13318
Szczegóły |
Tytuł |
13318 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13318 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOHN BELLAIRS
Zegar Czarnoksiężnika
list, pierścień \ czarodziejka
JOHN
BELLAIRS &
Dla fanów HARRY ECO POTTERA
LUlS BARNAVELT
JOHN BELLAIRS
Przekład Maciejka Mazan
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu
i \ ZN. KLAS.
NR IN W.
AMBER
Tytuł oryginału THE HOUSE WITH A CLOCK IN ITS WALLS
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKJ
Korekta MACIEJ KORBASIŃSKI
Ilustracja na okładce GARRO
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 1973 by John Bellairs Ali rights reserved.
For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000
ISBN 83-7245-531-7
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Lodzi
Dla Priscilli, która pozwala mi być sobą
Rozdział 1
Autobus mknął szosą do Nowego Zebedeusza, a Luis Barnavelt raz po raz wycierał spocone dłonie o ta-picerkę fotela. Był ciepły, wietrzny wieczór. To znaczy ciepło i wietrznie było na zewnątrz, ma się rozumieć. Przez okno, szczelnie zamknięt2 - Luis Barnavelt i zegar czar-noksiężnikae jak zwykle w autobusie, Luis widział w świetle księżyca łagodnie kołyszące się drzewa.
Spojrzał na swoje fioletowe sztruksowe spodnie. Przygładził dłonią starannie uczesane włosy. Poruszał ustami, ponieważ się modlił. Były to słowa, których nauczył się jako ministrant:
Mówię do Boga: moja Skało, czemu zapominasz o mnie? Czemu chodzę smutny, gnębiony przez wroga?
Chciał sobie przypomnieć jeszcze inne modlitwy, ale do głowy przyszło mu tylko kolejne pytanie:
Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie?
Ostatnio do głowy przychodziły mu wyłącznie pytania: dokąd jadę? Kogo spotkam? Co ze mną będzie?
Luis Barnavelt miał dziesięć lat. Do niedawna mieszkał z rodzicami w małym domku pod Milwaukee, ale pewnej nocy rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a Luis wyruszył do Nowego Zebedeusza, stolicy okręgu Kafarnaum w stanie Michigan. Miał zamieszkać z wujkiem Jonatanem, którego nie widział nigdy w życiu. Oczywiście wiedział o nim parę rzeczy, na przykład to, że wujek palił, pił i grał w pokera. Wielu ludzi nie widziało w tym nic złego, ale Luis miał dwie ciotki, stare panny, które bardzo ostrzegały go przed Jonatanem. Miał nadzieję, że przesadzały.
Autobus pokonał zakręt szosy. Luis spojrzał na własne odbicie w szybie. Ujrzał okrągłą jak księżyc, pyzatą buzię z błyszczącymi policzkami. Usta w tej buzi ciągle się poruszały. Luis znowu się modlił, tym razem o to, żeby wujek Jonatan go polubił. Osądź mnie, Boże... Nie, lepiej mnie nie osądzaj, tylko spraw, żebym żył długo
i szczęśliwie.
Za pięć dziewiąta wieczorem autobus zatrzymał się przed apteką w Nowym Zebedeuszu. Luis wstał, wytarł dłonie o spodnie i chwycił ogromną walizkę, spoczywającą na metalowej półeczce nad siedzeniem. Tę walizkę jego ojciec kupił w Londynie. Cała była oklejona starymi i spłowiałymi nalepkami. Luis szarpnął mocno za jej rączkę; waliza spadła mu prosto na głowę. Zatoczył się do tyłu, niebezpiecznie balansując
w powietrzu, zachwiał się i usiadł ciężko na podłodze. Walizka wylądowała mu na kolanach z głośnym łupnięciem.
- Hej, nie zabij się czasem, zanim zdążymy się poznać!
O parę kroków od niego stał pan z krzaczastą rudą brodą, w kilku miejscach przetykaną siwymi pasmami. Miał okrągły brzuszek opięty spodniami khaki, niebieską koszulę i czerwoną kamizelkę ze złotymi guzikami. Luis zauważył, że kamizelka miała cztery kieszenie: z dwóch górnych wystawały wyciory do fajki, a dwie dolne były połączone łańcuszkiem ze spinaczy do papieru. Na końcu łańcuszka połyskiwało złote pokrętło
zegarka.
Jonatan van Olden Barnavelt wyjął z ust dymiącą
fajkę i wyciągnął rękę.
-Witaj, jestem twoim wujkiem. Od razu cię poznałem, bo widziałem cię na zdjęciu, które przysłał mi twój ojciec. Witaj w Nowym Zebedeuszu.
Luis uścisnął dłoń, która była porośnięta na grzbiecie gęstymi rudymi włosami. Włosy biegły aż do mankietu koszuli, gdzie znikały. Ciekawe, czy porastały całego wujka.
Jonatan wziął walizkę i zaczął schodzić po schodkach autobusu.
- Dobry Boże, jaka olbrzymia! Trzeba by jej zamontować kółeczka pod spodem. Uch! Wieziesz cegły ze ścian
domu czy co?
Na wspomnienie domu Luis tak posmutniał, że wujek szybko zmienił temat. Odchrząknął i powiedział:
- Co to ja mówiłem? Aha! Witaj w okręgu Kafar-naum i pięknym, zabytkowym mieście Nowy Zebede-usz. Zamieszkuje go sześć tysięcy osób, nie licząc...
Nad ich głowami rozległo się bicie dzwonu.
Jonatan urwał w pół słowa. Stanął nieruchomo jak sparaliżowany. Upuścił walizkę, a ręce opadły mu bezwładnie. Przerażony Luis spojrzał w górę na jego twarz. Oczy wujka były szkliste.
Dzwon ciągle bił. Luis rozejrzał się dokoła. Dźwięk dochodził z wysokiej ceglanej wieży po drugiej stronie ulicy. Łukowate okna dzwonnicy wyglądały jak groźne usta i para wytrzeszczonych oczu. Pod ustami znajdował się wielki, lśniący zegar z metalowymi cyframi.
Bam! Kolejne uderzenie. Dzwon brzmiał nisko i gardłowo, a od tego dźwięku Luis poczuł się mały i bezradny. Dzwony tak już na niego wpływały. Ale co się stało z wujkiem Jonatanem?
Dźwięk ucichł; wujek ocknął się z transu. Potrząsnął gwałtownie głową, uniósł rękę do twarzy. Bardzo się spocił. Otarł lśniące czoło i mokre policzki.
- Hm... ha! Ehm! Ooo... Wybacz, Luisie, właśnie sobie przypomniałem, że... że... że zostawiłem czajnik na gazie. Zawsze tak nieruchomieję, kiedy sobie przypominam, że o czymś zapomniałem. Czajnik pewnie jest już spalony. Chodź, musimy się spieszyć.
Luis przyjrzał się uważnie wujkowi, ale nic nie powiedział. Ruszyli dalej.
Opuścili jasno oświetloną ulicę Główną i wkrótce znaleźli się w długiej, obsadzonej drzewami alei, nazywanej ulicą Dworkową. Zwisające gałęzie tworzyły nad
i
nią sklepienie zielonego i szeleszczącego tunelu. W oddali widać było światła latarni. Po drodze Jonatan spytał Luisa, jak mu idzie w szkole. Powiedział, że teraz, kiedy zamieszkał w Michigan, będzie musiał zostać fanem miejscowej drużyny baseballa. Już nie wspominał o ciężarze walizki, choć często się zatrzymywał, stawiał ją na ziemi i rozcierał czerwoną i odgniecioną dłoń.
Luis zauważył, że wujek mówi głośniej, kiedy przechodzą przez ciemniejsze miejsca pomiędzy latarniami. Dziwne. Dorośli podobno nie boją się ciemności, a zresztą ta ulica nie była zupełnie ciemna. W domach paliły się światła, słychać było ludzi, śmiejących się i trzaskających drzwiami. Wujek z pewnością był dziwny, ale w sympatyczny sposób.
Na rogu ulicy Dworkowej i Wysokiej Jonatan się zatrzymał. Postawił walizkę przed skrzynką pocztową, na której widniał napis: Tylko na korespondencję.
- Mieszkam na szczycie tego wzgórza - oznajmił, wskazując w górę.
Ulica Wysoka rzeczywiście wiodła wysoko. Ruszyli powoli, pochyleni. Luis parę razy zaproponował, że może ponieść walizkę, ale za każdym razem Jonatan odpowiadał, że dziękuje, jakoś sobie poradzi. W końcu Luis zaczął żałować, że spakował do niej wszystkie swoje książki i zabawki.
Na szczycie wzgórza Jonatan znów postawił walizkę. Wyjął czerwoną bandanę i wytarł nią twarz.
- A oto Kaprys Barnaveltów, Luisie. Jak ci się podoba?
Luis spojrzał.
10
11
!
Zobaczył dwupiętrowy kamienny dworek z wysoką wieżyczką na froncie. W całym domu paliły się światła, na dole, na górze i na drugim piętrze. Nawet w małym owalnym okienku, które wyglądało jak oko patrzące spomiędzy dachówek na wieżyczce. Na podwórku przed domem rósł wielki kasztan. Ciepły letni wietrzyk szeleścił w jego koronie.
Jonatan stał jak żołnierz, na rozstawionych nogach i z rękami założonymi na plecach.
- No, Luisie? Jak ci się podoba? - powtórzył.
- Bardzo! Zawsze chciałem mieszkać w dworku, a ten jest śliczny!
Chłopiec podszedł do żelaznego ogrodzenia kutego w ozdobne zawijasy i dotknął metalowej kuli, jednej z wielu u jego szczytu. Przyjrzał się latarni z czerwonymi szybkami, na których widniał numer 100.
- Jest prawdziwy?
Jonatan przyjrzał się mu dziwnym wzrokiem.
- Tak... tak... oczywiście, że jest prawdziwy. Wejdźmy do środka.
Zdjął pętelkę ze sznurowadła, która służyła do zamykania furtki. Furtka otworzyła się z piskiem; Luis ruszył w stronę domu. Jonatan poszedł za nim, wlokąc za sobą walizę. Wdrapali się po schodach i stanęli. We wnętrzu domu panowały ciemności, ale na końcu korytarza widać było światełko. Jonatan postawił walizkę i ob-jął Luisa ramieniem.
- Chodź, nie bój się. Teraz to twój dom.
Luis ruszył korytarzem. Wydawało mu się, że idzie bardzo długo. Korytarz prowadził do pokoju zalanego
12
żółtym światłem. Na ścianach wisiały obrazy w ciężkich złoconych ramach, na kominku stały najróżniejsze, dziwaczne rupiecie, a na samym środku pokoju pysznił się wielki okrągły stół. W kącie, z uchem przy ścianie, stała siwowłosa pani w luźnej fioletowej sukience i czegoś nasłuchiwała.
Luis zatrzymał się i spojrzał na nią z zakłopotaniem. Czuł się tak, jakby przyłapał kogoś na czymś nieładnym. Pomyślał też, że szli dość głośno, ale tę siwą panią, kimkolwiek była, zaskoczył ich widok. Była zdziwiona i zakłopotana tak jak on.
Wyprostowała się, poprawiła sukienkę i powiedziała wesoło:
- Cześć! Jestem pani Zimmermann. Mieszkam w sąsiedztwie.
Luis jeszcze nigdy nie widział tak pomarszczonej twarzy, ale oczy, w które spojrzał, były miłe i przyjazne, a wszystkie zmarszczki układały się w uśmiech. Uścisnął jej dłoń.
- Florencjo, to jest Luis - oznajmił Jonatan. - Pamiętasz, Charlie o nim pisał. Tym razem dla odmiany autobus przyjechał o czasie. Pewnie kierowca się upił. Hej! Kradłaś moje monety?
Podszedł do stołu. Teraz Luis zauważył, że na obrusie w czerwoną kratkę leżą sterty monet. Najróżniejszych, przeważnie zagranicznych. Były tam monety arabskie, w kształcie obwarzanka, z symbolami jak małe robaczki, wiele ciemnobrązowych miedzianych pieniążków, wszystkie z wizerunkiem łysego pana z wąsami przypominającymi rogal. Były duże i ciężkie angielskie
13
n L• a 3 «
Ss9S.Bfcfr3 2
3 (i> Si. 7^ p
3^2°\§2
- A, właśnie. Mogłabyś przynieść Luisowi szklankę mrożonej herbaty. Mnie też. Bez cukru. I następny talerz czekoladowych ciasteczek.
Pani Zimmermann wstała i skłoniła się mu z uszanowaniem.
-Jak mam podać ciastka, jaśnie panie? Wsadzić ci je do gardła razem z talerzem czy zetrzeć na okruszki i wsypać ci za kołnierz?
Jonatan pokazał jej język.
- Nie zwracaj na nią uwagi, Luis. Wydaje się jej, że jest mądra, bo skończyła więcej szkół niż ja.
- I bez szkół jestem od ciebie mądrzejsza, Rudasie Grubasie. Proszę wybaczyć, zaraz wracam. -1 z tymi słowami ruszyła do kuchni.
Tymczasem Jonatan rozdał karty, tak dla wprawy. Luis podniósł je i przekonał się, że są stare i zniszczone. Prawie wszystkie miały oderwane rogi, a na ich niebieskich grzbietach widniała złota okrągła pieczęć z lampą Aladyna. Wokół pieczęci biegły słowa: „Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum".
Pani Zimmermann wróciła z ciastkami i mrożoną herbatą, po czym gra zaczęła się na dobre. Jonatan zebrał karty, potasował je z bardzo profesjonalnym „ziuu!" i rozdał. Luis popijał herbatę i czuł się bardzo swobodnie, jak w domu.
Grali do północy, aż Luis zaczął widzieć wszędzie czerwone i czarne plamki. Dym z fajki zalegał warstwami nad stołem i kłębił się pod abażurem stojącej lampy. Ta lampa wydawała się magiczna, tak samo jak ta na kartach. I w samej grze także było coś z magii. Luis wygrał. I to nie raz.
16
I
Zwykle miewał pecha, ale tutaj dostawał same pokery i strity, po prostu niesamowite. Nie przez cały czas, ale i tak ciągle wygrywał.
Może to dlatego, że Jonatan nie umiał grać w pokera. Pani Zimmermann miała świętą rację. Kiedy tylko dostawał dobre karty, zaczynał parskać, pomrukiwać i wydmuchiwać dym oboma kącikami ust. Gdy dostawał złe, naburmuszał się i niecierpliwie gryzł ustnik fajki. Pani Zimmermann grała z wprawą i trochę szachrowała, ale tego wieczoru karta jej nie szła. To mogło być powodem, że Luis ciągle wygrywał. Mogło. Ale i tak obudziły się w nim podejrzenia.
Po pierwsze - mógłby przysiąc, że parę razy, gdy sięgał po kartę, którą mu rzucono, ta karta się zmieniała. Po prostu się zmieniała w chwili, gdy ją odwracał do siebie. Coś takiego nigdy się nie zdarzało, kiedy on sam rozdawał, za to bardzo cząsto, gdy rozdającym był Jonatan lub pani Zimmermann. Bywało też, że kiedy już chciał zrezygnować z dalszej gry, nagle okazywało się, że ma całkiem niezłe karty. Było to bardzo dziwne.
Zegar na kominku odchrząknął z cichym „chrrr" i zaczął wybijać północ.
Luis zerknął z ukosa na wujka, który siedział spokojnie, pykając z fajki. Czy naprawdę spokojnie? Wydawało się raczej, że czegoś nasłuchuje.
W całym domu odezwały się pozostałe zegary. Luis siedział jak zahipnotyzowany, przysłuchując się cienkim kurantom, blaszanym uderzeniom, elektrycznym świergotom, kukaniom i głuchym, złowieszczym chińskim gongom: bauauauu! bauauauu! Słychać było jeszcze wiele
2 - Luis Barnavełt i zegar czarnoksiężnika
00
p
Luis siedział przez chwilę, zastanawiając się poważnie. W tym domu działo się coś dziwnego, a on nie potrafił tego nazwać. Przypomniał sobie, jak Jonatan stanął niczym sparaliżowany na dźwięk zegara w mieście. Pomyślał o pani Zimmermann, nasłuchującej czegoś w ścianie. Dziwne.
A, co tam, pomyślał, wzruszając ramionami, ludzie czasami zachowują się niemądrze. Położył się i zgasił światło. Po paru minutach znowu je włączył. Był ciągle ożywiony i zupełnie nie chciało mu się spać. Wstał i podszedł do rozchwianej bambusowej biblioteczki przy szafie. Ile starych zakurzonych książek! Wyjął jedną z nich, otarł kurz rękawem. Spłowiałe złote litery na czarnym grzbiecie układały się w napis:
John L.Stoddard WYKŁADY
TOM IX
Szkocja, Anglia, Londyn
Otworzył książkę i przejrzał śliskie lśniące kartki. Podniósł ją do twarzy. Pachniała talkiem Old Spice. Książki, które tak pachniały, zwykle były ciekawe. Rzucił ją na łóżko i podszedł do walizki. Pogrzebał w niej i wyjął podłużne, wąskie pudełko miętowych cukierków w czekoladzie. Uwielbiał jeść słodycze przy lekturze i jego ulubione książki w domu miały przeważnie brązowe smugi na kartkach.
Po chwili już siedział wygodnie, oparty na spiętrzonych poduszkach. Czytał o tym, jak szkoccy szlachcice
20
zamordowali biednego Rizzio na oczach Marii, królowej Szkocji. Stoddard porównał Rizzio do śliwki z fioletowego aksamitu, bryzgającej sokiem we wszystkich kierunkach. Szlachetni panowie zawlekli biedaka, wierzgającego i krzyczącego, do komnaty, gdzie zadali mu kolejne ciosy. Pięćdziesiąt sześć, napisał Stoddard, choć nie wyjaśnił, kto liczył uderzenia sztyletów. Luis odwrócił stronę i włożył do ust miętową czekoladkę. Tu Stoddard opisywał trwałość plam krwi i zastanawiał się, czy plama na podłodze w Holyrood naprawdę jest pozostałością po krwi Rizzio. Luis ziewnął raz i drugi. Wyłączył światło i zasnął.
Ale po chwili nagle się obudził. Śniło mu się, że goni go dama pik. Usiadł na łóżku, zupełnie przytomny. Bał się i nie wiedział dlaczego.
Skrzyp. Skrzyp. Ktoś skradał się korytarzem. Luis nasłuchiwał. Skrzypienie zbliżało się do jego pokoju. Minęło go. Skrzyp, skrzyp, skrzyp.
Zsunął się z łóżka. Najostrożniej, jak mógł, podszedł do drzwi. Otworzył je, powolutku i bezgłośnie. Niezbyt szeroko. Odrobinkę. I wyjrzał.
W korytarzu panowały ciemności, tylko przez okno na jego końcu wpadało szare światło. A jednak Luis słyszał, że ktoś się skrada. Po chwili zobaczył też tańczący na tapecie blady krążek światła latarki. Przerażony zamknął drzwi. Potem znów je uchylił. Krążek znieruchomiał. Postać z latarką uderzyła pięścią w ścianę - z całej siły. Luis słyszał chrobot okruchów gipsu, spadających wewnątrz pustej ściany. Postać uderzyła znowu, a potem jeszcze raz. Luis uchylił drzwi odrobinę szerzej.
21
r\
Mroczna postać cofnęła się i na tle okna zarysował się pękaty cień. Pękaty, brodaty cień z fajką w ustach. Wujek!
Luis zamknął drzwi i oparł się o nie, dygocząc na całym ciele. Miał nadzieję, że Jonatan go nie zobaczył. Przez głowę przeszła mu straszna myśl. A jeśli wujek jest wariatem?
Podkradł się do fotela przy kominku i usiadł. Patrzył w żarzące się węgle. No właśnie, a jeśli wujek jest wariatem? Rodzice zawsze go ostrzegali przed wariatami, którzy zapraszają dzieci do samochodów i częstują je cukierkami, w których jest klej. Zaraz, klej? Nie pamiętał. Ale Jonatan naprawdę nie wyglądał na kogoś takiego. Ani na kogoś, kto wkrada się w nocy do twojego pokoju, żeby cię zasztyletować. Luis westchnął. Nie ma rady, trzeba poczekać i przekonać się, co będzie dalej.
Wrócił do łóżka. Przyśniło mu się, że razem z Jonatanem biega w kółko wokół dzielnicy, w której stał kościół -kościół z wieżą o strasznej twarzy. Wszystkie domy w dzielnicy miały oświetlone okna, ale oni nie mogli się ukryć w żadnym z nich. Ścigało ich coś wysokiego, mrocznego i bezkształtnego. Wreszcie zatrzymali się przed kościołem, a wieża zaczęła, się giąć, jakby była z gumy. Straszna twarz zbliżała się coraz bardziej... i wtedy sen się zmienił. Luis siedział w pokoju pełnym lśniących monet. Przesiewał je między palcami aż do rana.
Rozdział 2
Następnego ranka Luis obudził się z głową pełną niewyraźnych wspomnień z poprzedniej nocy. Ogólnie rzecz biorąc, były miłe, choć na brzegach pogodnego obrazka majaczyły mroczne historie.
Ubrał się, zszedł na dół i dołączył do Jonatana i pani Zimmermann, siedzących przy śniadaniu. Wyglądało na to, że pani Zimmermann codziennie przychodzi, żeby przygotować śniadanie wujkowi, który był fatalnym kucharzem. Luis nie miał nic przeciwko temu. Zabrał się do naleśników i kiełbasek, zastanawiając się, w jaki sposób wykorzysta te trzy tygodnie wolności, jakie mu zostały do rozpoczęcia szkoły.
Wkrótce przekonał się, że trzy tygodnie to za mało, żeby poznać Nowy Zebedeusz i dom przy ulicy Wysokiej. Czasu wystarczyło mu tylko na rozpoczęcie zwiedzania.
23
Przede wszystkim miasto było cudowne. Luis zawsze marzył o zamieszkaniu w takim miejscu. Jego rodzinne miasteczko w Wisconsin wyglądało, jakby je zbudowano poprzedniego dnia: wszystkie domy miały ten sam kształt, a przy głównej ulicy stał tylko rząd barów i stacji benzynowych. W Nowym Zebedeuszu było inaczej. Było w nim mnóstwo wysokich, bogato zdobionych starych domów. Nawet te zwykłe, z białymi framugami drzwi i okien, miały w sobie coś, co odróżniało je od reszty - na przykład witraże albo bukiet żelaznych kwiatów na czubku dachu. I bardzo wiele domów robiło wrażenie, jakby kryły jakieś tajemnice.
Jonatan czasem zabierał Luisa na spacery po mieście, ale najczęściej Luis chodził sam. Czasami tylko przechadzał się ulicą Główną i przyglądał się wysokim, wymyślnym fasadom sklepów. Nad jednym z nich znajdowała się nieczynna opera. Jonatan twierdził, że nadal mają tam stare dekoracje, złożone za pudłami batoni-ków i cukierków. Na końcu ulicy Głównej znajdował się pomnik upamiętniający wojnę secesyjną, fantastyczny kamienny kształt, podobny do malarskich sztalug. Przy każdej nodze sztalug stał żołnierz albo marynarz, grożąc armii buntowników muszkietem, szablą, armatnim wyciorem lub harpunem. Na płaskiej części sztalug znajdowały się nazwiska obywateli okręgu Kafarnaum poległych podczas wojny. Obok pomnika stał także mały kamienny łuk, nazywany Dodatkiem do Pomnika Wojny Secesyjnej, ponieważ wykuto na nim nazwiska, które nie zmieściły się na dużym pomniku. Pradziadek Jonatana walczył podczas tej wojny w Piątej Pancernej
24
Żuawsko-Lansjerskiej z Michigan. Jonatan znał na pamięć wszystkie wyczyny staruszka.
Co do domu pod numerem 100 przy ulicy Wysokiej, był dokładnie tak samo cudowny jak miasto, tyle że dziwny i odrobinkę niesamowity. Krył w sobie mnóstwo pokojów, które można było zwiedzać: duży salon na piętrze i gościnne sypialnie na tyłach, garderoby, bawialnie i zwyczajne pokoje. Niektóre stały puste i zakurzone, ale w innych było pełno zabytkowych mebli -mnóstwo stołów z marmurowymi blatami, skrzypiących foteli na biegunach, z miękką tapicerką i koronkową serwetką na oparciu, a także wypchanych kuropatw pod szklanymi kloszami. W każdym pokoju znajdował się kominek podobny - zależnie od pokoju - do pleśniowego sera, lodów czekoladowo-śmietankowych, zielonego mydła toaletowego lub budyniu
o smaku toffi.
Pewnego razu po południu Luis schodził po schodach na tyłach południowego skrzydła domu i raptem zobaczył na podeście okno z witrażem. W domu było sporo witraży. Luis znajdował je na podestach takich jak ten, w nieużywanych toaletach lub na końcu korytarzy. Czasami dostrzegał je nawet na suficie. Ten także już widział - a raczej widział na tym miejscu zupełnie inne okno. To dlatego zatrzymał się i przyjrzał się uważnie.
Tamten poprzedni witraż zapamiętał bardzo dobrze. Był duży, owalny i przedstawiał czerwone jak pomidor słońce zachodzące nad morzem koloru starych buteleczek z lekarstwami. Owalna rama pozostała na miejscu, ale dziś witraż przedstawiał człowieka uciekającego
26
z lasu. Las był w śliwkowym kolorze, trawa pod stopami uciekiniera -jasnozielona. Niebo miało barwę lśniącej, brązowawej czerwieni, całkiem jak politura na starych meblach.
Gdzie się podziało poprzednie okno? Czy Jonatan zmieniał w nocy witraże? Było to bardzo dziwne.
Inną dziwną rzeczą był wieszak na płaszcze we frontowym przedpokoju. Początkowo Luis sądził, że to zwykły wieszak. Miał dwa metry wysokości i małe okrągłe lustro w środku. Miał też kołki na płaszcze i kapelusze, a także małą skrytkę na kalosze. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Ale" pewnego dnia Luis, wieszając płaszcz przeciwdeszczowy, spojrzał przypadkiem w lustro i ujrzał piramidę Majów w środku parnej zielonej dżungli. Wiedział, że to piramida Majów, ponieważ miał zestaw slajdów i jeden z nich przedstawiał właśnie taką piramidę. Jednak obraz w lustrze nie był iluzją trzech wymiarów, jak jego slajdy. Wydawało się, że wystarczy sięgnąć w głąb lustra, a dotknie się egzotycznych pnączy. Na oczach Lu-isa jaskrawoczerwony ptak z długim ogonem przefru-nął z jednego drzewa na drugie. Piramida zdawała się falować w drgającym z upału powietrzu. Luis zamknął oczy i znowu je otworzył. Zobaczył odbicie szarego, zalanego deszczem okna za swoimi plecami.
Od tej pory często zastanawiał się nad witrażem z podestu i wieszakiem. Czy były zaczarowane? Luis wierzył w czary, choć wszyscy usiłowali go tego oduczyć. Ojciec kiedyś przez pół dnia wyjaśniał mu, że duchy nie istnieją, są tylko wytworem fantazji. Ale Luis potrafił się uprzeć, a poza tym czy nie widział lampy Aladyna
27
i słów „Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum" na odwrocie kart wujka? Był przekonany, że u źródeł tej tajemnicy leży magia.
Uznał jednak, że zanim zabierze się do problemu wieszaka i witraża, musi rozwiązać inną zagadkę: dowiedzieć się, dlaczego wujek chodzi co noc po domu z latarką w dłoni.
Okazało się, że to, co Luis zauważył owej pierwszej nocy, w domu na ulicy Wysokiej stanowi regułę. Co noc po północy Jonatan snuł się po korytarzach i czegoś szukał. Luis nie miał pojęcia, co by to mogło być.
Każdej nocy, tak jak za pierwszym razem, słyszał skrzypienie desek na korytarzu. Słyszał, jak Jonatan skrada się na palcach, jak wchodzi do pokojów, zamyka drzwi. Słyszał jego kroki nad głową, na drugim piętrze, na które Jonatan prawie nie zaglądał za dnia. Potem wujek wracał po omacku tylnymi schodami, potykając się o meble. Może się bał włamywaczy. To możliwe, ale dlaczego bił pięścią w ścianę? Włamywacze bardzo rzadko chowają
się w ścianach.
Luis musiał się dowiedzieć, o co chodzi. Dlatego pewnej nocy, jak tylko wybiła północ, bezszelestnie wykradł się z łóżka i stanął na zimnych deskach podłogi. Najciszej, jak potrafił, podkradł się do drzwi, ale spaczone klepki głośno skrzypiały pod jego stopami. Zanim dotarł do drzwi, był już spocony ze zdenerwowania. Parę razy wytarł dłonie o szlafrok i nacisnął klamkę. Odetchnął głęboko i wyszedł na mroczny korytarz.
I od razu zasłonił usta ręką. Nastąpił na wystającą główkę gwoździa. Nie zabolało bardzo, ale zawsze bał
28
się zachorować na tężec. Gdy panika opadła, zrobił drugi krok. Powolutku ruszył w głąb korytarza.
Ale oczywiście nie potrafił się skradać i gdy po raz trzeci walnął głową w ciężką złoconą ramę obrazu, z odległego pokoju dobiegł go głos wujka.
- Och, Luis, na litość! Przestań się bawić w Sher-locka Holmesa! Byłby z ciebie lepszy doktor Watson. Chodź do mnie. Jestem w sypialni z zielonym kominkiem.
W ciemnościach nie było widać, jakim rumieńcem oblał się Luis. Ale dobrze, że wujek się nie gniewał.
Luis podreptał korytarzem, aż znalazł otwarte drzwi. Jonatan stał w ciemnościach z latarką w dłoni. Wodził światłem po zegarze na kominku, czarnym kanciastym stworze ze złotymi uchwytami po bokach, całkiem podobnym do trumny.
- Dobry wieczór... a raczej dobrej nocy. Wszystko jedno. Chcesz mi towarzyszyć w obchodzie?
Wujek miał napięty, zdenerwowany głos. Luis zawahał się, ale postanowił zaryzykować.
- Wujku, co robisz?
- Zatrzymuję zegary. Za dnia miło jest słyszeć ich tykanie, ale w nocy nie mogę przez nie zasnąć. Wiesz, jak to jest, kapiące krany i... i tym podobne.
Nie przestając nerwowo paplać, odwrócił zegar, sięgnął do jego tylnej ścianki i zatrzymał masywne wahadło. Skinął na Luisa i, nieco zbyt wesoło kołysząc latarką, ruszył do następnego pokoju. Chłopiec poszedł za nim, choć nadal nic nie rozumiał.
- A dlaczego nie zapalasz światła?
29
1
Wujek milczał przez jakiś czas. Potem odezwał się tym samym zdenerwowanym głosem:
- A, wiesz jak to jest... Gdybym się snuł po pokojach, zapalał światło, gasił, znowu zapalał, co sąsiedzi by pomyśleli? I jakie bym dostawał rachunki z elektrowni? Wiesz, że za każde włączenie lub wyłączenie światła liczą ci tak, jakbyś je palił przez godzinę?
Luis nie dał się przekonać. Przede wszystkim wujek Jonatan nigdy dotąd nie przejmował się zdaniem sąsiadów. Jeśli przyszło mu do głowy usiąść na ławeczce pod kasztanem na podwórku i o trzeciej nad ranem grać na saksofonie, siadał i grał. Poza tym nie raz zostawiał na całą noc zapaloną lampę w gabinecie. Był roztargniony i na pewno nie przejmował się rachunkami z elektrowni. Prawda, Luis znał go dopiero od trzech tygodni, ale czuł, że mniej więcej wie, jakim człowiekiem jest jego wujek. Z drugiej strony nie mógł przecież powiedzieć: „Wujku, kłamiesz, aż się kurzy!", więc w milczeniu podreptał za nim do następnego pomieszczenia, gościnnej łazienki. Tu też był kominek - wyłożony białymi kafelkami - i mały biały zegarek w plastikowej obudowie, chroboczący sobie cichutko na gzymsie. Jonatan wyłączył go w milczeniu i ruszył do następnego pokoju, gdzie zatrzymał wiśniowy zegar z wahadłem obciążonym trzema ołowianymi kolumienkami. A potem poszedł dalej.
Ostatnim zatrzymanym zegarem był stojący szafkowy zegar w gabinecie Jonatana. Ten pokój był bardzo wysoki, a wszystkie ściany zajmowały półki z książkami. Stał tu brzuchaty, kryty skórą fotel, który zapadał się z sykiem, kiedy się na nim siadało i, oczywiście, był
też kominek, na którym nadal płonął ogień. W rogu pokoju, obok rozsuwanych drzwi do jadalni, krył się w mroku wysoki i ponury zegar. Mosiężny dysk jego wahadła migotał miarowo w świetle przygasającego ognia. Jonatan sięgnął w głąb szafki i chwycił długi, czarny pręt. Zegar stanął.
Po zakończeniu tego dziwnego obchodu Jonatan pogrążył się w milczeniu. Wydawało się, że nad czymś się zastanawia. Podszedł do kominka, poruszył drwa, dorzucił nowe polano. W końcu usiadł w skórzanym fotelu, a Luisowi wskazał zielony fotel po drugiej stronie kominka.
- Usiądź. Muszę z tobą porozmawiać.
Luis nie wiedział, czy za chwilę dostanie burę za to, że śledził wujka. Jakoś nie sądził, żeby się tak miało stać. Jonatan spoglądał na niego łagodnie, choć w jego głosie nadal brzmiało zdenerwowanie. A więc Luis usiadł i przyglądał się, jak wujek zapala nargile. Zawsze lubił na to patrzeć. Stara wodna fajka Jonatana miała kształt hiszpańskiego galeonu, a bocianie gniazdo na grotmaszcie było jej główką. W kadłubie statku znajdowała się woda do chłodzenia, a na dziobie stała mała ceramiczna figurka bosmana z fajką w ustach. Z rufy statku wychodziła długa rurka z gumowym ustnikiem na końcu. Kiedy dmuchało się w rurkę, tytoń tlący się w bocianim gnieździe buchał długą kolumną dymu, a bosman robił „pfiiii!" na swojej fajeczce. Czasami, gdy Jonatan nalewał do statku zbyt dużo wody, bosman robił „blllup!" i puszczał bańki.
Gdy Jonatan rozpalił fajkę na dobre, nabrał wielki łyk dymu, wypuścił go powoli i powiedział:
30
31
to
P
Vi
9
'*- N
ii. 3.
I—< ro
P
n>
O S ^ < -•
* * i f f
O 3
I*
p
O
2 ro
p O
Vi Vi
O-
ro
ł i
p o
5. >
ffi
t
3 a
"75" ^ 3 ro ro R. o ^
ro 3
3. ^
^o '
¦d M « l» <¦. n- O #
2 +* *
% to ar
3 3
to >;• S*« 5»"
era - ^ L. S-
e-
H
-o » — a.
n>
8
ro z
p
N
o. 3 o (i f? i» p o). 3 3
N
N
b o
7T1 O "
OQ 3
f^
S. B p 3
N p P. N-
p
3
0 o
3
ro
a- o
p
o
^ 3
S- S ro
»• p •<$ 5
¦»
ro
— ro
p
3 O ff.
Ci- >— m
n>
^. S*
e
B-K I
ro
3 §
^
^-< dS. >-i
Z 1-
P
ro
ro
ro
B
8"
9- O- 3 ^u o u a c«
ro S" 3- 2
(D p e
3
t) ro
ro
ro
n>
P
S.1
?r 2. S-
ro
8
p
3
8-
>ii. p 3 p
chodzi ci o to, że nie mógłbym być zbyt nieudolny... no, nie wiem. Jestem raczej salonowym magikiem, choć znam parę sztuczek, które nie polegają na wyciąganiu królików z kapelusza.
- Tylko witraży i wieszaków na płaszcze?
- Właśnie. A żeby już wszystko było jasne, pozwolę sobie dodać, że pani Zimmermann także jest magiem, choć w jej przypadku mówi się raczej „wiedźma".
- Czy nie ma ładniejszej nazwy? - spytał Luis nieśmiało.
- Ona woli, gdy się ją nazywa „wróżka" lub „czarodziejka", ale ja nie potrafię tego powiedzieć, bo zaraz zaczynam chichotać, więc dla mnie jest starą wiedźmą Florencją. Jest o wiele poważniejszą czarownicą ode mnie. Uzyskała tytuł doktora sztuk magicznych - na uniwersytecie w Getyndze w Niemczech. Ja uzyskałem tylko stopień magistra na Akademii Rolniczej w Michigan.
- A co studiowałeś? - spytał Luis, jakby prowadził rozmowę w sprawie pracy. Studia bardzo go interesowały. Jego rodzice też skończyli studia i zawsze dużo
0 nich mówili.
- Co studiowałem? - powtórzył Jonatan, rumieniąc się. - Hmmm, nauki rolnicze. Hodowla zwierząt i tak dalej. Miałem zostać rolnikiem, ale mój dziadek umarł
1 zostawił mi mnóstwo pieniędzy. Wróćmy jednak do Isaaca Izarda. Nadal cię to ciekawi?
- Och, tak! Oczywiście! Mów, chcę wiedzieć wszystko.
-Jak już wspomniałem, Isaac był czarnoksiężnikiem. Bawił się czarną magią, co jest najgorszą rzeczą, jaką
34
można zrobić. Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że wiem o jakimś jego złym uczynku, ale, o ile jeden mag może sądzić drugiego, powiedziałbym, że on stanął po stronie zła. Zdecydowanie. Pani Zimmermann też tak sądzi. Pamiętaj, że mieszkała obok niego przez wiele lat. Oczywiście musisz ją sam o to spytać, ale często wieczorami stawaliśmy na jej podwórku, spoglądaliśmy w okno wieżyczki na szczycie domu i widzieliśmy w nim złą twarz starego Isaaca. Trzymał lampę naftową i wpatrywał się w noc. Pani Zimmermann twierdzi, że w dzień także przesiadywał w tej wieżyczce całymi dniami. I chyba robił notatki.
-Jejku, ale dziwne. Jakie notatki?
- Bóg jeden wie. Ale jestem pewien, że nie było to nic dobrego. W każdym razie, do rzeczy... Pewnie jest już bardzo późno, ale nie mam pojęcia, która to godzina, bo wszystkie zegary stoją. Na czym to ja skończyłem? A, tak. Stary Isaac umarł podczas wielkiej burzy z piorunami, jednej z najgorszych w całej historii okręgu Kafarnaum. Jeśli chcesz, możesz o tym przeczytać w „Kronice" Nowego Zebedeusza: domy straciły dachy, drzewa zostały wyrwane z korzeniami, a piorun stopił żelazne drzwiczki krypty, w której obecnie jest pochowany Isaac. Muszę ci ją kiedyś pokazać. Brzydki stary śmietnik - jeden z tych małych kamiennych domków dla szacownych nieboszczyków. Na naszym cmentarzu jest ich kilka, niektóre całkiem fantazyjne. Ten, o którym mówię, zbudowała rodzina Isaaca w 1830 roku, ale stał pusty, dopóki nie spoczęła w nim jego żona. Zmarła przed nim.
35
OJ
W fu
4 0
d O a D. [,
L gr e. L w
r
cr n' l
n to
Q-2 2. 3 2 § g c L f • S M
5 ^§"^0^^
W9 W i")
3 p' 3 g
A>
¦fi. s
JU k, 3 3
c 5
n> n oj »xi *n> n
N 3 § O O L.
2. « w ffl. 9-rP?
o ^5
«& 5 N
mówić dalej. Gdzie to byliśmy? A, tak. Jak tylko się tu wprowadziłem, poczułem, że coś jest nie w porządku. W domu panowała dziwna cisza, jakby wszystkie przedmioty nasłuchiwały. Potem i ja to usłyszałem.
- Co? - Luis przycupnął na samym brzeżku fotela. Nawet przestał jeść ciastka.
- Zegar. Wiesz, jak to jest, kiedy się ma w pokoju tykający zegar i długo się go nie zauważa. Aż kiedyś robi się bardzo, bardzo cicho, a ty nie jesteś zajęty niczym szczególnym... i jest!
Luis podskoczył i rozejrzał się dziko.
- Gdzie?
Jonatan parsknął śmiechem.
- Nie, nie. Nie chciałem cię tak wystraszyć. Chodzi mi o to, że po raz pierwszy usłyszałem go w tym pokoju. Tykał gdzieś głęboko w ścianach. Możesz podejść i posłuchać, jeśli chcesz.
Luis podszedł do ściany z biblioteczką. Przyłożył ucho do rzędu tomów oprawnych w czarną skórę. Oczy otworzyły się mu szeroko.
- Jest! Wujku, jest! - Odkrycie go zachwyciło, ale zaraz potem wyraz jego twarzy się zmienił. Był przestraszony. - Do czego on służy? Co robi?
- Nie mam zielonego pojęcia - wyznał Jonatan - choć wiem, że chcę go zagłuszyć. To dlatego mam te wszystkie głupie zegary. Niegdyś nie lubiłem nieustannego tykania i nagłego, irytującego powtarzającego się co godzina bicia zegarów. Ale wolę moje zegary od jego.
Jonatan spochmurniał. Pokręcił głową, uśmiechnął się bez przekonania i ciągnął dalej:
38
- Może będziesz się zastanawiać, dlaczego nie zburzyłem ściany i nie wyjąłem z niej zegara. To na nic. Zegar słychać za każdą ścianą: na strychu, w piwnicy, w szafach, spiżarkach i salonach. Czasami jakby zwalnia. Mam nadzieję, że kiedyś się zatrzyma. Ale potem przyspiesza i znów jest tak, jak kiedyś. Nie wiem, co mam robić. -W głosie wujka pojawiła się nuta szczerej rozpaczy. Przez chwilę wydawało się, że Jonatan się rozpłacze. Wtedy odezwała się pani Zimmermann.
- Powiem ci, że nie powinieneś tego robić, Jonatanie Barnavelt. Nie powinieneś straszyć Luisa czymś,
0 czym nie masz pojęcia. To tykanie może być pozostałością po jakichś magicznych eksperymentach starego upiora. Albo może to być jakaś iluzja, jak w domach, w których jest echo. Na przykład w mojej głowie od czasu do czasu odzywa się jakiś głos. Mówi uuuuuu, a potem znika.
Jonatan rzucił jej zirytowane spojrzenie.
- Och, Florencjo, nie ma potrzeby żartować. Ty tego nie lekceważysz, ja też nie. Nie powiedziałbym tego Lui-sowi tylko po to, żeby go przestraszyć. Uznałem, że lepiej, żeby wiedział o zegarze. W przeciwnym razie mógłby pomyśleć, że jego wujek dojrzał do wariatkowa. Rozumiesz, przyłapał mnie na obchodzie.
- Hm - mruknęła pani Zimmermann. - Nie wiem, co będzie z tym wariatkowem, ale wujek Jonatan powinien dotrzeć do łóżka, jeśli chce nas zabrać jutro na piknik. - Sięgnęła w fałdy swojej sukni i wyjęła srebrny zegarek na długiej dewizce. Otworzyła jego wieczko
1 oznajmiła, że jest trzecia nad ranem.
39
Jonatan rozejrzał się ze zdziwieniem.
- Naprawdę? Wielkie nieba, nie wiedziałem...
- Wujku - przerwał Luis. - Możesz mi powiedzieć coś jeszcze?
-Jasne. O co chodzi?
Luis był zdenerwowany i zakłopotany.
- Jeśli... jeśli twoje zegary mają zagłuszyć tykanie zegara w ścianach, dlaczego zatrzymujesz je na noc?
Wujek westchnął.
- Nie zatrzymuję ich co noc. Czasami tylko chodzę po pokojach i sprawdzam. Dzięki temu czuję się pewniej. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale bywają noce jak ta, kiedy po prostu muszę uciszyć to sakramenckie tykanie. Mam wrażenie, że jeśli w domu zrobi się cicho - zupełnie cicho - to może usłyszę prawdziwy zegar, ten magiczny, tykający za którąś konkretną ścianą czy w jakiejś kryjówce. Ale nigdy się tak nie dzieje, a ja powoli dostaję od tego kota.
Luis nadal nie mógł wyjść ze zdumienia.
- Jeśli zegar jest magiczny - powiedział powoli - to czy nie powinien być niewidzialny? No, taki nieuchwytny?
Jonatan pokręcił głową.
- Właściwie nie. Czary przeważnie robi się za pomocą namacalnych przedmiotów codziennego użytku. Przedmiotów, na które rzuca się czar. Pewna znajoma wiedźma usiłowała zniszczyć swojego wroga, zostawiając jego fotografię pod wylotem rynny. Zakładała, że jej wróg umrze, gdy woda zmyje twarz na fotografii. Dość powszechna metoda. Nie, Luisie. Ten zegar jest równie
40
I
namacalny, jak ten tutaj. Tylko zaczarowany. Ale nie mam bladego pojęcia, w co go zaczarowano.
- A ja mam o czymś pojęcie, Brodaczu - odezwała się pani Zimmermann i machała przed oczami Jonatana swoim zegarkiem niczym wahadłem. - Jeśli za chwilę nie pójdziemy spać, rano wszyscy będziemy w złych nastrojach. Luisie, do łóżka. Jonatan, to samo. Ja umyję talerze po ciasteczkach i schowam mleko.
Później, już u siebie, Luis stanął na środku pokoju i spojrzał na skrawek kwiecistej tapety tuż przy kominku. Podszedł szybko i przyłożył do niej ucho. Tak, tutaj też tykało. Przeszedł do ściany naprzeciwko. To samo.
Wrócił na środek podłogi i zaczął chodzić w kółko. Chodził szybko, z rękami założonymi na plecach, tak jak jego tata, kiedy był zdenerwowany. Chodził i usiłował myśleć logicznie. Ale logika nie oddaje wielkich usług w sprawach dotyczących zegara w ścianach, więc w końcu musiał się poddać. Wskoczył do łóżka i zasnął.
Rozdział 3
W pierwszy poniedziałek września Luis poszedł do szkoły w Nowym Zebedeuszu i wkrótce całkiem zapomniał o tajemniczym zegarze w ścianach. Miał własne problemy.
Nie były one nowe. Były to problemy przenoszące się z miejsca na miejsce za grubym chłopcem, który nie potrafi grać w baseball. Luis zawsze miał nadwagę. Miał ją, odkąd sięgał pamięcią. Przez całe życie - bite dziesięć lat - słuchał, jak dzieci śpiewają za nim: „Gruby, gruby, idź do budy!".
Czasami miał ochotę zbić tych, którzy się z niego wyśmiewali, ale nie potrafił boksować i nie był bardzo silny. To był jego kolejny problem. Ale najgorszy ze wszystkich był problem z baseballem. Za każdym razem, gdy Luis uderzał w piłkę, obracał się wokół własnej osi i puszczał kij. Najpierw usiłował się wykręcić i mówił:
42
„Uważajcie, bo zaraz rzucę kij!". Ale koledzy mówili: „Jak tylko rzucisz, to dostaniesz. Trzymaj go mocno albo nie będziesz z nami grać".
A raczej mówili tak, jeśli go dopuścili do gry, co nie zdarzało się często. Przeważnie kiedy chłopcy stawali w rzędzie, a kapitanowie drużyn wybierali graczy, Luis zostawał bez przydziału, a kapitan mówił: „Dlaczego to my mamy go wziąć? Nie potrafi rzucać, nie potrafi łapać, nie potrafi nawet szybko biegać. Nie, wolę już mieć jednego zawodnika mniej".
To, co mówili, było prawdą. Czasami kapitanem zostawał nowy chłopiec albo chłopiec o dobrym sercu i wybierał Luisa do swojej drużyny. Ale kiedy Luis dostawał kij w ręce, przeważnie wybijał poza boisko. Jeśli trafiał w piłkę, leciała wysoko i łapacz nie miał z nią kłopotu. Gdy jego drużyna była na boisku, chłopcy kazali mu grać na prawym polu, ponieważ tam dolatywało najmniej piłek. Kiedy Luis już jakąś złapał, zawsze ją upuszczał, chyba że trafiła go w głowę. Biegał tu i tam, usiłując schwytać piłkę, która jakby zawisła w powietrzu, ale wtedy zaczynało mu się kręcić w głowie, zakrywał twarz rękawicą i krzyczał „nie, nie!", a piłka spadała. Po jakimś czasie nawet chłopcy o dobrym sercu nie chcieli go w swojej drużynie.
Pewnego popołudnia, gdy ustalono drużyny, a Luis uciekł z płaczem, ponieważ nikt go nie chciał, znalazł się przy domowej bazie na boisku, którego w tym dniu nie używano. U jego stóp leżał kij, stary i gruby, z pękniętą rączką, którą ktoś okręcił czarną taśmą klejącą. Obok leżała piłka, a raczej to, co z niej zostało: czarne,
43
lepkie jajo owinięte sznurkiem. Luis podniósł obie te rzeczy. Rzucił piłkę w powietrze i zamachnął się kijem. Nie trafił. Znowu rzucił i znowu chybił. Miał właśnie spróbować po raz trzeci, gdy za jego plecami odezwał się jakiś głos:
- To zupełnie nie tak.
Luis odwrócił się i ujrzał chudego chłopca, mniej więcej w jego wieku, przykucniętego obok stojaka na rowery. Chłopiec miał włosy koloru marchewki i nastroszone jak pióropusz, a prawą rękę trzymał na temblaku. Był to Tarby.
Każdy w szkole znał Tarby'ego. Nawet Luis go znał, choć mieszkał w Nowym Zebedeuszu od paru miesięcy. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy miasteczka i większość z okręgu Kafarnaum znali Tarby'ego. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Luis. Tarby był najbardziej lubiany w całej szkole. Był niezwykle dzielny: przeskakiwał rowerem płonące ogniska i huśtał się na drzewach głową w dół. Wszystkie dziewczyny go lubiły, a w baseball grał jak nikt. Tak często wygrywał, że przeważnie chłopcy wybierali go na kapitana tylko po to, żeby się nie kłócić, w czyim zespole zagra. Ale dziś Tarby miał rękę na temblaku. .
- Powiedziałem, że to zupełnie nie tak. Musisz trzymać stopy płasko na ziemi. Potem robisz zamach od bioder. Czekaj, pokażę ci.
Tarby wstał i podszedł do Luisa. Wziął kij w jedną rękę, nieco się przy tym krzywiąc.
- Dobrze - powiedział. - Ty idź tam i rzucaj. Rzuć do mnie.
Luis jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś próbował trafić w piłkę kijem trzymanym w jednej ręce. Bał się, że Tarby spudłuje, wścieknie się i pójdzie sobie. Z nerwowym uśmiechem rzucił piłkę w jego stronę. Tarby zamachnął się i kij przerwał lot piłki. Klak! Uderzył w piłkę z głuchym dźwiękiem, jaki zwykle wydają pęknięte kije. Piłka prysnęła w stronę pola środkowego. Wspaniały strzał.
- Widzisz? Jedną ręką! Ty też powinieneś sobie poradzić, skoro masz dwie. No, dobrze. Teraz ja rzucam.
Luis wyjął mu kij z dłoni.
- Nie wiedziałem, że złamałeś rękę - powiedział nieśmiało. -Jak to się stało?
- Spadłem z drzewa. Wisiałem za kolana. Głową w dół, jak małpa. Nic się nie stało, zrośnie się.
Tarby poszedł na stanowisko miotacza. Luis stuknął kijem w bazę i machnął nim tak, jak to widział na stadionie w Detroit. Ale gdy Tarby rzucił, Luis oczywiście jak zwykle spudłował.
Od tej pory przez następne dwa tygodnie chłopcy spotykali się po szkole i ćwiczyli. Powoli, stopniowo Luis robił postępy. Udało mu się nawet posłać parę dobrych piłek, ale równocześnie działo się coś ważniejszego - Luis i Tarby stawali się przyjaciółmi. Tarby śmiał się z żartów Luisa, a Luis przekonał się, że Tarby tak samo jak on nie znosi paru osób ze szkoły. Luis lubił patrzyć, jak Tarby udaje panią Fondrighter, bardzo złośliwą nauczycielkę. Pani Fondrighter mówiła do swojego męża „Jerrold", co było śmieszne. Tarby robił pętelkę na końcu zielonej witki i udawał, że to okulary. Spoglądał przez pętelkę na Luisa i mówił cienkim głosem:
45
- Co za beh-czelność, Jer-rold!
Potem zastanawiali się, co zrobić z Carol Kay Laber-deen, smarkatą z szóstej klasy, której dużo się upiekło, ponieważ jej ojciec zasiadał w radzie szkoły. Żegnali się przy skrzynce na listy na ulicy Wysokiej, przeważnie już po zmroku.
Pewnego październikowego dnia Luis i Tarby grali na boisku. Luis tak się podciągnął, że potrafił posyłać całkiem wysokie piłki. Tarby ciągle miał rękę w gipsie, ale grał z taką łatwością, jakby miał obie ręce zdrowe.
Zrobiło się ciemno i Luis prawie nie widział piłki. Poza tym trochę się już znudził. Stał na boisku i rozmyślał albo „odlatywał", jak to nazywał Tarby.
Chciał zrobić dla kolegi coś miłego. Coś miłego, co by zrobiło na nim wrażenie i jeszcze bardziej ich ze sobą związało. Może mógłby namówić wujka, żeby zrobił jakąś czarodziejską sztuczkę. Pewnie, to by było fajne. Luis zawahał się przez chwilę, ponieważ przypomniało mu się, jak Jonatan nazwał się salonowym magikiem. Takim, który wyciąga króliki z kapelusza i zgaduje, jaką kartę wyjąłeś z tałii. Ale przecież dodał też, że zna parę sztuczek, które nie polegają na...
Znowu coś mu się przypomniało. Tak, Jonatan pewnie mógłby to zrobić. Skoro potrafił skłonić witraże, żeby zmieniały kształt, na pewno mógł zrobić to, co miał na myśli Luis. Zresztą chyba nawet wspomniał, że już raz mu się to udało.
- Hej, Luis! Rzuciłem ci piłkę ze sto lat temu! Zasnąłeś?
Luis podniósł głowę.
46
- Hę? Oj, przepraszam. Słuchaj, chciałbyś zobaczyć, jak mój wujek robi zaćmienie księżyca?
Tarby wytrzeszczył oczy.
- Co powiedziałeś?
- Że... eeee... słuchaj, chodźmy do domu. Jest za ciemno, żeby grać. Chodź, opowiem ci o moim wujku Jonatanie. Jest prawdziwym czarodziejem.
Obaj chłopcy ruszyli oświetloną latarniami aleją, po drodze rzucając i łapiąc piłkę. Luis usiłował wytłumaczyć, że jego wujek ma magiczną moc, ale widział, że Tarby nie jest przekonany.
- No pewnie, że potrafi zrobić zaćmienie księżyca. No pewnie. Siedzi w pokoju, pije piwo, potem wychodzi na podwórko, patrzy na księżyc i robi się cieeeem-nooo... - Tarby zachwiał się i przewrócił oczami.
Luis miał ochotę go uderzyć, ale wiedział, że Tarby nieźle by go sprał, więc tylko powiedział:
- Chcesz się przekonać?
-Jasne - odparł Tarby z chichotem. -Jasne, że chcę.
- Dobrze, dzisiaj go poproszę. I dam ci znać, kiedy będzie gotowy.
- Tylko żebym nie czekał zbyt długo - rzucił Tarby sarkastycznie. - Strasznie bym chciał zobaczyć, jak Stary Baleron robi zaćmienie księżyyyycaaa...
- Przestań! Przestań się śmiać z mojego wujka! -Luis poczerwieniał i był bliski łez.
- Zmuś mnie.
- Nie mogę i dobrze o tym wiesz.
Tarby kpił z Luisa przez resztę drogi, aż do zgniło-zielonej skrzynki pocztowej u wylotu ulicy Wysokiej. Tym
47
razem Luis nie pożegnał się z nim. Nawet mu nie pomachał. Jednak zanim przekroczył furtkę domu pod numerem 100, zdołał ochłonąć z gniewu - mniej lub więcej - więc poszedł prosto do wujka. Znalazł go w jadalni, układającego pasjansa. Był to bardzo skomplikowany układ, nazywany „Napoleonem na Świętej Helenie", i zajmował prawie całą powierzchnię stołu. Jonatan podniósł głowę i uśmiechnął się na widok Luisa.
- Cześć! Jak tam baseball?
- Coraz lepiej, tak mi się przynajmniej wydaje. Tar-by bardzo mi pomaga. Słuchaj, wujku, jak myślisz, moglibyśmy zrobić dla niego coś miłego? Jest moim prawdziwym przyjacielem.
-Jasne. Zaprosimy go na kolację. O to ci chodziło? Luis zarumienił się po uszy.
- E... tak... o to też. A czy po kolacji moglibyśmy... to znaczy, czy byś mógł... zaćmić dla niego księżyc?
Jonatan szeroko otworzył oczy.
- Powiedziałem, że potrafię to zrobić?
-Tak. Pamiętasz, jak pewnego wieczoru chwaliłe�