13299

Szczegóły
Tytuł 13299
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13299 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13299 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13299 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Patrick Robinson HMS UNSEEN Dom Wydawniczy RKBIS poleca ni.in. thrillery: Richard North Patterson WYROK OSTATECZNY MILCZĄCY ŚWIADEK OCZY DZIECKA Graham Masterton krzywa sweetmana głOd OFIARA GENIUSZ KONDOR IKON Nelson DeMille, Thomas Błock MAYDAY Vince Flynn PRZERWANE KADENCJE Paul Lindsay PRAWO DO ZABIJANIA thrillery medyczne: Robin Cook EPIDEMIA ZARAZA MUTANT CHROMOSOM 6 INWAZJA TOKSYNA GORĄCZKA ŚMIERTELNY STRACH NOSICIEL ZABÓJCZA KURACJA SZKODLIWE INTENCJE DOPU SZCZALNE RYZYKO COMA Richard Preston KRYPTONIM „KOBRA" John 8. Marr, JohnBaldwin JEDENASTA PLAGA Patrick Robinson HMS UNSEEN Przełożył Janusz Szczepański REBIS Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2001 Tytuł oryginału H.M.S. Unseen Copyright© 1999 by Patrick Robinson Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd Poznań 2001 Redaktor Małgorzata Chwal Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński A " :v7.u KLAS. • r //; - i N R ¦-i W. dadki A< Fotografia na okładce BE&W Wydanie I ISBN 83-7301-030-0 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: [email protected] www.rebis.com.pl skład i łamanie: Tomek Poznań, ul. Podkomorska 16, tel. 867-25-47 Książka ta jest dedykowana wojskowym służbom wywiadowczym USA i Wielkiej Brytanii, dla uczczenia ludzi, którzy stoją na straży nieba i oceanu, a których poświęcenie i zdolności najczęściej pozostają bez rozgłosu. OD AUTORA Już po raz trzeci admirał sir John Woodward był moim głównym doradcą technicznym przy tworzeniu powieści. Nazwa HMS Unseen, prawie niewykrywalnego brytyjskiego okrętu podwodnego, który wydzierżawiono obcemu rządowi, posłużyła za tytuł, jako że opowieść koncentruje się wokół spraw związanych z tym właśnie okrętem. Admirał musiał przywołać całą swą wiedzę i pomysłowość, by przeobrazić go w taką jednostkę, jakiej wymagała intryga. Musiał też „wynaleźć" typ rakiety, która — przy swoich niezwykłych właściwościach bojowych — nie przeniosłaby całej historii w sferę nieprawdopodobieństwa. Mój ekspert od lotów naddżwiękowych lojalnie uprzedził, że taka rakieta nie miałaby szans sprawnego działania. Admirał nie zgodził się z tą opinią: może teraz nie, lecz za sześć lat...? Mam nadzieję, że ich przyjacielskie sprzeczki, prowadzone przez tygodnie wypełnione rozmowami o zaawansowanej technice, pomogły mojej powieści osiągnąć pożądaną ponurą realność, za co im obu dziękuję. Podziękowania należą się też moim dwóm doradczyniom w kwestiach dotyczących Szkocji (geograficznych, kulturowych i towarzyskich): Penelope Enthoven i Olivii Oaks. Za wyczerpujące informacje na temat islamu jestem winien wdzięczność pochodzącemu z Dhaki w Bangladeszu Syedowi Nawshadmirowi, obecnie mieszkańcowi Dublina. Pa trick Robinson PROLOG 17 stycznia 2006 r. To był wściekle mroźny ranek. Sroga, potężna styczniowa zawierucha miotała śniegiem na lewą stronę samochodu sunącego wyrytym przez pługi, zamarzniętym wąwozem między kilkumetrowymi zaspami. Na Nowej Fundlandii śnieg padał od ponad trzech miesięcy, jak zwykle o tej porze roku. Bart Hamm jednak nie przejmował się tym. Przedzierał się przez wyjącą polarną zamieć w kierunku dużej transatlantyckiej bazy lotniczej na wschodnim skraju miasta Gander, śmiejąc się co chwila z dowcipów disc jockeya lokalnej stacji radiowej. Bart pracował tam od dziesięciu lat i zdążył przywyknąć do monotonii pracy i paramilitarnego drylu. W odróżnieniu od większości mieszkańców wybrzeży nigdy nie bał się zimna. Przez całą jesień i zimę pogoda na Nowej Fundlandii jest nie do wytrzymania, chyba że dla białego niedźwiedzia czy Eskimosa. Bart jednak kierował się jedną zasadniczą myślą: mimo wszelkich niedogodności tej pracy i wszystkich swobód, z jakich musiał zrezygnować, była ona o niebo lepsza od losu przybrzeżnego rybaka. Był pierwszym od pięciu pokoleń mężczyzną w rodzinie, który nie poszedł na morze. Hammowie pochodzili z niewielkiego porciku St. Anthony, hen na północnym półwyspie. Od połowy dziewiętnastego wieku ciężko pracowali na utrzymanie na ciemnych, ponurych wodach wokół Labradoru i na zachodnim Atlantyku, ceniąc jednak uzyskaną w ten sposób niezależność. Wówczas byli ludźmi Wielkiej Ławicy, łowili dorsza na wielkich szku-nerach i turbota na kutrach, zastawiali pułapki na głębinowe homary, a pod koniec zimy polowali na lodzie na foki. Wielu 9 * twardych jak dęby i solidnych jak skały mężczyzn o tym nazwisku zginęło, wykonując ten najniebezpieczniejszy z zawodów; pewnego dnia na początku lat osiemdziesiątych straciło życie aż trzech naraz, kiedy kuter z St. Anthony obrósł lodem i wywrócił się w sztormie na wschód od Grey Islands. Utonął wówczas ojciec Barta. Jego jedyny syn nigdy tak naprawdę nie otrząsnął się z koszmaru sześciogodzinnego wyczekiwania na kei z matką i siostrą. Co pół godziny, w śnieżycy i przenikliwym północno-wschodnim wichrze, wędrowali do budyneczku kapitana przystani. Bart nigdy nie zapomniał, jak stary powtarzał do mikrofonu radiostacji: „Tu Saint Anthony, wzywam Seabird dwa, wzywam Seabird dwa... Seabird dwa, odezwij się, Seabird dwa, proszę cię, odezwij się..." Odpowiedzią była tylko cisza. Było to dwadzieścia trzy lata temu, kiedy Bart miał trzynaście lat. Tego dnia zdecydował, że cokolwiek by się działo, nigdy, przenigdy nie zostanie rybakiem. Był typowym przedstawicielem rodziny: myślący, cichy, tolerancyjny i silny jak buhaj. Był zdolnym matematykiem i uzyskał stypendium na Uniwersytecie Nowej Fundlandii w St. John's. Ukończył dwa fakultety, matematykę i fizykę. Ze swą wiedzą i charakterem idealnie się nadawał na kontrolera ruchu powietrznego i wkrótce zasiadł na tym dobrze opłacanym stanowisku, w jednym z najlepiej ogrzanych i najbardziej chronionych budynków w kraju. Wstrząsana sztormami stacja kontroli ruchu powietrznego w Gander przejmowała wszystkie transatlantyckie loty do Kanady i północnej części Stanów — wielkie pasażerskie odrzutowce powracające do cywilizowanego świata z bezkresu mroźnego nieba nad pustymi wodami północnego Atlantyku od trzydziestu stopni długości geograficznej zachodniej. Tego dnia Bart miał objąć siedmiogodzinną służbę, z godzinną przerwą w połowie zmiany. Początek pracy zawsze był pełen zajęć, bo już od siódmej co trzy minuty odbierali zgłoszenia od kolejnych samolotów. W każdej chwili swojej zmiany trzeba być czujnym, na najwyższych obrotach. Stacja w Gander była najważniejszym ogniwem atlantyckiego systemu bezpieczeństwa ruchu; zawsze pierwsza dowiadywała się o wszelkich problemach. Bart uwielbiał tę robotę. Miał 10 fenomenalną zdolność koncentracji. Wiadomo było, że awans go nie ominie. Przejął służbę punktualnie o siódmej, czyli o dwunastej lub trzynastej czasu europejskiego. Niemal natychmiast zaczął radiowe rozmowy z całą armadą samolotów zgłaszających swoje kody liniowe, podających pozycję, wysokość, kurs i prędkość. O siódmej siedemnaście rozmawiał z drugim pilotem boeinga 747 Lufthansy znajdującego się na czterdziestym południku, podawał mu pogodę, potwierdzał pozycję burzy śnieżnej u wybrzeży stanu Maine. Po dwóch minutach odebrał nowe zgłoszenie i - jak zawsze - serce mu na sekundę stanęło. To był concorde British Airways, naddźwiękowa gwiazda Atlantyku prująca przez nieboskłon z prędkością 2100 kilometrów na godzinę. Z głośnika rozległ się spokojny głos brytyjskiego pilota: - Dzień dobry, Gander. Speedbird Concorde zero zero jeden, pułap pięć cztery zero, lot do Nowego Jorku. Prędkość dwa machy, pozycja pięćdziesiąt stopni północnej, trzydzieści zachodniej o dwunastej dziewiętnaście GMT. Spodziewany czas przybycia na czterdzieści zachodniej, dwunasta czterdzieści jeden GMT. Odbiór. - Zrozumiano, Speedbird zero zero jeden - odpowiedział Bart. — Czekamy o dwunastej czterdzieści jeden. Dane zostały wprowadzone do komputera. O siódmej trzydzieści osiem Bart już czekał. Concorde zazwyczaj zgłaszał się parę minut przed czasem z uwagi na olbrzymią prędkość, z jaką mijał kolejne południki. Na pokonanie siedmiuset trzydziestu kilometrów dzielących trzydziesty i czterdziesty południk potrzebował zaledwie dwudziestu dwóch minut. 0 siódmej czterdzieści wciąż nie było zgłoszenia z kokpitu brytyjskiej maszyny pędzącej na samym skraju kosmosu. Barta Hamma ogarnęło złe przeczucie. Patrzył, jak zegar cyfrowy przeskakuje na siódmą czterdzieści jeden, i wiedział, że concorde musiał już minąć czterdziesty południk. Czemu, do diabła, się nie meldował? O siódmej czterdzieści trzy 1 czterdzieści sekund Bart uruchomił kanał wysokiej częstotliwości i przeszedł na tryb selektywnego wywołania, aktywując kod cyfrowy concorde'a. Odpowiedzi wciąż nie było. Wcisnął przycisk alarmowy, co powinno spowodować zapale- 11 nie się dwóch żółtych lampek w kokpicie samolotu, wprost na linii wzroku kapitana. - Speedbird zero zero jeden, tu Gander... czy mnie odbieracie? Speedbird zero zero jeden, tu Gander, odbiór! Serce Barta waliło już teraz jak młotem. Czuł się, jakby sam pilotował naddźwiękowy odrzutowiec. Pragnął siłą woli wymusić nadejście sygnału od brytyjskiego pilota, w słuchawkach jednak panowała tylko cisza. - Speedbird zero zero jeden, tu Gander, czy mnie słyszycie? Przerażony już nie na żarty Hamm podniósł głos i wbrew procedurze powtarzał: - Speedbird zero zero jeden, tu Gander, odezwij się... błagam, odezwij się! Sprawdził wszystkie elektroniczne połączenia i każdą swoją czynność w nadziei, że to defekt jego nadajnika. Nie mógł się jednak pozbyć narastającego ucisku w gardle, a przed oczyma stanął mu inny obraz, ten sam, który wciąż budził go w sztormowe noce: wizja owego strasznego poranka na molo w St. Anthony, kiedy stał w śnieżycy, daremnie wpatrując się w horyzont, a potem w radiostacji ściskał rękę matki, modląc się w duchu o wieści o ojcu, szyprze zaginionego kutra Seabird II Spróbował jeszcze raz wywołać concorde'a o sygnale Speedbird 001. Ręka mu drżała, kiedy w końcu naciskał przycisk wezwania szefa zmiany. O siódmej czterdzieści pięć concorde powinien być już o sto kilkadziesiąt kilometrów na zachód od czterdziestego południka. Ten samolot był techniczną doskonałością, a jego układy elektroniczne były aż po-trójnie zabezpieczone. Przedłużająca się cisza w eterze mogła więc być tylko zwiastunem katastrofy. O siódmej czterdzieści pięć stacja kontroli ruchu powietrznego w Gander ogłosiła zatem na międzynarodowej częstotliwości bezpieczeństwa alarm: duży liniowiec pasażerski zaginął nad północnym Atlantykiem! Zawiadomiono British Airways i marynarki wojenne Kanady i Stanów Zjednoczonych. Procedura była określona precyzyjnie. Dowódcy odpowiednich okrętów otrzymali rozkazy udania się w rejon przypuszczalnego upadku concorde'a - rozpoczęto akcję poszukiwawczą. 12 Tymczasem Bart Hamm z twarzą ściągniętą cierpieniem wciąż wpatrywał się w ekran swego radaru i wsłuchiwał się w panującą na kanale zaginionego samolotu ciszę. Z napięciem i rozpaczą w głosie powtarzał do mikrofonu: - Speedbird zero zero jeden, tu Gander, odezwij się... proszę cię, odezwij się! Podróż Eilata z Iraku do Iranu ROZDZIAŁ 1 26 maja 2004 r. Nad ulicą Haifa powoli dogasało światło dnia. W tej kipiącej, ubogiej dzielnicy Bagdadu próżno by szukać człowieka z Zachodu. Mężczyźni odziani w długie, luźne szaty zwane dżellabami okupowali znaczną część brudnych trotuarów, siedząc po turecku, paląc fajki wodne, handlując tanią biżuterią i wyrobami z miedzi. Wąskie, mroczne przecznice prowadziły od głównej ulicy ku brzegowi leniwie płynącego Tygrysu. Pomiędzy ciasnymi, zaniedbanymi domami pomieściły się jakoś miniaturowe warsztaty samochodowe. Duszący odór olejów i smarów mieszał się z mocnym aromatem czarnej, słodkiej kawy, kadzideł, zapachem dymu z otwartych kuchni i ulicznych rusztów, wonią cynamonu, drzewa sandałowego i pieczonego chleba pita. Niewiele spośród biegających wszędzie dzieci miało na nogach obuwie. Niepodzielnie panowały tradycyjne arabskie ubrania. W nienagannie skrojonym, szarym europejskim garniturze, klubowym krawacie i wypolerowanych półbutach powinien zdecydowanie odstawać od otoczenia, kiedy pośpiesznie wynurzył się z jaskini wymalowanego na zielono warsztatu. Wychodząc, odwrócił się i objął starszego człowieka w poplamionym smarem fartuchu ciepłym, serdecznym gestem. Patrzył mu przy tym prosto w oczy — typowy gest Araba, Beduina. Nie mogło być wątpliwości - ów mężczyzna był Arabem. Niewiele zaciekawionych spojrzeń pobiegło za nim, kiedy skierował się wzdłuż Haify na zachód, upychając w kieszeni kawałek elektrycznego przewodu. Wyglądało na to, że czuje się swojsko na tym tłocznym, nie kończącym się targowisku, 15 mijając niezliczone straganiki pełne owoców i warzyw, skinieniem głowy pozdrawiając tego czy owego sprzedawcę dywanów lub handlarza przyprawami. Szedł z podniesionym czołem, a ciemna przystrzyżona bródka upodabniała go do dawnych kalifów ze starych rycin. Był mocno zbudowany, choć nie miał więcej niż metr osiemdziesiąt wzrostu. Imię tylko miał dziwne, obco brzmiące w arabskich uszach: Eilat. Jednak w kręgach swego zawodu znany był oficjalnie jako Eilat Jeden. Zatrzymał się tylko raz, wchodząc do zapuszczonego sklepiku z narzędziami, jakieś czterdzieści metrów przed miejscem, gdzie Haifa skręcała w lewo ku mostowi Ar ar. Kiedy po kilku minutach wyszedł, trzymał białe pudełko z wizerunkiem żarówki oraz rolkę szarej plastykowej taśmy do pakowania, znanej na całym świecie z przesyłek United Parcel. Eilat szedł szybko, czasami schodząc na jezdnię, by uniknąć większych grupek przechodniów. Przeszedł mostem do dzielnicy Bagdadu zwanej Rusafah i podążył ulicą Raszid. W lewej kieszeni jego marynarki spoczywało małe, obciągnięte skórą puzderko z medalem zasługi, który tego ranka wręczył mu osobiście sam prezydent Iraku. Eilat obawiał się, że to cenione skądinąd odznaczenie nie znaczy w jego wypadku wiele. W zachowaniu prezydenta było coś niepokojącego. Nie znali się dobrze, ale dawał się między nimi wyczuć jakiś pełen zakłopotania dystans. Saddam Husajn znany był z niemal ekstatycznego witania tych, co mu wiernie i owocnie służyli, ale tego dnia wylewnych gestów nie było. Eilat Jeden został przyjęty jak obcy i jak obcy stamtąd wyszedł. Do pałacu wprowadziło go dwóch strażników, ci sami go potem wyprowadzili. Prezydent zdawał się unikać jego spojrzenia. Teraz ten czterdziestoczteroletni agent wywiadu doświadczał tego samego zimnego dreszczu, jaki ludzie jego profesji w większości krajów świata odczuwają, zdawszy sobie sprawę, że czas ich wyprzedził, a ich osiągnięcia i zasługi odeszły w niepamięć. Szpieg przestawał być w pewnym momencie użyteczny dla swego pana, a na to rada była tylko jedna. Eilat sądził, że chcą go zabić. Co więcej, przekonany był, że zechcą tego dokonać jeszcze tej nocy. Jego dom przy małej alejce nieopodal ulicy Al-Jamouri zapewne jest już pod obser- 16 wacją. Musi być czujny, a przy tym chłodny i opanowany. Rezultat może być tylko jeden. Wciąż idąc szybkim krokiem, dotarł do rozległego placu Rusata. Uliczne lampy już się paliły, ale tutaj nie były potrzebne - znajdujący się tu piętna-stometrowej wysokości portret prezydenta oświetlało więcej kilowatów niż wszystkie miejskie lampy razem wzięte. Eilat skręcił w prawo, odwracając oczy od blasku bijącego z prezydenckiego oblicza, i podążył na wschód, ku sąsiedniemu placowi Amina, pełnemu meczetów i tanich hotelików. Zwolnił nieco, wsuwając białe pudło pod pachę i trzymając się blisko ścian budynków po prawej stronie. Choć ruch był spory, nie musiał już schodzić z chodnika. Mimowolnie zaczął stawiać miękkie kroki Beduina, poruszał się lekko, czując na krzyżu rękojeść długiego sztyletu, jakim od wieków zwykli się posługiwać jego współplemieńcy — nieodłącznego towarzysza w chwilach osobistego zagrożenia. Szedł ulicą Al-Jamouri, mijając snujących się amatorów późno wieczornych zakupów. Zwolnił znacznie, gdy dotarł do wąskiej przecznicy przy niedużym hotelu, rzucając tylko przelotne spojrzenie w słabo oświetloną uliczkę. Stwierdził, że jest pusta, choć na jej końcu stały dwa samochody. I one były puste, chyba że pasażerowie kryli się za fotelami. Eilat cieszył się doskonałym wzrokiem i prawie fotograficzną pamięcią. Zatrzymał się u drzwi hotelu i udając niezdecydowanie, spoglądał co chwila na zegarek. Obserwował przechodniów, szukając kogoś, kto by się zawahał, zwolnił kroku lub przystanął jak on. Po dwudziestu sekundach ruszył w uliczkę i powoli poszedł ku wąskiej białej furtce w wysokim murze, odgradzającym bagdadzkie gniazdo Eilata Jeden. Z zadowoleniem słuchał skrzypienia zardzewiałych zawiasów, zamykając furtkę za sobą. Ominął leżący pośrodku dziedzińca stary rower i po chwili otwierał drzwi swego chłodnego, ciemnego domu. Ciekawe, czy będą udawać przyjacielską wizytę, pomyślał, czy raczej wpadną znienacka i zaczną pruć na oślep z ka-łasznikowów? Zapalił światło w przestronnym holu na parterze i sprawdził ustawienie laserowego czujnika, który zainstalował, by wiedzieć, czy pod jego nieobecność ktoś wchodził do domu. 17 Urządzenie nie odnotowało odwiedzin. Mała dioda na ścianie, która migałaby czerwono, gdyby ktoś otworzył okno, świeciła równym białym blaskiem. Chyba raczej spróbują dopaść mnie nad ranem, rozważał dalej. Wejdą po cichutku i zapewne użyją noży. Krwawo, ale bez hałasu. W każdym razie ja bym tak zrobił, gdybym był zwykłym płatnym mordercą. Nie sądzę, by ryzykowali strzelaninę, a na pewno nie zechcą ze mną walczyć, nawet z zaskoczenia, podczas niby miłej pogawędki. Nie przy mojej obecnej reputacji... Było po ósmej, kiedy Eilat wziął się do pracy. Przykręcił do ściany oprawkę, po czym zajął się połączeniami elektrycznymi. — Kluczem do udanego, cichego nocnego zabójstwa -mruknął do siebie - jest zdolność widzenia w ciemności. Po zakończeniu dzieła ustawił za drzwiami solidne drewniane krzesło, zgasił wszystkie światła, zaciągnął zasłony w oknach i w zupełnej ciemności usiadł w oczekiwaniu. Z oczami szeroko rozwartymi usiłował rozróżnić kształty w otoczeniu, ale dopiero po dwudziestu minutach zdołał dostrzec krągły zarys dzbanka na wodę, stojącego na stole na końcu holu. Północ nadeszła i minęła. Eilat wciąż spokojnie czekał. Miał nadzieję, że nie przyjdzie ich więcej niż trzech... ale gdyby... no cóż, będzie, co będzie. O pierwszej wstał, nalał wody do fajansowego kubka, nie rozlewając ani kropli. Wrócił na krzesło, nie wpadając na nie. Widział teraz w ciemności idealnie i zamierzał to w pełni wykorzystać. Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz chciał, były równe szansę i fair play. Przyszli dokładnie o drugiej dziewiętnaście. Eilat usłyszał skrzypnięcie furtki, potem obrót klamki w drzwiach wejściowych. Pierwszy z nich wszedł bezszelestnie, ubrany w ciemny polowy mundur i wysokie pustynne buty. Drugiego raczej wyczuł, niż dostrzegł. Eilat trwał w bezruchu z oczyma mocno zaciśniętymi, zakrywając twarz dłońmi, aby ochronić przystosowane do widzenia w ciemności oczy przed sączącą się przez otwarte drzwi poświatą miasta. Nagle, nie otwierając wciąż oczu, ruszył. Kopnięciem prawej nogi zatrzasnął 18 raptownie drzwi, po czym odwrócił się do ściany. Zaskoczeni hałasem intruzi automatycznie zwrócili się ku drzwiom i w tej chwili umocowana nad nimi silna teatralna żarówka zalała ich oślepiającym blaskiem. Przez ułamek sekundy stali sparaliżowani niczym zając w świetle samochodowych reflektorów. Ich dłonie śmignęły ku twarzom, było jednak za późno. Żarówka była włączona może przez dwie sekundy, ale to wystarczyło, by ich zdolność widzenia w mroku ulotniła się zupełnie. Eilat zaś widział ich doskonale. Podsunął się błyskawicznie ku bliższemu z agentów i uderzył go ciężkim szklanym przyciskiem do papieru w splot nerwowy tuż za prawym uchem. To samo spotkało drugiego. Eilat odwrócił się i ostrożnie otworzył drzwi. — Zapewne mają kogoś na czatach — mruknął. — Może i jego będę musiał zabić. Przeszedł szybko przez dziedziniec i wspiąwszy się na mur po drewnianej ławie, przez dwie minuty obserwował uliczkę, wypatrując jakiegokolwiek ruchu, jakiejkolwiek osoby. Nie dostrzegł jednak nic. Wreszcie zszedł na dół i wrócił do domu, do głównego pokoju. Zapalił małą lampkę na biurku i wziął rolkę taśmy pakunkowej. Powoli, metodycznie skrępował nią nadgarstki i stopy nieprzytomnych napastników. Zakleił im usta i odpowiednio ułożył: pierwszego zaciągnął na środek holu, drugiego uniósł nieco i położył głową i ramionami na piersi wspólnika. Poszedł do kuchni i nalał sobie kawy, czekającej nań w ciepłym ekspresie od kilku godzin. Od chwili, kiedy unieszkodliwił przeciwników, upłynęło dokładnie jedenaście minut. Wrócił do holu i przyklęknąwszy za głową mężczyzny leżącego na górze, który akurat powoli odzyskiwał przytomność, przyłożył mu nóż do lewej strony gardła. Z chirurgiczną precyzją przebił skórę i przeciął tętnicę szyjną, odsuwając się szybko, aby uniknąć strumienia krwi tryskającej z trzeciego co do wielkości naczynia w ludzkim krwiobiegu. Usiadł w kuchni i pił spokojnie kawę. Po chwili przywołały go jęki drugiego z niedoszłych zabójców. Oczy mężczyzny były szeroko otwarte z przerażenia, gdy patrzył na umierającego na nim kolegę. Ubrania obu przesiąknięte były krwią, która wciąż pulsując, wypływała z rany. - Salam alejkum. Allach z tobą, być może szybciej, niż 19 I myślisz — rzekł Eilat konwersacyjnym tonem. — Zapewne zauważyłeś, że przeciąłem tętnicę twojemu pomocnikowi. Za parę chwil nie zawaham się zrobić z tobą tego samego. Zostanie ci wtedy jakieś osiem minut życia. Tyle to trwa, widzisz... to znaczy, wypompowanie tych trzech z hakiem litrów krwi z twoich żył. On już właśnie umiera. Życzmy mu wiecznego szczęścia u stóp Allacha. Odszedł, niby obojętny na gwałtowne potrząsanie głową, kopanie związanymi nogami i stłumione gardłowe okrzyki pozostałego przy życiu agenta. Po chwili powrócił z wydobytym sztyletem. Znów przyklęknął, uważając, by się nie pobrudzić krwią. Przyłożył mu ostrze do szyi. Gdy przemówił tym razem, głos jego był suchy i ostry: - Jeżeli chcesz żyć, powiesz mi wszystko, kto cię przysłał, kto i gdzie wydał rozkazy. Kiedy zdejmę ci knebel, będziesz mówił cicho i wyraźnie. Jeśli zacznę podejrzewać, że kłamiesz, dołączysz do swego kumpla. Jeśli odezwiesz się głośno, dołączysz do niego jeszcze szybciej. Osiem minut, pamiętasz? — Lewą ręką powoli zerwał taśmę z ust swego więźnia. Prawą nacisnął nożem na jego gardło, nie przecinając jednak skóry. - Mów, cicho i bez kłamstw. - Prezydent, proszę pana. To on wydał rozkaz - wyrzucił z siebie agent. Dygocząc mimowolnie, jąkając się i żebrząc 0 życie, sypał informacjami. — Nie, panie!... Proszę, nie zabijaj mnie... mam żonę, dzieci... proszę, panie! Tak, to prezydent... on powiedział mojemu szefowi... widziałem dziś pana w pałacu. Człowiek, którego pan zabił, był jednym z twojej eskorty... tak, panie... prezydent, tak... powiedział, że masz zginąć po północy, po cichu... proszę, nie zabijaj... nie miałem wyjścia, musiałem słuchać rozkazów. Eilat schował nóż i nowym kawałkiem taśmy zalepił mu usta. Poszedł do pokoju i z szuflady wyciągnął trzy paszporty 1 jakieś papiery z biura podróży. Poprawił krawat, zapiął marynarkę, po czym wrócił do holu. Paszporty i papiery położył na stole obok dzbanka, dobrze widoczne dla okrwa-wionego, przerażonego, lecz wciąż żywego agenta. Z łazienki zabrał przybory do golenia, pastę i szczoteczkę do zębów. Wyszedł do holu z eleganckim skórzanym neseserem w ręku. Wyłączył wszystkie światła i przez kilkanaście minut 20 siedział w milczeniu, aż jego źrenice ponownie odzyskały zdolność nocnego widzenia. Wreszcie wstał i rzucił od niechcenia: -No, na mnie pora. Nie będzie mnie jakiś czas... Przede mną dość długa podróż. Myślę, że za kilka godzin przyślą tu kogoś, by sprawdził, co się dzieje. A propos, chyba nie miałeś nikogo na czatach na zewnątrz? Tylko nie kłam, bo jeśli będę go musiał zabić, natychmiast tu wrócę i ciebie też zabiję. Mężczyzna gorączkowo potrząsnął głową. — No dobra, stary - powiedział Eilat. - Myślę, że nie masz ochoty mnie więcej zobaczyć, co? I nie zobaczysz, chyba że mnie okłamałeś. Skamieniały z przestrachu agent tylko skinął głową. Eilat wyszedł na dziedziniec i szybko ściągnął garnitur, koszulę, krawat i buty. Z leżącej przy rowerze płóciennej torby wyjął starą, przybrudzoną dżellabę, turban i rzemienne sandały. Przebrał się, zachodnie ubranie chowając do worka, który przewiesił sobie przez ramię. Przybrał przygarbioną posturę starca, poprowadził rower na uliczkę i pokuśtykał z trudem ku jej odległemu końcowi, oddalając się od ulicy Al-Jamouri. Odrażająco brudne mieszkanie, które wynajął ponad rok temu, mieściło się na ostatnim piętrze małego bloku na tej samej uliczce, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od jego domu. Już po chwili wspinał się na trzecie piętro, zostawiwszy rower w korytarzu na dole. Gdy się zamknął w mieszkaniu, zaczął od zgolenia brody, pozostawiając tylko solidny czarny wąs. Musiał przysposobić i swój wygląd, i mentalność do czekającego go nowego życia w roli ulicznego handlarza oferującego na bazarach ubogi wybór miedzianych i złotych wyrobów. Tak zamierzał spędzić co najmniej miesiąc. W tym czasie prezydencka bezpieka będzie żelazną ręką trzymać wszystkie lotniska, porty, dworce kolejowe i autobusowe, usiłując odnaleźć najbardziej poszukiwanego oficera wywiadu w Iraku. Tego z trzema paszportami i manierami światowca. Choćby przeczesywali ten kraj i tysiąc lat, pomyślał Eilat, nigdy nie wpadną na to, by mnie szukać na tej samej uliczce, na której widziano mnie po raz ostatni. 21 Miesiąc później Od czterech dni Bagdad skwierczał w czerwcowym, po-nadczterdziestostopniowym upale. Nawet noce nie przynosiły normalnej w innych porach chłodnej bryzy znad wschodnich krańców Pustyni Syryjskiej. Na równinie centralnej przez cały tydzień szalały burze piaskowe. Wiał gorący wiatr i cztery miliony mieszkańców stolicy usychało pod lejącym się z nieba żarem. Eilat jednak musiał wyruszyć. Dwudziestego szóstego czerwca odczekał do dziesiątej wieczorem, zabrał swój worek z grubego płótna i opuścił mieszkanie. Z korytarza wziął stary rower i wyszedł na ciemną uliczkę. Gorąco buchnęło nań jak z otwartego pieca. Zanim dotarł do Al-Jamouri, pocił się już obficie. Wsiadł na rower i powoli popedalował na południowy wschód, ku wielkiemu łukowi Tygrysu, który w tym miejscu nagle skręcał na zachód, opływając teren uniwersytetu, a potem znów na wschód, w pięt-nastokilometrowej pętli na południowym skraju miasta. Eilat był w pełni sił, ale celowo przybrał na wadze. Przez miniony miesiąc utył osiem kilogramów, stosując dobraną dietę. Jadł co najmniej dwa solidne posiłki dziennie: kurczaki, jagnięcina, ryż i chleb pita. Teraz wreszcie ruszał w drogę i jak powiedział człowiekowi, którego życie z wyrachowaniem oszczędził, przez jakiś czas nie wróci. Może nigdy... Pedałował powoli, jednostajnie, kierując się ku długiemu łukowi autostrady Dora, w miejscu, gdzie przekracza ona rzekę. Miasto było tu cichsze i ciemniejsze. Na ulicy Sadoun i na placu Fateh widziało się tylko nielicznych przechodniów. Eilat jechał dalej, aż znalazł się nieopodal wysokiej estakady, po której autostrada wspinała się na prawdziwie efektowny most nad Tygrysem. Zsiadł z roweru i prowadząc go w ciemnościach na przełaj, doszedł w cień mostu. Porzucił rower w zaroślach i tak zaczął długą, samotną pieszą wędrówkę w dół rzeki. Nad jej brzegami spędził dzieciństwo - teraz zdawał sobie sprawę, że może po raz ostatni w życiu będzie szedł nad jej cicho płynącymi brązowymi wodami. Długą, prawie czterystukilometrową drogę miał wyryso-waną w szczegółach, choć bez jakiejkolwiek nazwy geograficznej, na odręcznej mapce, którą trzymał w kieszeni dżella- by. Dla niego był to istotny szkic, ktoś inny zobaczyłby tylko bezładne gryzmoły. Miał też małą wojskową busolę. Zamierzał się posuwać z prędkością armii Napoleona w drodze na Moskwę — sześć kilometrów na godzinę z pełnym rynsztunkiem i muszkietami. Jeśli znajdzie cień, będzie spał we dnie i maszerował nocami, kiedy temperatura choć trochę spada. Gdy się zbliży do południowych bagien, wilgotność wzrośnie nie do wytrzymania. Przypuszczał, że każdego dnia będzie tracił na wadze. Jeśli cienia nie znajdzie, będzie maszerował dalej pod żarem pustynnego słońca. Eilat był z pochodzenia Beduinem i zachował plemienną dumę z tego, że tylko on może przeżyć w bezlitosnym letnim klimacie swej ojczyzny, w razie potrzeby obejść się bez jedzenia przez całe dnie i nie bać się choćby najgorszej burzy piaskowej. Wodę niósł z sobą, ale i jej nie potrzebował tyle, ile inni. Nie po raz pierwszy żałował, że nie ma jednego z ojcowskich wielbłądów. Kiedy zamykał oczy, z łatwością mógł sobie wyobrazić niestrudzony, rozkołysany rytm wielbłądzich kroków i nie kończący się stukot kopyt na piaszczystym szlaku. To jednak było w jego dawno utraconej młodości, spędzonej na skraju centralnej równiny, daleko na północ, w górę rzeki, kiedy życie było proste, a on był prawdziwym synem pustyni. Irak... kraj, który wykorzystywał go latami, często w warunkach niewyobrażalnego zagrożenia, a potem zdradził w najbrutalniejszy możliwy sposób. Eilat cały wrzał w duszy na myśl o tym, jak prezydent go potraktował. Widział chłód w jego oczach, kiedy odbierał z jego rąk medal zasługi, lecz dotąd nie mógł zrozumieć, dlaczego skazano go na śmierć po tym wszystkim, co zrobił dla wielkości swego kraju. W przeszłości dobrze go opłacano. Wciąż miał prawie milion dolarów w czterech różnych bankach na świecie. Wciąż dysponował gotówką — dinarami i irańskimi rialami. Nie opuszczała go jednak myśl, że prezydent nie tylko go odtrącił, ale chciał jego śmierci. I tak w ciągu jednego miesiąca Eilat Jeden całą swoją nienawiść, którą nosił w duszy i która pozwalała mu przeżyć najsamotniejsze lata, obrócił przeciw nowemu wrogowi. W mentalności Araba duma jest jak wysoko niesiony 22 23 sztandar. U Beduina ów sztandar nigdy się nawet nie pochyla. Biblijna koncepcja zemsty jest w Iraku czymś naturalnym, powszechnie akceptowanym. Czas nie gra tu roli. Czas nie istnieje. W kraju, który przetrwał sześć tysięcy lat, rok jest jak jedno uderzenie serca, dziesięciolecie jak krótka chwila. Eilat dopełni zemsty, tego był pewien. Strawił życie na służbie dla tego kraju, nie żeniąc się, nie kochając — z wyjątkiem jednego razu. Świadomość bezpowrotnie straconych lat, poświęconych nielojalnemu panu, wyryła się ognistymi literami w jego umyśle, kiedy tak wędrował wzdłuż wschodniego brzegu Tygrysu, sam ze swymi myślami, widziany tylko przez wszechwidzącego Allacha. Od północy księżyc już dobrze oświetlał mu drogę. Daleko po lewej migały światła samochodów pędzących szosą z Bagdadu do Basry, najważniejszego portu Iraku. Gdyby skręcił ku niej, może mógłby zatrzymać jakiś samochód lub autobus, poza tym po gładkiej, twardej nawierzchni lepiej byłoby maszerować. Eilat był jednak poszukiwany, był wyrzutkiem we własnym kraju i nie chciał, by ktokolwiek go zobaczył. Przypuszczał, że wojsko i policja mają jego rysopis i że jest napiętnowany jako niebezpieczny morderca i wróg publiczny. Było to przygnębiające, lecz znacznie lepsze od bycia martwym. Uśmiechnął się na myśl, jak długo i z determinacją musieli szukać elegancko ubranego brodatego biznesmena w zachodnim garniturze, próbującego przedostać się za granicę. Były znikome szansę, by ktokolwiek skojarzył poszukiwanego z tym oberwanym, zgarbionym arabskim wieśniakiem wędrującym na południe z workiem na plecach. Eilat jednak nie działał, opierając się na wykalkulowanych prawdopodobieństwach. Kierował się chłodną, niemal stuprocentową pewnością. Jeśli nikt go nie zobaczy, nie będzie można go rozpoznać. Maszerował zatem dalej w mroku nocy, posuwając się po piaskach szybko, choć wolniej od armii napoleońskiej . Słońce zaczęło wspinać się na nieboskłon tuż przed szóstą. W oddali widniały pozostałości starożytnego partyjskiego miasta Ktezyfon, leżącego nad rzeką trzydzieści kilometrów od Bagdadu. Wzniesiona jeszcze w drugim wieku przed naszą erą wielka łukowa brama wciąż górowała nad ruinami 24 i lichymi domami współczesnej dzielnicy. Eilatowi pozostały jeszcze trzy kwadranse marszu. Przystanął i napił się po raz pierwszy tego dnia, przełykając duszkiem prawie pół litra wody. Wiedział, że gdzieś w okolicy będzie mógł ponownie napełnić manierki. O ósmej słońce było już wysoko, temperatura rosła szybko do zwykłych czterdziestu stopni. Jedyna kafejka w pobliżu ruin była pusta. Usiadł w rogu sali, tyłem do wejścia, i zamówił obfite śniadanie. Wkrótce pochłaniał grzanki, sadzone jajka i kurczaka z ryżem. Popił mocno osłodzoną kawą i sokiem pomarańczowym, zapłacił i poprosił o napełnienie wodą manierek. Cena była znikoma w porównaniu ze stołecznymi. Następny odcinek rzeki, wijącej się meandrami przez sto sześćdziesiąt kilometrów do miasta Al-Kut, w najmniejszym stopniu nie zachęcał do wędrówki. Równinny krajobraz, spalony słońcem na brąz, był praktycznie pozbawiony życia -ludzi, zwierząt i roślin. Eilat wiedział, że z rzadka tylko napotka rachityczne palmy daktylowe, uprawiane przez uprzejme i szczere wiejskie rodziny, które być może poczęstują go napitkiem. I zechcą porozmawiać, spragnieni wieści spoza ich dzikiego zakątka. On jednak nie miał im już nic do powiedzenia. Prezydent uczynił go wyrzutkiem. Już czuł się obco, jakby musiał ukryć wszystkie swoje myśli nawet przed prostymi wieśniakami, ludźmi, dla których kiedyś gotów był na śmierć. Może jednak było to nieuniknione? Spędził tyle lat poza krajem, wśród wrogów, że teraz ludzie będący u władzy uważali, że nie można mu w pełni ufać. Mógł zrozumieć taki sposób myślenia, choć z ledwością. Jednak jawna niesprawiedliwość, jaka go spotkała, oznaczała dla niego naruszenie honoru - a z tym żyć nie mógł. Opuścił kafejkę przed dziesiątą i poszedł ku ruinom na skraju Ktezyfonu, unikając ludzi, szukając spokojnego, zacienionego miejsca, gdzie mógłby przespać najdotkliwszy skwar, do późnego popołudnia. Potem zje coś znowu, napije się i ruszy w drogę, w drugą noc na szlaku. Znalazł niski, zakurzony budynek bez jednej ściany, otwarty ku rzece. W środku było gorąco i ponuro, ale przynajmniej miał tam cień. Eilat był wyczerpany, a po obfitym 25 śniadaniu ogarnęła go senność. Najpierw jednak odwrócił się ku tylnej ścianie, na azymut dwieście pięć stopni, na którym o tysiąc trzysta kilometrów stąd leżało święte miasto islamu Mekka. Klęcząc w pyle, Eilat korzył się przed swoim Bogiem, błagając o wybaczenie. Spał osiem godzin bez przerwy, z głową opartą na miękkich skórzanych manierkach, z prawą dłonią zaciśniętą na swym nożu pod fałdami dżellaby. Podłoże było twarde i nierówne, ale nie zwracał na to uwagi. Niedogodności surowej egzystencji należały do dziedzictwa ludów wywodzących się z pustyń Arabii — niezależnie od tego, jak daleko miał wędrować, Eilat wiedział, że potrafi wytrzymać wszystko, co może go spotkać w tym dzikim, rozżarzonym ojczystym kraju. Tak, jakby wciąż w jego duszy brzmiał odległy zew jego przodków z Pustyni Syryjskiej... Pamiętaj, kim naprawdę jesteś. Zawsze pozostaniesz Beduinem. O dwudziestej był już w drodze, idąc wzdłuż rzeki z nadzieją, że nikogo nie napotka, przeklinając w duchu jej kręty bieg i irackiego prezydenta wraz z przodkami. Zastanawiał się, co przyniesie przyszłość. Miał swój plan, ale czy się uda? Po raz pierwszy w życiu miał działać w absolutnej samotności. Łączące go z Irakiem więzi zostały przecięte. Nie da się już tego naprawić. Podążał wraz z rzeką ku południowemu wschodowi już cztery dni. O ile wiedział, nikt go dotąd nie spostrzegł. Nie rozmawiał z nikim. Oszczędnie wydzielał sobie chleb i wodę. Za dnia słońce prażyło bez litości, lecz o cień było tak trudno, że nie mógł się trzymać pierwotnego planu. Spał zatem, kiedy mógł, przez resztę czasu idąc dalej, pokonując do czterdziestu kilometrów dziennie. Stracił jakieś pięć kilogramów wagi. Pierwszego lipca, późnym popołudniem, dziesięć kilometrów na północ od miasta Al-Kut, natknął się na pierwszy potencjalny problem. Nie było wokół żadnych domów, żadnych śladów ludzkiej działalności. Okolica wydawała się kompletnie pusta. Jednak o dwieście metrów przed Eilatem, na skraju małego gaju palmowego, stał wojskowy jeep, a przy nim dwaj żołnierze w polowych mundurach. Było za późno na ukrycie się lub zmianę kierunku, musieli go już zobaczyć. 26 ! Szedł teraz z długim kosturem, jaki sobie po drodze wystrugał. Zwolnił kroku, przygarbił się i zaczął wyraźniej utykać. Nie odwracał wzroku, zmierzał wprost ku samochodowi. Żołnierze byli uzbrojeni w krótkolufowe pistolety maszynowe. Prawie zrównał się z nimi, kiedy starszy z nich zawołał, szorstko i władczo: - Ej, stary! Jesteś Irakijczykiem? Eilat kiwnął głową i szedł dalej, uwydatniając jeszcze utykanie. Przez sekundę myślał, że zostawią go w spokoju, gdy nagle usłyszał ostre: - Stój! Nie zdziwiło go to. Wkraczał na szczególny obszar kraju. Pod Al-Kut Tygrys rozdzielał się na dwie odnogi, obejmujące moczary i bagna olbrzymiej powierzchni. Od lat prowadzono prace przy osuszaniu tego terenu; nie dla celów gospodarczych, ale politycznych. Miały one zniszczyć ojczyznę prastarego szczepu tak zwanych bagiennych Arabów, o których mówiono, że zamieszkują te bezdroża nieprzerwanie od sześciu tysięcy lat. W opinii Saddama Husajna te tysiące hektarów mokradeł stanowiły tylko schronienie dla dezerterów, a nawet dla irańskich sabotażystów. Całe bandy byłych wojskowych grasowały po zarośniętych terenach, gdzie jeszcze była woda. Eilat wiedział, że skierowano tu spore jednostki armii, by próbowały odzyskać pełną kontrolę nad moczarami. Posłusznie się zatrzymał, odwrócił powoli i pozdrowił uprzejmie oficera tradycyjnym salam alejkum. Oficer miał około trzydziestu pięciu lat, był wysoki i chudy, miał orli nos, ciemne oczy i pełne usta. Nie odwzajemnił uśmiechu. - Dokumenty! - zażądał. - Nie mam żadnych dokumentów, panie - odrzekł Eilat. -Jestem tylko ubogim wędrowcem. - A dokąd tak wędrujesz? - Szukam mojego syna, panie. Ostatni raz odezwał się trzy lata temu z An-Nasiriji. Nie mam pieniędzy, tylko trochę na chleb. -I zamierzasz tak iść wzdłuż całej Szatt al-Arab? Dwieście kilometrów? - Tak, panie. 27 - Samotnie, o jednym bochenku chleba, bez dokumentów? — Tak, panie. - Skąd jesteś? — Z Bagdadu, panie. - Arab z miasta bez dokumentów? A co tam niesiesz w tym worku? — Tylko wodę, panie. — Pokaż! — polecił oficer, podpisując na siebie wyrok. Eilat odwrócił się, lecz po sekundzie zakręcił się z powrotem, szybki jak kobra, i z wielką siłą rąbnął go czubkiem swego kostura między oczy, tuż nad nasadą nosa. Wszyscy trzej usłyszeli trzask pękającej czaszki, lecz dla oficera był to ostatni odgłos w życiu. Eilat uderzył od dołu w jego nos, wbijając kość w mózg. Młodszy żołnierz stał w osłupieniu, widząc, jak stary, kulawy dziadek w dwie sekundy zabija jego przełożonego. Rozwarł ręce, próbując coś powiedzieć, a może się poddać. Było jednak za późno. Nóż Eilata trafił go wprost w serce. Nie żył już, kiedy padał na wznak w piach. Eilat wepchnął oba ciała pod jeepa, odszukał skrzynkę z narzędziami i rozsypał część z nich dookoła. Z przedniego siedzenia odciął kilka pasów tkaniny, związał w dłuższy sznur i wepchnął w otwór baku. Po chwili wyciągnął przesiąknięty benzyną materiał i rozprostował na piasku, tworząc dwumetrowy lont, jednym końcem zanurzony w baku. Podpalił koniec i odskoczył na kilka metrów, rzucając się na ziemię. Jeep wyleciał w powietrze w chmurze ognia i dymu. Eilat podniósł swój worek i kostur, uciekając pośpiesznie od płonącego wraka przez trzy kilometry, zanim wreszcie zwolnił i znów przybrał postawę zmęczonego starca. Miał nadzieję, że nikt nie odnajdzie spalonego wozu i zwłok przez kilka godzin, ale wolał na to nie stawiać. - Któż by mnie zresztą o to podejrzewał... - mruknął do siebie. - Kilka dni upłynie, zanim zrobią sekcję zwłok i zorientują się, że wykończył ich zawodowiec. Dziękował Allachowi za wojskowe wyszkolenie, jakie przeszedł, zwłaszcza w zakresie walki wręcz. Ukończył je z pierwszą lokatą, jak zresztą wszystkie kursy, w jakich uczestniczył. 28 Do Al-Kut dotarł o zmroku. Bez trudu znalazł ulicznego sprzedawcę, u którego kupił pieczoną baraninę z ryżem i pitą. Uzupełnił zapas wody z kranu przy stacji benzynowej i ułożył się do snu na ławce w ciemnym zakątku przy zajezdni autobusowej. Jak dotąd tylko ów uliczny kuchta widział jego zarośniętą twarz, a i wtedy starał się trzymać głowę opuszczoną, niewyraźnie mamrocząc przy zamówieniu i nie podejmując prób rozmowy. Przed świtem wyruszył dalej. Szedł z biegiem rzeki, odbiegającej teraz na wschód ku granicy Iranu. Na jego mapce zaznaczony był punkt przy oazie Ali al-Gharbi, o sto trzydzieści kilometrów od Al-Kut, gdzie Tygrys znów skręca na południe, ku Zatoce Perskiej - i moczarom. Przez kolejne cztery dni i noce szedł i spał na przemian, w słonecznym żarze i w nieznośnym, wilgotnym upale nocy. Niewielu widywał podróżnych, z nikim nie rozmawiał, jadł i pił tylko to, co niósł z sobą. Jego dzienna racja składała się z trzech kawałków chleba i dwóch litrów wody. Dwa razy na dobę skręcał ku rzece i zanurzał się w wodzie dla ochłody, po czym dalej maszerował w chłodnym, choć ciężkim od wody ubraniu, które i tak nazbyt szybko wysychało. Wyczerpany i odwodniony dotarł do oazy tuż przed północą piątego lipca. Odszukał na środku osady pompę i stał w ciemności, pijąc przez prawie dziesięć minut. Napełnił manierki i rozejrzał się za miejscem do spania. Znalazł opuszczony stragan, w którym przespał do świtu. Był o dwa dni marszu od dużego miasta Al-Amara, ale po drodze nie było nic. Nie mógł zatem opuścić oazy bez uzupełnienia zapasu żywności. Miał nadzieję, że jakaś kafejka wcześnie rozpocznie pracę. Niestety, okazało się, że musi czekać na to aż do dziewiątej, tracąc w ten sposób trzy cenne godziny. W końcu zjadł śniadanie, wypijając sporo soku, w innym sklepiku kupił kilka bochenków chleba. Z powodu upału nie odważył się zabrać choćby pakowanej próżniowo wędliny czy mięsa, ale zaryzykował parę pomidorów i główkę przywiędniętej sałaty. W witrynie kiosku zobaczył gazetę z dużą fotografią wypalonego jeepa i podpisem: IRACCY ŻOŁNIERZE ZGINĘLI, NAPRAWIAJĄC SAMOCHÓD. Upłynęło kolejne trzy i pół dnia, zanim osiągnął kulmina- 29 m cyjny punkt swej wędrówki, miasteczko Kalat Salih, leżące w centrum wschodnich moczarów, odległe tylko o niespełna pięćdziesiąt kilometrów od irańskiej granicy. Z czystym sumieniem mógł twierdzić, że była to droga przez piekło. Słońce paliło z jednakową mocą od ranka do zmierzchu, temperatura jeszcze wzrosła, a wilgotność szła z nią w zawody. Ważył teraz o dobre siedem kilogramów mniej niż zwykle. Owady, chmarami unoszące się nad nieruchomymi wodami, atakowały przez większość doby. Eilat oszczędzał preparat odstraszający komary, spryskując się nim tylko w porze ich największej zajadłości. Nie odchodził teraz od rzeki. Na wschodzie rozpościerały się podmokłe tereny, starożytne siedlisko Madanów, Arabów z bagien. Po zachodniej stronie rzeki Saddam Husajn osuszył setki kilometrów kwadratowych moczarów aż po zbieg obu wielkich rzek Iraku, Tygrysu i Eufratu. Od stuleci te niedostępne tereny chroniły Beduinów, zbiegłych niewolników i tych, co zgrzeszyli przeciw władzy. Jedynym środkiem transportu mogły być małe łodzie. Nie było w historii armii, choćby najbardziej zdeterminowanej, która z powodzeniem operowałaby w tej zdradliwej okolicy. Saddam znalazł na to sposób. Odwrócił bieg rzek i zbudował kilka gigantycznych kanałów, by odciąć dopływ wody do całych moczarów Al-Amara. Rezultatem były suche, jałowe, zamulone ziemie, na których cały ekosystem uległ zdziesiątkowaniu. Wiele gatunków ptaków wodnych, pelikanów, bocianów, orłów, miriady ryb, małych ssaków i płazów -nie wspominając o osiadłych z dawien dawna ludziach - utraciło swoje siedziby. Madanowie, których rody żyły tu od tysiącleci, zmuszeni byli odejść, kiedy w latach osiemdziesiątych armia iracka opanowała wyschnięte moczary, budując szerokie szosy, po których opancerzone pojazdy łatwiej mogły poruszać się na wschód, ku odwiecznemu wrogowi po drugiej stronie granicy. Eilat nie aprobował programu melioracyjnego. W tej jednak chwili bardziej go obchodziła jego strona rzeki, gdzie ocalałe połacie moczarów ciągnęły się aż na terytorium Iranu, ku górom Zagros. Przez cały dzień wypoczywał w Kalat Salih, odzyskując siły po szesnastodniowym marszu z Bagdadu. Pochłaniał kurczęta, jagnięcinę, ryż, owoce i jarzyny. 30 Wciąż jednak nie ryzykował kontaktów z ludźmi, poza dwoma starszymi ulicznymi sprzedawcami, u których kupował jedzenie. Późnym popołudniem dwunastego lipca po raz pierwszy opuścił brzeg Tygrysu i ruszył przez moczary ku granicy. Na mapce miał wyrysowane szlaki, którymi mógł się posuwać, i choć nie było tam drogowskazów, jego nawigacja była prosta. Nocą Gwiazda Polarna wskaże mu północ, a dopóki słońce rano będzie wschodziło wprost przed nim, będzie na właściwym kursie. Zamierzał iść do świtu, czyli przez jedenaście godzin, wliczając w to ze trzy przerwy dla odpoczynku. Spodziewał się pokonać czterdzieści kilometrów. Wiedział, że nie może liczyć na światło księżyca teraz, szesnaście dni po pełni. Musi uważać, by nie zboczyć ze ścieżki w bagno. Potrafił jednak doskonale widzieć w ciemności. Nie było dla niego niespodzianką, że przez całą noc nie spotkał żywego ducha. O tej porze roku wody opadły i wielu koczowniczych pasterzy bawołów przeniosło się nad rzeki. Z rzadka dostrzegał mdłe światełka małych skupisk chat na palach, zwanych sarifami, gdzieniegdzie w trzcinach przycumowane były długie, smukłe łodzie - maszufy- jedyne, które mogły swobodnie pływać po rozległych, płytkich rozlewiskach i wąskich, krętych kanałach, od sześciu tysięcy lat zachowując charakterystyczny kształt. Kiedy wzeszło słońce - prosto przed nim — od Iranu dzieliło go dwanaście kilometrów. Droga, którą teraz szedł, była twarda i sucha. To tędy we wrześniu 1980 roku wielki korpus pancerny armii Saddama ruszał do ataku na perskiego sąsiada, ku starej stolicy granicznej prowincji Chuzestanu - miasta Ahwaz, które teraz stanowiło cel wyprawy Eilata Jeden. Dzieliła go jednak także granica, czujnie pilnowana i patrolowana przez obie strony. Były oficer irackiego wywiadu nie miał ochoty krzyżować szpady z siłami zbrojnymi swego kraju ani też z irańskimi. Miał wprawdzie irański paszport, ale wolał przeczekać cały dzień i przekroczyć swój Rubikon nocą, kierując się ku małemu pogranicznemu miasteczku Taq-e Bostan. Wyruszył o jedenastej wieczorem. W dwie godziny i czterdzieści pięć minut później, nad ranem czternastego lipca 2004 roku, nie zauważony prześliznął się na terytorium Islamskiej Republiki Iranu, nielegalnie prze- 31 ¦ kraczając niewidzialną linię oddzielającą dwa nieubłaganie wrogie sobie narody. Wciąż był na moczarach, lecz wkr