13297

Szczegóły
Tytuł 13297
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13297 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13297 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13297 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROMAN WARSZEWSKI INICJACJA Tower Press 2000 COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000 INICJACJA Jesteśmy młodzi. Mamy ogorzałe twarze i jasne oczy. Nikt z nas nie ma więcej niż 25 lat. Nosimy kolorowe stroje. Na szyjach wielu widać sznury barwnych koralików. Podróżujemy w butach na bardzo grubej podeszwie. Na ramionach mamy garby pękatych plecaków. Przed chwilą jeszcze się nie znaliśmy. Spotykamy się w hali luksemburskiego lotniska, a każdy z nas udaje się w inną stronę. Teraz do odlotu pozostało kilka godzin. Lecz i one należą do ry-tuału, który rozpoczął się wiele dni wcześniej, gdy każdy z nas podejmował tę decyzję. Raija mówi językiem, w którym jest czternaście przypadków. Judith kiwa głową, nie chce wierzyć; w jej mowie ojczystej doliczyć się można tylko dwóch. Baulu nie zna w ogóle liczby mnogiej – w narzeczu jego plemienia wszystko jest niepowtarzalne; wszystko zawsze liczyć trzeba od nowa. Ja też mam się czym pochwalić: chrząszcz, który brzmi w trzcinie, nawet po wielokrotnie powtarzanych próbach nikomu nie chce pomieścić się w krtani. Jedyne, co nas łączy – to nasz wiek. To, że należymy do pokolenia, dla którego nikt jeszcze nie zdołał ukuć imienia. Wśród ludów prymitywnych w momencie wkraczania w dorosłe życie młody człowiek, który chciał zyskać nowe imię, był poddawany szeregowi egzaminów i prób. Jedni szukali samotności w górach. Drudzy, zamieszkując przez dłuższy czas opuszczone pieczary, żywili się tylko ziołami i łodygami różnych gatunków roślin. Jeszcze inni podążali w głąb dzikich lasów, by szukać tam kontaktu ze światem nadprzyrodzonym i jego siłami. Znad tej krawędzi albo nie powracano już w ogóle, albo wracał nowo uformowany człowiek potrafiący czerpać siłę ze świadomości, iż stoczył walkę o najwyższą stawkę: o siebie samego i swoje życie. My wybraliśmy inny sposób, choć także ma to być nasza inicjacja. Nie będziemy pościć w odosobnionych pustelniach. Nie będziemy co rano skakać do lodowato– zimnych strumieni. Postanowiliśmy – każdy na swój sposób, każdy w innym momencie ziemskiego globu – że w chwili przekroczenia bariery dorosłości ruszymy w świat. Unikać będziemy przetartych dróg. Szukać będziemy obrzeża rzeczywistości, owej krawędzi. Będziemy wędrować szlakiem wśród pyłu i strug deszczu. Będziemy uczyć się świata, szukając jednocześnie drogi ku sobie samemu. Starać się będziemy dotrzeć do miejsc z naszych marzeń i snów, chcąc pokonać Ocean Niemożliwego. DZIEŃ WIELKIEJ OSTRYGI Opowieść tę rozpoczynam od końca: Od dziesięciu lat w kraju tym trwa stan wyjątkowy. Teraz ta wyjątkowość lada dzień osią-gnie punkt kulminacyjny. Napięcie wzrasta z godziny na godzinę. Ludzie chodzą po ulicach spłoszeni. Uzbrojone po zęby patrole wojskowe prowadzą psy na długich smyczach. Są one wszędzie. Jest ich coraz więcej. Szukają bomb, szukają kandydatów do więzień. Do piątku – jak twierdzi Diego – w stolicy ma zostać zgromadzone 18 tysięcy wojska. To Santiago de Chile, schyłek tutejszej jesieni. Jest rok 1983, za kilkanaście tygodni rządy Pinocheta chcą święcić swe dziesiąte urodziny. Końca dobiega trzeci miesiąc mojej podróży. Jestem w trzy czwarte drogi do celu. Celu? Kolumbia, Peru, Boliwia. Cel pojawił się sam: codziennie mijam na skwerze w centrum Santiago kamienny posąg siedmiometrowej wyso-kości. To make–make – bazaltowa głowa z Wyspy Wielkanocnej. Przywieziono ją stamtąd, dokąd się właśnie wybieram. Pierwszy projekt tej eskapady powstał w roku 1977. Pojechać, zobaczyć, czy w ogóle ist-nieje, przekonać się na własne oczy. Szybko jednak okazało się, że nic z tego, że nierealne; jeszcze szybciej projekt został zapomniany. Teraz – po siedmiu latach – myślę: „A jednak! Jestem. Jestem już tu”. Lecz od tamtej Wyspy dzieli mnie jeszcze 3500 kilometrów. Do niedawna wszystko było jeszcze stosunkowo proste. Teraz coraz bardziej zdaję sobie sprawę, iż nie tak łatwo będzie mi się stąd wyrwać. Wszystkiemu winien ten niepokój; twarze mijanych na ulicy ludzi. Nie, rzecz wcale nie w tym, że stalowy pierścień wokół miasta zaci-ska się coraz bardziej. Lotnisko na pewno nie zawiesi lotów. Lecz ja mam tu coraz więcej przyjaciół. Po prostu nie wiem, czy wyjechać stąd będzie mi wolno. Najpierw niczego nie zauważyłem. Ulice były spokojne. Dla mnie – obcego, człowieka z zewnątrz. Było tak do chwili, gdy w biały dzień na jednym z największych placów miasta zginął student Jose Gonzales. Zastrzelony został przez wojskowy patrol. Najprawdopodobniej przez pomyłkę, bo do dziś nikt nie wie dlaczego. Choć salwa była krótka, policja zaraz była na miejscu. Błyskała fleszem, mierzyła, ze zdziwieniem potrząsała głowami. Odganiała ludzi, którzy ściągali na widok świeżej krwi. Tłum gęstniał i rośli mężczyźni w mundurach musieli służyć za słupki i barierki, twarde, umięśnione ich ramiona – za zaporowe żerdzie. W chwilę potem lekarze wyskoczyli z trzech samochodów pędzących na sygnale. Przestrzelone były płuca, na sztuczne oddychanie było za późno. Podstawili nosze. Zmasakrowane ciało zbierali pewnymi ruchami, metodycznie, jakby zamiatali bardzo dużą kuchnię. W dniu pogrzebu Jose Gonzalesa, na cmentarzu, na wiązankach kwiatów od kolegów z uczelni przeczytałem napis: „Temu, który zginął niepotrzebnie”. Podniosłą atmosferę uroczy-stości zakłócali tylko dziennikarze. Chodzili między ludźmi i zadawali denerwujące pytania: „To tylko agenci” – usłyszałem zza pleców. Prasa drukowała zdjęcia: zamknięte oczy, zaci-śnięte usta i pięści. Były pewnie i łzy, lecz pochłonęła je faktura gazetowego papieru. Z cmentarza nie wracam już sam. Idzie za mną Diego. Diego mieszka w dzielnicy, w której nie ma prądu. Nasze rozmowy odbywają się przy świecach. Jest reżyserem, lecz nie pracuje w teatrze. Dla niego sceną jest całe miasto. Jedy-nymi meblami w jego mieszkaniu są książki. Zalegają w stosach aż po sufit. Wśród nich toczy się opowieść: O więźniu, któremu sugerowano, że w jego więzieniu zawsze zabijano w czasie próby ucieczki, i któremu później dawano do zrozumienia, że jest wolny, aby przez całą wieczność odczuwał wątpliwość, czy słuszny jest strach, który nie pozwala mu się ruszyć, przejść przez zawsze otwarte drzwi. O więźniu, któremu pozwolono dokonać wyboru między natychmia-stową śmiercią w strasznych męczarniach, a śmiercią rozłożoną na lata, zadawaną za pomocą bezbolesnych, coraz bardziej idących amputacji. O więźniu skazanym na wiele lat, który są- dził, że zdaje sobie sprawę z powolnego upływu dni dzięki odległemu blaskowi w końcu ko-rytarza, i nie wiedział, że sztuczny blask trwał tydzień, aby ustąpić miejsca równie sztucznej całotygodniowej ciemności... To tylko poszczególne sceny. Cały spektakl nazywa się „Czy pan nas słyszy, panie Pino-chet?” Wystawiony ma być już wkrótce na bruku, na ulicach, na największym w mieście uniwersytecie. W trakcie kolejnego dnia protestu narodowego. W dniu, gdy niepokój osiągnąć ma kulminację. Ludzie wyjdą na ulice, łyżkami uderzać będą w dna pustych garnków. Będą ich dwa miliony. Blaszanym hukiem zagłuszą dudnienie silników nadlatujących helikopterów i salwy oddawane w tłum. Im bliżej tej daty, tym Diego ma mniej czasu. Wolne pozostają tylko wieczory. Mimo to spotykamy się coraz częściej. Na ulicach przybywa psów na kagańcach i kilkuosobowych patroli. Opowiadam mu o sobie. Opowiem o Dniu Wielkiej Ostrygi, w którym na odległą Wyspę przybył przed wiekami tajemniczy żeglarz ze wschodu. O wydarzeniu, o którym można prze-czytać na drewnianych tabliczkach pokrytych znakami rytymi zębami rekina. O nazwie, która od tamtych czasów się zachowała i dziś oznacza po prostu chwilę, w której dzieje się coś na-prawdę ważnego. Opowiadam o swojej wielkiej przygodzie – o tajemniczym piśmie z Wyspy, której nie znam, na której nigdy nie byłem; o piśmie z Wyspy, od której teraz oddalony już jestem tylko o krok. O piśmie, które – krok po kroku, latami – uczyłem się wytrwale czytać. On zapal się do mojego pomysłu, mówi: „Musisz jechać, koniecznie, to już przecież tak bli-sko”. A ja mam nadal wątpliwości: Chciałbym wiedzieć, co będzie się dziać tu, w mieście, w dniu kulminacji. Chciałbym móc wziąć w tym udział. Czy to nie będzie ucieczka? Mówi: „Czy masz pewność, że kiedyś jeszcze tu wrócisz?” Przekonał. Ostatnie kilkadziesiąt godzin. Santiago przygotowuje się do trzeciego dnia protestu narodowego, ja – przygotowuję się do odlotu. Diego się cieszy. Ostrzega przed dro-żyzną na Wyspie, przed insektami, pomaga zacisnąć rzemyki plecaka. Każdy z nas będzie miał inny Dzień Wielkiej Ostrygi, mówi. A na lotnisku raz jeszcze chce się upewnić: – Powiedz, czy ty naprawdę umiesz czytać znaki tego przedziwnego pisma? Człowiek z dzidą. Obok ryba. Ma ogon, dwie płetwy. Wygląda jak żywa. Krzyżyk, dwa kółka. Dookoła jakby promienie. Koniec wersetu. Koniec zdania? Pismo jest stare. Ma 1500 lat. W przestrzeni równie odległe: powstało dokładnie po prze-ciwnej stronie globusa. Właśnie t a m – na Wyspie Wielkanocnej. Pismo jest nie odczytane, przez to fascynujące. Nie wiadomo, kim byli jego twórcy. I dlatego przerysowuję znaki z drewnianych tabliczek na papier: chcę je odczytać. Jest rok 1972. Wszak ostrzegałem: Santiago – to koniec. Ledwie kilkanaście tygodni temu. Teraz, w poszukiwaniu początku, cofnąć należy się w czasie: Dwadzieścia tysięcy znaków należy rozmieścić w równych kwadracikach. W krateczkach o boku piętnastu milimetrów. Centymetr za centymetrem. Tabliczka za tabliczką. W sumie – pięć lat: rok za rokiem. Ze szkłem powiększającym nad fotokopią. Każdy kwadracik należy zaopatrzyć w numer. Razem dwadzieścia tysięcy numerów. Żeby łatwiej je było odnaleźć. Warianty znaków, ich mutacje. Nieraz tylko jeden palec więcej. Al-bo bez ucha. Po czterdzieści, pięćdziesiąt odmian. W rogu karteczki starannie zatemperowanym ołówkiem należy zapisać domniemane po- krewieństwo. Znów – dwadzieścia tysięcy razy. I grupę. Właśnie – bo są jeszcze grupy. Sześć grup. Kiedyś było ich trzynaście. Na przykład motywy antropomorficzne albo geometryczne. Motywy łączne. Przesypuję te znaki przez sito systematyki. Wiem, że należy właśnie tak postępować. Prze-czytałem o tym w książkach. W książkach, które nie tak łatwo znaleźć, w takich, co trzeba sprowadzać przez pół Polski albo z zagranicy. Przesypuję, segreguję – odstawiam czarną ro-botę rzemieślnika od starożytnego pism. Tak robili wszyscy ci, którzy zmagali się z tym pi-smem, ci, którzy kiedykolwiek chcieli odczytać jakiekolwiek nieznane pismo. Jaussen, Kno-rozow, Butinow, Barthel, de la Rocca. Muszę więc tak robić i ja. Tę systematykę stworzyłem sam, gdy byłem jeszcze uczniem siódmej klasy szkoły pod-stawowej. W przerwach między palcówkami i gamą molową – chodzę wtedy bowiem do szkoły muzycznej. Miałem wtedy trzynaście lat. Przez tę systematykę nie zdążyłem zbyt dłu-go pograć w piłkę; a szkoda – bo koledzy twierdzili, że rokuję nadzieje na bramce. I tak już kilka lat. Przybywa kart w katalogu. Ile kart? Ile lat? Rysuję domniemane gałęzie na drzewie rozwoju pisma. Potem przekreślam. Kolejna hipoteza nie wytrzymuje konfrontacji z nowo odnalezionymi znakami. Kartka wędruje do kosza. Rysuję od nowa. Ten cykl powtó-rzy się jeszcze wielokrotnie. W tym drzewie jest główny pień, są boczne odgałęzienia i ślepe uliczki. Gałęzie potrafią się rozrosnąć. Niektóre z czasem karłowacieją. Inne strzelają w górę. Ja staram się zejść jak najniżej. Choć w chodzeniu po drzewach nie zdążyłem nabyć zbyt wielkiej praktyki. To schodzenie nazywam – podróżą do źródeł. Dlaczego właśnie tak – o tym też będzie mowa kilka, no, może kilkanaście stron dalej, jeszcze nie teraz, bo to dopiero wstęp. Tą samą drogą szło siedmiu Rosjan, trzech Niemców, Holender i Węgier. Oni zawrócili. Albo weszli w te ślepe uliczki. A czy mnie się uda? Wysłałem 424 listów. Na 4 kontynenty. Do 15 krajów. Do ambasad, muzeów, archiwów. Do instytutów, na uniwersytety. DO kolekcjonerów, właścicieli prywatnych zbiorów. W Pol-sce nikt jeszcze serio się tym nie zajmował, bo brak literatury, dokumentacji. Stąd egzotyczne adresy: Honolulu, Bello Horizonte, Palapa, Canberra. Ale i bliższe: Wiedeń, Leningrad, Rzym, Bruksela, Waszyngton, Nowy Jork. To tylko niektóre. Dostałem 20 fotokopii. Fotoko-pii – bo oryginał kosztuje 180 tysięcy. Na dodatek dolarów. 20 fotokopii starczyło na 5 lat pracy. Na całe setki hipotez. Na dziesiątki zimowych wie-czorów. Ile kartek podarłem? Ile razy pomyślałem: oto i ślepy zaułek? Aż... Był rok 1976. Osiągnąłem dno, którego szukałem. Źródło. Byłem w tym punkcie, gdzie pień styka się z ziemią, gdzie się zaczynają korzenie. Potrafiłem wskazać na globusie ten punkt, z którego wywodzi się pismo. Wiedziałem, w jaki sposób dotarło aż na Wyspę Wiel-kanocną. Kto je tam zawiózł. Wtedy redaktor Witold Baniewicz z „Literatury” napisał: „Było cicho w Elblągu. Za ci-cho. W Londynie, Leningradzie, Brukseli, w kołach naukowych znano to nazwisko... Lat 17. Odkrywca sekretów pisma rongo–rongo z Wyspy Wielkanocnej...” Bo pismo nazywa się rongo–rongo. Ta nazwa, jak dotąd, jeszcze nie padła. To była dopiero połowa drogi. Ta druga połowa – odczytać pismo. Na przekór geometrii byłem pewien, że będzie o wiele dłuższa. Nadal jest rok 1976. Już drugi rok jestem uczniem II Liceum Ogólnokształcącego w Elblą-gu. Ulga. Żegnajcie palcówki, gamy, piano, forte i fermaty. Więcej czasu na rongo–rongo; z nauką nigdy nie miałem kłopotów. Trzykrotnie jestem gościem Studia Telewizji Młodych. Rozmowę prowadzą redaktor Jerzy Śladkowski, asystuje mu Stanisław Krzemiński. Siadam przed światłami, mikrofonami i mó-wię. Krzemiński pokazuje do kamery listy: doktor, profesor. Dziwią się. Mówię, że rzeczywi-ście w korespondencji tak mnie tytułują. Nikomu nie przychodzi do głowy, że gdzieś, w dale-kim kraju, jakiś licealista może chcieć odczytać prastare pismo z drugiej półkuli. Mówię, że początkowo mnie to bawiło, teraz jednak mniej. Śladkowski pokazuje list, jaki przyszedł od akademika Butinowa z Leningradu: Towariszcz Warszewskij, żdjom rezulatatow... Mówię dalej: o bardzo dziwnym piśmie, bardzo dziwnej wyspie, bardzo dziwnym zajęciu, jakim jest przepisywanie hieroglifów z tabliczek na papier. O korespondencji. O pomocy, jaka nadeszła z zagranicy. Mówię o listownym kontakcie z Muzeum Brytyjskim w Londynie. Gdzieś po drugiej stronie telewizyjnego obrazu siedzi i słucha Sir Walter Holsay – konsul ambasady brytyjskiej w Polsce. A efekt taki, że na wakacje wyjeżdżam do Londynu. Spoty-kam się z profesorem Johnem Warrickiem, którego dotąd znałem tylko korespondencyjnie. Chodzę po archiwach, przerzucam tony papieru, czytam, robię notatki. Po dziesięciu tygo-dniach, gdy wracam – ta druga połowa zadania wydaje mi się już znacznie prostsza. Po prostu – odczytać pismo. Właśnie – ale jak się właściwie odczytuje pismo? Nowa literatura, nowe problemy, nowe autorytety, listy i adresy na pięciu kontynentach. Owocują już godziny poprzednio spędzone nad katalogiem znaków. Znajomość ich morfolo-gii. Znajomość odgałęzień. Zgłębiam dysputy naukowe. Czytam, co na ten temat napisano. A jest tego niemało. Kilkanaście tysięcy stron. Rzadko kiedy po polsku. Lektura idzie opornie. Nie mogę mieć już wątpliwości: wiem, że mój przypadek należy do najtrudniejszych. Od-wieczny spór między teoria a praktyką. Teoretycy: Najtrudniej odczytać pismo, gdy nie znamy języka, jakim posługiwali się staro-żytni pisarze i gdy jednocześnie nie znamy graficznego szyfru, jaki stosowali. Praktycy: Ale my nawet i takie pismo odczytujemy. Teoretycy: Ależ to niemożliwe. Bo jak? Praktycy: Dokładniej – to prawie niemożliwe. W tych paru procentach, których brak do stu – tkwi nasza szansa. Teoretycy: Więc? Praktycy: Należy czekać na przypadek. W międzyczasie trzeba jednak do przypadku do brze się przygotować. Tego rodzaju szaradę miałem przed sobą: nie znałem ani języka, ani szyfru. Pozostawało liczyć na ów przypadek sprzed stuleci... Przypadek miał polegać na tym, iż ten sam fragment tekstu został niegdyś przez kogoś zapisany dwojako. Tak, by jedna z wersji była możliwa do odczytania jeszcze dziś. Tak, by była ona zapisana w znanym języku, w znanym piśmie. Na ten przypadek czekał Champollion zmagając się z egipskimi hieroglifami. Aż się doczekał: pomogła mu tablica z Rosetty. I Grotefend, ten, który, rozwikłał tajemnicę glinianych tabli-czek z tysiącami znaków – asyryjskich klinów. I Ventris, który przeniknął zagadkę pisma kreteńskiego. Bo potem problem jest już prosty. Wtedy ma się w ręku klucz. Rebus sprzed stuleci staje się ledwie najzwyklejszą krzyżówką. W odpowiednie miejsce muszą trafić od-powiednie słowa. I trzeba je tam umieścić. Umieścić. Po prostu – odczytać pismo.Cóż prostszego?Tyle w telegraficznym skrócie. Zacznijmy jednak raz jeszcze od początku... Wyspa jest naprawdę niewielka: 179 kilometrów kwadratowych. To nawet nie tyle, co pół województwa. Skalista. Bardziej niż wyspa – zlepek 19 wulkanów. Wulkany już wygasły. Na wschodnim Pacyfiku. Dokładniej -na Grzbiecie Wschodniopacyficznym. W zasięgu połu-dniowej odnogi Prądu Peruwiańskiego, co ważne. Najbliższy kontynent to Ameryka Połu-dniowa. Najbliższy – a jednak odległy 0 3500 kilometrów. Dziś należy do Chile. Amerykań-ska baza wojskowa tam zlokalizowana – wciąż się rozbudowuje, przybywa wielokilometro-wych pasów startowych. Liczy 600 mieszkańców. Usiana pięcioma tysiącami pieczar. Ma kształt trójkąta. Stąd – przez niektórych nazywana Sycylią Pacyfiku. Po polinezyjsku Waihu Rapa Nui. Po hiszpańsku Isla de Pasqua. Czyli Wyspa Wielkanocna. Cechy szczegółowe: słynna z kamiennych posągów i śladów nieznanej starej kultury o pasjonującej przeszłości... Historię ma inną od innych. Bo zwykle historię odtwarza się na podstawie odnalezionych grotów strzał, połamanych w boju ostrzy, czy skorup naczyń porzuconych w popłochu ucieczki. Bo zwykle – historia to czas nieustających najazdów i wojen. Czas pokoju – to czas zbierania sił przed następną bitwą. Bo zwykle – dzieje ludzkości mierzone są rytmem zmian ostrzy kamiennych na odlane z brązu, tych zaś – na kule formowane z ołowiu. To historią łączenia się jednej grupy z drugą, by móc się przeciwstawić trzeciej. Dlatego gdy archeolog odkopie system fortyfikacji – powie, że podobnych systemów od-kopał już bardzo wiele. Ale gdy archeolog odkopie posąg – koniecznie będzie chciał odnaleźć następny. Powie, że dopisało mu szczęście. A co będzie, jeżeli odkryje cały las kamiennych figur? Co będzie, jeżeli natknie się na cały las kamiennych figur, z których każda będzie wielko-ści wagonu kolejowego? Bo tak właśnie było na Wyspie Wielkanocnej, gdzie inaczej biegła historia. Na wyspie niepodobnej do żadnej innej. Gdy Roggeveen w roku 1722 jako pierwszy z europejskich żeglarzy dotarł do brzegów Wyspy Wielkanocnej, nie musiał nawet sięgać po łopatę. Roggeveen nie był archeologiem, miał zdobywać lądy i morza. Nie miał też, jak stwierdza w swoich pokładowych zapiskach, zbyt wielkiego szczęścia. A jednak odkrył to, co przez stulecia ludziom miało zapierać dech... „Las posągów. Niektóre z nich są przysypane, wystają im czubki nosów, wierzchołki usznych zgrubień wymodelowanych z kamienia. Przed niektórymi palą się ogniska. Wszędzie tłumy krajowców. I ten las. Wzdłuż brzegów, na skałach, figury w czerwonych, także ka-miennych perukach. Kamienny las. Las posągów z czerwonymi fryzurami” – tak pisał w swoim dzienniku pokładowym. Na brzegach skalistej wysepki odkrytej w dniu Wielkiej Nocy marynarze Roggeveena na-liczyli czterysta kamiennych kolosów. Niektóre z nich były tak potężne, że trzech mężczyzn nie było w stanie otoczyć ich rękoma. Dokładniejsze oględziny wyspy liczbę tę powiększyły do ponad sześciuset. Ten sam profil, jakby zdjęty z prehistorycznej matrycy: wydatny nos, wydłużone uszy, a raczej małżowiny. Portrety długouchych. Rozmiarami sięgające dziesięciu metrów. Wyspa – później zwana Pępkiem Świata – ochrzczona została jako Zakątek Tajemnic i Za-skoczeń. Była maleńkim światłem rządzącym się własnymi niepowtarzalnymi prawami. Była całym mikrokosmosem. Bo historia ludzkości to historia wojen, ucieczek i najazdów. Na tę wyspę również dokonano najazdu – jednego z najdziwniejszych w dziejach. Nikt nie wie – kiedy. Nikt nie potrafi powiedzieć – dlaczego. Najazd odbył się bez ognia. Bez zgrzytu oręża i płaczu kobiet. Gdy w Europie sądzono, że świat kończy się na Słupach Herkulesa, gdy roz-począć się miała doba upadku Cesarstwa Rzymskiego – na drugiej półkuli inni żeglarze wylą- dowali u brzegów najsamotniejszej z wysp. Żeglarze – pionierzy najdziwniejszej z koloniza-cji. Zamiast ostrzy i mieczy – wyostrzyli kamienne topory: odtąd czas na wyspie mierzony był tętnem stuku w kamieniołomach – nieznani żeglarze posiedli niespotykany kunszt rzeź-biarski. W skałach, litych blokach wykuwali posągi–giganty, olbrzymie ludzkie figury. Jedna grupa łączyła się z drugą, tak samo jak w innych częściach świata, lecz nie po to, by walczyć z wrogiem; lecz by nazajutrz rozpocząć pracę przy jeszcze większym skalnym bloku, by szybciej móc gotowy posąg transportować poprzez góry i przełęcze wulkanicznego wnętrza wyspy, by szybciej móc stawiać je na kamiennych podmurowaniach. Na bezdrzewnej wyspie tworzywem musiała być skała. Na bezdrzewnej wyspie przez stulecia nie zbudowano jednego miasta. Na bezdrzewnej wyspie w sercu Pacyfiku przez całe stulecia wyrastały kamienne kolosy. Dlaczego – zamiast budować drogi, świątynie, miasta, akwedukty – wciąż wykuwano ka-mienne posągi, których waga dochodziła do ciężaru współczesnego czołgu? Kim byli ich twórcy? W jaki sposób potrafili oni podołać zadaniom, których rozwiązania nie powstydziłoby się najnowocześniejsze biuro projektowe? Wyspa Wielkanocna stała się ostatnim ogniwem w sporze izolacjonistów z dyfuzjonistami. Izolacjoniści to ci, którzy twierdzą, że dwa oceany, które dzielą Ameryką Południową i Północną od Europy i Azji, izolowały Nowy Świat od kontaktów ze Starym Światem do roku 1492. To ci, którzy Kolumbowi przyznają patent na pierwszą podróż przez Atlantyk. To ci, którzy uznają, że mieszkańcy prekolumbijskiego Peru nie byli w stanie oddalić się na swych tratwach dalej niż na kilka mil od brzegu. To ci, którzy uważają, że ludzkość rozwijała się niezależnie w kilku centrach, które nie były w stanie na siebie wzajemnie wpływać. Dyfuzjoniści zaś to ci, którzy twierdzą przeciwnie. Są zdania, że istniała jedna wspólna kolebka wszystkich cywilizacji. Przyjmują za możliwe, ba... za konieczne, różne warianty transoceanicznych podróży starożytnych. Tak jak izolacjoniści oceany również uznają za nie-przebyte, lecz stwierdzają jednocześnie: istnieją strefy wód wyraźnie uprzywilejowane. A o tych przywilejach wiedzieć musieli starożytni. Przywilej to stały wiatr wiejący z określonego kierunku, to także prąd morski. Według nich – to właśnie wiatry i prądy mają wytyczać szlak przenikania kultur. Tworzą jakby przenośnik taśmowy na powierzchni oceanu. To dzięki nim nawet wątłe stateczki sprzed tysięcy czy setek lat były w stanie sprostać trudom wielomie-sięcznej podróży. Dyfuzjoniści to ci, którzy mówią, że właśnie dzięki tym prądom rozprze-strzenił się kult słońca i sztuka obróbki kamienia; ci, którzy traktują prądy, wiatry i oceany jako poszczególne ogniwa prehistorycznych migracji. Z basenu Morza Śródziemnego poprzez Wyspy Kanaryjskie, poprzez Atlantyk. Do Ameryki Środkowej, do starożytnego Peru. Stam-tąd – zgodnie z kierunkiem Prądu Peruwiańskiego przez Pacyfik. Na wyspy Polinezji. Po dro-dze – na Wyspę Wielkanocną. Każda ze stron przytacza własne argumenty. Dyfuzjoniści wskazują na korelację czasową. Starożytny Egipt to trzecie tysiąclecie p.n.e. A przecież między Afryką a Ameryka istniał Prąd Kanaryjski – zaczynał się u wybrzeży Maroka, kończył pętlą na Morzu Karaibskim, wracając ku Staremu Światu drogą północną Golfsztrom. W Peru kultura Paracas to pierwsze tysiąclecie p.n.e. Wyspa Wielkanocna z posągami przypominającymi do złudzenia te, które są dziełem ludów znad Jeziora Titicaca, w Taihuanaco, w Boliwii – to już pierwsze tysiąclecie naszej ery. I znów prąd! Tym razem Peruwiański: od wybrzeży Peru ku Polinezji. Powołują się na podobieństwa i kulturowe pararele: umiejętność obróbki kamienia, oddawanie czci słońcu, sztuczne brody, umiejętność trepanacji czaszki, pismo, kalendarz, tarasowa uprawa ziemi, tkactwo, zbliżone motywy zdobnicze, bóstwa o ptasich głowach, trzcinowe łodzie, grobowce, podobne polichromie, prawie identyczne motywy występujące w rzeźbie. Wyli-czać można by jeszcze długo. Izolacjoniści odpowiadają na to po swojemu: No dobrze, ale cała koncepcja jest utopijna; zbieżności to czysty przypadek; cywilizacje rozwijały się niezależnie od siebie, a podobień-stwa wynikają tylko stąd, że niezależnie od kontynentu, w różnym czasie, na pewnym etapie historii i rozwoju, ludzie stawali przed podobnymi problemami... i podobnie je rozwiązywali. Dyfuzjoniści: Główna fala migracyjna na Wyspę Wielkanocną napłynęła ze wschodu, od strony wybrzeży amerykańskich. Izolacjoniści: Nieprawda! Na odwrót! Od strony Malajów, metodą „małych kroków”, z wyspy na wyspę, a nie dzięki „oceanicznemu skokowi”. Spór ten bardzo wcześnie mnie zafascynował. Wydał mi się bardziej frapujący od najbar-dziej tajemniczej zagadki kryminalnej. I na dobrą sprawę wszystko zaczęło się rozkręcać, gdy przeczytałem o trzech zagadkach Wyspy: i kamiennych posągach (to pierwsza z nich), nie odczytanym piśmie pozostawionym przez jej dawnych mieszkańców (to druga), o tym, że w Leningradzie chłopcy niewiele starsi ode mnie próbowali je odczytać, wreszcie – o przeszło stuletniej dyspucie o pochodzeniu ludności tego najsamotniejszego skrawka globu (to trzecia zagadka). Był rok 1972. Pierwsza zagadka została rozwiązana już w roku 1959 przez Thora Heyerdahla w czasie jego ośmiomiesięcznego pobytu na Wyspie Wielkanocnej. Okazało się, że gigantyczne figury są rodzajem pomników wystawionych ku czci wybitnych żeglarzy i nawigatorów. Co naj-dziwniejsze, mimo upływu wielu stuleci sama technika wykuwania w twardym tworzywie, jak również sposób ustawiania ich w pozycji stojącej – pozostał żywy wśród niektórych kra-jowców należących do grupy tzw. długouchych. Metoda – genialna dzięki swojej prostocie i jednocześnie chyba jedyna możliwa do zastosowania na tę skalę przez społeczność nie znają-cą wytopu żelaza ani nawet zastosowania koła – polegała na podważaniu „cielska” leżącego kolosa drewnianymi żerdziami i na podkładaniu odłamków skalnych w ten sposób, że po wielokrotnym powtórzeniu całej operacji posąg stopniowo „piął się” w górę, z wolna osiąga-jąc pozycję pionową. Tak w końcu stawał „o własnych siłach”. Natomiast zagadkę pochodzenia ludności można było sprowadzić do pojedynczego zagad-nienia: gdyby rozstrzygnąć kwestię rodowodu pisma, sprawa pochodzenia kultury Wyspy – jej osadnictwa, a przynajmniej jednej z fal migracyjnych – byłaby ostatecznie przesądzona. Potrafiąc zaś wskazać rodowód pisma – można było w obszarze spokrewnionym poszukać wskazówek mogących ułatwić jego odczytanie. Pozostała kwestia: skąd przywędrowało? Z zachodu czy ze wschodu? I tak powstał plan: przeprowadzić analizę porównawczą pisma rongo–rongo z systemami zapisu graficznego obszarów ościennych. Zastosować metodę umożliwiającą ścisłe zmierze-nie wyniku: teorię informacji, szacunki statystyczne. Wyodrębnić najstarszą warstwę pisma, porównać ją z pismami ościennymi z określonej epoki. Istnienie zbieżności mogło przesądzić o racji jednej ze stron. Następna część planu: pismo odczytać... Pierwszym wnioskiem było stwierdzenie, że pismo nie mogło być miejscowym „produk-tem”; na Wyspę musiało przewędrować. Już prof. M. McLuhan zwrócił uwagę na to, iż pań-stwo i pismo rozwijają się równolegle, że pismo rozwija się zawsze wraz z rozwojem konfe-deracji czy też organizmu społecznego o dużym zasięgu terytorialnym. Pismo jest bowiem praideą telegrafu czy telefonu – jest głosem zamienionym na symbole, które na powrót mogą przybrać formę dźwięku – z tym że elektryczność zastępowana była sprawnością mięśni goń-ców niosących wiadomości, czy – jak w przypadku Polinezji – siła ramion wioślarzy żeglują-cych z wyspy na wyspę. Pismo pojawiało się zawsze tam, gdzie głos władcy musiał docierać do odległych zakątków rozległego państwa. Czyli – pismo na Wyspę musiało przywędrować z zewnątrz, bo na terytorium obejmującym kilka dolin, przełęczy i wulkanicznych wierzchoł-ków nie było po prostu nikomu potrzebne. Właściwie były nawet dwa pisma: istniało bowiem jeszcze jedno, jak mówi ustna tradycja wyspiarzy – pismo tau, mniej powszechne w użyciu niż rongo-rongo; zarezerwowane tylko dla funkcji czysto ceremonialnych, najczęściej związanych z kultem bogów czy przodków. Dziś o piśmie tau prawie nic nie wiadomo, zachowało się dosłownie kilkadziesiąt znaków. Reszta została zniszczona przez nadgorliwych misjonarzy uznających drewniane tabliczki za narzędzie szatana. Przez sto lat, bo aż do początków XIX wieku, płonęły ogniska, a w nich bezcenne zabytki piśmiennictwa mieszkańców tajemniczej wyspy. Po części ten sam los spotkał rongo–rongo. A strata tym większa, że było to praktycznie jedyne tak wysoko rozwi-nięte pismo na terenie całej Polinezji. Jedynie na Nowej Zelandii istniał jeszcze w czasach poprzedzających kolonizację system zapisu graficznego, jednak bez porównania bardziej prymitywny. Z ustnych przekazów tubylców: Znajomość sztuki pisania i czytania była wielkim przywi-lejem zastrzeżonym dla specjalnie kształconych pieśniarzy tangata manu o te–rongo–rongo, czyli „ludzi–ptaków znających rongo–rongo”. Wywodzili się oni z artystokratycznych rodów Wyspy. Tradycyjnie ukształtowana nazwa pisma kohau rongo–rongo oznaczała „łamać włócznie” lub też „łamać słowa”. Tak właśnie określano samą umiejętność posługiwania się pismem. Z badań lingwistycznych: sam wyraz rongo lub rong oznacza w polinezyjskim „słyszeć”, „wysłuchać”. W kilku odmianach narzecza quechua z terenu Andów również odnaleziono słowo o podobnym brzmieniu – rongo–go – oznaczające wiadomość. Z badań etnograficznych: znaki były zapisane sposobem bustrofedon; czytanie rozpoczy-nać należy od dolnego lewego rogu tekstu, idąc następnie ku prawemu. Przy końcu każdego wersu należało tabliczkę odwrócić o 180 stopni i czytać od lewej ku prawej, odwracając ta-bliczkę o 180 stopni przy końcu następnego wersu. W latach siedemdziesiątych minionego stulecia Tepano Jaussen, duchowny, był pionierem badań nad pismem rongo–rongo. Dysponował czterema tabliczkami zawierającymi 4130 znaków. Chcąc rozwikłać zagadkę „mówiącego drzewa” przyjął, że pradawni mieszkańcy Wyspy posługiwali się językiem polinezyjskim, i postanowił skorzystać z pomocy wyspiarzy. Jeden z nich, Metoro Tuoaoure – jak sam twierdził – potrafił czytać znaki rongo–rongo. Dru-gi, Ourouoane Hinapote, był synem wodza, który ponoć potrafił jeszcze ryć znaki pisma zę-bem rekina w miękkim drewnie. Tepano Jaussen żywił nadzieję, że przy ich pomocy uda mu się zgłębić tajemnicę znaków oraz określić znaczenie poszczególnych ich grup. Wkrótce jed-nak rozczarował się – wyspiarze recytowali na pamięć pieśni zapisane na tabliczkach, ale nie byli w stanie określić znaczenia poszczególnych hieroglifów. Poszczególne z nich przypomi-nały im jedynie główny sens – następował tzw. odczyt mnemotechniczny. Na tak wątłej pod-stawie Jaussen oparł swoją interpretację około 500 znaków. W początkach XX wieku wyniki jego prac zostały zakwestionowane. Para uczonych – John Thompson i Catherine Routledge – w latach 1889 i 1914–1915 po-dobną metodą, opierając się na interpretacji wyspiarzy Tomenika, Kaitae i Uro Waciko, przy-stąpiła do badań. Nie posunęli się oni jednak dalej, niż uczynił to Jaussen. W roku 1935 Stephen Chauret opierając się na słowniku stworzonym przez Jaussena pró-buje na nowo odczytać tabliczkę Aruku Kurenga. Stwierdza on, ze w piśmie występują znaki spełniające role uwypuklenia treści danego fragmentu, nic więcej. W roku 1940 „grupa leningradzka”: Borys Kudriawcew, Walery Czernuszkow i Oleg Kli-tin, stwierdza identyczność tekstów zawartych na czterech tabliczkach, które dotąd były uznawane (i odczytywane „kluczem Jaussena”) za całkowicie różne. W latach pięćdziesiątych Thomas Barthel podaje własną interpretację pisma opierając się na skorygowanym słowniku Jaussena, jednak w latach sześćdziesiątych prace te są krytyko-wane przez J. Knorozowa i W. Butinowa. Wniosek: wszystkie dotychczasowe próby odczytywania oparte były na pracach Jaussena lub przesłankach, z jakich on wyszedł. Prace te, mimo wielokrotnej krytyki, w opinii więk-szości badaczy stanowiły jedyny możliwy do przyjęcia punkt odniesienia; należało stworzyć „klucz niezależny”, następnie – kluczem tym się posłużyć... Powstał zamysł i plan działania. W świat powędrowały listy z prośbą i materiały, fotogra-fie i fotokopie. Dziwne to były listy – nieśmiało wystukiwane na maszynie po angielsku, naj-prawdopodobniej z mnóstwem błędów, bo pisane nieomal ze słownikiem w ręku przez sta-wiającego w tym języku pierwsze kroki ucznia klasy siódmej. I dlatego też nie bardzo wie-rzyłem, że otrzymam kiedykolwiek odpowiedź. Spróbowałem jednak, bo może się uda? Nic przecież nie mam do stracenia. Spróbowałem i czekałem. „Cieszymy się bardzo, że możemy pomóc w dociekaniach nad pismem rongo–rongo. W naszym posiadaniu znajdują się dwie tabliczki o numerach katalogu 129773 i 129774. W za-łączeniu przysyłamy ich fotokopie”... Pierwszy list nadszedł po czterech miesiącach z Waszyngtonu, ze Smithsonian Institute. Gdy rozrywałem kopertę wielokrotnie ostemplowaną, zalakowaną, oklejoną kolorowymi znaczkami – z wrażenia zwilgotniały mi ręce. Już przecież zaczynałem wątpić, a jednak... Czyżby? – zadawałem sobie pytanie, na które bałem się odpowiedzieć. Usztywnione zawi-niątko w papierze firmowym dalekiego muzeum: Smithsonian Institute, Waszyngton... Aż wreszcie sznurki puściły. A jednak! Przysłali! Między dwiema tekturkami nieznana ręka umieściła trzy fotokopie dwóch tabliczek; na gładkiej powierzchni fotograficznego pozytywu widniał niewielki kawałek drewna ze wszyst-kich stron pokryty miniaturowymi znaczkami. Rozróżniałem głowę bóstwa Człowieka–Ptaka – Tangata Manu. Motyw bożka Kiore. Symbol owocu drzewa chlebowego. A tu – woda. Tam – fale morskie. I znów woda. Luźne ręce, dłonie, w których brak palców, ramiona powygina-ne w łokciach, jakby chciały coś pokazać. Ale co? Pierwszy znak zapytania. Za trzy lata w notatniku, w którym gromadziłem wszystkie spostrzeżenia i wnioski, napiszę: „Czyżby znaki te stanowić miały swoisty język gestów, taki, jakim posługiwali się Majo-wie czy Hindusi; wskazuje na to wielkość odmian znaków opartych na motywie dłoni, stałość ich występowania w późniejszych okresach rozwoju pisma”... Wzrok mój dalej biegał wzdłuż wersetów utrwalonych w drewnie: co może oznaczać ten człowiek z włócznią? A ten owal – z jakby koralikami na obwodzie?... Następnie, już w trzy tygodnie później, zareagował Leningrad: „Drogi Panie Profesorze... radzi jesteśmy niezmiernie... prosimy o dalsze listy... z nauko-wym pozdrowieniem”... Więc brano mnie za profesora! A to ci dopiero! Później miało się to powtórzyć kilkakrot-nie. Tymczasem – ja miałem 14 lat. Niezłomnie wierzyłem, że mimo braku naukowych pa-tentów mam szansę; że być może uda mi się odczytać szyfr sprzed stuleci. Chodziłem wciąż jeszcze do siódmej klasy, cieszyłem się, że coraz bliżej wakacje. Wiedziałem., że jeszcze je-den, no, może dwa listy i już na dobre będę mógł przystąpić do pracy. Następny odpowiedział Wiedeń. Potem Londyn. Honolulu. Bruksela. Rzym. Jak odnaleźć wśród znaków pierwotnych substrat? Jak wyodrębnić najstarszą warstwę? Jak wśród dwudziestu tysięcy znaków odnaleźć początek nitki wiodącej do kłębka? W jaki sposób przeniknąć psychikę prastarych pisarzy, którzy wyposażeni w rekinie zęby rzeźbili drewniane tabliczki pokrywając je setkami, tysiącami znaków? Jak?... Teraz dopiero miały zacząć się trudności! Zgromadziłem surowiec, należało z niego zrobić użytek. Wieczór w wieczór gromadziłem doświadczenia, zestawiłem zależności. Ślimaczym krokiem. Po pierwsze: poznać strukturę pisma. Dwa: ustalić jego chronologię. Trzy: uporząd-kować je, zbudować „drzewo rozwoju”. Cztery: przeprowadzić analizę porównawczą. Pięć: zastanowić się nad ciągiem dalszym... Na początku w każdym z równań miałem same niewiadome. Moje iksy, moje igreki były pytaniami: jak?, dlaczego?, co oznacza?, w jaki sposób?... „Odczytywanie pisma – powiedział Champollion – to ciągłe przekładanie z kupki na kup-kę, z grupy do grupy, to stałe ulepszanie kryteriów, według jakich tworzy się grupy i ich wa-rianty, to dopasowywanie, stawianie tysiąca hipotez, z których żadna nie może być odpo-wiednia... to tak, jakby na podstawie kilku mebli chcieć zrekonstruować wnętrze królewskie-go pałacu wraz z otaczającym go ogrodem... to tak, jakby mieszając ze sobą litery i ich kom-binacje chcieć, podrzucając ja na sicie, ułożyć za dokładnie trzecim ruchem ręki w tekst Szek- spirowskiego Hamleta...” Ja rozumowałem tak: gdy masz tysiąc znaków, powinieneś je najpierw skatalogować, ustalić pokrewieństwo między nimi, ułożyć w rodziny, wyodrębnić fragmenty niezmienne, odróżnić rdzenie, wyłowić elementy najczęściej powtarzające się w danym okresie, zastano-wić się, dlaczego właśnie ten, a nie inny? Wniosek zapamiętać lub zapisać, jeżeli już jednak zapisać, to koniecznie ołówkiem, by łatwo można było wniosek zmienić i skorygować. Dalej – znaki obrysować trzeba cieniutkim konturem na wyznaczonych im miejscach w katalogu. Katalog powinien składać się z luźnych kartek, by jak najłatwiej było je przekładać, przecho-dzić z grupy do grupy, bo przecież na drewnianych tabliczkach hieroglify nie słuchają żadnej systematyki, występują tak, jak tego wymaga pradawna gramatyka czy choćby gramatyki tej zaczątki... I zacząłem katalogować. Katalogować, czyli zachowane teksty przepisywać na nowo, ale z podziałem na grupy. Miałem już nie tysiąc znaków, lecz ów tysiąc przemnożony przez dwa-dzieścia. Musiałem więc stworzyć bardzo duży katalog. Należało przechodzić od kryteriów najbardziej ogólnych do coraz bardziej szczegółowych. Po trzech miesiącach zapisałem już pierwsze ważniejsze spostrzeżenie w notatniku: „Można odnieść wrażenie, że pismo w miarę swojego rozwoju ulegało stopniowo komplikacji, znaki zamiast ulegać uproszczeniu – stawały się coraz bardziej skomplikowane; jest to tendencja przeciwna do obserwowanej zwykle w przypadku większości pism dążących do geometryza-cji, co – z biegiem czasu – miało ułatwić posługiwanie się hieroglifami”... Po pięciu miesiącach: „Tendencja ta, w miarę wnikania coraz głębiej pod kolejne warstwy znaczące rozwój pisma – to najważniejszy i najbardziej zaskakujący wniosek pierwszych ośmiu miesięcy pracy”... „Odczytywanie pisma – mówi Grotefeld – to ruch w labiryncie. Jakby po omacku, bez świateł. To wielokrotnie przechodzenie tym samym korytarzem i wielokrotne jego odkrywa-nie na nowo. To wyłamywanie raz otwartych drzwi i przechodzenie zamkniętymi, jakby były od dawna otwarte. To ciągła myśl – co będzie za następnym zakrętem”... Rozumowałem: gdy masz już w katalogu dwadzieścia tysięcy znaków ustawionych w kar-nych szeregach – to musisz się pozbyć znaków, które się powtarzają. Musisz to uczynić tak, by duży katalog stał się katalogiem już tylko średnim. Ale i średni katalog jest za duży na to, by poruszać się w nim szybko, sprawnie, bez wahania. I dlatego w każdej z grup należy wy-odrębnić to, co twoim zdaniem najistotniejsze, najbardziej charakterystyczne. Trzeba stwo-rzyć jakby samo rusztowanie rozwoju pisma, pozostawić jego „kościec”, tę najbardziej pod-stawowa strukturę. Czyli najmniejszy z katalogów. Katalog numer trzy. Ten najważniejszy. Już nie mam wątpliwości. Na drzewie rozwoju wciąż przybywa gałęzi. Jest rok 1974. To już cała gęstwina. O swoich obserwacjach piszę do profesora Gonzalesa w Bello Horizonte. Odpisuje, że to bardzo ciekawe zjawisko. Potwierdza to, co poprzednio już zapisałem w swoim kajecie: jest to odstępstwem od reguły, pisma – zwykle – w miarę swojego rozwoju ulegają uproszczeniom. Oczywiście wyjątki są możliwe. Zawsze trzeba jednak dojść do przy-czyn ich powstania. Sugerował, że po prostu warunki formowania pisma były odmienne. Od-mienne, czyli – jakie? Wciąż nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na to pytanie. Ani iksów, ani igreków wciąż nie ubywało. Czy znaczy to, że sprawa jest beznadziejna? Czyżbym nie był w stanie przebić się przez gąszcz narosły przez stulecia? Rok później: katalogowanie skończone. Ostatni katalog jest już gotowy. Wiele sobie obie-cuję po wykonanej pracy. Jeszcze tylko kilka tygodni. Za oknami kolejne lato. W góry, nad morze biorę z sobą katalog, biorę fotokopie. Przybywa notatek. Rzecz w tym, że cały czas musisz obserwować znaki – konkluduję. Musisz uważać, by nie dać się zwieść rutynie. Każdy przypadek, jeżeli chcesz mieć cień szansy, traktować należy jako nowy, jako właśnie „ten” przypadek. Być może ten rewolucyjny. Najważniejszy. Rok 1976: Nadzieja. Zwątpienie. Nadzieja. Zwątpienie. Nadzieja. I tak na przemian. Rozstrzygnąć kluczową kwestię – skąd pismo przybyło? Przeanalizować najstarsza war-stwę. Składa się ona z 78 znaków. Jak poustawiane w rzędzie koraliki. Owale w kilkudziesię-ciu wariantach. Napuchnięte, pękające, niektórym wyrastają ręce. Wiedziałem, gdzie jest po-czątek. Wiedziałem, że w miarę rozwoju pismo się skomplikowało. Jeszcze nie rozumiem – dlaczego. Ale rozwiązanie jest już bardzo blisko. Niezwykle proste. Na razie jeszcze tego nie wiem. Stawiam tylko pytania. Wciąż te same. Aż... Czyżby brakowało im symboli? Czyżby w piśmie zabrakło czegoś, co dotąd stanowiło jego ważny składnik? Może? Ale co by to mogło być? Potem miało się okazać, że rzeczywiście – brakowało. Na razie tworzyłem całe generacje hipotez roboczych. Może zdawać się to dziwne, ale wtedy jeszcze nie rozumiałem pojedyn-czej sylaby, ani jednego znaku, ale już wyczuwałem pewne niuanse. Wiedziałem, po jakim znaku jaki powinien nastąpić. Wyczuwałem rytm, domniemaną melodykę nieznanych tek-stów, rytm pulsu pisma, które umarło przed stuleciami. Koncepcja za koncepcją. Hipotezy, które potem jednym ruchem długopisu potrafiłem przekreślić. Rezultaty kilkunastogodzin-nych dociekań wędrowały do kosza. I zaczynałem od nowa. To normalna kolej rzeczy. Kolej, do której zdążyłem się już przyzwyczaić. Owale. Jeden koło drugiego. Niektóre z frędzlami. Inne bez. Ręce czteropalczaste. Nie-kompletne kończyny. Większość jakby grubsza na zewnątrz, nabrzmiała w dwóch miejscach. I przewężenie w dwóch punktach. Najstarsza warstwa, ponad wszelką wątpliwość. Ta myśl, w końcu odnaleziona wśród setek innych: To przecież wygląda jak fasola! Jak fasola! Fasola! To było właśnie to: więc jednak ze wschodu! Z Ameryki! Że też wcześniej na to nie wpa-dłem! Że też trwało to aż tyle lat! Bo fasola była przecież pismem. Nie w Polinezji. W Peru. Zanim się nim stała – najpierw była rośliną uprawną, potem bogiem. Ciąg zależności był następujący: była podstawą uprawy – dawała ludziom życie; powinna być więc bogiem. A wizerunek boga najlepiej można czcić używając go jako przewodniego motywu pisma. I zaczęto rysować fasolę. Wyszywać na tkaninach. Na wełnianych pledach, na ceramice. Peruwiańska uczona, Victoria de la Jara, odnalazła tysiące małych fasolek – hieroglify jedne-go ze starożytnych pism andyjskich. Już w pierwszym tysiącleciu p.n.e. twórcy kultury Para-cas, Necropolis i Cavernas „pisali” różnokolorową wełną na swych kultowych tkaninach. Larco Hoyle już w roku 1946 zwrócił uwagę na fakt stosowania motywu fasoli jako elementu ideografii na terenie starożytnego Peru. W różnych postaciach. Karbowane przedmioty po-dobne z kształtu do fasoli – z prostymi, zakrzywionymi, łamanymi i równoległymi liniami, kropkami, krzyżykami, kołami i podobnymi znakami – były przenoszone przez gońców w specjalnych workach. Stanowiły one prastare depesze. Nadal jest rok 1976. Kolejne nagranie w telewizji. Dowiaduję się o zaproszeniu do Londy-nu. Osobiście więc poznam profesora Johna Harrisona Warricka. Pociemniało mi w oczach. Dwa miesiące po drugiej stronie Kanału zaczęły się od tego, że przedstawiłem swoje wnio-ski. Potem kolej przyszła na detale. Moja droga postępowania została zaakceptowana przez profesora. Spory sprowadzały się do szczegółów. Między konsultacjami przygotowywałem schematy, rozrysowywałem „drzewo rozwoju” pisma. Czytałem literaturę, przesiadywałem w bibliotece. Z dyskusji z Warrwickiem: – A kwestia materiału, na którym pisano? – Hodowla lam i alpak była trudniejsza do przeniesienia przez ocean niż transport samej idei pisma. Dlatego musiano zrezygnować z tkanin, z tkactwa w ogóle. Spowodowało to wiele trudności. Okazało się, że sposób zapisu nie może być przeniesiony bez zmian. Zabra-kło koloru jako elementu pisma. To, co było łatwe do zastosowania w tkaninie – na drewnie stało się nieprzydatne. Dało to impuls do rozwoju całkiem już odmiennego pisma. – Czyli zmianie uległa gramatyka i morfologia... – Tak. Sądzę, że proces ten trwał nie dłużej niż sto lat. Dlatego w pierwszej swej fazie pi-smo uległo daleko idącej komplikacji. Później pismo okrzepło, ustabilizowało się... Ja natomiast w międzyczasie natrafiłem na ślad: albo inaczej – na właśnie t e n przypadek. T e n. Nie inny. Ten decydujący. Ślad. Nitka wiodąca do kłębka. Jeszcze nie dowód nawet – nie dowodu tego przeczucie. Przypadek. Mniej niż poszlaka. Właściwie jeszcze nie wiem, że to ślad. Na razie to tylko in-formacja, którą koniecznie trzeba zanotować. Taka, jakich już setki tkwią w moim notatniku. Pod stosem gazet przeznaczonych do kasacji. W archiwum, na pierwszym piętrze, 19 sierpnia 1976. Godzina gdzieś koło południa, jeszcze przed lunchem. T e n ślad to zapiski jednego z marynarzy uczestniczących w wyprawie Cooka, w trakcie której kilku członków załogi ląduje na skalistej wysepce pośród oceanu. Na Wyspie Wielkanocnej. Notatki z roku 1779. Marynarz relacjonuje w nich przebieg jednego