13278

Szczegóły
Tytuł 13278
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13278 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13278 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13278 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CEZARY LEŻEŃSKI ROMANSE SIEDMIU POKOLEŃ TOWER PRESS, GDAŃSK 2001 Wszystkim wspaniałym kobietom,jakie kiedykolwiek żyły przyulicy Marszałkowskiej i opodal,aż po sameChicago – książkę tę poświęcamAutor POKOLENIE PIERWSZE 1. Obrócił się na łóżku. Świeża słoma zaszurgotała w sienniku. Czuł jej suchy zapach, jakby kurzu z klepiska, na którym była młócona. Woń przywoływała wspomnienia z dzieciństwa... Fornale dworscy sprawnie rozwiązywali snopki, rzucali pod nogi. Cepami walili z rozmachem – łup, cup, łup, cup. Niosło się daleko. Trafiało na pokoje, do lasu, błądziło po łąkach – łup, cup, łup, cup. Mając ten obraz pod powiekami, a odgłos w uszach, ponownie zagłębiał się w sen. Do taktu nieistniejących uderzeń. Już zatracał świadomość, już młócenie mieszało mu się z innymi obrazami. Kolacja w jadalni dworu przy mdłym świetle świec woskowych. Matka otulająca go na dobranoc i jej ciepły pocałunek. Ojciec z groźną miną pytający, kto uwiązał Mruczkowi do ogona blaszany kubek ze stukającą weń łyżeczką. Nagle coś innego zmąciło mu półsen. Niemal rozbudziło. – Łąka – pomyślał – jaka łąka? A jednak wokół roztaczała się przestrzeń oświetlona słońcem. Szedł, a może tylko stał pośrodku. Nozdrza mile łaskotał dawno zapomniany zapach tymianku. Rozbudził się na dobre. – Skąd? Tu, w izbie?Siadł na pościeli. Nic nie czuł. Miejsce ziela zajęły ochrypłe pijackie głosy.Szynk na huncwockiem1 jeszcze otwarty – domyślił się.Opadł z powrotem. Woń ponownie wróciła. Zaciekawiony uniósł poduszkę, zadarł kawałek niezbyt czystego prześcieradła. Już wiedział – gdzieś w słomie zawieruszyło się to pachnące ziele. Wybity ze snu odrzucił nakrycie. Wstał. Szparami w podłodze ciągnęło zimno. Poczuł pragnienie. Przez skrzypiące drzwi przeszedł do kuchenki. Księżyc zaglądający w okno rozbłysnął w wiadrze pełnym wody. Namacał gliniany garnuszek stojący na zwalistym piecu. Zaczerpnięciem rozbił światło miesiączka na dziesiątki migocących cętek. I pił, aż mu grdyka ruszała się w szyi. W górę, w dół. Położył rękę na gardle. Uśmiechnął się z lubością. Przypomniało mu to podobne ruchy, jakie wykonywał przed paru godzinami. Jeszcze czuł na całym ciele lube naprężenie, a w dłoniach ciepłą krągłość jej piersi, bioder. Pachniała mlekiem jak małe dziecko. Gdy przed północą narzuciła kieckę, wsunęła nogi w saboty, okręciła się chustą, pocałowała go w usta i wyszła, woń ta została w nim. Tak długo, póki nie zagłuszył jej tymianek, wspomnienia z domu rodzinnego. 1 „Nad huncwockiem” – od miejsca, gdzie gromadzili się huncwoty, czyli nicponie, łobuzy, szelmy. Z niem. Hunfdsfott. Otarł usta wierzchem dłoni. Spojrzał przez brudnawą szybę. Po drugiej stronie traktu w dziesięciu oknach rozłożystego szynku płonęło światło. Dochodził ryk śpiewanej nierównymi głosami piosenki. Jedynie cisza i mrok spowijały zabudowania wozowni i stajni. Przysiągłby, że słyszał rżenie, uderzenia kopyt koni. Odgłosy jego dzieciństwa dochodzące do sypialni we dworze. Z tymi dźwiękami zasypiał. One go budziły co ranka. Pomyślał znów o Róży. Powrót do łóżka samotnie, bez niej, nie nastrajał go entuzjastycznie. Jeszcze raz wyjrzał na dwór. Ledwie obeschłym z błota traktem toczyło się zygzakami dwu podtrzymujących się wzajem pijaków. – Niedługo będzie tu prawdziwa ulica – mruknął – a na razie jest promenada dla zalanych. Dopiero teraz zauważył, że trzyma w ręku garnuszek. Odstawił go na płytę kuchenną. Wrócił do izby. Wyciągnął się na powrót na łóżku. Zapach tymianku wyparował, rozwiał się tak nagle, jak i pojawił. Nie zwrócił na to uwagi. – Dlaczego – zastanawiał się – nigdy nie chce zostać do rana? Zawsze wychodzi przed północą. Co się za tym kryje? Co? Myślami, coraz bardziej roztapiającymi się, błądził wokół niej, aż wszystko poczęło się mieszać, chwiać. Zasnął. Rano obudził się później niż zwykle. Szynk wypoczywał po nocnej aktywności. Okna i drzwi pozamykane, pustka. Za ścianą gospodarze domu, od których najmował izdebkę z kuchenką, kłócili się monotonnym głosem. Chyba już nie potrafili rozmawiać normalnym, nie podniesionym tonem. Wciągnął pospiesznie odzienie, ochlapał twarz i ręce wodą. Nie sięgnął nawet po brzytwę. Z dużego bochna ukroił kromkę chleba. Jedząc wyszedł przed dom. Dzień wstawał słoneczny. Od Ogrodu Saskiego dobiegał rozgłośny świergot ptaków, zwykle zagłuszany gwarem rozmów, okrzykami woźniców i rżeniem wierzchowców na Końskim Targu. Dziś było tu pusto. Choć murowane ogrodzenie pałacu Bielińskich zasłaniało mu widok, wiedział doskonale – dziś nie ma targu. Obrócił się ku piaszczystemu wybrzuszeniu traktu przy Świętokrzyskiej. Kręciło się tam parę postaci wyraźnie odcinających się na tle sypkich, żółtych połaci. Przysłonił oczy ręką. – Jeometra Deutsch przy pracy – bąknął ni to z dezaprobatą, ni z uznaniem. Kończąc kromkę chleba, powoli poszedł w stronę pracujących. Deutsch mówił po polsku ze śmiesznym akcentem, przekręcając słowa. Z pałacu Pruszaka, z okrągłego okna na poddaszu wychyliła się dziewczyna. Była podobna do Róży. Serce zabiło mu mocniej. Wyciągnął rękę, by jej pomachać, ale zatrzymał dłoń w pół ruchu. To nie była ona. Zwiodła go jasna burza włosów. Zresztą nie zauważyła jego gestu. Patrzyła w stronę huncwockiego, jakby wypatrywała kogoś wychodzącego z szynku. Deutsch podszedł ku niemu szybkimi, długimi krokami. – Panie Kmita. Dobry dzień. My robić pracę. Nie czekać na pana. Marszałek Bieliński tu być. On mówił: szybko pracować. – Pytał o mnie? – Kto? – Przecież mówimy o panu marszałku. Geometra chytrze zmrużył oko. – Ja mu powiedzieć: pan Kmita dobry majster. Wszystkiego pilnować. Poszedł po plany, które u niego w domu zamknięte. – U mnie? Plany? – nie pojął w pierwszej chwili.Deutsch rozradowany klepnął się po dużej torbie przewieszonej przez ramię. – Alles in ordnung. To wszystko w porządku. Ja mam te plany. Ale niech pan marszałek Bieliński wie, że majster Kmita nie śpi do południa, a pracuje. – Dziękuję – mruknął zwarzony – porządny z pana chłop. – Ja nie chłop, ja jeometra – zaprotestował – mój ojciec był burgemeister. – Dobrze, dobrze – skinął głową – chłop to nie tylko wieśniak, lecz także mężczyzna. Deutsch wyciągnął z torby szeleszczący, po wielokroć złożony papier. Robotnicy odłożyli na bok tyczki, liny z zaznaczanymi odległościami i nieco podobne do szczudeł łokciowe mierniki. Zaglądali im z ciekawością przez ramię. Przez arkusz biegły podłużne i poprzeczne linie wytyczające ulice. Pokrętnymi, pełnymi drobnych zawijasów literami opisane nazwy ulic. Kmita pochylił się. Począł czytać na głos, jakby objaśniając robotników. – Wilcza, Hoża, Wspólna, Żurawia, Widok, Chmielna, Sienna... – przerwał – jak zaczynaliśmy mierzyć, tych nazw nie było. – Pan marszałek to rano przyniósł. Mówił: takie nazwy mają być. I szlus. To jego jurydyka. Kmita pochylił się jeszcze raz nad planem. – Dlaczego wcześniej nie dał nam mapy? Przecież to było rysowane przed paru laty. – Nie wiem. Dał i mówił: tak ma być! – To już pan mówił, panie jeometro – pochylił się nad papierem ponownie. Uniósł wzrok ze zdziwieniem – ale tu nie ma nazwy głównego traktu. Jak go tyczyć? – Przepraszam wielmożnego pana – wtrącił jeden z robotników – ale jakeśmy tamte Hoże czy Wilcze tyczyli, to takoż nazw nie było. Zawahał się. Omiótł spojrzeniem robotników i Deutscha, który zdawał się być obojętny na sprawy nazewnictwa. On miał tyczyć zgodnie z planem, a nazwy to rzecz Polaków. – Dobrze – powiedział – róbcie swoje, ja pójdę i porozmawiam z panem marszałkiem. Było to właściwie niepotrzebne. Nazwy mogły poczekać nie tyle parę dni, ale nawet parę miesięcy. Ale jemu nie o to szło. Nagle poczuł niespodziewaną potrzebę zobaczenia Róży, jej uśmiechu, dotknięcia choćby ręki, przywołania nocnego zapachu jej ciała. Nie zgadzała się, by ją odwiedzał w pałacu Bielińskich. I nigdy tego nie czynił. Jednakże bywania w interesie nie mogła mu zabronić. Siedziba marszałka wychodziła frontonem i podjazdem na ulicę Królewską, Barokowy pałac z wysokimi oknami, półokrągłym tympanonem i wysuniętymi do przodu przybudówkami zawsze go onieśmielał. Mimo woli porównywał go do rodzinnego dworu. Skromnego, drewnianego, z bielonymi kolumienkami. Tak drogiego i tak bezpowrotnie utraconego. Otrząsnął się, wchodząc po paru schodkach i naciskając klamkę głównego wejścia. Właściwie ten obcy, wytworny, zimny pałac był mu w inny sposób równie bliski co dom rodzinny. Tu mieszkała, pracowała, żyła na co dzień Róża. Tu jej ręka dotykała klamek, przesuwała się po poręczach schodów, jej nogi stąpały po zdobnych posadzkach. Lokaj bez pytania szedł przed nim, by wskazać dobrze znaną drogę i zaanonsować panu. Marszałek siedział przy porannej kawie. Miał na sobie żupan niebiesko- srebrny, w którym zwykł chodzić po domu. Jedną ręką wspartą o udo odgarniał na bok połę, a drugą przerzucał stos papierów leżący na stoliku. Uniósł ociężałe, jakby podpuchnięte powieki. – Andrzeju – powiedział z jakimś ledwie wyczuwalnym ciepłem – synu... – zawahał się – mego druha serdecznego. Co powiesz? Kmita skłonił się. – Pan marszałek szukał mnie rano. – Jeszcze nie południe – uśmiechnął się Bieliński – wciąż mamy ranek. Ale siadaj. Napijesz się kaffy? Podziękował uprzejmie i przycupnął na złoconym, obitym brokatem krześle. O co mogło chodzić? Wprawdzie marszałek darzył go zwykle niecodzienną życzliwością i sympatią, ale nie dlatego go szukał, a teraz zapraszał do stołu. Przyjrzał się uważnie starzejącemu się obliczu i dojrzał w oczach marszałka cieple błyski. Co one oznaczały? A może tylko tak mu się zdało. – Dałem Deutschowi plan parcelacji Bielina – powiedział – wprawdzie wytyczyliście już działki i ulice, ale bez nazw. Ten papier sprzed kilku lat ma dokładnie taki sam podział jeometryczny, jaki został przeprowadzony. Teraz chcę, byście wystawili tabliczki z nazwami, które ja nadałem. Andrzej skinął głową. Nie po to proponował mu kawę i zapraszał do zajęcia miejsca. O co szło? – Czy oglądałeś plan, który dałem Deutschowi? – Tak. – Co cię w nim uderzyło? – Brak nazwy głównego traktu – odparł niemal odruchowo.Marszałek puścił papiery trzymane w ręku. Z szelestem opadły na podłogę. – Mówisz, jakbyś był Bielińskim – powiedział z zadowoleniem – właśnie w tym rzecz, jak go nazwać? Andrzej milczał. Właściwie dla niego najstosowniejszym mianem byłaby aleja Róży. Ale wiedział, że nie tego oczekuje po nim. Poza tym coś go powstrzymywało, by w pałacu wobec marszałka mówić o Róży. Bieliński milczenie Kmity poczytał za skromność, nieśmiałość w wyrażaniu swego sądu. – Proponowano mi – powiedział – by dać nazwę od mego imienia. Ale w Warszawie jest już Franciszkańska. Nie może być dwóch o tej samej nazwie ulic. – Nie powinno – zgodził się. – Przedkładano mi także propozycję, by nadać jej miano Bielińskiej. Co ty na to? – Myślę, że ludzie poczytaliby to za nieskromność. – O to, to – ucieszył się – takem samo odpowiedział. A teraz nie wiem, co czynić. – Miałbym pewien projekt – powiedział ostrożnie Andrzej. – Gadaj śmiało. – Waszmości pana to jurydyka i ziemia. Godzi się, by zaznaczyć to w nazwie. Niech każdy, kto spojrzy na tabliczkę, wie, czyja to myśl i wola stoi za takową parcelacją. – A więc jednak Bielińska? – Nie – potrząsnął głową – wcale nie – po prostu Marszałkowska. – Genialnie – zawołał radośnie – wspaniale. Ulica wielkiego marszałka koronnego. Po prostu marszałkowska. Niechże cię uściskam. Wstał, szeroko rozstawił ramiona. Przygarnął Kmitę do siebie i trzymał nieco dłużej niż powinien z samej tylko wdzięczności. Szeptał coś przy tym, co brzmiało: moja krew, jak moja krew. Było wszakże tak bezsensowne, że Andrzej uznał to za halucynację. Wychodząc z saloniku, nieomal w progu zderzył się z Różą. Stanęła zapłoniona i zaskoczona. – Co ty tu robisz?Nie było w niej nocnej miękkości. Napięcie wyczuwał nawet pod ręką obejmującą jej kibić. – Idziesz do marszałka? – zapytał, miast odpowiedzieć. – Tak – odparła niechętnie – wzywał mnie. – To dobrze. Jest w znakomitym humorze. Ma swoją ulicę. Nie taką jak ja bym chciał, o nazwie Róży, ale marszałkowską. Chciał ją pocałować, ale wywinęła się. – Nie teraz. Przyjdę wieczór. Będziesz? – powiedziała to z ledwie tłumioną namiętnością, tak że poprzednia sztywność wydala mu się złudzeniem. Nim zdążył odpowiedzieć, zniknęła w saloniku Bielińskiego. Schodził w dół, ślizgając ręką po poręczy. Przymknął oczy i wyobrażał sobie, jak za parę godzin poczuje w dłoni, pod palcami zupełnie inne kształty; ciepłe, tętniące gorącą krwią; nienasyceniem. Deutsch z robotnikami przysiadł na niewielkiej skarpie porośniętej trawą. Z zatłuszczonych papierów wyjęli kromki. Obok postawili bukłaki i butelki z jakimś płynem. Posilali się w milczeniu, ze zwierzęcą zaciekłością. – To ich różni od szlachetnie urodzonych – pomyślał – choć tak na pierwszy rzut oka tacy sami ludzie. Gdyby ich ubrać w btękitno-srebrny żupan Bielińskiego, niczym by się nie różnili od marszałka wielkiego koronnego. No tak, pod warunkiem, że trzeba by ich wychować od dzieciństwa. Tak jak Różę w pałacu Bielińskich. Przecież pochodziła ze wsi, a od wczesnej młodości wzrastała wśród jaśnie państwa. A teraz gesty, mowa, niczym księżniczka krwi. – Herr Kmita, jak z tym głównym traktem? Deutsch wstał, otarł usta kraciastą chusteczką dobytą z kieszeni. Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął z kusego surduta tabakierę, wysypał nieco brązowego proszku na wierzch dłoni, wciągnął do jednej dziurki nosa, do drugiej. Kichnął siarczyście, otarł twarz i popatrzył pytająco na Andrzeja. – Mierzymy ulicę Marszałkowską – powiedział – to będzie ten trakt – zatoczył ręką dookoła. Deutsch skinął na robotników. – Pokażcie panu majstrowi, jaka jest szerokość tej pryncypalnej ulicy. Dwóch wzięło tyczki zakończone kolorowymi szmatkami. Rozeszli się w przeciwne strony. Stanęli naprzeciw siebie i unieśli w górę ręce na znak, że właśnie tu. Popatrzył uważnie. Poza nimi rozciągały się spore kawałki niezabudowanej przestrzeni. Wprawdzie szerokość ulicy wytyczonej przez Deutscha przekraczała wszystko, co widział na Starym Mieście, była także szersza od Hożej, Wilczej czy Chmielnej, ale coś mu chodziło po głowie. Chciał, by była to ulica Róży. Trakt świadczący o wielkiej miłości, jaka ogarnęła go niepodzielnie i bez reszty. Jeżeli nie z nazwy, to niech z czego innego wyraża tę wyjątkowość. – Panie jeometro, a ile to łokci? – Ponad szesnaście2. – A nie może być więcej?Deutsch popatrzył na niego podejrzliwie. – Pan majster tu ma prawo. Ja jeno mierzę. – Niech więc będzie pięćdziesiąt. – Pięćdziesiąt łokci? – Pewnie, że nie mil. – Żyję czterdzieści roków na tym świecie, alem takiej ulicy nie wytyczał ani widział. – To zobaczysz! Mierz! Deutsch podszedł ku robotnikom. Coś kreślił, zaglądał do planów, spoglądał na pierzeje najbliższych domów. Przesuwał tyczki. Medytował. – Czterdzieści cztery łokcie3. Więcej być nie może. Szpital zawadza. Już i tak narożnik wejdzie nam w ulicę. – Dobrze, niech będzie czterdzieści cztery. – A pan marszałek co na to? – Nie martw się. Wie dobrze, że jego ulica musi być jak żadna na świecie. 2 10 metrów. 3 26 metrów. 2. Róża przyszła następnego wieczoru i znów następnego. I tak co trzy, cztery dni spędzała wieczory u Andrzeja, ale nigdy nie chciała zostać do rana. Kiedy zegar na wieży pobliskiego szpitala wybijał godzinę jedenastą, kręciła się w pościeli, wierciła, aż zrywała, pośpiesznie całowała go w usta, narzucała odzienie, mówiła – muszę już iść – i zamykała delikatnie drzwi za sobą. Tak delikatnie, jak go pieściła. Znów wezbrała w nim miłosna żądza, ale wiedział, że w takiej chwili nic jej nie powstrzyma. Obrócił się na drugi bok. Usiłował zasnąć. Nie mógł. Nie tyle dręczyła go zagadka jej wczesnego wychodzenia, które tłumaczyła obowiązkami w pałacu i dbałością o własną cześć, ile chęć spędzenia z nią choć raz całej nocy – od wieczora do samego świtu, do słońca wstającego na niebie. Ta niechęć do pozostania z nim w łóżku do rana zawsze go wprawiała w złość. Czasem ją tłumił, czasem wybuchała w nim w postaci wyrzutów. Róża znosiła je z pokorą, obsypywała pocałunkami, zapewniała o swej miłości, lecz przed dwunastą znikała. Nie zdawał sobie sprawy, ale to pobudzało jego miłość. Należał do tych mężczyzn, u których napotykane przeciwności zaostrzają uczucia, wzbudzają chęć walki. Zastanawiał się nad tym, co czynić, aby skłonić ją do uległości, do całonocnego snu we wzajemnych objęciach, jak doprowadzić do wspólnego zbudzenia się, wysłuchania głosu ptaków z Ogrodu Saskiego. Przecież kochają się wzajemnie, o tym nie musi przekonywać jedno drugiego. – Wiem, wiem – zerwał się. Zatańczył z radości na małym skrawku między łóżkiem a skrzynią na odzież – wiem doskonale: żenię się z nią. Weźmiemy ślub. Ledwie uświadomił sobie sens wypowiedzianych półgłosem słów, a już opadł na łóżko. Siennik zachrzęścił, a twarde krawędzie bocznych desek werżnęły się w uda. Nie czuł tego. Raczej ucisk serca zaparł w nim dech. Zobaczył, jakby działo się to w tejże samej chwili – pożegnanie z ojcem. Widział je z bolesną dokładnością co do każdego szczegółu, każdego słowa. Z dworku wynosili toboły, kufry, niektóre meble. Ładowano je na dwa wozy chłopskie. Na ganku stała matka. Przykładała do oczu haftowaną chusteczkę, a mimo to łzy bruździły jej twarz. Ojciec zasępiony chodził od furtki do furtki. Poprawiał to skrzynię, to stół, dociągał sznury trzymające dobytek. Czynił to niemal automatycznie, myślami błądząc gdzieś daleko. Wszystkie te czynności nie miały większego znaczenia. Ot, robił coś, byle zabić zgryzotę. Przyglądając się mężowi, Jadwiga Kmitowa zachlipała boleśnie. – Na poniewierkę idziemy. Kto wie czy nie przyjdzie nam z głodu pomrzeć. Podszedł ku niej i ze złością, której Andrzej nigdy pomiędzy nimi nie widział, szarpnął za rękę. – Cichaj – warknął – nie o głód czy śmierć tu idzie, ale o gniazdo rodzinne. Trzysta lat było w rękach Kmitów herbu Szreniawa, a teraz na zatracenie poszło. Nasze dziady w grobach się przewracają. Z tego łzy roń, a nie dla zmyślonych tragedii. Spojrzała przerażona na męża. – A kto w dworze zamieszka? – Nie wiem – wzruszył ramionami – nie nasz on. Trzeba nowy dom wznieść, aby na pokolenia starczył. – Gdzie? – Tego już my nie udźwigniem. Nam tylko dzierżawa folwarku pisana. Reszta na głowie Andrzeja. Chłopak jak się patrzy. Ożeni się z jaką zasobną jedynaczką dziedziczką i za sto, dwieście lat jego wnuki będą w gnieździe rodowym Kmitów. Na swoim od wieków. Czas najlepszy lekarz, czas goi i buduje. Jadwigi jednakże nie zmartwiła tak odległa perspektywa odbudowy świetności rodu. Patrzyła nie dalej niż na dwa, cztery lata wprzód. – Jakże to? Przecież on jeszcze wielkie dziecko, a ty go do żeniaczki pchasz? Zmuszasz, aby węszył za posagiem. Wżenił się w fortunę? Może z brzydką i kulawą? Bez miłości? A wszystko jedynie dla świetności rodu? Gdzie ty masz serce? Teraz Kmita spojrzał na nią, jakby pierwszy raz od ślubu dostrzegł coś, co było dotąd głęboko skryte. – To już on jest całym rodem. Jedynak przecie. Innych Kmitów z tej gałęzi nie ma. Sobie przywróci świetność, nie innym. Ma dwadzieścia lat – dorosły. – A głos serca? – Jakiego serca? – niechętnie zapytał. Spuściła oczy i skłoniła głowę. To w matce uwielbiał, mimo wieku była w niej niemal dziewicza wstydliwość. – Uczucia miłości. Wzruszył ramionami. – To przyjdzie z czasem. My ślub brali też bez miłości, a wszystko się ułożyło. Czyż nie tak? Nie odpowiedziała. Jak pamięta od najwcześniejszego dzieciństwa, po ten dzień nie zdarzyło się nigdy, by matka nie odpowiedziała na pytanie ojca. Kmita stał również jak sparaliżowany. Udała, że tego nie widzi. Zeszła po schodkach ganku. Objęła syna ramieniem i czule pocałowała w czoło. – Jedziemy – powiedziała nadspodziewanie twardo – pożegnaliśmy naszą przeszłość, uroniliśmy nad nią łzę. I koniec. Trzeba myśleć o przyszłości. Musi być lepsza. Teraz ojciec i syn spojrzeli na nią ze zdumieniem. Nigdy jej takiej nie widzieli. Nigdy nie spodziewali się usłyszeć z jej ust podobnych słów. Jakby chcąc wprowadzić ich w jeszcze większe zdumienie, sadowiąc się na chłopskim wozie, dodała: – Zamknęliśmy jeden rozdział i nie należy go otwierać. To nie ma sensu. Do końca nie wspomnę tego dworu, w którym spędziłam większą część mego życia, ani nie wymówię nazwy – Orańczyce. Chłopi trzasnęli z bieży i obie furki potoczyły się, kolebiąc z boku na bok. Obydwaj poszli za nimi pieszo, oglądając się tak długo, póki kolumienki ganku i dach kryty gontami nie zniknęły za drzewami, nie wtopiły się w szalejącą wokół wiosenną zieleń. Była to dla Andrzeja pierwsza zła wiosna, bez cienia radości w jej ciepłych powiewach i kwietnych zapachach. W dzierżawionym przez ojca folwarku nie zabawił długo. Matka zadecydowała, że powinien jechać do Warszawy. Ojciec protestował. – Cóż on tam pocznie? W wielkim mieście? Zginie w tłumie. Zadepczą. Zejdzie na psy. – Tam łatwiej znajdzie dobrą partię.Spojrzał na nią podejrzliwie. – Tak sądzisz? – Oczywiście. Nie wiesz, że wszystkie matki tam przywożą córki dla znalezienia dobrej partii? – Być może, być może, ale... – Tak tato, to jedyna szansa. Gdzie tu znajdę dobrą żonę – mrugnął nieznacznie na matkę. Ta naciskała dalej. – A zapomniałeś już, że tam twój dawny druh serdeczny, Franciszek Bieliński.Kmita spochmurniał. – Tyle lat minęło. Jaki on mój przyjaciel. Wielki marszałek koronny. Nic ponad to. – Być może tobie niezręcznie się przypominać, narażać na odmowę ze strony tak wielkiego pana. Ja to rozumiem. Dam sama list do Franciszka. Może kobiecie nie odmówi, a jeśli nawet, to nie twoja ambicja zostanie zadraśnięta. W dwa tygodnie później odjechał, zaopatrzony w list Jadwigi. Był niewielki, starannie zamknięty dwiema pieczęciami łąkowymi z odciśniętym przez sygnet wizerunkiem herbu Szreniawa. Ojciec nie interesował się treścią pisma. Zupełnie jakby nie istniało. A przecież był świadkiem, jak mu wręczała liścik pachnący heliotropem, używanym przez nią rzadko i od wielkich okazji. Kmita uścisnął syna, niby to szorstko, z tłumioną miłością. Powiedział krótko: – Pamiętaj, jesteś ostatnim z rodu. Przodkowie patrzą na ciebie, ale twoi potomkowie oczekują godnego, zasobnego życia. Ni jednych, ni drugich nie możesz zawieść. A fortunę uzyskasz tylko przez małżeństwo. Matka pochyliła się nad nim. Uczyniła na czole nieznaczny znak krzyża. – Niech Bóg cię prowadzi – powiedziała, a obejmując go, szepnęła do ucha – nic nie ma w życiu ważniejszego nad miłość, wielką miłość. Ani ród, ani herb, ani fortuna. Pamiętaj. Pierwszy raz w życiu przyjechał do tak wielkiego miasta. Myślał z początku, że zagubi się w plątaninie ulic i uliczek niczym w labiryncie. Z trudem trafił do pałacu. Wokół było więcej zieleni, rozciągały się swobodne przestrzenie. Poczuł się pewniej, dopóki nie przeszedł ulicą Królewską na podwórzec siedziby wielkiego marszałka koronnego. Lokaj nie chciał go wpuścić. W stroju prowincjonalnym, zakurzonym Kmita wyglądał na włóczęgę, obiboka, jakiegoś wydrwigrosza, jakich dziesiątki próbują się dostać do siedzib wielkopańskich. Nie pomogły argumenty, a nawet pokazywanie listu. Lokajczyk tylko pogardliwie odął wargi. – Każdy może napisać nazwisko jaśnie wielmożnego pana marszałka i opieczętować. Laku w Polsce dosyć. Zorientował się. Wyciągnął z kieszeni parę miedziaków i wcisnął w dłoń służącego. – Proszę, tylko oddaj list panu marszałkowi. Jeśli mnie nie będzie po tym chciał przyjąć, odejdę. Ale zobaczysz, każe mnie prosić. Nie bardzo wiadomo, co przeważyło: pewny siebie ton Kmity, czy też pieniądze wciśnięte w chciwą dłoń. W każdym razie lokaj wrócił dość prędko. – Jaśnie pan marszałek prosi panicza do siebie. Ze spotkania tego poza przepychem wnętrz pałacowych niewiele pamiętał. Bieliński pytał go o ojca, o Jadwigę Kmitową, o to, co zamierza, a co chciałby. Odpowiadał jak w malignie, niepewien siebie, speszony, zahukany. Przez cały czas na stoliku leżał rozpieczętowany list matki. Co w nim napisała, nie wiedział, a nie miał odwagi jej zapytać. Cierpiał, nie mając pojęcia, jak się zachować. Wreszcie sam marszałek zakończył posłuchanie. – Wobec tego Andrzeju – powiedział – bo chyba tak mogę do ciebie mówić jako do syna moich przyjaciół, a więc Andrzeju, proponuję ci na razie pracę starszego nad jeometrami, czyli po niemiecku majstra. Wytyczać będziecie grunta i ulice w moim Bielinie. Wstał i skłonił się w niemym podziękowaniu. Przyzwyczajony do patriarchalnych zwyczajów chciał go pocałować w rękę, ale stary nie pozwolił. – Może nie ma za co dziękować. Na razie zamieszkasz opodal. W chatce stangreta wynajmą ci pokój z kuchenką. Pieniądze wypłacać będzie ci mój podskarbi. To na razie. Nie krzywduj sobie. Potem znajdziemy coś lepszego. Syn Kmitów nie może być li tylko majstrem. Pierwszą wypłatę w talarach otrzymał już dnia następnego. Nigdy tylu pieniędzy naraz nie oglądał. Dlatego po trzykroć się upewniał, czy to dla niego, aż zniecierpliwiony płatnik musiał mu zagrozić gniewem marszałkowskim, by wreszcie zgarnął monety z sekretarzyka i poszedł. Przemierzając pałacowy korytarz, ciągle liczył srebrne monety, jakby bojąc się, że rozpłyną się w powietrzu lub zmienią w miedziane złotówki, których nikt nie chciał brać. – A cóż to waćpan jak stary lichwiarz w monecie zakochany? Drgnął, a ciarki mu po grzbiecie przebiegły. Był przekonany, że jest sam w korytarzu, a ów słodki głos omamem lub zwodzeniem szatańskim. Obrócił się przekonany, iż nikogo za sobą nie zobaczy. I to było jeszcze większe zaskoczenie niż obawa przed duchami. Wprost niego stała dziewczyna, kształtna niczym posąg. Nie za wysoka i nie za mała. Nad pogodnie uśmiechniętą twarzą kłębiły się blond włosy. Widział wiele dziewcząt ze wsi otaczających Orańczyce, z okolicznych dworów, ale żadnej tak pięknej, tak radosnej, promieniującej wewnętrznym ciepłem. To było niewiarygodne. Chciał jej powiedzieć coś szczególnie miłego, co świadczyłoby o jego uwielbieniu dla tego nieziemskiego zjawiska. Zmobilizował wszystkie swe umiejętności, cały dowcip, ale jedyne, co potrafił wystękać, to: – ależ waćpanna się myli, jestem starszym nad jeometrami. Zaklaskała w ręce radośnie. – Co też mówicie. Wyglądacie na młodszego i to pod jeometrami, a nie nad nimi. Chciała go wyminąć i zbiec po schodach. Z niespodziewaną determinacją zastąpił jej drogę. – Jak pannie na imię? – A tobie – odpaliła, patrząc mu prosto w oczy jarzącymi ślepkami. – Andrzej. – No to mnie Andrzejowa. – Takiego imienia nie ma. – To będzie. Ja się postaram. Mówiąc to, nurknęła mu szybko pod rękę zastawiającą drogę. Zatupotała drobnie i z wdziękiem po schodach, znikając gdzieś w parterowej plątaninie korytarzy i korytarzyków. Zszedł na dół wciąż niezbyt pewny, czy może istnieć tak nieziemsko piękne zjawisko. Przy drzwiach miast fircykowatego lokaja łasego na miedziaki stał odźwierny z szeroką siwą brodą. Ukłonił się nisko. Kmita przystanął. – Dobry człowieku – powiedział, usiłując przybrać arystokratyczny sposób mówienia – czy ta waćpanna to córka pana marszałka? Służący uśmiechnął się jakby ironicznie i jeszcze raz skłonił brodę. – Skądże. To Róża, dama do towarzystwa i pokojowa. Jaśnie pani ją ze wsi przed laty sprowadziła i tak już zostało. Skinął głową i wyszedł, nie pytając o więcej. Czuł jedynie, że to spotkanie na schodach odmieniło w nim wszystko. Nie wiedział jeszcze co, ale było mu lekko i wesoło jak nigdy. Skąd on, prowincjusz chowany surowo przez ojca, hołubiony u fartuszka matki, mógł wiedzieć, że to miłość. Poznała się na tym jedynie Róża. Już zbiegając po schodach, wiedziała – tylko ten i żaden inny. Gdyby zdała się na Andrzeja, zapewne wszystko wlokłoby się miesiącami, ale ona wiedziała, czego chce. Nie minęły i dwa tygodnie, gdy pewnego ciemnego wieczoru, niby to przez niezręczność zrzuciła na ziemię kaganek, który zgasł. Nie minęły i trzy pacierze, kiedy nadzy leżeli ze sobą w łóżku. I każde z nich było przekonane, że to ono do tego doprowadziło. Róża zostawiła go utrudzonego, śpiącego i wyszła z chatki stangreta przed północą. Była to jedyna chwila, w której gotowa była mu wyznać przyczynę, dlaczego z takim żalem i bólem jest zmuszona zostawić go samego w łożu. On jednak spał. A we wszystkie inne, coraz bardziej szalone wieczory straciła całą odwagę do wyznania prawdy. 3. Koniec września był jeszcze ciepły, choć nocami już ciągnęło chłodem, i Róża, wychodząc z domku stangreta, zarzucała na siebie starą, ciepłą opończę. Od opuszczenia dworu, od porażenia, jakiego doznał przy zetknięciu z życiem Warszawy upłynęło parę miesięcy. Jakby zapomniał o Orańczycach, o skromnym, wręcz ubogim folwarku, na którym gospodarzył ojciec, o obojgu rodzicach. Chwilami zdawało mu się, że tyczy ulice, mieszka obok pałacu i kocha od wielu, wielu lat. Dopiero kiedy geometra Deutsch począł zwijać swe przyrządy, tyczki i sznury, pojął, że coś się kończy. Drżał tylko, aby marszałek nie odesłał go do domu, by związek z Różą nie stał się jak daleki sen. Ale Bieliński, mimo zakończenia prac, nadal obdarzał go swą łaskawością, a pierwszego października otrzymał od płatnika swoje talary. Niby nic się nie zmieniło. Budził się rano, wstawał, zjadał śniadanie i szedł na spacer po Marszałkowskiej. Dochodził do placu Rotunda, za którym zaraz znaczyła się granica wsi Mokotów. Oglądał drzewa sterczące w oddali, przybrane już w żółtoczerwone liście, brązowiejące krzaki. Szła jesień, a wraz z nią narastało poczucie zbliżającego się końca. Jakiego? Nie wiedział. Zaniepokojony wracał do izdebki i czekał na Różę. Tego dnia przyszła jakaś nieswoja, zafrasowana. Nie zwracał na to uwagi. Zdecydował się powiedzieć. Ojciec był daleki, niegroźny, matka pełna wspierającej słodyczy. Nie poszli do łóżka. Przysiadł na zydlu, wsparł się łokciem o futrynę okna. Pod światło widziała tylko jego sylwetkę, kształtną, pełną wdzięku. Taką, jaką kochała. – Zostań moją żoną – powiedział niezbyt głośno. – Jakże to, tak nagle – odparła bez większego sensu. – Nie chcesz? – obruszył się, zdejmując rękę z okna i pochylając się w jej stronę. Widziała teraz dokładnie jego twarz, napiętą, zasępioną, prawie złą. Nigdy taki nie był. Przeraziła się. – Tegom nie mówiła. Jeno co twój ojciec na to powie. Nie przeklnie? – Niech tam. Wydziedziczyć nie może. – Bez błogosławieństwa rodzicielskiego? – A bez. – To być nie może – sprzeciwiła się stanowczo – zbyt cię miłuję, aby zaczynać bez tego. Zły to omen. – Nasza miłość nawet przekleństwo przełamie – obrócił się ku oknu. Nieopodal widoczny był kawałek pałacowego muru. Nasunęło mu to nową myśl – a nie, to poproszę o opiekę i błogosławieństwa pana marszałka. On nie tylko mnie, lecz i tobie sprzyja. – Nie – zawołała, zrywając się z łóżka – tego nie możesz uczynić. Pod żadnym pozorem – przerażona chwyciła się za serce, jakby raptem ją zabolało. – Dlaczego? To twój i mój dobroczyńca. Na pewno się zgodzi. Na ten argument, a może z innej przyczyny podniosła się. – O tym nie ma mowy – powiedziała surowo – pan Franciszek słabuje, nie wolno go niepokoić. – Jaki pan Franciszek? – nie zrozumiał we wzburzeniu spowodowanym niezrozumiałą dlań odmową. – Nie znasz imienia pana marszałka? – Znam, ale nigdy tak go nie nazywałaś. – I co z tego. Domownicy tak o nim mówią. – Może i ja wkrótce będę mieszkańcem pałacu. – Tego nie chcę – spłoszenie przebiegło jej przez twarz – nie powinieneś tego czynić. – Dlaczego? – wstał też i chciał ją wziąć w ramiona.Wywinęła się podobnie jak za pierwszym razem, przy poznaniu. Zaskoczony opuścił ramiona. – Muszę już iść – powiedziała przepraszająco – nie gniewaj się. Zamknęła drzwi cicho, prawie niedosłyszalnie. Andrzej opadł powoli na łóżko. Nic z tego nie rozumiał. Przecież go kochała, dlaczegóż więc nie godziła się na małżeństwo. Czyżby uważała, że jest za młody, ale sama miała tyleż samo lat. O co więc chodzi? O błogosławieństwo rodziców? Bez tego rzeczywiście niesporo, ale pan Bieliński na pewno by zgodził się wstawić u ojca. A ten by mu nie odmówił. Zdegustowany, przyrządził sobie na kolację jajka, zagotował mleko i wyciągnął ze spiżarki osełkę masła. Ogień buzujący pod kuchnią przyciągał wzrok. Płomienie wiły się, drzewo trzaskało iskrami. Nie był pewien, czy to z ognia wróżono ongi przeszłość. Może z czego innego. W każdym razie dobrze by było poznać, co go czeka. Czy z Różą wszystko ułoży się dobrze, czy to tylko chwilowe muchy w nosie zaskoczonej propozycją dziewczyny? Zostawił niezmyte naczynia i położył się na łóżku. Chciał jeszcze zastanowić się nad tym wszystkim, przemyśleć całą sprawę od początku. Jednakże w brzuchu mu burczało, nieświeże jajka ciążyły na żołądku i miast skoncentrować się na najważniejszym, przewracał się z boku na bok, rozcierał brzuch, aż wreszcie do niczego nie doszedłszy, zasnął snem kamiennym. Z samego rana wstał. Był zdecydowany. Pójdzie do pałacu i tam rozmówi się z Różą. Na neutralnym gruncie nie wywinie się tak łatwo. Co innego narzucić opończę i wyjść z izdebki, a co innego rozmawiać na korytarzu lub w którejś ze strojnych sal pałacowych. Spotkał ją u samego wejścia w holu przy głównych schodach. Rzuciła mu strwożone spojrzenie, lecz nie uciekła. Umknęła jedynie ustami od pocałunku. – Po co przyszedłeś? Przecież cię prosiłam – nie było w niej wczorajszego chłodu i zdecydowania. Ruchem ręki, który tak lubił, odrzucała włosy na bok. Patrząc na nią, stracił całą poprzednią zawziętość. – Musiałem cię zobaczyć. Jak najprędzej – bezradnie spoglądał jej w oczy. Wyciągnął rękę i pogłaskał delikatnie po policzku. Nie odsunęła się. Na rzęsach zadrżała jej łza, stoczyła się na policzek. – Jestem w ciąży – powiedziała. – Cudownie – ucieszył się – teraz zostaniesz moją żoną. – Chcę, ale nie mogę. Wierz mi, że nie mogę – opuściła głowę. Szloch wstrząsnął nią. Był bezradny. Nie wiedział, co zrobić, jak ją pocieszyć, co powiedzieć. Róża odwróciła się i odeszła. – Będziesz wieczór? – zawołał. Skinęła głową, ale nie przystanęła. Od popołudnia czekał więc na nią, próbując oswoić się z myślą, iż będzie miał dziecko. Zamiast małżeństwa. A może razem z nim. Może w ten sposób przybliżą się ku sobie. Może to złamie wreszcie wszystkie opory Róży. Nie musiał czekać do nocy. Po raz pierwszy przybiegła jasnym dniem, nie bacząc, czy ją kto zobaczy. Zdyszaną, z rozsypanymi od szybkiego biegu włosami, chciał wziąć w ramiona, scałować krople potu perlące się na nosku, na szyi. Wzruszony, że tak do niego spieszyła. Nie odtrąciła go. Przycisnęła się całym ciałem, ale bez zwykłej namiętności. – Pan marszałek cię wzywa – wykrztusiła. – Niech poczeka – roześmiał się uszczęśliwiony – mam ważniejsze sprawy na głowie.Odsunęła go delikatnie. – Pan Bieliński umiera – zatkała – chce cię widzieć przed zgonem. Wiadomość ta dech mu zaparła. Naszła znienacka jak obuchem. Zapomniał o wszystkim – o małżeństwie, o miłości, o Róży. Nawet nie zauważył, że zaraz wyszła. Kołowało mu tylko w głowie jedno: jeśli marszałek umrze, co będzie z nim. Kto mu da pracę, zarobek, kto pokieruje jego losem. Ani chybi, trzeba będzie wracać na biedniacki folwark, do nędznego domostwa dzierżawcy. – Nie, za nic – zawołał z mocą. Okrzyk ten posłyszała, zamykając za sobą drzwi. Zrozumiała go zupełnie inaczej. Jako protest wobec śmierci, wobec nieuchronnego, które nadchodzi. – Nigdy nie sądziłam – pomyślała, biegnąc do pałacu – iż w ciągu tych paru miesięcy tak się przywiąże do Franciszka. Andrzej poganiany niecierpliwością zjawił się w holu wejściowym zaraz po niej. Służba z zatroskanymi minami chodziła na palcach, mówiła szeptem. Domownicy zgromadzili się przy łożu umierającego. Na schodach spotkał księdza wychodzącego po ostatnim namaszczeniu. Dzwonek niesiony przez ministranta zmusił go do uklęknięcia i uczynienia znaku krzyża świętego. Mało nie stoczył się na dół. W ostatniej chwili chwycił za poręcz. Musiało to wyglądać komicznie, bo ksiądz spojrzał spode łba. Nic go to nie obeszło. Myślami był jedynie przy swej przyszłości, przy losie, jaki go czeka po tej nagłej, nieoczekiwanej śmierci. Dzwonek dawno przebrzmiał i kapłan opuścił pałac, gdy zorientował się, że nadal klęczy. Wstał, odruchowo otrzepał nogawki spodni. Przed drzwiami na wpół uchylonymi zawahał się. Wokół łoża z baldachimem, jakie widział pierwszy raz w życiu, była zgromadzona najbliższa rodzina. Odmawiano modlitwy, szlochano. Pewnie gdyby nie kategoryczne wezwanie przekazane przez Różę, nie odważyłby się. A i teraz musiał zmobilizować całą odwagę. Pchnął wysokie skrzydło biało i złoto malowane. Zaskrzypiało niespodzianie, zgrzytliwie. Klęczący i stojący, pochyleni nad chorym, unieśli i odwrócili głowy. Sam Bieliński podparł się na łokciu. Nikły uśmiech rozjaśnił oblicze. Powiedział coś cicho do młodzieńca stojącego u wezgłowia. Ten wyprostował się. – Pan marszałek prosi, aby wszyscy opuścili komnatę. Chce zostać sam z Kmitą. Wyszli, ledwie maskując niechęć i zdziwienie. Nie protestowali jednak. Bieliński, choć powalony śmiertelną chorobą, w dalszym ciągu budził respekt. Andrzej nie wiedział, czy ma klęknąć, czy stać w pozie pełnej pokory i zatroskania. Ale chory wskazał mu ręką fotel przeznaczony dla czuwających. Przysiadł na brzeżku. Wszystko go peszyło, paraliżowało. – Dziwujesz się zapewne, po com cię wezwał, skoro mi bardziej do tamtego niż tego świata. Ponieważ Kmita milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, mówił dalej. – Pogodziłem się z Bogiem, wyznałem wszystkie swe grzechy, ale pozostało mi jeszcze załatwić parę spraw ziemskich. Nie mogę odejść świadom, że pozostawiłem cokolwiek bez zadośćuczynienia. – Zadośćuczynienia? – zapytał ze zdziwieniem. Bieliński nie odpowiedział. Oddychał chwilę głęboko, jakby odpoczywając. Wreszcie zaczął mówić, z zadziwiającą siłą wyrzucając z siebie słowa. – W młodości kochałem pewną kobietę. Była to wielka miłość, jaką tylko raz w życiu się przeżywa. Ale niech Bóg mi wybaczy, chyba już wybaczył, był to związek grzeszny. Owocem tego było dziecko miłości. – Przecież pan marszałek nie ma syna. – Mam syna z Jadwigą, i ty nim jesteś. Andrzej skamieniał. Wydawało się nieprawdopodobne, że matka... Chociaż pamiętał doskonale to, co mówiła o miłości, kiedy opuszczali dwór. Jadwiga Kmitowa miała wówczas wyraz twarzy i błysk oczu, jaki pierwszy i ostatni raz u niej widział. Jeszcze parę miesięcy temu zerwałby się oburzony, wybiegł, trzasnął drzwiami, opuścił bezpowrotnie pałac, być może nawet uderzył Bielińskiego za znieważenie czci matki. Ale teraz, kiedy miał Różę, gotów był go ucałować jak ojca. Umierający z niepokojem obserwował twarz siedzącego, ale wyczytał z niej to, czego oczekiwał. Wyciągnął rękę. Andrzej pochwycił ją i gorąco pocałował. – Synu – powiedział – niewiele już mogę dla ciebie uczynić, godziny moje są policzone. Zapisałem ci jedynie w testamencie legat, a mego druha Lubomirskiego prosiłem, by cię wsparł radą, pomocą i protekcją. – Dzięki, ojcze – rzekł i otarł niemęską łzę, jaka zawisła w oku.Udał, że jej nie dostrzegł. Pogłaskał Andrzeja po głowie. – Jeszcze jedno. Jak będziesz w domu, powiedz Jadwidze, że ją miłuję jako i wprzódy. Dziękuję za list. I umrę z jej imieniem na ustach. Uniósł się z trudem na łokciu i wskazał ręką na ścianę. Wisiała tam niewielka miniatura w brązowych ramkach. Andrzej przyjrzał się uważnie. – Skąd? Kto mnie tu wymalował?Bieliński uśmiechnął się nikło. – To nie ciebie. To mój konterfekt z czasów młodości. Teraz nie wątpisz, com rzekł prawdę? – Nie wątpiłem i przedtem. – Dobrze. Zaraz tu wejdą ci wszyscy, by mamrotać pacierze, a w rzeczywistości czekać na otwarcie testamentu. Na nich nie mam co liczyć. Dlatego ciebie proszę. – Zrobię wszystko, co każesz, ojcze – powiedział, z niezwykłą czułością patrząc na chorego. – A więc uważaj. Może i wyda się to dziwne po tym, co rzekłem o umiłowaniu Jadwigi, ale pożyjesz dłużej, to zrozumiesz. Mam tu wychowanicę, pannę do towarzystwa, pokojową. Zwij ją, jak chcesz, ale to złoto, nie dziewczyna. Umilała mi ostatnie lata życia. Mogłaby być moją córką. Cóż kiedy ostatnio zaszła ze mną w ciążę. Chcę, byś nie dał jej zrobić krzywdy i wydał za mąż za porządnego człeka. Obiecujesz? – Przysięgam – powiedział, patrząc na pobladłą i operloną potem twarz Bielińskiego – aliści nie wiem, która to. – Musiałeś ją widzieć w pałacu. Ma piękne, jasne włosy. Zwie się Róża. 4. W sześć miesięcy po ślubie urodził się im syn. Nie od razu go ochrzcili. Trwało to dość długo. I wcale nie dla opieszałości czy szerzącego się tu i ówdzie libertynizmu, lecz dla sporów, które wiedli po parę razy dziennie – jak mu dać na imię? Róża chciała: Andrzej. – Będzie taki jak ty – argumentowała – piękny i wspaniały. – Lepiej Franciszek jako twemu i mojemu dobroczyńcy – powtarzał z uporem – dlaczego nie chcesz? Czyś nie winna świętej pamięci marszałkowi największej miłości? Milczała, zacinała się w uporze. Ta sprawa stawała między nimi niczym mur. W parę dni po pogrzebie Bielińskiego zgodziła się na małżeństwo. Powiedziała to mimochodem, kiedy w małej izdebce Andrzeja doczekała świtu i po raz pierwszy zbudziła się wraz z nim w zmiętej pościeli, gdy promień słońca załaskotał ją po nosie. Udał, że nie słyszy. Powtórzyła, ale kiedy milczał w dalszym ciągu, zaprzestała. Nawet nie usiłowała tłumaczyć, wyjaśniać. Przychodziła pokornie co dnia i zawsze zostawała do samego rana. Zapytał ją. – Nie boisz się, że ludzie wezmą cię na języki, kiedy nie wrócisz na noc do pałacu? Wiedziała, że skrył w tym pułapkę, próbę jej szczerości i otwartości, ale coś kazało jej zawziąć się. – Nie – odparła hardo – zupełnie nie – i aby załagodzić ton głosu, dodała – bo kocham cię, jak nigdy nikogo. Już więcej o tym nie mówili. Wreszcie kiedy już śnieg pokrył Marszałkowską, wypełnił jej nierówności, zawisł czapami na rynnach pałacu, wybielił ciemną strzechę domku stangreta, zapytał ją w środku nocy. – Wyjdziesz za mnie? – w jasności odbitej od śniegu widział wyraźnie jej twarz nagle rozpogodzoną, rozświetloną od wnętrza. – Na zawsze, do końca życia – wyszeptała.To go przekonało, ale powiedział jeszcze ciszej. – Nie kochałaś nikogo przede mną? – Tak jak ciebie nikogo. Ta odpowiedź w pełni go zadowoliła, ale jedynie tej nocy. Potem po wielokroć wspominał tę krótką wymianę zdań. Zawsze chciał powtórzyć jej rozmowę u łoża śmierci, powtórzyć polecenie Bielińskiego i popatrzyć jej prosto w oczy. Ale nie uczynił tego nigdy, aż do samej śmierci. Niedopowiedzenie to leżało pomiędzy nimi niewypowiedzianym, ale częstokroć odczuwalnym ciężarem. Ślub ich odbył się skromnie w świeżo wybudowanym kościele Wizytek. W nawach jeszcze trwały roboty wykończeniowe. Pachniało świeżą zaprawą murarską, na zewnątrz leżały sterty cegieł. Ksiądz udawał, że nie zwraca uwagi na wyraźnie zarysowany brzuch panny młodej. Organy milczały, a na ołtarzu płonęły tylko cztery świece. Ślub był nie tylko cichy, ale i tani. Testament Bielińskiego wprawdzie otworzono, ale jeszcze go nie wykonano. Zapisów nikomu nie wypłacono. Róży i Andrzejowi także. Trzeba było oszczędzać. Na razie zamieszkali w domku stangreta. W tej samej izbie, która była świadkiem ich pierwszych szalonych porywów miłosnych. Po ślubie nieco przygasły, ale winna była tylko ciąża, która przeszkadzała. Zresztą po wiele razy ona sama się wzbraniała. Z taką samą zaciętością, z jaką on ją atakował. Róża bała się poronienia. On z podobnym, podświadomym uporem właśnie do tego dążył. Zmagali się w tej niemej walce na chrzęszczącym słomą sienniku. Przeważnie ulegała, choć domyślała się, o co chodzi. Dopiero na kilkanaście dni przed rozwiązaniem uparła się: nie i nie! Chłopiec urodził się duży, żywy i mocny. Andrzej z początku patrzył nań niechętnie. Dopiero po pewnym czasie oswoił się z dzieckiem. Trwały tylko spory o imię, podszyte burzą, jaka w nim szalała. Aż wreszcie nie można było dłużej zwlekać. Ochrzcił go ten sam ksiądz u Wizytek, który dawał im ślub. Ustąpił Róży, uznając to z jej strony za ekspiację. Kiedy ksiądz rozbierał się z szat liturgicznych i chwalił imię dziecka – święty Andrzej to dobry święty, a imię po ojcu – rokuje mu szczęśliwe życie – Kmita parsknął tylko, ale nic nie powiedział. Zapewne wtedy Róży przyszedł do głowy pomysł z drugim dzieckiem. To powinno zatrzeć w nich złe wspomnienia, niewypowiedziane, ale bezustannie wiszące w powietrzu napięcie. Po roku urodził się im drugi syn. Bez żadnych dyskusji zgodzili się na imię: Franciszek. Tym bardziej że wypłacono im testamentowe zapisy. Było tego sporo. Tak dużo, że kupili za trzy czwarte otrzymanej sumy całkiem ładny dworek stojący przy ulicy Marszałkowskiej i opatrzony aż dwoma numerami 125 i 127. Podobał się im. Dwie bramy z wjazdami, siedem pokoi, dach mansardowy z olbrzymim strychem, ganek z filarkami. Budowla tchnęła stabilizacją i zamożnością, oczywiście nie na skalę pałacu Bielińskich, ale było to kilkanaście razy więcej niż chatka stangreta kryta strzechą.