JOHN BELLAIRS Zegar Czarnoksiężnika list, pierścień \ czarodziejka JOHN BELLAIRS & Dla fanów HARRY ECO POTTERA LUlS BARNAVELT JOHN BELLAIRS Przekład Maciejka Mazan MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu i \ ZN. KLAS. NR IN W. AMBER Tytuł oryginału THE HOUSE WITH A CLOCK IN ITS WALLS Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKJ Korekta MACIEJ KORBASIŃSKI Ilustracja na okładce GARRO Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1973 by John Bellairs Ali rights reserved. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-531-7 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Lodzi Dla Priscilli, która pozwala mi być sobą Rozdział 1 Autobus mknął szosą do Nowego Zebedeusza, a Luis Barnavelt raz po raz wycierał spocone dłonie o ta-picerkę fotela. Był ciepły, wietrzny wieczór. To znaczy ciepło i wietrznie było na zewnątrz, ma się rozumieć. Przez okno, szczelnie zamknięt2 - Luis Barnavelt i zegar czar-noksiężnikae jak zwykle w autobusie, Luis widział w świetle księżyca łagodnie kołyszące się drzewa. Spojrzał na swoje fioletowe sztruksowe spodnie. Przygładził dłonią starannie uczesane włosy. Poruszał ustami, ponieważ się modlił. Były to słowa, których nauczył się jako ministrant: Mówię do Boga: moja Skało, czemu zapominasz o mnie? Czemu chodzę smutny, gnębiony przez wroga? Chciał sobie przypomnieć jeszcze inne modlitwy, ale do głowy przyszło mu tylko kolejne pytanie: Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie? Ostatnio do głowy przychodziły mu wyłącznie pytania: dokąd jadę? Kogo spotkam? Co ze mną będzie? Luis Barnavelt miał dziesięć lat. Do niedawna mieszkał z rodzicami w małym domku pod Milwaukee, ale pewnej nocy rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a Luis wyruszył do Nowego Zebedeusza, stolicy okręgu Kafarnaum w stanie Michigan. Miał zamieszkać z wujkiem Jonatanem, którego nie widział nigdy w życiu. Oczywiście wiedział o nim parę rzeczy, na przykład to, że wujek palił, pił i grał w pokera. Wielu ludzi nie widziało w tym nic złego, ale Luis miał dwie ciotki, stare panny, które bardzo ostrzegały go przed Jonatanem. Miał nadzieję, że przesadzały. Autobus pokonał zakręt szosy. Luis spojrzał na własne odbicie w szybie. Ujrzał okrągłą jak księżyc, pyzatą buzię z błyszczącymi policzkami. Usta w tej buzi ciągle się poruszały. Luis znowu się modlił, tym razem o to, żeby wujek Jonatan go polubił. Osądź mnie, Boże... Nie, lepiej mnie nie osądzaj, tylko spraw, żebym żył długo i szczęśliwie. Za pięć dziewiąta wieczorem autobus zatrzymał się przed apteką w Nowym Zebedeuszu. Luis wstał, wytarł dłonie o spodnie i chwycił ogromną walizkę, spoczywającą na metalowej półeczce nad siedzeniem. Tę walizkę jego ojciec kupił w Londynie. Cała była oklejona starymi i spłowiałymi nalepkami. Luis szarpnął mocno za jej rączkę; waliza spadła mu prosto na głowę. Zatoczył się do tyłu, niebezpiecznie balansując w powietrzu, zachwiał się i usiadł ciężko na podłodze. Walizka wylądowała mu na kolanach z głośnym łupnięciem. - Hej, nie zabij się czasem, zanim zdążymy się poznać! O parę kroków od niego stał pan z krzaczastą rudą brodą, w kilku miejscach przetykaną siwymi pasmami. Miał okrągły brzuszek opięty spodniami khaki, niebieską koszulę i czerwoną kamizelkę ze złotymi guzikami. Luis zauważył, że kamizelka miała cztery kieszenie: z dwóch górnych wystawały wyciory do fajki, a dwie dolne były połączone łańcuszkiem ze spinaczy do papieru. Na końcu łańcuszka połyskiwało złote pokrętło zegarka. Jonatan van Olden Barnavelt wyjął z ust dymiącą fajkę i wyciągnął rękę. -Witaj, jestem twoim wujkiem. Od razu cię poznałem, bo widziałem cię na zdjęciu, które przysłał mi twój ojciec. Witaj w Nowym Zebedeuszu. Luis uścisnął dłoń, która była porośnięta na grzbiecie gęstymi rudymi włosami. Włosy biegły aż do mankietu koszuli, gdzie znikały. Ciekawe, czy porastały całego wujka. Jonatan wziął walizkę i zaczął schodzić po schodkach autobusu. - Dobry Boże, jaka olbrzymia! Trzeba by jej zamontować kółeczka pod spodem. Uch! Wieziesz cegły ze ścian domu czy co? Na wspomnienie domu Luis tak posmutniał, że wujek szybko zmienił temat. Odchrząknął i powiedział: - Co to ja mówiłem? Aha! Witaj w okręgu Kafar-naum i pięknym, zabytkowym mieście Nowy Zebede-usz. Zamieszkuje go sześć tysięcy osób, nie licząc... Nad ich głowami rozległo się bicie dzwonu. Jonatan urwał w pół słowa. Stanął nieruchomo jak sparaliżowany. Upuścił walizkę, a ręce opadły mu bezwładnie. Przerażony Luis spojrzał w górę na jego twarz. Oczy wujka były szkliste. Dzwon ciągle bił. Luis rozejrzał się dokoła. Dźwięk dochodził z wysokiej ceglanej wieży po drugiej stronie ulicy. Łukowate okna dzwonnicy wyglądały jak groźne usta i para wytrzeszczonych oczu. Pod ustami znajdował się wielki, lśniący zegar z metalowymi cyframi. Bam! Kolejne uderzenie. Dzwon brzmiał nisko i gardłowo, a od tego dźwięku Luis poczuł się mały i bezradny. Dzwony tak już na niego wpływały. Ale co się stało z wujkiem Jonatanem? Dźwięk ucichł; wujek ocknął się z transu. Potrząsnął gwałtownie głową, uniósł rękę do twarzy. Bardzo się spocił. Otarł lśniące czoło i mokre policzki. - Hm... ha! Ehm! Ooo... Wybacz, Luisie, właśnie sobie przypomniałem, że... że... że zostawiłem czajnik na gazie. Zawsze tak nieruchomieję, kiedy sobie przypominam, że o czymś zapomniałem. Czajnik pewnie jest już spalony. Chodź, musimy się spieszyć. Luis przyjrzał się uważnie wujkowi, ale nic nie powiedział. Ruszyli dalej. Opuścili jasno oświetloną ulicę Główną i wkrótce znaleźli się w długiej, obsadzonej drzewami alei, nazywanej ulicą Dworkową. Zwisające gałęzie tworzyły nad i nią sklepienie zielonego i szeleszczącego tunelu. W oddali widać było światła latarni. Po drodze Jonatan spytał Luisa, jak mu idzie w szkole. Powiedział, że teraz, kiedy zamieszkał w Michigan, będzie musiał zostać fanem miejscowej drużyny baseballa. Już nie wspominał o ciężarze walizki, choć często się zatrzymywał, stawiał ją na ziemi i rozcierał czerwoną i odgniecioną dłoń. Luis zauważył, że wujek mówi głośniej, kiedy przechodzą przez ciemniejsze miejsca pomiędzy latarniami. Dziwne. Dorośli podobno nie boją się ciemności, a zresztą ta ulica nie była zupełnie ciemna. W domach paliły się światła, słychać było ludzi, śmiejących się i trzaskających drzwiami. Wujek z pewnością był dziwny, ale w sympatyczny sposób. Na rogu ulicy Dworkowej i Wysokiej Jonatan się zatrzymał. Postawił walizkę przed skrzynką pocztową, na której widniał napis: Tylko na korespondencję. - Mieszkam na szczycie tego wzgórza - oznajmił, wskazując w górę. Ulica Wysoka rzeczywiście wiodła wysoko. Ruszyli powoli, pochyleni. Luis parę razy zaproponował, że może ponieść walizkę, ale za każdym razem Jonatan odpowiadał, że dziękuje, jakoś sobie poradzi. W końcu Luis zaczął żałować, że spakował do niej wszystkie swoje książki i zabawki. Na szczycie wzgórza Jonatan znów postawił walizkę. Wyjął czerwoną bandanę i wytarł nią twarz. - A oto Kaprys Barnaveltów, Luisie. Jak ci się podoba? Luis spojrzał. 10 11 ! Zobaczył dwupiętrowy kamienny dworek z wysoką wieżyczką na froncie. W całym domu paliły się światła, na dole, na górze i na drugim piętrze. Nawet w małym owalnym okienku, które wyglądało jak oko patrzące spomiędzy dachówek na wieżyczce. Na podwórku przed domem rósł wielki kasztan. Ciepły letni wietrzyk szeleścił w jego koronie. Jonatan stał jak żołnierz, na rozstawionych nogach i z rękami założonymi na plecach. - No, Luisie? Jak ci się podoba? - powtórzył. - Bardzo! Zawsze chciałem mieszkać w dworku, a ten jest śliczny! Chłopiec podszedł do żelaznego ogrodzenia kutego w ozdobne zawijasy i dotknął metalowej kuli, jednej z wielu u jego szczytu. Przyjrzał się latarni z czerwonymi szybkami, na których widniał numer 100. - Jest prawdziwy? Jonatan przyjrzał się mu dziwnym wzrokiem. - Tak... tak... oczywiście, że jest prawdziwy. Wejdźmy do środka. Zdjął pętelkę ze sznurowadła, która służyła do zamykania furtki. Furtka otworzyła się z piskiem; Luis ruszył w stronę domu. Jonatan poszedł za nim, wlokąc za sobą walizę. Wdrapali się po schodach i stanęli. We wnętrzu domu panowały ciemności, ale na końcu korytarza widać było światełko. Jonatan postawił walizkę i ob-jął Luisa ramieniem. - Chodź, nie bój się. Teraz to twój dom. Luis ruszył korytarzem. Wydawało mu się, że idzie bardzo długo. Korytarz prowadził do pokoju zalanego 12 żółtym światłem. Na ścianach wisiały obrazy w ciężkich złoconych ramach, na kominku stały najróżniejsze, dziwaczne rupiecie, a na samym środku pokoju pysznił się wielki okrągły stół. W kącie, z uchem przy ścianie, stała siwowłosa pani w luźnej fioletowej sukience i czegoś nasłuchiwała. Luis zatrzymał się i spojrzał na nią z zakłopotaniem. Czuł się tak, jakby przyłapał kogoś na czymś nieładnym. Pomyślał też, że szli dość głośno, ale tę siwą panią, kimkolwiek była, zaskoczył ich widok. Była zdziwiona i zakłopotana tak jak on. Wyprostowała się, poprawiła sukienkę i powiedziała wesoło: - Cześć! Jestem pani Zimmermann. Mieszkam w sąsiedztwie. Luis jeszcze nigdy nie widział tak pomarszczonej twarzy, ale oczy, w które spojrzał, były miłe i przyjazne, a wszystkie zmarszczki układały się w uśmiech. Uścisnął jej dłoń. - Florencjo, to jest Luis - oznajmił Jonatan. - Pamiętasz, Charlie o nim pisał. Tym razem dla odmiany autobus przyjechał o czasie. Pewnie kierowca się upił. Hej! Kradłaś moje monety? Podszedł do stołu. Teraz Luis zauważył, że na obrusie w czerwoną kratkę leżą sterty monet. Najróżniejszych, przeważnie zagranicznych. Były tam monety arabskie, w kształcie obwarzanka, z symbolami jak małe robaczki, wiele ciemnobrązowych miedzianych pieniążków, wszystkie z wizerunkiem łysego pana z wąsami przypominającymi rogal. Były duże i ciężkie angielskie 13 n L• a 3 « Ss9S.Bfcfr3 2 3 (i> Si. 7^ p 3^2°\§2 - A, właśnie. Mogłabyś przynieść Luisowi szklankę mrożonej herbaty. Mnie też. Bez cukru. I następny talerz czekoladowych ciasteczek. Pani Zimmermann wstała i skłoniła się mu z uszanowaniem. -Jak mam podać ciastka, jaśnie panie? Wsadzić ci je do gardła razem z talerzem czy zetrzeć na okruszki i wsypać ci za kołnierz? Jonatan pokazał jej język. - Nie zwracaj na nią uwagi, Luis. Wydaje się jej, że jest mądra, bo skończyła więcej szkół niż ja. - I bez szkół jestem od ciebie mądrzejsza, Rudasie Grubasie. Proszę wybaczyć, zaraz wracam. -1 z tymi słowami ruszyła do kuchni. Tymczasem Jonatan rozdał karty, tak dla wprawy. Luis podniósł je i przekonał się, że są stare i zniszczone. Prawie wszystkie miały oderwane rogi, a na ich niebieskich grzbietach widniała złota okrągła pieczęć z lampą Aladyna. Wokół pieczęci biegły słowa: „Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum". Pani Zimmermann wróciła z ciastkami i mrożoną herbatą, po czym gra zaczęła się na dobre. Jonatan zebrał karty, potasował je z bardzo profesjonalnym „ziuu!" i rozdał. Luis popijał herbatę i czuł się bardzo swobodnie, jak w domu. Grali do północy, aż Luis zaczął widzieć wszędzie czerwone i czarne plamki. Dym z fajki zalegał warstwami nad stołem i kłębił się pod abażurem stojącej lampy. Ta lampa wydawała się magiczna, tak samo jak ta na kartach. I w samej grze także było coś z magii. Luis wygrał. I to nie raz. 16 I Zwykle miewał pecha, ale tutaj dostawał same pokery i strity, po prostu niesamowite. Nie przez cały czas, ale i tak ciągle wygrywał. Może to dlatego, że Jonatan nie umiał grać w pokera. Pani Zimmermann miała świętą rację. Kiedy tylko dostawał dobre karty, zaczynał parskać, pomrukiwać i wydmuchiwać dym oboma kącikami ust. Gdy dostawał złe, naburmuszał się i niecierpliwie gryzł ustnik fajki. Pani Zimmermann grała z wprawą i trochę szachrowała, ale tego wieczoru karta jej nie szła. To mogło być powodem, że Luis ciągle wygrywał. Mogło. Ale i tak obudziły się w nim podejrzenia. Po pierwsze - mógłby przysiąc, że parę razy, gdy sięgał po kartę, którą mu rzucono, ta karta się zmieniała. Po prostu się zmieniała w chwili, gdy ją odwracał do siebie. Coś takiego nigdy się nie zdarzało, kiedy on sam rozdawał, za to bardzo cząsto, gdy rozdającym był Jonatan lub pani Zimmermann. Bywało też, że kiedy już chciał zrezygnować z dalszej gry, nagle okazywało się, że ma całkiem niezłe karty. Było to bardzo dziwne. Zegar na kominku odchrząknął z cichym „chrrr" i zaczął wybijać północ. Luis zerknął z ukosa na wujka, który siedział spokojnie, pykając z fajki. Czy naprawdę spokojnie? Wydawało się raczej, że czegoś nasłuchuje. W całym domu odezwały się pozostałe zegary. Luis siedział jak zahipnotyzowany, przysłuchując się cienkim kurantom, blaszanym uderzeniom, elektrycznym świergotom, kukaniom i głuchym, złowieszczym chińskim gongom: bauauauu! bauauauu! Słychać było jeszcze wiele 2 - Luis Barnavełt i zegar czarnoksiężnika 00 p Luis siedział przez chwilę, zastanawiając się poważnie. W tym domu działo się coś dziwnego, a on nie potrafił tego nazwać. Przypomniał sobie, jak Jonatan stanął niczym sparaliżowany na dźwięk zegara w mieście. Pomyślał o pani Zimmermann, nasłuchującej czegoś w ścianie. Dziwne. A, co tam, pomyślał, wzruszając ramionami, ludzie czasami zachowują się niemądrze. Położył się i zgasił światło. Po paru minutach znowu je włączył. Był ciągle ożywiony i zupełnie nie chciało mu się spać. Wstał i podszedł do rozchwianej bambusowej biblioteczki przy szafie. Ile starych zakurzonych książek! Wyjął jedną z nich, otarł kurz rękawem. Spłowiałe złote litery na czarnym grzbiecie układały się w napis: John L.Stoddard WYKŁADY TOM IX Szkocja, Anglia, Londyn Otworzył książkę i przejrzał śliskie lśniące kartki. Podniósł ją do twarzy. Pachniała talkiem Old Spice. Książki, które tak pachniały, zwykle były ciekawe. Rzucił ją na łóżko i podszedł do walizki. Pogrzebał w niej i wyjął podłużne, wąskie pudełko miętowych cukierków w czekoladzie. Uwielbiał jeść słodycze przy lekturze i jego ulubione książki w domu miały przeważnie brązowe smugi na kartkach. Po chwili już siedział wygodnie, oparty na spiętrzonych poduszkach. Czytał o tym, jak szkoccy szlachcice 20 zamordowali biednego Rizzio na oczach Marii, królowej Szkocji. Stoddard porównał Rizzio do śliwki z fioletowego aksamitu, bryzgającej sokiem we wszystkich kierunkach. Szlachetni panowie zawlekli biedaka, wierzgającego i krzyczącego, do komnaty, gdzie zadali mu kolejne ciosy. Pięćdziesiąt sześć, napisał Stoddard, choć nie wyjaśnił, kto liczył uderzenia sztyletów. Luis odwrócił stronę i włożył do ust miętową czekoladkę. Tu Stoddard opisywał trwałość plam krwi i zastanawiał się, czy plama na podłodze w Holyrood naprawdę jest pozostałością po krwi Rizzio. Luis ziewnął raz i drugi. Wyłączył światło i zasnął. Ale po chwili nagle się obudził. Śniło mu się, że goni go dama pik. Usiadł na łóżku, zupełnie przytomny. Bał się i nie wiedział dlaczego. Skrzyp. Skrzyp. Ktoś skradał się korytarzem. Luis nasłuchiwał. Skrzypienie zbliżało się do jego pokoju. Minęło go. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Zsunął się z łóżka. Najostrożniej, jak mógł, podszedł do drzwi. Otworzył je, powolutku i bezgłośnie. Niezbyt szeroko. Odrobinkę. I wyjrzał. W korytarzu panowały ciemności, tylko przez okno na jego końcu wpadało szare światło. A jednak Luis słyszał, że ktoś się skrada. Po chwili zobaczył też tańczący na tapecie blady krążek światła latarki. Przerażony zamknął drzwi. Potem znów je uchylił. Krążek znieruchomiał. Postać z latarką uderzyła pięścią w ścianę - z całej siły. Luis słyszał chrobot okruchów gipsu, spadających wewnątrz pustej ściany. Postać uderzyła znowu, a potem jeszcze raz. Luis uchylił drzwi odrobinę szerzej. 21 r\ Mroczna postać cofnęła się i na tle okna zarysował się pękaty cień. Pękaty, brodaty cień z fajką w ustach. Wujek! Luis zamknął drzwi i oparł się o nie, dygocząc na całym ciele. Miał nadzieję, że Jonatan go nie zobaczył. Przez głowę przeszła mu straszna myśl. A jeśli wujek jest wariatem? Podkradł się do fotela przy kominku i usiadł. Patrzył w żarzące się węgle. No właśnie, a jeśli wujek jest wariatem? Rodzice zawsze go ostrzegali przed wariatami, którzy zapraszają dzieci do samochodów i częstują je cukierkami, w których jest klej. Zaraz, klej? Nie pamiętał. Ale Jonatan naprawdę nie wyglądał na kogoś takiego. Ani na kogoś, kto wkrada się w nocy do twojego pokoju, żeby cię zasztyletować. Luis westchnął. Nie ma rady, trzeba poczekać i przekonać się, co będzie dalej. Wrócił do łóżka. Przyśniło mu się, że razem z Jonatanem biega w kółko wokół dzielnicy, w której stał kościół -kościół z wieżą o strasznej twarzy. Wszystkie domy w dzielnicy miały oświetlone okna, ale oni nie mogli się ukryć w żadnym z nich. Ścigało ich coś wysokiego, mrocznego i bezkształtnego. Wreszcie zatrzymali się przed kościołem, a wieża zaczęła, się giąć, jakby była z gumy. Straszna twarz zbliżała się coraz bardziej... i wtedy sen się zmienił. Luis siedział w pokoju pełnym lśniących monet. Przesiewał je między palcami aż do rana. Rozdział 2 Następnego ranka Luis obudził się z głową pełną niewyraźnych wspomnień z poprzedniej nocy. Ogólnie rzecz biorąc, były miłe, choć na brzegach pogodnego obrazka majaczyły mroczne historie. Ubrał się, zszedł na dół i dołączył do Jonatana i pani Zimmermann, siedzących przy śniadaniu. Wyglądało na to, że pani Zimmermann codziennie przychodzi, żeby przygotować śniadanie wujkowi, który był fatalnym kucharzem. Luis nie miał nic przeciwko temu. Zabrał się do naleśników i kiełbasek, zastanawiając się, w jaki sposób wykorzysta te trzy tygodnie wolności, jakie mu zostały do rozpoczęcia szkoły. Wkrótce przekonał się, że trzy tygodnie to za mało, żeby poznać Nowy Zebedeusz i dom przy ulicy Wysokiej. Czasu wystarczyło mu tylko na rozpoczęcie zwiedzania. 23 Przede wszystkim miasto było cudowne. Luis zawsze marzył o zamieszkaniu w takim miejscu. Jego rodzinne miasteczko w Wisconsin wyglądało, jakby je zbudowano poprzedniego dnia: wszystkie domy miały ten sam kształt, a przy głównej ulicy stał tylko rząd barów i stacji benzynowych. W Nowym Zebedeuszu było inaczej. Było w nim mnóstwo wysokich, bogato zdobionych starych domów. Nawet te zwykłe, z białymi framugami drzwi i okien, miały w sobie coś, co odróżniało je od reszty - na przykład witraże albo bukiet żelaznych kwiatów na czubku dachu. I bardzo wiele domów robiło wrażenie, jakby kryły jakieś tajemnice. Jonatan czasem zabierał Luisa na spacery po mieście, ale najczęściej Luis chodził sam. Czasami tylko przechadzał się ulicą Główną i przyglądał się wysokim, wymyślnym fasadom sklepów. Nad jednym z nich znajdowała się nieczynna opera. Jonatan twierdził, że nadal mają tam stare dekoracje, złożone za pudłami batoni-ków i cukierków. Na końcu ulicy Głównej znajdował się pomnik upamiętniający wojnę secesyjną, fantastyczny kamienny kształt, podobny do malarskich sztalug. Przy każdej nodze sztalug stał żołnierz albo marynarz, grożąc armii buntowników muszkietem, szablą, armatnim wyciorem lub harpunem. Na płaskiej części sztalug znajdowały się nazwiska obywateli okręgu Kafarnaum poległych podczas wojny. Obok pomnika stał także mały kamienny łuk, nazywany Dodatkiem do Pomnika Wojny Secesyjnej, ponieważ wykuto na nim nazwiska, które nie zmieściły się na dużym pomniku. Pradziadek Jonatana walczył podczas tej wojny w Piątej Pancernej 24 Żuawsko-Lansjerskiej z Michigan. Jonatan znał na pamięć wszystkie wyczyny staruszka. Co do domu pod numerem 100 przy ulicy Wysokiej, był dokładnie tak samo cudowny jak miasto, tyle że dziwny i odrobinkę niesamowity. Krył w sobie mnóstwo pokojów, które można było zwiedzać: duży salon na piętrze i gościnne sypialnie na tyłach, garderoby, bawialnie i zwyczajne pokoje. Niektóre stały puste i zakurzone, ale w innych było pełno zabytkowych mebli -mnóstwo stołów z marmurowymi blatami, skrzypiących foteli na biegunach, z miękką tapicerką i koronkową serwetką na oparciu, a także wypchanych kuropatw pod szklanymi kloszami. W każdym pokoju znajdował się kominek podobny - zależnie od pokoju - do pleśniowego sera, lodów czekoladowo-śmietankowych, zielonego mydła toaletowego lub budyniu o smaku toffi. Pewnego razu po południu Luis schodził po schodach na tyłach południowego skrzydła domu i raptem zobaczył na podeście okno z witrażem. W domu było sporo witraży. Luis znajdował je na podestach takich jak ten, w nieużywanych toaletach lub na końcu korytarzy. Czasami dostrzegał je nawet na suficie. Ten także już widział - a raczej widział na tym miejscu zupełnie inne okno. To dlatego zatrzymał się i przyjrzał się uważnie. Tamten poprzedni witraż zapamiętał bardzo dobrze. Był duży, owalny i przedstawiał czerwone jak pomidor słońce zachodzące nad morzem koloru starych buteleczek z lekarstwami. Owalna rama pozostała na miejscu, ale dziś witraż przedstawiał człowieka uciekającego 26 z lasu. Las był w śliwkowym kolorze, trawa pod stopami uciekiniera -jasnozielona. Niebo miało barwę lśniącej, brązowawej czerwieni, całkiem jak politura na starych meblach. Gdzie się podziało poprzednie okno? Czy Jonatan zmieniał w nocy witraże? Było to bardzo dziwne. Inną dziwną rzeczą był wieszak na płaszcze we frontowym przedpokoju. Początkowo Luis sądził, że to zwykły wieszak. Miał dwa metry wysokości i małe okrągłe lustro w środku. Miał też kołki na płaszcze i kapelusze, a także małą skrytkę na kalosze. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Ale" pewnego dnia Luis, wieszając płaszcz przeciwdeszczowy, spojrzał przypadkiem w lustro i ujrzał piramidę Majów w środku parnej zielonej dżungli. Wiedział, że to piramida Majów, ponieważ miał zestaw slajdów i jeden z nich przedstawiał właśnie taką piramidę. Jednak obraz w lustrze nie był iluzją trzech wymiarów, jak jego slajdy. Wydawało się, że wystarczy sięgnąć w głąb lustra, a dotknie się egzotycznych pnączy. Na oczach Lu-isa jaskrawoczerwony ptak z długim ogonem przefru-nął z jednego drzewa na drugie. Piramida zdawała się falować w drgającym z upału powietrzu. Luis zamknął oczy i znowu je otworzył. Zobaczył odbicie szarego, zalanego deszczem okna za swoimi plecami. Od tej pory często zastanawiał się nad witrażem z podestu i wieszakiem. Czy były zaczarowane? Luis wierzył w czary, choć wszyscy usiłowali go tego oduczyć. Ojciec kiedyś przez pół dnia wyjaśniał mu, że duchy nie istnieją, są tylko wytworem fantazji. Ale Luis potrafił się uprzeć, a poza tym czy nie widział lampy Aladyna 27 i słów „Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum" na odwrocie kart wujka? Był przekonany, że u źródeł tej tajemnicy leży magia. Uznał jednak, że zanim zabierze się do problemu wieszaka i witraża, musi rozwiązać inną zagadkę: dowiedzieć się, dlaczego wujek chodzi co noc po domu z latarką w dłoni. Okazało się, że to, co Luis zauważył owej pierwszej nocy, w domu na ulicy Wysokiej stanowi regułę. Co noc po północy Jonatan snuł się po korytarzach i czegoś szukał. Luis nie miał pojęcia, co by to mogło być. Każdej nocy, tak jak za pierwszym razem, słyszał skrzypienie desek na korytarzu. Słyszał, jak Jonatan skrada się na palcach, jak wchodzi do pokojów, zamyka drzwi. Słyszał jego kroki nad głową, na drugim piętrze, na które Jonatan prawie nie zaglądał za dnia. Potem wujek wracał po omacku tylnymi schodami, potykając się o meble. Może się bał włamywaczy. To możliwe, ale dlaczego bił pięścią w ścianę? Włamywacze bardzo rzadko chowają się w ścianach. Luis musiał się dowiedzieć, o co chodzi. Dlatego pewnej nocy, jak tylko wybiła północ, bezszelestnie wykradł się z łóżka i stanął na zimnych deskach podłogi. Najciszej, jak potrafił, podkradł się do drzwi, ale spaczone klepki głośno skrzypiały pod jego stopami. Zanim dotarł do drzwi, był już spocony ze zdenerwowania. Parę razy wytarł dłonie o szlafrok i nacisnął klamkę. Odetchnął głęboko i wyszedł na mroczny korytarz. I od razu zasłonił usta ręką. Nastąpił na wystającą główkę gwoździa. Nie zabolało bardzo, ale zawsze bał 28 się zachorować na tężec. Gdy panika opadła, zrobił drugi krok. Powolutku ruszył w głąb korytarza. Ale oczywiście nie potrafił się skradać i gdy po raz trzeci walnął głową w ciężką złoconą ramę obrazu, z odległego pokoju dobiegł go głos wujka. - Och, Luis, na litość! Przestań się bawić w Sher-locka Holmesa! Byłby z ciebie lepszy doktor Watson. Chodź do mnie. Jestem w sypialni z zielonym kominkiem. W ciemnościach nie było widać, jakim rumieńcem oblał się Luis. Ale dobrze, że wujek się nie gniewał. Luis podreptał korytarzem, aż znalazł otwarte drzwi. Jonatan stał w ciemnościach z latarką w dłoni. Wodził światłem po zegarze na kominku, czarnym kanciastym stworze ze złotymi uchwytami po bokach, całkiem podobnym do trumny. - Dobry wieczór... a raczej dobrej nocy. Wszystko jedno. Chcesz mi towarzyszyć w obchodzie? Wujek miał napięty, zdenerwowany głos. Luis zawahał się, ale postanowił zaryzykować. - Wujku, co robisz? - Zatrzymuję zegary. Za dnia miło jest słyszeć ich tykanie, ale w nocy nie mogę przez nie zasnąć. Wiesz, jak to jest, kapiące krany i... i tym podobne. Nie przestając nerwowo paplać, odwrócił zegar, sięgnął do jego tylnej ścianki i zatrzymał masywne wahadło. Skinął na Luisa i, nieco zbyt wesoło kołysząc latarką, ruszył do następnego pokoju. Chłopiec poszedł za nim, choć nadal nic nie rozumiał. - A dlaczego nie zapalasz światła? 29 1 Wujek milczał przez jakiś czas. Potem odezwał się tym samym zdenerwowanym głosem: - A, wiesz jak to jest... Gdybym się snuł po pokojach, zapalał światło, gasił, znowu zapalał, co sąsiedzi by pomyśleli? I jakie bym dostawał rachunki z elektrowni? Wiesz, że za każde włączenie lub wyłączenie światła liczą ci tak, jakbyś je palił przez godzinę? Luis nie dał się przekonać. Przede wszystkim wujek Jonatan nigdy dotąd nie przejmował się zdaniem sąsiadów. Jeśli przyszło mu do głowy usiąść na ławeczce pod kasztanem na podwórku i o trzeciej nad ranem grać na saksofonie, siadał i grał. Poza tym nie raz zostawiał na całą noc zapaloną lampę w gabinecie. Był roztargniony i na pewno nie przejmował się rachunkami z elektrowni. Prawda, Luis znał go dopiero od trzech tygodni, ale czuł, że mniej więcej wie, jakim człowiekiem jest jego wujek. Z drugiej strony nie mógł przecież powiedzieć: „Wujku, kłamiesz, aż się kurzy!", więc w milczeniu podreptał za nim do następnego pomieszczenia, gościnnej łazienki. Tu też był kominek - wyłożony białymi kafelkami - i mały biały zegarek w plastikowej obudowie, chroboczący sobie cichutko na gzymsie. Jonatan wyłączył go w milczeniu i ruszył do następnego pokoju, gdzie zatrzymał wiśniowy zegar z wahadłem obciążonym trzema ołowianymi kolumienkami. A potem poszedł dalej. Ostatnim zatrzymanym zegarem był stojący szafkowy zegar w gabinecie Jonatana. Ten pokój był bardzo wysoki, a wszystkie ściany zajmowały półki z książkami. Stał tu brzuchaty, kryty skórą fotel, który zapadał się z sykiem, kiedy się na nim siadało i, oczywiście, był też kominek, na którym nadal płonął ogień. W rogu pokoju, obok rozsuwanych drzwi do jadalni, krył się w mroku wysoki i ponury zegar. Mosiężny dysk jego wahadła migotał miarowo w świetle przygasającego ognia. Jonatan sięgnął w głąb szafki i chwycił długi, czarny pręt. Zegar stanął. Po zakończeniu tego dziwnego obchodu Jonatan pogrążył się w milczeniu. Wydawało się, że nad czymś się zastanawia. Podszedł do kominka, poruszył drwa, dorzucił nowe polano. W końcu usiadł w skórzanym fotelu, a Luisowi wskazał zielony fotel po drugiej stronie kominka. - Usiądź. Muszę z tobą porozmawiać. Luis nie wiedział, czy za chwilę dostanie burę za to, że śledził wujka. Jakoś nie sądził, żeby się tak miało stać. Jonatan spoglądał na niego łagodnie, choć w jego głosie nadal brzmiało zdenerwowanie. A więc Luis usiadł i przyglądał się, jak wujek zapala nargile. Zawsze lubił na to patrzeć. Stara wodna fajka Jonatana miała kształt hiszpańskiego galeonu, a bocianie gniazdo na grotmaszcie było jej główką. W kadłubie statku znajdowała się woda do chłodzenia, a na dziobie stała mała ceramiczna figurka bosmana z fajką w ustach. Z rufy statku wychodziła długa rurka z gumowym ustnikiem na końcu. Kiedy dmuchało się w rurkę, tytoń tlący się w bocianim gnieździe buchał długą kolumną dymu, a bosman robił „pfiiii!" na swojej fajeczce. Czasami, gdy Jonatan nalewał do statku zbyt dużo wody, bosman robił „blllup!" i puszczał bańki. Gdy Jonatan rozpalił fajkę na dobre, nabrał wielki łyk dymu, wypuścił go powoli i powiedział: 30 31 to P Vi 9 '*- N ii. 3. I—< ro P n> O S ^ < -• * * i f f O 3 I* p O 2 ro p O Vi Vi O- ro ł i p o 5. > ffi t 3 a "75" ^ 3 ro ro R. o ^ ro 3 3. ^ ^o ' ¦d M « l» <¦. n- O # 2 +* * % to ar 3 3 to >;• S*« 5»" era - ^ L. S- e- H -o » — a. n> 8 ro z p N o. 3 o (i f? i» p o). 3 3 N N b o 7T1 O " OQ 3 f^ S. B p 3 N p P. N- p 3 0 o 3 ro a- o p o ^ 3 S- S ro »• p •<$ 5 ¦» ro — ro p 3 O ff. Ci- >— m n> ^. S* e B-K I ro 3 § ^ ^-< dS. >-i Z 1- P ro ro ro B 8" 9- O- 3 ^u o u a c« ro S" 3- 2 (D p e 3 t) ro ro ro n> P S.1 ?r 2. S- ro 8 p 3 8- >ii. p 3 p chodzi ci o to, że nie mógłbym być zbyt nieudolny... no, nie wiem. Jestem raczej salonowym magikiem, choć znam parę sztuczek, które nie polegają na wyciąganiu królików z kapelusza. - Tylko witraży i wieszaków na płaszcze? - Właśnie. A żeby już wszystko było jasne, pozwolę sobie dodać, że pani Zimmermann także jest magiem, choć w jej przypadku mówi się raczej „wiedźma". - Czy nie ma ładniejszej nazwy? - spytał Luis nieśmiało. - Ona woli, gdy się ją nazywa „wróżka" lub „czarodziejka", ale ja nie potrafię tego powiedzieć, bo zaraz zaczynam chichotać, więc dla mnie jest starą wiedźmą Florencją. Jest o wiele poważniejszą czarownicą ode mnie. Uzyskała tytuł doktora sztuk magicznych - na uniwersytecie w Getyndze w Niemczech. Ja uzyskałem tylko stopień magistra na Akademii Rolniczej w Michigan. - A co studiowałeś? - spytał Luis, jakby prowadził rozmowę w sprawie pracy. Studia bardzo go interesowały. Jego rodzice też skończyli studia i zawsze dużo 0 nich mówili. - Co studiowałem? - powtórzył Jonatan, rumieniąc się. - Hmmm, nauki rolnicze. Hodowla zwierząt i tak dalej. Miałem zostać rolnikiem, ale mój dziadek umarł 1 zostawił mi mnóstwo pieniędzy. Wróćmy jednak do Isaaca Izarda. Nadal cię to ciekawi? - Och, tak! Oczywiście! Mów, chcę wiedzieć wszystko. -Jak już wspomniałem, Isaac był czarnoksiężnikiem. Bawił się czarną magią, co jest najgorszą rzeczą, jaką 34 można zrobić. Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że wiem o jakimś jego złym uczynku, ale, o ile jeden mag może sądzić drugiego, powiedziałbym, że on stanął po stronie zła. Zdecydowanie. Pani Zimmermann też tak sądzi. Pamiętaj, że mieszkała obok niego przez wiele lat. Oczywiście musisz ją sam o to spytać, ale często wieczorami stawaliśmy na jej podwórku, spoglądaliśmy w okno wieżyczki na szczycie domu i widzieliśmy w nim złą twarz starego Isaaca. Trzymał lampę naftową i wpatrywał się w noc. Pani Zimmermann twierdzi, że w dzień także przesiadywał w tej wieżyczce całymi dniami. I chyba robił notatki. -Jejku, ale dziwne. Jakie notatki? - Bóg jeden wie. Ale jestem pewien, że nie było to nic dobrego. W każdym razie, do rzeczy... Pewnie jest już bardzo późno, ale nie mam pojęcia, która to godzina, bo wszystkie zegary stoją. Na czym to ja skończyłem? A, tak. Stary Isaac umarł podczas wielkiej burzy z piorunami, jednej z najgorszych w całej historii okręgu Kafarnaum. Jeśli chcesz, możesz o tym przeczytać w „Kronice" Nowego Zebedeusza: domy straciły dachy, drzewa zostały wyrwane z korzeniami, a piorun stopił żelazne drzwiczki krypty, w której obecnie jest pochowany Isaac. Muszę ci ją kiedyś pokazać. Brzydki stary śmietnik - jeden z tych małych kamiennych domków dla szacownych nieboszczyków. Na naszym cmentarzu jest ich kilka, niektóre całkiem fantazyjne. Ten, o którym mówię, zbudowała rodzina Isaaca w 1830 roku, ale stał pusty, dopóki nie spoczęła w nim jego żona. Zmarła przed nim. 35 OJ W fu 4 0 d O a D. [, L gr e. L w r cr n' l n to Q-2 2. 3 2 § g c L f • S M 5 ^§"^0^^ W9 W i") 3 p' 3 g A> ¦fi. s JU k, 3 3 c 5 n> n oj »xi *n> n N 3 § O O L. 2. « w ffl. 9-rP? o ^5 «& 5 N mówić dalej. Gdzie to byliśmy? A, tak. Jak tylko się tu wprowadziłem, poczułem, że coś jest nie w porządku. W domu panowała dziwna cisza, jakby wszystkie przedmioty nasłuchiwały. Potem i ja to usłyszałem. - Co? - Luis przycupnął na samym brzeżku fotela. Nawet przestał jeść ciastka. - Zegar. Wiesz, jak to jest, kiedy się ma w pokoju tykający zegar i długo się go nie zauważa. Aż kiedyś robi się bardzo, bardzo cicho, a ty nie jesteś zajęty niczym szczególnym... i jest! Luis podskoczył i rozejrzał się dziko. - Gdzie? Jonatan parsknął śmiechem. - Nie, nie. Nie chciałem cię tak wystraszyć. Chodzi mi o to, że po raz pierwszy usłyszałem go w tym pokoju. Tykał gdzieś głęboko w ścianach. Możesz podejść i posłuchać, jeśli chcesz. Luis podszedł do ściany z biblioteczką. Przyłożył ucho do rzędu tomów oprawnych w czarną skórę. Oczy otworzyły się mu szeroko. - Jest! Wujku, jest! - Odkrycie go zachwyciło, ale zaraz potem wyraz jego twarzy się zmienił. Był przestraszony. - Do czego on służy? Co robi? - Nie mam zielonego pojęcia - wyznał Jonatan - choć wiem, że chcę go zagłuszyć. To dlatego mam te wszystkie głupie zegary. Niegdyś nie lubiłem nieustannego tykania i nagłego, irytującego powtarzającego się co godzina bicia zegarów. Ale wolę moje zegary od jego. Jonatan spochmurniał. Pokręcił głową, uśmiechnął się bez przekonania i ciągnął dalej: 38 - Może będziesz się zastanawiać, dlaczego nie zburzyłem ściany i nie wyjąłem z niej zegara. To na nic. Zegar słychać za każdą ścianą: na strychu, w piwnicy, w szafach, spiżarkach i salonach. Czasami jakby zwalnia. Mam nadzieję, że kiedyś się zatrzyma. Ale potem przyspiesza i znów jest tak, jak kiedyś. Nie wiem, co mam robić. -W głosie wujka pojawiła się nuta szczerej rozpaczy. Przez chwilę wydawało się, że Jonatan się rozpłacze. Wtedy odezwała się pani Zimmermann. - Powiem ci, że nie powinieneś tego robić, Jonatanie Barnavelt. Nie powinieneś straszyć Luisa czymś, 0 czym nie masz pojęcia. To tykanie może być pozostałością po jakichś magicznych eksperymentach starego upiora. Albo może to być jakaś iluzja, jak w domach, w których jest echo. Na przykład w mojej głowie od czasu do czasu odzywa się jakiś głos. Mówi uuuuuu, a potem znika. Jonatan rzucił jej zirytowane spojrzenie. - Och, Florencjo, nie ma potrzeby żartować. Ty tego nie lekceważysz, ja też nie. Nie powiedziałbym tego Lui-sowi tylko po to, żeby go przestraszyć. Uznałem, że lepiej, żeby wiedział o zegarze. W przeciwnym razie mógłby pomyśleć, że jego wujek dojrzał do wariatkowa. Rozumiesz, przyłapał mnie na obchodzie. - Hm - mruknęła pani Zimmermann. - Nie wiem, co będzie z tym wariatkowem, ale wujek Jonatan powinien dotrzeć do łóżka, jeśli chce nas zabrać jutro na piknik. - Sięgnęła w fałdy swojej sukni i wyjęła srebrny zegarek na długiej dewizce. Otworzyła jego wieczko 1 oznajmiła, że jest trzecia nad ranem. 39 Jonatan rozejrzał się ze zdziwieniem. - Naprawdę? Wielkie nieba, nie wiedziałem... - Wujku - przerwał Luis. - Możesz mi powiedzieć coś jeszcze? -Jasne. O co chodzi? Luis był zdenerwowany i zakłopotany. - Jeśli... jeśli twoje zegary mają zagłuszyć tykanie zegara w ścianach, dlaczego zatrzymujesz je na noc? Wujek westchnął. - Nie zatrzymuję ich co noc. Czasami tylko chodzę po pokojach i sprawdzam. Dzięki temu czuję się pewniej. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale bywają noce jak ta, kiedy po prostu muszę uciszyć to sakramenckie tykanie. Mam wrażenie, że jeśli w domu zrobi się cicho - zupełnie cicho - to może usłyszę prawdziwy zegar, ten magiczny, tykający za którąś konkretną ścianą czy w jakiejś kryjówce. Ale nigdy się tak nie dzieje, a ja powoli dostaję od tego kota. Luis nadal nie mógł wyjść ze zdumienia. - Jeśli zegar jest magiczny - powiedział powoli - to czy nie powinien być niewidzialny? No, taki nieuchwytny? Jonatan pokręcił głową. - Właściwie nie. Czary przeważnie robi się za pomocą namacalnych przedmiotów codziennego użytku. Przedmiotów, na które rzuca się czar. Pewna znajoma wiedźma usiłowała zniszczyć swojego wroga, zostawiając jego fotografię pod wylotem rynny. Zakładała, że jej wróg umrze, gdy woda zmyje twarz na fotografii. Dość powszechna metoda. Nie, Luisie. Ten zegar jest równie 40 I namacalny, jak ten tutaj. Tylko zaczarowany. Ale nie mam bladego pojęcia, w co go zaczarowano. - A ja mam o czymś pojęcie, Brodaczu - odezwała się pani Zimmermann i machała przed oczami Jonatana swoim zegarkiem niczym wahadłem. - Jeśli za chwilę nie pójdziemy spać, rano wszyscy będziemy w złych nastrojach. Luisie, do łóżka. Jonatan, to samo. Ja umyję talerze po ciasteczkach i schowam mleko. Później, już u siebie, Luis stanął na środku pokoju i spojrzał na skrawek kwiecistej tapety tuż przy kominku. Podszedł szybko i przyłożył do niej ucho. Tak, tutaj też tykało. Przeszedł do ściany naprzeciwko. To samo. Wrócił na środek podłogi i zaczął chodzić w kółko. Chodził szybko, z rękami założonymi na plecach, tak jak jego tata, kiedy był zdenerwowany. Chodził i usiłował myśleć logicznie. Ale logika nie oddaje wielkich usług w sprawach dotyczących zegara w ścianach, więc w końcu musiał się poddać. Wskoczył do łóżka i zasnął. Rozdział 3 W pierwszy poniedziałek września Luis poszedł do szkoły w Nowym Zebedeuszu i wkrótce całkiem zapomniał o tajemniczym zegarze w ścianach. Miał własne problemy. Nie były one nowe. Były to problemy przenoszące się z miejsca na miejsce za grubym chłopcem, który nie potrafi grać w baseball. Luis zawsze miał nadwagę. Miał ją, odkąd sięgał pamięcią. Przez całe życie - bite dziesięć lat - słuchał, jak dzieci śpiewają za nim: „Gruby, gruby, idź do budy!". Czasami miał ochotę zbić tych, którzy się z niego wyśmiewali, ale nie potrafił boksować i nie był bardzo silny. To był jego kolejny problem. Ale najgorszy ze wszystkich był problem z baseballem. Za każdym razem, gdy Luis uderzał w piłkę, obracał się wokół własnej osi i puszczał kij. Najpierw usiłował się wykręcić i mówił: 42 „Uważajcie, bo zaraz rzucę kij!". Ale koledzy mówili: „Jak tylko rzucisz, to dostaniesz. Trzymaj go mocno albo nie będziesz z nami grać". A raczej mówili tak, jeśli go dopuścili do gry, co nie zdarzało się często. Przeważnie kiedy chłopcy stawali w rzędzie, a kapitanowie drużyn wybierali graczy, Luis zostawał bez przydziału, a kapitan mówił: „Dlaczego to my mamy go wziąć? Nie potrafi rzucać, nie potrafi łapać, nie potrafi nawet szybko biegać. Nie, wolę już mieć jednego zawodnika mniej". To, co mówili, było prawdą. Czasami kapitanem zostawał nowy chłopiec albo chłopiec o dobrym sercu i wybierał Luisa do swojej drużyny. Ale kiedy Luis dostawał kij w ręce, przeważnie wybijał poza boisko. Jeśli trafiał w piłkę, leciała wysoko i łapacz nie miał z nią kłopotu. Gdy jego drużyna była na boisku, chłopcy kazali mu grać na prawym polu, ponieważ tam dolatywało najmniej piłek. Kiedy Luis już jakąś złapał, zawsze ją upuszczał, chyba że trafiła go w głowę. Biegał tu i tam, usiłując schwytać piłkę, która jakby zawisła w powietrzu, ale wtedy zaczynało mu się kręcić w głowie, zakrywał twarz rękawicą i krzyczał „nie, nie!", a piłka spadała. Po jakimś czasie nawet chłopcy o dobrym sercu nie chcieli go w swojej drużynie. Pewnego popołudnia, gdy ustalono drużyny, a Luis uciekł z płaczem, ponieważ nikt go nie chciał, znalazł się przy domowej bazie na boisku, którego w tym dniu nie używano. U jego stóp leżał kij, stary i gruby, z pękniętą rączką, którą ktoś okręcił czarną taśmą klejącą. Obok leżała piłka, a raczej to, co z niej zostało: czarne, 43 lepkie jajo owinięte sznurkiem. Luis podniósł obie te rzeczy. Rzucił piłkę w powietrze i zamachnął się kijem. Nie trafił. Znowu rzucił i znowu chybił. Miał właśnie spróbować po raz trzeci, gdy za jego plecami odezwał się jakiś głos: - To zupełnie nie tak. Luis odwrócił się i ujrzał chudego chłopca, mniej więcej w jego wieku, przykucniętego obok stojaka na rowery. Chłopiec miał włosy koloru marchewki i nastroszone jak pióropusz, a prawą rękę trzymał na temblaku. Był to Tarby. Każdy w szkole znał Tarby'ego. Nawet Luis go znał, choć mieszkał w Nowym Zebedeuszu od paru miesięcy. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy miasteczka i większość z okręgu Kafarnaum znali Tarby'ego. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Luis. Tarby był najbardziej lubiany w całej szkole. Był niezwykle dzielny: przeskakiwał rowerem płonące ogniska i huśtał się na drzewach głową w dół. Wszystkie dziewczyny go lubiły, a w baseball grał jak nikt. Tak często wygrywał, że przeważnie chłopcy wybierali go na kapitana tylko po to, żeby się nie kłócić, w czyim zespole zagra. Ale dziś Tarby miał rękę na temblaku. . - Powiedziałem, że to zupełnie nie tak. Musisz trzymać stopy płasko na ziemi. Potem robisz zamach od bioder. Czekaj, pokażę ci. Tarby wstał i podszedł do Luisa. Wziął kij w jedną rękę, nieco się przy tym krzywiąc. - Dobrze - powiedział. - Ty idź tam i rzucaj. Rzuć do mnie. Luis jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś próbował trafić w piłkę kijem trzymanym w jednej ręce. Bał się, że Tarby spudłuje, wścieknie się i pójdzie sobie. Z nerwowym uśmiechem rzucił piłkę w jego stronę. Tarby zamachnął się i kij przerwał lot piłki. Klak! Uderzył w piłkę z głuchym dźwiękiem, jaki zwykle wydają pęknięte kije. Piłka prysnęła w stronę pola środkowego. Wspaniały strzał. - Widzisz? Jedną ręką! Ty też powinieneś sobie poradzić, skoro masz dwie. No, dobrze. Teraz ja rzucam. Luis wyjął mu kij z dłoni. - Nie wiedziałem, że złamałeś rękę - powiedział nieśmiało. -Jak to się stało? - Spadłem z drzewa. Wisiałem za kolana. Głową w dół, jak małpa. Nic się nie stało, zrośnie się. Tarby poszedł na stanowisko miotacza. Luis stuknął kijem w bazę i machnął nim tak, jak to widział na stadionie w Detroit. Ale gdy Tarby rzucił, Luis oczywiście jak zwykle spudłował. Od tej pory przez następne dwa tygodnie chłopcy spotykali się po szkole i ćwiczyli. Powoli, stopniowo Luis robił postępy. Udało mu się nawet posłać parę dobrych piłek, ale równocześnie działo się coś ważniejszego - Luis i Tarby stawali się przyjaciółmi. Tarby śmiał się z żartów Luisa, a Luis przekonał się, że Tarby tak samo jak on nie znosi paru osób ze szkoły. Luis lubił patrzyć, jak Tarby udaje panią Fondrighter, bardzo złośliwą nauczycielkę. Pani Fondrighter mówiła do swojego męża „Jerrold", co było śmieszne. Tarby robił pętelkę na końcu zielonej witki i udawał, że to okulary. Spoglądał przez pętelkę na Luisa i mówił cienkim głosem: 45 - Co za beh-czelność, Jer-rold! Potem zastanawiali się, co zrobić z Carol Kay Laber-deen, smarkatą z szóstej klasy, której dużo się upiekło, ponieważ jej ojciec zasiadał w radzie szkoły. Żegnali się przy skrzynce na listy na ulicy Wysokiej, przeważnie już po zmroku. Pewnego październikowego dnia Luis i Tarby grali na boisku. Luis tak się podciągnął, że potrafił posyłać całkiem wysokie piłki. Tarby ciągle miał rękę w gipsie, ale grał z taką łatwością, jakby miał obie ręce zdrowe. Zrobiło się ciemno i Luis prawie nie widział piłki. Poza tym trochę się już znudził. Stał na boisku i rozmyślał albo „odlatywał", jak to nazywał Tarby. Chciał zrobić dla kolegi coś miłego. Coś miłego, co by zrobiło na nim wrażenie i jeszcze bardziej ich ze sobą związało. Może mógłby namówić wujka, żeby zrobił jakąś czarodziejską sztuczkę. Pewnie, to by było fajne. Luis zawahał się przez chwilę, ponieważ przypomniało mu się, jak Jonatan nazwał się salonowym magikiem. Takim, który wyciąga króliki z kapelusza i zgaduje, jaką kartę wyjąłeś z tałii. Ale przecież dodał też, że zna parę sztuczek, które nie polegają na... Znowu coś mu się przypomniało. Tak, Jonatan pewnie mógłby to zrobić. Skoro potrafił skłonić witraże, żeby zmieniały kształt, na pewno mógł zrobić to, co miał na myśli Luis. Zresztą chyba nawet wspomniał, że już raz mu się to udało. - Hej, Luis! Rzuciłem ci piłkę ze sto lat temu! Zasnąłeś? Luis podniósł głowę. 46 - Hę? Oj, przepraszam. Słuchaj, chciałbyś zobaczyć, jak mój wujek robi zaćmienie księżyca? Tarby wytrzeszczył oczy. - Co powiedziałeś? - Że... eeee... słuchaj, chodźmy do domu. Jest za ciemno, żeby grać. Chodź, opowiem ci o moim wujku Jonatanie. Jest prawdziwym czarodziejem. Obaj chłopcy ruszyli oświetloną latarniami aleją, po drodze rzucając i łapiąc piłkę. Luis usiłował wytłumaczyć, że jego wujek ma magiczną moc, ale widział, że Tarby nie jest przekonany. - No pewnie, że potrafi zrobić zaćmienie księżyca. No pewnie. Siedzi w pokoju, pije piwo, potem wychodzi na podwórko, patrzy na księżyc i robi się cieeeem-nooo... - Tarby zachwiał się i przewrócił oczami. Luis miał ochotę go uderzyć, ale wiedział, że Tarby nieźle by go sprał, więc tylko powiedział: - Chcesz się przekonać? -Jasne - odparł Tarby z chichotem. -Jasne, że chcę. - Dobrze, dzisiaj go poproszę. I dam ci znać, kiedy będzie gotowy. - Tylko żebym nie czekał zbyt długo - rzucił Tarby sarkastycznie. - Strasznie bym chciał zobaczyć, jak Stary Baleron robi zaćmienie księżyyyycaaa... - Przestań! Przestań się śmiać z mojego wujka! -Luis poczerwieniał i był bliski łez. - Zmuś mnie. - Nie mogę i dobrze o tym wiesz. Tarby kpił z Luisa przez resztę drogi, aż do zgniło-zielonej skrzynki pocztowej u wylotu ulicy Wysokiej. Tym 47 razem Luis nie pożegnał się z nim. Nawet mu nie pomachał. Jednak zanim przekroczył furtkę domu pod numerem 100, zdołał ochłonąć z gniewu - mniej lub więcej - więc poszedł prosto do wujka. Znalazł go w jadalni, układającego pasjansa. Był to bardzo skomplikowany układ, nazywany „Napoleonem na Świętej Helenie", i zajmował prawie całą powierzchnię stołu. Jonatan podniósł głowę i uśmiechnął się na widok Luisa. - Cześć! Jak tam baseball? - Coraz lepiej, tak mi się przynajmniej wydaje. Tar-by bardzo mi pomaga. Słuchaj, wujku, jak myślisz, moglibyśmy zrobić dla niego coś miłego? Jest moim prawdziwym przyjacielem. -Jasne. Zaprosimy go na kolację. O to ci chodziło? Luis zarumienił się po uszy. - E... tak... o to też. A czy po kolacji moglibyśmy... to znaczy, czy byś mógł... zaćmić dla niego księżyc? Jonatan szeroko otworzył oczy. - Powiedziałem, że potrafię to zrobić? -Tak. Pamiętasz, jak pewnego wieczoru chwaliłeś się... yyy... dyskutowałeś z panią Zimmermann, czy magia ziemi jest silniejsza od magii księżyca? Powiedziałeś, że księżycowy czarodziej może zaćmić księżyc, kiedy tylko mu się spodoba,-a ty jesteś księżycowym czarodziejem. Jonatan uśmiechnął się i pokręcił głową. - Tak powiedziałem? Ho, ho, ależ mam długi język. Zaraz... rzeczywiście, przypominam sobie, jak zaćmiłem księżyc pewnej nocy, piętnaście lat temu, podczas pikniku w parku nad Dzikim Strumieniem. Pamiętam tę datę, trzydziestego kwietnia, ponieważ to była Noc Walpurgii. 48 W tę noc wiedźmy i czarownicy z całego świata zbierają się na zabawę. Nasza była zwykłym konwentem Towarzystwa Magicznego Okręgu Kafarnaum, ale niektórzy z przybyłych naprawdę znali się na czarach. W każdym razie, wracając do tematu... - Nieważne - mruknął Luis i odwrócił się, nabur-muszony. - Powiem Tarby'emu, że nie możesz. - Luis! - zawołał Jonatan i rzucił na stół talię kart. -Ależ ciebie łatwo zniechęcić! Jeśli raz mi się udało, mogę to zrobić jeszcze raz. Chodzi tylko o to, że to zjawisko nie jest naturalne. Wszystko musi być tak, jak trzeba. Na niebie. - Och! - Właśnie, och. A teraz, jak tylko wygram tę głupią grę, pójdziemy razem do biblioteki i zajrzymy do almanachu. Więc przez chwilę bądź uprzejmy siedzieć cicho. Luis splatał i rozplatał palce, wpatrując się w żarówkę, dopóki Jonatan nie skończył pasjansa. Potem razem ruszyli do biblioteki, rozsunęli drewniane drzwi i weszli do cudownego pokoju, pachnącego wilgotnym papierem, dymem z polan i Bladym Strachem Turka, prywatną mieszanką tytoniową Jonatana. Wujek przysunął schodki do tej ściany, na której stały półki z magicznymi księgami, wspiął się na górę i zdjął opasły, zakurzony tom z napisem: HARDERSTY UNIVERSAL OMNIUM GATHERUM WIECZNY KALENDARZ, ALMANACH I KSIĘGA DNI 4 - Luis Barnavelt i zegar czarnoksiężnika 49 Znalazł rozdział o zaćmieniach, przeliczył coś w pamięci i powiedział: - Masz szczęście, Luisie, to dobry rok na zaćmienia księżyca. Planety będą łaskawe w następny piątek. Zaproś Tarby'ego na piątkową kolację. Będę czekać. Nadszedł piątek i Luis przyprowadził Tarby'ego. W czasie posiłku nie wydarzyło się nic czarodziejskiego, może z wyjątkiem faktu, że dzbanek z jabłecznikiem dostał czkawki, ale to dlatego, że jabłecznik był już mocno sfermentowany. Po kolacji, gdy sprzątnięto talerze, wujek Jonatan poprosił, by Luis i Tarby pomogli pani Zimmermann zanieść kuchenne krzesła do ogrodu na tyłach domu. Sam poszedł do przedpokoju przy drzwiach wejściowych i zajrzał do niebieskiej wazy pełnej najróżniejszych lasek. Niektóre miały gałki z kości słoniowej lub rogu, inne były twardymi krzywymi kosturami z hi-korowego lub klonowego drewna, jeszcze inne miały cienkie giętkie sztylety ukryte w rękojeści. Ale tylko jedna była czarodziejską różdżką. Był to długi czarny kij z bardzo twardego drewna. Na jednym końcu miał okucie z wypolerowanego mosiądzu, na drugim znajdowała się szklana kula wielkości piłki do baseballa. W środku, pomiędzy wirującymi płatkami śniegu od czasu do czasu dostrzegało się dziwny miniaturowy zamek. W kuli płonęło lodowate szare światło. Jonatan wybrał właśnie tę laskę, zważył ją w dłoni, zatknął pod pachę i wrócił do kuchni. W ogródku na tyłach czekała już cała widownia. Pani Zimmermann, Luis i Tarby siedzieli na twardych kuchennych krzesłach, zwróceni w stronę sadzawki dla ptaków. Noc była mroźna i przejrzysta, jak zwykle w październiku. Gwiazdy lśniły jasno, a wielki księżyc wisiał nad czterema wiązami na krańcu ogrodu wujka Jonatana. Trzasnęły drzwi kuchenne i wszyscy się obejrzeli. Pojawił się czarodziej. Jonatan podszedł bez słowa do północnej ściany. Stała tam stara omszała beczka na wodę. Jonatan zajrzał do niej, dmuchnął trzy razy w ciemną wodę i lewym palcem wskazującym podzielił migotliwą powierzchnię na cztery ćwiartki. Potem pochylił się nad beczką i zaczął coś szeptać w obcym języku. Widzowie nie wstali z krzeseł -Jonatan powiedział im, że mają zostać na miejscu - ale wyciągali szyje jak najdalej, by dostrzec, co się dzieje. Szepty, dziwnie spotęgowane w czeluści beczki, ciągnęły się przez jakiś czas. Luis kręcił się na krześle, ale widział tylko ciemną sylwetkę wujka Jonatana i szare migotanie kuli na czarodziejskiej różdżce. Wreszcie wujek wrócił. W jednej ręce niósł różdżkę, w drugiej rondel pełen deszczówki. - Czy twój wujek chce sobie umyć głowę? - szepnął Tarby. - Cicho! - syknął Luis. - Wie, co robi. Patrz. Tarby, Luis i pani Zimmermann przyglądali się niespokojnie, jak Jonatan wlewa zawartość rondla do sadzawki dla ptaków. Wrócił do beczki po następną porcję. Bulbulbul. Chlust! I jeszcze raz. Trzeci rondel chyba załatwił sprawę. Jonatan odstawił puste naczynie i ujął różdżkę, którą oparł o sadzawkę. Szklana kula zalśniła i wystrzeliła jeden promień 51 50 mętnego szarego blasku. Promień spoczął na tafli wody w sadzawce. Jonatan nakreślił nad nią różdżką jakieś znaki i znów zaczął mruczeć. - Chodźcie, zobaczcie - odezwał się, kiwając na nich ręką. Wstali więc i podeszli do sadzawki dla ptaków. Woda w płaskiej betonowej misce zaczęła się burzyć jak ocean podczas sztormu. Luis z zaskoczeniem ujrzał fale o białych grzywach. Biły bezgłośnie o brzeg miski, pryskając maleńkimi płatkami piany na trawę. Jonatan przez jakiś czas przyglądał się temu wraz z innymi. Raptem podniósł laskę i zawołał: - Pokój! Pokój wodom ziemi! Zaprowadźcie nas na okrągłą tarczę Luny, która widnieje w niebiosach nad nami! Woda się uspokoiła. Po chwili znów była stojącą kałużą, a jej nieruchoma czarna tafla ukazała zimne odbicie księżyca w pełni. Teraz Jonatan zrobił coś bardzo dziwnego. Gdy inni nadal patrzyli, schylił się i podniósł kamień ze sterty koło sadzawki. Uniósł go wysoko i krzyknął: - Cofnąć się! Upuścił kamień do sadzawki. Płask! Woda rozbry-znęła się na wszystkie strony, a Luis nie zdążył uskoczyć na tyle szybko, żeby nie zamoczyć butów. Woda znów się uspokoiła, Jonatan wyjął kamień i zajrzał do sadzawki. A tam, rozchybotane i pomarszczone, widniało odbicie księżyca. - Ciągle tu jesteś? - powiedział Jonatan z uśmiechem. - No, to się jeszcze okaże! Sięgnął w wodę i wyjął odbicie. Może był to jakiś trik, ale zimny, lodowatoszary krąg, który trzymał, przypominał i M 52 odbicie księżyca przed chwilą unoszące się na wodzie. I co powiecie? Gdy Luis spojrzał w wodę, ujrzał tylko lśniącą czerń. Jonatan uniósł odbicie i zaprezentował je im z obu stron jak talerz. Dysk lśnił zimno i nieprzyjemnie, migocząc niczym świeży śnieg. Oczy bolały, kiedy patrzyło się na niego zbyt długo. Jonatan zamachnął się i rzucił dyskiem przez ogród. Jasny krąg poszybował łagodnie prosto w czarne zarośla przed czterema wiązami. Wówczas wujek pobiegł w ślad za nim z różdżką w ręku. Ogród był duży i nawet przy świetle księżyca chłopcy i pani Zim-niermann nie mogli dojrzeć, co się dzieje pod wiązami. Nagle dobiegł ich klekot bambusowych dzwoneczków wietrznych. Wisiały one na jednym z wiązów, którym Jonatan widać potrząsnął. Wrócił tanecznym krokiem na środek ogrodu. Po drodze pojedynkował się z cieniami i wykrzykiwał zdania w rodzaju: - Ha! Groźne grzdąkwie dla głodnych głąbów! Hu! Ha! I trzy w pierś! Zatrzymał się przed sadzawką i oświetlił swoją twarz od spodu gałką laski, tak że wyglądał jak aktor stojący nad rampą. Powoli uniósł prawą rękę i wskazał na niebo. - Patrzcie! Troje widzów uniosło głowy. Najpierw nie dostrzegli nic niezwykłego. Po chwili na twarz zaskoczonego księżyca ściekł powoli czarny, smolisty, gęsty cień. Nie minęła chwila, a cały księżyc stał się czarny, zupełnie czarny, zasłonięty, nawet bez tej słabej brązowawej poświaty, która zdradza jego miejsce podczas zwykłego zaćmienia. Wówczas ogród wujka Jonatana nagle ożył. Rozległo się w nim mnóstwo tajemniczych dźwięków, pojawiły się dziwne rzeczy. Trawa rozjarzyła się zielonkawym fosforyzującym światłem, czerwone dżdżownice zaczęły się z szelestem przedzierać między jej wysokimi źdźbłami. Nieznane owady spadały ze zwisających gałęzi wierzby i tańczyły na stole piknikowym. Wirowały i podrygiwały w drżącym niebieskim blasku, a muzyka, przy której tańczyły, choć bardzo cicha, przypominała Luisowi lot mola, słynnego fokstrota skomponowanego przez Maxine Hol- lister. Wujek Jonatan podszedł do grządki tulipanów, przyłożył ucho do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Skinął na nich. Luis przytulił głowę do mokrej ziemi i usłyszał różne dziwne rzeczy. Usłyszał, jaki dźwięk wydają dżdżownice, gdy drążą tunele w ziemi, centymetr po centymetrze, rozbijając obłymi głowami czarne grudy ziemi. Usłyszał tajne rozmowy cebulek i korzeni oraz oddech kwiatów. I nagle poczuł, że wie o różnych sprawach, choć sam nie rozumiał, jak to się stało. Na przykład wiedział, że w ziemi pod jego kolanami jest pochowany kot imieniem Texaco. Głęboko pod nim kremowy delikatny szkielet rozpadał się powoli w pył, a futerko straciło blask i gniło. Chłopiec, który pogrzebał kota, zakopał obok niego także wiaderko pełne rnuszelek. Luis nie znał jego imienia, nie wiedział, kiedy kot i wiaderko znaleźli się w ziemi, ale widział wyraźnie to czer-wono-niebieskie wiaderko do piasku. Plamki brązowej rdzy przeżerały jaskrawe wzory, a muszelki pokryły się zieloną pleśnią. 55 54 Po długiej chwili Luis wyprostował się i rozejrzał. Tarby klęczał obok niego, z uchem przy ziemi i oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Ale gdzie wujek Jonatan? I pani Zimmermann, skoro o tym mowa? Wydawało mu się, że widzi ich w cieniu czterech wiązów na końcu ogrodu. Dotknął ramienia Tarby'ego i obaj wstali cicho, by dołączyć do dwojga czarodziejów. Gdy do nich dotarli, Jonatan kłócił się z panią Zimmermann, która nie pozostawała dłużna, choć klęczała z uchem przy ziemi. - Mówię ci, że to stary przeciwburzowy system kanalizacyjny - warczała. - Zapomnieli o nim, bo w 1868 roku wyrzucili jego plany na makulaturę. - Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, Kudłata Peruko - odparł Jonatan i ukląkł, żeby także posłuchać. -Według mnie to podziemny strumień. Okręg Kafarnaum ma ich pełno, co tłumaczy fakt, że strumień Grze-chu-i-Ciała wpływa do Nowego Zebedeusza mniejszy, a wypływa większy. - Większy śmiększy, Grubasie - fuknęła pani Zimmermann, ciągle przyciskając ucho do ziemi. - Pozwolę sobie zauważyć, że znam dźwięk wody płynącej przez ceglany tunel. Jest pusty. -Jak twoja głowa? Luis i Tarby także przyłożyli uszy do ziemi, ale usłyszeli tylko dźwięk taki, jak wtedy, gdy dotyka się uchem pontonu, pływającego po jeziorze. Serce Luisa zabiło mocno. Chciał być jednocześnie we wszystkich miejscach, dotykać wszystkiego, wdychać zapachy i nasłuchiwać. Magia w ogrodzie na tyłach domu utrzymywała 56 się przez ponad godzinę. Potem fosforyzujący blask zmienił się w zwykłe światło księżyca, a wysoko na niebie znów pojawiła się srebrna tarcza, uwolniona od czaru. W drodze powrotnej do domu Luis spytał wujka, czy policjanci się nie wściekają, kiedy zaćmiewa księżyc. Jonatan zachichotał i objął go ramieniem. - Nie - odparł. - To dziwne, ale nie. Nie wiem na pewno, ale może zaćmienie jest widoczne tylko z naszego ogrodu. - Czyli nie jest prawdziwe? - Oczywiście, że jest. Przecież je widziałeś, prawda? Kłopot z ludźmi jest taki, że widzą tylko to, co mają przed oczami. Gdybym mógł się rozdwoić, postawiłbym moje drugie ja na drugim końcu miasta, żeby sprawdzić, czy zaćmienie działa także tam. - Dlaczego nie poprosiłeś pani Zimmermann? - Bo by się obraziła. Zawsze chce być w centrum wydarzeń. Prawda, Zimowe Jabłuszko? - A i owszem. Teraz chcę się znaleźć w centrum ciasteczek z czekoladą. A raczej, żeby ciasteczka znalazły się w centrum mnie. Dacie się zaprosić? Oczywiście, że się dali. Luis ucieszył się, że może pokazać Tarby'emu dom pani Zimmermann. Nie był to dwór, o nie. Zwykły piętrowy domek z oszklonym gankiem od frontu. Za to było w nim mnóstwo dziwnych rzeczy, w większości fioletowych. Pani Zimmermann miała fioła na punkcie fioletu. W tym kolorze były wszystkie jej dywany, tapety, poręcz przy schodach, papier toaletowy i mydło. A także wiszący w salonie wielki surrelistyczny obraz przedstawiający smoka. Obraz 57 jtialował specjalnie dla niej francuski malarz Odilon Kiedy tak pojadali ciasteczka, popijali mleko i cho-jli po domu pani Zimmermann, oglądając fioletowe ^czy, Luis zauważył, że Tarby jest dziwnie milczący. yj końcu nadeszła pora rozstania. Tarby uścisnął dłoń Jo-3tana, patrząc w podłogę, a do pani Zimmermann po-.jedział „dziękuję za ciastka", ale tak cicho i niewyraźnie, • L trudno było cokolwiek zrozumieć. Luis odprowadził 0 do furtki. Wiedział, że w przypadku zawsze gadatliwego i śmiałego Tarby'ego jest to dziwne zachowanie. - Dzięki za pokaz - powiedział Tarby, ściskając mu ^)oń z bardzo poważną miną. - Trochę się bałem, ale p^ło fajnie. Cofam wszystko, co mówiłem o twoim wuj-jtfi. No, to na razie. - Powiedziawszy to, Tarby ruszył piegiem po stromej ulicy. Luis patrzył za nim z troską. Miał nadzieję, że Tarby rzeczywiście bawił się dobrze. Ludzie na ogół nie lubią, jciedy się im udowadnia, że nie mieli racji, nawet jeśli jię przy tym dobrze bawią. Tarby miał w szkole mnóstwo kolegów i przywykł, że ma zawsze rację. Okazało 3 N P- -< §¦ i 51 N O N II fD P. N 3 P fD 3 O * _ — M. Q 3 3 P g fD a li 3 S" S* P. N P b 2- n a O N N < (T) N 4i fD O " A v> - 3 B- p N (T) P N ^ J2 N |J^ fD ^ 1 N fD 3 P Q 3 n> sK. S o P ^ o o II N P P P- 3 p p 3 fD 0Q T3 ? a a p. g§^rf& o <; 3 p p o- BL 5 11= li LIj P i—i 2 o n 3 O < 0Q P- s; 3 3 C 3 3. fD Q b. 3 Q g N P n' fD r-t- p oo 2^ >—• R N- O o- o ^r;. fD P Ji. ^ o P fD ^ ^^ 3 3 o o k;- n 3 i-1 w- 5; P fD 2 C/1 v<< 3-1 N » 3 3 jŁ tf. O ^i "=V n U- CL P O O G O 3 C G ro % s (T) P 3 S- s : r < O S. ^ 1 (D P 3 N V 8- g. 3fD 3 M P" O 3 fD —• ^ cv fD m 2 oq cf i-j >-' 3 3 3 A fD a fD E P P 3 fD P cn r-t r-t P P 3 5 I O fD I P & n 2 S1 5 3 P I I '----' CO 1 ' o >-** p P N 2 3 3 O Q c o S n- o Q O 3 < p' >v O L• fD P —. cr ^ P N CL fD 3 O JT p fD o fD B- 8. B 8-4 ^ P ^ CL N- S a b m S. a Cfl 2. 5» N O- P_- W-t l-Jr* A (O „ ?> fD 5! P- P- p ro p 8-4 P fD 8 4 N fD 3 0Q p* a N fD 3. ° n' cj E-52. ^ sr o k fD 3 B 8 4 a 5 5- B fD p ^< g 1 f o o 2- N. 2T *> g 5 N fD 2- g fD g^ ."8 § CL N- 8. 85, fl * H 5 gj p «• - g cr iT. ^- ^ 3" p fD fD ft> 52 _ R N fD ^ s- o 3 o o fD p eu o- 3 <__i Y• 0Q fD ^. 3 N- p N B p n o ^ p p p o p i g S.^5 N 2. 3 •«D p. O- fD 5J o o P p 3 ^ *§ 8- fD T3 P L. p- b ^. 3 S- K. S.^ 3 fD P 2 P 3 T3 < p N N O P oS C N 3 ^ C O O 3 p? 2 fD i ' -2 fD 3 o a p- a 1 1 fD P fD fD fD ° fó" i. T3 "* ^ S E 3 P. o Ł-i ora 2. P P 3. 3 & 3 & 0Q N T3 fD vLE. o 2f cr -r fD fD 0Q P S-fD o. r o > q fD N P tłukł po domu z łomem, zrywając boazerię i deski parkietu. - Pewnie masz rację - zgodził się Jonatan i westchnął. -Choć może uda mi się znaleźć to draństwo mocą czystego uporu. Z drugiej strony to by oznaczało, że należy zniszczyć dom, a do tego jeszcze nie dojrzałem. Najpierw muszę być pewien, że zegar może nam wyrządzić jakąś krzywdę. Na razie tylko się tego domyślam. Nie wiem nawet, czy to prawdziwy, rzeczywisty zegar, czy też iluzja, którą stary Isaac Izard zostawił, żeby uprzykrzała życie innym. - Lepiej o tym nie myśleć... dopóki można. Nie zdołasz się przygotować na wszystkie katastrofy, które mogą nas spotkać na tym przerażającym świecie. Jeśli pojawi się szatan albo się dowiemy, że koniec świata jest blisko, coś wymyślimy. - Mhmmm. Zamkniemy się w piwnicy. Chodź pozmywać. Luis zszedł na dół o dziesiątej i poszedł do domu obok na jabłecznik i pączki. Jonatan i pani Zimmermann czekali na niego w jadalni. Na końcu podłużnego pokoju stał przykryty kraciastą serwetą duży okrągły dębowy stół. Na stole czekał ogromny dzban jabłecznika i talerz posypanych cukrem pudrem pączków albo, jak mówiła pani Zimmermann, „smażonych ciastek". Po przeciwnej stronie pokoju na kominku trzaskał fiołkowy ogień. Fioletowy cień pląsał pod paleniskiem, a fioletowy smok na obrazie powyżej wydawał się wić i poruszać oczami. Wyglądał bardzo drapieżnie. - Siemanko, Luis! - zawołał Jonatan. - Siadaj i zasuwaj. 66 Gdy Luis zjadł już dwa lub trzy pączki i wypił cztery duże szklanki jabłecznika, Jonatan oznajmił, że dzisiaj będą się bawić w historyczne iluzje lub słynne sceny z przeszłości. Spytał Luisa, jakie sceny chciałby zobaczyć najbardziej. Luis nie wahał się ani chwili. - Chcę zobaczyć klęskę hiszpańskiej armady. Nie bitwy morskie, ponieważ czytałem o nich u Johna L. Stod-darda. Natomiast nie napisał, co się stało z okrętami, gdy opłynęły Anglię i Szkocję, by wrócić do domu. Chcę zobaczyć ten moment. - Doskonale. Usiądźmy przy ogniu. Wstali i zbliżyli się do kominka, gdzie czekały na nich trzy fotele. Gdy wszyscy umościli się wygodnie, Jonatan wycelował fajką w dwie elektryczne świece nad gzymsem. Powoli elektryczność zaczęła z nich wyciekać. Wreszcie świece zamigotały i zgasły. Potem ten sam manewr powtórzył z żarówkami w żyrandolu nad stołem. Było tak, jakby w teatrze gasły światła. Luis poczuł jakieś łaskotanie w nosie i na języku. Smakowało i pachniało solą. W pokoju pojawiła się kłębiasta mgła i Luis nagle znalazł się na trawiastym przylądku. Po lewej ręce miał Jonatana, po prawej panią Zimmermann. Przed nimi burzyło się i szumiało szare lodowate morze. - Gdzie jesteśmy? - spytał Luis. - Na Johnie 0'Groatsie - wyjaśnił Jonatan. - To najbardziej wysunięta na północ część Szkocji. Jest rok 1588, a tam widzisz armadę, a raczej to, co z niej zostało. Będziesz musiał spojrzeć przez teleskop. 67 - Teleskop? - powtórzył Luis i dopiero teraz zauważył, że stoją na niewielkiej kamiennej plaftormie za łukowatym murem, sięgającym im mniej więcej do pasa. Był to taki sam murek, jaki się widuje na platformach widokowych. A na nim stał mały teleskop z oszkloną tablicą informacyjną. Luis pochylił się i spojrzał na niewielką tabliczkę, na której przeczytał: ZOBACZ ARMADĘ Ostatnia szansa w tym roku! Proszę łaskawie wrzucić pięć szylingów. Jonatan pogrzebał w kieszeni kamizelki i wyciągnął dwie duże srebrne monety. Podał je Luisowi. Były to półkoronówki, a każda miała wartość dwóch i pół szylinga w starej brytyjskiej walucie. Luis wrzucił je do otworu. W maszynie zachrobotało. Przyłożył oko do teleskopu i spojrzał. Początkowo widział tylko mleczną mgłę, ale gdy nieco wyostrzył obraz pokrętłem z boku, ujrzał kilka wielkich galeonów, ociężale sunących przez fale. Miały podarte żagle, których strzępy trzepotały na wietrze. Długie rzędy otworów strzelniczych były szczelnie zamknięte przed szalejącymi falami, a na bokach paru statków widniały łaty. Jeden, szczególnie ociężały, był przepasany liną, prawdopodobnie trzymającą go w jednym kawałku. Statki płynęły przed siebie. Luis widział coraz wyraźniej wysokie ozdobne rufy. Święci, biskupi i smoki wspierali złocone framugi okien i spiralne krawędzie kadłuba. Luis zauważył, że kilku figurom brakuje rąk 68 lub głów. Jeden naburmuszony biskup obnosił mitrę przekrzywioną w bardzo zawiadiacki sposób. Luis odwrócił teleskop. Zobaczył dziwnego niskiego pana, który krążył po pokładzie największego i najbogatszego, lecz i najbardziej zniszczonego okrętu. Mężczyzna miał czarną pelerynę, która sięgała mu do kolan, długie, smętnie zwisające wąsy i był bardzo zmartwiony. - Kim jest ten pan na największym statku? - spytał Luis. - To - odpowiedział Jonatan - jest hrabia Medyny--Sidonii. Jest kapitanem „Oceanu Mórz", co oznacza, że dowodzi armadą. Całym tym popsutym, tonącym cyrkiem. Na pewno żałuje, że nie został w domu. Luisowi serce się ścisnęło na widok biednego hrabiego. Wczoraj, czytając w łóżku Johna Stoddarda, marzył, by znaleźć się na Morzu Irlandzkim jako dowódca krzepkiego angielskiego galeonu. Strzelałby z armat w statki hrabiego, dopóki by nie zatonęły. Jednak teraz zapragnął mu pomóc. Jonatan dotknął ramienia zamyślonego Luisa i wskazał mu coś, czego chłopiec do tej pory nie zauważył. Na murku stało działo. Mosiężna dwudziestoczterofuntowa armata na drewnianej lawecie, z linami biegnącymi od pierścieni w podstawie lawety do pierścieni na ścianie. Liny miały uchronić działo przed stoczeniem się w dół po wystrzale. - No, mały - odezwał się Jonatan z uśmiechem. -Strzelmy sobie w armadę. Przecież o tym marzyłeś, prawda? Armata jest naładowana i gotowa do użytku. Chodź! Luis wyglądał tak, jakby zrobiło mu się niedobrze. Do oczu napłynęły mu łzy. 69 - Nie, wujku! Nie mogę! Biedny hrabia, biedni ci jego marynarze. Nie możemy im pomóc? Jonatan szeroko otworzył oczy i potarł brodę. - Wiesz co? - powiedział w zamyśleniu. - Jak na chłopca, który uwielbia się bawić w oblężenie i wojnę, masz wyjątkowo pokojowe nastawienie. W konfrontacji z rzeczywistością, ma się rozumieć. Na szczęście dla ciebie to nie jest rzeczywistość. To iluzja, jak już zapewne wspominałem. Tak naprawdę siedzimy w jadalni pani Zimmermann, ze stołem po jednej stronie i fioletowym ogniem po drugiej. Jeśli dotkniesz tego oto kamienia, będzie on wybitnie przypominać fotel. Hrabia i jego statki są mniej realni niż dym i mgła, podobnie jak ta armata. No, chodź. Strzel sobie. Luis nieco się rozpogodził. Mogło być bardzo zabawnie. Nie wiadomo skąd pojawił się żołnierz w czerwonym angielskim mundurze. Wręczył Luisowi tlące się pakuły na długim kiju. Luis przytknął je do zapału działa. Bummm! Armata szarpnęła się na uwięzi. Obok nich przepłynął gryzący dym. Jonatan, który przepychał się z panią Zimmermann przed teleskopem, powiedział: - Zdaje się, że... o rany, Florencjo, znajdź sobie własny! Zdaje się... tak, trafiłeś w jego forbramsel! Luis poczuł się mile połechtany, choć nie wiedział, co to jest forbramsel. Żołnierz ponownie naładował armatę i Luis znów strzelił. Tym razem strącił drewnianego biskupa z pokładu na rufie. Wystrzelił jeszcze parę razy, a gdy Jonatan dał znak, nadbiegł kolejny żołnierz, niosący drewniane wiadro pełne skwierczących, rozgrzanych 71 do czerwoności kul armatnich, albo „gorących kartofli", jak mówili o nich elżbietańscy marynarze. Obaj żołnierze naładowali armatę. Najpierw wsypali baryłkę prochu. Potem dodali mokrą przybitkę, by kula nie spowodowała wybuchu. Wreszcie włożyli samą kulę. W kontakcie z przybitką syczała i dymiła. Luis znowu przyłożył lont i armata skoczyła do tyłu. Kula śmignęła ku galeonowi hrabiego. Luis pomyślał, że wygląda jak mały księżyc w pełni. Po uderzeniu kuli statek stanął w płomieniach. Hrabia o żałosnych wąsach popłynął w górę, do nieba, grając na harfie i siedząc na pączku z cukrem pudrem. I raptem Luis, wujek i pani Zimmer-mann znów znaleźli się w jadalni przy kominku. - Ha! - zakrzyknął Jonatan, zacierając ręce. - Co byś chciał jeszcze zobaczyć? Luis zastanowił się chwilę. Był tak ożywiony i szczęśliwy, że prawie zapomniał, co go dziś jeszcze czeka. - Chciałbym zobaczyć bitwę pod Waterloo. Jonatan machnął fajką i światła znowu zgasły. Stali na błotnistym wzgórzu w Belgii. Był rok 1815. Padało. Słaba, lecz niezmordowana mżawka prawie zakryła wysokie wzgórze naprzeciwko nich. W dolinie poniżej widniały małe czerwone kwadraty. Na ich oczach do owych kwadratów zbliżyły się niebieskie strzały, przebiły je, zmieniły w równoległoboki, trapezoidy, romby, ale ich nie zniszczyły. Na przeciwległym wzgórzu pojawiły się małe obłoczki dymu. Były podobne do grzybów. Za nimi trysnęły gejzery ziemi i odprysków skalnych. - Napoleońska artyleria - wyjaśnił spokojnie Jonatan. Na wzgórzu pojawiły się kolejne dymki, gdy Wellington 72 odpowiedział ostrzałem. Nad ich głowami eksplodowały pociski, niebieskie, zielone i białe, a także, oczywiście, w ślicznym fioletowym kolorze. W dolinie widać było flagi, które się unosiły, opadały, unosiły i znów opadały. Luis, Jonatan i pani Zimmermann obserwowali to wszystko z niskiego murku, który bardzo przypominał murek z Johna 0'Groatsa. Minęło trochę czasu, zanim Luis zauważył postać stojącą po ich prawej stronie. Wysoki chudy mężczyzna w przekrzywionym kapeluszu i czarnej opończy. Luis natychmiast go rozpoznał. Był to Wellington. Wyglądał dokładnie tak samo jak na ilustracji w Historii świata Johna Clarka Ridpatha. Wellington patrzył przez teleskop. Potem złożył go ze smutkiem i wyjął zegarek, bardzo podobny do tego, który pani Zimmermann nosiła na łańcuszku. Zegarek zadzwonił osiem razy. Wellington przewrócił oczami, położył rękę na sercu i powiedział z bólem: - Och, niech już wreszcie nadejdzie Bliicher lub noc! - Dlaczego to powiedział, wujku? - spytał Luis. Oglądał ilustracje w książce Ridpatha, ale nie czytał opisu bitwy. - Bliicher to pruski generał, który ma przyjść Wel-lingtonowi z pomocą - wyjaśnił Jonatan. - No, Jonatanie, jak sądzisz, czy Wellington tym razem wygra? - odezwała się pani Zimmermann. - Bo ja wiem? Zobaczymy. Ponieważ była to iluzja Jonatana, a nie prawdziwa walka, i ponieważ tego wieczoru wujek miał ochotę na figle, postanowił dla odmiany pozwolić Napoleonowi na 73 zwycięstwo. Noc zapadła z trzaskiem, jaki wydaje spadająca z półki książka, a Bluchera ciągle nie było widać. Niebieskie strzały wbiły się w czerwone kwadraty, przepołowiły je i rozdarły na strzępy. Potem zmieniły się w maszerujących żołnierzy, całą armię wysokich mężczyzn w futrzanych czapach, w których wydawali się jeszcze wyżsi. Mieli długie czarne wąsy i nieśli muszkiety z bagnetami na lufach. Szli prosto na Wellingtona, bardzo czerwonego i złego. Zdarł z głowy kapelusz i zaczął po nim skakać. Rzucił na ziemię zegarek i też go podeptał. - Aaaa! - ryknął. -Jestem zły! Chcę do domu! Tu obraz się zmienił, a Luis, wujek Jonatan i pani Zimmermann znów znaleźli się w mrocznej, tajemniczej jadalni przy ciepłym ogniu. Fioletowy porcelanowy zegar na kominku melodyjnie wydzwonił godzinę jedenastą. Cały spektakl trwał tylko godzinę. Jonatan wstał, przeciągnął się, ziewnął i zaproponował, żeby wszyscy poszli już spać. Luis podziękował pani Zimmermann za wspaniałe przyjęcie, po czym wrócił z wujkiem do domu. Poszedł do swojego pokoju, ale nie po to, by zasnąć. Rozdział 5 Jarzące się w ciemnościach wskazówki nowego zegarka pełzły ku godzinie dwunastej. Luis leżał pod kołdrą, całkowicie ubrany. W pokoju było ciemno. Serce biło mu mocno i w kółko powtarzał w myślach: - Nie chcę tego robić. Nie chcę tego robić. Czuł w kieszeni kartkę z magicznymi znakami. W drugiej miał gruby kawałek żółtej kredy. A jeśli wujek Jonatan wejdzie do jego pokoju, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku? Będzie musiał podciągnąć kołdrę pod brodę i udawać, że mocno śpi. Tik-tak, tik--tak. Teraz żałował, że nie może cofnąć czasu i tej głupiej obietnicy. Zamknął oczy i zaczął się przyglądać wzorom, które powstawały na wewnętrznej stronie powiek. Mijały minuty. Raptem Luis poderwał się z łóżka. Odrzucił kołdrę i spojrzał na zegarek. Było pięć minut 75 po północy! Obiecał Tarby'emu, że spotkają się na cmentarzu o dwunastej, teraz się spóźni! Co robić? Tar-by na niego nie zaczeka. Pójdzie do domu, a jutro powie wszystkim, że Luis stchórzył. Luis potarł czoło, usiłując coś wymyślić. Cmentarz znajdował się na szczycie podłużnego wzgórza nad parkiem. Trzeba było przejść ćwierć kilometra za granice miasta, by dotrzeć do prowadzącej tam drogi. Oczywiście istniał także skrót, z którego Luis początkowo nie zamierzał korzystać. Teraz nie miał już wyboru. Powoli, ostrożnie wykradł się z łóżka. Ukląkł i sięgnął po latarkę. Była długa i staroświecka, z cienką rączką i wielkim okrągłym reflektorem. Metal wydawał się bardzo zimny i oślizły. Luis wyjął z szafy ciepłą kurtkę. Na Cmentarnym Wzgórzu będzie zimno. Otworzył drzwi sypialni. W korytarzu było ciemno jak zwykle, a z pokoju obok dochodziło chrapanie wujka Jonatana. Luis czuł się okropnie. Tak, jakby zjadł coś niedobrego. Z całego serca pragnął wbiec do sypialni wujka, obudzić go i wyznać całą prawdę o przygodzie, która go czekała. Jednak nie zrobił tego. Przemknął na paluszkach przez korytarz i otworzył drzwi prowadzące na tylną klatkę schodową. Dobiegnięcie do granic Nowego Zebedeusza nie zajęło mu wiele czasu. Przy tablicy z przekreśloną nazwą miasta zwolnił i szedł poboczem drogi, aż trafił na wąskie drewniane schodki, prowadzące w dół żwirowego zbocza Parku Dzikiego Strumienia. Strumień był tu dość płytki, więc Luis pokonał go łatwo. Woda była lodowata. Na drugim brzegu stanął i spojrzał w górę. Ręce mu 76 się spociły i mało brakowało, a odwróciłby się i wrócił pędem do domu. Patrzył na Cmentarne Wzgórze. Miało płasko ścięty czubek, który w dwóch miejscach przecinała wąska bita droga. Nietrudno było się na nie wspiąć: w lecie dzieci z Nowego Zebedeusza chodziły tędy codziennie. Ale dla Luisa, który miał lęk wysokości, równie dobrze mógłby to być Mount Everest. Chłopiec spojrzał na mroczne wzniesienie i parę razy przełknął ślinę. Może jednak pójdzie okrężną drogą... nie, już był spóźniony, a Tarby pewnie się zaraz znudzi i wróci do domu. Luis za żadne skarby nie chciał się znaleźć sam na cmentarzu o tej porze. Mocno chwycił latarkę i zaczął się wspinać. Na pierwszym odcinku płaskiego terenu zrobił postój. Ciężko dyszał, a przód kurtki miał zupełnie przemoczony. Na kolanach spodni utworzyły się czarne smugi, a w bucie utkwiła gałązka. Miał do pokonania jeszcze dwie trzecie drogi. Zacisnął zęby i ruszył dalej. Na szczycie wzgórza padł na kolana i parę razy się przeżegnał. Pot lał się mu po twarzy strumieniami, a serce łomotało. No, ale się udało. Nie był to powód do wielkiej dumy, ponieważ Tarby pewnie uwinąłby się dziesięć razy szybciej, lecz przynajmniej dopiął swego. Rozejrzał się. Stał na skraju długiej alei obsadzonej po obu stronach wierzbami. Nagie witki chwiały się na wietrze; Luis zadrżał. Było mu bardzo zimno i strasznie się bał. Na końcu alejki połyskiwała szara brama cmentarza. Ruszył w jej stronę. 77 Brama miała kształt masywnego kamiennego łuku, pokrytego skomplikowanymi ornamentami. Na górze widniały słowa: Odezwie się trąba I Zmarli powstaną Luis otworzył skrzypiące żelazne skrzydło bramy i szybko minął rzędy białych nagrobków. Mauzoleum znajdowało się po przeciwnej stronie Cmentarnego Wzgórza. Do kamiennej platformy przed drzwiami grobowca wiodła wąska ścieżynka. Gdzie jest Tarby? - Uuu! - krzyknął ktoś za jego plecami. Luis omal nie zemdlał. Był to oczywiście Tarby, który ukrył się w cieniu kamiennego łuku przed mauzoleum. - Cześć! Spóźniłeś się - powiedział. - Gdzie byłeś? - Ciężko mi było się wspinać - wyjaśnił Luis, ze smutkiem patrząc na swoje brudne spodnie. - Grubasom zawsze jest ciężko. Może byś tak zrzucił trochę sadła? - Chodź, zróbmy, co mamy do zrobienia - mruknął Luis. Był bardzo przybity. Popękany i omszały kamień pod drzwiami grobowca krył się w cieniu wzgórza. Wszystko wokół było skąpane w jasnym świetle księżyca. Luis włączył latarkę i przesunął bladym promieniem po brzydkich żelaznych drzwiach. Obie połówki były spięte ciężkim łańcuchem, na którym wisiała wielka kłódka w kształcie serca. Luis przesunął promień w górę. Na górze widniała ta dziwna litera „O". Wiatr ucichł. Zapadła cisza. Luis podał latarkę Tarby'emu i ukląkł. Wyciągnął papier i kredę. Narysował duży okrąg, a w nim mniejszy. Wyglądało to tak: \ V Tarby trzymał latarkę, a Luis wpisał wewnątrz okręgu symbole z kartki. Po ostatnim dziwnym znaku w okręgu zostało jeszcze wolne miejsce. Luis przeczytał w księdze wujka, że tu należy wpisać imię zmarłego, ale przecież nie znał tego imienia. - No i? - odezwał się Tarby. -Jakoś nie widzę duchów. - Bo jeszcze nie skończyłem - wyjaśnił Luis. - Musimy tu wstawić imię. Tarby spojrzał na niego z dezaprobatą. - To znaczy, że go nie znasz? - Nie - westchnął Luis. - Może do nas przyjdzie, jeśli przez chwilę posiedzimy spokojnie. Uklękli w milczeniu u drzwi grobowca. Nagły powiew wiatru zaszeleścił zeschłymi liśćmi pobliskiego dębu. Mijały minuty. Luis czuł w głowie zupełną pustkę. Nagle, nie wiadomo dlaczego, złapał kredę. - Poświeć - zażądał. Powoli, starannie wypisał litery. Śmieszne, ale miał wrażenie, że nie wie, co pisze. Jakby ktoś prowadził jego rękę. Po ostatnim pociągnięciu w kręgu pojawiło się słowo „Selenna". Dziwne imię. Luis nigdy w życiu nie słyszał o takim. Nie wiedział nawet, jak się je wymawia. Ale się napisało. 79 78 Wstał ze zmiętą kartką w dłoni. Głosem piskliwym ze zdenerwowania zaczął wymawiać zaklęcie. Aba bebe bachabe... Przerwał. Tarby, który siedział w kucki za nim, chwycił go za ramię i mocno ścisnął. W głębi grobowca rozległ się huk. Bummm! Głęboki i głuchy. Żelazne drzwi omal nie wyskoczyły z zawiasów, jakby ktoś uderzył w nie od środka. Łańcuch zaszczekał, potem coś zadźwięczało. Klang! To spadła kłódka. I oto przed przerażonymi chłopcami pojawiły się dwa lodowato szare światełka. Unosiły się i poruszały przed uchylonymi drzwiami grobowca. A spomiędzy nich sączyło się coś czarnego - czar-niejszego niż noc, czarniejszego niż atrament rozlany w wodzie. Tarby potrząsnął Luisem i mocniej ścisnął go za ramię. - Uciekajmy! Stoczyli się po zboczu i popędzili w dół wzgórza. Sporą część drogi Luis przebył na brzuchu, szorując twarzą po trawie. Chwytał się jej, ale nie mógł utrzymać w dłoni mokrych i śliskich źdźbeł. Nieustannie przewracał się obijając sobie o kamienie plecy i tył głowy. Wreszcie znalazł się na drodze, dogłębnie wstrząśnięty, obolały i chory ze strachu. Księżyc wypłynął zza cienkiej zasłony chmur i spojrzał w dół, prosto na Luisa, jakby i on się bał. Tarby leżał obok w zachwaszczonym dole przy drodze. Skoczył na równe nogi i spojrzał w górę. Szarpnął Luisa za rękaw. - Szybko! Musimy stąd spadać! To może za nami lecieć! No, wstawaj! Proszę cię, wstawaj! 6 - Luis Bamayelt i zegar czarnoksiężnika 81 Luis, nadal oszołomiony i wstrząśnięty, wstał i pobiegł za Tarbym w dół zbocza. Przebrnęli przez strumień i wkrótce znaleźli się na żwirowej drodze do Nowego Zebedeusza. Luis co chwila stawał i wzdrygał się. Wreszcie Tarby kazał mu przestać. - Nie mogę nic na to poradzić - wyjaśnił Luis znękanym głosem. - Widziałeś? To było straszne! - Nawet nie wiem, co widziałem - odparł Tarby z urazą. - Może to światło księżyca albo coś. Luis szeroko otworzył oczy. Czy Tarby żartował? A może usiłował sobie wmówić, że nic się nie stało? Nie rozumiał tego i nic go to nie obchodziło. Wiedział tylko, że boi się jak nie wiadomo co. Do domu wrócił tuż przed trzecią nad ranem. Na paluszkach wszedł po schodach, sprawdził, czy wujek śpi - spał - i cichutko otworzył drzwi swojego pokoju. Równie cicho zamknął je za sobą. Powoli rozebrał się z przemoczonego, brudnego ubrania, które zwinął w kłąb i wepchnął w najciemniejszy kąt szafy. A gdzie latarka? Pewnie wziął ją Tarby. Później z nim porozmawia. Ubrania może uprać tak, żeby wujek niczego nie zauważył. Położył się do łóżka. Usiłował zasnąć, ale za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział dwa lodowate światełka. Wreszcie zapadł w drzemkę, ale natychmiast przyśnił mu się dziwny sen. Wskazówki zegara i ludzkie kości ścigały go wokół wysokiego nagrobnego pomnika. Obudził się gwałtownie i przez chwilę wydawało mu się, że w jego pokoju i reszcie domu rozbrzmiewa głośne tykanie. Rozdział 6 Następnego ranka, gdy Luis zszedł na śniadanie, wujek Jonatan czytał artykuł na pierwszej stronie „Kroniki". Luis zajrzał mu przez ramię i oto, co zobaczył: ZBEZCZESZCZENIE GROBOWCA KTO JEST SPRAWCĄ BEZSENSOWNEGO AKTU WANDALIZMU? Wczorajszej nocy wandale włamali się do rodzinnego grobowca Izardów na cmentarzu Oakridge. Drzwi mauzoleum były otwarte, kłódka leżała na ziemi. Incydent ten był smutnym zakończeniem święta Halloween, które poza tym przebiegło bez ekscesów i bezmyślnych wybryków. Zamiary chuliganów pozostają nieznane, lecz istnieje nadzieja... - Dzień dobry, Luisie - odezwał się Jonatan, nie podnosząc oczu znad gazety. - Dobrze spałeś? 83 Luis pobladł. Czyżby wujek już wiedział? Pani Zimmermann siedziała przy stole i chrupała cheerios. - Piszą tam, czy zniszczono trumny? - spytała. - Nie - odparł Jonatan. - Grabarz pewnie tylko zamknął drzwi i założył nową kłódkę. Nie dziwię mu się. Też bym nie chciał zaglądać do grobu starego Isaaca Izarda. Luis usiadł. W głowie kłębiło mu się zbyt wiele myśli, które należało szybko uporządkować. - Parę razy byłem z Tarbym na... yyy, na cmentarzu - odezwał się ostrożnie - ale nie widziałem żadnego grobu z napisem „Izard". - Bo on nie chciał podpisywać swojego grobowca. Gdy go przygotowywał dla zmarłej żony, kazał kamieniarzowi zetrzeć nazwisko rodziny i na jego miejscu wykuć omegę. - Omegę? Co to? - To ostatnia litera greckiego alfabetu. Czarodzieje często jej używają. Wygląda jak „O", tylko jest otwarta na dole. To znak Sądu Ostatecznego - końca świata. Luis siedział nieruchomo i przyglądał się małym kółeczkom na swoim talerzu. Zdołał wmusić w siebie parę. - Dlaczego kazał napisać na grobowcu coś takiego? -spytał. Usiłował ukryć drżenie głosu. - Bóg jeden wie - odparł Jonatan. - Słuchaj, chyba się nie przestraszyłeś tej afery z grobami? Stary Isaac Izard nie żyje. Nie będzie nas niepokoić. Luis spojrzał na wujka. Potem na panią Zimmermann. Dobrze widział, że nie mogą się doczekać, kiedy wyślą go do szkoły i będą mogli spokojnie porozmawiać. 84 Dlatego szybko skończył śniadanie, pożegnał się, złapał plecak i wybiegł. Jonatan i pani Zimmermann rzeczywiście chcieli porozmawiać na osobności. Włamanie do grobowca dwojga potężnych czarnoksiężników, Isaaca i Selenny Izardów, wymagało przedyskutowania, a nie chcieli wystraszyć Luisa. Przecież nie mieli pojęcia, co Luis zrobił. Jonatan nie miał zwyczaju sprawdzać, czy jego siostrzeniec śpi, więc nie wiedział, że Luis wyszedł z domu. Oczywiście i on, i pani Zimmermann od pewnego czasu niepokoili się jego dziwnym zachowaniem, ale nie łączyli go z tym, co się stało poprzedniej nocy. Po rozmowie - w wyniku której nie doszli do żadnych wniosków z wyjątkiem tego, że dzieje się coś paskudnego - Jonatan i pani Zimmermann postanowili, że Luisowi dobrze zrobi, jeśli zabiorą go na wieczorną przejażdżkę po okręgu Kafarnaum. Wiedzieli, że uwielbia jeździć samochodem, a ponieważ od pewnego czasu nigdzie nie wyjeżdżał, sądzili, że to mu pomoże otrząsnąć się z ponurych myśli. Luis wrócił ze szkoły przygnębiony i zniechęcony. Przez cały dzień myślał o tej aferze z grobowcem. Dlatego kiedy po kolacji Jonatan spytał go, czy nie ma ochoty na długą przejażdżkę, wzruszył tylko ramionami i powiedział: „No pewnie, że tak", głosem, który zabrzmiał jak miauknięcie konającego kota. Jonatan przyglądał mu się przez długą chwilę, ale nic nie powiedział. Wstał i poszedł po kluczyki. Wkrótce wszyscy troje - Jonatan, pani Zimmermann i Luis - 85 siedzieli już w dużym i wygodnym aucie Jonatana. Samochód popędził nierównym podjazdem, buchając kłębami sinego dymu, i wypadł na ulicę. Jeździli przez wiele godzin, gdyż poświata po zachodzącym słońcu bardzo długo nie gasła, a rozpadliny na polach wypełniły się fiołkową mgłą. Mijali stodoły z niebieskimi napisami na bokach, mijali zielone traktory, zaparkowane w głębokich grząskich wykrotach. Jechali pod górkę i z górki, po drogach pełnych wybojów, przez tory poprzedzone znakiem w kształcie krzyża, przez małe miasteczka, które składały się głównie z kościoła i sklepu spożywczego z pompą benzynową na zewnątrz. Zanim zrobiło się ciemno, znaleźli się bardzo daleko od Nowego Zebedeusza. W drodze powrotnej wujek nagle zatrzymał samochód zupełnie bez powodu - tak przynajmniej wydawało się Luisowi. Wyłączył silnik i znieruchomiał, wpatrzony w zielonkawe światełka na desce rozdzielczej. - Co się stało? - spytał Luis. - Ciągle mi się wydaje, że słyszę gdzieś samochód -odparł wujek. - A słyszałaś coś, Florencjo? - Owszem - powiedziała pani Zimmermann, rzucając mu zdziwione spojrzenie. - Ałe co w tym dziwnego? W obecnych czasach ludzie często jeżdżą po zmroku, wiesz? - Często? - powtórzył Jonatan dziwnym głosem. Otworzył drzwi i stanął na żwirowej drodze. - Zostańcie - rzucił. Oddalił się o parę kroków i zatrzymał, nasłuchując. Ale choć drzwi samochodu były otwarte, Luis nie słyszał nic prócz wiatru w gałęziach przydrożnych 86 drzew i szczękania blaszanej tablicy na ogrodzeniu z kolczastego drutu. Samochód stał niemal na szczycie wysokiego wzgórza. Dopiero po jakimś czasie Luis zobaczył reflektory wyłaniające się z wąwozu i znikające za następnym wzniesieniem. Jonatan wrócił biegiem. Zatrzasnął drzwi i włączył silnik. Zawrócił z piskiem opon i ruszył w kierunku, z którego przyjechali. Luis się przeraził. - Co się stało, wujku? - Spytaj mnie później. Florencjo, którą drogą - inną niż ta - najlepiej dojechać do Nowego Zebedeusza? - Skręć w najbliższą boczną uliczkę po prawej. To droga Dwunastu Mil, prowadzi do drogi Dzikiego Strumienia. Ale gazem! Doganiają nas. Podczas wyjazdów z rodzicami Luis wiele razy udawał, że śledzi ich jakiś samochód. Była to fajna zabawa, która pomagała wytrzymać długie nudne podróże. Dobrze pamiętał, jaki był rozczarowany, gdy tajemniczy samochód skręcał w inną ulicę lub zatrzymywał się pod domem. Ale dziś gra toczyła się naprawdę. Skręcili ostro, znowu z piskiem opon. Pod górkę, z górki, a na prostej co najmniej sto pięćdziesiąt na godzinę, choć wyboiste i kręte drogi nie były naprawdę proste. Wujek Jonatan jeszcze nigdy nie prowadził tak szybko i niebezpiecznie. Ale choć jechał jak szatan, dwie zimne plamy światła ciągle płonęły w lusterku wstecznym. Dziwne, ale pani Zimmermann i wujek Jonatan chyba wiedzieli, kto lub co siedzi w jadącym za nimi samochodzie - a na pewno wiedzieli, że jest to ktoś, kto może 87 ich skrzywdzić. Jednak prawie się nie odzywali, a jeśli, to tylko po to, żeby uzgodnić, w którą stronę jechać. Dlatego Luis także siedział cicho, usiłując czerpać spokój z zielonego blasku świateł na tablicy rozdzielczej i ciepłego podmuchu wentylatora. Oczywiście najbardziej uspokajała go obecność dwojga czarodziejów, których ciepłe przyjazne ciała miał po obu stronach. Wiedział jednak, że się boją, a przez to on sam bał się dwa razy bardziej. Kto ich ścigał? Dlaczego wujek albo pani Zimmer-mann nie zrobili nic, by zmienić złowrogi samochód w kłębek dymiącej cynfołii? Luis zadarł głowę i spojrzał w dwa reflektory we wstecznym lusterku. Pomyślał o tym, co widział na cmentarzu i co wujek Jonatan powiedział mu o okularach pani Izard. Zaczynał łączyć te rzeczy ze sobą. Samochód pruł przed siebie, kamienie wyskakiwały mu spod kół. Zapadał się w kotliny porośnięte mrocznymi szkieletami drzew, śmigał na wysokie wzgórza, a widoczny nad horyzontem księżyc wydawał się uciekać razem z nimi. Tego wieczoru przejechali spory kawałek okręgu Kafarnaum, ponieważ droga okrężna była wyjątkowo długa. Wydawało się, że minęło wiele godzin, zanim dotarli do miejsca, w którym spotykały się trzy drogi. W chwili, gdy samochód skręcał z piskiem opon, Luis dostrzegł - widział to przez parę sekund -białe od szronu działo z czasów wojny secesyjnej, drewniany kościół z brudnymi witrażami w oknach i sklep z czarną błyszczącą szybą, na której widniał napis SALADA. 88 - Jesteśmy na drodze Dzikiego Strumienia - wyjaśniła pani Zimmermann i objęła go ramieniem. - Już niedługo. Nie bój się. Samochód pędził dalej. Suche zarośla na poboczach szeleściły od jego gorącego powiewu, a zwisające gałęzie stukały w metalowy dach. Jarzące się białe punkty tańczyły w lusterku i wyglądało na to, że są coraz bliżej. Od samego początku pościgu pozostawały o dwie lub trzy długości samochodu za nimi. Jonatan przycisnął gaz do dechy. Strzałka wskazała sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, co na tych drogach było bardzo niebezpieczne - delikatnie mówiąc. Jednak za ich plecami pędziło coś o wiele groźniejszego, więc Jonatan nie oszczędzał samochodu, aż opony piszczały, a błotniki zgrzytały o asfalt. Właśnie wjechali na asfaltową szosę, którą można było jechać szybciej niż żwirową. Wreszcie znaleźli się na szczycie wysokiego wzgórza, a pod nimi, łagodnie migoczący w świetle gwiazd -księżyc zaszedł już jakiś czas temu - płynął Dziki Strumień. Był tam też most, labirynt krzyżujących się czarnych przęseł. Popędzili w dół, nabierając po drodze prędkości. Samochód za nimi pędził tak samo jak oni. Byli już prawie przy moście, gdy reflektory we wstecznym lusterku zrobiły coś niespodziewanego. Ich blask zaczął narastać, aż lusterko zamieniło się w źródło oślepiającego białego światła. Luis zakrył oczy. Czy oślepł? A wujek Jonatan? Czy samochód się rozbije albo... Nagle koła samochodu zaturkotały głucho na deskach mostu. Luis oderwał ręce od twarzy. Nie stracił 89 wzroku. Wujek z uśmiechem nacisnął pedał hamulca. Pani Zimmermann westchnęła głęboko i z ulgą. Byli za mostem. Jonatan otworzył drzwi po swojej stronie. Luis odwrócił się i zobaczył, że obcy samochód stoi tuż przed mostem. Jego reflektory zgasły. Zostały z nich tylko dwa żarzące się punkciki. Luis nie widział kierowcy, ponieważ przednia szyba lśniła srebrem. Jonatan wysiadł i stanął, podparty pod boki. Teraz już się nie bał. Tajemniczy samochód powoli zawrócił i odjechał. Wujek wrócił z uśmiechem do wozu. -Już po wszystkim, Luis. Wiedźmy i inne mroczne stworzenia nie mogą przekraczać płynącej wody. Stara zasada, ale ciągle się sprawdza. - Mógłbyś jeszcze powiedzieć - dodała pani Zimmermann tonem nauczycielki - że Eliasz Clabbernog zbudował ten żelazny most w roku 1892. Oficjalnie robił to dla dobra okręgu, ale tak naprawdę chciał mieć pewność, że duch jego zmarłego wuja Jedydiasza nie przejdzie przez strumień, żeby go dopaść. Eliasz był czarownikiem na niepełny etat, więc dodał do żelaza, z którego jest zrobiony most... - Na litość! - zawołał Jonatan, zatykając uszy. -Chcesz nam opowiedzieć całą historię okręgu Kafarnaum o czwartej nad ranem? -Jest tak późno? - zdziwił się Luis. - Albo jeszcze później. To była długa jazda. Ruszyli do Nowego Zebedeusza. Po drodze zatrzymali się przy restauracji czynnej przez całą dobę i zamówili grzanki, sadzone jajka, frytki, kiełbaski, kawę i mleko. 91 siedzieli przy stole, rozmawiając o tym, jak w ostatniej chwili zdołali uciec. Luis miał bardzo dużo pyń, na które otrzymał niewiele odpowiedzi. Do Nowego Zebedeusza dotarli o świcie. Był to świt w pochmurny listopadowy dzień. Miasto i pobliskie W2górza tonęły w szarej kłębiastej mgle. Jonatan zatrzy-m^ł samochód przed domem i powiedział: - Coś mi się tu nie podoba, Florencjo. Zostań w sa-m0chodzie z Luisem. - Doprawdy! - mruknęła pani Zimmermann z kwa- miną. - Co jeszcze może się stać? Jonatan otworzył metalową furtkę i ruszył podjaz-. Luis widział ze swojego miejsca, że drzwi domu otwarte. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ mieszkańcy Nowego Zebedeusza nigdy nie zamykali (j^wi na klucz, a zamki często się psuły. Jonatan zniknął w domu i nie wracał przez całe dziesięć minut. Gdy zllów się pojawił, miał zmartwioną minę. - Wyjdź, Florencjo - powiedział, otwierając drzwi p0 jej stronie. - Chyba jest bezpiecznie. Ale ktoś się wtamał do domu. Luis wybuchnął płaczem. - Chyba nie ukradli twoich nargili? Albo monet? Jonatan uśmiechnął się ze znużeniem. - Nie. Boję się, że to nie takie proste. Ktoś czegoś sjukał i chyba znalazł. Wejdźcie. Luis spodziewał się, że w domu panuje potworny błagań, lampy i krzesła są porozbijane, a wszystko inne wywrócone do góry nogami. Ale już za drzwiami przegnał się, że dom wygląda zupełnie tak samo jak poprzednio. Tak mu się przynajmniej zdawało. Jonatan dotknął jego ramienia i wskazał sufit. - Spójrz. Luis spojrzał i jęknął. Mosiężna czarka, która kryła przewody lampy w miejscu, gdzie stykały się z sufitem, została zdarta. Wisiała w połowie łańcucha. - W całym domu tak to właśnie wygląda - wyjaśnił Jonatan. - Wszystkie lampy pod sufitami mają obluzowane kielichy. Jest też parę przewróconych krzeseł i zbitych wazonów, ale tylko po to, żeby dom wyglądał jak po wizycie prawdziwego włamywacza. Nie dajmy się zwieść. Ten, kto tu był, wiedział, gdzie szukać. Idźcie za mną. Zaprowadził Luisa i panią Zimmermann do frontowego salonu, na ogól nieużywanego pokoju pełnego eleganckich krzesełek z czerwonymi aksamitnymi obiciami i takich samych sofek. Nad fortepianem znajdował się brązowy żyrandol, taki sam, jak reszta: z czymś w rodzaju czarki przy suficie i idącym od niej brązowym przewodem. Na końcu przewodu znajdowała się żarówka i różowy abażur z frędzelkami. - A mówiłeś, że czarka jest obluzowana? - zdziwił się Luis. -1 była. Nadal jest. Ale w tym wypadku Ktoś usiłował ją umieścić z powrotem tak, jak była. To dość głupie, ponieważ przy wszystkich innych lampach wyraźnie widać ślady majstrowania. Ale sądzę, że Ktoś starał się, bardzo nieudolnie, odwieść mnie od zainteresowania się tym konkretnym żyrandolem. Jonatan przyciągnął krzesło i stanął na nim. Ściągnął czarkę w dół, zajrzał do środka. Zszedł i poszedł do 93 piwnicy po latarkę. Gdy wrócił, pani Zimmermann i Luis już stali na krześle i na zmianę zaglądali do czarki. Byli bardzo zdziwieni. Zakurzona czarka była powleczona od środka zielonkawą i rdzawą substancją. Coś podobnego kryło się jeszcze w pęknięciach i wyżłobieniach rzymskich monet, którymi grali w pokera. A na zielonkawej substancji odcisnął się kształt czegoś, co leżało tu od bardzo, bardzo dawna. Kształt wyglądał tak: - Wygląda jak klucz do zegara - odezwał się Luis zdławionym, ochrypłym głosem. - A i owszem - mruknął Jonatan. Wodził światłem latarki po wnętrzu czarki i mrużył oczy. - Wujku, co to wszystko znaczy? - Luis wyglądał tak, jakby znowu miał wybuchnąć płaczem. - Bardzo chciałbym to wiedzieć - szepnął wujek Jonatan. - Bardzo, ale to bardzo. Rozdział 7 W listopadzie w Nowym Zebedeuszu bardzo często padał deszcz. Zimne krople monotonnie bębniły co noc o okna, a rankiem na chodniku zostawała skorupa lodu. Luis siedział na parapecie swojego okna i przyglądał się, jak krople deszczu podskakują na popękanych dachówkach ganku. Czuł się okropnie. W brzuchu coś go strasznie ssało. Zżerało go poczucie winy i wyrzuty sumienia, ponieważ wiedział, co narozrabiał - a przynajmniej tak mu się wydawało. Wypuścił panią Izard z grobowca, a ona ukradła klucz. Ten klucz nakręcał zaczarowany zegar, tykający dniem i nocą w ścianach domu Jonatana - czasem głośniej, czasem ciszej, lecz bez chwili przerwy. Co teraz będzie? Jak można ją powstrzymać? Czy już coś zrobiła z tym kluczem? Co się stanie, jeśli go użyje? Nie znal odpowiedzi na żadne z tych pytań. 95 Byłoby mu lżej, gdyby mógł porozmawiać z Jonatanem, ale wtedy musiałby się przyznać do wszystkiego. A tego się bał. Nie dlatego, że z wujkiem Jonatanem trudno się rozmawiało. Rozmawiało się z nim o wiele łatwiej niż z własnym ojcem. Więc czego się bal? No cóż. Bał się, bo się bał i tyle. Może dlatego, że mama kiedyś powiedziała, że odda go do domu poprawczego, jeśli będzie niegrzeczny. Dom poprawczy mieścił się w dużym białym budynku na przedmieściach, w dzielnicy, w której mieszkał Luis. Stał na wysokim wzgórzu i miał okna zasłonięte kratami i metalową siatką. Mieszkały w nim niegrzeczne dzieci - przynajmniej tak się mówiło. Luis nie znał nikogo z domu poprawczego. Oczywiście mama nigdy by go tam nie posłała. Na pewno nie. Ale Luis o tym nie wiedział, a teraz, gdy zastanawiał się, czy nie opowiedzieć wujkowi, co się stało w noc Halloween, przypomniał sobie o domu poprawczym i przestraszył się nie na żarty. Nie było to rozsądne, zważywszy, jakim człowiekiem był wujek Jonatan. Ale Luis nie znał go zbyt dobrze, a poza tym ludzie nie zawsze robią same rozsądne rzeczy. Do tego dochodziło kolejne zmartwienie. Tarby odszedł. Odszedł, choć Luis stawał na głowie, żeby do tego nie dopuścić. Może odszedł właśnie dlatego. Powiedzieć, że się umie wskrzeszać zmarłych, to jedno, ale kiedy już się to zrobi... krótko mówiąc, zwykli ludzie nigdy nie przepadali za towarzystwem czarnoksiężników. Tarby albo bał się Luisa, albo wolał się bawić z innymi chłopcami - chłopcami, którzy dobrze grali w baseball. Tak czy siak, Luis nie widział się z Tarbym od tamtej halloweenowej nocy. 96 Czas wlókł się monotonnie, deszcz padał i nie działo się nic tajemniczego ani złego. Aż do pewnego dnia -był to trzeci grudnia - gdy wyprowadzili się Hanchetto-wie. Hanchettowie mieszkali naprzeciwko wujka Jonatana w kwadratowym ciemnobrązowym domu z małymi oknami, takimi, które mają małe szybki w kształcie karo i otwierają się na zewnątrz lub do środka. Hanchettowie byli miłą parą w średnim wieku i bardzo lubili Jonatana i panią Zimmermann, lecz pewnego dnia po prostu zniknęli i już. Parę dni po ich zniknięciu przyjechała ciężarówka, robotnicy w szarych kombinezonach spakowali wszystkie meble Hanchettów i odjechali. Przyszedł agent handlu nieruchomościami i wbił w ich trawnik dużą czer-wono-białą tablicę. Widniał na niej napis: CZEŚĆ! JESTEM NA SPRZEDAŻ! Zadzwoń do Agenqi Lwa Barlowa, numer telefonu: 865 Lew Barlow nie był prawdziwym lwem. Tak miał tylko na imię. Luis go znał: był to gruby i gadatliwy pan, który przez cały czas nosił ciemne okulary, nawet kiedy nie było słońca. Palił tanie cygara i ubierał się w sportowe kurtki, które wyglądały jak spadochrony. Jonatan bardzo się zdenerwował wyjazdem Hanchettów. Zatelefonował do ich syna, który był prawnikiem z Pięciu Wzgórz. Syn powiedział, że Hanchettowie zamieszkali razem z nim. Byli przestraszeni i nie chcieli rozmawiać z Jonatanem. Z jakiegoś powodu uważali, że to przez niego musieli wyjechać. Syn nie wiedział nic 7 - Luis Bamavelt i zegar czarnoksiężnika 97 więcej. Dodał jeszcze coś o duchach i „zabawie w czary", po czym odłożył słuchawkę. Pewnego dnia wracający ze szkoły Luis ujrzał małą furgonetkę stojącą przez pustym domem Hanchettów. Wielkie czarne litery na jej boku głosiły: OSTATECZNE PRZEPROWADZKI SE Z O.O. Luis już chciał przejść na drugą stronę ulicy, żeby popatrzeć, jak robotnicy wynoszą meble, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że zna człowieka, który siedzi za kierownicą. Był to Trzonek. Wszystkie dzieci z Nowego Zebedeusza znały Trzonka, a jeśli były mądre, to się go bały. Był to stary zły włóczęga, mieszkał w pobliżu torów w chacie ze starych desek i podobno potrafił przepowiadać przyszłość. Pewnego upalnego letniego dnia Luis wraz z gromadą dzieci znalazł się przed drzwiami chaty Trzonka. Pamiętał, że Trzonek siedział na dworze na połamanym kuchennym krześle. Opowiadał im o Ostatniej Nocy, która, jeśli mu wierzyć, miała nastąpić już niedługo. Za plecami Trzonka, w mroku i bałaganie chaty stały równe rządki gładkich żółtych kijków: trzonki od siekier, motyk, młotków. Trzonek je wyrabiał i sprzedawał. Stąd właśnie jego przydomek. Luis stał więc w pewnej odległości, zastanawiając się, dlaczego to właśnie Trzonek prowadzi furgonetkę. Trzonek wyskoczył z szoferki i przeszedł przez ulicę. Rozejrzał się szybko, chwycił Luisa za kołnierz. Pochylił się nad nim tak, że prawie go dotykał zarośniętymi policzkami. Z ust pachniało mu whisky i tytoniem. - No i na co się gapisz, co? - Na... na... na... na nic. Ty... tylko tak się przyglądam. - Zapadł już zmierzch i Luis nie wiedział, czy ktoś 98 go widzi. Czy wujek albo pani Zimmermann usłyszą jego krzyk? Trzonek puścił jego kołnierz. - Słuchaj, mały- odezwał się chrapliwie. - Już ty lepiej nie wchodź za tę furtkę, dobra? To samo dotyczy twojego grubego wujka. Nie wchodźcie mi w drogę w porządku? - Posłał mu groźne spojrzenie i wrócił do furgonetki. Luis stał nieruchomo przez parę chwil i dygotał ze strachu. Cały spływał potem. Wreszcie odwrócił się i popędził co sił do domu. - Wujku! Wujku! - krzyczał po drodze. Wpadł do gabinetu i rozejrzał się. Jonatana nie było. Zajrzał do salonu, kuchni i na piętro. Wreszcie wujek Jonatan pojawił się u szczytu schodów. Był w szlafroku uszytym na modłę szat, jakie profesorowie noszą na uroczystościach czarnym z czerwonymi paskami na rękawach. W jednej ręce trzymał ociekającą wodą szczotkę na długiej rączce. W drugiej książkę, którą czytał w wannie. - Tak? Co się stało? - Miał zirytowany głos, ale kiedy zobaczył, w jakim stanie jest Luis, rzucił szczotkę i książkę i pogalopował po schodach, by chwycić go w objęcia. Uścisk był mokry, ale pokrzepiający. - Luis, mój chłopcze! - zakrzyknął wujek, klękając przed mm. - Co się stało? Wyglądasz strasznie! Luis opowiedział mu o spotkaniu z Trzonkiem, jąkając się i parę razy przerywając. Jonatan znowu się na-srożył, ale tym razem jego gniew nie był skierowany przeciwko Luisowi. Wstał, mocniej okręcił się szlafrokiem i ruszył prosto do drzwi wyjściowych. Przez chwilę 99 Luis sądził, że Jonatan zamierza wyzwać Trzonka na pojedynek. Jednak on tylko otworzył drzwi i spojrzał na dom Hanchettów. Robotnicy akurat otworzyli bramę i zbierali się do wyjazdu. Widać nie mieli zbyt wiele do wyładowania. Jonatan stał z rękami założonymi na piersi i przyglądał się odjeżdżającej furgonetce. - Mogłem się domyślić, że się w to wmiesza - odezwał się z goryczą. Luis patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Nie miał najbledszego pojęcia, co się dzieje, ale z jakiegoś niejasnego powodu bał się spytać. Tego wieczoru przy kolacji Luis zapytał wujka, dlaczego Trzonek zachowuje się tak podle. Jonatan rzucił widelec i krzyknął: - Bo jest zły, dlatego! Muszę ci wszystko tłumaczyć? Schodź mu z drogi, a wszystko będzie dobrze. I nie zbliżaj się... nie zbliżaj się... och, już sam nie wiem, co mówię! - Zerwał się i wybiegł z pokoju. Pani Zimmermann delikatnie dotknęła ręki Luisa. - Nie przejmuj się. On nie gniewa się na ciebie. Ostatnio ma za dużo na głowie i nie wysypia się dobrze. Przyjdź do mnie, zagramy w szachy. - Dobrze - powiedział Luis z wdzięcznością. Grali do dziesiątej wieczorem. Luis, który wygrał większość partii, wrócił do domu w dobrym humorze. Na górze widział światło w szparze pod drzwiami pokoju Jonatana. Uznał, że lepiej tam nie zaglądać. Rozebrał się do snu, usiadł na szerokim parapecie i odsunął ciężką kotarę. Noc była zimna i gwiaździsta. Wieża ciśnień na szczycie wzgórza lśniła w świetle księżyca, dachy domów 101 zmieniły się w spiczaste cienie. W domach naprzeciwko paliły się światła, tylko dom Hanchettów był pogrążony w zupełnych ciemnościach, z wyjątkiem niewyraźnych plam księżycowego blasku na dachu. W świetle latarni Luis widział samochód stojący na podjeździe. Już miał zasunąć kotarę i iść spać, gdy na ganku Hanchettów zapaliło się światło. Dwie tafle mrożonego szkła zabłysły bursztynowo. Potem jedna połówka drzwi uchyliła się do wewnątrz. Ktoś wyszedł na ganek. Luis przyglądał się temu Ktosiowi, który po prostu stał na mrozie w grudniową noc. Możliwe, że przez chwilę w mroku zalśniły okulary, ale z tej odległości trudno było to powiedzieć na pewno. Po chwili mroczna postać weszła do środka i zamknęła drzwi. Światło w korytarzu zgasło. Luis siedział przez jakiś czas, zastanawiając się nad tym wszystkim. Potem zasunął zasłonę i wrócił do łóżka. Rozdział 8 Następnego dnia wujek Jonatan pomógł Luisowi szukać łyżew w szafie w korytarzu na dole. Luis miał słabe kostki i bardzo bal się upadku na lód, ale postanowił, że nauczy się ślizgać. Jeśli mu się to uda, być może zdoła także wkraść się w łaski Tarby'ego. Nigdy nie widział, żeby Tarby jeździł na łyżwach, ale z pewnością najlepszy miotacz w miasteczku był mistrzem także w innych sportach. Na pewno potrafi napisać swoje imię na lodowej tafli Jeziora Durgy'ego. Dlatego Luis i Jonatan grzebali pomiędzy spaczonymi rakietami do badmintona, płaszczami przeciwdeszczowymi, kaloszami i piknikowymi koszykami. Wreszcie wujek znalazł coś, co wyglądało jak miniaturowa łyżewka dla karła. Była to stara łyżwa dla początkującego ucznia, z dwiema płozami. -To? 103 -Jedna od pary. Bardzo dziękuję, wujku. Teraz musimy tylko znaleźć drugą. Wrócili do szukania. Po chwili Luis odezwał się niedbałym, jak mu się wydawało, tonem. - Kto zamieszkał w domu Hanchettów? Jonatan wyprostował się gwałtownie i uderzył głową o półkę w szafie. Gdy przestał pocierać głowę i krzywić się boleśnie, spojrzał na Luisa i spytał dość ostro: - Dlaczego cię to interesuje? - Tak po prostu - szepnął Luis nieśmiało. I znowu nie wiedział, dlaczego wujek się złości. Jonatan wyłonił się z szafy, trzymając drugą łyżwę. Rzucił ją na stertę ubrań. - A, tak po prostu, co? Wiesz, są rzeczy, których lepiej nie wiedzieć. Więc jeśli mogę ci coś doradzić... przestań się narzucać tam, gdzie cię nie chcą. Masz swoją łyżwę i... i baw się dobrze. Ja muszę popracować, a już zmarnowałem dość czasu, odpowiadając na twoje głupie pytania. Wstał i pomaszerował do gabinetu. Zatrzasnął drzwi z hukiem, przez chwilę stał nieruchomo, a potem wrócił na korytarz, gdzie Luis nadal klęczał ze łzami w oczach. - Proszę, wybacz mi - powiedział ze zmęczeniem. -Ostatnio czuję się bardzo kiepsko. Pewnie za dużo cygar. A co do domu naprzeciwko, podobno wynajęła go starsza pani nazwiskiem 0'Meagher. Jest dość dziwaczna, a przynajmniej tak słyszałem. Tak naprawdę wcale jej nie znam i... i nie chcę, żeby ci się przydarzyło coś złego. - Uśmiechnął się nerwowo i poklepał Luisa po 104 ramieniu. Wstał i znów poszedł do gabinetu. I znów się zatrzymał. - Nie chodź tam - dodał szybko, po czym przekroczył próg i bardzo mocno zatrzasnął drzwi. Luis miał wrażenie, że tajemnica jest na wyciągnięcie ręki. Wszędzie czaił się strach i napięcie. A on był jeszcze bardziej ciekawy nowej sąsiadki. Pewnej nocy na tydzień przed Gwiazdką, gdy spadło dużo śniegu, Luisa obudził terkot dzwonka u drzwi. Drrr--rrr-rrryń! Drrr-rrr-rrryń! Nie był to dzwonek elektryczny, lecz stary, sfatygowany dzwonek mechaniczny na środku frontowych drzwi. Ktoś obracał jego płaskim metalowym kluczem. Drrr-rrr-rrryń! Luis usiadł i spojrzał na zegarek przy łóżku. Dwie fosforyzujące wskazówki stały pionowo. Północ! Kto może dzwonić o tej porze? Może wujek Jonatan zejdzie i otworzy? Luis marzł na samą myśl o korytarzu, w którym szalały przeciągi. Otulił się kołdrą i zadrżał. Dzwonek znowu się odezwał. Zachowywał się jak kwękająca osoba, która upiera się przy jakimś głupim argumencie. Z pokoju Jonatana nie dobiegał żaden dźwięk. To znaczy żaden dźwięk, który by zapowiadał przebudzenie wujka. Głośne, miarowe chrapanie przenikało nawet grubą ścianę pomiędzy ich pokojami. Jonatan potrafiłby przespać bombardowanie. Luis wstał. Odrzucił kołdrę, włożył szlafrok i znalazł pod łóżkiem pantofle. Cicho przemierzył korytarz i zszedł ciemnymi schodami. Zatrzymał się przy drzwiach 105 prowadzących do frontowego przedpokoju. Tuż przed furtką paliła się latarnia; na tłe światła rysowała się czarna zgarbiona postać. Luis stał i przyglądał się jej. Cień ani drgnął. Luis ruszył powoli do drzwi. Dotknął zimnej klamki i nacisnął ją. Drzwi otwarły się ze skrzypnięciem, a lodowaty wiatr smagnął go po kostkach. Za progiem stała jego ciocia Mattie, która od dawna nie żyła. Luis cofnął się, a starsza pani, z głową jak zwykle przechyloną na bok, podreptała za nim. Wokół niej rozbłysło drżące niebieskie światło. Luis oczami szeroko otwartymi ze zdumienia ujrzał ciocię Mattie taką, jak podczas ostatniego spotkania. Miała czarną, wymiętą suknię i masywne buty na grubych obcasach, a idąc, stukała pękatą czarną parasolką. I nawet pachniała jak kiedyś - cały jej dom, meble i ubrania były przesiąknięte tym specyficznym zapachem. Jej twarz, biała jak grzyb z piwnicy, trzęsła się i jarzyła. Ciocia odezwała się upiornie znajomym głosem: - No i co? Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Luis zemdlał. Kiedy się ocknął, leżał na wznak w zimnym przedpokoju. Drżące niebieskie światło zniknęło, podobnie jak ciocia Mattie, choć drzwi były nadal otwarte. Smużki śniegu zasypywały wydeptany próg, a latarnia świeciła w oddali, cicha i jasna. Czyżby Luis lunaty-kował? Jakoś nie mógł w to uwierzyć. Jeszcze nigdy nie chodził we śnie. Przez jakiś czas stał i myślał, potem, sam nie wiedząc czemu, wyszedł na ganek i ruszył po zaśnieżonych schodach. Mróz kąsał go w stopy, ale on szedł, aż znalazł się w połowie ścieżki. Wtedy odwrócił 106 się i spojrzał na dom. Jęknął. Nad czarnymi oknami i ścianami z chropowatego piaskowca migotały jakieś światełka. Nie byłoby w tym nic dziwnego w środku letniego dnia, lecz w grudniową noc wyglądały wyjątkowo upiornie. Było to bowiem światło przesiane przez liście, poruszające się i falujące. Luis stał i patrzył jak zahipnotyzowany. Potem światło zbladło, a on został sam w ciemnościach, na zasypanym śniegiem podwórku. Z gałęzi kasztana spadła mu na głowę czapa śniegu, co wytrąciło go z transu. Nogi miał zdrętwiałe z zimna i po raz pierwszy poczuł lodowate smagnięcia wiatru, bez trudu przenikającego cienką piżamę i rozchełstany bawełniany szlafrok. Wzdrygnął się i ruszył z powrotem do domu. W pokoju usiadł na brzegu łóżka. Wiedział, że nie zaśnie. Na kominku ogień jeszcze nie wygasł, a on pamiętał, gdzie stoi kakao. Po chwili siedział już przy wesoło trzaskającym ogniu, który rzucał przyjemne cienie na czarny marmur kominka w jego pokoju. Pił kakao z ciężkiego glinianego kubka i usiłował myśleć o miłych rzeczach. Nic takiego nie przychodziło mu do głowy. Po godzinie spędzonej na popijaniu kakao i rozmyślaniu włączył stojącą lampę, wydobył drugi wykład Johna L. Stoddarda na temat Chin i usiadł przy ogniu. Czytał aż do świtu. Następnego ranka wujek Jonatan zszedł na śniadanie z zaczerwienionymi oczami i dość rozdrażniony. Czy on także nie mógł spać? Nie chciał rozmawiać o włamaniu, tajemniczym samochodzie ani grobie Izardów, a Luis także nie miał już ochoty poruszać tego tematu. Jednak 107 był świadomy, że Jonatan się czymś gryzie i wiedział także, że od czasu Halloween Jonatan i pani Zimmermann spotykają się o północy na konferencjach. Słyszał ich głosy, niosące się szybem wentylacyjnym, ale nie potrafił rozróżnić słów. Parę razy zastanawiał się, czy nie ukryć się w tajnym korytarzu, ale bał się, że go przyłapią. Korytarz, do którego wchodzi się przez kredens pełen szczękających talerzy, nie jest aż tak tajny, jak by się mogło wydawać. A gdyby niechcący zatrzasnął jakiś ukryty zamek, trzeba by wzywać pomocy, a wtedy musiałby wyznać prawdę. Prawie żałował, że coś takiego się nie wydarzy, bo znudziły mu się tajemnice. Miał ich dość, ponieważ oddzieliły go od Jonatana i pani Zimmermann. Stale miał wrażenie, że go obserwują, czekają, aż się załamie i wyzna wszystko. Co o nim wiedzieli? Gwiazdka w domu pod numerem 100 na ulicy Wysokiej była zarazem dobra i zła. W gabinecie stała wielka choinka z zaczarowanymi bombkami. Czasami odbijał się w nich pokój, a czasem starożytne ruiny na nieznanych planetach. Jonatan podarował Luisowi parę zaczarowanych zabawek - między innymi duże różowe jajko wielkanocne - albo gwiazdkowe, jak wolicie - pokryte migoczącą polewą, która przypominała lukier, choć nie nadawała się do jedzenia. Gdy Luis spoglądał w jajko, widział dowolną historyczną bitwę. Nie taką, jaka była naprawdę, lecz jaką by chciał oglądać. Nie wiedział o tym, ale jajko, podobnie jak bombki na choince, mogło mu pokazać sceny z innych planet. Tę właściwość magicznego jaja poznał wiele lat później, gdy pracował jako astronom w Mount Palomar. 108 W te święta Jonatan był bardzo zajęty. Postawił świece we wszystkich oknach domu - nie prawdziwe, tylko elektryczne, ponieważ bardziej mu się podobały - a za witrażami umieścił jasno świecące lampy, więc na migoczącym śniegu na zewnątrz malowały się wspaniałe czerwone, niebieskie, złote i fioletowe plamy. Wymyślił Korkowego Karła, małego człowieczka, który wyskakiwał ze skrzynki z bezpiecznikami z krzykiem: „Dryp! Dryp! Dryp! Jestem Korkowym Karłem!". Luis nie dał się przestraszyć i w ogóle uważał, że każda istota zmuszona do wykrzykiwania „Dryp! Dryp! Dryp!" powinna budzić współczucie, a nie strach. Oczywiście rozumie się, że Jonatan zaprezentował bardzo dobre przedstawienie przy udziale lustra z wieszaka na płaszcze, choć nabrało ono zwyczaju pokazywania od czasu do czasu ruin Chichen Itza. Czasem jakimś cudem lustro przechwytywało fale radiostacji WGN, więc gdy Luis wychodził rano z domu, słyszał notowania Dow-Jonesa i porady dla rolników. Luis usiłował zapomnieć o wszystkim i dobrze się bawić, ale przychodziło mu to z trudem. Wydawało mu się, że magiczne pokazy Jonatana miały odwrócić jego uwagę od tego, co się działo w domu. Niełatwo było się domyślić, co to takiego, ale musiało to być coś dziwnego i przerażającego. Od tamtej nocy, gdy Luis zobaczył - albo sobie wyobraził - ciocię Mattie, dom stał się jeszcze dziwniejszy. Czasami witraże ukazywały mroczne, przerażające sceny, czasem w kątach pokojów Luis widywał te straszne widoki, które ludzie dostrzegają niekiedy kątem oka. Przechodząc 2 pokoju do pokoju, także 109 I w środku dnia, zapominał, po co idzie, a czasami nawet - kim jest. W nocy śnił, że chodzi po domu w roku 1890 gdy wszystko było pachnące świeżością i nowe jak spod igły. Parę razy zdarzyło mu się ocknąć z takiego U widział wtedy światła migoczące na ścianie Tym razem nie wyglądały jak słońce przesiane przez liście, lecz jak strzępy i plamy pomarańczowego blasku, takiego jaki się widuje w kątach starego domu podczas za- Ocz^Sie te dziwne rzeczy nie wydarzały się bez przerwy; działy się od czasu do czasu podczas tej długiej mroźnej zimy. Wreszcie nadeszła wiosna, a Luis z zaskoczeniem odkrył, że żywopłot przed domem Han-chettów strasznie się rozrósł. Były to krzak! tawuły, kwitnącej na biało i różowo. Jednak tej wiosny nie pojawiły się na nich żadne kwiatki; krzaki zmieniły się w czarny, kolczasty gąszcz, który całkowicie zarósł okna na parterze i wypuścił długie giętkie macki, oplatające cynkowe rynny. Przez jedną noc na trawniku wyrosły łopiany i iglaki; ich wybujałe gałęzie sięgały do okien pierwsze- 8° ^nadal prawie nie widywał nowej sąsiadki. Raz dostrzegł z oddali zarys ciemnej, przygarbionej sylwetki pochylonej nad kluczem przed drzwiarm wejściowymi Ze swojego ulubionego miejsca na parapecie dostrzegał ją czasem, krzątającą się tu i tam na piętrze Ale oprócz tego starsza pani nigdzie się nie pokazywała. Luis tego właśnie się po niej spodziewał. Za to przyjmowała gości; właściwie jednego gościa. Był nim Trzonek. Luis widział go raz późnym wieczorem, 110 jak wychodził tylnymi drzwiami z domu pani 0'Meagher. A dwa razy, w drodze do kina, dosłownie na niego wpadł. Trzonek spieszył ulicą Wysoką w stronę domu Hanchet-tów, otulony w zapięty pod szyję obszarpany płaszcz. W obu przypadkach Trzonek niósł jakieś paczki, dziwne zawiniątka z szarego papieru związanego sznurkiem. I w obu przypadkach wpadli na siebie, ponieważ Trzonek oglądał się za siebie. Przy drugim z tych spotkań Trzonek chwycił Luisa za kołnierz, tak jak za pierwszym razem. Dotknął jego ucha ustami otoczonymi szczeciną i wysyczał: - Ty mały padalcu! Aż się prosisz, żeby ci poderżnąć gardło, nie? Luis wydarł się mu, ale nie uciekł. Stawił mu czoło. - Wynoś się, ty stary przybłędo. Spróbuj tylko coś mi zrobić, to mój wujek się z tobą policzy! Trzonek roześmiał się, choć ten śmiech brzmiał jak napad kaszlu. -Twój wujek! - zgrzytnął. -Twój wujek dostanie za swoje wcześniej, niż się spodziewa! Koniec świata już blisko. Czytujesz Biblię, jak każdy grzeczny chłopiec? Są już znaki, a będzie ich więcej. Przygotuj się! - I poczłapał pod górkę, mocno ściskając paczkę. Następnego dnia po tym dziwnym spotkaniu było zimno i deszczowo, więc Luis został w domu. Jonatan był u pani Zimmermann, gdzie pomagał jej butelkować śliwowicę. Luis postanowił pomyszkować w pokojach na drugim piętrze. Pokoje te zwykle nie były używane, więc wujek dla oszczędności wyłączył w nich ogrzewanie. Jednak Luis znajdował w nich interesujące rzeczy, 111 na przykład pudełka z figurami do szachów i porcelanowe gałki do drzwi, a także kredensy, w których można było się zamknąć i wspinać po półkach. Luis powędrował zimnym korytarzem, otwierając i zamykając kolejne drzwi. Dziś żaden pokój nie wydał mu się wart zwiedzania. Ale zaraz... Tak! Pokój z fisharmonią! Mógł sobie pograć. Będzie fajnie. W jednym z nieużywanych salonów na drugim piętrze stała fisharmonia. Należała do tych niewielu przedmiotów, jakie Isaac Izard zostawił w domu. Oczywiście na dole także znajdowała się fisharmonia - bardzo dobra - ale była to fisharmonia mechaniczna i często nie pozwalała Luisowi na sobie grać. Ta na górze miała wyraźną chrypkę, a w zimie jej głos cichł do szeptu. Jednak czasami można było z niej wydobyć całkiem dobry dźwięk, trzeba było tylko mocno naciskać pedały. Otworzył drzwi. Fisharmonia wyglądała jak cień. Luis namacał włącznik i w pokoju zapaliło się światło. Starł kurz z siedzenia. Co zagrać? Albo Pieski małe dwa, albo Kurki trzy. Jego repertuar nie był zbyt bogaty. A zatem nacisnął parę razy na zniszczone pedały. Z wnętrza instrumentu dobiegło syczenie i pufanie. Nacisnął klawisze, ale wydobył tylko gruźlicze rzężenie. Niech to. Wyprostował się i zaczął myśleć. Nad klawiszami znajdował się rząd czarnych przełączników z etykietkami, na których widniały napisy w rodzaju „vox huma-na", „flet" i „salicjonał". Luis wiedział, że te przełączniki sprawiają, iż fisharmonia zmienia dźwięk, ale dotąd ich nie używał. No, to nadeszła odpowiednia chwila. 112 Chwycił za jeden czarny guziczek i pociągnął go delikatnie. Guziczek ani drgnął. Luis pokręcił nim i pociągnął mocniej. Przełącznik został mu w dłoni. Luis spojrzał w osłupieniu na drewniany krążek. Najpierw przestraszył się, że zepsuł fisharmonię, ale potem przyjrzał się uważniej przełącznikowi. Koniec, który powinien znajdować się wewnątrz instrumentu, był tępo zakończony, gładki i pomalowany na czarno. Nic nie wskazywało na to, że był z czymś połączony. Ale tandeta, pomyślał Luis. Ciekawe, czy wszystkie są takie. Zobaczymy. Pociągnął następny przełącznik. Pyk! Wyciągnął resztę. Pyk! Pyk! Pyk! Pyk! Pyk! Pyk! Roześmiał się. Bawił się turlaniem czarnych guziczków po klawiaturze. Ale potem znieruchomiał i zaczął się zastanawiać. Kiedyś czytał książkę o samochodzie z fałszywą tablicą rozdzielczą, za którą można było ukrywać różne rzeczy. A jeśli ta fisharmonia...? Wstał i zszedł po schodach. Dotarł aż do piwnicy, w której Jonatan trzymał narzędzia. Z pudełka wyciągnął śrubokręt, młotek i zardzewiały nóż do masła, który służył Jonatanowi do podważania i otwierania różnych pojemników. Z tym wszystkim wrócił na górę. Znów usiadł przy fisharmonii. Obejrzał uważnie długą drewnianą skrzynię; siedem pustych dziur odpowiedziało nieruchomym spojrzeniem. Płyta przednia była przytwierdzona do korpusu instrumentu czterema śrubami, a te bez trudu dały się odkręcić. Włożył palce w dwie dziury i pociągnął. Płyta stawiła opór. Luis zastanowił się przez chwilę, wziął nóż do masła i włożył w szparę. Skrzyyyyp! Ze szpary wyleciał obłoczek kurzu 8 - Luis Barnavclt i zegar czarnoksiężnika 113 i połaskotał go w nos. Luis przesunął nóż trochę na prawo i znowu podważył. Skrzyyyp! Płyta wyskoczyła i upadła na klawiaturę. Aha! Teraz się okaże. Luis pochylił się nad dziurą. Czuł mocny zapach kurzu, ale nic nie widział. Niech to, zapomniał o latarce! Sięgnął w głąb i zaczął macać. Ręka wpadła mu do środka aż po pachę. Szukał i szukał. A to co? Papier? Usłyszał jakiś szelest. Może to pieniądze? Chwycił grubą paczkę i wyjął na zewnątrz. Westchnął z rozczarowaniem. To tylko stare dokumenty. Przyjrzał się im z niesmakiem. Więc to jest ukryty skarb zamku Izardów! Też coś! No, może jest tu coś interesującego, na przykład sekretne zaklęcia. Przejrzał parę kartek. Hmmm... Przejrzał jeszcze kilka. Światło w pokoju było bardzo słabe, a pożółkły papier nabrał prawie tego samego koloru co rdzawy atrament, którym pisał Isaac Izard. Luis domyślił się, że to on, ponieważ na pierwszej stronie widniał napis: FORMACJE CHMUR I INNE ZJAWISKA ZAOBSERWOWANE Z TEGO OKNA PRZEZ ISAACA IZARDA Czy pani Zimmermann nie mówiła, że widziała, jak stary Isaac robił jakieś notatki, patrząc w niebo? Na kartkach znajdowały się daty, a pod nimi nagłówki. Luis 114 przeczytał parę z nich i szeroko otworzył oczy. Przejrzał jeszcze parę kartek. O szybę uderzyły krople deszczu. Luis podskoczył nerwowo. Na zewnątrz zgromadziła się gęsta masa granatowych chmur. Przeszyła je czerwona błyskawica. Luis pomyślał, że wygląda jak drapieżna paszcza. Na jego oczach puszcza otworzyła się i do pokoju wpadło światło czerwone jak krew. Oświetliło stronę, którą trzymał. Nagryzmolone litery układały się w słowa: Dzień zagtady jeszcze nie nadszedł! Przybliżę go lub sporządzę ZEGAR, który sprawi, że cały świat w ułamku chwili stanie w płomieniach. Luis bardzo się przestraszył. Zebrał kartki i wstał. W tej samej chwili usłyszał jakiś dźwięk. Bardzo słaby dźwięk. Coś trzepotało wewnątrz fisharmonii. Luis cofnął się, zawadzając o stołek. Kartki wymknęły mu się z dłoni i rozsypały po podłodze. Co ma robić? Ratować życie czy dokumenty? Zacisnął zęby i ukląkł. A gdy tak zbierał rozrzucone arkusze, powtarzał w myślach raz za razem: Mówię do Boga: moja Skało... mówię do Boga: moja Skało... Wreszcie pozbierał wszystkie kartki. Miał już popędzić do drzwi, gdy spostrzegł, że z mrocznego wnętrza fisharmonii coś wylatuje. Ćma. Ćma o czarno-szarych skrzydłach. Lśniły jak liście w świetle księżyca. Puścił się biegiem w stronę drzwi. Nacisnął klamkę, ale stawiła mu opór. Ćma zatrzepotała mu we włosach. Zesztywniał. Twarz mu poczerwieniała. Już się nie bał. Był zły. Bardzo zły. 115 Zamachnął się, uderzył i rozgniótł ćmę. We włosach rozlało się mu coś okropnego i lepkiego. Strach znowu powrócił. Luis gorączkowo wytarł dłoń o nogawkę spodni i wypadł na korytarz biegiem, wrzeszcząc po drodze: -Wujku! Pani Zimmermann! Chodźcie, szybko! Och, proszę, szybko, coś znalazłem! Wuuuujkuuu! Chwilę później Jonatan, Luis i pani Zimmermann zasiedli w kuchni pani Zimmermann, pijąc kakao. Na środku stołu leżała sterta zakurzonych papierów. Jonatan odstawił kubek. - Nie, Luisie, powtarzam po raz kolejny. Nie ma się czym martwić. Isaac to stary wariat. Te papiery nie mają nic wspólnego z tykaniem w ścianach. A jeśli mają, to nic nam nie wyjaśniają. Mogą tylko napędzić nam stracha. - Według mnie Isaac właśnie dlatego je zostawił, nie sądzisz, Jonatanie? Żeby przestraszyć nas na śmierć. To powiedziała pani Zimmermann. Stała przy kuchence, plecami do Luisa, i z wielką uwagą mieszała kakao. -Jasne. Też tak sądzę - odparł Jonatan, kiwając głową. - Ostatni figiel przed odjazdem. Luis spojrzał na nich oboje. Wiedział, że go oszukują. Co mógł powiedzieć? Jedno prowadziło do drugiego i ani się obejrzy, a będzie musiał im opowiedzieć o Hal-loween. Kiedy coś ukrywasz, masz uczucie, że każda tajemnica jest powiązana z twoją. Luis nie mógł się o nic upomnieć ze strachu, że się zdradzi. Tego samego dnia wieczorem leżał bezsennie i przysłuchiwał się rozmowie Jonatana i pani Zimmermann. Siedzieli w gabinecie pod jego pokojem, a ich głosy jak 116 i zwykle niosły się szybem wentylacyjnym. I, jak zwykle, nie rozumiał, co mówili. Wstał i podszedł do żelaznej kratki w podłodze. Ciepłe tchnienie powietrza owiało mu twarz. Natężył słuch. Teraz także nic nie słyszał. Zostało mu tylko jedno. Musiał wejść do tajnego korytarza. Włożył szlafrok i na paluszkach zakradł się na tylne schody. W kuchni było ciemno. To dobrze. Powoli, ostrożnie wyjął wszystkie porcelanowe naczynia z kredensu. Nacisnął ukrytą sprężynę i kredens otworzył się na zewnątrz. Luis wszedł do niego bezgłośnie. Tym razem nie zapomniał o latarce. Właściwie nie bardzo mu się przydała. Nie musiał iść daleko, a przez liczne szpary do zasnutego pajęczynami korytarza wpadało światło. Nie minęła chwila, a już stał za półkami na książki w gabinecie wujka Jonatana. Wyjrzał przez szparę w deskach i proszę - tuż za półkami siedział Jonatan z panią Zimmermann. Pani Zimmermann wyczarowała znikąd zapałkę i zapaliła nią długie pokręcone w zawijasy cygaro. Wydmuchnęła dym oboma kącikami ust. - No, teraz już wiemy - powiedziała. - Tak, teraz wiemy. - Głos Jonatana dochodził z głębi krytego skórą fotela. Luis widział tylko jego rękę w niebieskim rękawie i owłosione palce, mocno ściskające poręcz. - Pytanie tylko - ciągnął Jonatan - czy możemy z tym coś zrobić? Pani Zimmermann zaczęła krążyć po pokoju. Dym z cygara snuł się w ślad za nią. Przesunęła po półce fioletowym kamieniem w pierścieniu. 118 - Zrobić? - powtórzyła. - Zrobić? Będziemy z nimi walczyć. A myślałeś, że co? Jonatan roześmiał się ochryple. Od tego śmiechu Luis poczuł się bardzo nieswojo. - Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Oboje są od nas silniejsi, przecież wiesz. My tylko się bawimy magią, oni oddali jej całe życie. Zwłaszcza ona... dosłownie oddała jej życie. - Ale dlaczego chcą to zrobić? - spytała pani Zimmermann, zakładając ręce na piersi i gniewnie wydmuchując dym. - Dlaczego? To piękny świat. Skończyć z nim? Dlaczego? Jonatan zastanawiał się przez minutę. - Wiesz, Florencjo, tak naprawdę to nie rozumiem, co się dzieje w umysłach ludzi w rodzaju Isaaca Izarda, ale podejrzewam, że chodzi o ciekawość naukowca. Pomyśl o tym wszystkim, co napisano o Ostatnim Dniu: otwierające się groby, zmarli powstający tacy jak za życia. Niektórzy twierdzą, że potem powstanie nowa Ziemia, o wiele lepsza od tej obecnej. Nie chciałabyś tego zobaczyć? Przyszło mi do głowy jeszcze coś... Isaac i Se-lenna Izardowie nie lubili tego świata. Dlaczego nie mieliby pragnąć innego? Jonatan pyknął z fajki. Przez kilka minut trwało milczenie. - I ten zegar - odezwała się pani Zimmermann. -Muszę ci to przyznać: miałeś rację. W tych ścianach znajduje się prawdziwy, namacalny zegar. Isaac nazywa go „przyrządem", ale to musi być zegar. Nie był na tyle miły, żeby nam powiedzieć, gdzie go szukać, choć zdradził nam 119 właściwie wszystko inne. Nie wspomina nawet słówkiem, gdzie schował klucz. Co zresztą teraz nie ma już znaczenia. - Złamała cygaro na pół i rzuciła je do kominka. - Ale muszę wiedzieć coś jeszcze - zwróciła się gwałtownie do Jonatana. - Na co mu zegar przy sprowadzaniu końca świata? Luis jęknął i zasłonił usta ręką. Więc jednak będzie koniec świata! - Ponieważ przegapił właściwą chwilę - odparł Jonatan. - Chwilę, na którą czekał przez wiele lat. Nasz stary Isaac przeprowadził całkiem spore badania. Stąd się wzięły te szalone zapiski o niebie z barankami, niebie Sądu Ostatecznego i chmurach podobnych do rydwanów, trąb i twarzy zagłady. O to mu właśnie chodziło. O twarz zagłady. Niebo, które będzie pasować do jego zaklęć. Wróżenie z chmur ma długą historię, wiesz? Już Rzymianie... - Tak, tak - przerwała mu niecierpliwie pani Zimmer-mann. - Wiem o wróżbach z chmur i ptaków. W końcu kto tu ma doktorat sztuk magicznych? No. Więc powiedzmy, że Stary Pantoflarz doczekał się wreszcie właściwego układu chmur. Świetnie. Bosko. Więc dlaczego nie machnął różdżką i nie zmienił nas wszystkich w żaby? - Bo zanim się upewnił, że niebo jest odpowiednie, ono się zmieniło. Chmury poruszają się szybko, zmieniają kształt i tak dalej. A może serce mu zmiękło. Wiem, to głupie, ale ciągle mam nadzieję, że to go powstrzymało. - Serce mu zmiękło? Jemu? Isaacowi Izardowi? To bezlitosny człowiek, Jonatanie. Wyrwałby po kolei 120 wszystkie zęby własnej matce, gdyby mógł je wykorzystać do jakichś szatańskich czarów. Jonatan westchnął. - Może masz rację. Nie wiem. Najważniejsze jest to, że stracił okazję. Dlatego musiał skonstruować zegar -żeby cofnąć czas. Do chwili, kiedy wszystko było tak, jak trzeba. To miał na myśli, gdy pisał o „przyrządzie do odkupienia czasu". Odkupienia, też coś! Chciał nas wszystkich pozabijać! Pani Zimmermann znów zaczęła krążyć po pokoju. - Dobrze - powiedziała. - Dobrze. Więc skonstruował zegar. Dlaczego go zwyczajnie nie nakręcił? - Bo nie mógł. Przynajmniej nie całkiem. Nie czytałaś tego fragmentu? - Jonatan wstał i podszedł do stołu, na którym leżały papiery. Wziął je i zaczął przeglądać, aż wreszcie znalazł kartkę, o którą mu chodziło. -Jest. „Ale kiedy urządzenie było gotowe, pojąłem, iż brak mi umiejętności, by je nakręcić. Próbowałem, lecz muszę wyznać, że do ostatecznego sukcesu potrzebny byłby ktoś z mocą większą od mojej. Przeklinam dzień, w którym mnie opuściła! Przeklinam dzień, w którym odeszła! Ona mogła to zrobić!". Jonatan podniósł głowę. - W ostatnim zdaniu słowo „ona" jest podkreślone cztery razy. Oczywiście „ona" to nasza sąsiadka z naprzeciwka. Luis zamknął oczy. Więc pani O'Meagher naprawdę jest panią Izard! A on ją wypuścił. Czuł się jak największy, najbardziej beznadziejny idiota na całym świecie. - Ach, tak - powiedziała pani Zimmermann z krzywym uśmiechem. -Jeszcze się okaże, kto jest silniejszy. 121 Ale powiedz mi coś jeszcze, o mistrzu, skoro już się obsadziłeś w roli tłumacza i wykonawcy testamentu Isaa-ca Izarda. - Tak? Co byś chciała wiedzieć? - Isaac twierdzi, że zegar nie jest nakręcony do końca. A jednak tyka od lat. Magiczne tykanie, które dochodzi zza wszystkich ścian w tym domu. Trudno mi uwierzyć, że cofa czas po sekundzie, czekając, aż ciotunia Izardowa przybędzie z kluczem. Więc do czego służy? Jonatan wzruszył ramionami. - Bo ja wiem? Może usiłuje zaciągnąć dom w przeszłość bez tego „ostatecznego sukcesu"? Może Isaac ustawił go tak, żeby tykanie odstraszało każdego, kto wpadłby na głupi pomysł zamieszkania w tym domu. Isaac nie chciał, żeby ktoś przypadkowo znalazł i zniszczył jego zegar. Zresztą powiem ci: nie wiem, po co to tykanie. Za to wiem jedno - w chwili, gdy pani Izard, czy kim tam ona jest, włoży klucz w otwór zegara i dokończy dzieło zaczęte przez swojego męża, Isaac powróci. Ty, ja i Luis staniemy się duchami czy czymś jeszcze gorszym, a on stanie na wieży z mocą w prawicy. Po czym nadejdzie koniec świata. Luis zakrył usta ręką. Upadł na kolana, drżąc i łkając. Przez chwilę miał straszną ochotę zawołać: „Jestem tutaj! Chodźcie i mnie złapcie", żeby zabrali go i wsadzili na resztę życia do domu poprawczego. Jednak nie krzyknął. Mocno zakrył usta ręką i trząsł się od tłumionego płaczu. Płakał długo, a kiedy przestał, usiadł i wpatrzył się tępo w mroczną ścianę korytarza. Pani Zimmermann i wujek wyszli już z pokoju. Ogień dogasał, ale Luis ciągle siedział bez ruchu. W ustach 122 czuł smak amoniaku, oczy go paliły. Wyjął chusteczkę ze szlafroka i wydmuchał nos. Gdzie latarka? Znalazł ją i włączył. Wstał powoli i ruszył z powrotem. Szedł wyprostowany, ale miał wrażenie, że tonie. Przesunął dłonią po szorstkiej tylnej ścianie kredensu z porcelaną. Przycisnął sprężynę; kredens otworzył się bezgłośnie. Luis był prawie pewien, że w kuchni zastanie wujka i panią Zimmermann, czekających na niego z rękami założonymi na piersi. Ale kuchnia była pusta i ciemna. Wrócił do swojego pokoju. Czuł się tak, jakby nie spał trzy noce z rzędu. Nie zdejmując szlafroka, rzucił się na rozgrzebane łóżko. W jednej chwili świat zgasł mu przed oczami jak zdmuchnięty płomień i Luis zapadł w ciężki sen bez marzeń. Rozdział 9 Następnego dnia była sobota. Luis obudził się w stanie paniki. Czuł się jak czajnik, któremu ktoś zakorkował dziobek i postawił na gazie. Myśli w jego głowie gotowały się i wrzały, a żadna nie miała sensu. Co miał teraz robić? Co mógł zrobić? Usiadł i rozejrzał się po pokoju. Na pokiereszowanej i pobrudzonej farbą podłodze kładły się dwa podłużne promienie słońca. Nad kominkiem wisiało wysokie lustro w ramie z ornamentami na górze takimi samymi, jak na wezgłowiu łóżka. Na podłodze leżał piękny ręcznie tkany dywan. Jonatan twierdził, że zrobiła go prababka pani Zimmermann. Wzór na nim nazywał się „Jesienne liście". Tworzyły go liście o pofalowanych brzegach, intensywnie złote i krwistoczerwone, a niekiedy zielone dla kontrastu. Dywan wydawał się unosić w powietrzu, w plamach silnego słonecznego światła 124 liście jakby się poruszały. Oczywiście było to tylko złudzenie. Ten dywan nie należał do gatunku latających. Mimo to Luis lubił na nim stawać rano, gdy się ubierał. Czuł się tak, jakby ulatywał na nim ponad ziemię, choćby na krótką chwilę. Teraz też stanął na dywanie, wkładając spodnie i koszulę. Migotliwe liście uniosły go z podłogi. Wszystko wydało mu się prostsze. Musi złapać Tarby'ego. Tarby będzie wiedział, co robić. Owszem, unikał Luisa, ale nie byli przecież wrogami. Zresztą Tarby siedział w tym tak samo głęboko jak on. Trzymał latarkę, gdy Luis rysował magiczny pentakl i wypisywał słowo „Selenna". To pewnie imię pani Izard, pomyślał Luis. To ona mi je włożyła do głowy. A zatem nigdy tak naprawdę nie umarła. Żyła za tymi żelaznymi drzwiami... Zagryzł wargi i nie pozwolił sobie dokończyć. Zbiegł na dół, zjadł śniadanie w samotności i pospiesznie opuścił dom. Tarby mieszkał z dziewięciorgiem rodzeństwa w wielkim domu w środku miasta. Nigdy nie zaprosił do siebie Luisa, który nie znał nawet imion jego rodziców, a co dopiero wszystkich braci i sióstr. Pan Corri-gan - tak nazywał się tata Tarby'ego - prowadził sklep z artykułami żelaznymi. Luis nie wiedział nic więcej. Był jasny, wietrzny kwietniowy dzień. Baranki na niebie na zmianę rozbiegały się i zlewały ze sobą. Ptaki śmigały w powietrzu, a na trawnikach nieśmiało kiełkowały pierwsze wilgotne źdźbła. Przed domem Corri-ganów gromada małych dzieci bawiła się na trawniku, który wyglądał jak rozdeptane grzęzawisko pełne dziur i błota. Jeden chłopiec, bardzo podobny do Tarby'ego, 125 wisiał głową w dół na gałęzi suchego drzewa, któremu ktoś przybił do pnia mnóstwo czerwonych samochodowych świateł odblaskowych. Inne dzieci robiły zamki z błota, biły się po głowach łopatkami, jeździły na zepsutych trzykołowych rowerkach albo po prostu siedziały na ziemi, wrzeszcząc na całe gardło. Luis wyminął zygzakiem wywrotki i piłki na ścieżce. Przycisnął guzik dzwonka. Po chwili na progu stanęła gruba, zmęczona pani. Trzymała niemowlę, które biło ją po ramieniu butelką trzymaną za smoczek. - Tak? - rzuciła z rozdrażnieniem, czemu trudno się dziwić. - Eee... pani Corrigan? Czy nie wie pani, gdzie jest Tarby? - Tarby? Jejku, nawet nie wiem, czy jest w domu. Zobaczymy. Odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła: - Taaaaarbyyyy! Nie doczekała się odpowiedzi, choć oczywiście przy tym hałasie trudno było mieć całkowitą pewność. - Nie, chyba go nie ma. - Uśmiechnęła się miło, lecz ze zmęczeniem. - Pewnie bawi się z chłopcami. Luis podziękował i już miał odejść, gdy zawołała: - Poczekaj! Nie jesteś przypadkiem tym chłopcem Barnaveltów? Luis powiedział, że jest. - Nie opowiadaj już Tarby'emu o duchach i cmentarzach - poprosiła. - Po Halloween przez tydzień miał koszmary. To miło, że twój wujek zaprosił go na jabłecznik 126 i pączki, przenocował i w ogóle, ale te opowieści... przecież wiesz, jaki jest wrażliwy. Luis zdołał zachować powagę. - Mmm... eee... dobrze, nie będę mu już opowiadać o duchach. Do widzenia. Ruszył do furtki, potykając się na zabawkach i uskakując przed paroma pecynami błota, które poleciały w jego stronę. Miał ochotę głośno się roześmiać. A więc to taką historię opowiedział Tarby o Halloween! Proszę, proszę. I gdzież to spędził noc? Dygocząc pod schodami? Na drzewie? Cały tydzień koszmarów! Oczywiście wcale się nie bał. To tylko światło księżyca. Luis uśmiechnął się z przekąsem. Zatrzymał się i poprawił rozluźnioną sznurówkę. Co teraz? W Nowym Zebedeuszu były tylko dwa boiska do baseballa. Jedno za szkołą, drugie przy stadionie. Luis postanowił zajrzeć na to pierwsze. Tarby grał w piłkę z gromadą chłopaków. Rzucał, a chłopcy krzyczeli: „Dawaj, Tarbyyyy! Skasuj go!", albo „Przyłóż im!". A ci, którzy kibicowali stronie przeciwnej: „Łeeeee! Ślepy miotacz!" Tarby zataczał ręką kręgi, parę razy zrobił zwód - było mu wolno, ponieważ grano w softball, nie baseball - a gdy pałkarz zaczął nerwowo machać kijem, wykonał fantastyczny rzut. Pałkarz zamachnął się tak mocno, że się przewrócił. -Trzy! Schodzisz! -wrzasnął chłopiec, który był sędzią. Luis przyłożył ręce do ust i krzyknął: - Hej, Tarby! Mogę z tobą pomówić? - Nie, gruby, nie teraz. Teraz gram. 127 W oczach Luisa stanęły łzy. Tarby jeszcze nigdy nie powiedział o nim „gruby". Przynajmniej tak mu się zdawało. Opanował się i zaczekał cierpliwie, aż Tarby wyeliminuje kolejnego pałkarza. Był to już trzeci, więc drużyna Tarby'ego zeszła z boiska. Wtedy Tarby rzucił niedbale rękawicę na ziemię i powiedział: - Cześć, Luis. Co jest? - Wujek Jonatan ma straszne kłopoty. Wszyscy mamy kłopoty. Pamiętasz, co się stało, gdy poszliśmy na cmentarz? Ku jego zupełnemu zaskoczeniu Tarby chwycił go za kołnierz i przyciągnął do siebie, aż prawie dotknęli się nosami. - Słuchaj no! Jeśli ktoś się dowie, co wtedy robiłeś, powiesz, że byłeś sam. Jeśli nie, będziesz miał dwie złamane ręce, a może nawet rozbitą głowę. Luis usiłował się mu wyrwać, ale nie mógł. Czuł, że twarz mu czerwienieje. - Tarby! - krzyknął. - To jest gorsze niż tamto z Hal-loween! Tu chodzi o duchy, czarownice, diabły i... i puść mnie, ty knocie! Tarby rozluźnił chwyt. Spojrzał na niego z otwartą buzią. „Knot" był przydomkiem pewnej postaci z komiksu. Nic nie znaczył. - Jak mnie nazwałeś? - syknął. Paru chłopców zaczęło krzyczeć: „Pokaż mu!", choć właściwie nie spodziewali się prawdziwej bójki. W końcu chodziło tylko o Luisa. Luis stał jak wmurowany w ziemię, cały czerwony i przerażony. 128 - Nie... nie wiem. - Następnym razem uważaj. - Tarby zamachnął się i uderzył Luisa pięścią w ramię. Zabolało. - Chodź, Tarby! - zawołał wysoki chłopiec, niejaki Carl Holabaugh. - Nie marnuj czasu na Serdela. Ty dzisiaj prowadzisz, a jesteśmy sześć punktów do tyłu. Wracaj! Tarby poszedł na boisko, a Luis powlókł się przed siebie, rozcierając ramię. Szedł ulicą, nie zważając na łzy, które toczyły się mu po policzkach. Przeszedł przez całe miasto, minął rzędy patrzących na niego obojętnie domów. Nie mogły mu nic poradzić. Przeszedł ulicą Główną, przez chwilę przyglądał się pomnikowi wojny secesyjnej. Jednak kamienni żołnierze ze wzniesionymi bagnetami także nie mieli mu nic do powiedzenia. Przemierzył całą ulicę i spojrzał na fontannę, tryskającą kryształową wierzbą w kręgu marmurowych kolumn. W nocy fontanna była podświetlona i zmieniała kolory z czerwonego na pomarańczowy, z pomarańczowego na żółty, z żółtego na niebieski, z niebieskiego na zielony i znowu na czerwony. Ale teraz miała wodę przejrzystą jak kryształ. Luis chciałby, żeby jego myśli też takie były. Obszedł fontannę trzy lub cztery razy, przebiegł na drugą stronę ulicy i poszedł w górę ulicą Stanów Zjednoczonych, która zaczynała się w miejscu, gdzie kończyła się ulica Główna. Wreszcie dotarł do prostokątnej metalowej tablicy z przekreśloną nazwą miasta, zanurzył się w wysokie trawy i usiadł pomiędzy nimi. Przyglądał się mrówkom i słuchał szumu mijających go samochodów. Oczy miał już suche. Skończył z płaczem. 9 - Luis Barnavelt i zegar czarnoksiężnika 129 Ostatnio tak się porobiło, że sporo płakał, ale niewiele z tego wynikało. Może doradzi mu coś rozum, choć co do tego też nie miał pewności. Siedział, myślał i usiłował się na coś zdecydować. Wstał dopiero późnym popołudniem. Omal się nie przewrócił, ponieważ zdrętwiała mu lewa noga. Poskakał trochę po chwastach, by krew zaczęła krążyć, jak należy, po czym pomaszerował do domu. Podjął decyzję. W głowie rozbrzmiewał mu stary kościelny hymn, którego słowa brzmiały, jak następuje: Bo dla czfowieka i dla narodu nadchodzi zawsze chwila ta, by w walce prawdy z kłamstwem stanął po stronie dobra albo zła. Wyobraził sobie, że dowodzi szarżą kawalerii. Gdyby miał laskę wujka, mógłby nią wymachiwać jak mieczem. Czasem stawał, wstrząsany zimnym dreszczem. Czuł się zarazem dzielny i bardzo przerażony. Trudno to opisać. Tej nocy, długo po tym, jak wszyscy poszli spać, wykradł się z łóżka i na paluszkach zszedł po schodach. W domu było cicho, bardzo cicho, ponieważ tej nocy wujek zatrzymał wszystkie zegary - z wyjątkiem tego najważniejszego, którego nie mógł zatrzymać. W przedpokoju lustro w wieszaku na płaszcze gadało do siebie pomiędzy cichymi trzaskami. Od czasu do czasu jego brzegi lekko rozbłyskiwały. Może usiłowało ostrzec Lui-sa. Jeśli tak, to mu się nie udało. Luis podjął decyzję. To on zaczął tę okropną awanturę i on musi ją zakończyć. 130 Oparł dłoń na chłodnym brzegu stojaka na parasole. Zaczął szukać pomiędzy laskami, robiąc przy tym sporo hałasu. Jest. Dotknął czarnego drewna magicznej różdżki i... co to? Cofnął palce. Magiczna różdżka była ciepła jak ludzka ręka. Pulsowała życiem! Luis stał nieruchomo i wpatrywał się w nią. Jej kula rozjarzyła się słabym światłem. W szarym blasku wirował śnieg, a pomiędzy płatkami majaczył niewyraźny, lecz prawdziwy, dziwny miniaturowy zamek. Magiczne światło oświetlało go bladym drżącym krążkiem. Czy będzie potrafił jej użyć - tej potężnej broni? Teraz do niego dotarło, że wujek Jonatan był bardzo skromny, gdy nazwał się salonowym magikiem. Zacisnął zęby i sięgnął po różdżkę dłonią, w której nadal czuł mrowienie po szoku. Mocno chwycił laskę. Pociągnął ją ku sobie. Kula zasyczała i zmieniła kolor z szarego na różowy, a potem znów na szary. Luis otworzył drzwi wejściowe. Wilgotny świeży wietrzyk wpadł do domu i cicho stuknął drzwiami o ścianę. Liście kasztana zatrzepotały i westchnęły, białe płatki posypały się na ziemię. Luis spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy. Żywopłot był bardzo rozrośnięty, lecz i tak nie zasłaniał świateł w oknach Hanchettów. Luis ruszył przed siebie, mrucząc pod nosem słowa modlitwy. W połowie ulicy omal nie uciekł, ale coś kazało mu iść dalej. Po drugiej stronie zrobiło się jakoś łatwiej. Tak, jakby zbiegał w dół po zboczu wzgórza, a wiatr dął mu w plecy. Żywopłot rozstąpił się i ukazał ceglaną ścieżkę, prowadzącą aż do frontowego ganku. Luis przeszedł pod zwisającymi gałęziami. Stanął u stóp schodów. 131 Dom Hanchettów miał staromodne podwójne drzwi z czarnego drewna, z dwoma taflami mrożonego szkła. Te tafle zawsze kojarzyły się Luisowi z tablicami z dziesięciorgiem przykazań. „Nie będziesz wchodził tu nadaremno", pomyślał. Jedno skrzydło było uchylone. Czy ktoś na niego czekał? Serce biło mu mocno, lecz ruszył dalej. Zatrzymał się tuż za progiem, pod lampą w przedpokoju. Korytarz był pusty. Całkowicie pusty. Nie było w nim ani pół mebla, żadnych krzeseł, stolików czy kufrów. Ani jednej parasolki. Na wyblakłej różowej tapecie widniały ciemniejsze prostokąty. Miały kolor nowej tapety. Był to ślad po obrazach Hanchettów, które odjechały razem z nimi. Pani 0'Meagher nie powiesiła własnych. Luis przekradł się do drzwi zwieńczonych łukiem, za którymi znajdował się salon. Nikogo tam nie zastał. Zauważył trochę mebli, ale niedużo. Kilka rozchybotanych krzesełek z krzywymi nogami i nieprzyjazną kanapę. Obok stał niski stolik z dwiema popielniczkami wielkości znaczka pocztowego. Jeden cios najmniejszej fajki wujka Jonatana rozbiłby je w pył. Luis przeszedł wzdłuż krzeseł, dotykając lakierowanych oparć i gładkich siedzeń. Prawie się spodziewał, że pod jego dotykiem pękną jak mydlane bańki. Ale nie, były prawdziwe. Podłoga miała taki połysk, że mógł się w niej przejrzeć. Na jednej ścianie znajdował się ceglany kominek. Cały różowy, nawet w środku. Nie był pobrudzony sadzą. Najwyraźniej stara wiedźma nie lubiła ognia. Na lśniących mosiężnych podpórkach leżały dwa brzozowe polana. 132 Na gzymsie kominka Luis dostrzegł coś zaskakującego: wiatraczek z metalowych aniołków. W środku stawia się świeczkę, a pod wpływem ciepła aniołki zaczynają wirować. Tutejsze aniołki dęły w trąby. Luis dotknął kółka. Skrzyyyyp! Obróciło się koślawo. Skrzypnięcie przeraziło go tak bardzo, że odwrócił się błyskawicznie, wznosząc różdżkę jak miecz. Ale nikt się nie zjawił. Zajrzał do kuchni. Na ścianie parę ozdobnych talerzy i elektryczny zegar. Czerwony stół z laminatu i metalowe krzesło z wiśniowym obiciem. W kącie lodówka. Otworzył ją i znalazł jedną butelkę coli. Ale czy naprawdę była to cola? Obrócił butelkę w dłoni. Była chropowata. Obrośnięta czymś szorstkim. Jakby długo leżała w ziemi. A płyn w środku... był jaśniejszy od coli. Brązowoczer-wony. Luis odstawił butelkę na miejsce i zamknął lodówkę. W całym domu rozległ się szmer - to krew szumiała mu w uszach. Drżącą, spoconą ręką chwycił magiczną laskę i ruszył w obchód pozostałych pomieszczeń. Sprawdził cały parter, ale nic nie znalazł - jedynie kolejne opustoszałe pokoje. W jednym tylko krzesło, w drugim sam stół. Jeśli trafiały się jakieś lampy, to ich wtyczki leżały na podłodze, a pod sufitami dyndały gołe żarówki. Luis dotarł do stóp jasno oświetlonych schodów. Zatrzymał się, stuknął laską o podłogę i krzyknął: - Przybyłem, by cię pokonać, pani Izard! Pokaż się! Boisz się mnie? I dobrze! Wiem, kim jesteś i co zamierzasz. Wyzywam cię na pojedynek odwiecznym prawem magii! Spodziewał się, że jego głos zabrzmi dostojnie i majestatycznie, że będzie się niósł niczym dźwięk srebrnej 133 trąby. Tymczasem kiepsko to wypadło. Głos, cichutki i bezbarwny, szybko zamarł w upiornej ciszy domu. Luis poczuł się głupio. Zaczerwienił się jak burak. I zaczął się martwić. Nie znał się ani trochę na „odwiecznych prawach magii". Przyszedł tu z laską wujka w nadziei, że to ona załatwi wszystko za niego. Teraz nie był już tego pewien. A jeśli różdżka słucha tylko swojego pana? Albo moc pani Izard jest silniejsza od mocy wujka? Spojrzał na świetlistą kulę, podniósł oczy na schody. Miał straszną ochotę zawrócić i pędem uciec do domu. Ale przecież musiał uratować panią Zimmermann, wujka Jonatana i świat oraz naprawić to, co zepsuł. W domu było bardzo cicho. Luis odetchnął głęboko i ruszył w górę po schodach. W połowie drogi, na szerokim podeście, zatrzymał się, by spojrzeć na obraz. Była to pierwsza fotografia, jaką zobaczył w tym domu. W masywnym czarnym owalu znajdowało się zdjęcie niesympatycznego starszego pana. Siedział lub stał - nie było widać wyraźnie - na tle ściany z tapetą w skomplikowany wzór. Luis przyglądał się mu przez długi czas. Zapamiętał wszystkie szczegóły: parę kosmyków, zaczesanych na niemal zupełnie łysą głowę, głęboko zapadnięte oczy, które wydawały się przewiercać go spojrzeniem, haczykowaty nos. Starszy pan miał staroświecki sztywny kołnierzyk z ostrymi końcami. Lewą dłoń trzymał na gałce laski. Na lasce widniał jakiś napis, ale niewyraźny. Luis stał i zastanawiał się, kim mógł być ten niemiły pan. Czy to...? Zdjął fotografię i zajrzał na jej drugą stronę. 134 Brak podpisu. Odwrócił ją i znowu spojrzał. Coś wydawało mu się znajome. Oczywiście! Tapeta! Taka sama była w jego domu, w korytarzu na pierwszym piętrze. Rzymska cyfra II, połączona fantazyjnymi zawijasami. Teraz już wiedział, że patrzy na zdjęcie Isaaca Izarda. A zatem to wszystko prawda. Ta kobieta była jego żoną i powstała ze zmarłych, żeby... żeby co? Serce zabiło mu mocniej. Bał się jak nigdy w życiu. Nie chciał już walczyć z panią Izard. Pragnął tylko wydostać się stąd. Rzucił gorączkowe spojrzenie w górę schodów, prowadzących do mrocznej sypialni. Nikt nie nadchodził. Chciał zbiec w dół, lecz drogę zastąpiła mu pani Izard. Patrzyła na niego i się uśmiechała. Trzymała laskę z rękojeścią z kości słoniowej. - No, no, młody człowieku, cóż to? Myślisz, że możesz się włamywać w nocy do cudzych domów? Czego chcesz? Luis przestraszył się, że zaraz zemdleje, ale udało mu się utrzymać równowagę. Poczuł natomiast, że cały lodowacieje. Podniósł laskę. - Nie wiem, co chce pani nam zrobić - powiedział -ale na to nie pozwolę. Magia mojego wujka jest silniejsza niż pani! Starsza pani parsknęła chrapliwym, złym śmiechem. - Mówisz o tej zabawce? Pewnie ją kupił na jarmarku. Nie bądź głupi, chłopcze. Poprzednio laska świeciła stałym szarym blaskiem. Gdy pani Izard się odezwała, kula zaczęła przygasać. Luis zerknął na nią i ujrzał coś bardzo podobnego do wypalonej żarówki. 135 - A teraz - dodała pani Izard, robiąc krok w jego stronę - a teraz, mój miły młody przyjacielu, przekonasz się, co spotyka tych, którzy niepokoją starsze panie. Wyrwała mu laskę ze zdrętwiałej dłoni i rzuciła w dół schodów. Pochyliła się nad nim; światło odbijające się w jej okularach raziło go w oczy. Była zła i mówiła coraz szybciej. - Wiesz, jak to jest, gdy cię pochowają głęboko pod ziemią, pomiędzy kamieniami, gdzie nikt cię nie słyszy ani nie widzi, a za jedyne towarzystwo masz zmarłego? Wiesz? - Dość tego, pani Izard. Niech się pani zmierzy z kimś dorosłym! U stóp schodów stała pani Zimmermann. Jej twarz oświetlał blask niewidzialnych reflektorów, na ramionach miała długą do ziemi fioletową pelerynę. W jej fałdach nie gromadziły się cienie, lecz płonął intensywny pomarańczowy ogień. Pani Zimmermann trzymała wysoką czarną laskę z przejrzystą szklaną kulą. W kuli płonęła śliwkowa gwiazda. Jej blask narastał, gdy pani Zimmermann mówiła, i przygasał, gdy milczała. Pani Izard odwróciła się do niej. - Więc to ty! - syknęła. - Moja moc nie osiągnęła jeszcze pełni, ale i tak mam dość siły, żeby się z tobą rozprawić. Aroint ye\ Wskazała laską na panią Zimmermann. Nic się nie zmieniło. Pani Izard przestała się uśmiechać i opuściła laskę. Teraz nadeszła kolej na panią Zimmermann. Stuknęła laską o podłogę i całe schody rozbłysły w blasku 137 oślepiającego ultrafioletu. Pani Izard wydała okropny chrapliwy wrzask, zupełnie nieludzki, wyminęła Luisa i uciekła na piętro. Pani Zimmermann ruszyła za nią. - Biegnij do domu, Luis! - rzuciła w biegu. -Jesteś bardzo dzielny, ale nie podołasz temu stworzeniu. Uciekaj, szybko! Luis pogalopował w dół, skacząc po dwa schodki naraz. Bał się jak nie wiadomo co, ale był też bardzo szczęśliwy. Słyszał dziwne wybuchy i przeraźliwe wrzaski. Popędził pustą ceglaną ścieżką; gałęzie łapały go za ubranie, jakby go chciały zatrzymać. Jedna wręcz owinęła się wokół jego lewej nogi i zaczęła go ciągnąć. Luis wyrwał się, nieprzytomny z przerażenia. Szarpnął furtkę i pac! Wpadł na coś twardego, a jednocześnie miękkiego. Wujek. Tu już nie wytrzymał. Wybuchnął histerycznym płaczem, wtulając twarz w niebieską domową koszulę Jonatana. Wujek objął go i mocno przytulił. Luis tego nie widział, ale Jonatan patrzył ponad jego głową na dom Hanchettów - patrzył i uśmiechał się ponuro. W jednym oknie na piętrze zabłysło fioletowe światło. W oknie obok pojawiła się zimna, niebieskobiała iskierka, jakby ktoś zapalił dziwną zapałkę. Niebieskie światło rosło, aż wypełniło całe okno. Rozprzestrzeniło się na sąsiednie i pochłonęło fioletowe światło. Raptem rozległ się ogłuszający huk, jakby wybuchła bardzo duża petarda. Huk był tak głośny, że aż zadzwoniło w uszach. Oba okna na piętrze zapłonęły fioletem. Komin zadrżał i rozsypał się w gruz. Po dachu zsunęły się pokruszone cegły. Przerośnięty żywopłot giął się i szarpał, jakby na 138 dworze szalał huragan. Parę szklanych rombów wypadło z okien i rozbiło się z brzękiem na chodniku. Potem w domu zapadła cisza i ciemności. Luis przestał płakać. Odwrócił się, żeby popatrzeć. Minęła długa chwila. Potem drzwi wejściowe zaskrzypiały i stanęła w nich pani Zimmermann. Spokojnie zeszła po schodkach na ceglaną ścieżkę i wyszła na ulicę, nucąc pod nosem. Pomarańczowe płomyki w fałdach jej szaty zgasły, podobnie jak magiczne reflektory. Niosła starą parasolkę z kryształową gałką. W gałce płonęło maleńkie ziarenko fioletu. W drugiej ręce pani Zimmermann trzymała laskę Jonatana; jej kula nadal była zgaszona. - Cześć, Florencjo! - odezwał się Jonatan, jakby spotkał ją na ulicy w niedzielne popołudnie. - Jak poszło? - W porządku - odparła, wręczając mu laskę. - Masz swoją magiczną różdżkę. Przeżyła niezły wstrząs, ale chyba dojdzie do siebie. Co do pani Izard, po prostu nie wiem. Może ją unicestwiłam, a może tylko na chwilę wyłączyłam z gry. Tak czy inaczej, wykorzystajmy czas, który zyskaliśmy, i odnajdźmy ten zegar! Rozdział 10 W domu czekała ich niemiła niespodzianka. Tykanie stało się bardzo głośne, o wiele głośniejsze niż dotąd. Tak, jakby stali wewnątrz wielkiego zegara. Jonatan pobladł. - Aha! To o czymś świadczy. Pani Izard chyba jednak żyje. Pani Zimmermann zaczęła krążyć po pokoju. Pocierała brodę fioletowym oczkiem pierścienia. - Może żyje, może nie. Usunęliśmy ją z drogi, ale nie mamy gwarancji, że bomba nie wybuchnie nam prosto w twarz. Przyjmijmy jednak najgorszą wersję wypadków. Przyjmijmy, że pani Izard nadal jest w grze. No tak... - Odetchnęła głęboko. - Według mnie stara wiedźma czeka od wczoraj na odpowiednią chwilę, by użyć tego paskudnego klucza. Odpowiednie działanie w odpowiednim czasie, by osiągnąć odpowiedni efekt. To 140 całkiem w jej stylu. I jej męża. Ich magia opiera się na logice. Przechodzi od A do B i C w schludny i zdyscyplinowany sposób. Tak zdyscyplinowany i logiczny jak ruch wskazówek zegara. - Zatem nie ma sensu, żebyśmy i my rozumowali logicznie, nie sądzisz? - spytał Jonatan. Uśmiechał się w bardzo dziwny sposób i szczękał spinaczami przy zegarku. Był to nieomylny symptom zamyślenia. -Jak to? - spytali jednocześnie Luis i pani Zimmermann. - Tak to, że nie jesteśmy w tym dobrzy. To nie nasza specjalność. Naszą są dzikie fikołki, niewytłumaczalne zjawiska i mgliste myślenie. Skoki konia, a nie dreptanie pionków. Dlatego, jeśli chcemy wygrać, musimy grać na nasz sposób. Pani Zimmermann założyła ręce na piersi i nabur-muszyła się. - Aha. Bardzo rozsądnie. Jeśli grasz w szachy, staraj się znokautować przeciwnika. Jeśli grasz w tenisa, strzelaj do bramki. Bardzo mądrze. Jonatan nie dał się zniechęcić. - Czemu nie? Według mnie wszystko jest całkiem zrozumiałe. Luis, chciałbym, żebyś to ty się tym zajął. Weź papier, ołówek i wymyśl najgłupsze instrukcje, jakie ci przyjdą do głowy. Luis nie zrozumiał. -Jakie instrukcje? - Do odprawienia ceremonii. Rytuału. Magicznego pokazu, który wywabi zegar z jego kryjówki. Wymyśl najdurniejsze na świecie. 141 Luis ucieszył się i ożywił. - Dobrze! Jeśli tylko chcesz, to już! Podbiegł do sekretarzyka, znalazł żółty ołówek cedrowy i zwykły notes. Potem wbiegł do gabinetu i zatrzasnął za sobą drzwi. Wujek i pani Zimmermann krążyli nerwowo w pobliżu, a ogłuszające tykanie brzmiało nadal. Po piętnastu minutach Luis podał Jonatanowi kartkę w niebieskie linie. Była zapisana po obu stronach. Wujek przeczytał pierwsze zdanie i parsknął głośnym śmiechem. Szybko przebiegł wzrokiem resztę, przez cały czas chichocząc. Pani Zimmermann usiłowała czytać przez ramię, ale po chwili straciła cierpliwość i wyrwała mu kartkę. Roześmiała się nawet jeszcze głośniej niż wujek. Parskała, prychała i chichotała. Na koniec oddała notatki Jonatanowi. - Dobrze - powiedziała. - Niech będzie. Najpierw postawimy świece we wszystkich oknach. Prawdziwe świece. -Taaa - mruknął wujek, marszcząc nos. - Widzę, że Luis ma zły gust i nie docenia świec woskowych. A co tam... bierzmy się do roboty. W sekretarzyku jest parę pudełek ogarków. Jonatan wziął parter, pani Zimmermann pierwsze piętro, a Luis drugie, jak również wszystkie witraże. Wkrótce cały dom był oświetlony jak na Gwiazdkę, choć był już kwiecień. Luis zatrzymał się przed drzwiami pokoju, w którym stała fisharmonia Isaaca Izarda. Spojrzał na pudełko po butach, jeszcze przed chwilą pełne ogarków. Teraz został już tylko jeden. Czy ma go tam postawić? Nie, znał lepsze miejsce. Z grubą czerwoną świeczką w dłoni wspiął się zakurzonymi spiralnymi schodami do pokoju w wieżyczce. Otworzył wąskie drzwi. Wewnątrz panowały zupełne ciemności, tylko promienie księżyca kładły się na podłodze. Luis podszedł do okna. Ukląkł i wcisnął się w głęboką wnękę. Z owalnego okna miał doskonały widok na dom Han-chettów. A raczej miałby, gdyby go mógł dojrzeć. Całe wzgórze pławiło się w srebrzystym świetle księżyca, lecz dom Hanchettów leżał w głębokim cieniu. Widać było tylko czarny czubek jego dachu. Luis otworzył szeroko oczy. Potem, nagle, usłyszał tykanie, ciche, lecz wyraźne nawet w tym odległym pokoju na wieży. Pokręcił głową, wyjął zapałki i pospiesznie zapalił świecę. Wracając na dół, zauważył, że jego druga instrukcja została wypełniona. Pani Zimmermann grała Wlazł kotek na płotek na fisharmonii w głównyrh salonie. Gdy wstała i wróciła do jadalni, fisharmonia nie przestała grać, ponieważ była mechaniczna, a pani Zimmermann nastawiła ją na „nieskończone powtarzanie". Niemądra monotonna muzyka niemal zagłuszyła miarowe tykanie - niemal, ale niezupełnie. Jonatan wrócił w podskokach z sypialni na tyłach domu. Był cały czerwony i zdyszany. - Dobrze - zipnął. - Co dalej? Pani Zimmermann wzięła kartkę i odczytała z powagą: - Mamy grać w Bąka, Pora i Franka, dopóki nie pojawi się GłuptAs. Choć wydaje się to dziwne, Jonatan wiedział, co to jest Bąk, Por i Franek. Luis nazywał tak pokera. Wszyscy troje 142 143 często w niego grywali, a Luis ochrzcił tak grę od napisu, który, jak mu się kiedyś wydawało, zobaczył na lśniącej mosiężnej jednofrankowej monecie. Gdy się kogoś sprawdza, należy bardzo głośno zawołać: „Bąk, Por i Franek!". Ale Jonatan nie mógł odgadnąć innej rzeczy. Odwrócił się do Luisa z bardzo zdziwioną miną. - A co to jest, jeśli wolno wiedzieć, GłuptAs? - Nie wiem. Tak mi się pomyślało. Dowiemy się, jak go znajdziemy. A więc na stole zjawiło się czerwone pudełko z monetami. I niebiesko-złote karty. Jonatan zapalił fajkę i rozpiął kamizelkę, której poły trzymały się razem tylko dzięki łańcuszkowi ze spinaczy do papieru. Wyjął z szafy zakurzony kapelusz z zadartym rondem i włożył go na czubek głowy, a potem jeszcze zsunął do tyłu. Tak wygląda, wyjaśnił, przepisowy strój do pokera. Potasował karty i rozdał. Na stół posypały się z brzękiem szekle, guldeny, dukaty, floreny, drachmy i didrach-my. Początkowo wszystko wyglądało zwyczajnie. Pary ósemek, nuda, króle i dziesiątki. Potem zaczęły się pokazywać szeregi takich samych figur i karty z symbolami pierwiastków chemicznych i znakami zapytania. Nie było to dzieło Jonatana ani pani Zimmermann. Dziwne karty pojawiały się same z siebie. Oni sobie grali, ogromny zegar tykał głośno, fisharmonia grała Wlazł kotek, a świece rzucały cienie w kształcie owoców lub kwiatów na osrebrzoną światłem księżyca trawę na dworze. Minęło pół godziny, gdy Luis podniósł kartę i zrozumiał, że patrzy na GłuptAsa. A więc to on! Zamiast pików lub kierów na karcie widniały kolby kukurydzy 144 i strąki zielonej papryki. Na środku znajdował się dość przygłupi facet w płaskim czarnym nakryciu głowy, jakie noszą od wielkiego święta profesorowie na uniwersytecie. Na czubku tej akademickiej czapki miał stożek lodów, które kosztował, oblizując palec wskazujący. Luis pokazał wszystkim kartę. - Ależ to on! - zawołał Jonatan. - GłuptAs! Poznałbym go wszędzie. No, a co teraz? - Teraz musisz go sobie przykleić do czoła gumą do żucia. Proszę. - Luis wyjął z buzi gumę i podał ją wujkowi. - Wielkie dzięki - mruknął Jonatan. Przyklepał kartę do czoła. - A dalej? - Musisz się wystroić i wrócić tu z kulą do wróżenia. Tak jest w instrukcji. - Hm. Tak. Hej ho i tak dalej. No to na razie. Jonatan poszedł na górę. Został tam dość długo, tak długo, że fisharmonia z czystych nudów zaczęła grać hymn państwowy. Pani Zimmermann bębniła palcami po stole, a Luis zachowywał się jak zawsze, gdy się denerwował, czekając na kogoś: uderzał dłońmi w boki krzesła, kołysał się do przodu i tyłu i wiercił prawą nogą. - No, jestem! Pani Zimmermann i Luis podnieśli głowy. U szczytu schodów stał Jonatan. Na ramionach miał pelerynę z kołdry, a na głowie kwiecisty pokrowiec na toster, dzieło pani Zimmermann. Na czole nadal obnosił GłuptAsa, a w ręce trzymał mały czarny i okrągły przedmiot. Gdy zaczął schodzić po schodach, fisharmonia zagrała królewską fanfarę, ale zaraz potem się znudziła i przerzuciła się na radiowe reklamy: !0 - Luis Barrjavelt i zegar czarnoksiężnika 145 Napoje Frutti owocowe, pachnące, smaczne, bardzo zdrowe. Smakują każdemu na zdrowie i jemu! Stacje benzynowe Clarka Super Sto, są wspaniałe, ho ho ho! Najpopularniejsze, niezależne, konkurencyjne na rynku stacje benzynowe są na całym środkowym Zachodzie i są fajoweeee! Superbąbelek, Bą-Bą-Bąbelek, bąbelków wiele, bo Superbąbelek pieni się, pieni, pie-pie-pie-pieni, Superbąbelek twe pranie odmieni. Przy takim oto akompaniamencie Jonatan zbliżył się do stołu w jadalni i położył na nim czarną kulkę. Była to kulka do wróżenia, jaką można kupić w sklepach z zabawkami. W środku miała jakiś płyn i okienko, do którego, gdy się nią potrząsnęło, podpływały upiornie białe kartki. Były tylko trzy: TAK, NIE i MOŻE. -1 co teraz? - spytał Jonatan. - Spytaj ją - odparł Luis. -O co? - O obwód księżyca, ty brodaty głąbie! - wrzasnęła pani Zimmermann. - Gdzie zgubiłam kapelusz po światowych targach w Chicago! Zastanów się przez chwilę. Co byś chciał wiedzieć? - Gdzie jest zegar? - spytał Jonatan słabo. 146 Z salonu dobiegł wybuch mechanicznych oklasków. Fisharmonia jak zwykle się mądrzyła. Jonatan pokazał jej język przez ramię. Potem stanął przed stołem, na którym leżała kulka. Podniósł ją z szacunkiem, zbliżył do ust jak mikrofon i powtórzył: - Gdzie jest zegar? Okienko pozostało puste. Jonatan potrząsnął kulką, aż płyn w środku się spienił. - Gdzie jest zegar?! - krzyknął, po czym zadał to pytanie po grecku, łacinie, francusku, niemiecku oraz staroegipsku. I nie doczekał się odpowiedzi. - Po francusku mówisz wyjątkowo paskudnie - odezwała się pani Zimmermann, wyjmując mu kulkę z ręki. -Daj, ja spróbuję. Schowała kulkę pod połę peleryny, jakby osłaniała ją od deszczu, i zatrajkotała do niej po bengalsku, fiń-sku, baskijsku, starogórnonorwesku i w języku gyyz. Wypowiedziała wszystkie zaklęcia otwierające tajemnice szklanych kul, używane przez Regiomontanusa, Alber-tusa Magnusa oraz hrabiego Cagliostro. I ciągle nic. - Mogę spróbować? - spytał Luis nieśmiałym, cichym głosem. Pani Zimmermann spojrzała na niego. Pot lał się jej strugami ze wszystkich zmarszczek, oczy miały błędny wyraz. - Co powiedziałeś? - Że... może mógłbym spróbować. Wiem, że nie jestem czarodziejem ani nic w tym rodzaju, ale to moja kulka. Kupiłem ją w Chicago i... - Oczywiście! - krzyknęła pani Zimmermann i uderzyła pięścią w stół. - Oczywiście! Co z nas za głupcy! 147 C/l W 7> O *-*• f~f r*i i 1S & ff I S A n cl_ as ŁJ. 3 si^ i1 II o - Nie wygląda na kryjówkę - odezwał się Jonatan, szukając ukrytych dźwigni lub przycisków. - Ale gdyby wyglądała, nie byłaby kryjówką, prawda? Hmmm... nie... nic. Chyba będziemy musieli złapać za kilof. Cofnijcie się. Luis i pani Zimmermann odsunęli się na bezpieczną odległość, a Jonatan zamachnął się kilofem. Tykanie zegara przyspieszyło i zmieniło się w oszalałe staccato; uderzenia kilofa brzmiały jak ciężkie kroki. Przy każdym ciosie na wszystkie strony pryskały białe kawałki tynku. Ale wszystko poszło łatwiej, niż można się było spodziewać. Już po pierwszym uderzeniu ściana zaczęła się trząść i kruszyć, a wkrótce rozsypała się w gruz, ponieważ nie była to prawdziwa ściana, tylko gipsowa atrapa. Za nią kryły się stare drewniane drzwi z gałką z czarnej porcelany. Gałka była otoczona blachą, lecz nigdzie nie było widać dziurki od klucza. Jonatan oparł kilof o ścianę i cofnął się o krok. - Nie guzdraj się! - rzuciła nerwowo pani Zimmermann. - Otwieraj te drzwi! Mam przeczucie, że katastrofa jest o krok! Jonatan stał i pocierał brodę. Pani Zimmermann chwyciła go za ramię i potrząsnęła. - Spiesz się, Jonatanie! Na co czekasz, jak rany? - Przypominam sobie otwierające zaklęcia. Znasz jakieś? - A może pociągnąć? - podsunął Luis. - Może nie są zamknięte na klucz. Wujek miał już powiedzieć, że nigdy w życiu nie słyszał nic równie głupiego, ale nie zdążył. Drzwi otworzyły się same. Jonatan, pani Zimmermann i Luis szeroko otworzyli oczy. Za drzwiami znajdował się długi korytarz - całkiem podobny do korytarza w kopalni, pełen drewnianych prostokątnych podpór, ciągnących się daleko w mrok. Na końcu tunelu poruszało się coś szarego. Chyba się zbliżało. - Patrzcie! - zawołał Luis. Nie wskazywał na szary kształt, lecz na coś stojącego na podłodze tunelu, dokładnie u ich stóp. Zegar. Zwykły, stary zegar. Za szybką w drzwiach widać było szaleńcze migotanie wahadła. Tykanie zmieniło się w ogłuszający warkot. - Jak to miło, że mnie wyręczyliście - odezwał się ktoś za ich plecami. Jonatan i pani Zimmermann odwrócili się i skamienieli. Naprawdę skamienieli. Nie mogli poruszać rękami, nogami ani głowami. Nie mogli nawet poruszyć uchem. Byli zupełnie sparaliżowani, choć wszystko widzieli i słyszeli. Za nimi stała pani Izard. Albo pani 0'Meagher, czy jak tam wolicie ją nazwać. Miała na sobie opończę z czarnego aksamitu, spiętą pod szyją broszą z kości słoniowej. Na broszy widniała grecka omega. W prawej ręce pani Izard trzymała brzydki czarny kostur, a w lewej miała coś, co wyglądało jak ucięta ręka ze świecą wyrastającą z jej grzbietu. Dłoń promieniowała koncentrycznymi kręgami żółtego światła. Okulary pani Izard lśniły jak dwa krążki szarego metalu. - Mam nadzieję, żeście się nie zmęczyli, kochani -powiedziała złym, szyderczym głosem. - Mam taką nadzieję. Ale jeśli się zmęczyliście, to nie bez powodu. Bez was bym sobie nie poradziła. Zupełnie. Bo widzicie, odkąd 150 151 zostałam uwolniona, mogę przenikać przez ściany i drzwi, ale te moje biedne ręce nie potrafią utrzymać narzędzi. Musiałam poprosić pana Trzonka, żeby to znalazł. Puściła różdżkę, która stanęła o własnych siłach, i sięgnęła głęboko w fałdy swojej opończy. Wyjęła miedziany klucz pokryty zielonkawym nalotem. Uniosła go i obróciła. - Ładny, prawda? Powiedziałam mu, gdzie ma szukać, ale to on musiał się napracować. Bardzo dobrze wykonywał moje rozkazy. Dzięki niemu dom wyglądał na zamieszkany. Ale - niestety, niestety.' - z nim już skończone. Zachowaliście się dokładnie tak, jak przewidywałam. Naprawdę ci się zdawało, że mnie pokonasz, ty głupia starowino? Tylko przyspieszyłaś nadejście Sądnego Dnia! A ten dzień za chwilę nadejdzie. Mój Pan i Władca przybędzie na spotkanie z nami. Zaś gdy się pojawi, świat się zmieni. Będzie to zupełnie inny świat, zapewniam was. Niech pomyślę... wy dwoje zmienicie się w pierwszym rzędzie. - Wskazała na wujka Jonatana i panią Zim-mermann. - Tak, tak właśnie się stanie. Wy dwoje najpierw, żeby mały to zobaczył. Chcesz to zobaczyć, prawda, Luisie? Luis stał odwrócony plecami do pani Izard. Był nieruchomy jak manekin na wystawie. - Odwróć się, chłopcze - powiedziała pani Izard z tą szyderczą słodyczą, która od początku brzmiała w jej głosie. - Nie chcesz pocałować ciotuni Izardowej? Luis nawet nie drgnął. - No już, Luis, rozkazuję ci. Nie bądź głupi, bo tylko sobie zaszkodzisz. Odwróć się, powiadam! 153 Luis napiął mięśnie i raptem rzucił się biegiem w głąb tunelu. Chwycił zegar, który właśnie zaczął wydawać głośne chroboty, takie jak przed wybiciem godziny. - Stój! - wrzasnęła pani Izard. - Stój, ty paskudny tłusty prosiaku! Bo cię zmienię w coś takiego, że własna matka... Nie waż się! Nie... Luis rzucił zegar na podłogę. Rozległ się głośny jęk rozwijających się sprężyn, szczęk toczących się po ziemi kółek zębatych i brzęk tłuczonego szkła. Chłopiec sięgnął w głąb zgruchotanego mechanizmu i wyrwał z niego wahadło, które ciągle poruszało się gorączkowo. W tej samej chwili postać, która właśnie pojawiła się o parę metrów od niego - postać starszego pana w przegniłym czarnym garniturze - zniknęła. Korytarzem wstrząsnął okropny wrzask, zupełnie nieludzki, jakby włączono na cały regulator policyjną syrenę. Powietrze zadrżało i poczerwieniało. Luis zakrył uszy, ale dźwięk rozlegał się w środku jego głowy i w szpiku kości. A potem ucichł. Luis spojrzał za siebie. Jonatan uśmiechał się i usiłował ukryć łzy. Pani Zimmermann uśmiechała się jeszcze szerzej. A za nimi, na podłodze piwnicy, pod kołyszącą się nagą żarówką, leżała kupka zmiętych czarnych ubrań. Spomiędzy nich wyglądała pożółkła czaszka z głupio zwisającą szczęką. Do szczelin w gładkiej kości przywarło parę kosmyków siwych włosów, a puste oczodoły kryły się za przekrzywionymi okularami bez oprawek. Ich szkła były pęknięte. Rozdział 11 Trzy dni po unicestwieniu pani Izard i jej zaczarowanego zegara Jonatan, pani Zimmermann i Luis usiedli wokół ogniska przed domem na ulicy Wysokiej. Noc była zimna, a gwiazdy miały lodowaty odcień, ale ogień płonął ciepłym pomarańczowym blaskiem. Pani Zimmermann postawiła obok siebie gliniany kubek z kakao. Zbliżyła go do ognia, żeby nie wystygł. Jonatan i Luis spoglądali w ogień i też popijali kakao. Było bardzo smaczne. Wujek trzymał na kolanach stertę zakurzonych zapisków Isaaca Izarda. Co jakiś czas brał jedną kartkę i wrzucał ją do ognia. Luis przyglądał się, jak ogień liże brzegi papieru, zwija je i zmienia cały arkusz w żarzącą się, puszystą kulkę popiołu. Po chwili odezwał się: -Wujku... 155 ¦ -Tak? - Czy pani Izard naprawdę chciała spowodować koniec świata? - O ile mi wiadomo, to tak - powiedział wujek Jonatan. -1 pewnie by się jej udało, gdybyś się nie zajął jej zegarem. Ale powiedz mi jedno: dlaczego nie odwróciłeś się razem z nami? Luis uśmiechnął się szeroko. - Patrzyłem na szklane drzwiczki zegara i zobaczyłem odbicie tego, co trzymała pani Izard. Wiedziałem, że to Ręka Chwały. John L. Stoddard wie o niej wszystko. - Bardzo się z tego cieszę - mruknęła pani Zimmer-mann. - Wystarczyłoby jedno spojrzenie i zdrętwiałbyś tak samojak my. Ale i tak trzeba było dużo odwagi, żeby pobiec i zniszczyć zegar. Przecież nie wiedziałeś, co się z tobą stanie, kiedy to zrobisz. Luis siedział cicho. Zawsze myślał, że odwaga ma coś wspólnego ze skokami na rowerze przez ognisko i zwisaniem z drzewa do góry nogami. Pani Zimmermann wzięła talerz z czekoladowymi ciasteczkami i puściła go w obieg. Jonatan wziął dwa, Luis trochę więcej. Wszyscy chrupali ciasteczka i popijali kakao. Jonatan wrzucał kartki do ognia. Luis odwrócił się i spojrzał na mroczny dom po przeciwnej stronie ulicy. - Myślicie, że pani Izard mogłaby... wrócić? - spytał z drżeniem w głosie. - Nie - odparł Jonatan i zdecydowanie pokręcił głową. - Nie. Według mnie, rozbijając zegar, zniszczyłeś całą jej moc. Ale na wszelki wypadek złożyłem w grobowcu 156 to, co z niej zostało, i zamknąłem drzwi na piękny, lśniący, nowy zamek. Zamek, nad którym wypowiedziano parę zaklęć. To powinno ją powstrzymać na jakiś czas. - A Hanchettowie? Czy wrócą do domu? Jonatan milczał przez całą minutę. Pobrzękiwał spinaczami łańcuszka przy zegarku. - Chyba wrócą - powiedział w końcu. - Ale najpierw trzeba będzie odprawić pewne rytuały. Gdy w domu zamieszka nieczysty duch, zostawia za sobą złą aurę. - Skoro mowa o złych aurach i nieczystych duchach -wtrąciła pani Zimmermann - nie przychodzi ci do głowy, co się mogło stać z Trzonkiem? Jonatan spochmurniał. Miał pewne podejrzenia co do losu Trzonka, ale wolał je zachować dla siebie. Wiedział, że do sporządzenia Ręki Chwały jest potrzebna krew wisielca. - Nie mam pojęcia - powiedział, kręcąc głową. -Zniknął z powierzchni ziemi. Luis zaczął się wiercić na swoim krześle. Było widać, że lada chwila się złamie i coś powie. - Wu... wujku... - Tak? O co chodzi? - To... to ja wypuściłem panią Izard z grobowca. Jonatan uśmiechnął się spokojnie. - Wiem, że to ty. Luis otworzył usta. - Skąd? - Zostawiłeś na cmentarzu latarkę. Znalazłem ją w stercie liści, gdy poszedłem złożyć panią Izard do grobowca. 158 - Odeślesz mnie do domu poprawczego? - spytał Luis cienkim, przerażonym głosikiem. - Co proszę? -Jonatan szeroko otworzył oczy. - Dziecko, uważasz mnie za potwora, czy co? - Nagle się uśmiechnął. - Poza tym jak mógłbym cię ukarać za coś, na co sam się porwałem jako chłopiec? Tak jak ty interesowałem się magią od małego. To nasza rodzinna cecha, jak sądzę. Zamierzałem zrobić wrażenie na dziewczynie. Ty chciałeś, żeby Tarby został twoim przyjacielem. Prawda? Luis skinął głową ze smutkiem. -A właśnie - wtrąciła pani Zimmermann. -Jak tam sprawy między tobą i Tarbym? - Niezbyt dobrze. Chyba jednak nie będziemy przyjaciółmi. Nie jesteśmy z tej samej gliny. Zresztą... nieważne. - Nieważne? - oburzył się Jonatan. - Przeciwnie, bardzo ważne! Skoro taki z niego zakuty... - Wujek urwał, ponieważ dopiero teraz zauważył chytry uśmieszek Lui-sa. Zmarszczył brwi tak, że wyglądały jak dwie całujące się włochate gąsienice. - Luisie Barnavelt! - ryknął. -Czyżbyś coś przede mną ukrywał? Luis bardzo się starał opanować chichot. - Wcale niczego nie ukrywam... Oprócz tego, że mam nową koleżankę. - Cooo? - zawołali jednocześnie wujek i pani Zimmermann. - Tak. Nazywa się Róża Rita Pottinger i mieszka na ulicy Dworkowej. Zna wszystkie rodzaje dział. Chcecie posłuchać? Kolubryna, feldszlanga, falkon, falkonet, kar-tauna... 159 - Aaaa! - ryknął wujek. Rzucił do ognia dwie garście papieru. - Tylko tego brakowało! Znawczyni elżbie-tańskich armat! Obiecaj mi jedno, drogi chłopcze. -Tak? -Jeśli razem z uroczą Różyczką postanowicie produkować armaty w naszej piwnicy, najpierw uprzedź mnie i panią Zimmermann, żebyśmy mogli pojechać z wizytą do moich krewnych w Pięciu Wzgórzach. Zgoda? Luis zachichotał. - Jasne, wujku. Powiadomię was. Jonatan machnął fajką na ognisko. Liście poruszyły się z szelestem i utworzyły wielką czarną kulę. Ognisko zmieniło się w podświetloną od środka dynię. Wszyscy troje zaczęli wrzucać kasztany do ognia przez oczy, nos i usta drapieżnej paszczy. Paf! Paf! Paf! Kasztany wybuchały całymi seriami, jak wystrzały z muszkietów. Jonatan, Luis i pani Zimmermann siedzieli przy ogniu i rozmawiali tak długo, aż naburmuszona pomarańczowa gęba rozpadła się z suchym „szuuu". Wtedy wstali, przeciągnęli się i poszli spać, ponieważ byli zmęczeni. MBP Zabrze 21296 IIIp/F