, Pastwiskach, Hażłachu, Wiśle i wielu innych miejscowościach. Sporo wariantów zanotowano w zbiorze Alfreda Karaska-Langera i Elfriedy Strzygowskiej Sagen der Beskidendeutschen. TU SIĘ ŻYJE BEZ STAROŚCI Facecja Król i opat (Providentia Dei). Według W. Andersona (Kaiser und Abt, Helsinki 1923) pochodzi z Egiptu, gdzie powstała w wieku VII, w środowisku żydowskim. W wieku IX zawędrowała do Europy. W Polsce przybrała kształt facecji. Wykorzystał ją m. in. Ignacy Chodźko, pisząc Nowe pamiętniki kwestarza. Tekst: Józef Ondrusz. Ło Skałce na Goduli. [Opow. Anna Mrózkowa ze Śmiłowic]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 54—55. SILNY KADŁUBIEC Tekst: __ Józef Ondrusz. Ło silnym Czyżu z Nydku. [Opow. Jan Żmija z Rzeki]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 56—57. JAK ONDRASZEK BRAŁ I DAWAŁ Jedno z licznych podań o Ondraszku (T 8254 — Zbójnicy śląscy) utrzymane w duchu konwencji ludowej, zgodnie z którą zbójnicy „równali świat", zabierając bogaczom i obdarowując biednych. Literatura przedmiotu: Zdzisław Piasecki. Zbójnicki bohater ludowy i społeczne podłoże jego apologii. Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Historia Literatur}-. W kręgu literatury ludowej. Opole 1968, s. 65—85; Alois Sivek. Ondras z Janovic. Ostrawa 1958. (Autor podaje bardzo obszerną bibliografię). 281 JAK ONDRASZEK ŚPIEWAŁ Anegdota z cyklu Złodzieje i oszuści (T 1525Q — Okradzenie karczmy; znana z licznych wariantów zarówno prozaicznych, jak pieśniowych. U Ondrusza, dzięki wprowadzeniu postaci zbójnika, wariant nabrał charakteru podaniowego. ONDRASZEK W CZARNYM LESIE Anegdota o charakterze podaniowym, bardzo na terenie Cieszyńskiego popularna. Teksty: Robert Danel. Jako Ondraszek babę na cwekach posadził. [Opow. Jan Kawulok z Istebnej]. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1971, nr 18; Józef Ondrusz. O Óndraszku. [Opow. Jan Baciok z Raju]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 47. O ZBÓJCACH W OLBRACHCICACH Tekst: Józef Ondrusz. O zbujach w Olbrachcicach. [Opow. Maria Ondruszowa z Darkowa]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 53. NA GIROWSKIM SZAŁASIE Tekst: Józef Ondrusz. Ło Kozubowej i sałaszach. [Opow. Paweł Sikora z Milikowa]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 51. O ONDRASZKOWYCH SKARBACH W RAJU Popularne w Cieszyńskiem podania o skarbach wiążą się bardzo często z postaciami zbójników, co jest o tyle uzasadnione, że ludzie trudniący się rozbojem często rzeczywiście chowali pieniądze i kosztowności w pieczarach lub grzebali w ziemi. Literatura przedmiotu: Robert Danel. Diabelskie Eldorado. Zwrot 1966, nr 11, s. 11 — 12; Ludwik Kobiela. Skarby zakopane. Podania ludowe na Śląsku. Polska Zachodnia 1933, nr 99; Alois Sivek. Motiv pokładu v krajove literaturę a v ustnich tradicich slez-skeho lidu. Slezsky sbornik 1948, s. 134—141. O ZBÓJECKICH PIENIĄDZACH W DIABLIM MŁYNIE Teksty: Józef Ondrusz. Ło zaklyntych pinióndzach na Girowej. [Opow. Anna Suszka z Piosku]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 69—70. WYPRAWA PO SKARB DO BORKU Kontaminacja T 8010 (Udaremnione wydobycie skarbu) i T 8060 (Procesja i zapomniany przedmiot). Opracowania: R. F. Jura. Pokład. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 181-185. O SKARBACH W OSTRAWSKIM ZAMKU Podanie lokalne Diabelskie złoto (T 8012). J. Krzyżanowski odnotował tylko jeden śląski wariant — z Michałkowic. 282 i Opracowania: R. F. Jura. Ćerveny muzfk. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 134—137; Frantiśek Slama. Ćerveny muźik. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 27—28; Tenże. Vlastenecke putovani po Slezsku. Praga 1885, s. 286. UTOPIEC PRZEWOŹNIKIEM Jeden z licznych wariantów opowieści wierzeniowej o topielcu (T 4060). Opracowania: Gustaw Morcinek. O darkowskim przewoźniku i utopcu Matysku. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1963, s. 167—175; Józef On-drasz. Utopiec przewoźnikiem. Głos Ludu 1948, nr 48—49. JAK UTOPIEC Z CHŁOPEM BUCHALI NA FAJECZKI Opowieść wierzeniowa Straszydło (T 6532b). J. Krzyżanowski nie odnotował ze Śląska żadnego wariantu. Opracowania: Józef Ondrusz. Jak utopiec z chłopem buchali na fajeczki. Głos Ludu 1948, nr 1. JAK UTOPIEC PRZEPROWADZAŁ SIĘ Z TYRKI DO OLZY Opracowania: Jan Kubisz. Przeprowadzka śląskiego utopca. Dziennik Polski 1938, nr 158. O UTOPCU WE MŁYNIE Kawał z cyklu O głupim potworze (diable) znany pn. Diabeł i śrubstak (T 1159). O UTOPCU W NAWSIU Opracowania: O utopcu w Nawsiu. Nasze Pisemko 1931—1932, nr 1, s. 2—4. ODKRYCIE WĘGLA Opracowania: Karol Biel. Wypisy polskie. Cz. III, Frysztat 1929, s. 473-474; Paweł Bobek. Odkrycie węgla. W: Elementarna nauka historii. Cieszyn 1916, s. 38—40; Robert Danel. Odkrycie węgla. Jutrzenka 1965, nr 1, s. 3—6; Toż. Ogniwo 1970, nr 1, s. 12—13; Richard Drapała. Die Sagenbildung um die Entdeckung der Steinkohle. Nordmahrerland 1944, z. 1, s. 38—41; Tenże. Sagen um die Mahr-Ostrauer Kohle. Mahrisch-Schlesische Landeszeitung 1943, nr 358—359; Tenże. Sagen und Geschichte aus der Kohlenheimat. Volksbund Nordmahren u. Schlesien, Freudenthal 1925, s. 48; gr. Ein armer Schuster „erfond" die Kohle. Gutschung und Entwicklung des Berglaus in Karwin-Ostraues Becken in Sagę und Wirklich-keit. Oberschlesische Zeitung 1942, nr 324; R. F. Jura. Nalezeni uhli. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 136—137; P. Myrdacz, F. Rójek, F. Ryba. Odkrycie węgla. W: Książka do czytania dla szkół ludowych. Frysztat 1935, s. 116—117; Odkrycie węgla. Nasza Młodzież 1921—1922, nr 6, s. 91—93, nr 7, s. 107—108; Podanie górnicze. Nasze Pisemko 1926—1927, nr 9, s. 205—207; Frantiśek Slama. Jak było objeveno v Polskę Ostrave uhli. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 75—76; Tenże. Vlastenecke putovanipo Slezsku. Praga 1885, s. 257—258; Ervin Tengłer. Teśinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 38. 283 PUSTECKI Opowieść wierzeniowa z cyklu Duchy różne. Górnośląski Skarbnik (T 6500} nosi w Karwińskiem nazwę Pusteckiego. Teksty: Emanuel Grim. Fontana. Zaranie Śląskie 1909, s. 190; Józef Ondrusz. O Pustec-kim. [Opow. Jan Konieczny z Karwiny]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963j s. 85—86; Tenże. O Pusteckim na „Gabryjeli". [Opow. Jan Raszyk z Dar-kowa]. Tamże, s. 86; Józef Ligęza. Ludowa literatura górnicza. Katowice 1959, s. 115. O DIABLIM MŁYNIE NA GIROWEJ Kawał z cyklu O głupim potworze (diable) zatytułowany Baba udaje koguta. Na terenie Cieszyńskiego opowiada się go zawsze jako podanie, przy czym najczęściej jest ono związane z Girową. (Ale nie tylko. Zob. np. G. Morcinka Legendę o diabelskim młynie na Równicy. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1964, s. 176-183). Teksty: Robert Danel. Diabli młyn na Girowej. [Opow. Paweł Rucki z Jaworzynki]. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1971, nr 71. Opracowania: Girova. Tesinsky kalendaf 1934, s. 197—198; Emanuel Grim. Na Girowej (wg opowiadań ludowych). W: Baśnie z Podbeskidzia Śląskiego. Cieszyn br, s. 24—27; Podanie o Girowie. Nasza Młodzież 1922, nr 3, s. 45—46; Frantisek Slama. Vlastenecke putovani po Slezsku. Praga 1885, s. 329—331; Tenże. Zly duch na hofe Girove. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 69; Sęk [Paweł Zawada]. Girowa. Gwiazdka Cieszyńska 1931, nr 49; Ervin Tengler. O hofe Jirove. W: Tesinsko v historii a povestech. Ostrawa 1935, s. 28—29; Paweł Zawada. Girowa. Gwiazdka Cieszyńska 1936, nr 58. DIABELSKI KAMIEŃ W ŁĄKACH Opowieść wierzeniowa z cyklu Olbrzymy i karły (T 5011 — Diabeł upuszcza niesiony kamień). Opracowania: Józef Ondrusz. Diabelski kamień w Łąkach. Głos Ludu 1947, nr 41; Karol Orszulik. Podanie o złym dziedzicu i wielkim kamieniu w Łąkach. Nasze Pisemko 1931-1932, nr 7, s. 167-168. O CHOLERZE Opowieść wierzeniowa T 7080 (Zwiastunka pomoru)r. J. Krzyżanowski nie notuje w Polskiej bajce ludowej ani jednego wariantu ze Śląska. Opracowania: Gustaw Morcinek. O morowej dziewicy w Cieszynie. W: Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku. Warszawa 1964, s. 123—139. O WILKOŁAKU Rzadko we współczesnych zbiorach folklorystycznych spotykana opowieść wierzeniowa o wilkołaku (T 4005). Julian Krzyżanowski nie odnotował ani jednego wariantu ze Śląska. 284 O ZŁOTOGŁOWCU Jedno z najbardziej na terenie Cieszyńskiego rozpowszechnionych podan stanowi w istocie wątek baśniowy (T 672) znany w całej Polsce i Europie, a także w Azji. Pierwsze zapisy pochodzą sprzed ery chrześcijańskiej. Teksty: Robert Danel. Wónż Złotogłowiec. [Opow. Jan Kawulok z Istebnej]. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1971, nr 26. Opracowania: Paweł Bobek. O Złotogłowcu. W: Elementarna nauka historii. Cieszyn 1916, s. 33—35; Kornelia Dobkiewiczowa. Jak Miecek Obłaz stracił się w górach. W: Sztolnia w Sowich Górach. Warszawa 1963; Bogumił Hoff. O Złotogłowcu. W: Lud cieszyński, jego właściwości i siedziby. Warszawa 1888, s. 66; R. F. Jura. Pod Godulou. W: Stare povesti slezske. Praga 1934, s. 215—217; Alfred Karasek--Langer, Elfriede Strzygowski. Der vertriebene Schlagenkónigin. W: Sagen der Beskidendeutschen. Plauen im Vogland br, s. 60; Gustaw Morcinek. O Złotogłowcu, królu wężów z Goduli. W. Przedziwne śląskie powiarki, Warszawa 1961; Frantisek Slama. Kral hadu Zlatohlavec. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 43—44; Tenże. Vlastenecke putovanipo Slezsku. Obrazy narodo-pisne, historicke a kulturni z rakouskeho a pruskeho Slezska. Praga 1885, s. 220. Literatura przedmiotu: Robert Danel. Złotogłowiec, czyli król wężów. Zwrot 1965, nr 7, s. 10—11. O DOBREJ HANCE I ZŁEJ HANIE Baśń magiczna z cyklu Nadludzkie zadania zatytułowana przez J. Krzyżanow-skiego Dwie siostry, dobra i zła (T 480). Tekst: Józef Ondrusz. Ło Hance i Hanie. [Opow. Ewa Szkatułowa z Koszarzysk]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 14—16. Opracowania: Jan Kubisz. Gadka o dwóch dzieweczkach. Dziennik Polski 1938, nr 160—163. JAK GÓRAL CHODZIŁ DO PIEKŁA Z JELITAMI Baśń z cyklu Przedmioty magiczne (T 564 — Białki z kobiałki). Tekst: Józef Ondrusz. Ło chłopie, co szeł do piekła z jelitami. [Opow. Teresa Jen- knerowa z Łąk nad Olzą]. W: Śląskie opowieści ludowe. Ostrawa 1963, s. 19—23. O GŁUPIM JANICZKU Kawał z cyklu Złodzieje i oszuści (T 1653 Ibd Ha Illbc). Tekst: Jan Sznurowacki. Poklekej. [Opow. Karol Heczko z Gnojnika], Zaranie Śląskie 1907, nr 3, s. 291. Opracowania: Frantisek Slama. O jinem hloupem Jankovi. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 37—39. O JANKU, CO SIĘ NAWET DIABŁÓW NIE BAŁ Kontaminacja baśni Mocny sługa (T 650) oraz Zaklęty młyn (T 371). Opracowania: 285 i I Frantisek Slama. Janek obr. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893S s. 39-41. O SPRYTNYM CHŁOPIE I GŁUPIM DIABLE Kontaminacja kawału Diabeł oszukany przy podziale plonów (T 1030 Ha) oraz Chłop i diabeł (T 1060 Hfge). Tekst: Robert Danel. O takim, co zaprzedoł swoi dziecko. [Opow. Emilia Michalska z Pruchnej]. Głos Ziemi Cieszyńskiej 1971, nr 1. NAJWIĘKSZY SKARB MATKI Podanie lokalne, stosunkowo słabo na terenie Cieszyńskiego reprezentowane (T 8013 — Dziecko w zaklętym skarbcu). J. Krzyżanowski notuje tylko jeden śląski wariant (z Bronowa). O SKARBIE CHCIWEGO GOSPODARZA Opracowanie bardzo słabo reprezentowanej w zbiorach folklorystycznych baśni magicznej Skarb wyorany psami (T 691). J. Krzyżanowski notuje tylko 3 warianty wątku, z czego ani jeden nie pochodzi ze Śląska. UKARANA CHCIWOŚĆ Odmiana opowieści wierzeniowej o palących się pieniądzach (T 8014). Zbliżony wariant z okolic Frydku opublikował F. Slama (zob. Dukaty v dymkach. W: Slezske pohadky a povesti. Opawa 1893, s. 30). O DWÓCH BRACIACH Wariant legendy z cyklu Nagrody i kary pn. Pan Bóg gościem (T 750D). W polskich zbiorach folklorystycznych samodzielnie wątek ten stanowi rzadkość, często natomiast wchodzi w skład Markowego szczęścia (T 930 I). Literacko opracował go Gustaw Morcinek (zob. O ubogim szewcu i o chciwym młynarzu, W: Jak górnik Bulandra diabła oszukał. Baśnie śląskie. Warszawa 1958, s. 67 in.). UBOGI I BOGATY Kawał z cyklu O łgarzach i łgarstwach pn. Kłamstwo nad kłamstwami — Pan i chłop (T 1921). Opracował go m. in. G. Morcinek. O SZCZĘŚLIWYM CHŁOPCU Baśń magiczna z cyklu Nadprzyrodzeni: mąż, żona, krewni pt. Brat baranek (T 450) spopularyzowana w Polsce przez R. Zmorskiego i autora Bajarza polskiego A. J. Glińskiego. Julian Krzyżanowski nie odnotował w swej systematyce śląskiego tekstu. U Ondrusza wariant ma układ motywów lab Ha. O JASIU RYBAKU Baśń magiczna stanowiąca kontaminację wątku Rybak i jego żona (T 555 la) •oraz Magiczne owoce — Rogi Fortunata (T 566 Iab2CCi Ilab III ab IV ab). 286 JAK SIĘ JANEK WYUCZYŁ CZARODZIEJSKIEGO4RZEMIOSŁA Baśń magiczna z cyklu Nadprzyrodzeni przeciwnicy pn. Uczeń czarnoksiężnika (T 325 lac Ilab III aib). Jedyny uwzględniony w systematyce bajki polskiej Juliana Krzyżanowskiego wariant śląski Lucjana Małinowskiego ma bardzo zbliżony układ motywów (Iabcd Ilab Illabc). O CZTERECH RUMAKACH Kontaminacja baśni magicznej Szklana góra (T 530 lei Hb Ula) i Wyprawa po żywą wodę (T 5510). W roli epilogu zakończenie baśni Ptak złotopióry (T 550 Vb), LEŚNY CZŁOWIEK Baśń magiczna Zaczarowany koń (T 314 la Ilab Vabc VIc VIIa). W charakterze prologu została wprowadzona baśń Dziki człowiek (T 502). Baśń została zapisana również w Nydku przez Lucjana Malinowskiego (Materiały Antropologiczne --Archeologiczne i Etnograficzne. Kraków 1900, s. 44). Jego wariant ma inny układ motywów, a mianowicie chłopiec niosący obiad błądzi i dostaje się do zbójców (Ha Ula IV ab Vb VI ac VIIa). O JURKU I ZŁOTOPIÓRKU BLABLAHURKU Baśń magiczna Serce ptaka (T 567 Iabicd2 Ilab). Wątek zbliżony do opracowanego przez Ondrusza zanotował F. Slama (Zlaty ptak. W: Slezske pohadky a po-vesti. Opawa 1893, s. 3—7). O CZARODZIEJSKIM MŁYNKU Odmiana baśni magicznej Młynek magiczny (T 565 la). CUDOWNA CHUSTA Kontaminacja baśni Zdradziecki sługa w roli pana (T 509) i Bracia zdradzieccy (T 301). Wątek zasłyszany przez autora w dzieciństwie. Poza tym na Śląsku Cieszyńskim dotychczas nie zanotowany. CUDOWNY CHLEB Baśń magiczna z cyklu Przedmioty magiczne (T 560—649). Autor słyszał ją od swojej babki. Poza tym na Śląsku Cieszyńskim dotychczas nie zanotowana. SPIS TREŚCI I O POCZĄTKACH MIAST, WIOSEK, KOŚCIOŁÓW I ZAMKÓW O założeniu Cieszyna 11 O założeniu Jabłonkowa 18 O założeniu Orłowej 20 O powstaniu Wędryni 21 Żywocice 21 O okrutnym Bełce 22 O drewnianym kościółku na Praszywej 25 Nawiejskie Zamczysko 28 O Bendówce 29 O jeziorku koło rajskiego zamku 31 Deczmanek 33 Muzykuła 35 O Hołotowcu 36 O sołi, która się w głazy przemieniła 40 O chciwej dziedziczce zamienionej w złoto 45 O Strzybnioczce 47 II O SZLACHETNYCH RYCERZACH I MĄDRYM LUDZIE O śpiących rycerzach w Czantorii 53 O Czarnej Księżnej na Cieszynie 58 O cudownym dzwonie frysztackim 67 Cieszynianka 73 Szwedzki Kopiec 77 „Tu się żyje bez starości" 79 Silny Kadłubiec 81 O lipie pod Cieszynem 84 III O ONDRASZKU I INNYCH ZBÓJNIKACH Jak Ondraszek brał i dawał 89 Jak Ondraszek wymierzał sprawiedliwość 90 Jak Ondraszek śpiewał 93 Jak Ondraszek ukarał chciwą przekupkę 94 Ondraszek w Czarnym Lesie 96 O Ondraszkowym kamieniu pod Ostrym 97 Śmierć Ondraszka 100 O zbójcach w Olbrachcicach 101 Na girowskim szałasie 102 Zbójnicy ?ux szałasie 103 IV O ZBÓJNICKICH I DIABELSKICH SKARBACH O zbójnickim skarbie na Wielkim Połamie 107 |.O Ondraszkowych skarbach zv Raju 108 O zbójeckich pieniądzach w Diablim Młynie 109 O skarbie na Kamienitym 111 Wyprawa po skarb do Borku 112 O skarbach w ostrawskim zamku 114 O zakopanych pieniądzach pod Stożkiem 116 O zaklętych pieniądzach pod Skałką 116 O diabelskich pieniądzach na Kamienitym 117 V O UTOPCACH Utopiec przewoźnikiem 121 Jak utopiec z chłopem buchali na fajeczki 124 Jak utopiec przeprowadził się z Tyrki do Olzy 127 Zemsta górnosuskiego utopca 129 O utopcu we młynie 130 O stonawskim utopcu 132 Jak utopiec rozrzucał babioki 133 O utopcu w Nawsiu 134 VI O WĘGLU I PODZIEMNYM ŚWIECIE GÓRNICZYM O odkryciu węgla 139 Pustecki 140 Jak Pustecki pomógł Franckowi Fukale 146 O złym Pusteckim 149 VII O DIABŁACH, NOCZNICACH I INNYCH ZJAWACH O Diablim Młynie na Girowej 153 Diabelski kamień w Łąkach 156 O upartym diabełku 157 O tańcującej gospodyni 157 Szyndzielorze w Czarnym Lesie koło Frysztatu 159 O srogim czarnoksiężniku na górze Ropicy 160 Świnia zionąca ogniem 161 O niewidzialnym straszydle 163 O nocznicach 164 O cholerze 164 O wilkolaku 165 O ognistym powozie 167 O pokutującym baronie 167 VIII CUDOWNY ŚWIAT BAŚNI O Złotogłowcu 171 O dobrej Hance i złej Hanie 173 Jak góral chodził do piekła z jelitami 182 O głupim Janiczku 186 O Janku, co się nawet diabłów nie bał 193 O sprytnym chłopie i głupim diable 197 tik Największy skarb matki 200 O skarbie chciwego gospodarza 202 O okrutnym chciwcu 205 Ukarana chciwość 208 O dwóch braciach 212 Ubogi i bogaty 217 O szczęśliwym chłopcu 218 O Jasiu rybaku 222 Jak się Janek wyuczył czarodziejskiego rzemiosła O czterech rumakach 233 Leśny człowiek 238 O Jurku i złotopiórku Blablahurku 249 O czarodziejskim młynku 254 Cudowna chusta 257 Cudowny chleb 265 228 Słowniczek wyrazów gwarowych Posłowie 271 Przypisy 275 289 Józef Ondrusz GODKI ŚLĄSKIE Posłowie, słowniczek wyrazów gwarowych oraz przypisy opracował redaktor publikacji Robert Danel Okładkę oraz ilustracje projektowała Marie Maleckd Układ graficzny projektował Jifi Moldfik Redaktor odpowiedzialny Eva Sobkovd Wydało jako swą 527. publikację wydawnictwo Profil w Ostrawie przy współpracy z ZG PZKO Gesty Tesin w r. 1974 Drukiem Tisk, kniźni v$róba, n. p., Brno, zdvod 3 - Ćesky Tesin AA 17,81 {z tego U. 2,26); A W 19,11 Nakład 18 200 egz. Wydanie trzecie Gr. tem. 14/52 48-001-74