13287

Szczegóły
Tytuł 13287
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13287 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13287 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13287 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Melchior Wańkowicz Królik i oceany W miasteczku - widmie Tak musieli się czuć pierwsi rodzice wygnani z raju, jak my opuszczający Fundację po czteromiesięcznym pobycie. Zapachniała - jak Adamowi i Ewie - swoboda włóczęgi. Jaki był ich pierwszy nocleg? Pod jakim przykucnęli krzakiem? My - dobrnęliśmy do Santa Monica, miasteczka nad Pacyfikiem, odległego o 20 mil, do którego z Fundacji jeździliśmy niemal co dzień na pocztę i po sprawunki. Byliśmy wreszcie na swoim garnuszku. Wzięliśmy numer w skromnym hoteliku, zjedliśmy obiadek, popiwszy win-kiem (aha, tego nie było w Fundacji) i poszliśmy na spacer. Pieszo na spacer! Na rynku wielkie widowisko: młodzież szkolna odstawia tańce indiańskie. Malowane twarze, tomahawki, pióra, kostiumy - wszystko zdradza umiejętne kierownictwo na-uczycieli--etnografów. Pełen ekspresji jest taniec orła i myśliwego z tomahawkiem. Taniec kończy się pantomimą umierającego ptaka. Potem kilkoletnie maleńtasy przebrane po indiańsku, z dzwonkami na nogach, tańczą taniec z obręczami, który przypomina mi wykryty pod Stołpcami relikt białoruski - taniec między położonymi na krzyż drewienkami. Towarzyszy drumla o drążącym werblu. Z dziwnym uczuciem patrzę na ten powszechny kult tradycji indiańskich. Przypomina mi to Hitleijugend tańczącą tańce mazurskie i odgrzebującą mazurskie motywy. Prochy ludów wytępionych nie straszą. Szliśmy ku oceanowi. Potoki, strumienie, lawiny kwiatów zlewały się ze zboczy górskich w Santa Monica. Po niebie odrzutowce kreśliły srebrne arabeski, długo stojące w lazurze. Może dla tych wrzaskliwych Amerykaniąt, roztrącających nas na hulajnogach, będą słodkim wspomnie- niem dzieciństwa, jak dla nas słupy dymów stojących w mróz nad strzechami. Żona oparła się o gruby pień palmy. Tyle razy jechaliśmy tą aleją przysadzistych palm. Lubiliśmy je, nazywaliśmy "grubusie". Teraz czuliśmy ich szorstką korę, przestały być dekoracją. Ocean świecił wzdętym wyrównanym szkliwem bez kresu. - Można tu siąść w motorówkę i znaleźć się na Hawajach... - Brawo, paniusiu. Jak już nawet króliki wzdyma na egzotykę, to znaczy Kalifornia poskutkowała. Wieczorem, rozpatrując mapę, rozważałem: - Hawaje nie Hawaje, ale egzotyki mamy tu pełno pod nogami. Przecież tu wszędzie poszukiwano złota, przecież dopiero sto lat, jak dotarł tu biały człowiek na dobre, przecież żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli walki z Indianami. Zakreśliłem kółko na mapie: - Jutro - Knotfs Berry Farm. A pojutrze - Meksyk. Ania, moja starsza wnuczka, ma za matkę chrzestną amerykańską straganiarką, panią Baron; mówią, że to jest przemienione z "baran", ja tam nie wiem. "Ciocia Hela", bo tak się nazywa w rodzinie, wyemigrowała już jako dorosła dziewczyna z Polski, zaznała w latach trzydziestych biedy tak strasznej, że kiedyś powzięła zamiar rzucenia się w wodę, uratowały ją dwa dolary jakiegoś litościwego starszego pana, który dyskretnie poszedł dalej, nie wiedząc, że w tej chwili uratował życie ludzkie. Życie ludzkie było czepliwe, założyła straganik z owocami przy drodze. Ameryka rosła, straganik rósł w stragan, ciocia Hela jest possessionatus, a i dla stosunków krajowych dosyć poręczna, bo ciotki wypytują - "z jakich to baronowych". Mówię, że z kurlandzkich, takich najlepszych. No, bo i prawda - z takich najlepszych, bo dzielnych. Z wielkiego pokrewieństwa światowego - pionierów. Tu gdzie dojeżdżamy teraz - w Knotfs Berry Farm - w 1920 roku stało przy zapylonej drodze też tylko takie stoisko - z jagodami. Założył je Beniamin Knott, wyrobnik rolny wraz z żoną Kordulą (Cordelia) i czterema piskla-kami wołającymi "jeść". Bosonogie dzieciaki ciągnęły przechodniów (takie spe-cies człowieka spotykało się jeszcze wówczas dosyć często) do stoiska. Nasze: czteroletnia Ewa i sześcioletnia Ania, kiedyś usadowiły się u wylotu drogi do naszej farmy, na trakcie, z dzbankiem lemoniady (patent własny), sprzedając ją na kubki przechodniom. Interes poszedł z kopyta, ale rychło uwiądł, bo przychodzili goście - dzieciaki z innych farm. Ania więc za każdy kubek wyczęstowanej lemoniady dolewała kubek wody i splajtowała. Nic takiego nie zdarzyło się Knottom. Kordulą poczęła niebawem sprzedawać czarne jagody w słoikach, a niesłychane powodzenie się zaczęło, kiedy Beniamin wynalazł roślinę będącą mieszanką maliny z czarną jagodą. Interes począł lecieć na skrzydłach. Dokupywał akry pod uprawę. Obecnie te jagody, boysenbenies, importuje wiele krajów Europy. Beniamin był z rodu pionierów. Jego matka jako sześcioletnie dziecko przebyła 5000 km ze wschodu w krytym wozie, jego babka opowiadała o trudach przejazdu przez pustynię, o surowych dniach poszukiwaczy srebra i złota, kiedy w ciągu kilku miesięcy stawały osady, aby w kilka lat potem opustoszeć. Właśnie taka osada z rzędu ghost-towns (miast-widm), tak licznvch na szlakach eksploratorów, wznosiła się tuż przy stoisku. Rozpadały się shaki - drewniane domki, murszały domy klecone z adoby (gliny ze słomą), świeciły dziurami dachy z falistej blachy pokrywającej domki z werandami w stylu kolonialnym. Tu przed laty była kopalnia złota, po nocach świeciły saloony i domy publiczne. Drzewo stojące dotąd z tabliczką TU SIĘ WIESZAŁO na uschłym konarze świadczy o wartkim życiu środowiska rządzącego się krótkim prawem. W Beniaminie wzbierały tęsknoty i dolary. I wówczas wskrzesił zamarłe miasteczko w dawnej postaci. Wykupił gdzieś hotel pionierski w starodawnym stylu, rozebrał, przewiózł, złożył. W nim zalokował panoramę obstalowaną u dobrego malarza. Na cześć pamięci matki. Według jej przeżyć z 1868 r. Widzimy kolisko wozów z płóciennymi budami, typowy obóz pionierski w pustyni, ustawiony obronnie na wypadek napadu Indian. Naga pustynia - w dali sinieją góry. Obraz zaczyna się ściemniać, rozbłyskują gwiazdy. W szybko nasuwającej się ciemności na- 9 8 grana taśma opowiada o mękach z pragnienia w bezwodnej pustyni. Przyciszony chór śpiewa "pieśń szlaku" ł potem błagalny hymn. Już jest zupełnie ciemno. Słychać przejmujący płacz dziecka proszącego o wodą. Wychodzimy z panoramy i... natykamy się na odtworzony taki sam obóz, kolisko dwudziestu pionierskich wozów z typowymi baryłkami dziegciu do smarowania osi. Dalej widzimy sprzężone wozy, ciągnione przez zaprzęg dwudziestu koni. Taki "pociąg towarowy" zdolny przewozić dziesięć ton służył do transportu towarów. Tylne koła tych wozów mają po dwa metry średnicy, są okute obręczami szerokimi na osiem cali, grubymi na trzy czwarte cala. Beniamin Knott wykupił z czasem całe miasto-widmo i począł je pieczołowicie odtwarzać przy pomocy konserwatorów. To miasto, zwane Calico, istniało 15 lat, zatrudniając 3500 prospektorów. Nad domami wiszą odnalezione z tamtych czasów znaki cyrulików, szynków, rzemieślników. Przypomina mi się miasto-widmo sprzed wojny - Dzis-na, wtłoczona w klin nad granicą radziecką, zamarła, zabita deskami, z połową domów nie zamieszkanych, rozpadających się. Ale ambicją Knotta było pójść dalej: nie tylko zakonserwować, ale ożywić przeszłość. Oto przy typowej dla tamtych czasów balustradzie, służącej do uwiązywania wierzchowców, stoi kudłaty mustang, przy nim kowboj z coltem na biodrze rozmawia z dziewczęciem w namarszczonej spódnicy, z szalem na ramionach, w kapeluszu słomianym o szerokim rondzie. Zatrzymujemy się, zdumieni tym widoczkiem, nie mogąc się połapać, kiedy nagle zajeżdża typowy dla tamtych czasów kocz, z którego wysiada pięknotka szumiąc robronami halek. Teraz rozumiemy, że Knott nie poskąpił ludzkiego sztafażu. Oto brodaty pionier w kraciastej koszuli, z meksykańskimi kolczastymi ostrogami, z pistoletami na obu biodrach, prowadzi wycieczkę rozentuzjazmowanych młokosów. Wyrywa pistolety, strzela z obu rąk, uczy, jak należy strzelać z przyrzutu, z biodra, z kieszeni. Opodal na turystów czekają ponieś, koniki pionierskie, posiodłane w meksykańskie siodła z wygiętymi łękami, z płaskimi strzemionami. Obok - kuźnia, przed którą kowal podku- 10 wa konia. Wycieczkowicze z zapartym tchem obserwują ten obrazek z życia przed potopem. Oto saloon z ogłoszeniem LADIES WITHOUT ESCORT CORDIALLY INYITED (samotne panie mile widziane), który równocześnie był miejscem urzędowania władz. W oknie wisi ogłoszenie szeryfa zapraszające respectfully (z całym uszanowaniem) na uroczystość wieszania koniokrada. Zbiórka nazajutrz o godzinie 10 rano. Inne ogłoszenie zapowiada publiczne tarzanie w pierzu źle prowadzącej się niewiasty. Tyczy to najwidoczniej żony lub siostry któregoś ze stałych mieszkańców, bo "samotne kobiety" o jednoznacznej konduicłe są podejmowane z entuzjazmem. Oto plakat rysunkowy zapraszający na kankana. Przed sa-loonem ławeczka, na której usadowiono dwie gipsowe postaci dam lekkiego prowadzenia w strojach tamtoczesnych. Siadam między nimi, prosząc Królika, żeby mnie sfotografował. Ale widać z zazdrości drżały jej ręce i sfotografowała tylko czubki naszych głów. Za to ja ją uwieczniłem bez żenady między dwoma poszukiwaczami złota. " Knott poprowadził linię kolejową dookoła swych posiadłości. Siadamy do jednego z wagoników ciągniętych przez przedpotopową lokomotywę z okuciami z brązu, z tłokami na zewnątrz. Zagłębiam się w czytanie staroświeckiego biletu kolejowego w formie długiego paska papieru, podającego szereg cennych pouczeń, bardzo przydatnych w czasie, kiedy kraj przebiegały pierwsze pionierskie koleje: 1. Nie oddawaj konduktorowi ani bagażowemu na przechowanie złotego piasku; przez to straciliśmy wielu dzielnych pracowników. 2. Mężczyźni niech zajmują miejsce przy oknach, żeby w razie ataku Indian kule nie trafiały kobiet, bo w naszych stronach o nie trudno. 3. Strzeżcie się szulerów. 4. Strzelanie z okien do bawołów jest zabronione. 5. Wykolejanie pociągu jest karalne. 6. Konduktor gasi o godzinie 8 minut 30 lampy naftowe u tych, którzy chcą spać. 7. Żadnych strzelanin nie ma być w wagonie; na to są westybule (przedsionki przy wejściu do wagonu). 8. Piecyki do gotowania strawy są rozpalane na godzinę przed czasem posiłków. Pociąg zatrzymuje się na stacyjce, przy której znajduje się zrekonstruowana w pierwotnej postaci kopalnia. Wą- ską ścieżką schodzimy w dół kanionu, w którym na strumieniu stoi młyn wodny. Drewniane koło wlewa wodę do korytek, nad którymi pochylają sią roznamiętnieni turyści z patelniami, w których przepłukują piasek. Płaci się ćwierć dolara za każdą przemytą patelnię. Prospektor w kapeluszu z szeroką kryzą, z pistoletem przy pasie, poucza żonę, jak lekkimi wahadłowymi ruchami powoli ulewać wodę, zostawiając piasek na dnie. Wreszcie na patelni już jest tylko nieco drobnego żwirku. Prospektor rozgarnia go palcami i pokazuje zachwyconej prospektorce błyskające, drobne pyłki złotego piasku. - Ach jej! - entuzjazmuje się hazardzistka - słuchaj, zapłać kwodra (ćwierć dolara) za następną patelnię, on mówi, że czasem zdarza się samorodekl Niewiasta poczyna przemywać drugą patelnię, a ja pytam prospekiora, czy to złoto, któreśmy znaleźli, nie świadczy, że kopalnia nie jest jeszcze całkowicie wyjałowiona. Stary lis zerknął na zaperzoną przemywaczkę, czy aby czego nie dostrzega, poślinił palec wskazujący i sięgnął do skórzanej torebki na lewym boku; na czubku palca lśniło parę pyłków złota. - Sprowadzamy złoty piasek z Alaski i każdemu przemywającemu dodajemy szczyptę. Wówczas przypomniałem sobie, jak Murzyn fordanser poprosił w Paryżu żonę do tańca, a potem nieznacznie za każdym razem dostawał pięć franków i niewiasta cieszyła się, że ma powodzenie, bo "Murzyni lubią blondynki". Mówię więc drabowi: - Obliż pan gruntownie paluch na cały regulator, zamieszaj pan nim dobrze w tej torebce, płacę za dziesięć porcji, dwa i pół dolara - było nie było! Jeszcze zdążył wsadzić ten uzłocony paluch, zanim cała woda odpłynęła. Cóż za jubel! "A mówiłam!"... - Niestety, regulamin nie pozwala przemywać trzeciej patelni. Rozumiesz, powstałby nowy run złoty, zleciałaby się cała Ameryka, a staremu Knottowi chodzi o to, aby kopalnia przez lata zwabiała turystów. - Ach jej l Może mógłby się trafić samorodek... - Spieszmy na stację, bo pociąg nadchodzi. Wsiadamy do antycznego wagonu. Ongiś wyjeżdżali nim szczęśliwcy z woreczkami namytego złota. 12 13 Nagle słyszą głos: - Hands upl... - i dwa strzały pistoletowe. To dwaj zamaskowani "bandyci" w strojach kowbojskich. Młodzi podróżnicy z mamusiami, z których każdy ma po dwa kapiszonowe pistolety u pasa, są w siódmym niebie. Strzelają "z biodra" z obu pistoletów naraz do bandytów przebiegających wagon. Nasz wagon mężnie się broni. Niebawem w następnym wagonie wybucha strzelanina. Jest to atrakcja jak bułka za grosz: taką samą przygodę już przeżyliśmy zwiedzając Disneyland, największy lunapark świata założony przez wielkiego Disneya. Miasto-widmo Knotta jest jednak a-ientyczniejsze, odtworzone z czegoś, co istniało. Pociąg zatrzymuje się przed stacyjką, od której idzie się do wielkiej restauracji, obfitującej w "pionierskie" smakołyki: befsztyki pieczone na węglach, bób ze sperką z kotłów na trójnogach itd. W roku ubiegłym skonsumowano tu ponad półtora miliona obiadów. Ale my idziemy do "Chicken House", gdzie są wydawane wyłącznie kurczęta southern style, tzn. ich części opieczone w mące podawane w koszyczkach z frytkami. Mama Cordelia Knott, słwiutka pani, promienieje dumą: - Moi państwo, trza było pracy, by to wszystko z jednego standu owocowego wyprowadzić. Teraz 1750 osób na raz może zasiąść przy stołach, plac parkingowy mieści 4000 wozów. Walter Knott, podobny nieco do Trumana, stwierdza z dumą: - Teraz, kiedy dzieci podrosły - o ileż jest lżej. S,yn Russel jest moim zastępcą, jeden zięć jest dyrektorem przetworów owocowych, które eksportujemy do piętnastu krajów, drugi zięć ma na głowie wyżywienie tych tysięcy zwiedzających, trzeci jest dyrektorem naszych wszystkich komunikacji z koleją łącznie, córki prowadzą na miejscu sklep z ubraniami sportowymi, turystycznymi i dziecinnymi, synowa - sklep z suwenirami, a każdy z 750 pracowników należy jakby do rodziny i ma udział w zyskach. - Dad (tatuś) krzyczy na nich wszystkich, jeśli w niedzielę do kościoła nie idą, i sam się modli o nowe pomysły, aby wskrzesić przeszłość pionierów w barwach jak najżywszych - mówi syn. - Ma tylko kłopoty, aby jego szlachetne tendencje zrozumiały należycie władze - dodaje jeden z zięciów. Trudno się dziwić, inspektorzy podatkowi ze zrozumieniem akceptują takie, na przykład, pozycje: Two bandits fuli time job (dwaj bandyci, zajęcie całodzienne). Thiee bandits parł time job (trzej bandyci na półetacie). Rozlegają się delikatne dźwięki - to staruszka w krochmalonym czepeczku, w pięknie krochmalonym, haftowanym, białym fartuchu, w mantykę sprzed stu lat, gra na jakimś bardzo prymitywnym klawesynie. Struny trącane piórkami wydają krótkie szklane dźwięki bez echa. I tak oto świętujemy z rodziną Knottów dni minione, dni przysypane przez technicznego molocha. Lokujemy się w archaicznym hoteliku. Nawet drzwi skrzypiące, ramy nie dopasowane ma dla stylu. I ma dla stylu - rzecz niebywała: dwie muchy. Kiedy żona wyłania się z łazienki, mówię ziewając: - Dzielmy ciężary życia: były dwie muchy, jedną zabiłem, ty zajmij się drugą, - Niech sobie łazi - mówi żona. Jest jakby wdzięczna Knottom za tę "żywą muchę". 14 \NEVADAfJ INEBRASKA W,-,,. \ \. /u T A H f KOLORADO r r.rr > X6. \ JS>". i I KANSAS l Będziemy Kortezami - Ojej, wieżowiec stanął! - woła Królik. "Wieżowcem" nazywamy zwykły kuchenny budzik, który Królik musi wozić w swoim neseserku za karę. Upiera się bowiem, aby mieć maciupkie zegarki, tak maciupkie, że ich nie umie dokręcić. Na moje fulminacje dowodzi, że taki mały zegarek to na pewno idzie tylko dwanaście godzin z jednego nakręcania. Od kiedy zrzuciłem jarzmo na-i krącania żoninego zegarka, wozi sią z "wieżowcem", który jej służy na pozostałe pół doby. Pyszniem się wyspał po tym zwiedzeniu Knotfs Berry Farm, jestem więc kooperatywny: - Nie denerwuj się, te amerykańskie budziki mają to do siebie... Królik podnosi wdzięczne oczy (raz przynajmniej nie ona będzie winna). - ...że jak ich nie dokręcić, to stają. Sięgam w czeluści po ukrywany, Królikowi na złość, swój zegarek i jednym susem wyskakuję z łóżka z alarmem: - Ósma godzina!... A przecież dziś wielki dzień, wielka podróż. A przecież dziś my, Zofia i Melchior, przestajemy być Kolumbami. Już my nie Kolumby, już my Kortezy... Jedziemy odkrywać Meksyk. Bo w tym pchaniu się poprzez amerykański kontynent spotkała mnie przygoda, jak naszego wiecznie pijanego kapitana małego stateczku, który kursował po Niewłaży. Wjechawszy kiedyś w łachę, wpadł do kajuty pasażerskiej z rozwianym włosem, obwieszczając z przerażeniem, że "Niewiaża skończywszy się". Rozkładam mapę. U nas też "Ameryka skończywszy się". Doparliśmy do Pacyfiku, stoimy jak nasz airedale terier, który, dopadłszy wreszcie kota, stał z głupią mordą, nie wiedząc, co z nim robić. Przez ocean na Hawaje nie sko- czysz, bo drogo... No więc, w prawo, na północ, czy w lewo, wzdłuż Pacyfiku, na południe? W lewo, na południe, widzę na mapie tajemnicę: taki hyperborejski Hel - przylądek, wąską kosą wchodzący w Ocean Spokojny na... 1440 kilometrów. Jest to słynna Baja California, przynależąca do Meksyku. Kiedy mi po raz pierwszy rzuciła sią ta Baja California w oczy, olsnąłem i powiadam do Królika: - Zobacz - jedziesz dalej i dalej, jak przez cztery Polski, a ciągle musisz uważać, żeby do morza nie wpaść: z lewa morze, z prawa morze... - O mój Boże, wszędzie morze, wpadniemy może - mówi zatrwożony Królik i w nagłym porywie woła: - Nie! 16 17 2 Królik i oceany Tym razem wiem, co w trawie piszczy: jak pojedziemy na północ, to w Santa Monica rezyduje Jadwinia Daabo-wa, w Los Angeles Zosia Bernhardtowa, w Monterey Minka Siedlecka, w Los Gatos Sally, dla odmiany, amerykańska psiapsiółka, w Stanford najukochańsza Alusia Sworakow-ska i tak by psiapsiółkami bezpiecznie można zapewnić sobie nocleg aż do samej kanadyjskiej granicy. - No, a na południu masz Helenkę w San Diego. Mała to pociecha. Zaraz za San Diego ta okropna Baja California, krok się zmylisz i już tylko rekiny... Żeby ją uspokoić, wyciągnąłem mapę, jak na dłoni wykazywałem, że ten meksykański Hel nigdzie nie jest węższy jak sto kilometrów, ale Królik łypnął okiem na obok leżący opis Baja California przez misjonarza, Ojca Baeger-ta, z roku 1752. Czcigodnego ojca zaprzątała myśl, skąd się bierze czarna skóra u ludzi? Jeśli od tropików, to dlaczego zamieszkali od dwustu lat pod tropikami biali nie czernieją? A jeśli to kara za grzechy, to dlaczego - zapytuje ojciec Baegert - "nie bieleją, kiedy ich chrzczę, ani nie bieleje ich chrześcijańskie potomstwo?" Ojciec Baegert informuje, że krajowcy żywią się ślimakami, gąsienicami i innym paskudztwem, a jeśli się zdarzy im kawałek mięsa, to według obyczaju caroma, uwiązują go na kawałku sznurka, połyka jeden, wyciągają mu z powrotem, połyka drugi, wyciągają mu, połyka trzeci... Najgorzej, że współczesny uczony Homer Ashmanh w swojej The Central Desert of Baja California twierdzi/że we wnętrzu tej krainy nic się nie zmieniło, że i w XX wieku stwierdził istnienie caroma i że jest taki sam brak dróg jak w pierwszym roku naszej ery. Dziennikarz amerykański, którego podbechtywałem na ten kawałek egzotycznego reportażu, bo wszak z Los Angeles można śmignąć do Baja California w dwie godziny i reporter za głupie nic będzie miał egzotykę, po którą inni za gruby grosz zapuszczają się w dorzecza Amazonki, nie czuł w sobie ducha Kortezów: - Tam droga bita kończy się o 70 kilometrów od granicy amerykańskiej, w Ensenadzie. Już i na tym kawałku jest niebezpiecznie. Meksykanie radzi są okazywać arogancję Stanom Zjednoczonym. Przed kilku laty zatrzymali turystę amerykańskiego za prawo jazdy, nie pozwolili powiadomić amerykańskiego konsula i rok przetrzymali 18 w więzieniu. A w dół od Ensenady szkoda gadać... Wyprawili się dwaj reporterzy z San Francisco i nie wiemy o nich nic... - Też siedzą? - Chyba nie, bo to już pięć lat. - Więc co? - Pewno zapuścili się w dół od Ensenady i tam ich zjedli. I to wszystko takie rozmowy przy Króliku... Ale się już uparłem. Jak nic się nie zmieniło, to i obyczaje te same. Kortezowi po wylądowaniu krajowcy ofiarowali dwadzieścia najcudniejszych dziewcząt, z przecudnej urody donną Malinche na czele. Baja California jest mniejsza, na dwadzieścia hurys nie ma co liczyć, ale coś tam z tego obyczaju może zostało... Jedziemy! No i to właśnie miała być ostatnia noc na ziemi amerykańskiej. Umyśliliśmy (na to pluralis następuje ironiczne westchnienie Królika) spędzić w tej Baja dwa miesiące dzielące nas od terminu zaproszenia do Fundacji Montalvo. Nie dla egzotyki, broń Boże (drugie Królicze westchnienie), tylko dla taniości. Homary jak cielęta po 50 centów... Napitki czterykroć tańsze... A o różnych kurkach, serkach - szkoda gadać. Za nic wyżyjemy. Jeszcze przyjdzie czas, że jej pokażę tę karteczkę z podziękowaniem dla mnie za Meksyk, którą z góry wypisałem. Trzeba tylko wyjechać tak wcześnie, żeby za białego dnia do Ensenady dobić, żeby gruntownie poszukać i od pierwszego dnia osiedlić się w jakimś wyszukanym lokalu na dwa miesiące. A tu "wieżowiec" stanął, zaspałem, jest ósma. Wystrzeliliśmy jak z procy w słońce i w przygodę. Mkniemy autostradą Nr 101 wzdłuż Pacyfiku na południe. Powietrze jest przesiąknięte morzem i wczasami. Tu wszędzie raz po raz otwierają się prześwity na piaszczystą plażę, migają amerykańskie kociaki w bikini. Jakieś niezwykłe pomieszanie pracy i wypoczynku. Przecie oto jedziemy wzdłuż Long Beach - piątego co do wielkości miasta Kalifornii, o ćwierćmilionie mieszkańców, z fabrykami i wszystkim jak należy. I to Long Beach ma plażę jak 19 złoto, długości dwunastu kilometrów. Wszędzie kawiarenki, wynajem łodzi, przyborów płetwonurkowych, stosy plażowych kapeluszy, ciemnych okularów, koszul nylonowych o jaskrawo wymalowanych rybach, palmach, ananasach, wszędzie wywieszki Bait, tzn. sprzedaż żywej przynę-ty na ryby. Nie tylko na ryby; pod jednym z tych napisów "Przynęta" jest wyjaśnienie dodatkowe: Matching water skis and baiting suits for fiisky athlet.es (więc zamiast bathing suits - kąpielowe kostiumy, sprzedawca ogłasza baiting - przynętowe). Mijamy Newport - wielkie centrum jachtingu. Cztery tysiące jachtów stoi w jego przystani - od najmniejszych do takich, jakim zawinął syn eks-dyktatora dominikańskiego - Trujillo, z orkiestrą złożoną z dwunastu muzykantów, z osłemdziesięcioma ludźmi załogi. Wszystkie milionery się tu cisną pod to łagodne słońce Kalifornii. Tu w Newport moglibyśmy wjechać autem na prom oceaniczny i po dwu godzinach znaleźlibyśmy się na wyspie Catalina. Niezła wysepka, długa na 42, szeroka na 12 kilometrów, jest prywatną własnością rodziny Wrighley, fabrykantów gumy do żucia. Jest tu trochę niedużych wysepek prywatnych. Sam omal się nie stałem mieszkańcem wyspy Santa Barbara koło Los Angeles. Pewnego razu na jakiejś zabawie kostiumowej ukląkłem czołobitnie przed starszą panią przebraną za... papieża. Posłałem fotografię do znajomego w Rzymie z prośbą, aby przeadresował ją z moim listem z Rzymu do innego znajomego. Pisałem, nie szczędząc realistycznych szczegółów, jak to Kongres, idąc z pomocą pisarzom zza żelaznej kurtyny, przyznał mi dożywotnio trzysta dolarów miesięcznie, a kiedym wykazał, że i Królik nie jest od macochy, na dowód czego załączyłem jej artykuł - i jej odpalono trzysta dożywotnio. Że teraz jestem bezpłatnie w Rzymie jako przewodnik wycieczki amerykańskiej i jej członek. Milioner poprosił mnie o zamieszkanie w jego pałacyku na wyspie Santa Barbara, w zamian za co zapisze mi ten pałacyk w testamencie. Na skutek czego uzbierałem w emigracyjnej prasie serię jadowitych wzmianek na temat "ten się zawsze urządzi" i zdumień, "jakim to ludziom" Amerykanie dają subwencję (jako "taki to człowiek" w tym czasie napisałem antyemi-gracyjną broszurę Klub trzeciego miejsca). Na to posłałem sprostowanie, tym razem z autentyczną fotografią - jak w piwnicy czyszczę kurze jaja, z adnotacją, że od skrzyni otrzymuję 50 centów. Z notatki skorzystało jedynie katolickie "Życie", stwierdzające, że z owymi dolarami - wszystko nieprawda i że okazuje się, że Wań-kowiczowi "nie brak tylko jaj". Westchnąłem więc tylko, mijając drogę odchodzącą na prom ku Santa Catalina, ale nie było czasu. Santa Catalina należy do Stanów Zjednoczonych bezprawnie. Po zakończeniu wojny meksykańskiej, kiedy Kalifornia odeszła do Ameryki Północnej, ówczesny prezydent Polk, wysławszy instrukcje dla delegacji ustalającej granicę, rychło w czas uświadomił sobie, że w instrukcjach nie była wspomniana Baja California i wszystkie wyspy przybrzeżne. Pchnął więc na gwałt kuriera z dodatkową instrukcją, ale kurier, wylądowawszy w Vera Cruz, zmarł na febrę. Meksykanie nie kwapili się dostarczyć znalezionej w bagażach zmarłego instrukcji i w ten sposób Baja California została przy Meksyku. Santa Catalina i inne wyspy, dzięki położeniu geograficznemu, przypaść Meksykowi nie mogły, ale de iure po dziś dzień są własnością Meksyku. Im bardziej ku granicy, im bliżej tej egzotycznej Baja California, tym bardziej dziko powinno by się robić. Tymczasem autostrady gąścieją od samochodów, jedziemy w swoistej otoczce luksusu, ciągiem plaż, przerywanych od czasu do czasu dużymi centrami. Mijamy Oceanside, w którym co czerwiec odbywają się słynne targi na dziewczęta (wybór królowej plaż kalifornijskich), przecinamy wonny pas niezmierzonych pól kwietnych pod Carlsbadem, który przypomina pola tulipanowe i hiacyntowe w Holandii,, wreszcie przecinamy półmilionowe, rosnące jak na drożdżach San Diego, rozporządzające największym pono naturalnym portem świata - bazę marynarki wojennej Pacyfiku. Meksykańska graniczna Tijuana już blisko, już tylko trzydzieści kilometrów. Zagęszczają się stacje obsługi, wisi nad tym wszystkim Wielka Przygoda. Jeszcze tylko władować się na olbrzymi prom przez zatokę ł na tamtej stronie - Tijuana. 20 21 Jest niemożliwe zgęszczenie wozów. Piątek czy świątek pilno Amerykanom do tego gniazda szulerki i rozpusty zbudowanego dla nich, gdzie nie będzie na nich patrzył amerykański policjant, gdzie zrzucą za cichą ogólną umową krępujące cywilizowane formy i gdzie solidni przemysłowcy zjeżdżający lśniącymi cadillakami będą mogli odnaleźć w sobie dzikich przodków-pionierów. Stajemy przed przydrożną kawiarenką, aby łyknąć ostatni haust kawy, który Amerykanin aplikuje sobie co sto mil. Przed kawiarenkę podjeżdża od strony Meksyku station wagon. tzn. amerykański wóz osobowy wielkorodzinny. Z czeluści station wagon poczyna się sypać nieskończona ilość dzieciaków, każdy z czymś meksykańskim na głowie, brzuszku lub pupce. Towarzystwo, waląc z pistoletów kapiszonowych, potrząsając meksykańskimi drumlami, produkując się kastanietami, wwala się na popcorny i lizaki, z punktu uruchamia szafę grającą i wrzeszczy o double--deep, podwójne lody, o coca-colę i dotighnuts, pożerane milionami ciastka drożdżowe. Za tym dopiero starsza kobieta, wlokąca dwuletnie za rączkę i piłoda kobieta trzymająca, zwyczajem meksykańskim, niemowlaka konno na biodrze. Wreszcie, zgrzany, spocony, właściciel tego wszystkiego, który ciężko opadł przy kontuarze tuż przy nas. - Jakże tam, mieliście good time w Tijuanie? - To było okropne - wytrzeszczył na mnie oczy z wyrazem pretensji, jakbym to ja go posyłał do Meksyku - Indianie tu, Indianie tam, nie można się było obronić, otoczyli nas zewsząd, rozdzielili mnie z rodziną. - Ojeju - mówi z przejęciem Królik - no i cóż pan zrobił? - A cóż ja mogłem zrobić? Musiałem kupić ten dywanik. Raczkujemy To jest rozkosz przejeżdżanie kanadyjskiej albo meksykańskiej granicy. Uprzejme kiwnięcie ręką amerykańskich celników i... już jesteśmy między jakimiś drewniakami na brudnych ulicach. Kupa obdartusów domaga się czegoś od nas, siedzimy, zablokowawszy wszystkie szyby wozu, aż nie podszedł czekoladowy na gębie mundurowiec meksykański z wielkim jak armata pistoletem dyndającym na biodrze, obejrzał szczepienie ospy, dał w ręce drugiego, który spytał, czy nic nie mamy. Nie wiedząc, czego nie mamy mieć, zapewniłem, że nic, i... ruszyliśmy w Ti-juanę. Mater Dell A toż co? Z lewa, z prawa, z przodu i z tyłu równocześnie najeżdżają na mnie i potrąbują. Potrąbują tak wesoło, że orientuję się: to nie żaden napad, tylko normalny ruch według tutejszego fasonu. Wjechaliśmy na plac centralny; począłem w swojej naiwności rozglądać się za bankiem, aby zmienić dolary na pesos. Dlatego w swej naiwności, że te same pesos wymieniłem z powrotem w tymże banku wyjeżdżając z Meksyku - przez dwa miesiące pobytu płaciłem amerykańską walutą. Cały bank pełen urzędniczek-czarnogłówek i urzędni-• ków z zabójczymi wąsikami i baczkami. Wracając zaszedłem na szklankę piwa. Na ścianie napis (po angielsku): i.Jeśli pijesz, by zapomnieć, to przedtem zapłać." Przy kontuarze zległa na mnie stukilowa Carmen, żądając, abym jej postawił piwo. Przy stolikach siedziały odwody z kwiatami w kruczych włosach. Wyskoczyłem chybko, pomykając do ślubnej żony. A tu Królika ani na lekarstwo. Dopieroż przycwałowuje zemocjo-nowany: brunet z baczkami i wąsikiem zaproponował jej zwiedzenie miasta. Błogosławię bruneta, że ją przepłoszył od obkupywania się widokówkami. Wszem i wobec naszym przyjaciołom we 23 wszystkich stolicach Polski, we wszystkich miastach powiatowych, we wszystkich pomniejszych aż po Kozie Pupki włącznie (gdzie też mieszka jedna z koleżanek z pensji panny Jastrząbowskiej) oświadczam, że skoro otrzymują pocztówkę z toreadorem, mustangiem, grzechotnikiem, obłokami nad niebieską wodą, palmą, skorpionem, z sombrero, z sarapą, kaktusami, palmami etc., etc., a pod tym podpis nieczytelny i natchnione: "chcielibyśmy, abyście tu byli", to niech wiedzą, że w tym pluralis, przywłaszczonym bez mojej autoryzacji, ukrywa się światu życzliwy - Królik. Dobrze więc, że brunet z baczkami zdążył ją wystraszyć, ale swoją drogą należy Królika zmonitować: - Dlaczego łazisz po tej zakazanej Tijuanie? Mogłaś z powrotem nie trafić do auta. - Każdy głupi ma swój rozum - wydyma się Królik - idę jak w dym zawsze do auta najkrzywiej ustawianego przy chodniku. Ruszamy do wyjazdu. Plakaty zapowiadają walkę byków - widzieliśmy tego dosyć w Hiszpanii. Plakaty reklamujące Jai Mai... Tłumaczę Królikowi, że to to samo co pelota (gra w piłkę rzucaną z koszyka, przedłużającego rękę), którą widzieliśmy w Pirenejach. Nie, nie zatrzymamy się. Dalej, w prowincjonalny Meksyk, gdzie czeka nas cisza i taniocha! Za Tijuaną od razu nie ten kraj, nie ta epoka, nie ten krajobraz nawet. A przecież mkniemy brzegiem tego samego Pacyfiku. Góry niskie, nagie i bure. Między nimi nasze auto meandruje po wąskiej drodze jak jaszczurka. Deszczyk rzęsisty i rzadki, dobrotliwy i prześwietlony słońcem, poczyna kropić. Koloryt jest kremoworóżowy i rześki, bramowany od prawej strony wskakującym od czasu do czasu w pole widzenia mocnym szafirem oceanu. Królik, przysięgły back-seat-driver, kierowca z tylnego siedzenia, uważa za swój obowiązek w tym okropnym kraju (gdzie amerykańskich kierowców wsadzają na rok bez uwiadomienia konsula) odczytywać uważnie mnożące się znaki drogowe: isąuieida (w lewo), camino sinuoso (droga kręta), despacio (zwolnić), ale załamuje się na derecha (w prawo) i derecho (wprost). Zapamiętaj tu, kobieto. Najwięcej jednak jest tajemniczych napisów peligro (nie- bezpiecznie), co Królika przejmuje przerażeniem, Bo - co niebezpiecznie? Może przepaść, może głaz, może rozkop albo barierka, albo woda... - No i może uprzedzają, że w danym miejscu zwykli zasadzki urządzać desperados, bandyci. - Nie - Królik nieraz rozpoczyna zdanie od przeczenia - ale żeby pisali, co peligroso. Nagle zza skały wyskakuje wielki napis CURVA PELI-GROSA. Parskam śmiechem, bo sam się na chwilę stropiłem, kiedy Polak, mechanik samochodowy, urodzony w Kalifornii, obrządzając mi wóz przed drogą ostrzegł, że w Meksyku trzeba się strzec tych "kurwów peligrosów", niebezpiecznych zakrętów. Zapewniam Królika, że będę się strzegł ich bardzo tu, w Meksyku, i na każdym miejscu, amen. Wdzieramy się między skały, droga idzie w górę, przypominają się partie w Arizonie. Kaktusy czepiają się rozpadlin. Z najwynioślejszego punktu widzimy morze i znów spływać poczynamy spiralami ku oceanowi. Napis - Hombies trabajando (ludzie pracują). Istotnie, nad przepaścią na zakręcie wbijają paliki. Pewno z czasem zrobią barierkę ochronną. Ale czemu dopiero teraz? W dole robi się przytulniej. Między skałami coraz więcej zielonych poletek. Rosną na nich niezwykle rzadkie, pojedyncze kłosy jęczmienne. Myślałbym, że to samosiejki, gdyby nie to, że raz po raz trafia się przy nich campesino, chłop, z krzywą maczetą, którą ścina kłosy. - Mógłby wygodniej używać nożyczek - mówi zgorszony Królik. Zjechawszy nad ocean, poczynamy trafiać na poszczególne "resorty". Są to drewniane domki przy kolejnej plaży. Zatrzymawszy się przy jednym z nich na szklankę kawy, otrzymujemy, postawioną na brudny, drewniany szynkwas, filiżankę amerykańskiej instant coffee, tyle że o parę centów drożej. Potrząsani wojowniczo wymienionymi pesos i stwierdzam, że to już kres drożyzny amerykańskiej. Od jutra - indyk i homar za bezdurno. - Pusiu, ty jesteś genialny - mówi z podziwem Królik - jak ty się umiesz urządzać! - Już Kazimierz Brandys napisał, że jestem zaradny... 25 24 - ...i że brak ci namiętnego spojrzenia na fakty - nie darowuje Królik. - Jemu samemu brak, jego cioci, jego wujkowi! - mówię bardzo niezadowolony. Oho! Szklany pawilon eleganckiej restauracji nad morzem. I parking na przyczepy - w tym sezonie jeszcze pusty. Pod nami - Ensenada. Wielka błękitna zatoka To-dos Santos (Wszystkich Świętych) między rojem domków. Już wjeżdżamy między nie. Dojeżdżamy do jakiegoś placu, na którym stoi jakiś pomnik. Jest to padre Miguel Hidalgo y Costilla, który w 1810 roku wszczął rewolucję przeciw Hiszpanom. Acz stłumiona, jest teraz datą święta niepodległości. Każda niepodległość, chociaż to rodzaj żeński, lubi się postarzać. Na wyciągniętych rękach ojca Miguela wiatr powiewa smętnie zerwanymi kajdanami, sumiennie ubielonymi przez kawki. Co tu robić? Wołam taksówkę, prowadzoną - okazuje się - przez dwóch ludzi. Siedzący przy kierownicy przypomina wieloryba, towarzyszący mu - konika morskiego. Każemy się wieźć po hotelach, motelach i pensjonatach. Naturalnie do tych pierwszorzędnych nie zajeżdżamy, w tych drugorzędnych jest brudnowato, ale również dolarowato. Konik Morski jest nieoceniony - wyskakuje przed każdym hotelem jeszcze w biegu i zanim stanęliśmy, już przyholowuje do auta portiera czy właściciela. Nie wiem, czemu każdy z nich pogryza wielkie kandyzowane jabłko na patyczku, co mnie rozczula, przypomina bowiem nasze urzędniczki, pojadające pajdy chleba przy dawaniu informacji. Ale tu przez wypchane gęby mogę zrozumieć przynajmniej jedno: pięć, sześć dolarów za dobę za pokoik z kuchnią albo 80- 100 dolarów miesięcznie. Wreszcie szoferska fauna morska wywiozła nas na rozlewisko piasków. Wjechaliśmy w ogrodzenie, nad którego bramą wisiał szyld "Motel El Rey". Przejechaliśmy prowadzącą od niej alejką agaw i już na jej końcu czekał Konik Morski z przyholowaną właścicielką. Babina była śniada, przy kości, ze śladami jeszcze trwającej urody, mówiąca płynnie po angielsku. Przypadliśmy sobie do gustu, zwłaszcza że lokal złożo- ny z dużej sypialni, przestronnej kuchni i łazienki miał kosztować 60 dolarów miesięcznie. Zastrzegłszy się, że jeśli się nie spodoba w ciągu pierwszych trzech dni, będziemy się mogli wynieść opłaciwszy po 5 dolarów za dobę, wprowadziliśmy się niezwłocznie, A więc z punktu bez straty na hotele. "Pusiu, ty jesteś genialny." Gospodyni jest żywa jak skra. Podejrzewam, że może golnęła sobie teąuili, miejscowej wódki. Została więc w naszych rozmowach jako Teąuila. - Oj - jęknął Królik z łazienki - woda czarna idzie! - Zejdzie i będzie czysta. - Aj - jęknął wyjrzawszy na zewnątrz - Murzyn koło nas mieszka! - A cóż za rasizm! - zgromiłem. - Pamiętaj, że jesteśmy z demokratycznego i biednego kraju. Murzyn Murzynem, ale za to od jutra indyk - za tyle, co kartofle w Los Angeles, a o homarze już i nie mówię. Homary - za bezdurno. Królik sią wczepił w Teąuilę, czy ma dzidziusiów. Dzidziusiów nie ma, ale trzy córki jak łanie, dwie mężatki, jedna na wpół... A współtwórca tych wyrobów? Owszem, istnieje, nazywa się seńor Commacbio: O, właśnie wjeżdża, jeździł do San Diego, do USA - po żywność. - Do USA po żywność? - nogi załamują się pode mną. Z wozu gramoli się pękaty seńor Commachio i potrząsa pięknym indorem w cynfolii. Przywiózł go na rocznicą ślubu. - Może i homara też - jadowici Królik. Hołdowniczy w powodzeniach, jest bezczelny, jak mi się co nie uda. Układamy się na sen tej pierwszej nocy w Meksyku. Królik, jak to Królik, widzi, żem sią speszył tymi koszami żywności ze Stanów Zjednoczonych, i chce mnie pocieszyć: - Słyszysz? Żaby... - mówi z ożywieniem, bo wie, że podczas całej drogi wzdychałem za polską żabą nad rowem porosłym rzęsą. - Jakoś inaczej kumkają, ale zawsze... Istotnie dźwięk się nasila, przybliża, ogarnia moteł. - Gdzie te stawy? - pyta. - Nie słyszysz, że to drzewa grają, jakby wióry kto z nich darł? - Może żabki drzewne?. 27 26 - Opiekane i z chablis. - Ty byś tylko... - Jadł? No, Jan Chrzciciel... - Jadł szarańczę, a nie słyszałam, żeby żaby. - Żeby żaby, żaby żeby, ale to właśnie skrzeczą cykady, kuzynki szarańczy i pasikoników, które ususzone w soli serwuje, się do koktajli. Z początku drażnił mnie ten skrzek cykad, idący za mną od Cypru przez Bliski Wschód aż tu, na drugą półkulę. Sens cykadziego życia?... Siedemnaście lat żyje cykada w ciemnościach, w czeluściach podziemnych. Zaczyna się to, kiedy samica nakłuje jajowodem liść, znosząc jaja. Wylęgłe gąsienice spadają na ziemię, wkopują się, budują swoje mieszkanko przy korzeniu, którym się żywią. Tam przechodzą sześć przepo-czwarzeń - przez długie siedemnaście lat! Może przy każdym przepoczwarzaniu się przenika ich kruchy kształt przeczucie wyłonienia się na świat - ale zamiast tego skuwa je pancerz ponownego przepoczwarzenia. Aż na siedemnasty rok, jednego dnia, wszystkie wyłażą z ziemi. Naliczono w obrębie jednego drzewa dziewięć tysięcy otworków-wyjść. Nie mają żuchw jak szarańcza, tylko rurki, którymi wysysają sok roślin. Są gotowe do bytowania pod kopułą gwiazd. I do miłości. Mają cztery cm długości, rozpiętość ich skrzydeł wynosi osiem cm. Na coś musi służyć ta wspaniała postawa. Ledwo spróbowali wy-borności soków roślinnych, już nadciąga na nie inny po- • tężny smak życia - miłość. Inicjatywa należy do samców! Mają z obu stron brzucha tablice akustyczne, rowkowane membrany, o które trą jak oszalałe rowkowanymi nogami. Przycupione samice mają uszy - pod brzuchem. Teraz, kiedym zrozumiał, to już nie jest dla mnie nieznośny skrzekot. Drzewa dookoła naszego motelu buchają namiętną pieśnią miłosną, ślepą żądzą, która po spełnieniu się zejdzie pod ziemię, by ponownie eksplodować za siedemnaście lat. - I oni jutro znowu będą to robić? - Oni zwykli to robić przez sześć tygodni! - Jak oni się nie wstydzą tak się ogłaszać na cały świat? Królik budzi się z promiennym uśmiechem: - Psy szczekają... Istotnie. Nawet naczelny szczekacz bardzo poczciwym basem. Takim, co to przy tym merda się ogonem. No, tośmy dobili na wieś. Wychylam się oknem. Motel ma długi korpus z "apartamentami", przed nim takiż podłużny podwórzec, na którym stoją wozy gości i podium. Na tym podium osklepiona cementem sykomora, pod sykomorą ruszt wmurowany w kamieniu, stół ł ławy do sjest na świeżym powietrzu. Na murku suszą się w wysoko już stojącym słońcu przybory płetwonurkowskie: gumowe ciężkie kombinezony, płetwy, zbiorniki na tlen, okulary, hełmy, proce. Ci już zdążyli wrócić z wczesnego połowu. Przysiadłem na murku, prażę się w słońcu jak jaszczurka: rozumiem, jak jaszczurkom przyjemnie jest kontemplować świat. Wzdłuż bramy wiodącej na ulicę, jak oko lunety w alejce agaw i różowych pelargonii, przesuwają się pod słońce jakby wycięte z papieru postacie w sombrerach. Kłęby kurzu ciągnące ulicą robią jeszcze bardziej abstrakcyjnym ten widoczek, w którym nagle pojawia się dziewczyna z szopą kruczych włosów, w czerwonym swetrze. Zielona kropa dwuletniego bimbasa przykucnęła przy kole mego wozu i coś majdruje. Ten płowy krajobraz sprzyja eksponowaniu koloru. Oj, już jest kolor. Idąc wzrokiem z dołu w górę widzę najpierw cynobrowe ciżmy, po czym kobiece nogi w obcisłych, purpurowych dżinsach. Dążąc w górę, widzę tylko nogi i nogi - końca im nie ma? W pewnym miejscu jednak się kończą, dalej harmonijnym falowaniem posuwa się przez ten piaszczysty podwórzec purpurowa pupka, po czym nad nią rozwija się kolorowa orgia: jedwabna bluz-ka- kaftanik, wdziana luźno na spodnie, cała tłoczona w szafirowe morza, zielone mangrowce, złote rozgwiazdy, nad tym wszystkim usta wymalowane na rozcięty granat, wszystko pokryte szopą paląco rudych włosów. - Gee!... - mówi piękność (pobeknięcie uniwersalne) i siada na ławce koło mnie, składając torby z wiktuałami. Otwiera srebrnymi paznokciami butelkę brunatnej, mroźnej coca-coli i chciwie pije. Zerkam na nasze okna, czy w nich się nie czai Królik. 29 28 Ani chybi oceniłby, że to jakaś peligrosa ze znaków drogowych, których przysiągłem się wystrzegać. - Gee!... - sieknęło dziewczę,- dudląc z kupionej butli zimną coca-colę - galon bym tego wypiła; znowu się czuję, jakbym miała swoje osiemnaście. Obrzuciłem wzrokiem jej młodziutką sylwetkę: - Chyba nie ma pani więcej. - O, mam już dwadzieścia. - Cóż za różnica? - Mąż i dwa niemowlaki. Z jednego z numerów wybiegła inna: - Masz tu klucz do mieszkania. Z mieszkania dał się słyszeć wrzask niemowlaka i piąk-notka odkołysała się. Jej towarzyszka, nieco starsza, zdradziła ochotę do rozmowy. - Obie przyjechałyśmy tu w sprawach rozwodowych. Przypomniałem już sobie te liczne szyldy adwokatów rozwodowych, które wczoraj widziałem, wjeżdżając do Ensenady. - Ona ma dwa łata małżeństwa i dwójeczkę. Ale ja mam sześć lat i czworo dzieci. Zobaczy je pan. Posłyszy - skorygowałem w duchu z goryczą. - Pieski bukoliczne, wsi zaciszna - cholera l Jejmość parło do zwierzeń. - Mąż mój jest karciarz. Mieszkaliśmy w San Diego. Dzień w dzień odchodził u nas w domu poker z popijawą. Wreszcie pewnego dnia miałam tego dosyć, oświadczyłam, że biorę dzieci i jadę do mamy w Los Angeles. Mój mąż nie stawiał przeszkód, ale okazało się. że jak tylko siadłam do wozu, zamówił awionetkę i... - chlipnęła - ...wchodzę do domu mamusi, a tu cała kompania gra u niej w kuchni w pokera i popija. Z biura motelu żeglowała Teąuila, wywabiona jękami z apartamentu nr 3. Apartament nr 3 należał do nas, a jęki były najauten-tyczniej Królicze. Królik mocował się beznadziejnie z kra- nem. - A któż z kranu bierze wodę? - zdumiała się Teąuila. Wzięła nas ku bramie i poczęliśmy czatować. Niebawem rozgrzmiała trąba i z kłębów pyłu ukazało się coś lśniącego i potrąbującego. Była to platforma z rusztowaniem w otwory, a w każdym otworze tkwił gąsior z wodą. Taki gąsior kosztuje 12 centów. Jęki powtórzyły się po pół godzinie. Z kranu nie szedł gaz. Macierzyńska Teąuila wypromenowała nas za bramę, gdzie już za zakrętem popiskiwała, tylko cieńszym głosem, inna platforma. Niebawem z kłębów pyłu wyłoniła się platforma / gąsiorami gazu. - Daj spokój - mówię - już ty obiadu z tym wszystkim nie fcdążysz upryczyć. A tu przed bramą przeciąga wyjątkowy dobór chińskich cieni, i to z hałasem. Najprzód przemajtał się wielki brzuch, nad nim sombrero, na nim olbrzymi bęben. Za bębnem przepiskały się jakiejś fujarki, dopieroż dreptały jakieś piaskołazy sklecone czwórkami. - Dziś święto narodowe na stadionie - mówi Teąuila. No to już... Skoczył Królik, skoczył ja, pomykamy obydwa. Na stadionie szkoły a szkoły. Każda w innych mundurkach. Na stadionie ktoś wyje morte i patria. Coś bardzo po polsku - u nas też ojczyzna i śmierć bywały przez wieki przyprawą każdego obchodu, jak pieprz i sól. Wreszcie tańczą dzieciaki przebrane w indiańskie kostiumy. Podindianione pyszczki pasują do nich więcej niż do marynarskich bluzek uczennic. Małe to, kurduplowate, ale oczy jak gwiazdy, zęby, cera... Odpalić od wuja Sama nieco żarcia, to i tym dziewczynom nogi się wyciągną jak naszym Kaśkom w drugim pokoleniu w Ameryce. Szkoda tylko, że tymi dziewczynami dyrygują straszliwe, wysuszone megery w czarnych szatach - jak z Sabatu czarownic Goyi. Jakaż tam musi być niewola w tych szkołach! Zatrzymujemy auto, aby poprosić parę idącą chodnikiem o wskazanie meksykańskiej restauracji. Kobieta ma takie oczy w migdałowej oprawie, że nic nie rozumiem, co mówi. Ruszam wolno, chciałoby się coś wiedzieć o tych oczach. Przypomina mi się młodość, czekanie cudów za każdym załomkiem ulicy. Nic z tego nie ma w Stanach, gdzie kobietę odarto z wszelkiej tajemniczości. 31 30 Restauracja "El Rancho", to mi dopiero restauracja! Na wstępie wielkie palenisko, przy palenisku gruba Meksykanica z furią robi toitille. Są to gorące przaśne placki, które jej spod ręki rwą kolorowe kelnerki, roznosząc zamiast chleba przy potrawach. Meksykanica rytmicznie dudni po stolnicy i to jednostajne klaskanie jest melodią zakładu. Sześć długich rożnów, po sześć kurcząt na każdym, obraca się nad paleniskiem. Wewnątrz, na ścianach, wiszą wypchane żółwie, rekiny i inne stwory morskie. U góry wnęki z egzotycznymi roślinami. U dołu pływają między stolikami (jak ryby kolorowe w akwarium) kelnerki w bufiastych meksykańskich spódnicach, nadkolorowych chustach, manelach, zausznicach do ramion, naddużych grzebieniach w nadczarnych włosach. Zastanawiam się, czyby nie wziąć bouillabaisse. Seńorita, widząc namysły, podsuwa: - Dzisiaj jest paella. Wreszcie wjeżdża paella. Smacznie to zapiekane, niepotrzebnie jednak ugarnirowane żółtymi strączkami chile, piekielnego pieprzu południowoamerykańskiego. Odgarnąwszy chile, zabrałem się bezpiecznie do paelli. Cóż ja tu będę mówił?... Kiedy Czechów opisuje uroki należycie przygotowanego prosiaka pod chrzanem, ogranicza się do informacji, że częstowany, spróbowawszy tej doskonałości "tichońko pożal choziainu kolienku i mołcza prosleziłsia" (bez słów uścisnął kolano gospodarza i oczy mu zwilgotniały). Ja wolę podać przepis, po który pomaszerowałem do kucharza. Z pewnymi adaptacjami można by to odtworzyć w Polsce. Przestałem już przyjmować zaproszenia na kołduny, ale na trzy pierw