ROMAN WARSZEWSKI INICJACJA Tower Press 2000 COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000 INICJACJA Jesteśmy młodzi. Mamy ogorzałe twarze i jasne oczy. Nikt z nas nie ma więcej niż 25 lat. Nosimy kolorowe stroje. Na szyjach wielu widać sznury barwnych koralików. Podróżujemy w butach na bardzo grubej podeszwie. Na ramionach mamy garby pękatych plecaków. Przed chwilą jeszcze się nie znaliśmy. Spotykamy się w hali luksemburskiego lotniska, a każdy z nas udaje się w inną stronę. Teraz do odlotu pozostało kilka godzin. Lecz i one należą do ry-tuału, który rozpoczął się wiele dni wcześniej, gdy każdy z nas podejmował tę decyzję. Raija mówi językiem, w którym jest czternaście przypadków. Judith kiwa głową, nie chce wierzyć; w jej mowie ojczystej doliczyć się można tylko dwóch. Baulu nie zna w ogóle liczby mnogiej – w narzeczu jego plemienia wszystko jest niepowtarzalne; wszystko zawsze liczyć trzeba od nowa. Ja też mam się czym pochwalić: chrząszcz, który brzmi w trzcinie, nawet po wielokrotnie powtarzanych próbach nikomu nie chce pomieścić się w krtani. Jedyne, co nas łączy – to nasz wiek. To, że należymy do pokolenia, dla którego nikt jeszcze nie zdołał ukuć imienia. Wśród ludów prymitywnych w momencie wkraczania w dorosłe życie młody człowiek, który chciał zyskać nowe imię, był poddawany szeregowi egzaminów i prób. Jedni szukali samotności w górach. Drudzy, zamieszkując przez dłuższy czas opuszczone pieczary, żywili się tylko ziołami i łodygami różnych gatunków roślin. Jeszcze inni podążali w głąb dzikich lasów, by szukać tam kontaktu ze światem nadprzyrodzonym i jego siłami. Znad tej krawędzi albo nie powracano już w ogóle, albo wracał nowo uformowany człowiek potrafiący czerpać siłę ze świadomości, iż stoczył walkę o najwyższą stawkę: o siebie samego i swoje życie. My wybraliśmy inny sposób, choć także ma to być nasza inicjacja. Nie będziemy pościć w odosobnionych pustelniach. Nie będziemy co rano skakać do lodowato– zimnych strumieni. Postanowiliśmy – każdy na swój sposób, każdy w innym momencie ziemskiego globu – że w chwili przekroczenia bariery dorosłości ruszymy w świat. Unikać będziemy przetartych dróg. Szukać będziemy obrzeża rzeczywistości, owej krawędzi. Będziemy wędrować szlakiem wśród pyłu i strug deszczu. Będziemy uczyć się świata, szukając jednocześnie drogi ku sobie samemu. Starać się będziemy dotrzeć do miejsc z naszych marzeń i snów, chcąc pokonać Ocean Niemożliwego. DZIEŃ WIELKIEJ OSTRYGI Opowieść tę rozpoczynam od końca: Od dziesięciu lat w kraju tym trwa stan wyjątkowy. Teraz ta wyjątkowość lada dzień osią-gnie punkt kulminacyjny. Napięcie wzrasta z godziny na godzinę. Ludzie chodzą po ulicach spłoszeni. Uzbrojone po zęby patrole wojskowe prowadzą psy na długich smyczach. Są one wszędzie. Jest ich coraz więcej. Szukają bomb, szukają kandydatów do więzień. Do piątku – jak twierdzi Diego – w stolicy ma zostać zgromadzone 18 tysięcy wojska. To Santiago de Chile, schyłek tutejszej jesieni. Jest rok 1983, za kilkanaście tygodni rządy Pinocheta chcą święcić swe dziesiąte urodziny. Końca dobiega trzeci miesiąc mojej podróży. Jestem w trzy czwarte drogi do celu. Celu? Kolumbia, Peru, Boliwia. Cel pojawił się sam: codziennie mijam na skwerze w centrum Santiago kamienny posąg siedmiometrowej wyso-kości. To make–make – bazaltowa głowa z Wyspy Wielkanocnej. Przywieziono ją stamtąd, dokąd się właśnie wybieram. Pierwszy projekt tej eskapady powstał w roku 1977. Pojechać, zobaczyć, czy w ogóle ist-nieje, przekonać się na własne oczy. Szybko jednak okazało się, że nic z tego, że nierealne; jeszcze szybciej projekt został zapomniany. Teraz – po siedmiu latach – myślę: „A jednak! Jestem. Jestem już tu”. Lecz od tamtej Wyspy dzieli mnie jeszcze 3500 kilometrów. Do niedawna wszystko było jeszcze stosunkowo proste. Teraz coraz bardziej zdaję sobie sprawę, iż nie tak łatwo będzie mi się stąd wyrwać. Wszystkiemu winien ten niepokój; twarze mijanych na ulicy ludzi. Nie, rzecz wcale nie w tym, że stalowy pierścień wokół miasta zaci-ska się coraz bardziej. Lotnisko na pewno nie zawiesi lotów. Lecz ja mam tu coraz więcej przyjaciół. Po prostu nie wiem, czy wyjechać stąd będzie mi wolno. Najpierw niczego nie zauważyłem. Ulice były spokojne. Dla mnie – obcego, człowieka z zewnątrz. Było tak do chwili, gdy w biały dzień na jednym z największych placów miasta zginął student Jose Gonzales. Zastrzelony został przez wojskowy patrol. Najprawdopodobniej przez pomyłkę, bo do dziś nikt nie wie dlaczego. Choć salwa była krótka, policja zaraz była na miejscu. Błyskała fleszem, mierzyła, ze zdziwieniem potrząsała głowami. Odganiała ludzi, którzy ściągali na widok świeżej krwi. Tłum gęstniał i rośli mężczyźni w mundurach musieli służyć za słupki i barierki, twarde, umięśnione ich ramiona – za zaporowe żerdzie. W chwilę potem lekarze wyskoczyli z trzech samochodów pędzących na sygnale. Przestrzelone były płuca, na sztuczne oddychanie było za późno. Podstawili nosze. Zmasakrowane ciało zbierali pewnymi ruchami, metodycznie, jakby zamiatali bardzo dużą kuchnię. W dniu pogrzebu Jose Gonzalesa, na cmentarzu, na wiązankach kwiatów od kolegów z uczelni przeczytałem napis: „Temu, który zginął niepotrzebnie”. Podniosłą atmosferę uroczy-stości zakłócali tylko dziennikarze. Chodzili między ludźmi i zadawali denerwujące pytania: „To tylko agenci” – usłyszałem zza pleców. Prasa drukowała zdjęcia: zamknięte oczy, zaci-śnięte usta i pięści. Były pewnie i łzy, lecz pochłonęła je faktura gazetowego papieru. Z cmentarza nie wracam już sam. Idzie za mną Diego. Diego mieszka w dzielnicy, w której nie ma prądu. Nasze rozmowy odbywają się przy świecach. Jest reżyserem, lecz nie pracuje w teatrze. Dla niego sceną jest całe miasto. Jedy-nymi meblami w jego mieszkaniu są książki. Zalegają w stosach aż po sufit. Wśród nich toczy się opowieść: O więźniu, któremu sugerowano, że w jego więzieniu zawsze zabijano w czasie próby ucieczki, i któremu później dawano do zrozumienia, że jest wolny, aby przez całą wieczność odczuwał wątpliwość, czy słuszny jest strach, który nie pozwala mu się ruszyć, przejść przez zawsze otwarte drzwi. O więźniu, któremu pozwolono dokonać wyboru między natychmia-stową śmiercią w strasznych męczarniach, a śmiercią rozłożoną na lata, zadawaną za pomocą bezbolesnych, coraz bardziej idących amputacji. O więźniu skazanym na wiele lat, który są- dził, że zdaje sobie sprawę z powolnego upływu dni dzięki odległemu blaskowi w końcu ko-rytarza, i nie wiedział, że sztuczny blask trwał tydzień, aby ustąpić miejsca równie sztucznej całotygodniowej ciemności... To tylko poszczególne sceny. Cały spektakl nazywa się „Czy pan nas słyszy, panie Pino-chet?” Wystawiony ma być już wkrótce na bruku, na ulicach, na największym w mieście uniwersytecie. W trakcie kolejnego dnia protestu narodowego. W dniu, gdy niepokój osiągnąć ma kulminację. Ludzie wyjdą na ulice, łyżkami uderzać będą w dna pustych garnków. Będą ich dwa miliony. Blaszanym hukiem zagłuszą dudnienie silników nadlatujących helikopterów i salwy oddawane w tłum. Im bliżej tej daty, tym Diego ma mniej czasu. Wolne pozostają tylko wieczory. Mimo to spotykamy się coraz częściej. Na ulicach przybywa psów na kagańcach i kilkuosobowych patroli. Opowiadam mu o sobie. Opowiem o Dniu Wielkiej Ostrygi, w którym na odległą Wyspę przybył przed wiekami tajemniczy żeglarz ze wschodu. O wydarzeniu, o którym można prze-czytać na drewnianych tabliczkach pokrytych znakami rytymi zębami rekina. O nazwie, która od tamtych czasów się zachowała i dziś oznacza po prostu chwilę, w której dzieje się coś na-prawdę ważnego. Opowiadam o swojej wielkiej przygodzie – o tajemniczym piśmie z Wyspy, której nie znam, na której nigdy nie byłem; o piśmie z Wyspy, od której teraz oddalony już jestem tylko o krok. O piśmie, które – krok po kroku, latami – uczyłem się wytrwale czytać. On zapal się do mojego pomysłu, mówi: „Musisz jechać, koniecznie, to już przecież tak bli-sko”. A ja mam nadal wątpliwości: Chciałbym wiedzieć, co będzie się dziać tu, w mieście, w dniu kulminacji. Chciałbym móc wziąć w tym udział. Czy to nie będzie ucieczka? Mówi: „Czy masz pewność, że kiedyś jeszcze tu wrócisz?” Przekonał. Ostatnie kilkadziesiąt godzin. Santiago przygotowuje się do trzeciego dnia protestu narodowego, ja – przygotowuję się do odlotu. Diego się cieszy. Ostrzega przed dro-żyzną na Wyspie, przed insektami, pomaga zacisnąć rzemyki plecaka. Każdy z nas będzie miał inny Dzień Wielkiej Ostrygi, mówi. A na lotnisku raz jeszcze chce się upewnić: – Powiedz, czy ty naprawdę umiesz czytać znaki tego przedziwnego pisma? Człowiek z dzidą. Obok ryba. Ma ogon, dwie płetwy. Wygląda jak żywa. Krzyżyk, dwa kółka. Dookoła jakby promienie. Koniec wersetu. Koniec zdania? Pismo jest stare. Ma 1500 lat. W przestrzeni równie odległe: powstało dokładnie po prze-ciwnej stronie globusa. Właśnie t a m – na Wyspie Wielkanocnej. Pismo jest nie odczytane, przez to fascynujące. Nie wiadomo, kim byli jego twórcy. I dlatego przerysowuję znaki z drewnianych tabliczek na papier: chcę je odczytać. Jest rok 1972. Wszak ostrzegałem: Santiago – to koniec. Ledwie kilkanaście tygodni temu. Teraz, w poszukiwaniu początku, cofnąć należy się w czasie: Dwadzieścia tysięcy znaków należy rozmieścić w równych kwadracikach. W krateczkach o boku piętnastu milimetrów. Centymetr za centymetrem. Tabliczka za tabliczką. W sumie – pięć lat: rok za rokiem. Ze szkłem powiększającym nad fotokopią. Każdy kwadracik należy zaopatrzyć w numer. Razem dwadzieścia tysięcy numerów. Żeby łatwiej je było odnaleźć. Warianty znaków, ich mutacje. Nieraz tylko jeden palec więcej. Al-bo bez ucha. Po czterdzieści, pięćdziesiąt odmian. W rogu karteczki starannie zatemperowanym ołówkiem należy zapisać domniemane po- krewieństwo. Znów – dwadzieścia tysięcy razy. I grupę. Właśnie – bo są jeszcze grupy. Sześć grup. Kiedyś było ich trzynaście. Na przykład motywy antropomorficzne albo geometryczne. Motywy łączne. Przesypuję te znaki przez sito systematyki. Wiem, że należy właśnie tak postępować. Prze-czytałem o tym w książkach. W książkach, które nie tak łatwo znaleźć, w takich, co trzeba sprowadzać przez pół Polski albo z zagranicy. Przesypuję, segreguję – odstawiam czarną ro-botę rzemieślnika od starożytnego pism. Tak robili wszyscy ci, którzy zmagali się z tym pi-smem, ci, którzy kiedykolwiek chcieli odczytać jakiekolwiek nieznane pismo. Jaussen, Kno-rozow, Butinow, Barthel, de la Rocca. Muszę więc tak robić i ja. Tę systematykę stworzyłem sam, gdy byłem jeszcze uczniem siódmej klasy szkoły pod-stawowej. W przerwach między palcówkami i gamą molową – chodzę wtedy bowiem do szkoły muzycznej. Miałem wtedy trzynaście lat. Przez tę systematykę nie zdążyłem zbyt dłu-go pograć w piłkę; a szkoda – bo koledzy twierdzili, że rokuję nadzieje na bramce. I tak już kilka lat. Przybywa kart w katalogu. Ile kart? Ile lat? Rysuję domniemane gałęzie na drzewie rozwoju pisma. Potem przekreślam. Kolejna hipoteza nie wytrzymuje konfrontacji z nowo odnalezionymi znakami. Kartka wędruje do kosza. Rysuję od nowa. Ten cykl powtó-rzy się jeszcze wielokrotnie. W tym drzewie jest główny pień, są boczne odgałęzienia i ślepe uliczki. Gałęzie potrafią się rozrosnąć. Niektóre z czasem karłowacieją. Inne strzelają w górę. Ja staram się zejść jak najniżej. Choć w chodzeniu po drzewach nie zdążyłem nabyć zbyt wielkiej praktyki. To schodzenie nazywam – podróżą do źródeł. Dlaczego właśnie tak – o tym też będzie mowa kilka, no, może kilkanaście stron dalej, jeszcze nie teraz, bo to dopiero wstęp. Tą samą drogą szło siedmiu Rosjan, trzech Niemców, Holender i Węgier. Oni zawrócili. Albo weszli w te ślepe uliczki. A czy mnie się uda? Wysłałem 424 listów. Na 4 kontynenty. Do 15 krajów. Do ambasad, muzeów, archiwów. Do instytutów, na uniwersytety. DO kolekcjonerów, właścicieli prywatnych zbiorów. W Pol-sce nikt jeszcze serio się tym nie zajmował, bo brak literatury, dokumentacji. Stąd egzotyczne adresy: Honolulu, Bello Horizonte, Palapa, Canberra. Ale i bliższe: Wiedeń, Leningrad, Rzym, Bruksela, Waszyngton, Nowy Jork. To tylko niektóre. Dostałem 20 fotokopii. Fotoko-pii – bo oryginał kosztuje 180 tysięcy. Na dodatek dolarów. 20 fotokopii starczyło na 5 lat pracy. Na całe setki hipotez. Na dziesiątki zimowych wie-czorów. Ile kartek podarłem? Ile razy pomyślałem: oto i ślepy zaułek? Aż... Był rok 1976. Osiągnąłem dno, którego szukałem. Źródło. Byłem w tym punkcie, gdzie pień styka się z ziemią, gdzie się zaczynają korzenie. Potrafiłem wskazać na globusie ten punkt, z którego wywodzi się pismo. Wiedziałem, w jaki sposób dotarło aż na Wyspę Wiel-kanocną. Kto je tam zawiózł. Wtedy redaktor Witold Baniewicz z „Literatury” napisał: „Było cicho w Elblągu. Za ci-cho. W Londynie, Leningradzie, Brukseli, w kołach naukowych znano to nazwisko... Lat 17. Odkrywca sekretów pisma rongo–rongo z Wyspy Wielkanocnej...” Bo pismo nazywa się rongo–rongo. Ta nazwa, jak dotąd, jeszcze nie padła. To była dopiero połowa drogi. Ta druga połowa – odczytać pismo. Na przekór geometrii byłem pewien, że będzie o wiele dłuższa. Nadal jest rok 1976. Już drugi rok jestem uczniem II Liceum Ogólnokształcącego w Elblą-gu. Ulga. Żegnajcie palcówki, gamy, piano, forte i fermaty. Więcej czasu na rongo–rongo; z nauką nigdy nie miałem kłopotów. Trzykrotnie jestem gościem Studia Telewizji Młodych. Rozmowę prowadzą redaktor Jerzy Śladkowski, asystuje mu Stanisław Krzemiński. Siadam przed światłami, mikrofonami i mó-wię. Krzemiński pokazuje do kamery listy: doktor, profesor. Dziwią się. Mówię, że rzeczywi-ście w korespondencji tak mnie tytułują. Nikomu nie przychodzi do głowy, że gdzieś, w dale-kim kraju, jakiś licealista może chcieć odczytać prastare pismo z drugiej półkuli. Mówię, że początkowo mnie to bawiło, teraz jednak mniej. Śladkowski pokazuje list, jaki przyszedł od akademika Butinowa z Leningradu: Towariszcz Warszewskij, żdjom rezulatatow... Mówię dalej: o bardzo dziwnym piśmie, bardzo dziwnej wyspie, bardzo dziwnym zajęciu, jakim jest przepisywanie hieroglifów z tabliczek na papier. O korespondencji. O pomocy, jaka nadeszła z zagranicy. Mówię o listownym kontakcie z Muzeum Brytyjskim w Londynie. Gdzieś po drugiej stronie telewizyjnego obrazu siedzi i słucha Sir Walter Holsay – konsul ambasady brytyjskiej w Polsce. A efekt taki, że na wakacje wyjeżdżam do Londynu. Spoty-kam się z profesorem Johnem Warrickiem, którego dotąd znałem tylko korespondencyjnie. Chodzę po archiwach, przerzucam tony papieru, czytam, robię notatki. Po dziesięciu tygo-dniach, gdy wracam – ta druga połowa zadania wydaje mi się już znacznie prostsza. Po prostu – odczytać pismo. Właśnie – ale jak się właściwie odczytuje pismo? Nowa literatura, nowe problemy, nowe autorytety, listy i adresy na pięciu kontynentach. Owocują już godziny poprzednio spędzone nad katalogiem znaków. Znajomość ich morfolo-gii. Znajomość odgałęzień. Zgłębiam dysputy naukowe. Czytam, co na ten temat napisano. A jest tego niemało. Kilkanaście tysięcy stron. Rzadko kiedy po polsku. Lektura idzie opornie. Nie mogę mieć już wątpliwości: wiem, że mój przypadek należy do najtrudniejszych. Od-wieczny spór między teoria a praktyką. Teoretycy: Najtrudniej odczytać pismo, gdy nie znamy języka, jakim posługiwali się staro-żytni pisarze i gdy jednocześnie nie znamy graficznego szyfru, jaki stosowali. Praktycy: Ale my nawet i takie pismo odczytujemy. Teoretycy: Ależ to niemożliwe. Bo jak? Praktycy: Dokładniej – to prawie niemożliwe. W tych paru procentach, których brak do stu – tkwi nasza szansa. Teoretycy: Więc? Praktycy: Należy czekać na przypadek. W międzyczasie trzeba jednak do przypadku do brze się przygotować. Tego rodzaju szaradę miałem przed sobą: nie znałem ani języka, ani szyfru. Pozostawało liczyć na ów przypadek sprzed stuleci... Przypadek miał polegać na tym, iż ten sam fragment tekstu został niegdyś przez kogoś zapisany dwojako. Tak, by jedna z wersji była możliwa do odczytania jeszcze dziś. Tak, by była ona zapisana w znanym języku, w znanym piśmie. Na ten przypadek czekał Champollion zmagając się z egipskimi hieroglifami. Aż się doczekał: pomogła mu tablica z Rosetty. I Grotefend, ten, który, rozwikłał tajemnicę glinianych tabli-czek z tysiącami znaków – asyryjskich klinów. I Ventris, który przeniknął zagadkę pisma kreteńskiego. Bo potem problem jest już prosty. Wtedy ma się w ręku klucz. Rebus sprzed stuleci staje się ledwie najzwyklejszą krzyżówką. W odpowiednie miejsce muszą trafić od-powiednie słowa. I trzeba je tam umieścić. Umieścić. Po prostu – odczytać pismo.Cóż prostszego?Tyle w telegraficznym skrócie. Zacznijmy jednak raz jeszcze od początku... Wyspa jest naprawdę niewielka: 179 kilometrów kwadratowych. To nawet nie tyle, co pół województwa. Skalista. Bardziej niż wyspa – zlepek 19 wulkanów. Wulkany już wygasły. Na wschodnim Pacyfiku. Dokładniej -na Grzbiecie Wschodniopacyficznym. W zasięgu połu-dniowej odnogi Prądu Peruwiańskiego, co ważne. Najbliższy kontynent to Ameryka Połu-dniowa. Najbliższy – a jednak odległy 0 3500 kilometrów. Dziś należy do Chile. Amerykań-ska baza wojskowa tam zlokalizowana – wciąż się rozbudowuje, przybywa wielokilometro-wych pasów startowych. Liczy 600 mieszkańców. Usiana pięcioma tysiącami pieczar. Ma kształt trójkąta. Stąd – przez niektórych nazywana Sycylią Pacyfiku. Po polinezyjsku Waihu Rapa Nui. Po hiszpańsku Isla de Pasqua. Czyli Wyspa Wielkanocna. Cechy szczegółowe: słynna z kamiennych posągów i śladów nieznanej starej kultury o pasjonującej przeszłości... Historię ma inną od innych. Bo zwykle historię odtwarza się na podstawie odnalezionych grotów strzał, połamanych w boju ostrzy, czy skorup naczyń porzuconych w popłochu ucieczki. Bo zwykle – historia to czas nieustających najazdów i wojen. Czas pokoju – to czas zbierania sił przed następną bitwą. Bo zwykle – dzieje ludzkości mierzone są rytmem zmian ostrzy kamiennych na odlane z brązu, tych zaś – na kule formowane z ołowiu. To historią łączenia się jednej grupy z drugą, by móc się przeciwstawić trzeciej. Dlatego gdy archeolog odkopie system fortyfikacji – powie, że podobnych systemów od-kopał już bardzo wiele. Ale gdy archeolog odkopie posąg – koniecznie będzie chciał odnaleźć następny. Powie, że dopisało mu szczęście. A co będzie, jeżeli odkryje cały las kamiennych figur? Co będzie, jeżeli natknie się na cały las kamiennych figur, z których każda będzie wielko-ści wagonu kolejowego? Bo tak właśnie było na Wyspie Wielkanocnej, gdzie inaczej biegła historia. Na wyspie niepodobnej do żadnej innej. Gdy Roggeveen w roku 1722 jako pierwszy z europejskich żeglarzy dotarł do brzegów Wyspy Wielkanocnej, nie musiał nawet sięgać po łopatę. Roggeveen nie był archeologiem, miał zdobywać lądy i morza. Nie miał też, jak stwierdza w swoich pokładowych zapiskach, zbyt wielkiego szczęścia. A jednak odkrył to, co przez stulecia ludziom miało zapierać dech... „Las posągów. Niektóre z nich są przysypane, wystają im czubki nosów, wierzchołki usznych zgrubień wymodelowanych z kamienia. Przed niektórymi palą się ogniska. Wszędzie tłumy krajowców. I ten las. Wzdłuż brzegów, na skałach, figury w czerwonych, także ka-miennych perukach. Kamienny las. Las posągów z czerwonymi fryzurami” – tak pisał w swoim dzienniku pokładowym. Na brzegach skalistej wysepki odkrytej w dniu Wielkiej Nocy marynarze Roggeveena na-liczyli czterysta kamiennych kolosów. Niektóre z nich były tak potężne, że trzech mężczyzn nie było w stanie otoczyć ich rękoma. Dokładniejsze oględziny wyspy liczbę tę powiększyły do ponad sześciuset. Ten sam profil, jakby zdjęty z prehistorycznej matrycy: wydatny nos, wydłużone uszy, a raczej małżowiny. Portrety długouchych. Rozmiarami sięgające dziesięciu metrów. Wyspa – później zwana Pępkiem Świata – ochrzczona została jako Zakątek Tajemnic i Za-skoczeń. Była maleńkim światłem rządzącym się własnymi niepowtarzalnymi prawami. Była całym mikrokosmosem. Bo historia ludzkości to historia wojen, ucieczek i najazdów. Na tę wyspę również dokonano najazdu – jednego z najdziwniejszych w dziejach. Nikt nie wie – kiedy. Nikt nie potrafi powiedzieć – dlaczego. Najazd odbył się bez ognia. Bez zgrzytu oręża i płaczu kobiet. Gdy w Europie sądzono, że świat kończy się na Słupach Herkulesa, gdy roz-począć się miała doba upadku Cesarstwa Rzymskiego – na drugiej półkuli inni żeglarze wylą- dowali u brzegów najsamotniejszej z wysp. Żeglarze – pionierzy najdziwniejszej z koloniza-cji. Zamiast ostrzy i mieczy – wyostrzyli kamienne topory: odtąd czas na wyspie mierzony był tętnem stuku w kamieniołomach – nieznani żeglarze posiedli niespotykany kunszt rzeź-biarski. W skałach, litych blokach wykuwali posągi–giganty, olbrzymie ludzkie figury. Jedna grupa łączyła się z drugą, tak samo jak w innych częściach świata, lecz nie po to, by walczyć z wrogiem; lecz by nazajutrz rozpocząć pracę przy jeszcze większym skalnym bloku, by szybciej móc gotowy posąg transportować poprzez góry i przełęcze wulkanicznego wnętrza wyspy, by szybciej móc stawiać je na kamiennych podmurowaniach. Na bezdrzewnej wyspie tworzywem musiała być skała. Na bezdrzewnej wyspie przez stulecia nie zbudowano jednego miasta. Na bezdrzewnej wyspie w sercu Pacyfiku przez całe stulecia wyrastały kamienne kolosy. Dlaczego – zamiast budować drogi, świątynie, miasta, akwedukty – wciąż wykuwano ka-mienne posągi, których waga dochodziła do ciężaru współczesnego czołgu? Kim byli ich twórcy? W jaki sposób potrafili oni podołać zadaniom, których rozwiązania nie powstydziłoby się najnowocześniejsze biuro projektowe? Wyspa Wielkanocna stała się ostatnim ogniwem w sporze izolacjonistów z dyfuzjonistami. Izolacjoniści to ci, którzy twierdzą, że dwa oceany, które dzielą Ameryką Południową i Północną od Europy i Azji, izolowały Nowy Świat od kontaktów ze Starym Światem do roku 1492. To ci, którzy Kolumbowi przyznają patent na pierwszą podróż przez Atlantyk. To ci, którzy uznają, że mieszkańcy prekolumbijskiego Peru nie byli w stanie oddalić się na swych tratwach dalej niż na kilka mil od brzegu. To ci, którzy uważają, że ludzkość rozwijała się niezależnie w kilku centrach, które nie były w stanie na siebie wzajemnie wpływać. Dyfuzjoniści zaś to ci, którzy twierdzą przeciwnie. Są zdania, że istniała jedna wspólna kolebka wszystkich cywilizacji. Przyjmują za możliwe, ba... za konieczne, różne warianty transoceanicznych podróży starożytnych. Tak jak izolacjoniści oceany również uznają za nie-przebyte, lecz stwierdzają jednocześnie: istnieją strefy wód wyraźnie uprzywilejowane. A o tych przywilejach wiedzieć musieli starożytni. Przywilej to stały wiatr wiejący z określonego kierunku, to także prąd morski. Według nich – to właśnie wiatry i prądy mają wytyczać szlak przenikania kultur. Tworzą jakby przenośnik taśmowy na powierzchni oceanu. To dzięki nim nawet wątłe stateczki sprzed tysięcy czy setek lat były w stanie sprostać trudom wielomie-sięcznej podróży. Dyfuzjoniści to ci, którzy mówią, że właśnie dzięki tym prądom rozprze-strzenił się kult słońca i sztuka obróbki kamienia; ci, którzy traktują prądy, wiatry i oceany jako poszczególne ogniwa prehistorycznych migracji. Z basenu Morza Śródziemnego poprzez Wyspy Kanaryjskie, poprzez Atlantyk. Do Ameryki Środkowej, do starożytnego Peru. Stam-tąd – zgodnie z kierunkiem Prądu Peruwiańskiego przez Pacyfik. Na wyspy Polinezji. Po dro-dze – na Wyspę Wielkanocną. Każda ze stron przytacza własne argumenty. Dyfuzjoniści wskazują na korelację czasową. Starożytny Egipt to trzecie tysiąclecie p.n.e. A przecież między Afryką a Ameryka istniał Prąd Kanaryjski – zaczynał się u wybrzeży Maroka, kończył pętlą na Morzu Karaibskim, wracając ku Staremu Światu drogą północną Golfsztrom. W Peru kultura Paracas to pierwsze tysiąclecie p.n.e. Wyspa Wielkanocna z posągami przypominającymi do złudzenia te, które są dziełem ludów znad Jeziora Titicaca, w Taihuanaco, w Boliwii – to już pierwsze tysiąclecie naszej ery. I znów prąd! Tym razem Peruwiański: od wybrzeży Peru ku Polinezji. Powołują się na podobieństwa i kulturowe pararele: umiejętność obróbki kamienia, oddawanie czci słońcu, sztuczne brody, umiejętność trepanacji czaszki, pismo, kalendarz, tarasowa uprawa ziemi, tkactwo, zbliżone motywy zdobnicze, bóstwa o ptasich głowach, trzcinowe łodzie, grobowce, podobne polichromie, prawie identyczne motywy występujące w rzeźbie. Wyli-czać można by jeszcze długo. Izolacjoniści odpowiadają na to po swojemu: No dobrze, ale cała koncepcja jest utopijna; zbieżności to czysty przypadek; cywilizacje rozwijały się niezależnie od siebie, a podobień-stwa wynikają tylko stąd, że niezależnie od kontynentu, w różnym czasie, na pewnym etapie historii i rozwoju, ludzie stawali przed podobnymi problemami... i podobnie je rozwiązywali. Dyfuzjoniści: Główna fala migracyjna na Wyspę Wielkanocną napłynęła ze wschodu, od strony wybrzeży amerykańskich. Izolacjoniści: Nieprawda! Na odwrót! Od strony Malajów, metodą „małych kroków”, z wyspy na wyspę, a nie dzięki „oceanicznemu skokowi”. Spór ten bardzo wcześnie mnie zafascynował. Wydał mi się bardziej frapujący od najbar-dziej tajemniczej zagadki kryminalnej. I na dobrą sprawę wszystko zaczęło się rozkręcać, gdy przeczytałem o trzech zagadkach Wyspy: i kamiennych posągach (to pierwsza z nich), nie odczytanym piśmie pozostawionym przez jej dawnych mieszkańców (to druga), o tym, że w Leningradzie chłopcy niewiele starsi ode mnie próbowali je odczytać, wreszcie – o przeszło stuletniej dyspucie o pochodzeniu ludności tego najsamotniejszego skrawka globu (to trzecia zagadka). Był rok 1972. Pierwsza zagadka została rozwiązana już w roku 1959 przez Thora Heyerdahla w czasie jego ośmiomiesięcznego pobytu na Wyspie Wielkanocnej. Okazało się, że gigantyczne figury są rodzajem pomników wystawionych ku czci wybitnych żeglarzy i nawigatorów. Co naj-dziwniejsze, mimo upływu wielu stuleci sama technika wykuwania w twardym tworzywie, jak również sposób ustawiania ich w pozycji stojącej – pozostał żywy wśród niektórych kra-jowców należących do grupy tzw. długouchych. Metoda – genialna dzięki swojej prostocie i jednocześnie chyba jedyna możliwa do zastosowania na tę skalę przez społeczność nie znają-cą wytopu żelaza ani nawet zastosowania koła – polegała na podważaniu „cielska” leżącego kolosa drewnianymi żerdziami i na podkładaniu odłamków skalnych w ten sposób, że po wielokrotnym powtórzeniu całej operacji posąg stopniowo „piął się” w górę, z wolna osiąga-jąc pozycję pionową. Tak w końcu stawał „o własnych siłach”. Natomiast zagadkę pochodzenia ludności można było sprowadzić do pojedynczego zagad-nienia: gdyby rozstrzygnąć kwestię rodowodu pisma, sprawa pochodzenia kultury Wyspy – jej osadnictwa, a przynajmniej jednej z fal migracyjnych – byłaby ostatecznie przesądzona. Potrafiąc zaś wskazać rodowód pisma – można było w obszarze spokrewnionym poszukać wskazówek mogących ułatwić jego odczytanie. Pozostała kwestia: skąd przywędrowało? Z zachodu czy ze wschodu? I tak powstał plan: przeprowadzić analizę porównawczą pisma rongo–rongo z systemami zapisu graficznego obszarów ościennych. Zastosować metodę umożliwiającą ścisłe zmierze-nie wyniku: teorię informacji, szacunki statystyczne. Wyodrębnić najstarszą warstwę pisma, porównać ją z pismami ościennymi z określonej epoki. Istnienie zbieżności mogło przesądzić o racji jednej ze stron. Następna część planu: pismo odczytać... Pierwszym wnioskiem było stwierdzenie, że pismo nie mogło być miejscowym „produk-tem”; na Wyspę musiało przewędrować. Już prof. M. McLuhan zwrócił uwagę na to, iż pań-stwo i pismo rozwijają się równolegle, że pismo rozwija się zawsze wraz z rozwojem konfe-deracji czy też organizmu społecznego o dużym zasięgu terytorialnym. Pismo jest bowiem praideą telegrafu czy telefonu – jest głosem zamienionym na symbole, które na powrót mogą przybrać formę dźwięku – z tym że elektryczność zastępowana była sprawnością mięśni goń-ców niosących wiadomości, czy – jak w przypadku Polinezji – siła ramion wioślarzy żeglują-cych z wyspy na wyspę. Pismo pojawiało się zawsze tam, gdzie głos władcy musiał docierać do odległych zakątków rozległego państwa. Czyli – pismo na Wyspę musiało przywędrować z zewnątrz, bo na terytorium obejmującym kilka dolin, przełęczy i wulkanicznych wierzchoł-ków nie było po prostu nikomu potrzebne. Właściwie były nawet dwa pisma: istniało bowiem jeszcze jedno, jak mówi ustna tradycja wyspiarzy – pismo tau, mniej powszechne w użyciu niż rongo-rongo; zarezerwowane tylko dla funkcji czysto ceremonialnych, najczęściej związanych z kultem bogów czy przodków. Dziś o piśmie tau prawie nic nie wiadomo, zachowało się dosłownie kilkadziesiąt znaków. Reszta została zniszczona przez nadgorliwych misjonarzy uznających drewniane tabliczki za narzędzie szatana. Przez sto lat, bo aż do początków XIX wieku, płonęły ogniska, a w nich bezcenne zabytki piśmiennictwa mieszkańców tajemniczej wyspy. Po części ten sam los spotkał rongo–rongo. A strata tym większa, że było to praktycznie jedyne tak wysoko rozwi-nięte pismo na terenie całej Polinezji. Jedynie na Nowej Zelandii istniał jeszcze w czasach poprzedzających kolonizację system zapisu graficznego, jednak bez porównania bardziej prymitywny. Z ustnych przekazów tubylców: Znajomość sztuki pisania i czytania była wielkim przywi-lejem zastrzeżonym dla specjalnie kształconych pieśniarzy tangata manu o te–rongo–rongo, czyli „ludzi–ptaków znających rongo–rongo”. Wywodzili się oni z artystokratycznych rodów Wyspy. Tradycyjnie ukształtowana nazwa pisma kohau rongo–rongo oznaczała „łamać włócznie” lub też „łamać słowa”. Tak właśnie określano samą umiejętność posługiwania się pismem. Z badań lingwistycznych: sam wyraz rongo lub rong oznacza w polinezyjskim „słyszeć”, „wysłuchać”. W kilku odmianach narzecza quechua z terenu Andów również odnaleziono słowo o podobnym brzmieniu – rongo–go – oznaczające wiadomość. Z badań etnograficznych: znaki były zapisane sposobem bustrofedon; czytanie rozpoczy-nać należy od dolnego lewego rogu tekstu, idąc następnie ku prawemu. Przy końcu każdego wersu należało tabliczkę odwrócić o 180 stopni i czytać od lewej ku prawej, odwracając ta-bliczkę o 180 stopni przy końcu następnego wersu. W latach siedemdziesiątych minionego stulecia Tepano Jaussen, duchowny, był pionierem badań nad pismem rongo–rongo. Dysponował czterema tabliczkami zawierającymi 4130 znaków. Chcąc rozwikłać zagadkę „mówiącego drzewa” przyjął, że pradawni mieszkańcy Wyspy posługiwali się językiem polinezyjskim, i postanowił skorzystać z pomocy wyspiarzy. Jeden z nich, Metoro Tuoaoure – jak sam twierdził – potrafił czytać znaki rongo–rongo. Dru-gi, Ourouoane Hinapote, był synem wodza, który ponoć potrafił jeszcze ryć znaki pisma zę-bem rekina w miękkim drewnie. Tepano Jaussen żywił nadzieję, że przy ich pomocy uda mu się zgłębić tajemnicę znaków oraz określić znaczenie poszczególnych ich grup. Wkrótce jed-nak rozczarował się – wyspiarze recytowali na pamięć pieśni zapisane na tabliczkach, ale nie byli w stanie określić znaczenia poszczególnych hieroglifów. Poszczególne z nich przypomi-nały im jedynie główny sens – następował tzw. odczyt mnemotechniczny. Na tak wątłej pod-stawie Jaussen oparł swoją interpretację około 500 znaków. W początkach XX wieku wyniki jego prac zostały zakwestionowane. Para uczonych – John Thompson i Catherine Routledge – w latach 1889 i 1914–1915 po-dobną metodą, opierając się na interpretacji wyspiarzy Tomenika, Kaitae i Uro Waciko, przy-stąpiła do badań. Nie posunęli się oni jednak dalej, niż uczynił to Jaussen. W roku 1935 Stephen Chauret opierając się na słowniku stworzonym przez Jaussena pró-buje na nowo odczytać tabliczkę Aruku Kurenga. Stwierdza on, ze w piśmie występują znaki spełniające role uwypuklenia treści danego fragmentu, nic więcej. W roku 1940 „grupa leningradzka”: Borys Kudriawcew, Walery Czernuszkow i Oleg Kli-tin, stwierdza identyczność tekstów zawartych na czterech tabliczkach, które dotąd były uznawane (i odczytywane „kluczem Jaussena”) za całkowicie różne. W latach pięćdziesiątych Thomas Barthel podaje własną interpretację pisma opierając się na skorygowanym słowniku Jaussena, jednak w latach sześćdziesiątych prace te są krytyko-wane przez J. Knorozowa i W. Butinowa. Wniosek: wszystkie dotychczasowe próby odczytywania oparte były na pracach Jaussena lub przesłankach, z jakich on wyszedł. Prace te, mimo wielokrotnej krytyki, w opinii więk-szości badaczy stanowiły jedyny możliwy do przyjęcia punkt odniesienia; należało stworzyć „klucz niezależny”, następnie – kluczem tym się posłużyć... Powstał zamysł i plan działania. W świat powędrowały listy z prośbą i materiały, fotogra-fie i fotokopie. Dziwne to były listy – nieśmiało wystukiwane na maszynie po angielsku, naj-prawdopodobniej z mnóstwem błędów, bo pisane nieomal ze słownikiem w ręku przez sta-wiającego w tym języku pierwsze kroki ucznia klasy siódmej. I dlatego też nie bardzo wie-rzyłem, że otrzymam kiedykolwiek odpowiedź. Spróbowałem jednak, bo może się uda? Nic przecież nie mam do stracenia. Spróbowałem i czekałem. „Cieszymy się bardzo, że możemy pomóc w dociekaniach nad pismem rongo–rongo. W naszym posiadaniu znajdują się dwie tabliczki o numerach katalogu 129773 i 129774. W za-łączeniu przysyłamy ich fotokopie”... Pierwszy list nadszedł po czterech miesiącach z Waszyngtonu, ze Smithsonian Institute. Gdy rozrywałem kopertę wielokrotnie ostemplowaną, zalakowaną, oklejoną kolorowymi znaczkami – z wrażenia zwilgotniały mi ręce. Już przecież zaczynałem wątpić, a jednak... Czyżby? – zadawałem sobie pytanie, na które bałem się odpowiedzieć. Usztywnione zawi-niątko w papierze firmowym dalekiego muzeum: Smithsonian Institute, Waszyngton... Aż wreszcie sznurki puściły. A jednak! Przysłali! Między dwiema tekturkami nieznana ręka umieściła trzy fotokopie dwóch tabliczek; na gładkiej powierzchni fotograficznego pozytywu widniał niewielki kawałek drewna ze wszyst-kich stron pokryty miniaturowymi znaczkami. Rozróżniałem głowę bóstwa Człowieka–Ptaka – Tangata Manu. Motyw bożka Kiore. Symbol owocu drzewa chlebowego. A tu – woda. Tam – fale morskie. I znów woda. Luźne ręce, dłonie, w których brak palców, ramiona powygina-ne w łokciach, jakby chciały coś pokazać. Ale co? Pierwszy znak zapytania. Za trzy lata w notatniku, w którym gromadziłem wszystkie spostrzeżenia i wnioski, napiszę: „Czyżby znaki te stanowić miały swoisty język gestów, taki, jakim posługiwali się Majo-wie czy Hindusi; wskazuje na to wielkość odmian znaków opartych na motywie dłoni, stałość ich występowania w późniejszych okresach rozwoju pisma”... Wzrok mój dalej biegał wzdłuż wersetów utrwalonych w drewnie: co może oznaczać ten człowiek z włócznią? A ten owal – z jakby koralikami na obwodzie?... Następnie, już w trzy tygodnie później, zareagował Leningrad: „Drogi Panie Profesorze... radzi jesteśmy niezmiernie... prosimy o dalsze listy... z nauko-wym pozdrowieniem”... Więc brano mnie za profesora! A to ci dopiero! Później miało się to powtórzyć kilkakrot-nie. Tymczasem – ja miałem 14 lat. Niezłomnie wierzyłem, że mimo braku naukowych pa-tentów mam szansę; że być może uda mi się odczytać szyfr sprzed stuleci. Chodziłem wciąż jeszcze do siódmej klasy, cieszyłem się, że coraz bliżej wakacje. Wiedziałem., że jeszcze je-den, no, może dwa listy i już na dobre będę mógł przystąpić do pracy. Następny odpowiedział Wiedeń. Potem Londyn. Honolulu. Bruksela. Rzym. Jak odnaleźć wśród znaków pierwotnych substrat? Jak wyodrębnić najstarszą warstwę? Jak wśród dwudziestu tysięcy znaków odnaleźć początek nitki wiodącej do kłębka? W jaki sposób przeniknąć psychikę prastarych pisarzy, którzy wyposażeni w rekinie zęby rzeźbili drewniane tabliczki pokrywając je setkami, tysiącami znaków? Jak?... Teraz dopiero miały zacząć się trudności! Zgromadziłem surowiec, należało z niego zrobić użytek. Wieczór w wieczór gromadziłem doświadczenia, zestawiłem zależności. Ślimaczym krokiem. Po pierwsze: poznać strukturę pisma. Dwa: ustalić jego chronologię. Trzy: uporząd-kować je, zbudować „drzewo rozwoju”. Cztery: przeprowadzić analizę porównawczą. Pięć: zastanowić się nad ciągiem dalszym... Na początku w każdym z równań miałem same niewiadome. Moje iksy, moje igreki były pytaniami: jak?, dlaczego?, co oznacza?, w jaki sposób?... „Odczytywanie pisma – powiedział Champollion – to ciągłe przekładanie z kupki na kup-kę, z grupy do grupy, to stałe ulepszanie kryteriów, według jakich tworzy się grupy i ich wa-rianty, to dopasowywanie, stawianie tysiąca hipotez, z których żadna nie może być odpo-wiednia... to tak, jakby na podstawie kilku mebli chcieć zrekonstruować wnętrze królewskie-go pałacu wraz z otaczającym go ogrodem... to tak, jakby mieszając ze sobą litery i ich kom-binacje chcieć, podrzucając ja na sicie, ułożyć za dokładnie trzecim ruchem ręki w tekst Szek- spirowskiego Hamleta...” Ja rozumowałem tak: gdy masz tysiąc znaków, powinieneś je najpierw skatalogować, ustalić pokrewieństwo między nimi, ułożyć w rodziny, wyodrębnić fragmenty niezmienne, odróżnić rdzenie, wyłowić elementy najczęściej powtarzające się w danym okresie, zastano-wić się, dlaczego właśnie ten, a nie inny? Wniosek zapamiętać lub zapisać, jeżeli już jednak zapisać, to koniecznie ołówkiem, by łatwo można było wniosek zmienić i skorygować. Dalej – znaki obrysować trzeba cieniutkim konturem na wyznaczonych im miejscach w katalogu. Katalog powinien składać się z luźnych kartek, by jak najłatwiej było je przekładać, przecho-dzić z grupy do grupy, bo przecież na drewnianych tabliczkach hieroglify nie słuchają żadnej systematyki, występują tak, jak tego wymaga pradawna gramatyka czy choćby gramatyki tej zaczątki... I zacząłem katalogować. Katalogować, czyli zachowane teksty przepisywać na nowo, ale z podziałem na grupy. Miałem już nie tysiąc znaków, lecz ów tysiąc przemnożony przez dwa-dzieścia. Musiałem więc stworzyć bardzo duży katalog. Należało przechodzić od kryteriów najbardziej ogólnych do coraz bardziej szczegółowych. Po trzech miesiącach zapisałem już pierwsze ważniejsze spostrzeżenie w notatniku: „Można odnieść wrażenie, że pismo w miarę swojego rozwoju ulegało stopniowo komplikacji, znaki zamiast ulegać uproszczeniu – stawały się coraz bardziej skomplikowane; jest to tendencja przeciwna do obserwowanej zwykle w przypadku większości pism dążących do geometryza-cji, co – z biegiem czasu – miało ułatwić posługiwanie się hieroglifami”... Po pięciu miesiącach: „Tendencja ta, w miarę wnikania coraz głębiej pod kolejne warstwy znaczące rozwój pisma – to najważniejszy i najbardziej zaskakujący wniosek pierwszych ośmiu miesięcy pracy”... „Odczytywanie pisma – mówi Grotefeld – to ruch w labiryncie. Jakby po omacku, bez świateł. To wielokrotnie przechodzenie tym samym korytarzem i wielokrotne jego odkrywa-nie na nowo. To wyłamywanie raz otwartych drzwi i przechodzenie zamkniętymi, jakby były od dawna otwarte. To ciągła myśl – co będzie za następnym zakrętem”... Rozumowałem: gdy masz już w katalogu dwadzieścia tysięcy znaków ustawionych w kar-nych szeregach – to musisz się pozbyć znaków, które się powtarzają. Musisz to uczynić tak, by duży katalog stał się katalogiem już tylko średnim. Ale i średni katalog jest za duży na to, by poruszać się w nim szybko, sprawnie, bez wahania. I dlatego w każdej z grup należy wy-odrębnić to, co twoim zdaniem najistotniejsze, najbardziej charakterystyczne. Trzeba stwo-rzyć jakby samo rusztowanie rozwoju pisma, pozostawić jego „kościec”, tę najbardziej pod-stawowa strukturę. Czyli najmniejszy z katalogów. Katalog numer trzy. Ten najważniejszy. Już nie mam wątpliwości. Na drzewie rozwoju wciąż przybywa gałęzi. Jest rok 1974. To już cała gęstwina. O swoich obserwacjach piszę do profesora Gonzalesa w Bello Horizonte. Odpisuje, że to bardzo ciekawe zjawisko. Potwierdza to, co poprzednio już zapisałem w swoim kajecie: jest to odstępstwem od reguły, pisma – zwykle – w miarę swojego rozwoju ulegają uproszczeniom. Oczywiście wyjątki są możliwe. Zawsze trzeba jednak dojść do przy-czyn ich powstania. Sugerował, że po prostu warunki formowania pisma były odmienne. Od-mienne, czyli – jakie? Wciąż nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na to pytanie. Ani iksów, ani igreków wciąż nie ubywało. Czy znaczy to, że sprawa jest beznadziejna? Czyżbym nie był w stanie przebić się przez gąszcz narosły przez stulecia? Rok później: katalogowanie skończone. Ostatni katalog jest już gotowy. Wiele sobie obie-cuję po wykonanej pracy. Jeszcze tylko kilka tygodni. Za oknami kolejne lato. W góry, nad morze biorę z sobą katalog, biorę fotokopie. Przybywa notatek. Rzecz w tym, że cały czas musisz obserwować znaki – konkluduję. Musisz uważać, by nie dać się zwieść rutynie. Każdy przypadek, jeżeli chcesz mieć cień szansy, traktować należy jako nowy, jako właśnie „ten” przypadek. Być może ten rewolucyjny. Najważniejszy. Rok 1976: Nadzieja. Zwątpienie. Nadzieja. Zwątpienie. Nadzieja. I tak na przemian. Rozstrzygnąć kluczową kwestię – skąd pismo przybyło? Przeanalizować najstarsza war-stwę. Składa się ona z 78 znaków. Jak poustawiane w rzędzie koraliki. Owale w kilkudziesię-ciu wariantach. Napuchnięte, pękające, niektórym wyrastają ręce. Wiedziałem, gdzie jest po-czątek. Wiedziałem, że w miarę rozwoju pismo się skomplikowało. Jeszcze nie rozumiem – dlaczego. Ale rozwiązanie jest już bardzo blisko. Niezwykle proste. Na razie jeszcze tego nie wiem. Stawiam tylko pytania. Wciąż te same. Aż... Czyżby brakowało im symboli? Czyżby w piśmie zabrakło czegoś, co dotąd stanowiło jego ważny składnik? Może? Ale co by to mogło być? Potem miało się okazać, że rzeczywiście – brakowało. Na razie tworzyłem całe generacje hipotez roboczych. Może zdawać się to dziwne, ale wtedy jeszcze nie rozumiałem pojedyn-czej sylaby, ani jednego znaku, ale już wyczuwałem pewne niuanse. Wiedziałem, po jakim znaku jaki powinien nastąpić. Wyczuwałem rytm, domniemaną melodykę nieznanych tek-stów, rytm pulsu pisma, które umarło przed stuleciami. Koncepcja za koncepcją. Hipotezy, które potem jednym ruchem długopisu potrafiłem przekreślić. Rezultaty kilkunastogodzin-nych dociekań wędrowały do kosza. I zaczynałem od nowa. To normalna kolej rzeczy. Kolej, do której zdążyłem się już przyzwyczaić. Owale. Jeden koło drugiego. Niektóre z frędzlami. Inne bez. Ręce czteropalczaste. Nie-kompletne kończyny. Większość jakby grubsza na zewnątrz, nabrzmiała w dwóch miejscach. I przewężenie w dwóch punktach. Najstarsza warstwa, ponad wszelką wątpliwość. Ta myśl, w końcu odnaleziona wśród setek innych: To przecież wygląda jak fasola! Jak fasola! Fasola! To było właśnie to: więc jednak ze wschodu! Z Ameryki! Że też wcześniej na to nie wpa-dłem! Że też trwało to aż tyle lat! Bo fasola była przecież pismem. Nie w Polinezji. W Peru. Zanim się nim stała – najpierw była rośliną uprawną, potem bogiem. Ciąg zależności był następujący: była podstawą uprawy – dawała ludziom życie; powinna być więc bogiem. A wizerunek boga najlepiej można czcić używając go jako przewodniego motywu pisma. I zaczęto rysować fasolę. Wyszywać na tkaninach. Na wełnianych pledach, na ceramice. Peruwiańska uczona, Victoria de la Jara, odnalazła tysiące małych fasolek – hieroglify jedne-go ze starożytnych pism andyjskich. Już w pierwszym tysiącleciu p.n.e. twórcy kultury Para-cas, Necropolis i Cavernas „pisali” różnokolorową wełną na swych kultowych tkaninach. Larco Hoyle już w roku 1946 zwrócił uwagę na fakt stosowania motywu fasoli jako elementu ideografii na terenie starożytnego Peru. W różnych postaciach. Karbowane przedmioty po-dobne z kształtu do fasoli – z prostymi, zakrzywionymi, łamanymi i równoległymi liniami, kropkami, krzyżykami, kołami i podobnymi znakami – były przenoszone przez gońców w specjalnych workach. Stanowiły one prastare depesze. Nadal jest rok 1976. Kolejne nagranie w telewizji. Dowiaduję się o zaproszeniu do Londy-nu. Osobiście więc poznam profesora Johna Harrisona Warricka. Pociemniało mi w oczach. Dwa miesiące po drugiej stronie Kanału zaczęły się od tego, że przedstawiłem swoje wnio-ski. Potem kolej przyszła na detale. Moja droga postępowania została zaakceptowana przez profesora. Spory sprowadzały się do szczegółów. Między konsultacjami przygotowywałem schematy, rozrysowywałem „drzewo rozwoju” pisma. Czytałem literaturę, przesiadywałem w bibliotece. Z dyskusji z Warrwickiem: – A kwestia materiału, na którym pisano? – Hodowla lam i alpak była trudniejsza do przeniesienia przez ocean niż transport samej idei pisma. Dlatego musiano zrezygnować z tkanin, z tkactwa w ogóle. Spowodowało to wiele trudności. Okazało się, że sposób zapisu nie może być przeniesiony bez zmian. Zabra-kło koloru jako elementu pisma. To, co było łatwe do zastosowania w tkaninie – na drewnie stało się nieprzydatne. Dało to impuls do rozwoju całkiem już odmiennego pisma. – Czyli zmianie uległa gramatyka i morfologia... – Tak. Sądzę, że proces ten trwał nie dłużej niż sto lat. Dlatego w pierwszej swej fazie pi-smo uległo daleko idącej komplikacji. Później pismo okrzepło, ustabilizowało się... Ja natomiast w międzyczasie natrafiłem na ślad: albo inaczej – na właśnie t e n przypadek. T e n. Nie inny. Ten decydujący. Ślad. Nitka wiodąca do kłębka. Jeszcze nie dowód nawet – nie dowodu tego przeczucie. Przypadek. Mniej niż poszlaka. Właściwie jeszcze nie wiem, że to ślad. Na razie to tylko in-formacja, którą koniecznie trzeba zanotować. Taka, jakich już setki tkwią w moim notatniku. Pod stosem gazet przeznaczonych do kasacji. W archiwum, na pierwszym piętrze, 19 sierpnia 1976. Godzina gdzieś koło południa, jeszcze przed lunchem. T e n ślad to zapiski jednego z marynarzy uczestniczących w wyprawie Cooka, w trakcie której kilku członków załogi ląduje na skalistej wysepce pośród oceanu. Na Wyspie Wielkanocnej. Notatki z roku 1779. Marynarz relacjonuje w nich przebieg jednego ze świąt odbywających się w czasie jego kilkudniowego pobytu na Wyspie. Między wierszami rozrzuconego pisma – hieroglify ron-go–rongo. Z załączonego angielskiego komentarza wynika, że te piktogramy pochodzą z drewnianej deseczki używanej przez krajowców w czasie „Święta Wody”. Przepisuję ko-mentarz. Przepisuję znaki. Jeszcze nie wiem, że trzymam w ręce swój Kamień z Rosetty. Za- mykam notes. Za kilka miesięcy, na marginesie tego samego notatnika, na tej samej stronie, napiszę: „To właśnie ten przypadek, którego tak długo szukałem”. Zamykam wieko neseseru. Na razie na próbę. Gdzie pomieszczę wszystkie książki i arty-kuły, które mi przybyły? Powoli myślę o powrocie. Za kilka dni zaczyna się rok szkolny. Przede mną klasa maturalna. Już pobieżna analiza fragmentu pochodzącego z notatek marynarza Cooka wskazywała na swoiste „zaszyfrowanie” tych kilku wersetów. W porównaniu z innymi, znanymi mi tekstami – fragment ten zawierał dużo więcej liczebników niż przeciętnie. I znów dlaczego? Czyżby chodziło o fragment miejscowych statystyk? To jednak nie zgadzało się z pozostałymi informacjami przekazywanymi przez uczestnika wyprawy Cooka. Pisał on bowiem, że skopiowane znaki pochodzą z drewnianych tabliczek, którymi „wykonywano magiczne ruchy” w czasie odśpiewywania pieśni Święta Wody. Nie miałem wątpliwości, co mogą oznaczać owe „magiczne ruchy”. Jak już wspomniałem – ron-go–rongo zapisywane było sposobem bustrofedon – jeden wers w stosunku do poprzedniego był odwrócony o 180 stopni. I dlatego – by odczytać tekst, po dojściu do końca jednego z wersów należało tabliczkę przekręcić w ten sposób, aby tekst mógł być dalej zrozumiały. Czyli – znaki pochodzące z notatek nie były – jak sądził marynarz Cooka – motywami zdob-niczymi, lecz deseczki zawierały utrwalone dzięki nim teksty pieśni odśpiewywanych w cza-sie Święta Wody. Skąd więc w pieśniach liczebniki? Czym w ogóle było Święto Wody? Literatura na ten temat milczała. Dopiero w pracy amerykańskiego etnografa Williama Smitha odnalazłem garść niezbędnych informacji: „... jest to święto towarzyszące przejęciu władzy po śmierci wodza. Brali w nim udział tylko wybrani członkowie kasty arystokratycz-nej. Cała procedura obrzędów otoczona była ścisłą tajemnicą w obawie przed zemstą duchów. Teksty odśpiewywane w czasie trwania święta znane były tylko wybranym wojownikom ze świty mającego zasiąść na tronie nowego wodza wioski...” Był to następny krok. Już było jasne, że liczebniki wcale nie są liczebnikami: mogą zna-czyć odpowiednie znaki. Ale jakie? Chodziło o to, by tekst nie mógł być odczytany, odśpie-wany przez nie wtajemniczonych. Tymczasem ja byłem takim „nie wtajemniczonym”, z in-nego kontynentu, z innej epoki... Wciąż tkwiłem w martwym punkcie: te liczebniki. Co mogą oznaczać? Mijały miesiące. Pytania nadal pozostawały bez odpowiedzi. Jednego byłem pewien: Święto Wody – całe misterium przejmowania władzy, miało być otoczone tajemnicą, więc liczebniki najprawdopodobniej miały „szyfrować” zapis pieśni. Miało to na celu utrudnienie dostępu dla osób niepowołanych. Zgoda. Ale skoro tak, to według jakiego klucza odbywało się zaszyfrowywanie? Aż... W ręce wpadła mi jedna z rozpraw C. Routledge, uczonej, która w początkach naszego stulecia prowadziła badania na Wyspie Wielkanocnej. I tu znalazłem kilkustronicowy opis Święta Wody, który w dużej mierze pokrywał się z relacją odnalezioną w Londynie. Co wię-cej – uczona podawała angielską wersję dziewięciu pieśni, które – według jej słów – ”były odśpiewywane – jak podaje ustna tradycja wyspiarzy – w czasie ceremonii mianowania no-wego wodza”... Czyżbym trzymał w ręce bilingus? Postawiłem roboczą hipotezę: zapis graficzny – ten, który w swoich notatkach podawał marynarz Cooka – jest tekstem jednej z dziewięciu pieśni przytaczanych przez C. Routledge. Nie miałem jednak żadnych podstaw, by sądzić, że hipoteza jest prawdziwa. Druga hipoteza robocza: rola liczebników jest prosta. Każdy z nich oznacza symbol, który w tekście występował odpowiednio wcześniej. Gdy odnalazłem w notatkach Cooka liczebnik „sześć” – oznaczało to – według mojego założenia – że w tym miejscu odczytać należy znak występujący w danym tekście o sześć symboli wcześniej. Teraz obie te hipotezy należało zweryfikować. Pierwszy krok: każdą z dziewięciu pieśni angielskich należało podstawić pod jeden zapis graficzny pochodzący z notatnika uczestnika wyprawy Cooka. Drugi krok: w zapisie graficznym pod każdy liczebnik trzeba było podstawić odpowiedni symbol według przyjętej drugiej hipotezy. Trzeci krok: oba podstawienia należało zanalizować. Gdyby oba człony hipotezy były prawdziwe, w którejś wersji m u s i a ł y b y pojawić się w miejscu tych znaków te same słowa, lecz a n g i e l s k i e. Gdyby to nastąpiło – znaczyłoby to, że mam w ręce swój bilingus. W odpowiednie miejsca należałoby wpisać odpowiednie sylaby. Rozwiązanie zagadki byłoby dosłownie w zasięgu ręki... Powtórzenia pojawiły się: pieśń opowiadała o wojowniku, który przybył na Wyspę w Dniu Wielkiej Ostrygi. Przepowiadał on szereg dziwnych zjawisk astronomicznych, następnie wsiadł do łodzi i pożeglował dalej. Na zachód. Rok 1977: odczytuję tekst tabliczki Aruku Kurenga i Otamara. Rok 1978: odczytuję, opierając się na tym samym kluczu, tabliczkę Waiku Tu oraz Otere. Rok 1979: odczytuję tabliczkę Makere, Aruku Me, Waloha, Osantara. Rok 1980: zaprasza mnie „Studio 2”, do wzięcia udziału w programie „Moje marzenia”. Przed kamerami spotykam się z panią profesor Henryką Presse, archeologiem z Uniwersytetu Warszawskiego. Pani profesor zachęca mnie, bym zainteresował się pismem kreteńskim. Pi-smem nie odczytanym. Oferuje swą pomoc. Rozważamy szanse. Pani profesor mówi, ze sta-wia na amatorów. To znaczy, że fakt, iż studiuję już trzeci rok ekonomikę handlu zagranicz-nego na Uniwersytecie Gdańskim, wcale nie musi być przeszkodą. I jeszcze raz zachęca. Że-by spróbować. Bo może się uda. Gasną światła, wycofują się kamery. Rozstajemy się. Mówię: „Ciąg dalszy nastąpi”. Nastąpił. Oto on: Lot trwał osiem godzin. Gdy osiadamy na betonowym pasie – właśnie świt rozlewa się nad Wyspą. Pomarańczowa łuna w tle podkreśla kopulaste masywy kilkunastu pobliskich wulka-nicznych stożków. Ich czarne sylwetki stają się coraz bardziej fioletowe, w końcu i fiolet przechodzi w orzechowy brąz. Przez otwarty luk wiatr przynosi świeży zapach kwiecia, nasy-ca powietrze słodyczą. Wreszcie po dwudziestominutowym oczekiwaniu pod kadłub samo-lotu podjeżdżają schodki z napisem Aloha Rapa Nui. Dziwię się: jestem jedynym wysiadają-cym. Kamienny barak lotniska jest bardzo skromny. Stąd – jeepem drogą pełną wertepów jadę w stronę jedynej na Wyspie wioski – do Hangaroa. Trawa porastająca kopulaste, przewodzące na myśl Głowę Cukru, wzgórza jest sucha, żółta, o promieniście rozchodzących się źdźbłach: wygląda jak włosie źle wysuszonego pędzla. I... są! Pośród jej kęp, zza zasłony unoszącej się nad ziemia wilgoci, rozróżniam obłe cielska bazaltowych kolosów: leżą, osuwają się, są przy-sypane skalnym gruzem, tylko nieliczne tkwią w pozie wpółwyprostowanej. Znam ten widok i tę atmosferę złomowiska starożytności. W Tiahuanaco i Pima Punku w Boliwii, na Altiplano wokół Jeziora Titicaca jest ona taka sama. Nawet powietrze pachnie tu podobnie. Na odprawienie formalności związanych z przylotem czekam, aż wioska ożyje. Potem od-szukuję adresy osób, które przez znajomych zostały mi zarekomendowane jeszcze na konty-nencie. Przywożę ze sobą trochę podarków – odzież, zapałki, kolorowe obrazki – wszędzie więc witany jestem z dużą radością. Wyspiarze – ubrani niezwykle kolorowo – są muskularni. Wyspiarki – o skórze w szlachetnym odcieniu brązu – promienieją szerokim uśmiechem, go-ściowi – jak każe obyczaj – nakładają na szyję wieniec z białego kwiecia. W końcu decyduję się na chatę rodziny starego Reiriko. A decyzji nie pożałuję. W dwa dni później, gdy znać już będę najbliższe otoczenie wsi, ruszę z nimi na wędrówkę. – Dokąd? – zapytam o świcie. – Dookoła Wyspy – odpowie. Teraz siedzimy w księżycowym świetle zwróceni twarzą ku morzu. Jest wieczór, kończy się pierwszy tydzień na Wyspie, a trzeci miesiąc, odkąd opuściłem Europę. Za moimi plecami pół obwodu kuli ziemskiej. Oto dotarłem do celu. Skupieni, baczni na wszystko, znużeni, lecz czujni – Reiriko i ja – napełniamy się otacza-jącą nas przyrodą, jej zapachem, szelestem, harmonią i światłocieniem. Czekałem na tę chwilę od dawna i teraz, przekonując się, że właśnie trwa – czuję łagodne ciepło w każdym centymetrze ciała. Stopniowo wszystko staje się coraz bardziej oczywiste i jasne, od dawna oczekiwane: Najpierw zbieram odłamki suchych drew wyniesione sztormem aż po skłon ska- listego klifu, a on szuka ostryg pośród kamieni na dnie płycizny nie opodal brzegu. Potem długo i bez pośpiechu krzeszemy iskrę. Podział ról i rytm naszych gestów jest czymś tak natu-ralnym jak monotonny huk przyboju. Lekko przysmażone mięso wysysane spękanymi od słońca wargami spomiędzy wpółroz- chylonych muszli małżów smakuje oceanem i pachnie wodorostami. Nasze nozdrza wypełnia słony zapach bezmiaru wód. Wciąż siedzimy twarzą zwróceni ku morzu, a ponad wulkanicz-nym grzbietem, który wyrasta kilkadziesiąt metrów dalej wprost z zatoki – szumi ciepły połu-dniowy wiatr. W regularnych odstępach czasu wielkie wały wodne nadbiegają wprost z oce-anu, pienią się u brzegu i drą w pieniące się strzępy wśród bezwładnie porozrzucanych nad-brzeżnych gazów. Powstaje wtedy huk zagłuszający wszystkie dźwięki, a miliony błyszczą-cych kamyków toczą się z chrzęstem, gdy morska woda cofa się od brzegu zbierając siły do następnego ataku na niezwyciężony ląd. – Hotu Matua – opowiada on cicho – był bogiem i człowiekiem zarazem. To on przywiódł moich przodków na tę Wyspę. Miał białą skórę i dzierżył dzidę w ręce. Przybył właśnie na tę plażę. Do Anakena. A pieczary tego zbocza były jego pierwszym królewskim pałacem... Pochyla się nad dogasającym ogniskiem. Kijem poprawia obramowanie z płaskich kamie-ni, między którymi żarzy się popiół. Mówi wolno, często przerywa i długo siedzi zamyślony. On żyje jeszcze wczoraj, przedwczoraj właściwie. Żyje wciąż jeszcze przed wiekami. Ubó-stwia swych przodków i ich czasy. Wspomina ten wiek, gdy na ziemi żyli wielcy bogowie. Tęskni do nich, jak najszybciej chce się z nimi połączyć. Dlatego tak często przychodzi tu – do Anakena, gdzie niegdyś miała rozpocząć się historia tej Wyspy. Dlatego kazał mi zdjąć koszulę, sandały, przyodział mnie w strój z wysuszonej trawy i nie pozwolił bać się słońca. Dlatego, bym mógł stanąć na tej plaży, krok za krokiem pięć dni szliśmy przez pół obwodu tej zagubionej łupiny rzuconej pośród oceanu. Szliśmy wolnym krokiem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Najpierw na zachód, potem na północ, a gdy przed nami była już tylko otwarta przestrzeń morza – skręcić musieliśmy na wschód. W płaskodennej łodzi, na przekór ostrej sieci prądów w cieśninie, przedostaliśmy się na niewielki archipelag będący przedłużeniem północnego cypla Wyspy – do prastarych skał przyozdobione są archaicznymi rytami: nieznana ręka pokryła je płasko-rzeźbami przedstawiającymi Ludzi–Ptaków i bożków, wśród których prym wiedzie mściwy Kiore. Sól morska wżarła się bielą w szczeliny, które wyszły spod antycznego dłuta; naskalne ryciny zyskały przez to na wyrazistości i ekspresji. Choć wcale nie było po drodze, zboczyliśmy w skalny labirynt w masywie wulkanu Rono Raraku. Niegdyś znajdował się tam kamieniołom, a stuk toporków, którymi ociosywano kolo-sy, nieść się musiał aż na samo wybrzeże. Cała wulkaniczna skarpa przeżarta jest jak kłoda stoczona kornikiem. Kamień wygląda, jakby beczkami wylewano nań specjalne stężony kwas. Okolicę tę wielokrotnie przeczesywały już ręce naukowców i poszukiwaczy starożyt-ności, a jednak co chwila natykamy się na porzucone ostrza kamiennych siekierek. Od razu pewni byliśmy, że to ten punkt globu, gdzie świat zgubił prawdziwe proporcje – zapadając się w oczodołach nie wykończonego kolosa, jest się pewnym, iż to krater jednego z pobliskich wulkanów. Teraz, w Anakena, długo siedzieliśmy w bezruchu. Tak długo, aż minie noc. Aż rozpocz-nie się świt. Aż żaden z nas nie będzie wiedział, że czuje znużenie. Garściami dorzucamy tylko chrustu, który płonie wątłymi pasemkami czerwieni. Rękoma rozgarniamy suchy piach na boki. Powstaje ubita wilgotna powierzchnia, która ma zastąpić drewniany blat. Na nim wyostrzonym patykiem jeden za drugim rysujemy znaki przedziwnego pisma: Człowiek z dzidą. Obok ryba. Ma ogon, dwie płetwy. Dookoła jakby promienie... Ustawiamy je w szereg. Przerysowujemy. Poprawiamy kontury. Odwracamy je o 180 stopni. Ja – nauczyciel, białoskóry Tangata Manu o te Rongo–Rongo. On – Reiriko – mój uczeń, który tak bardzo się stara i pisze drżącą ręką: Piszemy: Dzień Wielkiej Ostrygi trwa. POGOŃ ZA ZIARNEM FASOLI Stacja nazywa się Qoriwayrachina. Ten, Który Wypłukuje Złoto Ze Strumienia. Dokładnie osiemdziesiąt osiem kilometrów od Cuzco. To właśnie tu trzeba wysiąść. Przepychamy się przez tłum indiańskich ciał. Kolanami torujemy sobie drogę między wor-kami. Nasze plecaki zahaczają o sprzedawców parującego rocoto zawijanego w bananowe liście. Pociąg wjeżdża w tunel i gwałtownie hamuje. Równowagę łapiemy dopiero nad wia-drami pełnymi purpurowej chichy. Pod nogami trzepocą się spętane kurczaki i koguty. Na nasze głowy sypią się przekleństwa w miejscowej odmianie quechua. Tymczasem trzeba się spieszyć: pociąg zatrzymuje się ledwie na trzydzieści sekund. Allen, Andy i ja. Zeskakujemy z wysokich schodów wagonu koloru skórki pomarańczo-wej. I zaraz okazuje się, że nie jesteśmy sami. Grupa liczyć będzie dwadzieścia osób z co najmniej ośmiu krajów. Australijczycy, Amerykanie, Szwed ze Sztokholmu, Hindus z Bom-baju, Argentyńczyk i Urugwajczycy z Montevideo. Jest też Grek, a raczej Kreteńczyk, który twierdzi, że jest prawnukiem Alexisa Zorby. Zresztą nikt nikogo o nic nie pyta. Tu, w dolinie Urubamby, ważniejsze niż paszport są kapelusze z szerokim rondem, sznury muszelek na szyi i uśmiech pod tygodniowym zarostem; na peronie, którego właściwie nie ma, przybywa wy-miętych postaci, wyplutych z czeluści najważniejszego pociągu relacji Cuzco –Santa Ana. W oczy rzucają się najpierw góry i kaktusy. Góry – mieszanina fioletu, różu i wilgotnej zieleni: nieokiełznana, wsparta na skalnych że-brach zbiegających stokami ku dnu doliny, o opływowych kształtach, jak wzorowo napięte płótno cyrkowego namiotu; kaktusy – szerokoramienne świeczniki, jeżaste z każdej strony, najbardziej jednak kolczaste od góry; koloru suszy i trawy tkwiącej pod celofanem w zielni-ku, lecz tak silne, tak muskularne, tak królujące. Wśród nich znajduje się stacja. Składa się ona z jednego toru, drewnianego baraku, przekupniów sprzedających tresowane małpy, z których można ugotować rosół tak słodki jak miód, oraz z mdłego zapachu, dławią-cego i ciągnącego się jak guma. W dole spieniony nurt Urubamby. Rzeka jest napuchnięta wielotygodniowymi deszczami i niesie pnie wyrwane z brzegów. Wzrokiem szukamy mostu. Jest. Trzysta, może czterysta metrów w górę nurtu, zawieszony na stalowych linach, zbudo-wany na wzór tych sprzed stuleci, inkaskich, z hiszpańska teraz zwanych la oroya. Mało eg-zotyczny, za to cały drewniany. To ostatni ślad cywilizacji. Dalej, na drugim brzegu, będzie tylko droga. Bardziej niż droga – ścieżka. Ścieżka wiodąca wprost w przeszłość. Ścieżka wiodąca w czasy, gdy kukurydziane kolby liczono na węzełkach, lenistwo karano śmiercią, a na rozkaz Inki podwładni byli gotowi przenieść górę z miejsca na miejsce. Ścieżka ułożona i wydeptana przed ośmioma stuleciami, na długo przed Kolumbem, za panowania Inki Roca. Jedna z nielicznych odnóg całej ich sieci, która niegdyś łączyła najod-leglejsze zakątki inkaskiego imperium – Tawatinsuyu. Przez pięć dni, przełęczami, z pleca-kiem, namiotem, żywnością w puszkach i plastykowych workach, szlakiem, który sięga wyżej niż chmury, ścieżkami zawieszonymi nad przepaściami, przez 29 potoków, wędrować bę-dziemy jak indiańscy chasquis – posłańcy zmierzający do miasta, które do dziś spowite jest w niejedną tajemnicę. Do Machu Picchu. Będzie to reportaż o trzykrotnym przypadku. O tym, co zdarzyć się było nie powinno i co właśnie dlatego nastąpiło. Bo w żadnym ze swych planów nie pozostawiłem miejsca na te pięć dni. Do Peru i Boliwii przyjechałem z jasno zarysowanym zamysłem: będzie to pogoń za ziarnem fasoli; wędrówka śladem owalnego ziarna rośliny, która była bogiem. Ot... wszystko. Nie wiedziałem, że, by pogoń ta mogła się w pełni udać, będę musiał noce spędzić na przełęczach i w chatach ludzi, którzy byli pająkami. Wszak kontynent ten, którego już samo istnienie było zawsze wyzwaniem, wciąż zaraża tym samym bakcylem. Najpierw poszukiwano jego brzegów. Potem ruszano w pogoń za zło-tem i srebrem. Za legendą El Dorado i Paititi. Za sławą i duszami niewiernych. Za kamien-nymi miastami zatopionymi na dnie oceanu selvy; rybami, które śpiewać mają w Ucayali. Od stuleci trwa tu nieprzerwane poszukiwanie igły w stogu siana. Ja do listy tych namięt-ności postanowiłem dopisać jeszcze tę jedną: pogoń za ziarnem fasoli. Jeszcze zanim zostanie za nami most, wymieniamy kilka ostatnich informacji. Zapamięta-ne, zasłyszane, przeczytane, zanotowane na skrawku papieru. Staramy się przekrzyczeć huk rozpędzonej rzeki. Przed nami trzy przełęcze. W sumie 53 kilometry. Pierwsza – Warmiwanusqa – Przełęcz Martwej Kobiety – jest najtrudniejsza. Długie strome podejście. Kamieniście, w sam raz na grube podeszwy butów. Umiejętnie rozłożyć siły. Iść krok za krokiem. Nie tracić rytmu. Naj-lepiej bez przerwy i odpoczynku; podobno ci, którzy nie przestrzegają tego abecadła, po dwóch dniach wracają do kilometra 88. Przy torze czekają na pociąg wracający do Cuzco. Od nich też – tych, którym się nie powiodło – wiadomo, że wody na trasie jest dość. To ważne. I jeszcze jedno: czerpać ją najlepiej z dopływów możliwie najbliżej źródła; tylko tam, gdzie wiadomo, że wyżej nie ma zagubionych wśród stromizm osad. Pogoda, choć mgliście, robi wrażenie ustabilizowanej. Może uda nam się dotrzeć do celu między kolejnymi oberwa-niami chmury. To życzenie– zaklęcie. Inaczej – grozi nam brnięcie w bagienku po łydki, jeżeli nie po kolana... Druga przełęcz – Runturacay – Kapelusz z Ptasiego Jaja, znacznie krótsza, łatwiej dostęp-na. Lecz zejście na dno pierwszego kotła ma złą sławę łamacza nóg. Na trzy czwarte podej-ścia – na kamiennym tarasie – szczątki inkaskiego tambo – zajazdu dla znajdujących się na trasie gońców. Dziś to tylko ruiny, lecz łatwo je odnaleźć, widoczne są z daleka. Miejsce na-daje się na rozpalenie ogniska lub schronienie przed nadciągającym deszczem. Trzeciej przełęczy – której do tej pory nikt nie nadał nazwy – prawie... nie ma. To raczej uskok tektoniczny, przegięcie górskiego grzbietu. Wejście nań – bardzo nieskomplikowane: kilka łagodnych zakosów. Selva podpełzła tuż, tuż. Przydatne mogą się okazać wysokie cho-lewy i szeroko otwarte oczy. Właśnie tu najłatwiej o ukąszenie zielonkawych żmii. Między nas i góry napływają strzępy gęstej mgły. Początkowo to tylko pojedyncze luźne warkocze bieli, lecz przybywa ich. Powietrze zamienia się w białą watę i skaliste stoki giną pod nią, jakby świat ręką kata pozbawiony został głowy. – Allinmi1 – Allillanchu2 Indianie sprzedający kamienne amulety – bóstwa opiekuńcze szlaku – pozdrawiają nas w quechua. Naprawdę język ten nazywa się Runa Simi – Usta Człowieka – i tylko przez niepo-rozumienie nazwany został jak wysokogórska strefa klimatyczna. Przez Inków zapożyczony 1 Allinmi (quechua) – powitanie 2 Allillanchu (quechua) – odpowiedź na powitanie od tubylców prowincji Ancash, na tym szlaku – to więcej niż język urzędowy. Język onoma-topeja. Jak mowa wiatru i szelest kamieni usuwających się stromiznami. Jak mowa dzieci, które na złość starszyźnie wymyśliły własne narzecze. Jest częścią krajobrazu. Częścią tych gór. Częścią drogi, w którą ruszamy. Echo kosmosu, który tu zaczyna się bliżej niż gdzie in-dziej: zaraz nad ośnieżonymi szczytami. – Sumaq punchey3 – Diosniquchu munanki?4 Jest w tym temperatura podniebnych przestrzeni i kolor gór, któremu nie jest w stanie sprostać żadna paleta. Na przykład przyrostek ylla nadaje wyrazom drżenie małych chityno-wych skrzydeł zamieniających się w mgiełkę w czasie lotu; illa – to zaś nazwa pewnego, tyl-ko Indianom znanego rodzaju światła, odblasku tak ostrego, iż można nim zadawać bolesne, trudno gojące się rany. A najstarsi z tubylców twierdzą, że są w języku tym słowa, w których jak w kokonie, tkwi to, co od dawna już nie istnieje: Amak’ay – to ogon ptaka, który już od dawna wyginął; awankay – to dziki kwiat koloru tak złotego, że nie sposób pokazać go pal-cem; ratanik – to wzrok czarownika, pod którym kamień może zamienić się w złoto. – Imaynan kashanki?5 – Allinmi. Quanri?6 Są też w języku tym słowa, które u mieszkańca Sierry natychmiast wywołują uśmiech zro-zumienia, dla obcego nieprzetłumaczalne, wzbudzające zdziwienie, które najłatwiej odpędzić wzruszeniem ramion: illarichiy – odbijać, lśnić, lecz tylko w ten jeden i niepowtarzalny spo-sób; mumuy – nie tylko kiełkować, co przekraczać granicę kiełka; phachiriy – to otwieranie się kwiatu, a jednocześnie dźwięk rozkwitania, stopniowe wypełnianie się kolorów; rojyay – to zaś odgłos żabich krtani, odgłos wody w strumieniu powstający dzięki odpowiednim wła- snościom skalnego podłoża. Mijamy nawołujących się przekupniów. Statuetki mające chronić przed uderzeniem pioru-na nie interesują nas; trzy pudełka zapałek wymieniamy na brezentowy woreczek pełen su-szonych liści. To coca. „It is not a narcotic – it is a stimulant” – podpowiada angielska książ-ka – przewodnik. Potrzebujemy jeszcze ów kamień – llibta – wapień andyjski koloru popiołu, którym zagryzać trzeba liściasty susz. By tłumił pragnienie, tłamsił głód, mięśniom dodawał hartu i sprężystości. Cena: pięć metalowych guzików. Dostajemy go od strażnika pilnującego mostu. Nasze kroki kołaczą na drewnianych belkach zawieszonych na stalowych linach. Przekra-czamy Rubikon, granicę między dziś a przedwczoraj. Marzenia ilu zapakowałem do bagażu i doniosłem aż tu? Myślę o tych, którzy jeszcze na chwilę przed wyjazdem na lotnisko, po raz nie wiem który, mówili: „Jedź i wracaj, byś mógł opowiedzieć!” O liście najbliższego przyjaciela aż z Charkowa: „Móc oddychać tym powie-trzem, spojrzeć w twarze tym ludziom, dotknąć tych kamieni! Ileż więcej to warte niż wszystkie książki i papier leżący przede mną na stole. Zanieś i moje marzenia do Machu Pic-chu!” Właśnie je niosę. Most tańczy, wymyka się spod stóp. Twardy odgłos kroków zlewa się z hukiem rzeki. Drugi brzeg. Przed nami pięć dni drogi. Pięć dni kaktusów i przepaści: ostatni etap pogoni za ziarnem fasoli. 3 Sumaq punchey (quechua) dosł.: piękny dzień, tu: pozdrowienie4 Diosnniquchu munanki? (quechua) – czy chcesz posążek naszego boga?5 Imaynan kashanki? (quechua) – Jak się masz?6 Allinmi. Quanri? – Dobrze. A ty? Fasola była świętą rośliną starożytnych Peruwiańczyków. Drogi rozprzestrzeniania się jej uprawy to jednocześnie szlak ekspansji kultury. Kultury, która po raz pierwszy pojawiła się w tym rejonie – jakby wbrew logice – na pustynnym wybrzeżu. Lecz logika w tym była. Micha-el Marley i Robert Feldman z Uniwersytetu Harwardzkiego są zdania, że znalezione w Ancon i Supe zabytki pozwalają stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że na dwa tysiące lat przed naszą erą dzięki dobrze rozwiniętemu rybołówstwu, korzystnej konfiguracji morskich prądów i uprawie fasoli mieszkańcy suchych nadmorskich dolin południowego Peru przekroczyli to, co w literaturze nosi miano „progu cywilizacyjnego”. W ten oto sposób w Peru miałby zostać postawiony pod znakiem zapytania pewnik archeologii klasycznej: aksjomat jakoby długi okres rozwoju rolnictwa był nieodzowny dla wykształcenia się cywilizacji. Na dobrą sprawę opowieść tę należałoby rozpocząć przed czterema tysiącami lat. Na to jednak potrzeba by bardzo dużo cierpliwości. Tego mi zaś brak. Posłużę się więc dużym skrótem: Kultura Ancon i Supe związana z rybim rogiem obfitości i organizacją wspólnoty opartą na matriarchacie, gdzie dla kobiety–tkaczki rybackich sieci zarezerwowane były kluczowe pozycje, stanowił zaledwie początek łańcucha, którego dalsze ogniwa łopata archeologa od-słoniła na środkowym i południowym wybrzeżu kraju: w Garagay, Paracas, Nazca, Ica i Pi-sco. Najcenniejszym znaleziskiem w Supe i Aspero, gdzie pasma nagich wzgórz podchodzą nad sam brzeg oceanu, są... śmietniska sprzed czterech tysięcy lat: piętnaście pasm popiołu wymieszanego z kamieniami, które rozgrzane, niegdyś służyły do gotowania rybich filetów, i gliniane figurki kobiecych bóstw pozwalające wyróżnić również piętnaście poziomów osad-niczych. Pobliskie ruiny – mury z niszami, trapezoidalnymi otworami okiennymi i starannie rzeźbionymi portalami, mające pochodzić z tego samego okresu – każą właśnie tu zlokalizo-wać początki urbanistycznej myśli starożytnych Peruwiańczyków. Huacos – owe stożkowe budowle przywodzące na myśl egipskie grobowce sprzed pano- wania faraona Dżosera – to najbardziej charakterystyczny symbol architektoniczny tych nad-morskich kultur. One też znaczą czas przełomu. Począwszy od tysiącznego roku przed naszą erą huacos zaczęły być także wznoszone w głębi lądu. Właśnie dzięki fasoli. Dzięki roślinie, która stała się bogiem. Która była podstawą życia. Której w ofierze składano bukiety dzikich kwiatów i trawiastych porostów koloru pustynnego piachu. Którą wyszywano i rysowano na wełnianych tkaninach. Która w międzyczasie zyskała sto wcieleń i twarzy uwiecznionych na ceramice: była żółwiem, ptasim jajem, księżycem, pumą z parą wystających kłów. Bez niej ludzkie siedziby pozbawione bezpośredniego dostępu do morza, zamknięte w granicach plam zieleni – oaz, zwanych lomas, otoczonych zewsząd żwirem i rozpalonymi kamieniami pusty-ni, odcięte od życiodajnych rybich zasobów – nigdy nie mogłyby nie tyle się rozwijać, co nawet przetrwać. Jednym z najstarszych centrów „fasolowego osadnictwa” jest Garagay. Ostatnio poczynio-ne tam znaleziska zmieniają całkowicie datowanie i mapę migracji w prehistorycznym Peru: okrągła podziemna świątynia w formie placu otoczonego z czterech stron przez huacos wraz z przylegającymi doń komorami wykazuje uderzające podobieństwo z fragmentami architektu-ry odsłoniętej w Chavin na północy kraju. Chavin uznano powszechnie za praźródło – tak wszystkich starożytnych kultur, jak i migracji. Tymczasem – datowania dr Roggero Ravinesa zmuszają do rewizji tego poglądu. Bo – jak się okazuje – Garagay jest dużo starsze niż Chavin! Czyli: również wysokogórska kultura Chavin swymi korzeniami sięgać musi na wybrzeże, a późniejsze jej centrum w Chavin de Huantar było jedynie ośrodkiem handlowym na skrzy-żowaniu dróg – szlaków wiodących z wybrzeża w Sierrę, z selvy ku oceanowi. Sensacji, wy-wiadom i tłusto drukowanym tytułom w prasie nie było końca, a dr Ravines otrzymał dwie nagrody państwowe. Po uwzględnieniu tej poprawki szlak ekspansji ziarna fasoli wygląda następująco : pierw-sza w pełni wykształcona kultura – Chavin, wyrosnąć musiała z nadmorskiego substratu, ze wspomnianych śmietnisk zawierających setki ton rybich ości i kręgosłupów znaczących miej-sca prastarych osiedli matriarchalnych wspólnot wyplataczy koszy i sieci. To region między Piura i Pisco – 1500 km z północy na południe. Chavin dała początek kulturze Paracas, znanej z półwyspu kurzu i skorpionów, gdzie odkryto cmentarzyska – wydrążone w kamienistym podłożu kilkupoziomowe pieczary zamieszkane przez całe rodziny siedzących ramię przy ramieniu mumii; zapoczątkowała ona także kulturę Nazca, a bardziej na północy – w dolinie Moche koło Trujillo – kulturę Mochica. Każda z nich znana dziś jest dzięki znaleziskom świadczącym o wyjątkowym rozkwicie garncarstwa, tkactwa i obróbki miedzi. Tkaniny Para-cas, zachowane dzięki suchemu klimatowi w stanie nieomal nienaruszonym, uchodzą za szczyt sztuki tkackiej: każda z mantos – tkanin – stanowi ołtarz ku czci fasoli. Z jednej strony fasola–bogini stawał się głównym motywem zdobniczym, który z czasem dał początek staro-żytnemu pismu – temu z wełnianych kobierców, z inkaskich keros – drewnianych tabliczek odnalezionych o tysiące kilometrów na zachód – z Wyspy Wielkanocnej. Z drugiej – wciąż trwała jej niestrudzona wędrówka: ekspansja rośliny uprawnej w głąb kontynentu. Przełęcza-mi wdzierającymi się w samo serce Sierry pionierzy prehistorycznego osadnictwa nieśli ją ku wschodowi wraz z całym dorobkiem swego dwutysiącletniego rozwoju. I żaden z nich nie mógł się domyślać, jaka metamorfoza spotka fasolowe ziarno na brzegach jeziora Titicaca. Gdyby reportaż słuchał chronologii, opowieść tę powinienem był rozpocząć w chwili, gdy ruszyłem w drogę, by dotrzeć tam, gdzie przed dwoma tysiącami lat dokonała się ta przemia-na: gdzie ziarno fasoli z parnych oaz nadmorskich zaginęło w skalnym podłożu, by o 400 km dalej na wschód znów odnaleźć drogę ku powierzchni i wystrzelić ku niebu już nie wiotką zieloną łodygą, lecz twardą kolbą kukurydzy. Gdy ruszyłem w podróż, by dotrzeć do miejsc, gdzie chaty z sitowia i trzciny zamieniły się w kompleksy z równo ociosanego kamienia, kult nocy, żółwia i Księżyca ustąpił przed potęgą Słońca, nazywanego odtąd Tayta Inti, matriar-chat ugiął się przed patriarchatem i scentralizowanym państwem, a w imię ekonomicznej ko-nieczności i przetrwania na skrajnie niegościnnym terenie jednostka pozbawiona została pra-wa bytu i na jej miejsce pojawiło się ayllu – zespół rodzin poddany rygorystycznemu podzia-łowi obowiązków. Słowem: powinienem był zacząć od chwili, gdy ruszyłem ku brzegom Jeziora Titicaca. Gdy przez Paracas, Ica, Nazca jechałem na spotkanie potrójnemu przypadkowi, dwóm Angli-kom i człowiekowi, który w rzeczywistości był pająkiem. POCZĄTEK: Nie ma schodów. Nie ma nawet ogarka świecy. Jest tylko czarny wylot sztolni. Jest lina, na której trzeba zjechać w dół. Gdyby to porównanie miało sens, można by powiedzieć, że jest ich cały las: otwór przy otworze. Anty–las, bo każdy z nich prowadzi w głąb ziemi. I tak na całym półwyspie. Na półwyspie pełnym dziur niczym ser holenderski. Na półwyspie, który się nazywa Paracas. Sztolnie łączą się w komory rozmieszczone na różnych wysokościach. To dziuple w pniach drzew anty–lasu. Zamiast dzikiego ptactwa mieszkają w nich mumie – świadectwo fasolowej cywilizacji, religii i fasolowego tkactwa. Wnętrze krypt pachnie kurzem, dziurą w ziemi i skorpionami. Mumie są ogromne – ciała zawinięto w kilkadziesiąt warstw bawełnianych tkanin; są znie-kształcone – to worki, dokładnie takie, z jakimi Indianie trzy razy w tygodniu idą na targowi-sko. Gdy przepuścić przez nie wiązkę promieni Roentgena, można się przekonać, że tym z wnętrza worków trepanowano czaszki, zgodnie z wymogami mody deformowano i upiększa-no głowy, i że ulubioną ozdobą były niegdyś czapki z ptasich piór. O tym jednak najłatwiej przekonać się można na pustyni. Jadę w piaski. Mumie ze zbielałymi na słońcu czaszkami bez twarzy, znów – tak jak te z podziemia – spowite w bawełniane kobierce z wyszytymi symbolami różnokolorowych owal-nych ziaren, tkwią wśród skorup ceramiki tak, jak je pozostawiono tu przed dwoma tysiącami lat. Na głowach mają pióropusze, które niegdyś musiały być duże i kolorowe, teraz zostały z nich jedynie pojedyncze igły jak ości. Na słońcu i suchym wietrze ości zamieniły się w ka-mienie. Gdy je dotknąć – są twarde, jakby wygięte zostały z drutu. Przewodnik opowiada o dziesięciu tysiącach mumii: po horyzont spod piachu wystają strzępu mantos. Wyglądają jak mohair i mają kolor mocnego kukurydzianego piwa. W glinia-nych czarach resztki pożywienia sprzed stuleci – owalne kamienie wielkości połowy paznok-cia. To skamieniała bogini: fasola. Całe Paracas jest wielkim cmentarzyskiem. Jest też cmentarna pochodnia: ogromny świecznik el candelero. Tak ochrzciła go miej-scowa tradycja. I znów – po amerykańsku: nie wiadomo kto, nie wiadomo po co, ani dlaczego. Gdy od strony morza, z łodzi, spojrzeć na to wybrzeże, którego wnętrze jak holenderski ser przewiercone jest setkami sztolni – widać go najlepiej: w stromo nachylonym stoku nieznana ręka wyryła pięćdziesięciometrową sylwetkę trójwymiarowego świecznika. Musiało to nastą-pić jeszcze zanim fasola zamieniła się w kukurydzę. Rysunek nie jest symetryczny, w jednym z ramion brak części elementu przywodzącego na myśl liście kukurydzy. Całość przypomina drogowskaz, trójząb pokazujący na południe. To kierunek, w którym z północy nadchodząc, dalej wędrowała fasola. Kierunek, w którym ruszam i ja. Ica: Szukam doktora Cabrerry. To najbardziej kontrowersyjna postać peruwiańskiego światka archeologicznego. Wciąż jeszcze nie wiadomo, czy to oszust, czy też odkrywca: człowiek, za którego przyczyną trzeba będzie przepisać wszystkie podręczniki historii i ar-cheologii. W roku 1968 na pampie na południe od miasteczka Ica odkrył Cabrerra wąski szyb wydrą-żony w skalnym podłożu, a w nim – tysiące płaskich białych kamieni pokrytych rysunkami. Chcę się dowiedzieć, czy jest na nich fasola i – jeżeli tak – czy coś z tego wynika. Cabrerra: „Te kamienie zmieniają całą historię”. Dla kontrastu, by rysunki były lepiej czytelne, kamienie wysmarowano pastą do butów. W ten sposób białe kamienie z Ica stały się czarnymi eksponatami z narożnikowego domu–mu-zeum na głównym placu miasteczka. Błyszczą się i – mimo niecodziennego zabiegu – są bez szewskiego zapachu. Poustawiano je na półkach w mrocznym wnętrzu. A ich kolejność wcale nie jest dowolna. Bo tworzą one serie. Setki różnych serii. To komiksy ryte czubkiem igły w twardej powierzchni. To książka z kamienia zamiast stron. Jest również wątek sensacyjny: dotyczy on cywilizacji „nadludzi” (Cabrerra: sobre–hom-bres) sprzed milionów lat, którzy byli rówieśnikami dinozaurów, nosili trójkątne nakrycia głowy, żywili się promieniami słonecznymi i wcale nie jedli fasoli. Bo najkrócej ujmując Ca-brerra dzieli ludzi na ludzi właściwych – jak my – i na nadludzi: „Na tych, którzy łapią ener-gię, i tych, którzy są do tego niezdolni i dlatego wyrastają im zęby”. Tyle przynajmniej wynika z wieloletnich studiów nad tysiącami wyrytych w kamieniu ry-sunków. Na jednym z najokazalszych kamieni sobre–hombre walczy z dinozaurem za pomo-cą urządzenia zasilanego energią słoneczną, które na pierwszy rzut oka przypomina siekierkę. Sobre–hombre ma tylko jedno oko, dokładnie na środku czoła, jest bezzębny, bo energię ssie wprost z powietrza, a jego nakrycie głowy w kształcie trójkąta „pozostaje w ścisłym związku z piramidami i Dänikenem” (Cabrerra). Inne kamienie przedstawiają sceny transplantacji ser-ca i przeszczepienia mózgu. Można się z nich dowiedzieć, że „nadludzie” w czasie zabiegów chirurgicznych stosowali enzymy i z łatwością rozróżniali grupy krwi. Jest też kamień–glo-bus. Na nim Atlantyk, Mu i Lemuria. A fasola? Jest! Sobre–hombre wyciąga ją z jednej kieszeni swojego kaftana i w przezroczystym po-jemniku wręcza istocie wzrostem sięgającym mu do pępka, z dwojgiem oczu i ze szpiczasty-mi zębami. Wniosek: „fasolowa kultura” została zainicjowana przez „nadludzi”, najprawdo-podobniej – przybyszów z kosmosu. Stąd też ich niepowtarzalność i odmienność. Później przemiana fasoli w kukurydzę także miała się dokonać dzięki... interwencji „nadludzi”. Tak przynajmniej twierdzi Cabrerra. A Manco Capac – Syn Słońca, pierwszy z Inków, nauczyciel barbarzyńskich ludów – to również sobre–hombre. Jest na to dowód . Jest na to rysunek na kamieniu. Nie trzeba wierzyć. Można zanotować w notesie. Można ruszyć dalej na południe. W trzy dni potem Maria Reiche – niemiecka uczona z Nazca – powie: „Cabrerra chce tylko sławy i pieniędzy; te kamienie produkuje pięć rodzin z Rio Grande; dentystycznym sprzętem ryją powierzchnie kamieni 10 godzin na dobę”. Nazca: z Ica 96 km bardziej na południe. Spotkanie z niemiecką uczoną, która od 37 lat bada gigantyczne rysunki z płaskowyżu nazywającego się tak jak osada, w której pobliżu zo-stały odkryte. To największy archeologiczny zabytek świata. Większy niż piramidy. Większy niż cokolwiek. Bardziej od piramid rozległym, choć na pierwszy rzut oka wcale go nie widać: rysunki pokrywają powierzchnię 40 tysięcy kilometrów kwadratowych. Przez stulecia ludzie przechodzili nad nimi obojętnie, wypatrując chmur na niebie w okoli-cy, gdzie deszcz jest wielką sensacją i spada średnio raz na trzy lata. Nie zdawali sobie spra-wy, że depczą po palcach małpy, ogonie stumetrowego psa lub po skrzydłach równie wielkie-go kolibra. Dopiero w roku 1939 dr Paul Kosock – Amerykanin – w czasie lotu samolotem przypadkowo zauważył kontury zwierzęcych sylwetek wrysowanych w ciemną powierzchnię pampy. Jako pierwszy postanowił pytanie: kto? Kiedy? I owo najważniejsze: dlaczego? Właśnie : bo rysunki widać dopiero ze znacznej wysokości. Dla pieszego przedstawiają one nie więcej niż przypadkową rysę wyżłobioną erozją w po-wierzchni ziemi. Dla psychoanalityka to cała otwarta księga, z której można czytać jak ze snów: ryby, ptaki, motyw bicza i spirali; unikalny zapis narodzin prometejskiej cywilizacji – ręce małpy o chwytnych palcach wyrastają ze zwiniętego w spiralę ogona, odnóża pająka – z korpusu będącego.. ziarnem fasoli! Dla ich odkrywcy – Kosocka – to gigantyczny unikalny kalendarz: świadectwo matematycznej precyzji i znajomości ruchów gwiazd. A dla niej? Dla Marii Reiche – to całe życie. Dziś uczona ma 96 lat, mieszka w hotelu jak z kryminału Joe Alexa, jest pół niewidoma, pół zesztywniała. Cabrerra twierdzi, że popadła w szaleństwo, inni – że ona wcale nie żyje, zmarła ponoć przed laty, a teraz, na leżaku, siedzi jej duch... Tymczasem – ona opowiada. Opowiada – rzecz jasna – o kalendarzu wielkim jak życie. Bo przed laty podchwyciła ideę Amerykanina i od tego czasu przez 34 lata, nieodmiennie, utwierdza się w niej. Mierzy, liczy, dzieli. Przykłada piramidalny łokieć. Kalendarium ma być oparte na punktach przesilenia słonecznego i elipsie orbity Wenus. Więcej ustalić się nie udało; krzyżujące się linie i zawarte między nimi kąty nie chcą zdradzić swych sekretów. Dla mnie natomiast to nie tyle kalendarz, co dowód szaleństwa rodzącego się ze strachu, każącego mylić przyczynę ze skutkiem. To dowód szaleństwa kultury, która porzuciła krosna i tkackie warsztaty tylko po to, by móc rozsuwać kamienie w linie i desenie, które oglądać można tylko z lotu ptaka. To przecież jasne: miała to być obłędna metoda, by... przywiązać Słońce do Ziemi; by ognistą kulę zmusić do corocznych powrotów w oznaczonych na pampie punktach. Największa w świecie tabletka od bólu głowy. Wyszła spod rąk tysięcy ludzi przez długie lata pracujących w pustynnej pampie, którym nigdy nawet nie było dane zobaczyć owocu swej paranoi. Środek na odwieczną niepewność: czy po nocy nazajutrz znów nastąpi dzień? – Jak sądzisz? – pada niechcący to samo pytanie. Lecz to już dwa tygodnie potem, następ-ne 500 km dalej na południe. Stoimy na brzegu Jeziora Titicaca i czekamy, aż rozpalona kula zapadnie za horyzont. Zahipnotyzowani słońcem: Allen – angielski matematyk budujący na co dzień cyfrowe modele mózgu, któremu nie wolno mieć wątpliwości, i ja. Właściwie jest nas trzech; Andy zbiegł właśnie w dół wzgórza i teraz pije wodę z jeziora. Chce sprawdzić, czy naprawdę jest słona. Zaraz wróci, krzyknie: „Są, są!” – „Co?” – zapytamy. Odpowie: „Tratwy splecione z sitowia”. Llamas lub balsas de totora. Tak dziś na nie tu mówią. Ich kadłuby leżą jeden przy dru-gim, jak rekinie brzuchy wyrzucone burzą na brzeg. Wieś nazywa się Huantayana. Stąd naj-bliżej do wyspy Suriqui. Do domu, w którym mieszka Paulino Esteban wraz z żoną i plikiem zdjęć Thora Heyerdahla. Błękit i żółć: temat jest kolorowy, temat jest bardzo filmowy. W kadrze Paulino i jego zło-ciste rogale. Lecz Paulino wcale nie jest piekarzem. Hiszpański zna słabo, mówi prawie wy-łącznie narzeczem aymara. Ma wełnianą czapeczkę na głowie i niezwykle sprawne palce: jest specjalistą od wiązania snopków sitowia w półksiężyce koloru słońca. Półksiężyce potrafią pływać, na wodzie unoszą się jak korek. Gdy wyposażyć je w ster, silny żagiel i załogę przy-gotowaną na wszystko – są w stanie przepłynąć... cały Atlantyk Bo ułamana pojedyncza łodyga pływa – podobno (Heyerdahl) „może unieść żabę”; bo dwieście tysięcy łodyg związanych sznurem – to najprawdziwsza łódź. Przed laty, jeszcze nikomu nieznany, Paulino wygrał konkurs zorganizowany dla wyplata-czy trzcinowych statków. Mówi: „Kadłub, by mógł być stateczny – składać się musi z pięciu związanych linami snopków”. Ten środkowy, co ginie w objęciach czterech pozostałych, ma specjalną nazwę: corazón. Corazón czyli serce. Odnaleziony na jednej z wysp na Jeziorze Titicaca przez T. Heyerdahla – człowiek, który za punkt honoru postawił sobie tchnąć iskrę życia w napędzane wiatrem wehikuły sprzed wieków i tą samą techniką zbudował z egipskiego papirusu tratwę, o której swego czasu gło-śno mówił cały świat: „Ra II”. Później z eufrackich suszonych na słońcu szuwarów skonstru-ował „Tygrysa” – łódź wzorowaną na glinianych płaskorzeźbach z czasów Sumerów. Dziś jest zamożny. Więcej łodzi już nie zbuduje. Chyba że miniaturki dla ciekawskich. Chyba że dla muzeów, które gotowe są płacić hojną ręką. Najchętniej zaś opowiada historie podniebne-go jeziora: Właśnie tu, nad tym jeziorem, na Wyspie Słońca, z woli Tayta Inti, czyli Boga Słońca, sta-nąć miał na Ziemi niegdyś Manco Capac. Osiem kilometrów na zachód, na Wyspie Księżyca, tam gdzie teraz słońce dotyka powierzchni wody, z woli Bóstwa Księżyca – Mama Killa – do towarzystwa zesłana mu została jego własna siostra – Ocllo. Jak chce mit – znad tego brzegu mityczna para podjęła swą wędrówkę mającą się zakończyć w dolinie Cuzco, gdzie położony miał zostać fundament pod inkaskie imperium; wędrówkę, w czasie której fasolowe ziarno przeradzać się zaczęło w kukurydzianą kolbę; w czasie której ludzie słuchający zesłanego im przez bogów głosu uczyli się trudnej sztuki splatania trzcinowych łodyg. Najpierw w kosze, potem w łodzie... Słuchamy, notujemy, ruszmy w drogę. Tych dwóch – Allen i Andy – to Anglicy, których poznałem dzięki przypadkowi. Przypadek bowiem sprawił, że właśnie tego dnia ruszyłem z Arequipa do Puno. Przypadkiem usiadłem wraz z nimi przy jednym oknie w pociągu. Przy-padkiem rozmowa nasza zeszła na Drogę Inków. I tak dowiedziałem się, że mają zamiar pie-szo dotrzeć do Machu Picchu. Decyzja zapadła błyskawicznie: żaden z nich nie znał hiszpańskiego, pilnie potrzebny był pomocnik mogący służyć za „przedłużenie języka”. Gdy zaś zdradziłem się ze swoimi po-czątkami quechua – nie było drogi odwrotu. W Cuzco kupiliśmy gaz do piecyka i konserwy. Mapę, a raczej białe plamy w ozdobnej ramce, znaleźliśmy w klubie „Explorandes”. Tam też dowiedziałem się, że zgodnie z rejestrem grup wychodzących na Drogę Inków mam być pierwszym Polakiem na tej trasie. Następnego dnia byliśmy gotowi do startu. Droga jest najpierw leśną ścieżką. Zaraz za mostem skręca na wschód. Wije się wśród zieleni. Wśród kolczastych krzewów o twardych a mięsistych liściach. Pośród kaktusów i kęp promieniście wyrastających liści przywodzących na myśl sztylety – liście, z których Indianie potrafią przyrządzać odurzający napój. Droga podchodzi pod sam skłon grzbietu wyrastającego z dna doliny, w której położo-no tor kolejowy. Grupa się rozsypuje. Choć teren jest jeszcze płaski, sznureczek postaci z garbami różno-kolorowych plecaków rozciąga się. Giniemy sobie wzajemnie z oczu. Będzie trwało to już do końca, aż do Machu Picchu, po Inti Punktu, czyli Bramę Słońca, skąd widać już miasto ni-czym kamienne gniazdo zawieszone nad przepaścią. Choć razem – każdy będzie szedł osob-no. Własnym krokiem i tempem. Uzbrojony we własny sposób na zmęczenie, sztywniejące mięśnie i coraz rzadsze powietrze. Spotykać będziemy się dopiero w południe i z wieczora, wspólnie gotując posiłek i szukając miejsca na rozbicie namiotu. Dogania mnie Björn. Björn jest młodym lekarzem mieszkającym na 18 piętrze wysoko-ściowca w centrum Sztokholmu. Pracuje w szpitalu ze szkła, betonowej perforowanej płyty, gdzie nawet trawnik jest sterylny – automatycznie dezynfekowany dwa razy dziennie. Od trzech lat, co roku, na sześć tygodni ucieka stamtąd. Najważniejszą częścią jego podróżnego bagażu jest japoński magnetofon „Seiko”. Bo Björn szuka tego, co szumi; interesuje go woda spadająca z wysokości na kamienie. Ma unikalną kolekcję: na chromowanych czarnych taśmach magnetofonowych zbiera od-głosy wodospadów. Wędruje w świat, by nagrywać huk mas wodnych osuwających się w przepaść. Na trasie do Machu Picchu są dwa miejsca o rzadko spotykanym echu i pogłosie studni wydrążonej w skale. Gdy go pytam, co było najpierw – chęć ucieczki w świat czy myśl o pogoni za sznurem wody, mówił: „Ten sterylny trawnik, którego źdźbła są paskami zielo-nego plastyku”. Kilometr w górę strumienia szlak skręca gwałtownie ku południowi. Przecina eukaliptu-sowy gaj. Po prawej stronie w tyle zostaje zbocze opadające ku dołowi kilkunastoma tarasa-mi. Niegdyś rosła tu zapewne kukurydza, a wąskie rynny wyżłobione w skalnym podłożu doprowadzały wodę nawet w okresie nieustępliwej suszy. To północna rogatka inkaskiego miasta z XII stulecia. Miasto zapomniane przez archeologów, bez biletów wstępu i coca–coli w puszkach sprzedawanej zdyszanym turystom. Lecz żaden z nas nie zatrzymuje się. Sierra woła nas. Jej głos słyszymy coraz wyraźniej. Z każdym krokiem potężnieje. Kusi, każe wy-dłużyć krok. To szumi Cosichaca. Cosichaca oznacza Radosny Most. Nazwa pasuje do naszych na- strojów. Coraz mniej w nich niepewności. Nikt nie wątpi już, że się nam powiedzie. Niebo przeczyszcza się. Przed nami wynurzają się trzy chaty kryte trzcinową strzechą jak nie uczesany kok. Tu przy przejściu przez strumień zaczyna się podejście na pierwszą prze-łęcz. Droga, którą idziemy, nazywa się Yawar nan: Droga Krwi. Krew w nazwie to ulubione sformułowanie quechua: Yawar unu – Krwawa Woda; Puk’tik yawar k’ocha – Jezioro Wrzącej Krwi; Yawar wek’e – Krwawa Łza. To nazwy potoków, skalnych iglic i stawów o wodzie jak płynny kryształ. Yawar mayu – Rzeka Krwi – mówią Indianie na wzburzony nurt rzeki, bo lśni w słońcu, jak świeżo tryskająca krew; na ekstatyczny taniec wojenny, w którym przebrane postacie krzyżują ze sobą wyostrzone lance. Yawar nan znaczy więc tyle, co droga, która faluje, gnie się, ginie. Która zawisa nad przepaścią. Która porywa, zwija się w spiralę skalnych schodów. Nikt nie wie, kto nazwę tę nadał tej drodze. Odkrył ją Hiram Bingham w roku 1915, gdy powrócił do Peru, by uzupełnić dokumentację wykopalisk w Machu Picchu. Ricardo Charaya z Santa Rosa wskazał mu ścieżkę do pomniej-szych ruin na południe i wschód od głównego kompleksu. Tak też natrafiono na ślady Kró-lewskiej Drogi Antisuyu. Na jej odcinek zwany Yawar nan. Bo każda z dróg nosiła nazwę jednej z czterech prowincji, jak chce quechua – dzielnic. Tawatinsuyu oznacza Kraj Czterech Dzielnic. Antisuyu, Cuntinsuyu, Chinchasuyu, Collasuyu – cztery prowincje położone na wschód, zachód, północ i południe względem centralnie poło-żonej stolicy – Cuzco – rozciągały się 4 tysiące kilometrów z północy na południe i 1500 ki-lometrów ze wschodu na zachód. By zapewnić sprawne działanie tak rozległego organizmu państwowego wśród dzikich gór i wciskającej się dolinami selvy, Inkowie podjęli się zadania rozmachem dorównującego budowie rzymskich akweduktów: budowali drogi. „Są one – pisał kronikarz Pedro Cieza de Leon – tak słynne jak trakt Hannibala w poprzek Alp”. Weźmy do ręki na chwilę mapę Ameryki Południowej. Droga Chinchasuyu – o długości 2010 km – prowadziła z Cuzco do Quito. Później rozbudowano ją po rubieże dzisiejszej Ko-lumbii. Jej odgałęzienia docierały do Tumbez i Pachacamac. Droga Cuntisuyu biegła ze stoli-cy imperium do Nazca. Tu skręcała na południe, sięgała aż do Arequipa. Droga Collasuyu – 5320 km – biegła brzegiem Jeziora Titicaca i Popo, łączyła Cuzco z pustynią Atacama i Men-dozą w Argentynie. Południowa jej odnoga – via Calama i Capiapo – kończyła się na rzece Maulle w Chile. To punkt graniczny inkaskiego państwa. Droga biegnąca brzegiem oceanu w pół tysiąca lat potem miała służyć za fundament... szosy panamerykańskiej. Nazwa: droga – może być myląca. To prawda, że wielokilometrowe jej odcinki miały szerokość między 5 a 6 metrów. Że na obszarach nawiedzanych przez częste ulewy była brukowana. Że w górach tworzyły ją często nie kończące się spirale wykutych w kamieniach schodów, a nad przepaściami biegła zawie-szona na linach mostami. Że znane są nawet cztery tunele, z których najdłuższy liczy 30 me-trów. Że na najczęściej uczęszczanych odcinkach budowano co 20–30 km tampos – kamienne zajazdy dla podróżujących. Że najlepiej do dziś zachowany odcinek, 13 km na wschód od wsi Shelby, ma z obu stron równo położony krawężnik i rynny odprowadzające nadmiar desz-czowej wody. Lecz to raczej wyjątek niż reguła. Najczęściej była to ledwie ścieżka. Ścieżka wśród gór. Taką właśnie ścieżką jest Yawar nan: Droga Krwi. W roku 1942 została spenetrowana przez „Viking Expedition” szwedzkiej fundacji Wen-ner Gren. Paul Fejos – jej uczestnik – wyniki opublikował w USA. Później, w roku 1968, peruwiańska grupa dr Victora Anglesa poprowadziła dalsze badania. Od tego czasu datuje się słana tego szlaku pełnego zarośniętych ruin i wspaniałych wido-ków. Nie jest w stanie sprostać im żadna kamera, żadne pióro. Został on rozpropagowany w wielojęzycznych przewodnikach o wysokich nakładach: „You will never forget the Inca Tra-il” (Exploring Cuzco, 1980, str. 97); „You would not find yourself too tired to enjoy what you see” (South American Handbook, 1981 str. 698); „Inca trail makes a spectacular 3–5 day trip” (Backpacking in South America, 1982, str. 98); „The tril itself must be one of the lovelist walks in the world” (The Inca Trail, 1980, str. 106). Dziś jest to miejsce spotkań tropicieli Zapachu Wielkiej Przygody z całego świata. Wła-śnie takich jak nasza dwudziestka. Większość z plecakiem i w trampkach przewędrowała już Dekan, mokradła Yukatanu, bezdroża Gwatemali. Zna smak słonych piasków australijskich pustyń, na wielbłądzim garbie przemierzała bezwodne przestrzenie Kraju Tauregów, zbierała muszle na Cejlonie. Jako jeden z nielicznych jestem tu całkiem początkującym włóczęgą. I – gdyby nie moja znajomość quechua – pewnie kazano by mi zdać egzamin wstępny lub co najmniej wpiąć korsarski kolczyk w prawe ucho... O Björnie już wspomniałem. Carlos – z Montevideo, 26 lat, wysoki, o migdałowych oczach; miłośnik jazzu i Bessie Holiday; kolekcjonuje posążki Buddy i czyta Hermanna Hessego w hiszpańskim przekładzie Herrery; w torbie przewieszonej na szyi – trzy teleobiektywy, na każdym postoju pali dające błękitny dym skręty; nikt nie wie dlaczego, lecz wszyscy wołają nań Jack. Harry – najmłodszy, dwudziestolatek, Amerykanin z kopulastego namiotu wypełniającego się sprężonym powietrzem za naciśnięciem zielonego guzika; zwany także Black cat, chce studiować historię sztuki, specjalizować się w inkaskich technikach łączenia kamienia i w trapezoidalnych otworach kamiennych; mieszka w New Orlean i w żyłach ma trzy krople polskiej krwi. Georg – od pół roku bezrobotny, od miesiąca w górach; do niedawna technik w stoczni w Bremen; nigdy nie wierzył prasie ani książkom; jeszcze przed miesiącem był pewny, że Zie-mia jest płaska jak talerz i pływa po oceanie, a „cała reszta to wymysł propagandy, telewizji i technokratów myślących o łatwym pieniądzu”; postanowił sprawdzić, jak jest naprawdę, i kupił bilet na drugą półkulę; idzie zwykle w ogonie grupy; powoli zmienia zdanie. Ivonne – Finka, jedyna dziewczyna; wyjątkowe zamiłowanie do filozofii i urugwajskich bród; wspaniale wysokogórskie buty obcierające pięty do krwi; interesuje ją droga jako taka i doszukuje się analogii między inkaskim szlakiem wśród mgieł a wschodnioazjatyckim poję-ciem tao; wyniki tych przemyśleń chce opublikować, tylko jeszcze nie wie, gdzie, i czy na pewno; chętnie rozdaje swój adres i klnie po lapońsku. Są też inni: Annapulos, Johnny, Roberto, Annashirim Bojurmani, Stanley i Tom. Każdy przybywa tu z innym zamysłem. Każdy pretekst jest dobry, by ruszyć na ten szlak. Każdy znajduje tutaj to, czego szuka. A dobra puenta kazałaby dodać: „Każdy obiecuje, że już wkrótce tu powróci”. Lecz to nie byłaby prawda. Bo magiczna to droga. Kto raz na nią trafił – iść nią będzie już do końca; mieć ją będzie już w sobie. Choćby wśród betonowej płyty i sterylizowanych dwa razy dziennie trawników. Lub jeszcze gdzie indziej. Leśna ścieżka zmienia się w górski szlak. Zaraz za strumieniem Radosny Most zaczyna się łagodne podejście. Lecz to tylko podstęp. My podstępów tych jeszcze nie znamy i łykamy haczyk: łagodność trwa tylko kilkaset me-trów, potem zmienia się w... No właśnie – mówiąc najkrócej – zbocze jest strome, przeważnie pionowe. Nieznana ręka kamienie ułożyła tu w schody dla olbrzymów. W każdym z nich wy-drążono kilka ich mniejszych braciszków. Inaczej żaden chasquis nie przeszedłby tędy. Inaczej trzeba by wbić haki w szczeliny, a przecież Inkowie nie znali żelaza ani stali. Zastosowano też stary trick: ścieżka biegnie nie kończącymi się zakosami, na których za każdym nawrotem zyskuje się nie więcej niż pół metra wysokości; wijąc się, wgryza się pra-cowicie w stromiznę i skalną niedostępność; każda fałda i rysa staje się jej sojusznikiem. To ten sam trick, którego od Inków nauczyli się konstruktorzy kolei, kiedy musiała się przebić przez „Skórę Węża”, przez góry, którym nadano tu nazwę „czarna skrzynka”, bo ani ich koloru, ani kształtów nie sposób przepisać z rzeczywistości na papier. I teraz bardzo ważne: Z jednego trzeba sobie dokładnie zdać sprawę, zanim wspólnie ruszymy w tę drogę: są to góry, które wyrastają wprost z oceanu. Przed nimi cały kontynent, który czymś trzeba wypeł-nić. To pozbawia krajobraz wszelkich kompleksów – kontury rozwijają się bez pośpiechu, góry pozwolić sobie mogą na wszelkie dziwactwa i niemożliwości. Wtedy, gdy po raz pierw-szy ujrzałem je z bliska na swoim fasolowym szlaku, na trasie z Nezca do Arequipa, zapisa-łem w notatniku: „Że ma kły, pazury – wiedziałem od dawna. Dziś jednak wyszło to na jaw, potwierdziły się bardziej domysły niż pewność. Nadęła się, zarżała, rozpuściła i nastroszyła włosy, dotąd za-plecione w warkoczyki, wytargała z nich kolorowe pasma wełny, takie, jakie noszą tutejsi Indianie. Kto? Ona. Przyroda. Tu, gdzie Andy wychodzą z morza na brzeg i setkami metrów skalistego zbocza strzelają w niebo. I gdy byłem już pewien, że nic nie jest w stanie mnie zdziwić, okazało się, że była to nie tylko skóra, co naskórek kontynentu, a widowisko zaczęło się na dobre, gdy poczęliśmy się przedzierać w głąb jego brzucha. Pełzaliśmy wąwozem, przełęczą, po drodze było wszystko, a na samym końcu – piekło. Na kilka godzin dano nam przepustki, a potem pokazano, jak się z niego wyczołgać: pustynią, zieloną naroślą, wodę czerpiącą nie wiadomo skąd, doliną żółtą jak banan, czerwono–sinymi wydmami, które ja – idiota – brałem za stosy nawiezionego cementu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie wielkość i przepaścistość tego kontynentu, donkiszoterię całej reszty. Ta twarz tak piękna, a tak okrutna! Tak uwodzicielski ma makijaż! Tylko samochody, które nadbiegały z naprzeciwka, przypo-minały, że nie dostaliśmy się pod podszewkę świata, a jeżeli już – że jest stąd jakaś droga wyjścia. Przez dziesięć godzin jechaliśmy przez dziesięć Księżyców, a każdy z nich innego boga był siedzibą.” Tu, na początku podejścia na pierwszą przełęcz, jest całkiem podobnie. Wszak dotarliśmy do samego serca „Skóry Węża”. Tuż za zakrętem, na grzbiecie, po lewej ręce muszą znajdować się ruiny Llactapata. Zna-czy to tyle, co angielskie Town–on–the–site, na co bardzo trudno znaleźć polski odpowied-nik7. Od dwóch lat brytyjska ekspedycja prowadzi tam wykopaliska, oczyszcza zarośnięte mury, systematyzuje odłamki ceramiki. Nikt nie jest w stanie wzrokiem odszukać tego miej-sca. Nikt nie ma na to nawet ochoty: ścieżka zmusza do wspinaczki z twarzą zwróconą ku zboczu. O półobrocie nie ma mowy. Plecak ciągnie w dół. Ten dół to dolina koloru wilgotnego mchu. Na jej dnie – kopulasta skała. Gdy zmrużyć oczy – przypomina głowę pumy. To jeden z 327 „punktów szczególnych” zlokalizowanych niegdyś przez Tarpuntakuna – nadwornych astronomów Inki. Tarpuntakuna stworzyli system ceques – współśrodkowych wyimaginowanych kół, których centrum znajdować się miało w Cuzco, w Świątyni Słońca, oraz linii wyznaczających na horyzoncie punkty wschodu i zacho-du Słońca, ważniejszych konstelacji i Księżyca. „Punkty szczególne” – jak ten, który zostaje za nami w dole – to święte miejsca wzdłuż tych linii promieniście biegnących ku horyzonto- wi. Słowem – Tarpuntakuna prowadzili dalej szaleństwo zapoczątkowane w Nazca. Teraz zaczyna się mordęga. Krok za krokiem. Mimo to oddech świszcze jak indiański flet. Okazuje się, że jest to metoda – wyprzedzam wszystkich, choć pełznę. Tajemnicą tego pełza-nia jest to, że pełznę bez przerwy. Pełzającego łapie mnie deszcz, mżawka właściwie, jeszcze dokładniej – jedno ze skrzydeł zawieszonej chmury. Siedząc pod rozłożystym drzewem myślę o gniotących paskach plecaka. Od tej chwili będzie to mój ulubiony temat utyskiwań. Wagę zagadnienia zrozumiem dopiero nazajutrz, gdy ramiona, tam gdzie łączą się z obojczykiem, wojnę wypowiedzą paskom. Tylko ja będę jednak ponosił tego konsekwencje. Tylko mnie będzie bolało. 7 Town–on–the–site (ang.) – dosłownie: miasto na miejscu Ci z dołu doganiają mnie. Idę, pnę się i znowu – pełz, pełz – wyprzedzam. Jestem coraz wyżej, to mój pierwszy krok w chmury. Nad strumieniem odnajduję polankę. Z Allenem i Andy na pusty żołądek jemy krakersy i jedna konserwę na trzech. Sytuacje ratuje mate de coca – herbata z liści z brezentowego woreczka. Przybiegają dzikie świnie i domagają się krakersów. Nie całkiem są więc dzikie; to znak, że do wsi Huayllabamba – Trawiasta Równi-na – już nie tak daleko. Zanim jednak tam dotrzemy, robi się na chwilę jeszcze bardziej kamieniście. Na tym ka-miennym szlaku natrafiamy na campesinokuna – wieśniaków – i ich dwa konie, o bardzo krótkich nogach, wytresowane przeciwko zawrotom głowy. Twarze tych ludzi spalone są gór-skim słońcem i maja kolor górskiego zbocza. To ostatnie spostrzeżenie przypomnę sobie znacznie później. Gdy na kartce papieru napiszę obok siebie dwa słowa: Rumi i runa. Czyli – kamień i człowiek Już sam język podpowiada, jak blisko muszą być ze sobą spokrewnieni. Gdy przemierza się wzgórza otaczające Cuzco, gdzie prawie każda skała nosi ślady ludz-kiej ręki, gdzie schody, platformy, nisze, krypty wycinano w granicie, jakby krojono nożem ser, lub gdy stanąć przed cyklopami wśród kamieni zestawionych w trójpoziomowy bastion fortecy Sacsahsuaman, z których – wg naukowców – największy ma ważyć 364 tony – zadać sobie trzeba pytanie: jak to właściwie się działo, że skała była aż tak posłuszna pod ręką człowieka? Można odnieść wrażenie, że skalne bloki same z siebie chwytały się za ręce, ru-szały w dół zboczy ku miejscu, gdzie dziś stoi miasto, by zlać się w kamienne prostokąty ulic i placów. Potem ze zdziwieniem się stwierdza, że to właśnie opowiadają w legendach India-nie: dla nich granica między kamieniem a człowiekiem praktycznie nie istnieje. Kamienie, ba... całe góry potrafią chodzić, tańczyć, śmiać się ludzkim głosem. Trzeba znać tylko odpo-wiednie zaklęcie. Jedno właściwe słowo. Bo: „każda góra ma swojego Wawami: a Wawami jest duchem gór; Wawami ukryte są w każdym ze szczytów”. Także góry, które mijamy i w które wgryzamy się, pełznąc urwistym szlakiem, mają swo-jego Wawami. – A jakże – potwierdzi to w kilka godzin później człowiek, w którego chacie spędzimy pierwszą noc. Człowiek, o którym dowiemy się, że w rzeczywistości jest pająkiem. Swoje opowiadanie zaczyna od słów: Dionisquchica seperawimi... Rzecz o duchach gór i skalnych garbów. Wawamikuna terra kachcan, dios hina, animalninchik causa. Todo paymanta. Paymantan dios bendisionnin lloqsimuchkan, ve ne, aguay unu, diospa venan8 A inni to jeszcze potwier-dzą: „Każda z gór ma swojego Wawami. Wawami karmi stada lam, ludziom zsyła własną krew – wodę. W nocy Wawami wychodzi z wnętrza gór. Odwiedza swych sąsiadów. Są nimi inne Wawami. Ubiera się w skórę kondora, lecz na szyi pióra ma wygolone aż po różowy naskórek. Chodzi w sandałach z dzikiego łyka i w spodniach z wełny wikunii. Nocą wielu już go spotkało. Jest wysoki, milczący. Chodzi długimi krokami, a brzegi strumienia zasklepiają się pod jego wzrokiem, by suchym szponem mógł przejść na drugą stronę”. Po dwudziestu minutach mamy tę kamienistość za sobą. Zaczyna się trawiastość, potem Trawiasta Równina – Huayllabamba, inaczej mówiąc – wieś. Liczymy kilometry, które pozo-stały za nami. Pod nami. Mało. A jutrzejsze podejście ma być mordercze. Lecz teraz nie my-ślimy o tym. Myślimy o tym, żeby się najeść i wcześnie móc iść spać. Tu będziemy nocować. Fama niesie, ze miejscowy nauczyciel włóczęgom, takim jak my, pozwala kłaść śpiwory na podłodze w szkole. Szukamy nauczyciela. Wieś składa się z chat, jakie widzieliśmy u wylotu doliny: są przesadziste, z czapą słomia-nego dachu o lekko wygiętych ku górze rogach, prawie jak japońskie pagody; o ścianach z 8 przykład tzw. „mezkli” czyli mieszaniny quechua z hiszpańskim: Wawami jest ziemią, bogiem, duchem na-szych zwierząt. Wszystko ma w nim swój początek i pochodzi od niego, przede wszystkim zaś woda. glinianych kostek suszonych na słońcu; bez okien, ze smugą dymu przyczepioną do dachu, z ujadającymi psami i stadkami udomowionych dzikich świń, jak te z pierwszego popasu. Do-my są nieregularnie rozrzucone na sporej polance otoczonej chaszczami i drzewami o koro-nach jakby pokrytych pajęczą siatką. Bo wieś leży u stóp Pajęczego Szczytu, w połowie stoku Pajęczej Przełęczy. – Allinmi! – Allillanchu! Chcę zapytać o nauczyciela, przyjaciela włóczęgów. Wieśniak natychmiast odgaduje moje intencje. Jest to mężczyzna niskiego wzrostu, o wąskich wargach, w filcowym kapeluszu z zadartym rondem, w brudnym, wojłokowym ponczo i spodniach sięgających ledwie kolan. Nocować możemy u niego – mówi. Nie czeka na naszą reakcję. Prowadzi do swojej chaty. Jest mniejsza od pozostałych. Bardziej szałas niż chata. Ściany – niczym kosz ze splecio-nych gałęzi; oka między nimi pracowicie uszczelniono mchem. Wnętrze pachnie na przemian gorzko i słodko – dymem i sokiem mango. Palenisko otoczono kręgiem owalnych kamieni. Łóżka, podparte drewnianymi klocami, wyplecione są z miękkich trzcinowych prętów. Roz-glądamy się chwilę, a potem kiwamy głowa na „tak”. Zostajemy. I tak – dziś w nocy te gałęzie zamiast dachu będą naszym domem. Dobrze się składa: bo szałas jakby stworzony do tego, by mogła się w nim zacząć historia odkrycia któregoś z zaginionych miast. To szałas dokładnie taki, jak ten, w którym po raz pierwszy biały człowiek usłyszał opowieść o wielu dużych kamieniach w selvie. O kamie-niach, znad których potem przez cztery lata karczowano las i spośród których wypłaszano węże. O kamieniach nazywanych potem Stary Szczyt. Stary Szczyt czyli Machu Picchu. Mit zaginionych kamiennych miast. Przez stulecia był wyzwaniem. Niczym magnes przy-ciągał najcenniejszy z kruszców – ludzkie namiętności i marzenia. A zielone monstrum za-zdrośnie strzegło swych sekretów. Już we wczesnych kolonialnych czasach puszcza pochło-nęła setki śmiałków zwabionych mitem miast cierpliwie czekających na swoich odkrywców. Z biegiem czasu żniwo to zostało zwielokrotnione. Na próżno. Nie znaleziono niczego. Ni-czego oprócz Amazonki. Lecz wbrew logice – owej pewności, że „zaginione miasta istnieją” – nic nie było w stanie zachwiać. „Istnieją” – przerodziło się w – „bo muszą istnieć”. Jakby bardziej potrzebne było samo przeświadczenie każące zagłębiać się w odmęcie niezmierzonego niż ostateczne dotar-cie do celu i postawienie krzyżyka na mapie. Miasta zyskały nimb odwiecznego mitu–archetypu. Stały się Moby Dickiem oceanu selvy: białym – bo z białego kamienia – wielorybem ści-ganym przez beznogiego kapitana Achaba. Nie tyle nierealnym, co nieosiągalnym. Wciąż wymykającym się z rąk, uciekającym przed ludzkim wzrokiem. I dopiero wiek dwudziesty przyniósł pewności tej potwierdzenie. Jednocześnie pytanie – gdzie kończy się prawda widzialna, a zaczyna się niewidzialna? Czy miasta istniały zawsze, czy może mit stał się tak niezniszczalny i na tyle realny, iż wynurzył się i zmaterializował w odmęcie Oceanu Wielkiego Lasu? W północnym Peru odkryto ruiny Gran Pajaten, bardziej na południe – Vilcabambę, jesz-cze sto kilometrów dalej – najsłynniejsze z miast: Machu Picchu – miasto kamiennych scho-dów, tajemniczych trzech okien i okrągłej Świątyni Słońca. Także... coca–coli. I koszulek z Hongkongu z napisem: „MADE AT MACHU PICCHU”. Bo kariera tego miasta jest tyleż zawrotna, co pożałowania godna. Za trzy dni zapiszę w notatniku: „Dzień Psa Strzeżonego Jak Angielski Trawnik. Pies jest rasowy, ma sprężysty ogon, to prawie pudel. Ale jak mu się przyjrzeć z bliska, zamienia się w Duże Kamienne Mia-sto, w Nowy Jork sprzed stuleci. Gdyby nie Urubamba w dole, można by się pomylić. Bo mówi się tu właściwie tylko po angielsku”. Po angielsku mówią nawet Indianie. Jeden z nich stoi przed wejściem do ruin i powtarza w kółko, za pieniądze i emeryturę po 65 roku życia, to, co ktoś kiedyś powiedział całkiem przy-padkiem, co ktoś inny usłyszał, a jeszcze inny doszedł do wniosku, że mógłby to być zgrabny slogan reklamowy: „Nad kamieniami rosły ogromne drzewa. Wydawało się, że upłyną tak miliony lat. Że las strawi kamienie, bramy, mury i zamieni je w węgiel lub w drobne banany. Tymczasem przy-szedł biały człowiek i powiedział: Kiedyś było tu miasto!” Biały człowiek nazywał się Hiram Bingham. Rodem z Honolulu, miłośnik szerokich krawatów, wina pitego szklankami, absolwent University of Yale, później senator, z wykształcenia historyk. Jednak przede wszystkim od-krywca. Po raz pierwszy trafia do Ameryki Południowej zbierając materiały do monografii na temat wojen i strategii Bolivara. Przez wiele lat poszukuje ruin Vilcabamby – ostatniej stolicy Manco Inki i jego synów. Historia Kolumba i Indii Zachodnich powtarza się: dziś wiadomo, że Bingham w pobliżu Espiritu Pampa nad rzeką Apurimac dotarł do poszukiwanej przez sie-bie Vilcabamby... nie zdając sobie jednak z tego sprawy. Indiańscy przewodnicy pokazują mu jedynie część ruin, twierdząc, że dalej nie ma już nic godnego uwagi. Więc zawierza im sło-wom. Wyjeżdża, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia swego odkrycia. Jest rok 1911. Fascynacja archeologią peruwiańską prowadzi go do Doliny Urubamby. Miejscowy przewodnik Melchor Arteaga, od lat mieszkający w selvie, opowiada mu o ru-inach rozsianych na stromym zboczu i przełęczy między dwoma szczytami. „Tam, gdzie miejscowi wykarczowali polankę i gdzie teraz wygania się lamy i wikunie”. Bingham posta-nawia ruszyć w górę wskazanego zbocza. Dzień 24 lipca. Od świtu w Dolinie Urubamby gęsta mgła, zaraz po wschodzie słońca spada lodowaty deszcz. Arteaga jest zniechęcony chłodem, traci przekonanie o celowości wspinaczki. Oznaj-miam, że zostaje w swoim szałasie. Targ trwa długo. Dopiero obietnica sutej zapłaty skłania go do opuszczenia posłania z trzciny i gałęzi. Na pytanie, gdzie są ruiny, nieodmiennie wska-zuje palcem strome zbocze góry: „Tam”. Nikt nie sądzi, że „tam”, wśród zarośli, które niczym nie różnią się od tych widzianych w dole biegu rzeki, będzie można odnaleźć cokolwiek godnego uwagi. Bingham: „O mały włos i ja bym porzucił myśl, by sprawdzić opowiadanie starego Arte-agi”. Przyrodnik towarzyszący Binghamowi postanawia pozostać w obozie na dnie doliny, tłu-macząc, iż: „więcej motyli można odnaleźć właśnie tu, bliżej rzeki”; jest pewien, ze uda mu się uzupełnić swój zbiór preparatów, „może nawet wytropić rzadkie odmiany”. Chirurg skar-ży się na bolesne ukąszenia mrówek–górali, ma w planie pranie i naprawienie bielizny. „Dla-czego by nie iść i się przekonać”, mówi tylko sierżant Carrasco – ramię zbrojne wyprawy. Ruszają krótko przed dziesiątą. Wspinaczka jest wyczerpująca. Rzekę trzeba przejść przez most ze słabych, luźno ułożo-nych pniaków, z których nie każdy dosięga dwóch wsporników wbitych w kamieniste dno. Zdejmują buty. Nigdy dotąd nie wiedzieli, że palce u stóp mogą być aż tak przydatne. Wręcz niezastąpione. Centymetr za centymetrem wzdłuż pni. Aż po drugi brzeg. Dalej – tak stromo, jak nigdy dotąd. Palcami – tym razem u dłoni – trzeba wczepiać się w zbocze. Tymczasem Arteaga niestrudzenie opowiada historie o ukąszeniach jadowitych żmii. O tym, jak ciało uką-szone puchnie i pokrywa się cętkami. Bingham: „A pogoda była w sam raz jak na węże; wilgoć tak ogromna. Zaczynałem my-śleć, że ci, którzy pozostali w dole, mieli rację”. W zasięgu wzroku – ani śladu ruin. Są jednak zbyt wysoko, by można było zawrócić. Spotykają Richarte i Alvareza – dwóch Indian, którzy nie posiadają się ze zdziwienia, że ktoś dociera tu, gdzie do tej pory nikt nie przychodził. Richarte i Alvarez mieszkają tu już od czterech lat, mają własną chatę. Ich po-czątkowa rezerwa zmienia się w radość i zadowolenie, gdy dowiadują się, że przybysze nie mają zamiaru zbierać podatków ani nie szukają ochotników do armii, że interesują ich tylko stare kamienie. Mówią, że uprawiają kartofle, kukurydzę, fasolę o brunatnej łusce, trzcinę cukrową. Ziemia jest urodzajna, wystarczy odsłonić kilka kamiennych tarasów... – Tarasy? A ruiny? – Są także. Trochę dalej... Trzysta metrów i... już nie można mieć wątpliwości, choć to jeszcze nie rewelacja: tarasy są rozległe, łatwo je rozróżnić pod poszyciem selvy. Umocnione starannie dopasowanymi kamieniami. Czyżby?!... Od pewności dzieli ich ledwie pół kilometra. Idą za małym chłopcem, który towarzyszy im od chaty C. Richarta i P. Alvareza. Chłopak przemierzał tę trasę wielokrotnie. Wydeptał na-wet ścieżkę, nosząc nią naszyjniki o paciorkach z ziaren brunatnej fasoli, by tanim sposobem zyskać przychylność duchów. Zawiesza je na szyjach mumii... – Są tu mumie? Gdzie? – Tam – chłopak pokazuje palcem. Za moment stają przed wylotem pieczary, która dziś znana jest pod mianem tumba royal9, dokąd dzień w dzień pociąg dowozi turystów odzianych w koszulki „I LIKE YOU, MACHU PICCHU” i gdzie pstrykają migawki aparatów fotograficznych, a przewodnik recytuje jed-nym tchem: „Oto Świątynia Słońca. Półokrągła ściana przywodzi na myśl Qoricanchę z Cuzco – kamieniarski kunszt nie mający sobie równych w całej Ameryce prekolumbijskiej”. Dziś jednak pieczara jest pusta. Wtedy, 24 lipca 1911 r. Około godziny wpół do czwartej, na kamiennych półkach w głębi wydrążonych nisz siedziały krępe mumie otulone w wełniane tkaniny, okręcone grubym bawełnianym sznurem, o rękach skrzyżowanych na piersiach, o palcach wyschniętych na wiór, na suche gałęzie, a ich brunatne poncha spięte były miedzia-nymi igłami, których końcówki rozbito na kamieniach, tak że przypominały ostrza bojowych toporów. Wokół – dziesiątki glinianych naczyń, na dnie których dopatrzeć się było można śladów pokarmu sprzed stuleci – także z czasem zamienione na kamień, duże na pół ludzkie-go paznokcia ziarna, które zachowały kształt owalu o lekko wygiętych końcach. To nasza stara znajoma. Skamieniała bogini. Fasola. I w ten oto sposób odkrycie staje się faktem: Bingham jest pewny, ze ma przed sobą od lat poszukiwana Vilcabambę; Melchor Arteaga nie potrafi zrozumieć poruszenia Amerykanina: Richarte i Alvarez nie są w stanie przewidzieć, jaką karierę zrobi to, co oni dotąd uważali za swoją hacjendę, a co okazało się czymś całkiem innym: całkiem zaginionym miastem. Schodek za schodkiem. A każdy z nich równo ociosany. Im wyżej, tym schody stają się szersze: 365 schodów. Jeden na każdy dzień roku. Raz w tygodniu – kamienna misa, prawie fontanna – co siedem szczebli w kamiennej drabinie. Też zaginione. Pierwsze z nich. Pierwsze z trzech miast na szlaku. Za nami: szałas, nocleg i campesino, który trzy razy jechał pociągiem, miał plastykowy długopis, nie umiał nim pisać i długo przekonywał, że w rzeczywistości jest pająkiem. A tu – Sayacmarca. Miasto W Górze. Tyle znaczy ta nazwa. Miasto, które wisi na zielonej skarpie. Mała, gęsto zabudowana pucara. Schronienie dla ludzi z dwóch sąsiednich dolin na czas najazdu i walk. Niegdyś – rzecz jasna. Forteca–labirynt. Gdy wrogowi udało przedrzeć się za mury, każdy 9 tumba royal (hiszp.) – królewski grobowiec sektor twierdzy mógł bronić się oddzielnie. W bramach – splecione liany. W oknach w kształcie trapezu – trawa sięgająca pół metra ponad głowę. Tak wygląda to dziś. Pierwszy był tu Bingham. Znowu. Rok 1915. Potem – wraz z Vikingie Expedition – Paul Fejos. W trzydzieści trzy lata później. Potem... inca trail hikers – dokładnie tacy jak my. Ma-rzyciele zmęczenie uciskiem pasków plecaka, lecz o śmiejących się oczach. Gdy przeciskać się cienistymi ulicami, które wyglądają jak omszałe rynny – stada nietoperzy podrywają się do lotu. Z nietoperzych krtani wyrwa się pisk tak ostry, że go nie słychać. A gdy iść jeszcze wyżej, 50 metrów ku szczytowi wzgórza, zarys murów staje się bardziej zrozumiały: jak dziób, rufa, wyrwa w burcie, którędy wdziera się roślinność. Widać nawet wyłamane maszty. Okręt na dnie Zielonego Oceanu. Nietoperze – latające ryby. To koniec trzeciego dnia wspinaczki. Już zmierzch. Nocleg na piaszczystej półce skalnej nad strumieniem. Tak ciasno, że linki namiotów wiążemy do liściastych gałęzi drzew. To o 365 schodów niżej, o trzy rzuty kamieniem przez zarośla nazwane między innymi „rzęsa dżungli”. O jedną przełęcz i dzień bliżej celu. Znad płomienia ogniska obserwujemy, jak ho-ryzont pod ręką zapadającego zmroku i mgły wychodzącej zza drzew z kiczu przeradza się w arcydzieło. Aż nadchodzi Godzina Świecących w Ciemnościach Skrzydeł. Chmurami, jak sztuczne ognie rozpryskujące się na boki, nadlatują. Skrzydło przy skrzy-dle. Ćmy, które fosforyzują, które uchodzić mogłyby za cud ożywionej przyrody. Nadpływają z zewsząd, całe rozlewa się ich morze. Mimo ciemnej nocy – skrzydłami przynoszą ze sobą dzień – można by czytać książkę. Lub po prostu patrzeć: skrzydło przy skrzydle. Widowisko, jakiego żaden z nas dotąd nie widział. Zapisuję w notatniku: „Droga spada jak kamień rzucony w otchłań. Spadamy razem z nią. Rozsiane chmury i kolejne ogniwa fasolowego naszyjnika, które tak bardzo chcemy zebrać, gonią się jak plastykowe lampy z koła cotygodniowej karuzeli z Urcos. Nasz marsz to lot skalnych okruchów, które zatrzymują się dopiero na dnie przepaści. Spadamy tak przez naj-bardziej spadziste góry świata: dwa dni, bez przerwy, spadać będziemy do celu. Całym sobą stajesz się przyspieszeniem ziemskim. Zanim wypowiesz zdanie – jesteś już przy kropce”. By mogło być tylko w dół, musi najpierw być w górę. I jest. Bo najpierw jest jeszcze przełęcz i cały dzień, który streścić można w czterech słowach: szliśmy wciąż pod górę. Wąwóz, który nazywa się Lluchuacha. Strumień, który tworzy ka-skady. Selva, która gęstnieje. Gęstwina, która jest coraz bardziej kolczasta. Drzewa, które wśród kolców mają najprawdziwsze brody. Gąszcz, parująca zeń wilgoć, szmer budzącego się ze snu po rozkrzyczanej nocy Wielkiego Lasu, nazwanego „pączkującą dżunglą”. Gniazdo os, które spada na plecy Andy’ego. Żądła, które zamiast grotów mają potrójną zadrę jak dzie- więtnastowieczny harpun. Biegunka koloru krwi, która usidla Allena. Nocleg na polance, któ-ra jest wyzwoleniem z wewnętrznego nakazu: wyżej, wyżej, jeszcze wyżej. Kilometry, które trzeba dodawać. Dwie puszki, które nikomu nie smakują. Mate de coca, której picie jest już rytuałem. Noc, która jest za krótka. Ranek, który jest... przełęczą. A przełęcz jest bezlitosna. Kwadrans za kwadrans jestem pewny, że to już, tuż–tuż. Tymczasem przybywa nawrotów. Ścieżka wije się zakręt za zakrętem. Ta góra, pod która idę, nawet na krok nie chce się przy-bliżyć. Jak na nią dopełznąć? Pełznąć. Czyż to nie proste? Tak też się dzieje. Pełz, pełz. Zakręt. Pełz. Nawrót. Znów zakręt. I nawrót. I jeszcze raz. Potem zacząć można od nowa. Słońce nad głową. Wiatr prosto w twarz. Ile, ile jeszcze zostało? Trzy zakręty. Dwa kaktusy wśród kamieni. Jedno spojrzenie w dół, za siebie: cała góra pode mną. Czy może być jej jeszcze więcej? Czyżby więc? Ty niepoprawny optymisto! Lecz to już naprawdę nie może być daleko. Tylko dwa razy będę już całkiem pewny, że wyżej być już nie może. Tylko dwa razy, za każdą z tych pewności odnajdę ciąg dalszy skalistego skłonu. Aż... iść będę chciał jeszcze wyżej, a już po prostu nie będzie można. Wszędzie będzie już tylko niżej. Jama ogromnego kotła. Kilometr niczego zaczynający się tuż pod stopami. Przepaść i siodło: prze-gięcie między szczytami. Przełęcz. Jest około wpół do dwunastej. Najwyższy punkt na szlaku. 4300 metrów w górę od Pacyfiku. Zaraz potem ścieżka zmienia się w drogę, której w ogóle nie ma. Bo zmyła ja woda, zasy-pały kamienie. W ludzkiej pamięci pozostał tylko kierunek: w dół. Jest spadziście. Szpiczasto wręcz. Na poboczach „selviasto”. Od Sayac– do Phuyupata-marca droga wiedzie wśród kwiatów. Mają kielichy, kwieciste korony. Są jak słoneczne pro-mienie. Płatki jak motyle skrzydła i papuzie ogony. Pachną jak miód, są koloru pierza mło-dych flamingów. Są też osty. I liście koloru szynszylej skóry. Suche odłamki gałęzi, które ożywają: to jaszczurki z kościaną naroślą między parą czarnych kulek zamiast oczu. Phuyupatamarca znaczy Miasto Nad Chmurami. Miasto na fundamencie fasoli. Sanktu- arium wody, deszczu i urodzaju. Sześcioma kamiennymi rynnami woda czerpana wprost z chmur i porannej mgły spływa ku basenowi. Niegdyś na jego powierzchni pływały sztuczne wyspy z sitowia. Kapłańska ręka pielęgnowała na nich kukurydziane kolby i dorodne fasolo-we strąki. Ich brunatna łuska, gdy palono ją na ofiarnym ołtarzu, dawała dym i zapach niczym indyjskie kadzidła. Wzdłuż rynien biegną schody – sześć kamiennych promenad. Takie same jak te, które nazajutrz widzimy w Huinay Huayna. Huinay Huayna – czyli Wiecznie Młody. To imię małej orchidei o czerwonych płatkach. Przed stuleciami ozdabiano nimi diadem Inki w czasie uroczystej koronacji władcy. Dziś zdobią one stoki doliny, na której dnie płynie Urubamba. Kwiat ten rośnie także wśród omszałych ruin. Stąd ich nazwa. To miasto o niezrozumiałym czarze. Chodzimy urzeczeni, rozgarniając gałęzie przegra-dzające kamienne portale. Całość zabudowy, symetryczna, opiera się o kilkudziesięciometro-wej długości schody. Od nich na różnych poziomach rozbiegają się przecznice wiodące ku domostwom o dobrze zachowanych rusztowaniach, które w przeszłości służyć musiały za oparcie dla słomianych i trzcinowych dachów. Ponoć miało to być niegdyś więzienie, gdzie przestępcom pozwalano umierać, choć wolno i przez długie lata, jednak bez szczególnych tortur. I tu jednak nie ma zgodności – dla wielu to przysłowiowa wieża ze słoniowej kości. Miejsce rozmyślań inkaskich mędrców, których pomysły i koncepcje urzeczywistniać miano o cztery i pół kilometra dalej na północ, za trzema zakolami rzeki. W Machu Picchu. To już bowiem tak blisko. Do celu docieramy następnego dnia. Wcześnie, bo około szóstej nad ranem, razem z Tayta Inti powracającym zza strzępów chmur i ośnieżonych szczytów. Pozostaje nam kilka godzin do przybycia codziennej porcji turystycznej „stonki”, która stadnie nadciągnie pociągiem. Ostatni obóz w ruinach Wiecznie Młody – mieście jak człowiek wiszącym nad przepaścią, kruczowo trzymającym się krawędzi – zwijamy na długo przed świtem. Ścieżka, ciemność i wilgotność: pytanie – kiedy wreszcie? A wilgoć sięga najpierw do kostek. Potem do kolan. Obejmuje biodra. Gdy dosączy się na wysokość piersi – będziemy na miejscu. Widzimy je najpierw z Inti Punku – pierwszej bramy wielkiego miasta, z której pozostały dziś dwa kamienne obeliski. W dole Machu Picchu zza chmur, Machu Picchu – miasto koloru mchu; chmury, gdzie być powinno Machu Picchu; za moment – miasto, które ukaże się za chwilę. Potem ostatnie pół godziny to spadanie. Na dodatek – biegiem. Ruiny dzielą się na pięć sektorów, pięć dzielnic – każda o innym charakterze i przeznacze-niu. Ja szukam jednak przede wszystkim modelu koła. Inkowie koła nie znali. A mieszkańcy Machu Picchy byli o krok od wielkiego odkrycia. To nie tyle koło, co jego prototyp. Jeszcze się nie toczy. Jest wydrążone w skale. Kamienny rysunek, płaskorzeźba, której inspiracją – według najnowszej hipotezy Garcii Gonzalesa – miał być zdeformowany kształtem ... ziarna fasoli! Odnajduję to miejsce – koło z zaznaczonym miejscem na osadzenie osi. Eureka, którą urwano w pół słowa. Kres pogoni za fasolowym ziarnem. Wiele wskazuje na to, że w przeszłości musiało być to miasto intelektualistów i ekspery-mentatorów. Intihuatana – słoneczny ołtarz to kamień ociosanym tak skutecznie, że dzienna gwiazda powraca od stuleci co dnia; że oddala się od miasta kamiennych schodów najwyżej na odległość jednej nocy; uwalnia – jak szaleńczy kalendarz z Nazca –od największej nie-pewności, od egzystencjonalnego strachu, który nieobcy musiał być także starożytnym. Skal-ne tarasy zostały tak zaplanowane – ich nachylenie w stosunku do słońca – że uprawiane być na nich mogły rośliny z czterech stref klimatycznych byłego imperium. Niecki kamiennych basenów ze śladami soli na skalistym dnie dowodzą, iż – najprawdopodobniej – w czasach Boga Słońca trzymano w nich morskie ryby. Wilgoć, która wnikała w skaliste zbocze w ciągu mokrego półrocza – dzięki systemowi sztucznych por i wydrążonych kanalików rozgałęziają-cych się jak roślinne korzenie – wracała ku powierzchni w miesiącach suszy i wielkiego pra-gnienia. Naukowcy organizują sympozja i kiwają głowami. Cały dzień chodzimy w ruinach. Cień ziarna fasoli jest wszechobecny: Świątynia Kukury-dzianej Kolby, nieco poniżej – ołtarz ku czci fasolowego strąka. To w sektorze rolniczym, około pięciu minut szybkim krokiem schodami od Dzielnicy Rzemieślników. Nad Huayna Picchu – szczytem jak grot wymierzonym w niebo – krążą trzy kondory. Na stokach doliny, która zmierzając ku nitce wijącej się w dole Urubamby jest klinem jakby wycelowanym do wnętrza ziemi – kwitną orchidee. Coraz więcej turystów. Robią miny i fotografują się na tle metalowej tablicy, na której w brązie wyryto nazwisko Binghama–odkrywcy. Orchidee i kondory. I coca–cola. Na tym mógłbym zakończyć relację z tej części podróży, gdyby nie było konieczne krótkie postscriptum: Dla Binghama Machu Picchu na zawsze pozostało już Vilcabambą. I błąd ten łatwo zro-zumieć. Kto mógł przypuszczać, że w selvie wokół Cuzco ukryte są dwa zaginione miasta? Lecz dziś przeważająca liczba faktów przemawia na niekorzyść jego hipotezy. Wątpliwości nasuwa już sama nazwa. Vilcabamba oznacza Świętą Równinę. Równina? W Dolinie Urubamby? Tak, bardziej rażącej sprzeczności być przecież nie może. Także – już na pierwszy rzut oka widać, że Machu Picchu wznoszone było z ogromną pieczołowitością przez dłuższy okres czasu. Wiadomo natomiast, że Vilcabambę – stolicę buntownika Manco Inki – budowano w stanie ciągłego zagrożenia z zewnątrz, pospiesznie, na uwadze mając przede wszystkim obronność, nie architektoniczne kanony. Również pod względem stylu, jak i roz-planowania jest Machu Picchu miastem czysto inkaskim. Brak w nim hiszpańskich wpływów, których spodziewać się można właśnie w Vilcabambie – mieście wzniesionym już po kon- kwiście, oraz świadectw spustoszenia i pożaru, jaki mieli wzniecić Hiszpanie, gdy dotarli do twierdzy ostatniego z Inków. Wszystko to wcale nie umniejsza znaczenia odkrycia Binghama. Wręcz przeciwnie. Bingham natrafił na ślady znacznie większej zagadki, niż sam skłonny był przypuszczać. Bo... jeżeli Machu Picchu nie było Vilcabambą... czym było? Badania przeprowadzone w latach 1911–1915 pozwoliły na zlokalizowanie w jego bezpo-średnim sąsiedztwie zespołu kilkunastu pomniejszych osiedli. W roku 1940 peruwiański ar-cheolog C. Tello odkrywa ruiny Huinay Huayna na zboczach wąwozu cztery i pół km na po-łudnie od Machu Picchu. Coraz bardziej jasne stawało się, że pytanie – czym było Machu Picchu? – jest po prostu źle sformułowane. Machu Picchu było nie tyle pojedynczym zaginionym miastem, co głównym ośrodkiem całego zapomnianego i zagubionego regionu. Zdaniem dr Victora Anglesa – archeologa z Cuzco – szeroko lansowana tez jakoby Machu Picchu miało być miastem kapłanek – tzw. Dziewic Słońca – mających znaleźć tu schronienie w okresie konkwisty, a jednocześnie mia-stem, o którego istnieniu wiedziała tylko elita najbliższa sobie panującego Inki – nie wytrzy-muje konfrontacji ze znanymi obecnie ustaleniami historycznymi. Istnienie całego gęsto zaludnionego regionu nie mogło być w żadnym wypadku utrzymane w tajemnicy przed konkwistadorami. W Peru wielu woli dziś o tym nie pamiętać, lecz przy-pomnijmy: Pizarro i jego wojska był witany w Cuzco przez dwór Inki uległego w wojnie do-mowej jako siła niosąca odmianę, mogąca raz jeszcze przeważyć szansę zwycięstwa na szalę pokonanego. Pizarro pojmał i stracił Atahuallpę: Inkę–uzurpatora. Pizarro w bitwie zdruzgotał jego armię. Pizarro był celebrowany i obsypywany złotem. Nawet w późniejszym okresie, gdy Manco Inca trafnie odczytując intencje konkwistado-rów wezwał Vilcabambę do powszechnego buntu, z Hiszpańskimi kolaborowała spora część inkaskiej szlachty, nie wyłączając brata samego przywódcy rebelii. Dr Victor Angles konklu-duje: ”Gdyby nawet istniała intencja utrzymania tajemnicy, byłaby ona niemożliwa do zreali-zowania”. Tym dziwniejszy musi wydawać się fakt, że Hiszpanie n i e wiedzieli o istnieniu Machy Picchu. Jak to było możliwe? Możliwe, zakładając, że sami Inkowie... nie wiedzieli o istnieniu tego miasta; że przylega-jący doń teren stał się strefą zakazaną, która wyludniona została na długo przed przybyciem brodatych, jasnoskórych, zakutych w zbroje postaci. I – być może – winę za ten stan rzeczy przypisać należy epidemii lub najazdowi dzikiego plemienia Antis, przez stulecia niepokoją-cego rubieże imperium. Być może zaś... samym Inkom! Bo czym innym tłumaczyć aż tak doskonałą amnezję? Nie mógł być to tylko przypadek. Inkowie posiadali całą kastę – quipucamayockuna – do których obowiązków należało mię-dzy innymi przekazywanie z pokolenia na pokolenie relacji na temat przeszłości. Tylko że była to historia oficjalna. Historia, z której notorycznie usuwano wszystkie niewygodne szczegóły. I – być może – stało się to również udziałem Machu Picchu – buntowniczej pro-wincji, która zechciała sprzeciwić się woli Inki rządzącego w Cuzco; prowincji bezlitośnie ukaranej, której ludność została stopniowo wytrzebiona w czasie wieloletnich wojen. Być może właśnie dlatego trzy czwarte ludzkich szczątków na miejscowym cmentarzysku były szkieletami kobiet. Mężczyźni nie umierali najwidoczniej w mieście. Być może ginęli w boju. To tylko domysły. Pewności brak. Może by ją zyskać dopiero, gdyby kamienne mury Ma-chy Picchu któregoś dnia zechciały przemówić. W tym kraju – Peru – gdzie kamień i czło-wiek tak blisko są ze sobą spokrewnieni – może nie jest to do końca niemożliwe. – Czyżby nie? – pytam Allena i Andy’ego, gdy siedzimy już w pociągu. – Sure – mówi Allen. – Yeah - wtóruje mu Andy. Bo też w ostatniej chwili i niespodziewanie znajdujemy na to dodatkowy dowód. Jest nim człowiek, który... Lecz nie uprzedzajmy faktów. Zanim ruszymy w dół zbocza ku stacji kolejowej, dajemy się unieść tłumowi rozpalonemu do białości sensacją. W hotelu (fifty dollars a night – „Ruinas Machu Picchu”) ma się odbyć za chwilę próba, o której już przed dwoma tygodniami w prasie pisano czcionkami dużymi na pół kolumny. Teraz terkot silników helikoptera obwieścił przybycie specjalnie zaproszonych dostojników aż z Cuzco. Pokaz ma się zacząć za chwilę. Przed około sześcioma miesiącami czarownik jednego z górskich plemion mieszkających w dolinie Urubamby, który przed dwoma laty znalazł zatrudnienie w kuchni hotelu w Machu Picchu, oświadczył, że potrafi chodzić po wodzie i jednocześnie łykać głownie buchającego płomienia. W ten sposób narodził się pomysł publicznego show. Powiadomiono biura podró-ży. Czarownika rozpropagowano w prasie. W telewizji pozwolono mu reklamować zapałki i kalosze sięgające bioder dla poszukiwaczy złota. Także obiecano mu wysokie odznaczenie państwowe na szerokiej wstędze. Dziś już z rana – gdy kluczyliśmy wśród kamiennego labiryntu – hotelowy basen napeł-niono zielonkawą świeżą wodą. Czarownik na własne życzenie, za radą przodków, z którymi rozmawiał w ciągu ostatniej nocy – suto dostał jeść, choć bezmięsnie. Gdy co najwybitniejsi przedstawiciele żądnej sensacji publiczności kontrolowali prawdziwość tak wody, jak i pło-mienia, on – szukając natchnienia – siedział na leżaku z szeroko rozstawionymi nogami i ra-mionami luźno ułożonymi na poręczach. Nadeszliśmy w chwili, gdy z wolna i z godnością ruszał ku krawędzi basenu. Była dokładnie godzina 14:28. Dokładnie o godzinie 14:30 czarownik stąpnął na wodę i natychmiast się w niej pogrążył. Nie zdążył nawet schwycić płonącej głowni, którą w otwarte usta wsunąć mu miano alumi-niowym wysięgnikiem zamontowanym na betonowym obrzeżu basenu. To, co nastąpiło potem, wśród tumultu i westchnień niedowierzania, należy chyba nazwać konsternacją i ogólnym zażenowaniem. Goście zagraniczni zaczęli się śmiać. My natomiast jesteśmy zadowoleni i niemałą mamy satysfakcję. Z tym uczuciem ruszamy w dół zbocza. Ku dnu doliny, gdzie czeka już pociąg. To był bowiem ów dowód. Był nim człowiek, który przed chwilą poniósł największą klęskę swego życia: zamiast lekko jak korek skakać z jednej zielonkawej fali na drugą, niczym – no właśnie – k a m i e ń, ociosany skalny blok – monumentalnie poszedł na dno basenu. Runa i rumi. Już sam język podpowiada, jak blisko z sobą spokrewnieni być muszą. Dowód na to, co niemożliwe; dowód, że nie jest wykluczone, iż kamienne miasto zechce kiedyś przemówić ludzkim głosem. Że opowie o buncie kapłanów, którzy wynaleźli koło i któregoś dnia zapra-gnęli wolności. A potem... Pociąg rusza z miejsca. Podbój Peru Prescotta w ręce Andy’ego. „Nie, tak, chleb, cię, ko-cham, a ile” – pierwsze słowa quechua w ustach Allena. Treść telegramu, który jutro wyślę do Limy, z którego ma wyniknąć, że próba polsko–angielskiej grupy na Drodze Inków się powiodła. Za pięć godzin jesteśmy w Cuzco. Przedtem losujemy kolejność pod hotelowym pryszni-cem. Ja wygrywam. Ale już na dworcu wiem: w mieście od dwóch dni nie ma wody! To się nazywa pech. – K’anra!10 10 K’anra (quechua) – dosł. brudny; używane także jako przekleństwo MIASTO LUDZI O BRODACH Z KAMIENIA Tiahuanaco. Tak wysoko, że kończą się góry. Naprawdę. Wyżej jest już tylko drgające rozrzedzone powietrze. I słońce, które tu należałoby pisać z bardzo dużej litery. Było nazywane najstarszym starożytnym miastem świata. Kolebką kultury prekolumbij-skiej. Źródłem i kuźnicą cywilizacji w ogóle. Zbudować miał je tajemnicza rasa, która tu – na płaskowyżu Altiplano – zdołała uniknąć potopu. Lub – inna wersja mitu – biali ludzie o ja-snych długich brodach. Te ostatnie odnaleźć tu można dosłownie na każdym kroku: monu-mentalne, zdobią kamienne rzeźby – jedynych mieszkańców wymarłego miasta, którzy prze-trwali do dziś. Zanim będę na miejscu – zanurzam się w „indianadzie”. To ledwie 76 km od stolicy. Lecz podróż trwa godzinami, wydaje się nie mieć końca. „Indianada” to farsz, którym tu, w Boliwii, wypełnia się autobusy: to ogorzałe twarze wy-mieszane ze skośnymi oczami, wełną melonikami i koszami pełnymi owoców, które okrywa osobliwy zapach. Tak blisko, bo tylko krok przez granicę, a tak inny od „farszu” peruwiań-skiego. Susza i pył tych stron wpisane są w zmarszczki indiańskiej skóry. We wszędobylskim gwarze – mniej szczebiotu, ptasiego kwilenia, więcej gardłowości. W strojach brak tej wspa-niałej gamy – barw tęczy; rządzi mroczna czerń. Zakurzona, zetlała, tysiące burych odcieni. Na dodatek – Indianie chodzą zwykle boso. Pytam: czy z biedy? I tak, i nie. Tak, choć nie do końca: Oni chcą być bliżej Pacha Mama – Matki Ziemi, bogi-ni. Z tego samego powodu nie używają stalowych lemieszy, tylko drewniane – allanche. Oj, duże to zmartwienie dla rządu próbującego zmusić do posłuszeństwa wielogłową hydrę go-spodarki. A tubylcy – po prostu – nie chcą ranić zbyt głęboko ciała bóstwa; nie chcą zadawać Jej bólu; nie chcą, żeby nocami Pacha Mama musiała ronić krwawe łzy. Lecz najpierw wydostać trzeba się z miasta, które jak w skrytce pogrążone jest w głębokiej rozpadlinie. Miasto nazywa się Zacisze lub Pokój – czyli La Paz. Nie imają się go wiatry, które szaleją kilkaset metrów wyżej. Od dna wąwozu tarasami pnie się ku... podniebnej rów-ninie. Serpentyny szosy nie mają końca: ta bowiem wije się w ślad za miastem. W dole zo-staje i aluminium, i beton, i śródmiejskie krawaty. Im wyżej – tym więcej adobe. A potem – jak na dłoni – mam przed sobą szczyt. Mówią nań meseta, czyli stoliczek. Rzeczywiście, przestrzeń płaska jak stolnica. I bez końca. Ileż ciasta można by tu rozwałkować! Meseta liczy tysiące kilometrów kwadratowych. Zasłana jest obrusem z piachu i trawy krzaczastej jak starcze brwi. Wśród jego fałdów pasą się lamy i alpaki. A w dali – niczym noże zdjęcie z koła szlifierskiego – Sierra. Śnieżna. Najeżona. Szpiczasta. Sjena zmieszana z lodowcem. Byłoby się nad czym rozwodzić, gdyby nie... Bo im dalej, im gęściej robi się w blaszanym pudle – tym szczelniej otula mnie cygański swąd. Aż dokuczliwie, aż lepko od niego się robi, aż zaciskam pięści. Droga to pylny szlak pozbawiony utwardzonej nawierzchni. Tylko kurz bucha spod kół. Godzina mija za godziną, a ja zza tumanu ledwie widzę twarz Indianki, która twierdzi, że to już, tuż–tuż. Jeszcze tylko Guaqui. Jeszcze wieś Laja znana ze srebrnego ołtarza w kościółku. Tiahuanaco będzie za na-stępnym cumbre. Za szczytem, który leży przed nami. W końcu sam rozpoznaję charakterystyczny zarys linii horyzontu znany z tylu różnych slajdów i zdjęć. Pueblo jest całe ulepione z gliny. Całe się rozpada i pewnie dawno by się rozpadło, gdyby nie dziesiątki wściekłych psów, przed którymi trzeba się chronić w chatach. Na poboczu dzieci czekają na przybyszów takich jak ja. Jedyny gringo wśród całej ich czera-dy czuję się jak śliwka– jedynaczka z kompotu sprzedawanego w pokrzywionych blaszankach. Mają też rzeźby z kamienia. Zachwalają; czynią to niemym gestem, ciepłym wzrokiem i dziu-rawym jak rzeszoto poncho. Kupuję; bo czy można odmówić? Stąd do ruin tylko kawałek. Już z daleka widać potężne andezytowe bloki i sztywno ster-czące kolumny. Łatwo można je odróżnić na tle równiny koloru szynszylich ogonów. Dużo, dużo trudniej odróżnić natomiast fantazję i czczą spekulację od faktów sprawdzal-nych naukowo. Te pierwsze – całe stulecia narastały wokół tych kamieni, rzeźb. Brodate po-stacie wykute w andyjskich monolitach po dziś dzień zadają więcej pytań, niż dać mogą od-powiedzi. Region wokół Jeziora Titicaca to ogromna płaszczyzna wyniesiona siłami tektonicznymi na wysokości 3800 m n.p.m. Jednocześnie – to jedno z najbardziej niegościnnych miejsc na świecie. Trudno byłoby przypuszczać, że większa społeczność mogłaby tu przetrwać dłuższy okres czasu. Jeszcze trudniej byłoby sądzić, że stworzy ona kulturę, której świadectwo zapie-rać będzie dech w piersiach przez setki lat. To bardziej azyl dla uciekinierów, gdzie sroga natura i porywiste wiatry miały zastąpić koły palisady! „Owo ostatnie miejsce, po którym można by się spodziewać zdumiewających zabytków – stwierdza Wendell C. Bennett, arche-olog – dało oparcie kulturze, której twórcy w swym kunszcie wznieśli się na najwyższy po-ziom w całej Ameryce Południowej”. Bo Indianie peruwiańskiego wybrzeża mieli do swej dyspozycji rybi róg obfitości po-wstały dzięki konfiguracji nadbrzeżnych prądów morskich. Ale tu? Tu od pradawnych cza-sów najprawdopodobniej nie było NIC! Nic nad równinę i kamienie! Lecz być może właśnie dlatego zaczęto je rzeźbić, obrabiać, dopasowywać. Łączyć w megalityczne mury. Nadawać ludzkie kształty. W końcu – rzeźbić nawet kędzierzawe brody. Już sama nazwa: Tiahuanaco – nie da się w żaden przekonywający sposób uzasadnić ety-mologicznie. Nie wiadomo nawet, z jakiego języka należy ją wywodzić: z aymara czy qu-echua? Tłumaczono ją jako „suchy piasek” lub „kamień w środku”. Ze względu na liczne ofiary z ludzi składane Ka Ata Killa – Zachodzącemu Księżycowi – interpretowano ją jako tija huanui – „umierające światło”. Wreszcie – rozumiano pod nią – „odpocznij, guanaco!” Tę ostatnią, najpopularniejszą wersję przekazał nam kronikarz Garcialso de la Vega opierając się na relacja Inków. Ponoć gdy w ruinach obozował Inka Maita Capac, z Cuzco przybył doń goniec z ważnym meldunkiem; padając z wyczerpania na ziemię przekazał go władcy. Ten miał na to rzec: – Tia, guanaco! – Odpocznij teraz, guanaco! Reszty dokonała ustna tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie aż do czasów kon-kwisty. Maita Capac mógł obozować w ruinach, bo już w czasach Inków Tiahuanaco było mia- stem–widmem, miastem wymarłym. Od kiedy – nie wiadomo; na pewno było już tak jednak w IX w. Mówią o tym Indianie Aymarowie, którzy długo opierali się inkaskiemu naporowi z północy. Dopiero w XV w. ulegli: zachowali jednak własną organizację gmin, język, a w ar-mii Inki walczyli tylko pod dowództwem własnych oficerów. Ich legendy opowiadają o tym, że „Tiahuanaco stało, zanim gwiazdy zabłysły na niebie”. Zapytani przez hiszpańskich zdobywców o pochodzenie kamiennych konstrukcji – podawali kilka wersji. Raz Tiahuanaco istniało już w okresie ciemności – chamay pacha: powstało z dnia na dzień, w ciągu jednej nocy, w woli Viracochy, który później zniszczył je jednym ru-chem swej wszechmocnej ręki. „W ten sposób bóg ukarał jego mieszkańców za nieposłuszeń-stwo” – powiadali. Jeszcze kiedy indziej ten sam Viracocha przed stworzeniem świata na próbę uformował olbrzymów z kamienia, po czym odrzucił ich jako do niczego nieprzydat- nych. A Tiahuanaco ma być świadectwem tej nieudanej próby. To laboratorium czarnoksiężnika, w którym zamiast probówek ktoś poustawiał gigantyczne kamienie. Mnie, jako przybyszowi z daleka, rzuca się najpierw w oczy nie pozbawiona surowego piękna dziewiczość tych ruin. Miły to kontrast w porównaniu z serwowanym nieomal na tacy Machu Picchu. Dla mnie Tiahuanaco mogłoby znaczyć – Z Dala Od Przetartego Szlaku. Ma-sywne, wielotonowe płyty z kamienia są rozrzucone tu wśród drapieżnie stroszących się traw. Są wszędzie. To klocki dla dzieci cyklopów. Ich powierzchnie zostały oszlifowane z niezwy-kłą starannością. Potykam się, schylam. Odnaleźć na nich można tajemnicze ryty: to motywy schodów – oznaczenie Ziemi i nieba; to równoramienny krzyż – symbol wyobrażający ogień; to ryby, ślimaki, żółwie. Całe podnóże Acapany jest kamiennym złomowiskiem. Sama Acapana – centralny punkt Tiahuanaco – jest budowlą ledwie nadgryzioną łopatą ar-cheologa. Jej zbocza w promieniach jaskrawego słońca mają kolor źle wypieczonego pierni-ka. Jej kontury przywodzą na myśl Piramidę Słońca z meksykańskiego Teotihuacan. Lecz w rzeczywistości Acapana jest dużo mniejsza. To sztuczne wzniesienie ziemne obłożone pla-strami z andezytu, którego najwyższy taras wznosi się 25 metrów nad resztą płaskowyżu. Długość – 210 metrów; szerokość – 150. Przypomina piramidy ziemne Chimu na północy Peru i fortecę Paramonga nie opodal Limy. Bo i Acapana była najpewniej fortecą. Wskazuje na to centralne usytuowanie w mieście. Jednocześnie umacnia to pogląd, że jej budowniczowie byli zdobywcami lub intruzami w obcym kraju. Podczas gdy trzy strony obwarowane były niedostępnymi murami – strona za-chodnia pochyłą płaszczyzną opadała do poziomu otoczenia. Ze szczytu usianego rozkołysa-nymi obeliskami rozciąga się imponujący widok na całość ruin. „Oj, duże to!” – myślę, mimo że wiedziałem, czego się mogę spodziewać. I czuję się zaskoczony. Jeszcze bardziej zaskoczeni musieli być Hiszpanie, którym dane było zobaczyć ruiny przed stuleciami. Nie kryła ich zazdrośnie selva, stojące na równinie – smagał tylko wiatr: odnale-zione w pierwszych latach konkwisty – musiały być dużo bardziej kompletne niż te, które oglądać można teraz. Potem przez długie lata cały obszar miasta wykorzystywany był jako kamieniołom, z którego bez żenady „wydobywano” już ociosane, już przycięte na miarę skal-ne bryły. Służyły one jako materiał do budowy cmentarnych murów lub jako gotowe podkłady ko-lejowe dla linii przebiegającej w pobliżu. Jak wynika z relacji kronikarzy – ginęły też całe postacie wykute w kamieniu; andezytowe i trachitowe podobizny jaszczurek, monstrualne wyobrażenia ludzkich głów. Dwie z nich, bardzo dobrze zachowane, stoją przed wejściem do kościoła w pueblo przylegającym do ruin. Do dziś żałuję, że nie zrobiłem im zdjęć. George E. Squire, który zdołał dotrzeć tu w 1878 r., wspomniał o istnieniu dwóch kon-strukcji, których dziś na próżno można by szukać w ruinach: o tzw. Pałacu Sprawiedliwości – andezytowe bloki składające się nań mierzyły 7,5x4x1,9 m – i o miniaturowej świątyni po-święconej nieznanemu bóstwu. Pisał: „W żadnym innym zakątku świata nie natrafiłem na kamienne bryły, którym nadano by tak matematycznie precyzyjne kształty jak w Peru. Jednak nawet tamtejsi architekci nie byli w stanie dorównać poziomowi kamieniarskiego rzemiosła z równin wokół prastarego Tiahuanaco”. Garcilaso de la Vega przytacza relację duchownego hiszpańskiego – Diego de Alcobasco, który ruiny Tiahuanaco odwiedził w czasach konkwisty. Twierdził on, że u podnóża piramidy znajduje się kilka pokaźnych budynków z kamienia, a także dziedziniec, którego ściany osią-gają wysokość dwóch pięter. „Jest tam również – pisał Garcilaso – kolumnada, a wejścia do niej wykuto z jednej olbrzymiej skalnej bryły”. Całość zwieńczona być miała przedziwnym dachem. Przedziwnym – bo z kamienia. Z kamienia – a jednak jak z trzciny! By z oddali przypominał dach tubylczych chat – strop, centymetr przy centymetrze, pokryty został po-dłużnymi żłobieniami. Tak jakby po kamiennej powierzchni, która na chwilę rozmiękła – przeciągnięto gigantycznym grzebieniem! Dalej – w innych częściach świata znajdować musiałaby się wspaniała oranżeria. Ale tu? W tej suszy? W pyle, który chrzęścił wciąż w zębach? Zaprojektowano więc duże brukowane połacie, a na nich – gąszcz kamiennych rzeźb. Brakło tylko drzew wykutych z kamienia. Różne w kształcie, rozmaitego rozmiaru – przedstawiały dzieci, kobiety i mężczyzn. Wiele spośród postaci wyglądało tak, jakby zastygły tylko na chwilę; jakby zaraz dalej podążyć miały do swych codziennych obowiązków. Kamienne kobiety trzymały kamienne dzieci na kamiennych kolanach. Kamienni mężczyźni spożywali kamienna strawę z kamiennych mis. Kamienne pumy w paszczach z kamienia ukazywały swe kamienne uzębienie... Całkiem jak w Pompei u stóp Wezuwiusza. Tylko że tu nie zadecydował bóg Wulkan, lecz człowiek. Tam – postacie zastygłe w potrzasku lawy, ciała impregnowane wulkanicznym popiołem. Tu – setki posągów, które wyszły spod ręki artysty. Setki, jeżeli nie tysiące... W swych sprawozdaniach z podróży po Ameryce Południowej Cieza de Leon – pierwszy Europejczyk, który w 1551 r. oglądał Tiahuanaco, a następnie w Peruwiańskiej Kronice opi-sał w rozdziale „O wsi Tiahuanaco i wielkich, starożytnych budowlach tam widzianych” – wspomniał o „kamiennych bóstwach mających ludzkie kształty, których rysy były wypraco-wane tak starannie, iż domyślać się było można po nich pracy wielkich mistrzów”. Lecz dziś w Tiahuanaco nie ma po nich śladu; miały być tak duże, że przewodziły na myśl gigantów, a ich odzienie całkowicie różniło się od tego, które zwykli nosić tubylcy. „Zastanawiam się – pisał dalej Cieza – jakich narzędzi używali ich twórcy, w jaki sposób transportowali skalne bloki z kamieniołomów, by następnie poddać je starannej obróbce”. Podobne pytania nie da-wały spokój jezuicie ojcu Cobo, który świadom był tego, że Indianie nie znali ani koła, ani kołowrotu, nie mówiąc już o zastosowaniu zwierząt pociągowych. Cieza de Leon konkludo-wał: „Stosowane wtedy sposoby musiały być zapewne całkiem różne od tych, jakie tubylcy w regionie tym używają do dziś”. Obecnie wiemy, że wcale niekoniecznie. Bo w przeszłości wody Jeziora Titicaca sięgały dużo wyżej niż dziś; tak wysoko, że Tia-huanaco leżało nad samym jego brzegiem i mogło być portem. Pierwsze przypuszczenia na ten temat odnajdujemy u cytowanego już Diego de Alcobasco: „Prawdopodobnie – pisze on – jedna ze ścian dziedzińca obmywana była niegdyś falami jeziora”. Skalne bloki można było więc przewozić wodą. Jak? Po prostu: na llomas lub balsas de totora. Są bowiem kraje, gdzie (T. Heyerdahl): „Człowiek postawił żagle, zanim jeszcze osiodłał konia. Odpychał się drążkiem i wiosłował po rzekach oraz żeglował po pełnym morzu, potem dopiero zaczął poruszać się po drogach pojazdami kołowymi”. A czy tu było podobnie? Takiego zdania jest przynajmniej konstruktor trzcinowych łodzi – Paulino Esteban z wy-spy Suriqui na Jeziorze Titicaca. Opinię tę podzielają niektórzy uczeni. „W regionie andyjskim żagiel był znany wcześniej niż garncarstwo i tkactwo” – twierdzi E. Nordenskiöld. Zarazem potem wymienia nazwę miasta – Arica. W grotach, na wybrzeżu, nieco poniżej Tiahuanaco odnaleziono modele drewnianych tratw wyposażone w prostokątny żagiel z trzciny, dokładnie taki sam jak ten, w jaki po dziś dzień swe modele zaopatruje Pau-lino. I okazuje się, że żegluga na czymś takim może mieć także swe zalety. Tratwa jest otwarta, pozbawiona kadłuba. Nigdy nie napełni się wodą. Pierwsze wzmianki o tratwach z drzewa balsa wyprzedzają odkrycia imperium Inków. Gdy F. Pizarro w 1526 r. opuścił Panamę, jego wyprawa napotkała na morzu żeglujących kupców peruwiańskich na długo przed odkryciem tego kraju. Bartolomeo Ruiz – pilot, płynął w celu penetracji wybrzeża w pobliżu północnego Ekwadoru, gdy natrafił na inny żaglowiec „prawie tej samej wielkości jak mój” – pisał. Była to tratwa, a członkowie jej załogi byli pierwszymi Peruwiańczykami, jakich ujrzeli biali. Wieści o istnieniu takich płaskodennych „okrętów” długo przedtem docierać musiały także w głąb lądu. Potwierdzają to znaleziska guara – drewnianych mieczy zastępujących ster – poczynione w chullpas – monumentalnych grobach nad Jeziorem Titicaca. Guara są prostokątnymi, niekiedy misternie rzeźbionymi deskami zakończonymi uchwy-tem. Wycięte z twardego i wytrzymałego drewna algarrobo, długie na 120–140 cm, szerokie na 25 cm, umieszczane były w szczelinach między balami pokładu – na rufie i na dziobie. W zależności od kierunku wiatru – zanurzano je lub wyciągano, przez co tratwa lepiej „trzymała się” kursu. Mogło to umożliwić nawet halsowanie pod wiatr. Lecz drzewo balsa występowało na nizinach, w selvie. W górach, nad Jeziorem Titicaca i Popoo, zastąpić musiano je giętką trzciną totora. Dwieście, trzysta tysięcy łodyg wysuszo-nych na słońcu wiązano włóknem agawy heneque. Powstawały złociste sierpy, kształtne ro-gale. Na ich maszty wciągano równie złocisty żagiel. Wiatru było pod dostatkiem. Wodowano łódź. Łódź dla ludzi, dla kultury – pomost. Właśnie tym pomostem – jak mówi jedna z hipotez – do Tiahuanaco jeszcze przed wieka-mi przybyć mieli niezrównani kamieniarze. Szlak ich wędrówki do dziś znaczony jest żywym mitem o tajemniczych przybyszach, krzewicielach kultury, znakomitych architektach. W za-leżności od regionu nazywano ich Sua, Ccan, Tuapaka, Pachayachic lub Arunauna. W cza-sach przedinkaskich na wybrzeżu określano ich mianem Con, na wyżynach zaś Ticci. Sami Inkowie mówili na nich Viracochakuna, by później – chcąc zadowolić swych zróżnicowanych etnicznie podwładnych – połączyć wszystkie trzy imiona. I tak powstał dziwoląg: Con–Ticci– Viracocha. Viracochas – to imię przywarło do tych prehistorycznych kolonizatorów w Boliwii. Do-słownie wyraz ten znaczy „piana morska”. Dlaczego wybrano właśnie to słowo? „Bo ich przywódcy ludzi swych przywiedli zza morza” – tłumaczy tradycja. Dziś stało się ono syno-nimem obcego lub przybysza z daleka. A w Tiahuanaco handlujący rzeźbami chłopcy nawo-ływali za mną wielokrotnie: „Viracocha, Viracocha, comprame una esculpturita!11” Wiara w istnienie białych brodatych wędrowców, którzy w przeszłości przybyli z północy, a w wiele lat później, na długo przed przybyciem konkwistadorów, wypłynęli flotylla tratw na Pacyfik – jest szeroko rozpowszechniona w całej Ameryce Południowej. W Dolinie Meksyku ludowi bardowie od niepamiętnych czasów opiewają dzieje Quetzalcoatla – Upierzonego Węża, na Jukatanie – historie Kukulcana – legendarnych protoplastów wiązanych niekiedy z kulturą olmecką. Przy bliższej analizie okazuje się, że Quetzalcoatl i Kukulcan to ta sama postać! A każdy szczegół sagi o jej dziejach w Meksyku ma swój równobrzmiący odpowied-nik w podaniu o Con–Ticci–Viracochy! Gdy konkwistador Francisco Pizarro dotarł do Peru, sam brany był za białoskórego boga, a jego kuzyn Pedro Pizarro, pełniący obowiązki kronikarza wyprawy, zanotował, że niektórzy członkowie miejscowej kasty rządzącej „skórę mieli bielszą od Hiszpanów”. W Świątyni Słońca w Cuzco zdobywcy natknęli się na wizerunek brodatego Viracochy, „taki sam jak 11 Viracocha... comprame una esulpturita! (Hiszp.) – Europejczyku, kup ode mnie rzeźbę! portret apostoła św. Bartłomieja”. W Vinaque – megalitycznym mieście usytuowanym w centralnej Kordylierze – zanotowali: „Kiedy pytać Indian, kto postawił te starożytne budowle, odpowiadają, że budowniczymi byli podobni do nas, biali, brodaci ludzie, którzy przybyli w te okolice przed początkiem panowania Inków”. W Tiahuanaco opowiedziano im historię, zgodnie z którą region ten zamieszkiwany był niegdyś przez mężów nieznanego pochodzenia, bardzo podobnych do Europejczyków. Ich dzieci tak długo mieszały z ludnością tubylczą, aż... „stały się Inkami, którzy wypędzili przybyszów i sami opanowali ten kraj’. Dziwne to mity. Lecz jeszcze dziwniejsze jest to, że nauka niektóre fakty wydaje się po-twierdzać. Już w XIX w. zakrojone na szerszą skalę wykopaliska na peruwiańskich cmentarzyskach zaczęły dostarczać materiałów badawczych dających sporo do myślenia. Antropologów za-skoczył wówczas fakt, iż wiele z odnalezionych czaszek posiadało cechy somatyczne zupeł-nie obce tubylczym mieszkańcom Ameryki. W 1882 r. D. Wilson stwierdził, że przebadane przez niego włosy z grobów w regionie Atacama były „brązowe, miękkie i faliste”, różniące się zasadniczo od włosów prostych, czarnych i grubych, typowych dla Indian. W zatoce Cha-cota na pacyficznym wybrzeżu poniżej Tiahuanaco natrafił on na mumie, których włosy były „wybitnie cienkie, układające się w gęste fale ze skłonnością do skręcania się”. Pytanie – „dlaczego?” – zadawać zaczęto coraz głośniej. Z biegiem lat dostrzeganych anomalii było coraz więcej. Dużych niespodzianek dostar-czyły nekropolie na półwyspie Paracas. J.C. Tello i S.K. Lothrop jako pierwsi zwrócili uwagę na to, że osobnicy tam pochowani byli znacznie wyżsi od ludzi żyjących w tym samym okre-sie na terenach przyległych. T. D. Stewart wykazał, że istnieje wyraźna współzależność mię-dzy wysokością ciała a kolorem włosów starożytnych Peruwiańczyków. Zamykała się ona w prostej formule: jasnowłosi, kędzierzawi osobnicy byli wyżsi od ludności ciemnowłosej. Nadto stwierdził on, że kształt czaszek z Paracas różni się od kształtu czaszek Indian dużo węższą częścią twarzową. Na tej podstawie A. L. Kroeber wysunął tezę o zamieszkiwaniu pacyficznego wybrzeża Ameryki Południowej przez dwa zupełnie odmienne starożytne ludy – tzw. „krótko–„ i „długogłowych”. Element „długogłowy” – najprawdopodobniej napływo-wy i etnicznie obcy – miałby być nośnikiem wysokiej kultury; na niego spadała odpowie-dzialność za rozpowszechnianie techniki megalitycznego budownictwa i kult Słońca. Impuls ten przejęty miałby zostać przez „krótkogłowych” tubylców; sami prekursorzy zaginęli ponoć w pomroce dziejów. Co najciekawsze – „wskaźniki czaszkowe” z cmentarzysk wokół Tihahuanaco wahają się od 71,97 do 93,79 – czyli od skrajnej „długogłowości” po silną „krótkogłowość”. Przypo-mnijmy legendę: „Dzieci mężów nieznanego pochodzenia mieszać miały się z ludnością tu-bylczą tak długo, aż stały się Inkami”... Zgodnie z tą legendą w swym marszu z północy białoskórzy i jasnowłosi brodacze zatrzy-mać się mieli najdłużej nad Jeziorem Titicaca. Tubylców nauczyli wyplatania trzcinowych łodzi, sami zaś ufortyfikowali się na Acapanie. Budować zaczęli miasto, a u podnóża pirami-dy wznieśli Calasasaya: ogromną, chyba największą Świątynię Słońca. Teraz , patrząc w dół ze szczytu fortecy, myślę: „Oto i ona”. Widać ją jak na dłoni: budowlę, która potrafi zaimponować i oczarować. Znów potykam się o kamienne płyty, zbiegam co sił w nogach i od razu wkraczam w całkiem inny świat. To przecież niczym platforma ahu z Wyspy Wielkanocnej, na której tam ustawiano bazaltowe kolosy! Mur „wzmocniony” megalitami wyrastającymi w równych odstępach nad poziom ściany – wygląda jak brzeszczot gigantycznej piły odwróconej do góry ostrzem. Calasasaya – Stojące Kamienie – obejmują prostokąt o wymiarach 130 na 12 metrów ograniczony kamiennymi ścianami o różowej karnacji i mistrzowskim dopasowaniu. G. Squ-ire w roku 1878 nazwał tę konstrukcję amerykańskim Stonehenge. Innym przypominała ona celtyckie menhiry i kromlechy. Dla mnie różnica jest widoczna już na pierwszy rzut oka; tam surowe, ułożone warstwami kamienie, tu – przeciwnie – oszlifowane, wygładzone i geome-trycznie ukształtowane bloki. Często pokrywają je symboliczne znaki. Od wschodu do świątyni prowadzą szeroki schody obramowane przysadzistymi filarami. Na górnej ich platformie natrafiam na wąskie przejście obliczone najwyraźniej tylko na jedną osobę. Udaje mi się przez nie przecisnąć, a za rogiem rozciąga się wnętrze, które dziś pozba-wione jest stropu. Przez wieki ogołocono je z rzeźb i co ciekawszych fragmentów. Przypomi-na ramę obrazu, z której ręka złodzieja ukradkiem wykroiła całą powierzchnię bezcennego płótna. Pewne wyobrażenie o minionej potędze, genialnej proporcji i harmonii tej budowli w prze-szłości dać może tzw. Templo Semisubterraneo – Półpodziemna Świątynia. Znajduje się ona na przedpolu Calasasaya – stanowi niejako jej przedproże. Nie tyle wznosi się, co... opada! Opada stromo w dół, usytuowano ją bowiem... na dnie wykopu. Dziedziniec opuszczono o jedno piętro w głąb ziemi, a ściany i podwórzec wyłożono andezytowymi płytami. Wśród nich tkwią niezliczone głowy wykute w kamieniu. Rysunek ich twarzy jest bardzo charaktery-styczny i powtarza się w najrozmaitszych wariantach: wyłupiaste oczy, wyraźnie zakreślone dłutem wargi i ciężki prostokątny podbródek. Dalej na samym środku świątyni znajdują się trzy rdzawe obeliska. Największy z nich jest wyobrażeniem mężczyzny, który – prócz lokowanej brody i pum wpiętych w uszy w zastęp-stwie kolczyków – ma pokaźne wąsy. Dziwne. Lecz ich konturów nie zdołały zatrzeć ani czas, ani różnice temperatur potrafiące sięgać tu w ciągu jednej doby kilkudziesięciu stopni. A Gigant? Bo na tym właśnie dziedzińcu, w Templo Semisubterraneo, przed laty wykopano słynnego Giganta. W talii miał 4 metry obwodu, wysoki był na 5 pięter, 30 mężczyzn rosłych jak rozło-żyste drzewa przez 3 dni wydobywało go z ziemi. Lecz ani jego, ani wielu innych rzeźb od-krytych w Tiahuanaco – dziś nie ma już w mieście. Na platformy wojskowych pojazdów opancerzonych wyczołgały się stąd z ogromnym mozołem. Odnaleźć można je w muzeum pod gołym niebem, na Plaza del Hombre Americano, w samym mieście Zacisze – czyli w La Paz. Niełatwo jest się tam dostać, bo od lat brama do parku–muzeum skuta jest ciężkim łań-cuchem. Jedyna szansa, by wślizgnąć się do środka, to moment, gdy zamiatacz ulic raz dzien-nie odprawia wokół rzeźb swój monotonny rytuał. Wejścia do tego muzeum strzegą dwa kobiece posągi z szarogłazu. Kilka lat temu stały one samotnie na stepie Pocotia. Mają rysy twarzy prawie mongolskie, grube wargi i długie nosy o szerokich nozdrzach. Ich kamienne włosy ułożone są wokół czoła w kształcie diademu o kunsztownie stylizowanych, podwójnych warkoczach. Za ich plecami wyrasta las składają-cy się z kamiennych postaci. Piaskowce w piegi jak śnieg; porfiry w kropki jak przecinki. Tu i tam mają naszyte cementowe łaty. Są też egzemplarze jakby wyjęte z prehistorycznego pa-noptikum: brzuchy zapadnięte i puste, oczodoły ziejące czernią i ślepe, nogi poutrącane i ku-lawe. Aż przestraszyć się można: to dinozaury w ludzkiej skórze, choć skóra z kamienia. Brak tylko jednookich cyklopów i kamiennego syjamskiego rodzeństwa. Nad całością dominuje olbrzymi, z gruba ciosany posąg. Każdy centymetr jego zwalistego ciała zapisany jest sym-bolami. To właśnie on. Bóstwo Ziemi. Gigant. Wiem, że miałem duże szczęście. Bo ktoś, kto nie zdołałby przekonać człowieka z miotłą, chcąc obejrzeć takie posągi, musiałby przejechać następne 3000 km. Przepraszam; nie przeje-chać, lecz przepłynąć. Przez ocean. Sterując cały czas na zachód, aż trafiłby na Wyspę Wiel-kanocną. „Trzy formy tamtejszych bogów – pisze T. Heyerdahl – w każdym szczególe po-dobne są do trzech wariantów, jakie powstały w Tiahuanaco”. Rzeźby z Wyspy Wielkanocnej sklasyfikować można w cztery grupy. Do pierwszej należą posągi przeważnie prostopadłościenne, niekiedy o spłaszczonym profilu, kamienne głowy bez tułowia i kończyn. Ich twarz ma duże oczy i wyraźnie zaznaczone brwi, zbiegające się w kształcie litery Y nad rozlanym szeroko nosem. Rzeźby należące do drugiej grupy mają kształt kolumny i wysoce nienaturalną figurę z kompletnym korpusem i skarłowaciałymi no-gami. Grupa trzecia reprezentowana jest przez sylwetkę nagiego olbrzyma klęczącego w taki sposób, że pośladki jego wspierają się na piętach. Małe usta mają zaciśnięte wargi, a na pod-bródku widoczna jest niewielka kozia bródka. Typ czwarty jest prototypem późniejszych ka-miennych olbrzymów, dzięki którym wyspa stała się tak sławna. Jest to sztywne i skonwen-cjonalizowane popiersie pozbawione nóg, z brodawkami piersiowymi i pępkiem oraz długimi szczupłymi nogami. Pierwsze trzy z wymienionych tu grup wykazują uderzające podobieństwo z zabytkami skatalogowanymi przez archeologa Wendella C. Bennetta jako typowe wytwory kultury przedinkaskiej z Tiahuanaco. Do cech najbardziej zbliżonych zalicza on m.in.: występowanie protopadłościennych kamiennych głów, bez tułowia, z dużymi oczami i nosem w kształcie litery Y, oparcie kolumnowych posągów na kwadratowym przekroju, częste stosowane mo-tywy, jak zgięte ramiona i dłonie parte na brzuchu oraz występowanie bardzo realistycznych rzeźb przedstawiających klęczące postacie z dłońmi ułożonymi na udach. A. Skjölsvold, który w 1956 r. Odkrył na Wyspie Wielkanocnej takiego właśnie klęczące-go olbrzyma, porównując go z analogicznymi okazami znad Jeziora Titicaca stwierdza: „Po-dobieństwo między posągami z Tiahuanaco a naszym znaleziskiem jest tak wielkie, że trudno przypisać je przypadkowi. Raczej należy szukać bliższej zależności; zasuwa się myśl o istnie-niu związku między tymi dwoma przykładami dawnych rzeźb kamiennych w Andach i na Wyspie Wielkanocnej”. Uczonym sugestie takie spędzają sen z powiek, zachęcają do ożywionych sporów. Lecz ja – mimo woli – mam te same skojarzenia, gdy w wędrówce po ruinach docieram do Inti Punku. Inti Punku znaczy Brama Słońca. Znajduje się po przeciwnej stronie Calasasaya. Raduje geometryczną harmonią, jasnym ornamentem i nieskazitelnym wykończeniem; równocześnie zaskakuje skomplikowaną sym-boliką fryzu. Wysoka na 3 metry, szeroka na 4, wycięta jest z jednego bloku andezytu, który w pełnym słońcu jaśnieje i zyskuje smakowity połysk kremu. Górna jej część pokryta jest hieroglificzną mozaiką, której sensu do dziś nie udało się przeniknąć. Centralny motyw – na-zywany także Bóstwem Płaczącym – to najprawdopodobniej sam Viracocha bądź panująca gwiazda dnia – Słońce. Bóstwo to spoczywa na piedestale składającym się z motywu scho-dów, wspierającym się na innej symetrycznej konstrukcji – czterech uniesionych głowach pum i trzech pochylonych głowach krokodyli. Ależ tak! To kulminacja! Bez wątpienia! Bo biorąc pod uwagę tak technikę, jak koncepcję estetyczną i zróżnicowanie symboliki – dojść trzeba do wniosku, że Inti Punku – Brama Słońca – jest punktem szczytowym rozwoju prekolumbijskiej kultury w Ameryce Południowej i Mezoameryce. Nic praktycznie nie wie-my ani o epoce, ani o budowniczych bramy nad to, że sami o sobie mówili – Lud Wielkie Ucho, i że wielu z nich nosiło długie lokowane brody. Jedno jest jednak pewne: gdy powsta-wała owa polityczna i kulturalna metropolia, nad Jeziorem Titicaca mieszkało plemię liczne, o wysokim stopniu zorganizowani i ciekawej umysłowości. Klimat i związane z nim warunki życia najprawdopodobniej musiały być diametralni różne od tych, jakie panują dzisiaj w gó-rzystych obszarach Boliwii. Tiahuanaco nie mogło powstać na jałowych i bezludnych ste-pach, które obecnie je otaczają. Tymczasem – im dalej w głąb mesety, tym bardziej staje się ona niegościnna. W Puma Punku – w Pumiej Bramie – ruinach należących do zespołu Tiahuanaco, położonych po dru-giej stronie wioski, po drugiej stronie torów – to już kamienista pustynia pokryta kobiercem suchorośli i hartowanych jak ostrze brzytwy traw. Pośród nich jakby porzucone w popłochu leżą fragmenty obrobionych płyt, nie wykończo-ne posągi. Tunka Punku – Brama Dziesięciu lub Umu Punku – Brama Wodna – to dwie inne nazwy tego samego miejsca. Cały ten obszar sprawia wrażenie warsztatu kamieniarskiego, w którym przygotowuje się gigantyczne nagrobki. Płyty, bloki, segmenty fryzów i ław – wydają się oczekiwać na transport. Ze żłobień i symetrycznych zagłębień wynika, że niektóre z nich wiązane miały być za pomocą czopów i miedzianych klamer. Kamienne powierzchnie po-kryte płaskorzeźbami robią wrażeniem, jakby kiedyś rozgrzane do czerwoności nabierały konsystencji plasteliny, w której „stemplowano” skomplikowany ornament. Robię bardzo dużo zdjęć, najczęściej zbliżenia. Nie bez celu: „Chciałbym – myślę – rzucić je kiedyś na stół i postawić komuś pytanie – co to jest?” Jeszcze bardziej chciałbym usłyszeć na nie odpo-wiedź. Kamienie i rzeźby: widać je na powierzchni. A co jest głębiej? Wśród tego galimatiasu odłamków, nadkruszonych kolumn i fragmentów, dla których nikt jeszcze nie zdołał wymy-ślić sensownych nazw, bo nieznane pozostało dla nas ich przeznaczenie – naukowcy próbują zaprowadzić sztuczny ład. Kamienne kwarki trafiają w sidła systematyki. W najwcześniejszych warstwach ruin stwierdzono występowanie kultury nazwanej Tiahu-anaco Wczesne. Znaleziska te wskazują podobieństwo ze stadium późniejszym, co pozwala się domyślać ich bliskiego pokrewieństwa. Obejmują one narzędzia oraz przedmioty z kamie-nia i kości o znaczeniu raczej użytkowym niż kultowym. Ceramika tego okresu jest prosta, zdobienia mają postać zygzakowatych linii i figur zoomorficznych. Charakterystyczny jest brak zespołów architektonicznych. Drugie stadium – Tiahuanaco Klasyczne – reprezentowane jest przez monumentalne budownictwo kamienne, rzeźbę i niezwykle wysoko postawioną ceramikę. W okresie tym rodzaj kamienia wyraźnie wpływa na jakość i styl poszczególnych zabytków. Kamienie ze skał warstwowych zmuszają do tzw. obróbki prostokątnej, natomiast bloki lawy umożliwiają zastosowanie techniki bardziej zaawansowanej. Kamienie ściągane są często z odległych kamieniołomów. Z suchą klasyfikacją archeologów konkuruje barwna tradycja tubylcza. Stwierdza się, że plemię Wielkie Ucho kierowane prze Viracochów po kilkusetletnim panowaniu w Tiahuana-co nękane być zaczęło przez napadających Indian. Z roku na rok ataki te stawały się coraz bardziej zaciekłe, aż przywódca brodatych ludzi był zmuszony dać hasło do odwrotu. Rozpo-częła się długa wędrówka na północ. Po wielu trudach i krwawych potyczkach uciekinierzy osiągnęli pustynne wybrzeże Ekwadoru w prowincji Manta. Tu – uchodźcy wsiedli na drew-niane tratwy z drzew balsa wyposażone w miecze guara i pożeglowali w kierunku zachodzą-cego Słońca, „aby nigdy już nie być widzianym” (J. de Bentazos). Są tacy, którzy twierdzą, że ciąg dalszy tego samego mitu odnaleźć można o 60 dni żeglugi tratwą na zachód. W tym punkcie, gdzie stawiano posągi tak bardzo podobne do tych z Tia-huanaco. O 3000 km dalej, na Wyspie Wielkanocnej. Według tamtejszych przekazów Krót-kousi, którzy przybyli na wyspę od strony Polinezji, zastali już tam inny lud – tzw. Długo-uchych. Ci wcześniejsi mieszkańcy – budowniczowie kamiennych posągów moai – dotrzeć mieli na wyspę pod wodzą jasnoskórego króla Hotu Matua, który przybył z przeciwnego kie-runku, ze wschodu, po 60 dniach żeglugi z pustynnego kraju, z którego został wygnany... Z drugiej strony wiadomo, że Tiahuanaco promieniowało i oddziaływało na obszary przy-ległe. Silne jego wpływy widać a całej Kordylierze po Ekwador i Kolumbię, a ślady charakte-rystycznej dlań ceramiki odkryto nawet na Wyspach Galapagos! Wiadomo również, że Holendrzy biorący udział w 1722 r. w wyprawie Roggeveena wspominali, że pośród krajowców przybywających na statek „był całkiem biały mężczyzna”. Żeglarze zgodnie relacjonowali, że natknęli się na mężczyzn „o czerwonawym odcieniu skó-ry, tak jakby byli silnie spaleni słońcem”. Nadto w Polinezji wśród innych odmian występo-wał jasnoskóry typ ludności nazywany w zależności od archipelagu keu, uru–keu, pakeha, lub ehu. Jej przedstawiciele mieli rudawe lub brązowe włosy, wydatny nos, a kolonizatorzy rysy ich twarzy często porównywali do rysów semickich. Wiadomo też, że na Wyspie Wielkanocnej w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą urządzano rytualne wyścigi do przybrzeżnej wysepki Orongo, gdzie usiłując odnaleźć pierw-sze jajo czarnej rybołówki można było sobie zapewnić tytuł Świętego Człowieka–Ptaka. Uczestnicy tego wyścigu do skalistych wybrzeży Orongo podpływali małymi łodziami z... trzciny totora, wykonanej tą samą techniką co pływające rogale Paulino Estebana, a kilku tubylców łodzie takie potrafi konstruować do dziś! Czyżby więc?... Lecz ja nie potrafię już rozważać argumentów za i przeciw. Jestem znużony całodziennym skakaniem z kamienia na kamień. Na dodatek robi się późno; słupek rtęci z okolicy 35°C prędko zaczyna opadać. Jeszcze chwila i zatrzyma się w okolicach zera. Chompa – sweter z surowej lamiej wełny – to jedyny mój ratunek. Pośpiesznie wciągam go przez głowę. Broniąc się przed zimnem, ludzie stojący przy przydrożnym paliku wpadają w rytmiczny pląs. Ci ludzie to tłumek Indian zawiniętych w ponchos i ja – jedyny biały. W dali, szybciej niż się mogłem spodziewać, rozbłyskują światła autobusu. Blaszane pudło, bez szyb i resorów – bliźniak tego, którym przybyłem tu rano. Gdy się za-trzymuje, Indianie – w tym samym rytmicznym pląsie, niby–tańcu, tłoczą się i nawołują przez ramię. Wraz z nimi pląsam i ja; nawet nie wiem, kiedy i w jaki sposób znajduję się w mrocz-nym wnętrzu. W chwilę potem – silnik już charczy, a wóz na zakrętach nabiera chmury kurzu jak roz-huśtana łódź wodę. Lecz i tu poprzedni pląs trwa nieodmiennie. Stunożny, wieloręki, mnó-stwogłowy – potężnieje i zewsząd napiera setką ciał. Już rozumiem: nie, nie pląs to, lecz ta-niec. Taniec, który i ja muszę odtańczyć nad krawędzią, znad której powraca się oczyszczo-nym z Europy, plam atramentu na dłoniach i całej reszty. Pogrążam się w nim: najpierw po piersi, po szyję, aż przykrywa mi nawet głowę. Ścisk robi się nieznośny. „Oj – myślę – dobrze, że nie mam brody”. Bo ci obok w tym tań-cu, w tym tłoku, mogliby zacząć za nią cisnąć i szarpać. I długo potem musieliby się dziwić, że... wcale nie jest z kamienia. Sopot, czerwiec 1984