CEZARY LEŻEŃSKI ROMANSE SIEDMIU POKOLEŃ TOWER PRESS, GDAŃSK 2001 Wszystkim wspaniałym kobietom,jakie kiedykolwiek żyły przyulicy Marszałkowskiej i opodal,aż po sameChicago – książkę tę poświęcamAutor POKOLENIE PIERWSZE 1. Obrócił się na łóżku. Świeża słoma zaszurgotała w sienniku. Czuł jej suchy zapach, jakby kurzu z klepiska, na którym była młócona. Woń przywoływała wspomnienia z dzieciństwa... Fornale dworscy sprawnie rozwiązywali snopki, rzucali pod nogi. Cepami walili z rozmachem – łup, cup, łup, cup. Niosło się daleko. Trafiało na pokoje, do lasu, błądziło po łąkach – łup, cup, łup, cup. Mając ten obraz pod powiekami, a odgłos w uszach, ponownie zagłębiał się w sen. Do taktu nieistniejących uderzeń. Już zatracał świadomość, już młócenie mieszało mu się z innymi obrazami. Kolacja w jadalni dworu przy mdłym świetle świec woskowych. Matka otulająca go na dobranoc i jej ciepły pocałunek. Ojciec z groźną miną pytający, kto uwiązał Mruczkowi do ogona blaszany kubek ze stukającą weń łyżeczką. Nagle coś innego zmąciło mu półsen. Niemal rozbudziło. – Łąka – pomyślał – jaka łąka? A jednak wokół roztaczała się przestrzeń oświetlona słońcem. Szedł, a może tylko stał pośrodku. Nozdrza mile łaskotał dawno zapomniany zapach tymianku. Rozbudził się na dobre. – Skąd? Tu, w izbie?Siadł na pościeli. Nic nie czuł. Miejsce ziela zajęły ochrypłe pijackie głosy.Szynk na huncwockiem1 jeszcze otwarty – domyślił się.Opadł z powrotem. Woń ponownie wróciła. Zaciekawiony uniósł poduszkę, zadarł kawałek niezbyt czystego prześcieradła. Już wiedział – gdzieś w słomie zawieruszyło się to pachnące ziele. Wybity ze snu odrzucił nakrycie. Wstał. Szparami w podłodze ciągnęło zimno. Poczuł pragnienie. Przez skrzypiące drzwi przeszedł do kuchenki. Księżyc zaglądający w okno rozbłysnął w wiadrze pełnym wody. Namacał gliniany garnuszek stojący na zwalistym piecu. Zaczerpnięciem rozbił światło miesiączka na dziesiątki migocących cętek. I pił, aż mu grdyka ruszała się w szyi. W górę, w dół. Położył rękę na gardle. Uśmiechnął się z lubością. Przypomniało mu to podobne ruchy, jakie wykonywał przed paru godzinami. Jeszcze czuł na całym ciele lube naprężenie, a w dłoniach ciepłą krągłość jej piersi, bioder. Pachniała mlekiem jak małe dziecko. Gdy przed północą narzuciła kieckę, wsunęła nogi w saboty, okręciła się chustą, pocałowała go w usta i wyszła, woń ta została w nim. Tak długo, póki nie zagłuszył jej tymianek, wspomnienia z domu rodzinnego. 1 „Nad huncwockiem” – od miejsca, gdzie gromadzili się huncwoty, czyli nicponie, łobuzy, szelmy. Z niem. Hunfdsfott. Otarł usta wierzchem dłoni. Spojrzał przez brudnawą szybę. Po drugiej stronie traktu w dziesięciu oknach rozłożystego szynku płonęło światło. Dochodził ryk śpiewanej nierównymi głosami piosenki. Jedynie cisza i mrok spowijały zabudowania wozowni i stajni. Przysiągłby, że słyszał rżenie, uderzenia kopyt koni. Odgłosy jego dzieciństwa dochodzące do sypialni we dworze. Z tymi dźwiękami zasypiał. One go budziły co ranka. Pomyślał znów o Róży. Powrót do łóżka samotnie, bez niej, nie nastrajał go entuzjastycznie. Jeszcze raz wyjrzał na dwór. Ledwie obeschłym z błota traktem toczyło się zygzakami dwu podtrzymujących się wzajem pijaków. – Niedługo będzie tu prawdziwa ulica – mruknął – a na razie jest promenada dla zalanych. Dopiero teraz zauważył, że trzyma w ręku garnuszek. Odstawił go na płytę kuchenną. Wrócił do izby. Wyciągnął się na powrót na łóżku. Zapach tymianku wyparował, rozwiał się tak nagle, jak i pojawił. Nie zwrócił na to uwagi. – Dlaczego – zastanawiał się – nigdy nie chce zostać do rana? Zawsze wychodzi przed północą. Co się za tym kryje? Co? Myślami, coraz bardziej roztapiającymi się, błądził wokół niej, aż wszystko poczęło się mieszać, chwiać. Zasnął. Rano obudził się później niż zwykle. Szynk wypoczywał po nocnej aktywności. Okna i drzwi pozamykane, pustka. Za ścianą gospodarze domu, od których najmował izdebkę z kuchenką, kłócili się monotonnym głosem. Chyba już nie potrafili rozmawiać normalnym, nie podniesionym tonem. Wciągnął pospiesznie odzienie, ochlapał twarz i ręce wodą. Nie sięgnął nawet po brzytwę. Z dużego bochna ukroił kromkę chleba. Jedząc wyszedł przed dom. Dzień wstawał słoneczny. Od Ogrodu Saskiego dobiegał rozgłośny świergot ptaków, zwykle zagłuszany gwarem rozmów, okrzykami woźniców i rżeniem wierzchowców na Końskim Targu. Dziś było tu pusto. Choć murowane ogrodzenie pałacu Bielińskich zasłaniało mu widok, wiedział doskonale – dziś nie ma targu. Obrócił się ku piaszczystemu wybrzuszeniu traktu przy Świętokrzyskiej. Kręciło się tam parę postaci wyraźnie odcinających się na tle sypkich, żółtych połaci. Przysłonił oczy ręką. – Jeometra Deutsch przy pracy – bąknął ni to z dezaprobatą, ni z uznaniem. Kończąc kromkę chleba, powoli poszedł w stronę pracujących. Deutsch mówił po polsku ze śmiesznym akcentem, przekręcając słowa. Z pałacu Pruszaka, z okrągłego okna na poddaszu wychyliła się dziewczyna. Była podobna do Róży. Serce zabiło mu mocniej. Wyciągnął rękę, by jej pomachać, ale zatrzymał dłoń w pół ruchu. To nie była ona. Zwiodła go jasna burza włosów. Zresztą nie zauważyła jego gestu. Patrzyła w stronę huncwockiego, jakby wypatrywała kogoś wychodzącego z szynku. Deutsch podszedł ku niemu szybkimi, długimi krokami. – Panie Kmita. Dobry dzień. My robić pracę. Nie czekać na pana. Marszałek Bieliński tu być. On mówił: szybko pracować. – Pytał o mnie? – Kto? – Przecież mówimy o panu marszałku. Geometra chytrze zmrużył oko. – Ja mu powiedzieć: pan Kmita dobry majster. Wszystkiego pilnować. Poszedł po plany, które u niego w domu zamknięte. – U mnie? Plany? – nie pojął w pierwszej chwili.Deutsch rozradowany klepnął się po dużej torbie przewieszonej przez ramię. – Alles in ordnung. To wszystko w porządku. Ja mam te plany. Ale niech pan marszałek Bieliński wie, że majster Kmita nie śpi do południa, a pracuje. – Dziękuję – mruknął zwarzony – porządny z pana chłop. – Ja nie chłop, ja jeometra – zaprotestował – mój ojciec był burgemeister. – Dobrze, dobrze – skinął głową – chłop to nie tylko wieśniak, lecz także mężczyzna. Deutsch wyciągnął z torby szeleszczący, po wielokroć złożony papier. Robotnicy odłożyli na bok tyczki, liny z zaznaczanymi odległościami i nieco podobne do szczudeł łokciowe mierniki. Zaglądali im z ciekawością przez ramię. Przez arkusz biegły podłużne i poprzeczne linie wytyczające ulice. Pokrętnymi, pełnymi drobnych zawijasów literami opisane nazwy ulic. Kmita pochylił się. Począł czytać na głos, jakby objaśniając robotników. – Wilcza, Hoża, Wspólna, Żurawia, Widok, Chmielna, Sienna... – przerwał – jak zaczynaliśmy mierzyć, tych nazw nie było. – Pan marszałek to rano przyniósł. Mówił: takie nazwy mają być. I szlus. To jego jurydyka. Kmita pochylił się jeszcze raz nad planem. – Dlaczego wcześniej nie dał nam mapy? Przecież to było rysowane przed paru laty. – Nie wiem. Dał i mówił: tak ma być! – To już pan mówił, panie jeometro – pochylił się nad papierem ponownie. Uniósł wzrok ze zdziwieniem – ale tu nie ma nazwy głównego traktu. Jak go tyczyć? – Przepraszam wielmożnego pana – wtrącił jeden z robotników – ale jakeśmy tamte Hoże czy Wilcze tyczyli, to takoż nazw nie było. Zawahał się. Omiótł spojrzeniem robotników i Deutscha, który zdawał się być obojętny na sprawy nazewnictwa. On miał tyczyć zgodnie z planem, a nazwy to rzecz Polaków. – Dobrze – powiedział – róbcie swoje, ja pójdę i porozmawiam z panem marszałkiem. Było to właściwie niepotrzebne. Nazwy mogły poczekać nie tyle parę dni, ale nawet parę miesięcy. Ale jemu nie o to szło. Nagle poczuł niespodziewaną potrzebę zobaczenia Róży, jej uśmiechu, dotknięcia choćby ręki, przywołania nocnego zapachu jej ciała. Nie zgadzała się, by ją odwiedzał w pałacu Bielińskich. I nigdy tego nie czynił. Jednakże bywania w interesie nie mogła mu zabronić. Siedziba marszałka wychodziła frontonem i podjazdem na ulicę Królewską, Barokowy pałac z wysokimi oknami, półokrągłym tympanonem i wysuniętymi do przodu przybudówkami zawsze go onieśmielał. Mimo woli porównywał go do rodzinnego dworu. Skromnego, drewnianego, z bielonymi kolumienkami. Tak drogiego i tak bezpowrotnie utraconego. Otrząsnął się, wchodząc po paru schodkach i naciskając klamkę głównego wejścia. Właściwie ten obcy, wytworny, zimny pałac był mu w inny sposób równie bliski co dom rodzinny. Tu mieszkała, pracowała, żyła na co dzień Róża. Tu jej ręka dotykała klamek, przesuwała się po poręczach schodów, jej nogi stąpały po zdobnych posadzkach. Lokaj bez pytania szedł przed nim, by wskazać dobrze znaną drogę i zaanonsować panu. Marszałek siedział przy porannej kawie. Miał na sobie żupan niebiesko- srebrny, w którym zwykł chodzić po domu. Jedną ręką wspartą o udo odgarniał na bok połę, a drugą przerzucał stos papierów leżący na stoliku. Uniósł ociężałe, jakby podpuchnięte powieki. – Andrzeju – powiedział z jakimś ledwie wyczuwalnym ciepłem – synu... – zawahał się – mego druha serdecznego. Co powiesz? Kmita skłonił się. – Pan marszałek szukał mnie rano. – Jeszcze nie południe – uśmiechnął się Bieliński – wciąż mamy ranek. Ale siadaj. Napijesz się kaffy? Podziękował uprzejmie i przycupnął na złoconym, obitym brokatem krześle. O co mogło chodzić? Wprawdzie marszałek darzył go zwykle niecodzienną życzliwością i sympatią, ale nie dlatego go szukał, a teraz zapraszał do stołu. Przyjrzał się uważnie starzejącemu się obliczu i dojrzał w oczach marszałka cieple błyski. Co one oznaczały? A może tylko tak mu się zdało. – Dałem Deutschowi plan parcelacji Bielina – powiedział – wprawdzie wytyczyliście już działki i ulice, ale bez nazw. Ten papier sprzed kilku lat ma dokładnie taki sam podział jeometryczny, jaki został przeprowadzony. Teraz chcę, byście wystawili tabliczki z nazwami, które ja nadałem. Andrzej skinął głową. Nie po to proponował mu kawę i zapraszał do zajęcia miejsca. O co szło? – Czy oglądałeś plan, który dałem Deutschowi? – Tak. – Co cię w nim uderzyło? – Brak nazwy głównego traktu – odparł niemal odruchowo.Marszałek puścił papiery trzymane w ręku. Z szelestem opadły na podłogę. – Mówisz, jakbyś był Bielińskim – powiedział z zadowoleniem – właśnie w tym rzecz, jak go nazwać? Andrzej milczał. Właściwie dla niego najstosowniejszym mianem byłaby aleja Róży. Ale wiedział, że nie tego oczekuje po nim. Poza tym coś go powstrzymywało, by w pałacu wobec marszałka mówić o Róży. Bieliński milczenie Kmity poczytał za skromność, nieśmiałość w wyrażaniu swego sądu. – Proponowano mi – powiedział – by dać nazwę od mego imienia. Ale w Warszawie jest już Franciszkańska. Nie może być dwóch o tej samej nazwie ulic. – Nie powinno – zgodził się. – Przedkładano mi także propozycję, by nadać jej miano Bielińskiej. Co ty na to? – Myślę, że ludzie poczytaliby to za nieskromność. – O to, to – ucieszył się – takem samo odpowiedział. A teraz nie wiem, co czynić. – Miałbym pewien projekt – powiedział ostrożnie Andrzej. – Gadaj śmiało. – Waszmości pana to jurydyka i ziemia. Godzi się, by zaznaczyć to w nazwie. Niech każdy, kto spojrzy na tabliczkę, wie, czyja to myśl i wola stoi za takową parcelacją. – A więc jednak Bielińska? – Nie – potrząsnął głową – wcale nie – po prostu Marszałkowska. – Genialnie – zawołał radośnie – wspaniale. Ulica wielkiego marszałka koronnego. Po prostu marszałkowska. Niechże cię uściskam. Wstał, szeroko rozstawił ramiona. Przygarnął Kmitę do siebie i trzymał nieco dłużej niż powinien z samej tylko wdzięczności. Szeptał coś przy tym, co brzmiało: moja krew, jak moja krew. Było wszakże tak bezsensowne, że Andrzej uznał to za halucynację. Wychodząc z saloniku, nieomal w progu zderzył się z Różą. Stanęła zapłoniona i zaskoczona. – Co ty tu robisz?Nie było w niej nocnej miękkości. Napięcie wyczuwał nawet pod ręką obejmującą jej kibić. – Idziesz do marszałka? – zapytał, miast odpowiedzieć. – Tak – odparła niechętnie – wzywał mnie. – To dobrze. Jest w znakomitym humorze. Ma swoją ulicę. Nie taką jak ja bym chciał, o nazwie Róży, ale marszałkowską. Chciał ją pocałować, ale wywinęła się. – Nie teraz. Przyjdę wieczór. Będziesz? – powiedziała to z ledwie tłumioną namiętnością, tak że poprzednia sztywność wydala mu się złudzeniem. Nim zdążył odpowiedzieć, zniknęła w saloniku Bielińskiego. Schodził w dół, ślizgając ręką po poręczy. Przymknął oczy i wyobrażał sobie, jak za parę godzin poczuje w dłoni, pod palcami zupełnie inne kształty; ciepłe, tętniące gorącą krwią; nienasyceniem. Deutsch z robotnikami przysiadł na niewielkiej skarpie porośniętej trawą. Z zatłuszczonych papierów wyjęli kromki. Obok postawili bukłaki i butelki z jakimś płynem. Posilali się w milczeniu, ze zwierzęcą zaciekłością. – To ich różni od szlachetnie urodzonych – pomyślał – choć tak na pierwszy rzut oka tacy sami ludzie. Gdyby ich ubrać w btękitno-srebrny żupan Bielińskiego, niczym by się nie różnili od marszałka wielkiego koronnego. No tak, pod warunkiem, że trzeba by ich wychować od dzieciństwa. Tak jak Różę w pałacu Bielińskich. Przecież pochodziła ze wsi, a od wczesnej młodości wzrastała wśród jaśnie państwa. A teraz gesty, mowa, niczym księżniczka krwi. – Herr Kmita, jak z tym głównym traktem? Deutsch wstał, otarł usta kraciastą chusteczką dobytą z kieszeni. Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął z kusego surduta tabakierę, wysypał nieco brązowego proszku na wierzch dłoni, wciągnął do jednej dziurki nosa, do drugiej. Kichnął siarczyście, otarł twarz i popatrzył pytająco na Andrzeja. – Mierzymy ulicę Marszałkowską – powiedział – to będzie ten trakt – zatoczył ręką dookoła. Deutsch skinął na robotników. – Pokażcie panu majstrowi, jaka jest szerokość tej pryncypalnej ulicy. Dwóch wzięło tyczki zakończone kolorowymi szmatkami. Rozeszli się w przeciwne strony. Stanęli naprzeciw siebie i unieśli w górę ręce na znak, że właśnie tu. Popatrzył uważnie. Poza nimi rozciągały się spore kawałki niezabudowanej przestrzeni. Wprawdzie szerokość ulicy wytyczonej przez Deutscha przekraczała wszystko, co widział na Starym Mieście, była także szersza od Hożej, Wilczej czy Chmielnej, ale coś mu chodziło po głowie. Chciał, by była to ulica Róży. Trakt świadczący o wielkiej miłości, jaka ogarnęła go niepodzielnie i bez reszty. Jeżeli nie z nazwy, to niech z czego innego wyraża tę wyjątkowość. – Panie jeometro, a ile to łokci? – Ponad szesnaście2. – A nie może być więcej?Deutsch popatrzył na niego podejrzliwie. – Pan majster tu ma prawo. Ja jeno mierzę. – Niech więc będzie pięćdziesiąt. – Pięćdziesiąt łokci? – Pewnie, że nie mil. – Żyję czterdzieści roków na tym świecie, alem takiej ulicy nie wytyczał ani widział. – To zobaczysz! Mierz! Deutsch podszedł ku robotnikom. Coś kreślił, zaglądał do planów, spoglądał na pierzeje najbliższych domów. Przesuwał tyczki. Medytował. – Czterdzieści cztery łokcie3. Więcej być nie może. Szpital zawadza. Już i tak narożnik wejdzie nam w ulicę. – Dobrze, niech będzie czterdzieści cztery. – A pan marszałek co na to? – Nie martw się. Wie dobrze, że jego ulica musi być jak żadna na świecie. 2 10 metrów. 3 26 metrów. 2. Róża przyszła następnego wieczoru i znów następnego. I tak co trzy, cztery dni spędzała wieczory u Andrzeja, ale nigdy nie chciała zostać do rana. Kiedy zegar na wieży pobliskiego szpitala wybijał godzinę jedenastą, kręciła się w pościeli, wierciła, aż zrywała, pośpiesznie całowała go w usta, narzucała odzienie, mówiła – muszę już iść – i zamykała delikatnie drzwi za sobą. Tak delikatnie, jak go pieściła. Znów wezbrała w nim miłosna żądza, ale wiedział, że w takiej chwili nic jej nie powstrzyma. Obrócił się na drugi bok. Usiłował zasnąć. Nie mógł. Nie tyle dręczyła go zagadka jej wczesnego wychodzenia, które tłumaczyła obowiązkami w pałacu i dbałością o własną cześć, ile chęć spędzenia z nią choć raz całej nocy – od wieczora do samego świtu, do słońca wstającego na niebie. Ta niechęć do pozostania z nim w łóżku do rana zawsze go wprawiała w złość. Czasem ją tłumił, czasem wybuchała w nim w postaci wyrzutów. Róża znosiła je z pokorą, obsypywała pocałunkami, zapewniała o swej miłości, lecz przed dwunastą znikała. Nie zdawał sobie sprawy, ale to pobudzało jego miłość. Należał do tych mężczyzn, u których napotykane przeciwności zaostrzają uczucia, wzbudzają chęć walki. Zastanawiał się nad tym, co czynić, aby skłonić ją do uległości, do całonocnego snu we wzajemnych objęciach, jak doprowadzić do wspólnego zbudzenia się, wysłuchania głosu ptaków z Ogrodu Saskiego. Przecież kochają się wzajemnie, o tym nie musi przekonywać jedno drugiego. – Wiem, wiem – zerwał się. Zatańczył z radości na małym skrawku między łóżkiem a skrzynią na odzież – wiem doskonale: żenię się z nią. Weźmiemy ślub. Ledwie uświadomił sobie sens wypowiedzianych półgłosem słów, a już opadł na łóżko. Siennik zachrzęścił, a twarde krawędzie bocznych desek werżnęły się w uda. Nie czuł tego. Raczej ucisk serca zaparł w nim dech. Zobaczył, jakby działo się to w tejże samej chwili – pożegnanie z ojcem. Widział je z bolesną dokładnością co do każdego szczegółu, każdego słowa. Z dworku wynosili toboły, kufry, niektóre meble. Ładowano je na dwa wozy chłopskie. Na ganku stała matka. Przykładała do oczu haftowaną chusteczkę, a mimo to łzy bruździły jej twarz. Ojciec zasępiony chodził od furtki do furtki. Poprawiał to skrzynię, to stół, dociągał sznury trzymające dobytek. Czynił to niemal automatycznie, myślami błądząc gdzieś daleko. Wszystkie te czynności nie miały większego znaczenia. Ot, robił coś, byle zabić zgryzotę. Przyglądając się mężowi, Jadwiga Kmitowa zachlipała boleśnie. – Na poniewierkę idziemy. Kto wie czy nie przyjdzie nam z głodu pomrzeć. Podszedł ku niej i ze złością, której Andrzej nigdy pomiędzy nimi nie widział, szarpnął za rękę. – Cichaj – warknął – nie o głód czy śmierć tu idzie, ale o gniazdo rodzinne. Trzysta lat było w rękach Kmitów herbu Szreniawa, a teraz na zatracenie poszło. Nasze dziady w grobach się przewracają. Z tego łzy roń, a nie dla zmyślonych tragedii. Spojrzała przerażona na męża. – A kto w dworze zamieszka? – Nie wiem – wzruszył ramionami – nie nasz on. Trzeba nowy dom wznieść, aby na pokolenia starczył. – Gdzie? – Tego już my nie udźwigniem. Nam tylko dzierżawa folwarku pisana. Reszta na głowie Andrzeja. Chłopak jak się patrzy. Ożeni się z jaką zasobną jedynaczką dziedziczką i za sto, dwieście lat jego wnuki będą w gnieździe rodowym Kmitów. Na swoim od wieków. Czas najlepszy lekarz, czas goi i buduje. Jadwigi jednakże nie zmartwiła tak odległa perspektywa odbudowy świetności rodu. Patrzyła nie dalej niż na dwa, cztery lata wprzód. – Jakże to? Przecież on jeszcze wielkie dziecko, a ty go do żeniaczki pchasz? Zmuszasz, aby węszył za posagiem. Wżenił się w fortunę? Może z brzydką i kulawą? Bez miłości? A wszystko jedynie dla świetności rodu? Gdzie ty masz serce? Teraz Kmita spojrzał na nią, jakby pierwszy raz od ślubu dostrzegł coś, co było dotąd głęboko skryte. – To już on jest całym rodem. Jedynak przecie. Innych Kmitów z tej gałęzi nie ma. Sobie przywróci świetność, nie innym. Ma dwadzieścia lat – dorosły. – A głos serca? – Jakiego serca? – niechętnie zapytał. Spuściła oczy i skłoniła głowę. To w matce uwielbiał, mimo wieku była w niej niemal dziewicza wstydliwość. – Uczucia miłości. Wzruszył ramionami. – To przyjdzie z czasem. My ślub brali też bez miłości, a wszystko się ułożyło. Czyż nie tak? Nie odpowiedziała. Jak pamięta od najwcześniejszego dzieciństwa, po ten dzień nie zdarzyło się nigdy, by matka nie odpowiedziała na pytanie ojca. Kmita stał również jak sparaliżowany. Udała, że tego nie widzi. Zeszła po schodkach ganku. Objęła syna ramieniem i czule pocałowała w czoło. – Jedziemy – powiedziała nadspodziewanie twardo – pożegnaliśmy naszą przeszłość, uroniliśmy nad nią łzę. I koniec. Trzeba myśleć o przyszłości. Musi być lepsza. Teraz ojciec i syn spojrzeli na nią ze zdumieniem. Nigdy jej takiej nie widzieli. Nigdy nie spodziewali się usłyszeć z jej ust podobnych słów. Jakby chcąc wprowadzić ich w jeszcze większe zdumienie, sadowiąc się na chłopskim wozie, dodała: – Zamknęliśmy jeden rozdział i nie należy go otwierać. To nie ma sensu. Do końca nie wspomnę tego dworu, w którym spędziłam większą część mego życia, ani nie wymówię nazwy – Orańczyce. Chłopi trzasnęli z bieży i obie furki potoczyły się, kolebiąc z boku na bok. Obydwaj poszli za nimi pieszo, oglądając się tak długo, póki kolumienki ganku i dach kryty gontami nie zniknęły za drzewami, nie wtopiły się w szalejącą wokół wiosenną zieleń. Była to dla Andrzeja pierwsza zła wiosna, bez cienia radości w jej ciepłych powiewach i kwietnych zapachach. W dzierżawionym przez ojca folwarku nie zabawił długo. Matka zadecydowała, że powinien jechać do Warszawy. Ojciec protestował. – Cóż on tam pocznie? W wielkim mieście? Zginie w tłumie. Zadepczą. Zejdzie na psy. – Tam łatwiej znajdzie dobrą partię.Spojrzał na nią podejrzliwie. – Tak sądzisz? – Oczywiście. Nie wiesz, że wszystkie matki tam przywożą córki dla znalezienia dobrej partii? – Być może, być może, ale... – Tak tato, to jedyna szansa. Gdzie tu znajdę dobrą żonę – mrugnął nieznacznie na matkę. Ta naciskała dalej. – A zapomniałeś już, że tam twój dawny druh serdeczny, Franciszek Bieliński.Kmita spochmurniał. – Tyle lat minęło. Jaki on mój przyjaciel. Wielki marszałek koronny. Nic ponad to. – Być może tobie niezręcznie się przypominać, narażać na odmowę ze strony tak wielkiego pana. Ja to rozumiem. Dam sama list do Franciszka. Może kobiecie nie odmówi, a jeśli nawet, to nie twoja ambicja zostanie zadraśnięta. W dwa tygodnie później odjechał, zaopatrzony w list Jadwigi. Był niewielki, starannie zamknięty dwiema pieczęciami łąkowymi z odciśniętym przez sygnet wizerunkiem herbu Szreniawa. Ojciec nie interesował się treścią pisma. Zupełnie jakby nie istniało. A przecież był świadkiem, jak mu wręczała liścik pachnący heliotropem, używanym przez nią rzadko i od wielkich okazji. Kmita uścisnął syna, niby to szorstko, z tłumioną miłością. Powiedział krótko: – Pamiętaj, jesteś ostatnim z rodu. Przodkowie patrzą na ciebie, ale twoi potomkowie oczekują godnego, zasobnego życia. Ni jednych, ni drugich nie możesz zawieść. A fortunę uzyskasz tylko przez małżeństwo. Matka pochyliła się nad nim. Uczyniła na czole nieznaczny znak krzyża. – Niech Bóg cię prowadzi – powiedziała, a obejmując go, szepnęła do ucha – nic nie ma w życiu ważniejszego nad miłość, wielką miłość. Ani ród, ani herb, ani fortuna. Pamiętaj. Pierwszy raz w życiu przyjechał do tak wielkiego miasta. Myślał z początku, że zagubi się w plątaninie ulic i uliczek niczym w labiryncie. Z trudem trafił do pałacu. Wokół było więcej zieleni, rozciągały się swobodne przestrzenie. Poczuł się pewniej, dopóki nie przeszedł ulicą Królewską na podwórzec siedziby wielkiego marszałka koronnego. Lokaj nie chciał go wpuścić. W stroju prowincjonalnym, zakurzonym Kmita wyglądał na włóczęgę, obiboka, jakiegoś wydrwigrosza, jakich dziesiątki próbują się dostać do siedzib wielkopańskich. Nie pomogły argumenty, a nawet pokazywanie listu. Lokajczyk tylko pogardliwie odął wargi. – Każdy może napisać nazwisko jaśnie wielmożnego pana marszałka i opieczętować. Laku w Polsce dosyć. Zorientował się. Wyciągnął z kieszeni parę miedziaków i wcisnął w dłoń służącego. – Proszę, tylko oddaj list panu marszałkowi. Jeśli mnie nie będzie po tym chciał przyjąć, odejdę. Ale zobaczysz, każe mnie prosić. Nie bardzo wiadomo, co przeważyło: pewny siebie ton Kmity, czy też pieniądze wciśnięte w chciwą dłoń. W każdym razie lokaj wrócił dość prędko. – Jaśnie pan marszałek prosi panicza do siebie. Ze spotkania tego poza przepychem wnętrz pałacowych niewiele pamiętał. Bieliński pytał go o ojca, o Jadwigę Kmitową, o to, co zamierza, a co chciałby. Odpowiadał jak w malignie, niepewien siebie, speszony, zahukany. Przez cały czas na stoliku leżał rozpieczętowany list matki. Co w nim napisała, nie wiedział, a nie miał odwagi jej zapytać. Cierpiał, nie mając pojęcia, jak się zachować. Wreszcie sam marszałek zakończył posłuchanie. – Wobec tego Andrzeju – powiedział – bo chyba tak mogę do ciebie mówić jako do syna moich przyjaciół, a więc Andrzeju, proponuję ci na razie pracę starszego nad jeometrami, czyli po niemiecku majstra. Wytyczać będziecie grunta i ulice w moim Bielinie. Wstał i skłonił się w niemym podziękowaniu. Przyzwyczajony do patriarchalnych zwyczajów chciał go pocałować w rękę, ale stary nie pozwolił. – Może nie ma za co dziękować. Na razie zamieszkasz opodal. W chatce stangreta wynajmą ci pokój z kuchenką. Pieniądze wypłacać będzie ci mój podskarbi. To na razie. Nie krzywduj sobie. Potem znajdziemy coś lepszego. Syn Kmitów nie może być li tylko majstrem. Pierwszą wypłatę w talarach otrzymał już dnia następnego. Nigdy tylu pieniędzy naraz nie oglądał. Dlatego po trzykroć się upewniał, czy to dla niego, aż zniecierpliwiony płatnik musiał mu zagrozić gniewem marszałkowskim, by wreszcie zgarnął monety z sekretarzyka i poszedł. Przemierzając pałacowy korytarz, ciągle liczył srebrne monety, jakby bojąc się, że rozpłyną się w powietrzu lub zmienią w miedziane złotówki, których nikt nie chciał brać. – A cóż to waćpan jak stary lichwiarz w monecie zakochany? Drgnął, a ciarki mu po grzbiecie przebiegły. Był przekonany, że jest sam w korytarzu, a ów słodki głos omamem lub zwodzeniem szatańskim. Obrócił się przekonany, iż nikogo za sobą nie zobaczy. I to było jeszcze większe zaskoczenie niż obawa przed duchami. Wprost niego stała dziewczyna, kształtna niczym posąg. Nie za wysoka i nie za mała. Nad pogodnie uśmiechniętą twarzą kłębiły się blond włosy. Widział wiele dziewcząt ze wsi otaczających Orańczyce, z okolicznych dworów, ale żadnej tak pięknej, tak radosnej, promieniującej wewnętrznym ciepłem. To było niewiarygodne. Chciał jej powiedzieć coś szczególnie miłego, co świadczyłoby o jego uwielbieniu dla tego nieziemskiego zjawiska. Zmobilizował wszystkie swe umiejętności, cały dowcip, ale jedyne, co potrafił wystękać, to: – ależ waćpanna się myli, jestem starszym nad jeometrami. Zaklaskała w ręce radośnie. – Co też mówicie. Wyglądacie na młodszego i to pod jeometrami, a nie nad nimi. Chciała go wyminąć i zbiec po schodach. Z niespodziewaną determinacją zastąpił jej drogę. – Jak pannie na imię? – A tobie – odpaliła, patrząc mu prosto w oczy jarzącymi ślepkami. – Andrzej. – No to mnie Andrzejowa. – Takiego imienia nie ma. – To będzie. Ja się postaram. Mówiąc to, nurknęła mu szybko pod rękę zastawiającą drogę. Zatupotała drobnie i z wdziękiem po schodach, znikając gdzieś w parterowej plątaninie korytarzy i korytarzyków. Zszedł na dół wciąż niezbyt pewny, czy może istnieć tak nieziemsko piękne zjawisko. Przy drzwiach miast fircykowatego lokaja łasego na miedziaki stał odźwierny z szeroką siwą brodą. Ukłonił się nisko. Kmita przystanął. – Dobry człowieku – powiedział, usiłując przybrać arystokratyczny sposób mówienia – czy ta waćpanna to córka pana marszałka? Służący uśmiechnął się jakby ironicznie i jeszcze raz skłonił brodę. – Skądże. To Róża, dama do towarzystwa i pokojowa. Jaśnie pani ją ze wsi przed laty sprowadziła i tak już zostało. Skinął głową i wyszedł, nie pytając o więcej. Czuł jedynie, że to spotkanie na schodach odmieniło w nim wszystko. Nie wiedział jeszcze co, ale było mu lekko i wesoło jak nigdy. Skąd on, prowincjusz chowany surowo przez ojca, hołubiony u fartuszka matki, mógł wiedzieć, że to miłość. Poznała się na tym jedynie Róża. Już zbiegając po schodach, wiedziała – tylko ten i żaden inny. Gdyby zdała się na Andrzeja, zapewne wszystko wlokłoby się miesiącami, ale ona wiedziała, czego chce. Nie minęły i dwa tygodnie, gdy pewnego ciemnego wieczoru, niby to przez niezręczność zrzuciła na ziemię kaganek, który zgasł. Nie minęły i trzy pacierze, kiedy nadzy leżeli ze sobą w łóżku. I każde z nich było przekonane, że to ono do tego doprowadziło. Róża zostawiła go utrudzonego, śpiącego i wyszła z chatki stangreta przed północą. Była to jedyna chwila, w której gotowa była mu wyznać przyczynę, dlaczego z takim żalem i bólem jest zmuszona zostawić go samego w łożu. On jednak spał. A we wszystkie inne, coraz bardziej szalone wieczory straciła całą odwagę do wyznania prawdy. 3. Koniec września był jeszcze ciepły, choć nocami już ciągnęło chłodem, i Róża, wychodząc z domku stangreta, zarzucała na siebie starą, ciepłą opończę. Od opuszczenia dworu, od porażenia, jakiego doznał przy zetknięciu z życiem Warszawy upłynęło parę miesięcy. Jakby zapomniał o Orańczycach, o skromnym, wręcz ubogim folwarku, na którym gospodarzył ojciec, o obojgu rodzicach. Chwilami zdawało mu się, że tyczy ulice, mieszka obok pałacu i kocha od wielu, wielu lat. Dopiero kiedy geometra Deutsch począł zwijać swe przyrządy, tyczki i sznury, pojął, że coś się kończy. Drżał tylko, aby marszałek nie odesłał go do domu, by związek z Różą nie stał się jak daleki sen. Ale Bieliński, mimo zakończenia prac, nadal obdarzał go swą łaskawością, a pierwszego października otrzymał od płatnika swoje talary. Niby nic się nie zmieniło. Budził się rano, wstawał, zjadał śniadanie i szedł na spacer po Marszałkowskiej. Dochodził do placu Rotunda, za którym zaraz znaczyła się granica wsi Mokotów. Oglądał drzewa sterczące w oddali, przybrane już w żółtoczerwone liście, brązowiejące krzaki. Szła jesień, a wraz z nią narastało poczucie zbliżającego się końca. Jakiego? Nie wiedział. Zaniepokojony wracał do izdebki i czekał na Różę. Tego dnia przyszła jakaś nieswoja, zafrasowana. Nie zwracał na to uwagi. Zdecydował się powiedzieć. Ojciec był daleki, niegroźny, matka pełna wspierającej słodyczy. Nie poszli do łóżka. Przysiadł na zydlu, wsparł się łokciem o futrynę okna. Pod światło widziała tylko jego sylwetkę, kształtną, pełną wdzięku. Taką, jaką kochała. – Zostań moją żoną – powiedział niezbyt głośno. – Jakże to, tak nagle – odparła bez większego sensu. – Nie chcesz? – obruszył się, zdejmując rękę z okna i pochylając się w jej stronę. Widziała teraz dokładnie jego twarz, napiętą, zasępioną, prawie złą. Nigdy taki nie był. Przeraziła się. – Tegom nie mówiła. Jeno co twój ojciec na to powie. Nie przeklnie? – Niech tam. Wydziedziczyć nie może. – Bez błogosławieństwa rodzicielskiego? – A bez. – To być nie może – sprzeciwiła się stanowczo – zbyt cię miłuję, aby zaczynać bez tego. Zły to omen. – Nasza miłość nawet przekleństwo przełamie – obrócił się ku oknu. Nieopodal widoczny był kawałek pałacowego muru. Nasunęło mu to nową myśl – a nie, to poproszę o opiekę i błogosławieństwa pana marszałka. On nie tylko mnie, lecz i tobie sprzyja. – Nie – zawołała, zrywając się z łóżka – tego nie możesz uczynić. Pod żadnym pozorem – przerażona chwyciła się za serce, jakby raptem ją zabolało. – Dlaczego? To twój i mój dobroczyńca. Na pewno się zgodzi. Na ten argument, a może z innej przyczyny podniosła się. – O tym nie ma mowy – powiedziała surowo – pan Franciszek słabuje, nie wolno go niepokoić. – Jaki pan Franciszek? – nie zrozumiał we wzburzeniu spowodowanym niezrozumiałą dlań odmową. – Nie znasz imienia pana marszałka? – Znam, ale nigdy tak go nie nazywałaś. – I co z tego. Domownicy tak o nim mówią. – Może i ja wkrótce będę mieszkańcem pałacu. – Tego nie chcę – spłoszenie przebiegło jej przez twarz – nie powinieneś tego czynić. – Dlaczego? – wstał też i chciał ją wziąć w ramiona.Wywinęła się podobnie jak za pierwszym razem, przy poznaniu. Zaskoczony opuścił ramiona. – Muszę już iść – powiedziała przepraszająco – nie gniewaj się. Zamknęła drzwi cicho, prawie niedosłyszalnie. Andrzej opadł powoli na łóżko. Nic z tego nie rozumiał. Przecież go kochała, dlaczegóż więc nie godziła się na małżeństwo. Czyżby uważała, że jest za młody, ale sama miała tyleż samo lat. O co więc chodzi? O błogosławieństwo rodziców? Bez tego rzeczywiście niesporo, ale pan Bieliński na pewno by zgodził się wstawić u ojca. A ten by mu nie odmówił. Zdegustowany, przyrządził sobie na kolację jajka, zagotował mleko i wyciągnął ze spiżarki osełkę masła. Ogień buzujący pod kuchnią przyciągał wzrok. Płomienie wiły się, drzewo trzaskało iskrami. Nie był pewien, czy to z ognia wróżono ongi przeszłość. Może z czego innego. W każdym razie dobrze by było poznać, co go czeka. Czy z Różą wszystko ułoży się dobrze, czy to tylko chwilowe muchy w nosie zaskoczonej propozycją dziewczyny? Zostawił niezmyte naczynia i położył się na łóżku. Chciał jeszcze zastanowić się nad tym wszystkim, przemyśleć całą sprawę od początku. Jednakże w brzuchu mu burczało, nieświeże jajka ciążyły na żołądku i miast skoncentrować się na najważniejszym, przewracał się z boku na bok, rozcierał brzuch, aż wreszcie do niczego nie doszedłszy, zasnął snem kamiennym. Z samego rana wstał. Był zdecydowany. Pójdzie do pałacu i tam rozmówi się z Różą. Na neutralnym gruncie nie wywinie się tak łatwo. Co innego narzucić opończę i wyjść z izdebki, a co innego rozmawiać na korytarzu lub w którejś ze strojnych sal pałacowych. Spotkał ją u samego wejścia w holu przy głównych schodach. Rzuciła mu strwożone spojrzenie, lecz nie uciekła. Umknęła jedynie ustami od pocałunku. – Po co przyszedłeś? Przecież cię prosiłam – nie było w niej wczorajszego chłodu i zdecydowania. Ruchem ręki, który tak lubił, odrzucała włosy na bok. Patrząc na nią, stracił całą poprzednią zawziętość. – Musiałem cię zobaczyć. Jak najprędzej – bezradnie spoglądał jej w oczy. Wyciągnął rękę i pogłaskał delikatnie po policzku. Nie odsunęła się. Na rzęsach zadrżała jej łza, stoczyła się na policzek. – Jestem w ciąży – powiedziała. – Cudownie – ucieszył się – teraz zostaniesz moją żoną. – Chcę, ale nie mogę. Wierz mi, że nie mogę – opuściła głowę. Szloch wstrząsnął nią. Był bezradny. Nie wiedział, co zrobić, jak ją pocieszyć, co powiedzieć. Róża odwróciła się i odeszła. – Będziesz wieczór? – zawołał. Skinęła głową, ale nie przystanęła. Od popołudnia czekał więc na nią, próbując oswoić się z myślą, iż będzie miał dziecko. Zamiast małżeństwa. A może razem z nim. Może w ten sposób przybliżą się ku sobie. Może to złamie wreszcie wszystkie opory Róży. Nie musiał czekać do nocy. Po raz pierwszy przybiegła jasnym dniem, nie bacząc, czy ją kto zobaczy. Zdyszaną, z rozsypanymi od szybkiego biegu włosami, chciał wziąć w ramiona, scałować krople potu perlące się na nosku, na szyi. Wzruszony, że tak do niego spieszyła. Nie odtrąciła go. Przycisnęła się całym ciałem, ale bez zwykłej namiętności. – Pan marszałek cię wzywa – wykrztusiła. – Niech poczeka – roześmiał się uszczęśliwiony – mam ważniejsze sprawy na głowie.Odsunęła go delikatnie. – Pan Bieliński umiera – zatkała – chce cię widzieć przed zgonem. Wiadomość ta dech mu zaparła. Naszła znienacka jak obuchem. Zapomniał o wszystkim – o małżeństwie, o miłości, o Róży. Nawet nie zauważył, że zaraz wyszła. Kołowało mu tylko w głowie jedno: jeśli marszałek umrze, co będzie z nim. Kto mu da pracę, zarobek, kto pokieruje jego losem. Ani chybi, trzeba będzie wracać na biedniacki folwark, do nędznego domostwa dzierżawcy. – Nie, za nic – zawołał z mocą. Okrzyk ten posłyszała, zamykając za sobą drzwi. Zrozumiała go zupełnie inaczej. Jako protest wobec śmierci, wobec nieuchronnego, które nadchodzi. – Nigdy nie sądziłam – pomyślała, biegnąc do pałacu – iż w ciągu tych paru miesięcy tak się przywiąże do Franciszka. Andrzej poganiany niecierpliwością zjawił się w holu wejściowym zaraz po niej. Służba z zatroskanymi minami chodziła na palcach, mówiła szeptem. Domownicy zgromadzili się przy łożu umierającego. Na schodach spotkał księdza wychodzącego po ostatnim namaszczeniu. Dzwonek niesiony przez ministranta zmusił go do uklęknięcia i uczynienia znaku krzyża świętego. Mało nie stoczył się na dół. W ostatniej chwili chwycił za poręcz. Musiało to wyglądać komicznie, bo ksiądz spojrzał spode łba. Nic go to nie obeszło. Myślami był jedynie przy swej przyszłości, przy losie, jaki go czeka po tej nagłej, nieoczekiwanej śmierci. Dzwonek dawno przebrzmiał i kapłan opuścił pałac, gdy zorientował się, że nadal klęczy. Wstał, odruchowo otrzepał nogawki spodni. Przed drzwiami na wpół uchylonymi zawahał się. Wokół łoża z baldachimem, jakie widział pierwszy raz w życiu, była zgromadzona najbliższa rodzina. Odmawiano modlitwy, szlochano. Pewnie gdyby nie kategoryczne wezwanie przekazane przez Różę, nie odważyłby się. A i teraz musiał zmobilizować całą odwagę. Pchnął wysokie skrzydło biało i złoto malowane. Zaskrzypiało niespodzianie, zgrzytliwie. Klęczący i stojący, pochyleni nad chorym, unieśli i odwrócili głowy. Sam Bieliński podparł się na łokciu. Nikły uśmiech rozjaśnił oblicze. Powiedział coś cicho do młodzieńca stojącego u wezgłowia. Ten wyprostował się. – Pan marszałek prosi, aby wszyscy opuścili komnatę. Chce zostać sam z Kmitą. Wyszli, ledwie maskując niechęć i zdziwienie. Nie protestowali jednak. Bieliński, choć powalony śmiertelną chorobą, w dalszym ciągu budził respekt. Andrzej nie wiedział, czy ma klęknąć, czy stać w pozie pełnej pokory i zatroskania. Ale chory wskazał mu ręką fotel przeznaczony dla czuwających. Przysiadł na brzeżku. Wszystko go peszyło, paraliżowało. – Dziwujesz się zapewne, po com cię wezwał, skoro mi bardziej do tamtego niż tego świata. Ponieważ Kmita milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, mówił dalej. – Pogodziłem się z Bogiem, wyznałem wszystkie swe grzechy, ale pozostało mi jeszcze załatwić parę spraw ziemskich. Nie mogę odejść świadom, że pozostawiłem cokolwiek bez zadośćuczynienia. – Zadośćuczynienia? – zapytał ze zdziwieniem. Bieliński nie odpowiedział. Oddychał chwilę głęboko, jakby odpoczywając. Wreszcie zaczął mówić, z zadziwiającą siłą wyrzucając z siebie słowa. – W młodości kochałem pewną kobietę. Była to wielka miłość, jaką tylko raz w życiu się przeżywa. Ale niech Bóg mi wybaczy, chyba już wybaczył, był to związek grzeszny. Owocem tego było dziecko miłości. – Przecież pan marszałek nie ma syna. – Mam syna z Jadwigą, i ty nim jesteś. Andrzej skamieniał. Wydawało się nieprawdopodobne, że matka... Chociaż pamiętał doskonale to, co mówiła o miłości, kiedy opuszczali dwór. Jadwiga Kmitowa miała wówczas wyraz twarzy i błysk oczu, jaki pierwszy i ostatni raz u niej widział. Jeszcze parę miesięcy temu zerwałby się oburzony, wybiegł, trzasnął drzwiami, opuścił bezpowrotnie pałac, być może nawet uderzył Bielińskiego za znieważenie czci matki. Ale teraz, kiedy miał Różę, gotów był go ucałować jak ojca. Umierający z niepokojem obserwował twarz siedzącego, ale wyczytał z niej to, czego oczekiwał. Wyciągnął rękę. Andrzej pochwycił ją i gorąco pocałował. – Synu – powiedział – niewiele już mogę dla ciebie uczynić, godziny moje są policzone. Zapisałem ci jedynie w testamencie legat, a mego druha Lubomirskiego prosiłem, by cię wsparł radą, pomocą i protekcją. – Dzięki, ojcze – rzekł i otarł niemęską łzę, jaka zawisła w oku.Udał, że jej nie dostrzegł. Pogłaskał Andrzeja po głowie. – Jeszcze jedno. Jak będziesz w domu, powiedz Jadwidze, że ją miłuję jako i wprzódy. Dziękuję za list. I umrę z jej imieniem na ustach. Uniósł się z trudem na łokciu i wskazał ręką na ścianę. Wisiała tam niewielka miniatura w brązowych ramkach. Andrzej przyjrzał się uważnie. – Skąd? Kto mnie tu wymalował?Bieliński uśmiechnął się nikło. – To nie ciebie. To mój konterfekt z czasów młodości. Teraz nie wątpisz, com rzekł prawdę? – Nie wątpiłem i przedtem. – Dobrze. Zaraz tu wejdą ci wszyscy, by mamrotać pacierze, a w rzeczywistości czekać na otwarcie testamentu. Na nich nie mam co liczyć. Dlatego ciebie proszę. – Zrobię wszystko, co każesz, ojcze – powiedział, z niezwykłą czułością patrząc na chorego. – A więc uważaj. Może i wyda się to dziwne po tym, co rzekłem o umiłowaniu Jadwigi, ale pożyjesz dłużej, to zrozumiesz. Mam tu wychowanicę, pannę do towarzystwa, pokojową. Zwij ją, jak chcesz, ale to złoto, nie dziewczyna. Umilała mi ostatnie lata życia. Mogłaby być moją córką. Cóż kiedy ostatnio zaszła ze mną w ciążę. Chcę, byś nie dał jej zrobić krzywdy i wydał za mąż za porządnego człeka. Obiecujesz? – Przysięgam – powiedział, patrząc na pobladłą i operloną potem twarz Bielińskiego – aliści nie wiem, która to. – Musiałeś ją widzieć w pałacu. Ma piękne, jasne włosy. Zwie się Róża. 4. W sześć miesięcy po ślubie urodził się im syn. Nie od razu go ochrzcili. Trwało to dość długo. I wcale nie dla opieszałości czy szerzącego się tu i ówdzie libertynizmu, lecz dla sporów, które wiedli po parę razy dziennie – jak mu dać na imię? Róża chciała: Andrzej. – Będzie taki jak ty – argumentowała – piękny i wspaniały. – Lepiej Franciszek jako twemu i mojemu dobroczyńcy – powtarzał z uporem – dlaczego nie chcesz? Czyś nie winna świętej pamięci marszałkowi największej miłości? Milczała, zacinała się w uporze. Ta sprawa stawała między nimi niczym mur. W parę dni po pogrzebie Bielińskiego zgodziła się na małżeństwo. Powiedziała to mimochodem, kiedy w małej izdebce Andrzeja doczekała świtu i po raz pierwszy zbudziła się wraz z nim w zmiętej pościeli, gdy promień słońca załaskotał ją po nosie. Udał, że nie słyszy. Powtórzyła, ale kiedy milczał w dalszym ciągu, zaprzestała. Nawet nie usiłowała tłumaczyć, wyjaśniać. Przychodziła pokornie co dnia i zawsze zostawała do samego rana. Zapytał ją. – Nie boisz się, że ludzie wezmą cię na języki, kiedy nie wrócisz na noc do pałacu? Wiedziała, że skrył w tym pułapkę, próbę jej szczerości i otwartości, ale coś kazało jej zawziąć się. – Nie – odparła hardo – zupełnie nie – i aby załagodzić ton głosu, dodała – bo kocham cię, jak nigdy nikogo. Już więcej o tym nie mówili. Wreszcie kiedy już śnieg pokrył Marszałkowską, wypełnił jej nierówności, zawisł czapami na rynnach pałacu, wybielił ciemną strzechę domku stangreta, zapytał ją w środku nocy. – Wyjdziesz za mnie? – w jasności odbitej od śniegu widział wyraźnie jej twarz nagle rozpogodzoną, rozświetloną od wnętrza. – Na zawsze, do końca życia – wyszeptała.To go przekonało, ale powiedział jeszcze ciszej. – Nie kochałaś nikogo przede mną? – Tak jak ciebie nikogo. Ta odpowiedź w pełni go zadowoliła, ale jedynie tej nocy. Potem po wielokroć wspominał tę krótką wymianę zdań. Zawsze chciał powtórzyć jej rozmowę u łoża śmierci, powtórzyć polecenie Bielińskiego i popatrzyć jej prosto w oczy. Ale nie uczynił tego nigdy, aż do samej śmierci. Niedopowiedzenie to leżało pomiędzy nimi niewypowiedzianym, ale częstokroć odczuwalnym ciężarem. Ślub ich odbył się skromnie w świeżo wybudowanym kościele Wizytek. W nawach jeszcze trwały roboty wykończeniowe. Pachniało świeżą zaprawą murarską, na zewnątrz leżały sterty cegieł. Ksiądz udawał, że nie zwraca uwagi na wyraźnie zarysowany brzuch panny młodej. Organy milczały, a na ołtarzu płonęły tylko cztery świece. Ślub był nie tylko cichy, ale i tani. Testament Bielińskiego wprawdzie otworzono, ale jeszcze go nie wykonano. Zapisów nikomu nie wypłacono. Róży i Andrzejowi także. Trzeba było oszczędzać. Na razie zamieszkali w domku stangreta. W tej samej izbie, która była świadkiem ich pierwszych szalonych porywów miłosnych. Po ślubie nieco przygasły, ale winna była tylko ciąża, która przeszkadzała. Zresztą po wiele razy ona sama się wzbraniała. Z taką samą zaciętością, z jaką on ją atakował. Róża bała się poronienia. On z podobnym, podświadomym uporem właśnie do tego dążył. Zmagali się w tej niemej walce na chrzęszczącym słomą sienniku. Przeważnie ulegała, choć domyślała się, o co chodzi. Dopiero na kilkanaście dni przed rozwiązaniem uparła się: nie i nie! Chłopiec urodził się duży, żywy i mocny. Andrzej z początku patrzył nań niechętnie. Dopiero po pewnym czasie oswoił się z dzieckiem. Trwały tylko spory o imię, podszyte burzą, jaka w nim szalała. Aż wreszcie nie można było dłużej zwlekać. Ochrzcił go ten sam ksiądz u Wizytek, który dawał im ślub. Ustąpił Róży, uznając to z jej strony za ekspiację. Kiedy ksiądz rozbierał się z szat liturgicznych i chwalił imię dziecka – święty Andrzej to dobry święty, a imię po ojcu – rokuje mu szczęśliwe życie – Kmita parsknął tylko, ale nic nie powiedział. Zapewne wtedy Róży przyszedł do głowy pomysł z drugim dzieckiem. To powinno zatrzeć w nich złe wspomnienia, niewypowiedziane, ale bezustannie wiszące w powietrzu napięcie. Po roku urodził się im drugi syn. Bez żadnych dyskusji zgodzili się na imię: Franciszek. Tym bardziej że wypłacono im testamentowe zapisy. Było tego sporo. Tak dużo, że kupili za trzy czwarte otrzymanej sumy całkiem ładny dworek stojący przy ulicy Marszałkowskiej i opatrzony aż dwoma numerami 125 i 127. Podobał się im. Dwie bramy z wjazdami, siedem pokoi, dach mansardowy z olbrzymim strychem, ganek z filarkami. Budowla tchnęła stabilizacją i zamożnością, oczywiście nie na skalę pałacu Bielińskich, ale było to kilkanaście razy więcej niż chatka stangreta kryta strzechą. Tu na pokryciu dachu pyszniła się czerwona, solidna holenderska dachówka. Przeprowadzili się na wiosnę, a w kilka miesięcy potem stangret umarł, wdowa sprzedała dom i wyniosła się na rynek Nowego Miasta. Chatynkę, w której dotąd mieszkali, zburzono, a plac przygotowano pod nową budowę. Róża uroniła parę łez, mówiąc coś o miejscu uświęconym ich wielką miłością, ale jemu pozwoliło to zapomnieć o przeszłości, o tkwiącej jak drzazga świadomości przyczyny opuszczania przez nią łożnicy przed północą. Nowe życie w starym dworku niosło nowe kłopoty, spychając w cień dotychczasowe problemy. A to chłopcy zapadali na zdrowiu i trzeba było wzywać medyka, a to piękna dachówka okazywała się nie dość szczelna, a to piec dymił. Do tego wszystkiego Kmita nie miał pracy. Wprawdzie rodzice już pogodzeni z niefortunnym małżeństwem słali z folwarku zaopatrzenie, wprawdzie jeszcze z zapisu Bielińskiego zostało sporo dukatów, ale na tym przyszłości nie można było budować. Tak więc pewnego dnia Andrzej wyruszył do nowego marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego. Dość długo strojni lokaje kazali mu antyszambrować, a kiedy już go wpuszczono, magnat nie bardzo mógł zrozumieć, o co idzie temu dość skromnie ubranemu człowiekowi. Dopiero wzmianka o małżeństwie z Różą, wychowanicą, przywiodła na jego oblicze domyślny uśmiech. Krew się wzburzyła w Kmicie na samą myśl, że to, co dotąd uważał za tajemnicę samego pana Bielińskiego, w istocie nią nie było. Pohamował się – cóż temu był winien Lubomirski? Ugrzecznionym tonem wspomniał o zapisie testamentowym, o pomocy obiecanej przez pana Franciszka, na koniec o pracy starszego nad geometrami, którą to funkcję pełnił przy tyczeniu Marszałkowskiej i wszystkich przecznic. To wyraźnie ucieszyło marszałka. Trzepnął ręką po kolanie. – Bóg mi waćpana w porę zesłał. Toż z polecenia samego Króla Jegomości szukam kogoś podobnego i znaleźć nie mogę. – Kogo? – Kmita pochylił się w krześle, wietrząc znowu jaki przytyk do przeszłości.Jednakże odpowiedź przeniosła go w zupełnie inny świat. – Miłościwie nam panujący Stanisław August budować raczy swą rezydencję w Ujazdowie. Dyrektorem budowli jest mistrz nie lada, pan August Moszyński. Wszakże on jedynie muratorami zawiaduje. A tu trza ulic dojazdowych sporo wytyczyć, nowe place założyć, a takoż miasto dla obrony przed wrogiem otoczyć linią okopów. Ktoś wprawiony w tym dziele winien kierować jeometrami. – To postąpiłbym w służbę Króla Jegomości? – Tak, i przeszedłbyś do historii wraz z nim – ujął go pod ramię, poprowadził ku oknu. Ręką wskazał gęsto rozciągające się wokół stragany, aż do wielkiej żelaznej bramy Ogrodu Saskiego – patrz, taka stolica musi zniknąć. Jej miejsce mają zająć szerokie ulice, aleje i place. Kmitę nagle ogarnął lęk – co będzie, jeśli nie podoła, jeśli mianowany przez króla zawiedzie, nie wywiąże się tak jak trzeba? – Muszę się zastanowić. Łaska to dla mnie wielka, aleć nie wiem, czy podołam. Marszałek rozjaśnił oblicze, odwrócił się od okna. Nie siadając na powrót za stołem, powiedział: – Dlaczegóż by nie? Jeśli Franciszek ci zawierzył, to znaczy, że potrafisz. On znał się na ludziach. W poniedziałek z rana stawisz się na zamku. Król będzie konferował ze mną i z panem Moszyńskim. Jak spodobasz się Majestatowi, to może wyśle cię do Paryża. – Po co – zląkł się – przecież mam tyczyć ulice w Warszawie, a nie we Francji? – Pan nasz chce budować Porte Royale – bramy królewskie, takie same jak przy wjeździe do Paryża. – Zadzwonił na lokaja. Posłuchanie było skończone. W tydzień potem kancelaria królewska wydała mu patent na głównego królewskiego geometrę stołecznego miasta Warszawy. Zobaczywszy to, Róża aż klasnęła w ręce. – Teraz już twój ojciec nie będzie mi krzyw, iż ściągam w dół wasz starożytny ród. Piastujesz urząd królewski. Nie powinna była tego mówić. Choć zburzono domek stangreta, choć lata upłynęły od dnia, w którym zaproponował jej małżeństwo, a ona odmówiła, wspominając o braku błogosławieństwa rodziców, choć mógł o tej nocy zapomnieć, to przecież chwila ta pojawiła się przed nim z bolesną mocą. A wraz z nią rozmowa w pokoju umierającego i gest wskazujący miniaturę portretową. Po pokoju kręcili się obydwaj synowie, Andrzej i Franciszek. Przyjrzał się im uważnie, inaczej niż kiedykolwiek. Tak, bez wątpienia. I jeden, i drugi był podobny do konterfektu marszałka z czasów młodości. Tylko co to oznaczało? Nic! On sam też był podobny. – Dlaczego się nie cieszysz, dlaczego posmutniałeś? – zapytała. – Bo nie ma z czego – powiedział chmurnie, czując, jak wąż dawnej zazdrości wpełza mu ponownie do serca. 5. Dzień siedemnasty kwietnia wstał nad Marszałkowską i nad Warszawą ciepły, słoneczny. Zapewne skłaniałby wielu mieszkańców do spacerów, wygrzewania się na słońcu, gdyby nie podniecenie wiszące nad stolicą. Od paru dni wojska cara rosyjskiego zajmowały domy i pałace, stacjonowały na niezabudowanych łąkach i wytyczonych dla muratorów placach. Na skraju zabudowań wzdłuż ulicy Chmielnej oraz na narożniku Marszałkowskiej, Złotej i Zielnej rozkwaterowali się szwoleżerowie rosyjscy. Konie parskały i tupały kopytami, a oni zagadywali do mieszkańców językiem słowiańskim, niby podobnym do polskiego, ale zupełnie niezrozumiałym dla mieszkańców. Polska piechota Działyńskiego na razie nie wychodziła z koszar Ujazdowskich, ale w powietrzu czuć było prochem. W rozmowach wielokroć powtarzano nazwisko Kościuszki. To samo mówiła Róża do męża, ale ten nie był zdecydowany. – Nie godzi się popierać tego samozwańca człowiekowi, co na królewskim urzędzie. A bo to wiadomo, czy Stanisława Augusta nie zechce obalić? Jędrek i Franek bacznie się rodzicielskiej dyskusji przysłuchiwali, a gdy przedłużała się, smyrgnęli na ulicę. Szwoleżerowie, choć przed paru godzinami obsadzili domy i ulice, teraz pod wpływem gromko rzucanych, niezrozumiałych dla chłopców rozkazów, podciągnęli popręgi, wskakiwali na konie. Plutonami pociągnęli ku Nowemu Światu. Widać było, jak działyńczycy w zwartym ordynku, niosąc na ramionach strzelby, maszerowali Alejami Jerozolimskimi w tę samą stronę. Obydwaj chłopcy już mieli pójść za nimi, gdy od Królewskiej i Końskiego Targu dobiegły pierwsze wystrzały. Spojrzeli na siebie bez słowa i zerwali się do biegu. Kiedy zdyszani dobiegali do szynku na huncwockiem, kule plaskały po dachach, tracąc swój pęd, a dym prochowy snuł się, przysłaniając siwymi pasmami domostwa. Rosyjska piechota w burych szynelach, z długimi karabinami, na których osadzono szpikulce bagnetów, właśnie przestała strzelać. Żołnierze pospiesznie cofali się w stronę placu Saskiego. Chłopcy przykucnęli za uliczną studnią. – Patrz – powiedział Jędrek – to insurgenci4 strzelają do carskich. – Co mam patrzyć, przeca widzę – Franek postukał palcem w czoło – chcesz być mądrzejszy, a nie wiesz, jak to zrobić. – Nie muszę wiedzieć... – próbował się odszczeknąć, ale rykoszet odłupał kawałek cembrowiny i zagwizdał im koło ucha. Obydwaj padli na ziemię, zapominając o kłótni. Leżeli tak, wdychając wiosenną, wilgotną woń ziemi, aż Jędrkowi się przypomniało: – Dałaby mama nam za to. – Zaraz by napoiła sokiem z malin i do łóżka zapakowała – dodał Franek – lepiej zmiatajmy. Jeszcze nas zobaczy. – A kulki? – Lepsze kulki niż pocenie się pod pierzyną. Unieśli głowy. Lekki wiaterek rozwiał dymy prochowe. Rosyjskie roty znikały za rogiem ulicy Królewskiej i Mazowieckiej. Zza muru Ogrodu Saskiego, z przeciwległego pałacu należącego ongi do Bielińskich i z przyległych domów wychodzili powstańcy. Większość ubrana po cywilnemu. Paru tylko w mundurach oficerskich usiłowało zaprowadzić jaki taki ład. Chłopcy podeszli bliżej i z ciekawością przyglądali się uzbrojonym w dubeltówki, stare guldynki i muszkiety nabijane przez lufę. Wielu miało wojskowe patrontasze, ale przeważały rożki z prochem. Szczególne zaciekawienie chłopców wywołał medyk, który rozsiadł się na Końskim Targu między koniowiązami. Opatrywał rannych. Do pokrwawionych miejsc przykładał szarpie, bandażował bądź dziwnym metalowym narzędziem wyciągał pociski. Wojacy widać nie byli aż tak dzielni ani zaprawieni w bojach, bo jęczeli głośno w czasie zabiegu, a jeden osunął się zemdlony na bruk. Chłopcy nawet myśleli, że umarł, ale pomocnik medyka chlusnął nań wodą z wiadra. Ożywiony w ten sposób bez słowa sprzeciwu dał sobie wyszarpnąć z ramienia okrwawiony pocisk. Po tym jednym zabiegu widowisko stało się monotonne. Bandażowanie lekkich ran i ani jednego okrzyku bólu. Porzucili więc punkt sanitarny i przeszli w kierunku pałacu Bielińskich, bacząc, by gdzie nie natknąć się na matkę lub ojca. Tu zapewne po wygonieniu niedawnych mieszkańców – Rosjanina Kachowskiego i targowiczan, mieściło się dowództwo powstania w Warszawie. Świadczyli o tym przybywający licznie gońcy i wartownicy w mundurach działyńczyków. – Ty, a może tu jest sam Kościuszko? – Ojciec mówił, co nie ma go w Warszawie – Jędrek, mówiąc to, chwycił brata za ramię i wskazał głową. We wpółotwartych drzwiach stał chłopiec taki sam jak oni. Nie różnił się od obu Kmitów ni wzrostem, ni latami, ani nawet kolorem i zmierzwieniem nieuczesanych włosów. Jedyną przewagą zapierającą dech w piersiach był wyższy od niego karabin. Trzymał go w ręku dumnie, rozglądając się dookoła. Wzrok jego spoczął na braciach. Odmalowało się w nim tyle wyższości i pogardy wobec rówieśników, że poczuli się jak dzieci wobec dorosłych. – To insurgent – w nabożnym skupieniu wyszeptał Franek. – Phi, wielka mi rzecz. My też możemy się dołączyć. – A skąd weźmiemy karabin? – Zdobędziemy na carskich. – Może, ale co na to mama i ojciec powiedzą.Ten argument zwarzył im nastrój. Już sobie wyobrazili, jak maszerują do kąta, trzymając w 4 Dawne określenie powstańców i powstania – insurekcja. Z franc. insurrection. ręku rosyjskie karabiny. Bohaterzy ukarani. Tymczasem chłopiec, widząc ich zainteresowanie, niby to krokiem wartownika wyszedł na zewnątrz. Z trudem unosząc broń, chodził tam i z powrotem, naśladując krok działyńczyków pełniących wartę. Zapewne podziwialiby swego kolegę jeszcze długo, gdyby nie rozgwar, jaki się podniósł wśród powstańców. Wykrzykiwano komendy, posilający się gdzie popadnie stawiali miski i talerze, biegnąc do szyku. Sprawiano się w ordynki dość długo, bałaganiarsko i bez wojskowej wprawy, ale tego chłopcy zapatrzeni w powstańców ocenić nie mogli. Wytoczono także działo, ustawiono przed bramą Ogrodu Saskiego, a chłopiec z długim karabinem stanął obok niego na straży. Wkrótce małe oddziały powstańców pomaszerowały ku Marszałkowskiej. Chłopcy poszli za nimi, ale widząc, jak zajmują pozycje po obu jej stronach, lokując się w oknach domów, zatrzymali się. Z bezpiecznej odległości widzieli, jak wchodzą do ich dworku, jak matka zaniepokojona wybiega na ulicę, rozglądając się za synami. I wtedy z Alei Ujazdowskich na Marszałkowską poczęły wchodzić roty5 burych szyneli. Z odległości wyglądali jak jednolita groźna masa, zwarta, silna, zdolna do zmiażdżenia wszystkiego i wszystkich. Szli i szli, a wśród nich widać było parę zaprzęgów artyleryjskich. Marszałkowską jakby wymiotło z ludności i powstańców. Tylko oni dwaj tkwili jak posągi na rogu. – Chodź! Tu jest dziura w murze, stamtąd będziemy wszystko dobrze widzieć! Cofnęli się do bramy, gdzie stało działo. Z satysfakcją zaobserwowali zaniepokojenie młodego szyldwacha6, który rozglądał się, jak tutaj uciec. Przecisnęli się przez krzaki, z trudem odnajdując niewielki wyłom ceglany, umieszczony dość nisko. – Tu nas nie trafią. Nie będą strzelać po nogach – uspokoił Jędrek brata i siebie, choć wcale takiej pewności nie miał. Tym bardziej że powstańcy rozpoczęli dość gęstą palbę do carskich. Ci odpowiadali ogniem i przyspieszali kroku. Kule plaskały o mur, częstokroć niepokojąco blisko przy dziurze, przez którą wyglądali, ale oni tylko mrużyli oczy i patrzyli dalej. Rosjanie niczym zjawy owiane dymem wystrzałów szli twardo do przodu, nie bacząc na rannych i zabitych padających na bruk Marszałkowskiej. Bure szynele były coraz bliżej i obaj chłopcy mieli wrażenie, że zaraz wejdą na nich, zadepczą, pokłują bagnetami, wraz z murem rozniosą w strzępy. Ale już od Końskiego Targu toczono działo, a za nim wysypała się z pałacu spora grupa powstańców. Spoza ich nóg, spoza kół jaszcza i armaty niewiele mogli dostrzec. Strzelanina przerywana głuchymi stęknięciami dział to nasilała się, to cichła. Siedzieli jak myszy pod miotłą, ale poczuli głód. Niechybny znak, że obiad dawno minął, a kara kąta, i to bez bohaterskich karabinów, groziła im nieodwołalnie. Przez krzaki wrócili do bramy. Rosjanie cofali się Marszałkowską, ale bez popłochu, powoli. Wkrótce zniknęli na łąkach ciągnących się ku Woli. Na bruku leżały znieruchomiałe ciała zabitych, jęczeli ranni. Omijali ich z trwogą. Pierwszy raz zetknęli się ze śmiercią, pierwszy raz widzieli martwych ludzi. Prawie na rogu, przy szynku na huncwockiem, z podkurczonymi nogami, z bezmiarem bólu na zszarzałej twarzy spoczywał młody szyldwach. Poznali go po karabinie, który kurczowo ściskał w ręku. Pochylili się z trwogą, owładnięci jedną i tą samą myślą. Jednak zesztywniałe śmiertelnie palce nie puszczały broni. – Zostaw – powiedział Jędrek – jeszcze w nocy przyjdzie po swoje, jak upiór. Odeszli, mając ciągle w oczach ten przerażający widok i świadomość, jak może się zakończyć wspaniałe bohaterstwo. 5 W armii rosyjskiej – kompania. Z niem. Rotte. 6 Dawne określenie żołnierza stojącego na warcie. Z niem. Schildwache. W domu, kiedy otworzyli drzwi, matka cicho łkała, a ojciec spacerował po izbie tam i z powrotem z rękoma założonymi do tyłu. Na widok wchodzących chłopców, miast krzyczeć, burczeć czy pchnąć ich do kąta, rozstawił szeroko ręce i, wymijając Jędrka, chwycił w ramiona Franciszka. I nic nie pomogło, iż w ten sposób odtrąconego chłopca utuliła matka. Ten jeden ojcowski gest zrobił na nim większe wrażenie niż martwo poszarzała twarz młodego szyldwacha. CESARZ NAPOLION 1. – Mamo – powiedział – jestem już stary i czas mi zaznać samodzielności, a nie trzymać się waszej klamki. – Co ty wygadujesz – Róża odgarnęła siwy kosmyk włosów opadający na oczy i nadsłuchiwała przez chwilę kaszlu męża z drugiej izby. Nie bardzo wróciła do rzeczywistości, bo zapytała – co ja takiego mówiłam? – Że wygaduję – skrzywił się niechętnie – ale po co o tym, skoro ciągle jesteś przy chorobie ojca. – A tak, powiadasz, żeś stary, a my, jako twoi rodziciele, to jacy jesteśmy, zgrzybiali? – Tegom nie mówił, aleć czas na własne pójść. Franciszek, choć młodszy ode mnie, już ma żonę, własne mieszkanie, a ja? – On z cesarzem w Moskwie. Nie wiedzieć co mu grozi – nastawiła uszu, ale za drzwiami panowała cisza – pewnie zasnął. – Matko, ty ciągle o nim – podniósł się z ławy – a on swoje przeżył i co zdziałał? Tyle, że macie ten walący się dworek. Mam dość takiego życia. Mam umierać tam, gdzie się urodziłem? Nie chcę. Podniosła na niego oczy. Bystre, jeszcze nie zmętniało starością i kłopotami. – To twój ojciec – powiedziała z naciskiem. – I co z tego, kiedy wszystko dla Franka. On szkoły, on pieniądze, on oficyjerem został przy księciu Józefie, a ja mizernym jeometrą. – To profesja lepsza od wojennej. Zawsze i każdemu potrzebna. – Może każdemu, ale nie mnie. – Ojciec mierzył Marszałkowską – powiedziała, wznosząc rozmarzony wzrok ku powale – dzięki temu mnie poznał... – I ulica miała się nazywać aleja Róży... wiem, wiem... i mam to wspominać do śmierci... i moje wnuki mają tym żyć? Jak długo przeszłość może wszystko zasłaniać? – Jednak jesteś młody, skoro nie doceniasz wspomnień. – Młody, młody – wybuchnął – trzeci krzyżyk już mi stuknął. Jakaż to młodość? – Cóż więc chcesz czynić? – Nie wiem co, ale muszę – poderwał się i stanął w oknie. Patrzył na bruk ulicy, na z rzadka turkoczące po nim wozy chłopskie, na pańskie sanki sunące po ubitym śniegu i poranne grudniowe szare chmury. – Ulica – mruknął – diabelna ulica, nie mogę już na nią patrzeć – obrócił się – idę! – Dokąd? – Gdzie oczy poniosą. – Synku, jakże to? – Na gorzałkę do Angielskiego – powiedział na złość matce, trzaskając drzwiami. Zapewne obudził ojca, bo z wnętrza domu dobiegł go ostry, sięgający trzewi kaszel. Wcale nie chciał pić wódki ani nawet wina czy piwa. Powiedział tak sobie, ze złości, aby dokuczyć matce za jej uległość, za pokorę, z jaką traktowała wydziwiającego w chorobie ojca. Ale teraz musi tam pójść. Nie będzie się przecież włóczył po ulicach w siarczystym mrozie i pogodzie grożącej śnieżycą, a kto wie czy nie zadymką. Do Hotelu Angielskiego, zwanego z francuska Hotel d’Angleterre, na ulicę Wierzbową nie było daleko. Od razu skręcił w Królewską, przeszedł przez plac Saski i stanął przed wejściem, rozcierając uszy. Jeszcze wahał się, czy wejść. Właśnie w tym momencie od strony mostu praskiego nadjechały niewielkie sanki, a w nich trzech mężczyzn. Może by i nie zwrócił na nie uwagi, gdyby nie para idąca z dwóch kasztanków, świadcząca o długiej drodze, i francuski, którym posługiwali się przybysze. Wprawdzie w Warszawie wielu ludzi mówiło tym językiem, choćby przez snobizm, ale nikt do nikogo nie mówił: Sire. Tytułu tego używało dwóch mężczyzn, zwracając się do trzeciego, niewysokiego, siedzącego pośrodku. Całą jego postać skrywała zielonego koloru szuba, na głowie zaś tkwił futrzany kołpak głęboko nasunięty na oczy. „Sire” mówiono tylko do cesarza, ale przecież Napoleon siedział ze swą Wielką Armią w Moskwie i nie miał żadnego powodu, by zjawić się tak skromnie i niespodzianie w Warszawie. Zaciekawiony zbliżył się do sań, ale w tym momencie pasażerowie jakby spłoszeni zamilkli. Pomogli wysiąść temu w szubie i zniknęli w drzwiach hotelu. Zrobili to tak szybko i sprawnie, że nawet nie zdołał mu zajrzeć w twarz. Jeszcze się za nimi drzwi nie zamknęły, gdy Jędrek przytrzymał je i wszedł do holu. Gorąco tu buchało z dobrze napalonego pieca. Niski mężczyzna zdjął futrzany kołpak i rozpiął szubę. Kmita poznał go natychmiast – był to rzeczywiście Napoleon Bonaparte. Towarzyszący mu także rozpięli odzież wierzchnią. Jeden z nich był ubrany w mundur francuskiego generała, drugi oficera gwardii polsko- francuskiej. Tego był pewien. Napatrzył się na podobne uniformy zapraszany przez brata na liczne parady i przeglądy wojsk. – Tylko skąd tu cesarz? Oficer mówiący po polsku wziął wreszcie z rąk właściciela hotelu klucz i wszyscy trzej poszli do położonego w głębi pokoju numer 4. Kmita podszedł do gospodarza. Znali się od lat. Jeszcze jako mali chłopcy chodzili do szkoły Pijarów na Długiej, a potem po wielokroć serdecznie gwarzyli, kiedy Jędrek zachodził do Angielskiego. – Widziałeś? – zapytał. – A coś myślał, żem ślepy? Jeśli cesarz w Warszawie, znaczy że źle. – Myślisz, że Rosjanie idą za nim? – Za nim to nie, ale po Nowym Roku można się ich spodziewać. Poczekaj. Wołają mnie. Zaraz przyjdę. Kmita przysiadł przy stoliku i zamyślił się. Raz już oglądał Rosjan w Warszawie, a na drugi raz nie miał ochoty. Co robić, jeśli to prawda? Nie zdążył jednak rozważyć dogłębnie kwestii, gdy właściciel hotelu powrócił. – Cesarz zamówił do pokoju zrazy z kartoflami, a po obiedzie nakazał, abym posłał chłopców po ambasadora francuskiego Pradta, prezesa Rady Ministrów Potockiego, ministra skarbu Matuszewicza i ministra spraw wewnętrznych Mostowskiego. – I co? – Posłałem od razu, akurat przyjdą zaraz po obiedzie. – Jak myślisz, co się stało? – Ja nie myślę. Ja wiem. Znam tego polskiego oficera. To Stanisław Wąsowicz. Powiedział, że cesarz Napolion wraca wprost do Francji. Chce wystawić nową armię. W Polsce tak samo. – A co z tamtą, w Rosji? – Nie wiem, ale jeśli chce rekrutować nową, to znaczy, że ze starej niewiele zostało. – Czy Franciszek poległ? – zapytał cicho i raptem, jak nigdy, ogarnął go bezbrzeżny żal. – Co mówisz? – Nie, nic. Myślałem o bracie. – Nie martw się. Wąsowicz mówi, że za parę dni książę Józef z całym polskim wojskiem zjawi się w Warszawie. – Całym? – No, może niecałym, ale Franciszek był przy dowództwie. Na pewno ocalał. Właściwie Kmita posiedziałby jeszcze, zaczekał, co cesarz zrobi. Może zostanie w Warszawie, może wyda orędzie do narodu, może tu, w hotelu, coś powie. Ale wiedział, że wszystko to są bezsensowne marzenia, prawda była bezwzględna i okrutna – lada tydzień Rosjanie zajmą Warszawę. W progu matka powitała go ze smutkiem w oczach – ojcu się pogorszyło. Był medyk. Puścił krew. – I co powiedział? – Że nie takie groźne. Męczące, ale można żyć latami.Skinął głową obojętnie. Ojcem już dawno przestał się przejmować. – Cesarz Napolion – powiedział – widziałem go w Hotelu Angielskim. Uciekł spod Moskwy. Jedzie do Francji stworzyć nową armię. – Jezus Maria, a Franciszek? – Będzie tu za parę dni z księciem Józefem.Nie zapytała, skąd to wie, tylko pochyliła głowę ku niemu. – Trzeba powiedzieć ojcu? Miast odpowiedzi pchnął drzwi do sąsiedniej izby. Kmita blady, wysoko podparty poduszkami, leżał z półprzymkniętymi oczami. Otworzył je i popatrzył ze zdziwieniem na wchodzących. Ostatnio zachodziła do niego tylko Róża. Wyczulona u chorych intuicja podziałała. Źrenice rozszerzyły się z niepokojem. – Coś z Franciszkiem? – wyszeptał. Jędrek stanął u wezgłowia i beznamiętnym tonem zrelacjonował to, co widział i słyszał. Opisał dokładnie cesarza, powtórzył rozmowy ze szkolnym kolegą, aż doszedł do informacji o powrocie księcia Józefa z wojskiem. Zakończył pocieszającą opinią, że bratu przy dowództwie nic złego nie mogło się przydarzyć. Kmita westchnął z ulgą. Zaciśnięte kurczowo dłonie rozluźnił. Prawie się uśmiechnął. – To dobrze – powiedział – gdyby Franciszek poległ, to i ja bym umarł. Nie byłoby dla mnie już życia. Nie miałbym dla kogo. Róża opuściła smutnie głowę. Nie odezwała się. Jędrek przeniósł wzrok z ojca na matkę i pomyślał, że teraz to nawet ona nie powstrzyma go przed opuszczeniem domu. Zrozumiał, że to, co przyszło mu do głowy w Hotelu Angielskim na temat Rosjan, nie jest prawdą. Mogliby sobie wchodzić do Warszawy i po parę razy. Wcale by mu to nie przeszkadzało, nie interesowało. Pod warunkiem, że ojciec kochałby go tak jak Franciszka. Postanowił ostatni raz spróbować. – Ojcze – powiedział głośno i dobitnie – chcę opuścić wasz dom, miasto, wyjechać daleko, być może za granicę. Co ty na to? Po wyrazie twarzy chorego widać było, że zrozumiał w pełni. Podniósł rękę jak do błogosławieństwa. Miast tego, czego syn oczekiwał. Kmita zapytał: – Kiedy Franciszek może być w Warszawie? 2. W trzy dni po Napoleonie, trzynastego grudnia, przybył książę Józef. Przyprowadził wszystkie uratowane działa, ale tylko sześć tysięcy ocalonych spod Moskwy żołnierzy. Szczęściem wśród nich był major Franciszek Kmita, ranny, z odmrożonymi nogami i policzkami, ale żywy i wesoły. Ojcu od razu bez puszczania krwi i medyka poprawiło się. Róża poweselała, tylko Jędrek na całe dni znikał z domu i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Po prawdzie nikogo to nie obchodziło poza matką, a i ona zajęta synową w zaawansowanej ciąży i pielęgnowaniem Franciszka, który leżał we własnym domu, jakby zapomniała o drugim synu. Ten zaś chodził po urzędach. Najpierw złożył wizytę w ministerstwie spraw wewnętrznych, prosząc, by go zwolniono ze stanowiska geometry warszawskiego. Nie było to nawet trudne i zajęło mu to zaledwie cztery godziny chodzenia od pokoju do pokoju, wypełniania i szukania papierów. A wszystko to tak szybko dlatego, że urzędnicy potracili głowy, obawiając się przyjścia Rosjan i dymisji ze swych stołków. Na razie nic jeszcze nie zapowiadało klęski. W Warszawie stał austriacki Korpus Schwarzenberga, a książę Józef oświadczał każdemu, z kim rozmawiał, że nie wyda Księstwa Warszawskiego w ręce Rosjan. Jednakże Jędrek dobrze wiedział, czego się spodziewać – Car Wszechrosji nie zostawi Księstwa bez kary. Wszak stąd wyszło uderzenie na świętą Ruś. Kiedy korpus austriacki przeszedł Wisłę pod Zegrzem, a feldmarszałek Schwarzenberg zawiadomił rezydenta napoleońskiego w Warszawie, że podpisał z wysłannikiem cara zawieszenie broni i należy stolicę wydać imperatorowi Aleksandrowi, Jędrek Kmita zaciągnął się do Wojska Polskiego i nałożył bermycę prostego grenadiera7 8. Pułku Piechoty. Gdy wojsko księcia Józefa miało opuszczać Warszawę, aby przez Częstochowę pomaszerować do Krakowa, zjawił się w swym uniformie w dworku przy Marszałkowskiej, by pożegnać się z rodzicami. Matka uroniła parę łez, wciąż zezując ku mężowi. Andrzej Kmita zaś uścisnął syna mocno i poklepał go po ramieniu. – Ojczyzna cię wzywa. To idź. Tym bardziej że Franciszek jeszcze słabuje i z księciem ruszyć nie może. Świeżo upieczony grenadier opuścił dom głęboko przekonany o słuszności swej decyzji i o tym, że dworek rodzinny widzi po raz ostatni w życiu. Zatrzymał się na ulicy jakby w nadziei, że ktoś wyjrzy przez okno, by mu ręką pomachać, jak to dawnymi laty czyniła matka, gdy wychodził rano do szkoły. Okna jednakże stały puste i nieme. Rozejrzał się uważnie. Oto prawa brama, z której spadł i złamał rękę, okrągłe okienko strychu, z którego, rzucając kamieniem w gołębia, wybił szybę w przejeżdżającej karecie marszałka Sejmu Stanisława Małachowskiego... Pewnie by stał i dłużej, rozpamiętując dni, tygodnie i lata, gdyby zegar na pałacu Saskim nie wybił godziny, przypominając, że jak się nie pospieszy, może być uznany za dezertera, a co gorsze będzie musiał zostać w Warszawie i powrócić jak niepyszny do swej izdebki w dworku. W koszarach już załadowano wozy taborowe, które miały wkrótce wyruszyć, by marszu nie opóźniać. Kompanie stały w dwuszeregach, obok których biegali podoficerowie niczym psy wokół stada. Tylko oficerowie, gwarząc leniwie w niewielkich grupkach, ze znudzeniem spoglądali wokół. Zdołał jakoś niepostrzeżenie dołączyć, gdy padły komendy i ruszyli. 7 Żołnierz wyszkolony w rzucaniu granatami, od XVIII w. żołnierz oddziałów wyborowych. 3. Franciszek Kmita powinien być szczęśliwy. Jego koledzy oficerowie położyli głowy pod Smoleńskiem, pochowani zostali we wspólnych mogiłach pod Borodino lub utonęli w zimnych nurtach Berezyny. A on żył. Pierś zdobiły mu medale i krzyże, szlify majora świadczyły, iż jego umiejętności militarne zostały właściwie ocenione. Miał też piękną i dobrą żonę, Hilarię, córkę mecenasa Tomasza Świeckiego z Podwala. Ognista brunetka o tęsknym spojrzeniu była przedmiotem westchnień miłosnych co najmniej połowy warszawskiej młodzieży. Jednak wybrała jego i to od pierwszego spotkania, gdy przyszedł na pierwsze piętro na Podwale, aby z wielkiej i znanej biblioteki mecenasa pożyczyć potrzebną mu książkę. Choć o parę lat starszy od niej, następnego dnia oświadczył się i został przyjęty. Ślub odbył się na parę tygodni przed wyprawą moskiewską Napoleona. Przez tych kilkanaście dni był najszczęśliwszym z ludzi. Odkrywał w Hilarii coraz to nowe zalety. Nie tylko promienną miłość, ale także życzliwość, wyrozumiałość, gospodarność, oszczędność. Nawet Róża, choć teściowa, łaskawym okiem patrzyła na synową, nie mogąc w niej znaleźć wad. Tuż przed rozpoczęciem kampanii rosyjskiej zdołał na Żoliborzu, niedaleko dopiero co wykończonych koszar, wynająć elegancki dworek. Był jedynym młodszym oficerem, który to uczynił. Nie zdołano mu tego wypomnieć, bo wraz z wojskami księcia Józefa przeszedł granice Księstwa Warszawskiego i jako pierwszy uderzył na zaskoczone garnizony moskiewskie. Po powrocie czekała na niego Hilaria w odmiennym stanie. Choć ranny, obolały od odmrożeń, był szczęśliwy. Doczeka się dziedzica swego nazwiska, a Róży i Andrzejowi sprawi wnuka. Ale miał także świadomość wojskowych powinności. Zaraz wezwał medyka pułkowego i kazał mu leczyć się intensywnie, by móc stanąć w obronie stolicy lub, jeśli zajdzie potrzeba, wraz z armią wyjść z Warszawy i potykać się w polu. Tak było do lutego. Nawet opuszczenie miasta przez Korpus Schwarzenberga nie zachwiało w nim radości ze spodziewanego ojcostwa, ani też nie pogrążyło w smutku, że nie będzie obecny przy rozwiązaniu, czekającej Hilarię. – Ojczyzna przede wszystkim – mawiał przy każdej okazji. Róża bywająca w żoliborskim dworku, by doglądać synowej i patrzeć, jak z dnia na dzień odzyskuje siły, rozkwitała w serdecznej, pełnej miłości atmosferze. Było tak aż do chwili, kiedy Jędrek oświadczył, iż odchodzi z domu i opuszcza Warszawę. Od tego momentu posmutniała. Nawet perspektywa urodzin wnuka nie mogła przełamać jej nastroju. Przychodziła jak przedtem do żoliborskiego dworku, cieszyła się nawet, że Franciszek już prawie zdrów. Trwało to wszakże tak długo, póki sobie nie uświadomiła tak oczywistego faktu – zdrowie drugiego syna oznacza, że i on odejdzie z ostatnimi oddziałami księcia Józefa opuszczającymi Warszawę. Powiedział jej to wprost, by nie miała żadnych złudzeń. – Nie mogę was obydwu stracić – powiedziała, a łzy zalśniły jej w oczach. Nieznacznie przesunęła wierzchem dłoni po powiekach. – Mamo – wstał z fotela i odrzucił pled – dlaczego masz kogokolwiek tracić. Z gorszych opresji wyszedłem z Rosji, dlaczego tu miałbym polec? Da Bóg, wrócimy obydwaj. Zadbam, by Jędrka oszczędzali. Generał Izydor Krasiński, dowódca dywizji, i pułkownik Jan Ostrzeszowicz, dowódca ósmego pułku, to moi dobrzy koledzy. Już nie ocierała oczu, a łzy kapały jej wolniej. Opanowała się i wyprostowała dumnie. Taką pamiętał ją z dzieciństwa. Ilekroć miała powiedzieć coś ważnego, odruchowo przybierała taką pozę. – Jędrek już nigdy nie wróci – powiedziała drewnianym głosem – będzie żyw, ale nie wróci. – Dlaczego tak mówisz? Skąd wiesz?Pochyliła się ku niemu. – Bo poszedł szukać miłości, której tu nie miał. – Nie kochasz go jako i mnie? – Ja tak, ale ojciec tylko ciebie widzi. – Niemożliwe. Nie masz ku temu powodu. – Jest. Ojciec uważa, że tylko ty jesteś jego rodzonym synem. Jędrek nie! Dlatego więcej go nie zobaczymy. – Wstała i wyszła bez słowa. Nawet nieprzygotowana kolacja i bóle, jakie Hilaria poczęła odczuwać, nie mogły jej zatrzymać. Wróciła na Marszałkowską i prawie do rana płakała. Franciszek po odejściu matki powrócił z powrotem na fotel i okrył się pledem. Zapadł się w sobie. Myślami zaczął błądzić w dzieciństwie, w wieku młodzieńczym. Przywoływał wspólne zabawy, rozmowy, słowa ojca i matki do nich obu skierowane. Ważył je, oceniał. Tak się w tym zapamiętał, że nawet nie zajrzał do żony, nie zapytał, jak się czuje, czy dziecko w łonie mocniej kopie. Zresztą bóle przeszły i Hilaria zmęczona zasnęła. A on siedział w fotelu i tropił zaskakujące słowa matki. Dopiero teraz usłużna pamięć stopniowo wyciągała z zapomnienia różne fakty, wydarzenia, słowa, a nawet spojrzenia. To prawda, że ojciec jego wyróżniał. Jędrka częściej karcił, nie okazywał mu takiej serdeczności. Wielokroć jemu samemu uchodziło to, za co brat był karany. Dlaczegóż do tej pory nie zwrócił na to uwagi. W ogóle nie dostrzegł. Dopiero słowa matki... Tylko co właściwie przez to chciała powiedzieć? Nad Żoliborzem gęstniał mrok. W pomroce zatapiał domy, pokoje w nich, meble. Nie zapalił świecy ani kaganka. Tak pogrążył się w rozpatrywaniu dopiero co usłyszanej wiadomości, że nawet nie zauważył zapadających ciemności. Cóż one znaczyły wobec zagadki, przed którą stanął? Właściwie cóż mu matka powiedziała? Na dobrą sprawę mogło to nic nie znaczyć. To, iż ojciec uważa jednego z nich za rodzonego syna, a drugiego nie, jest tylko określeniem stosunku uczuciowego ojca. A jeśli nie? Zadrżał. Czy to ma oznaczać, że Jędrek jest bękartem, adoptowanym dzieckiem? Nigdy o tym nie słyszał, a ich metryki, jak pamięta, przy przyjmowaniu do szkoły były w największym porządku. Czyżby matka zdradziła ojca, a owocem tego był Jędrek? Nie. Tego nie powiedziała. Mówiła jedynie o odczuciach ojca. Właściwie powinien był ją wprost zapytać. Wiedział jednak, iż nigdy się na to nie odważy. Był także pewien – matka nigdy więcej o tym nie wspomni. Poczuł chłód, prawie dreszcz, choć zwalisty piec promieniał falami ciepła. Podciągnął pled. Nie pomogło. Sam przed sobą nie chciał się przyznać do strasznego podejrzenia, jakie nim owładnęło. – Hilaria, czy jego żona...? Gwałtownie począł liczyć miesiące. Mylił się, pomagał sobie palcami. Dodawał, odejmował. Raz wychodziło tak, a raz tak. Denerwował się coraz bardziej. Aby być pewnym dokładności, zagłębił się w rachunki tygodniowe. I tu zupełnie się pogubił. Wąż zazdrości i niepewności oplótł mu serce. Usiłował sobie przypomnieć, jak Hilaria powitała go po powrocie spod Moskwy. Jakie miała spojrzenie, co powiedziała. Czy w dworku na Żoliborzu nie zastał śladów kogoś obcego. Porzuconego drobiazgu, zapachu fajki. Męczył się, ale nie mógł niczego podobnego wydobyć z pamięci. Czy dlatego że niczego podobnego nie było? Czy może po prostu nie zwrócił uwagi? A jednak jeśli taka kobieta jak matka mogła popaść w chwilę słabości, szlachetna, prawdomówna, uczciwa, to cóż mówić o Hilarii, która zawracała w głowie tylu zalotnikom, trzpiotka o sennym spojrzeniu. Jeśli Jędrek nie był synem Andrzeja Kmity, to któż może zagwarantować, że dziecko, które wkrótce się urodzi, jest jego? Świt zastał go śpiącego w fotelu. Medyk wojskowy zdążający na służbę do koszar zajrzał, by zobaczyć, czy pani majorowa nie czuje się bliska połogu, obudził go. Franciszek był blady, twarz pokrywał pot. Jednakoż puls był w normie. – Pojutrze wymarsz – powiedział lekarz – chyba pan major czuje się na tyle dobrze, aby zasiąść w siodle. – Mam gorączkę – odparł niepewnie – a odmrożenia mnie bolą i swędzą jak nigdy. Pewnie rana się jątrzy. – Tak. Rzeczywiście – odwrócił głowę, by ukryć niechętne spojrzenie. Nie pierwszy to przypadek, że oficerowie, uważając sytuację za beznadziejną, nie chcieli iść za Napoleonem. Woleli zostać w Warszawie. – Jak pan major sobie życzy, wystawię świadectwo złego zdrowia. My odmaszerujemy, a pan będzie mógł zostać w domu. Franciszek uczynił nieokreślony ruch ręką. – Tak, nie jestem w stanie na razie znieść trudów kampanii. Jak wyzdrowieję, dołączę. Lekarz skinął głową, starając się ukryć pogardę, jaką uczuł dla skądinąd sympatycznego majora. Franciszek zaś pochylił głowę na piersi. Obawiał się, by medyk nie wyczytał z jego oczu prawdziwej przyczyny, dla której chciał zostać w domu. A była nią piekąca aż do bólu zazdrość o Hilarię i straszne podejrzenie, którego się nie mógł pozbyć, chociaż bardzo tego pragnął. 4. Październikowa mgła wisiała nad przedmieściem, oblepiała mundury, skraplała się na działach, na sierści koni. Tłumiła tupot nóg, kopyt, turkot kół i krzyki komend. Na drogach prowadzących do Windmühlentor, Münztor i dalej aż do samej rzeczki Pleissy przelewał się tłum ułanów, krakusów, grenadierów i artylerzystów. Niewiele było w szaromlecznej bieli widać, ale rozkaz był wyraźny: – Bronić południowych przedmieść Lipska, aby dać czas całej artylerii, kawalerii i bagażom na przejście mostów do Lindenau. Rozkaz ten otrzymał książę Józef Poniatowski w nocy, kiedy zajmował pozycje po przeciwnej stronie miasta między Connewitz a Probstheida. Zaraz go przekazał oficerom dowodzącym resztkami pułków i batalionów VIII Korpusu – w sumie niespełna dwu tysiącom ludzi. W ten sposób osobiste polecenie cesarza Napoleona, przeszedłszy przez szereg sztabów i ust, dotarło do grenadiera Andrzeja Kmity, wyrywając go ze snu w jakiejś na wpół zburzonej stodole. O siódmej rano, brodząc we mgle, sprawiającej wrażenie rozlanych wód powodziowych, doszedł wraz z całym pułkiem, liczącym teraz mniej ludzi niż batalion, do wyznaczonych pozycji. Pospiesznie obsadzili mury, płoty, domy i ogrody. Podoficerowie raczej na wyczucie wyznaczyli pola ostrzału. Gęstniejąca mgła nie dawała gwarancji, czy po jej rozwianiu się nie trzeba będzie wszystkiego zmieniać. Zatarasowano wszystkie drogi, ścieżki i przejścia prowizorycznymi barykadami. Nosząc na nie meble, kamienie i deski, Jędrek spocił się, aż koszula przylepiła się do rozgrzanego ciała. Czuł, jak pod futrzaną bermycą sklejają się mu włosy. – Jeśli nie dostanę zapalenia płuc, to i tak wkrótce zginę w tym cholernym wojennym kotle – pomyślał z wisielczym humorem. Na ulicach Peterssteinweg i Windmühlengasse, prowadzących przez przedmieścia do południowych bram Lipska, Poniatowski zgromadził swe główne siły, wzmacniając je postawieniem u wylotu ulic dział gotowych do strzału. Na bulwarach przed starymi murami miejskimi pozostawił Nadwiślański Pułk Piechoty Malczewskiego jako ostatni odwód. Przed samą bramą Peterstor, która była centralnym punktem obrony, stanęły dwa bataliony starej gwardii, jeden pod pułkownikiem Kurcyuszem. Ale tego przepocony, trzęsący się z zimna Jędrek Kmita nie wiedział. Był przekonany, że na odcinku są tylko niedobitki grenadierów pułkownika Ostrzeszowicza i tylko im przyjdzie tu położyć głowę. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno. Niewyspany, wstrząsany dreszczami, zobojętniał na wszystko. Z odrętwienia wyrwały go pierwsze strzały. Mgła nieco się uniosła, z minuty na minutę rozwiewał ją wiatr. Do natarcia ruszyły kolumny nieprzyjacielskie. Wzdłuż rzeczki Pleissy na Münztor maszerowali Austriacy z korpusu Colleredy, a na prawo od strony Thornbergu oddziały rosyjskie generałów Wittgensteina i Klenaua. W chwilę później kolumny rozwijające się w tyralierę powitała zgodna kanonada idąca od linii polskich. Jednakże siły wroga były przeważające. Pułkownik Ostrzeszowicz zachrypłym głosem wydal komendę do wycofania się. Jędrek pod wpływem ognia, swądu spalonego prochu, krzyku rannych i konających otrząsnął się z odrętwienia. Szczególnie gdy wśród walczących zjawił się sam książę Józef. Widok naczelnego wodza niedobitków armii polskiej podziałał na Kmitę ożywczo. Nabijał karabin, strzelał, szedł do przodu, cofał się i bezustannie oczekiwał śmierci. Prawie obok niego walczył mężnie Poniatowski, prowadząc osobiście do boju bataliony piechoty i wydając rozkazy do szarży garstce kawalerii. Dopiero później Jędrek uprzytomnił sobie, że osobisty przykład księcia i zachęta do wytrwałego oporu przezwyciężyły wkradające się w śmiertelnie zmęczone szeregi polskie zwątpienie w celowość dalszej walki dla cesarza. Młodzi oficerowie i podoficerowie, zachęceni postawą naczelnego wodza, utrzymywali swe oddziały w karbach, nie dopuszczając do jakiegokolwiek rozprężenia. Nie osłabiał nawet ducha fakt ranienia księcia dwukrotnie w rękę. Zdawał się tego zupełnie nie dostrzegać. Mimo to musieli się wycofać. Siły nieprzyjaciela były przeważające. Wróg zachodził ich od lewego skrzydła, grożąc okrążeniem. W najbardziej dramatycznym momencie zwarli szeregi, najeżyli bagnety. Kolumna pruskiej piechoty podeszła do nich na odległość dwudziestu kroków. Dali ognia. Paru Polaków padło. Wtedy wydarł się z ich piersi niemal zwierzęcy ryk: Huurra! Czegoś takiego Kmita nie słyszał nigdy w życiu. Runęli do ataku z rozgłośnym tupotem nóg. Zwarli się w bezpośrednim starciu. Z pomocą uderzyli z boku polscy kirasjerzy, wtedy Prusacy cofnęli się. Jednakże nim zdołali się pozbierać w kompaniach i batalionach, na plac przed bramą Peterstor wkroczyła silna kolumna austriacka. Znów polscy piechurzy, a z nimi Kmita, zdziwiony, że nie jest ranny, ruszyli do desperackiego ataku. W tym samym momencie na plac wmaszerowała druga kolumna Austriaków i rozproszyła kirasjerów. Polacy poczęli się cofać. Nie było to łatwe. Z tyłu, wprost w plecy grenadierów, zaczęto strzelać z bramy peterstorskiej i przyległych domów. Było to tak niespodziewane i zaskakujące, że żołnierze poczęli wykrzykiwać w stronę zajmującego tu pozycje Pułku Badeńskiego dwa słowa mające być znakiem rozpoznawczym. – Cesarz Napolion, cesarz Napolion! Nie na wiele się to zdało. Właśnie w tym momencie żołnierze oddziału badeńskiego stanowiącego załogę miasta zdecydowali się przejść na stronę rosyjską. Grenadierzy polscy do miasta cofnąć się nie mogli. Okna domów przyległych do bramy obsadzone były strzelającymi badeńczykami, do których dołączyli się mieszkańcy. Ogień był gęsty, choć niezbyt celny. Mimo to trzeba było szukać obejścia. Ci, którzy nie zostali ranni i nie padli zabici, ruszyli na prawo bulwarami do ogrodów spacerowych nad rzeczką Pleissą. Tu, koło fontanny Wasserkunst, Poniatowski po raz ostatni wydawał komendy. Niecały batalion rozmieścił w ogrodzie Reichelsa, pozostałych na krańcach przedmieścia koło Pleissenburga. Pięć dział i haubica broniły podejścia do ogrodu, a trzy ostrzeliwały drogę od Peterstor. Tu został książę Józef ranny w rękę po raz trzeci. Siły nieprzyjaciela były kilkakroć większe. Musieli się wycofać. Od tego momentu Kmita, zostawiwszy swą kompanię, a raczej jej niewielkie resztki, nie odstępował Poniatowskiego. Sam nie wie, dlaczego. Przecież w niczym wodzowi nie mógł pomóc. Mimo to złapał konia po zabitym czy rannym, dosiadł go i jechał niemal strzemię w strzemię z księciem. Jedyny ratunek w moście na Fleischerplatz. Część grenadierów przeszła przez niego na drugą stronę rzeczki Pleissy. Kiedy byli na przeciwległym brzegu, powietrzem wstrząsnęła detonacja. Kamienne przęsła, balustrady, kostki brukowe poleciały w powietrze. Z pluskiem opadły do wody. Zostawionego na straży założonych min kaprala francuskich saperów zawiodły nerwy. Widząc w pobliżu zamieszanie wywołane odwrotem, po prostu zapalił lonty. Wysadzenie mostu odcięło od sił głównych korpusy Poniatowskiego, MacDonalda, Reyniera i Lauristona. Książę Józef ze swą eskortą i z Kmitą u boku przeszedł ogrody Reichelsa i Rudolphsa. Ostrzeliwany ze wszystkich stron, znalazł się na brzegu Pleissy. Jesienne wezbrane wody nie wyglądały zachęcająco. Ale czas naglił, opór grupek grenadierów i kirasjerów słabł. Generał Bronikowski przekonywał, że to jedyna szansa. Poparł go Jędrek, dziwiąc się zresztą swej śmiałości, tak niestosownej do jego niskiego stopnia. Ale książę spojrzał łaskawym okiem na nieznanego grenadiera, siedzącego wbrew regulaminowi na koniu. Skinął głową. – Daj przykład – powiedział. Kmita spiął wierzchowca i skoczył. Bystry, bury nurt zakłębił się, zawirował, ale rumak, widać nawykły do podobnych wyczynów, a może wypoczęty, parł niczym taran do przodu. Po chwili byli na drugiej stronie. Zobaczywszy to, książę skoczył. Nie wiadomo, czy osłabiony ranami nie kierował dość sprawnie koniem, czy zwierzę było przemęczone, bo nurt głęboki i rwący unosił go na środek rzeczki, odpychając od brzegu. Zamarli z przerażenia. Przytomność umysłu wykazał tylko młody kapitan francuski pełniący służbę w sztabie głównym wojska polskiego Hipolit Blechamps. Skoczył do wody i ściągnąwszy Poniatowskiego z konia, wyniósł na brzeg. Nie przyjął zaofiarowanego przez Kmitę wierzchowca. Może i dobrze zrobił, bo prawie natychmiast wierzchowiec padł, jedynie cicho zarżawszy. Książę wraz z otaczającymi go oficerami wszedł w ogrody ciągnące się niemal do samej Elstery. W alei ciągnącej się przez środek jednego z nich dosięgła go kula karabinowa. Cały bok ponad pasem generalskim zaczął nasiąkać krwią. Zrobił jeszcze parę kroków i osunąłby się na murawę pokrytą zeschłymi liśćmi, gdyby Kmita go nie podtrzymał. Nadbiegli oficerowie, a za nimi sztabowy medyk. Obejrzał nieprzytomnego, leżącego na ziemi z czyimś dolmanem huzarskim włożonym pod głowę. – Rana ciężka – powiedział – trzeba natychmiast do lazaretu. Poniatowski się ocknął. Może spowodował to jesienny chłód ziemi, a może bolesne obmacywanie rany przez medyka. Wzrok jego spoczął na Jędrku. Skinął głową, jakby chciał podziękować. Otaczający go oficerowie i generałowie poczęli prosić, aby pozwolił się opatrzyć i przekazawszy dowództwo jednemu z nich, sam oddał się do niewoli. Ale on jakby nie słyszał, co do niego mówią. Półprzytomnie wyrzucał z siebie oderwane słowa na temat honoru i ojczyzny. Przyprowadzono nowego konia. Z pomocą oficerów ledwie go dosiadł. Podtrzymywany z obydwu stron jechał stępa wzdłuż Elstery do miejsca wskazanego przez oficera inżynierów jako najdogodniejszego do przeprawy. Być może bród był wybrany zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki saperskiej, tylko że nie sposób było przewidzieć zmieniającej się sytuacji na linii walki. Wojska rosyjskie i sprzymierzone z nimi austriackie były już nad rzeką, a nawet na jej drugiej stronie, ostrzeliwując przeprawiających się żołnierzy polskich i francuskich. Książę Józef, będąc już niedaleko, spostrzegł nagle rosyjskich kozaków zajeżdżających mu drogę. Ściągnął wodze i nie zważając na podtrzymujących go Kmitę i adiutanta, zawrócił, ujechał kilkanaście metrów i skoczył w nurt rzeki. Koń długo walczył ze wzburzonym nurtem, ale widać był bardziej sprawny niż poprzednik, bo, choć z trudem, dotarł do przeciwległego brzegu. Wyszedł z wody i począł wdrapywać się na urwistą skarpę. W tym momencie książę Józef został trafiony po raz piąty. Nawet nie dostrzegli, gdzie go kula ugodziła. Zsunął się do wody. Słabymi ruchami próbował się wyzwolić od porywającego go prądu. Znów kapitan Blechamps skoczył mu na pomoc, chwycił wpół. Nurt się zakotłował, spienił i obydwaj zniknęli w głębi. Kmita stał i patrzył. Może gdzieś wyłoni się ręka, głowa, będzie można skoczyć na ratunek. Niestety, lekko zmarszczona powierzchnia Elstery skryła na zawsze swe ofiary. Uniósł głowę. Wokół wrzała walka, strzelano, potykano się na bagnety, gdzieniegdzie błysnęła szabla. Poza grupką paru osób, śmierć naczelnego wodza Wojska Polskiego w ogóle nie została zauważona. Myśląc o tym, poczuł nagle piekący ból przedramienia. Odwrócił się błyskawicznie. Z zarośniętej twarzy rosyjskiego sołdata wpatrywały się weń złośliwe oczy. – Sdawajsia – zawołał, unosząc ponownie karabin z bagnetem, szykując się do zadania następnego ciosu. Kmita uniósł ręce do góry, kątem oka dostrzegając przecięty bagnetem rękaw munduru i obfitą czerwoną plamę, z której kapały krople krwi. Na ten widok zemdlał. Ocknął się dopiero na wielkim polu otoczonym linią wartowników. Wokół kolorowiły się mundury wszystkich formacji, jakie brały udział w bitwie. Między nimi szedł kozak w nasadzonej fantazyjnie papasze i wołał po rosyjsku. – Nie ma tu jakiego jeometry? Pułkownik MacDonald potrzebuje jeometry. Kmita wstał, otrzepał się z resztek trawy i błota, jakie przylgnęły do munduru. Powiedział gniewnie: – Co ty wygadujesz, przyjacielu? MacDonald jest marszałkiem Francji, a nie żadnym pułkownikiem. A poza tym, ja jestem jeometrą. – Tak, da, chodi so mnoj. A MacDonald to połkownik, Angliczanin. Prijechał priamo iż Łondona. 5. Na początku listopada pan Andrzej Kmita, jedząc śniadanie w towarzystwie żony Róży i syna, który choć paradował w mundurze majora, do armii nie należał, ponieważ polskiego wojska w Warszawie nie było, powiedział z wyrzutem, patrząc na Franciszka: – Księcia Józefa nie masz wśród żywych. Za mało miał żołnierzy, aby go wybronili – a na pytające spojrzenie żony dodał – W „Gazecie Warszawskiej” piszą, co Poniatowski miał skoczyć z żalu do rzeki. – Ale także piszą – sprzeciwił się Franciszek – że wieść o księciu Józefie nie jest jeszcze pewna. – O czym wy mówicie? Nic nie wiem – zaniepokoiła się Róża, choć sprawa księcia była jej dość obojętna. Cały czas myślała o Jędrku i o niego się niepokoiła. Nie miała tylko śmiałości wspomnieć jego imienia przy mężu. Pan Andrzej jeszcze pogderał niezadowolony z syna i jego decyzji pozostania w Warszawie. Franciszek obrażony nie dokończył śniadania, pożegnał się i poszedł. Dopiero po paru dniach złe wieści potwierdziły się. Z Lipska przyjechali generał Sierakowski i kapitan Kicki, przywożąc tragiczne potwierdzenie. Obaj byli naocznymi świadkami śmierci księcia. Róża po kątach płakała. Wszyscy myśleli, że z patriotycznego żalu za Poniatowskim. Jeden Kmita wiedział, o co chodzi. Patrzył na żonę złym wzrokiem, ale milczał. A od Jędrka nie było żadnych wieści. Płynęły miesiące, w których odbywały się msze w kościołach za duszę księcia Józefa. Modlono się w świątyniach katolickich, synagodze, zborach ewangelickich, reformowanym i augsburskim. Wszędzie na środku ustawiano symboliczną pustą trumnę. Car Aleksander nie zgadzał się na powrót ciała do Polski. Dopiero w maju 1814, chcąc zjednać sobie Polaków, cofnął zakaz i polecił: „Wydać wracającemu do ojczyzny wojsku polskiemu ciało księcia Józefa Poniatowskiego dla pogrzebania z należną czcią w Warszawie”. Formalności trwały długo, tak że dopiero 17 lipca pod dowództwem generała Sokolnickiego kompania honorowa gwardii wyruszyła z Lipska do Warszawy, wioząc trumnę ze zwłokami księcia. Na ziemiach polskich w każdej miejscowości, przez którą przejeżdżał kondukt, urządzono uroczystości żałobne. Transport trwał tak długo, że trumna dotarła do Warszawy dopiero 9 września. W przeddzień Kmita tak się rozsierdził na Franciszka, że krzyczał, aż go było słychać we wszystkich pokojach i na Marszałkowskiej. – Jak śmiesz wybierać się na ten pogrzeb. Ty, który z nim nie byłeś w najgorszej potrzebie. Jak jeszcze śmiesz ten mundur napoleoński, który splamiłeś, nosić? – Byłem chory, a poza tym nie mogłem Hilarii samej zostawić. – A honor Kmitów mogłeś porzucić? Franciszek wybiegł, trzaskając drzwiami. Andrzej pobladł i chwycił się za serce. Róża podtrzymała męża. Nie zaniepokoiła się. Zapewne nowy atak astmy. – Zaraz minie – uspokajała – naparzę ci ziółek. – Nie – powiedział, ledwie dobywając szeptem słów – wezwij medyka. To co innego. Kiedy jeszcze pełna spokoju odprawiała służącego po lekarza, na progu dworku pojawił się człowiek z cudzoziemska ubrany, poprawnie wymawiając nazwisko, nie umiał jednak porozumieć się. Mówił językiem angielskim, ale nie była pewna. Nic nie rozumiała. Ukłonił się więc, wręczył list i odszedł. Rozerwała spiesznie papier. To pisał Jędrek z Londynu. Dostał się do niewoli w Lipsku, polecony angielskiemu pułkownikowi z misji wojskowej przy wojskach rosyjskich, został wyreklamowany i pojechał ze swym dobroczyńcą do Londynu. Tu pracuje w urzędzie Lorda Mayora. Opanował jako tako język. Powodzi mu się dobrze, ale ma zamiar jechać dalej, za ocean, do Ameryki. Ledwie skończyła czytać po raz nie wiadomo który, gdy z pokoju Kmity wyszedł lekarz. Minę miał zafrasowaną, pełną współczucia wyraźnie przygotowanego na pokaz. – Pani dobrodziejko, nie jest dobrze... – Och, ta astma, ta astma – powiedziała w roztargnieniu, myśląc o dalekim, przerażającym Londynie, który nie bardzo wiadomo gdzie jest, dalej czy bliżej niż Ameryka, i o Jędrku, samotnym, opuszczonym – to przygotować te ziółka? – Źle mnie pani dobrodziejka zrozumiała. To nie astma. Serce pani męża... Znaczy, proszę pani, on umiera. – I jakby się przeraził własnych słów, przyłożył dwa palce do ust. Spojrzała na niego, mrugając oczami, wracając z dalekiej podróży do Londynu i Ameryki. – Kto umiera? – zapytała zaskoczona. – Pan Andrzej Kmita – powtórzył, jakby mówił do dziecka. Dopiero zrozumiała. Rozpaczliwym gestem odtrąciła lekarza, szarpnęła gwałtownie drzwi do pokoju. Podniósł na nią zdumione spojrzenie. – Księdza – wyszeptał.Przypadła do łóżka i objęła go ramionami. – Jest list od Jędrka z Londynu. Żyw i ma się dobrze. – Jędrek – powiedział – dobry chłopak. Krzywdziłem go, a cóż on winien. Postąpił honorowo. Poszedł z wojskiem, nie tak jak ten Franciszek – zmęczony zamilkł, aż po chwili wyszeptał – to tak jakby to on był moim synem. – To nieprawda. – Nie wiem. Jeden tylko Bóg na niebie zna prawdę, ale też jestem pewien jednego: kobieta, która żyje z dwoma mężczyznami naraz, nie kocha żadnego z nich. – Tyle lat i nie możesz tego zapomnieć? – Wybaczyłem ci dawno, ale miłość do ciebie nie pozwala mi zapomnieć. A teraz ślij po księdza. Zmarł godzinę potem, pogodziwszy się z Bogiem. Śmierć jego utonęła w pompatycznych i hałaśliwych uroczystościach pogrzebu księcia Józefa w podziemiach kościoła Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. W parę dni później w tej samej świątyni stanęła trumna ze zwłokami Andrzeja Kmity. Tego samego ciepłego wrześniowego dnia, w którym opuszczono do grobu trumnę, a na jej wieko Róża i Franciszek rzucili grudki ziemi, na pokład żaglowca „Rainbow” w porcie londyńskim wchodził Jędrek, niosąc skromny drewniany kuferek. Obejrzał się, jakby chciał stwierdzić, w której stronie znajduje się Warszawa i dworek przy Marszałkowskiej. Nagle wstrząsnął się na hurkot łańcucha kotwicznego wciąganego do kabestanu. – Jakby kto rzucał ziemię na moją trumnę – powiedział po polsku. – What would you like to say? – zapytał bosman stojący przy trapie. – Nothing – odpowiedział niechętnie, myśląc równocześnie, że nic nie zostało po nim w Polsce, jak również to „nic” otwierało swe przyszłe podwoje w dalekiej Ameryce, o której wiedział tyle co nic. DALEKIE LĄDY 1. – Mamo – powiedział Franciszek – nie przyjęto mnie do armii. – To niemożliwe. Właśnie najbardziej się nadajesz. Nie poszedłeś z księciem Józefem walczyć pod Lipsk. Poddałeś się pierwszy ze wszystkich – powiedziała nieświadoma ironii tych słów. – To nie jest tak – podszedł do okna, przetarł dłonią czoło. Wyjrzał na Marszałkowską. Środkiem jechał oddział kozaków w przekrzywionych zawadiacko na głowach papachach. Odwrócił się i stanął przed Różą. – O przyjęciu do wojska nie decydują Rosjanie ani Wielki Książę Konstanty, lecz ci oficerowie, którzy ocaleli pod Lipskiem. Oni mnie nie chcą. Uważają, że była to forma dezercji. – Odwołaj się. – Do Rosjan przeciw Polakom? Nie chcę. Niech tak zostanie, pójdę do urzędu cywilnego. Na pewno mi dadzą jakieś stanowisko. – Na pewno – zgodziła się. – Tylko że muszę opuścić dworek na Żoliborzu... – Źle się tam mieszka? – Doskonale. Hilaria zadowolona i Józio ma gdzie się bawić... Ale pieniędzy na dzierżawę nie starcza. – To przeprowadźcie się na Marszałkowską. – Twarz Róży rozjaśniła się. Dawno jej takiej nie widział – chyba ostatni raz w dzieciństwie. – Przecież tu twój dom. Niech będzie gniazdem rodzinnym i dla Józia. Ojciec wasz zawsze mówił: trza nam dbać o ognisko domowe. – Zamyśliła się, wracając do tak zamierzchłych czasów, jak dwór marszałka Bielińskiego. Poczuła całą słodycz tych wspomnień, a jednocześnie bolesne ukłucie przemijania. I ten Jędrek. Do dziś nie wiedziała, czyim był synem – marszałka czy Andrzeja. Ileż to razy wpatrywała się z natężeniem w jego rysy. Raz zdawał się być podobnym do Bielińskiego, raz do Kmity, a częstokroć, co prawie graniczyło z obłąkaniem, do obydwu naraz. W izbie panowała cisza, zakłócana jedynie turkotem wozów i klaskaniem kopyt końskich o bruk ulicy. Właściwie Franciszek myślał o podobnych sprawach. Na parę chwil powróciła rozmowa z matką, jaką odbył dwa dni przed odejściem wojsk księcia Józefa. Rozmowa, która wzbudziła w nim taką burzę nieoczekiwanej zazdrości i która zakończyła się jego klęską jako oficera. Wiedział dobrze. To były urojenia nieopatrznie wywołane słowami matki. Hilaria, jak mógł się przekonać przez minione lata, była wzorową matką i żoną. Nie interesowali jej żadni mężczyźni, nawet najbardziej przystojni, uroczy i szarmanccy. Czuł żal do Róży. Po co mu wtedy powiedziała o Jędrku i o ojcu, po co naprowadziła bezwiednie na podobnie absurdalne obawy. Chciała niby jak najlepiej, a wyszło fatalnie. Gdyby nie to, wróciłby jak tylu innych okryty sławą całej kampanii i bitwy pod Lipskiem. A tak został i całymi miesiącami przyglądał się Józkowi, jego twarzy, grymasowi, uśmiechowi. Słuchał, co ludzie mówią. I był pewien: Józek poczęty został z jego lędźwi. I zdjęła go nagle straszna złość. Po co to powiedziała. Nie pytał przecież. Zajrzał w jej zamyślone oczy. – Po coś to zrobiła? – zapytał brutalnie.Drgnęła przerażona, że odczytał jej myśli. – Nie wiem, ale kochałam tylko twego ojca.Zaskoczony odpowiedzią obrócił się, jakby nie chciał jej patrzyć w oczy. – To czyim synem był Jędrek? Miast odpowiedzi, zwyczajem kobiet zapłakała. Skutek, jak zwykle, był niezawodny. Franciszek się stropił. Podszedł do matki i ucałował w rękę. Wybąkał słowa przeprosin. I choć nie powiedzieli tego na głos, uznali obydwie sprawy za zakończone. Poweselała. – Wprowadzajcie się jak najprędzej – powiedziała – nie mogę się doczekać, kiedy będę miała Józia na co dzień przy sobie. Przytaknął ochoczo. Właśnie o to tylko szło, by mógł zamieszkać w dworku rodzinnym. Jedynie to było celem jego wizyty. Niczego innego nie miał na względzie. A przecież korciło go, aby zbadać, jak to kobiety potrafią tak błyskawicznie przechodzić od płaczu do uśmiechu. Miast tego powiedział: – A wie mama, mam już propozycję, żebym został marszałkiem. – Marszałkiem? – pobladła, podejrzewając aluzję do przeszłości. – Marszałkiem domu namiestnika Królestwa, generała Zajączka. – Tak to się teraz nazywa? – odęła pogardliwie usta – za moich czasów nazywano ich kamerdynerami. Ale jeśli nic innego nie dostaniesz, to, na Boga, nie zrażaj się. Przecież z czegoś musicie żyć. 2. Statek gnany wiatrem tańczył na grzywiastych falach. Czasami silniejszy podmuch obrzucał bryzgami pasażerów wpatrzonych w linię horyzontu. Rozglądał się ciekawie. Wody przypominały ocean, choć zmierzwione bałwany z białymi grzywami były dużo mniejsze, jakby łagodniejsze. To była jedyna różnica. Poza tym tak samo jak na morzu nie widać było ziemi. Aż trudno uwierzyć, że płynęli jeziorem. Na mostku pojawił się szyper, bardziej przypominający zbója lub w najlepszym wypadku pirata niż kapitana statku przewożącego ludzi i towary. Ubrany w wyszmelcowane spodnie, brudną kraciastą koszulę, na głowie miał coś, co przed laty było trójgraniastym kapeluszem. Pochylił się ku załodze i pasażerom. – Niedługo przybijemy do Fortu Dearborn – ryknął przeraźliwie. Stojący pod pomostem mężczyzna wytężył wzrok. Lekka mgiełka utrudniała widoczność, ale mimo to nie wyglądało, by do lądu było blisko. Miał rację. Jeszcze ze trzy godziny pruli wzburzone wody jeziora Michigan, aż wyłoniła się przed nimi ziemia. Jak na tę wyśnioną i upragnioną, wydała się zbyt uboga, niegościnna. Nizinna, bagnista, poprzecinana strumieniami, rzeczkami, słabo zadrzewiona kępami gaików porozrzucanymi tu i ówdzie, z paroma ubogimi chatami. Ani śladu umocnień. – Gdzie jest ten fort? – zapytał zaniepokojony. – Indianie go spalili – powiedział człowiek stojący obok. Broda jego rozwiana wiatrem robiła komiczne wrażenie – ale nie martw się. Będziemy budowali nowy. Mówił angielszczyzną z jakimś obcym akcentem. Nie takim, jaki poznał w Londynie, ani takim z Nowego Jorku. Za mało jeszcze znał język, by rozróżnić. Przygodny podróżny zauważył zainteresowanie. Wyciągnął rękę i przedstawił się. – Jean, a właściwie John Beaubien. – Jest pan Francuzem? – Na to wychodzi. A ty skąd? – Z Polski. O, przepraszam. Nazywam się Andrew Kmita – odczekał chwilę i dodał – byłem w armii cesarza Napoleona. – A tak, słyszałem coś o nim – powiedział brodacz z roztargnieniem – ale mnie polityka nie obchodzi, a tym bardziej europejska. Za daleko. Każdy powinien pilnować swego interesu, a on przed twoim nosem, a nie za oceanem. – A pana interes? – O, tu na brzegu. Jestem przedstawicielem American Fur Company, firmy do handlu z Indianami. Jakbym zaprzątał sobie głowę Napoleonem, to by moja praca ucierpiała. – A jak pan może z nimi handlować, skoro spalili fort?Uśmiech wygiął mu brodę. – Po pierwsze jak chcesz tu pracować i mieszkać, to naucz się, że ludzie tu mówią do siebie per ty. Tak jest wygodniej i praktyczniej. Tu nie Francja ani Polska. A po drugie walczyłeś z carem rosyjskim? A teraz jesteście jego poddanymi. My ze szczepem Pottawatomie podpisaliśmy układ o trwałym pokoju i przyjaźni. A teraz będziemy handlowali. Statek manewrował, usiłując dobić do koślawego mola. Kapitan miotał się na mostku, wykrzykując jakieś komendy i klnąc, a marynarze flegmatycznie, jakby głusi, wykonywali swoje. – To bardzo porządny człowiek – powiedział Beaubien – tylko nie ma zielonego pojęcia o pływaniu. Gdyby nie ci, dobrze wyszkoleni marynarze, dawno byśmy leżeli na dnie. Dobili. Rzucono trap i pasażerowie zeszli na ląd. Stało tu paru Indian, garstka Murzynów i białych z zaciekawieniem przyglądała się przybyłym. Nie widać było wśród nich żadnego żołnierza ani nikogo, kto by wyglądał na przedstawiciela władz. Jakiegoś burmistrza czy choćby sołtysa. Kmita przystanął speszony. John zauważył jego wahanie. – Coś nie okej? – zapytał – miał kto na ciebie czekać? – Niby tak. Dostałem skierowanie jako jeometra do wytyczania ulic, ale widzę, że tu nie tylko ulic, ale władzy nawet nie ma. – Niedługo będzie, ale rzeczywiście w tej chwili nawet wojska nie ma. – To co będę robił? – Rzeczywiście to problem. Ale wiesz co? Potrzebuję pomocnika do handlu z Indianami. – I co ja miałbym czynić? – Skupować skóry i futra. – Ja się na tym nie znam. – A jak zaczynałeś pracę jeometry, to znałeś się na mierzeniu gruntów? Przez najbliższe miesiące Jędrek targował z Indianami, oceniał przynoszone przez nich skóry. Nauczył się kilkunastu słów z ich narzecza i począł rozróżniać futra poszczególnych zwierząt i okres, w którym zostały upolowane. A to decydowało o jakości i cenie. Choć Beaubien był do niego nastawiony przyjaźnie, to z niepokojem wypatrywał przybycia jakichkolwiek przedstawicieli władz. Miast tego po paru miesiącach zjawił się kapitan Hezekiah Bradley ze stu żołnierzami. Ledwie zakwaterowali się w nielicznych chatach osadników bądź w przywiezionych ze sobą namiotach, budowa nowego Fortu Dearborn ruszyła pełną parą. Na wieść o fortyfikacji większej, solidniejszej od poprzedniej i silnej załodze poczęli ściągać nowi osadnicy – kupcy i farmerzy. Co parę dni statek z wrzeszczącym kapitanem wypluwał ze swego wnętrza coraz to nowych przybyszów. Zewsząd dochodził stukot młotków, odgłosy piłowania – rosły nowe domy, liczne, ale dość bezplanowo rozmieszczone wokół otoczonego solidną palisadą fortu. Osadę poczęto nazywać Chicagoan8. Wielu nie wiedziało, co to ma znaczyć. Tylko Indianie wskazywali na dziką cebulę i zataczali ręką wielki krąg, co, jak przypuszczał Kmita, miało świadczyć, z czego określenie terenu zostało wzięte. Wreszcie, kiedy któryś z osadników postawił dom na środku drogi, Jędrek zgłosił się do kapitana Bradleya. – Ulice trzeba tyczyć, uporządkować osadę. Bradley siedział w wielkim drewnianym fotelu, ćmił fajkę na długim cybuchu i od czasu do czasu pociągał solidny łyk z dużej butelki whisky. Obecność śmiesznie mówiącego cudzoziemca przyjął z taką samą niechęcią, z jaką odnosił się do Murzynów i Indian. Dodatkową odrazę wzbudziło w nim podejrzenie, że dla niego będzie musiał przerwać jedną albo wszystkie trzy czynności, którym się z taką lubością oddawał: picie whisky, palenie fajki bądź siedzenie w fotelu. Nieżyczliwość aż promieniała z kapitana. By jej zapobiec albo przynajmniej zneutralizować, Kmita wyprężył się na baczność, zasalutował i zameldował. – Grenadier cesarza Napoleona Andrew Kmita melduje, że jeśli osadę napadną Indianie, to ani kawaleria, ani artyleria nie będą mogły rozwinąć się czy przedostać przez Chicago. Bradley czknął. To wyglądało poważnie i białego mydłka nie można było, we własnym interesie, potraktować jak byle Negra czy czerwonego, to znaczy kopniakiem w siedzenie. – Cóż więc należy zrobić, by do tego nie dopuścić? – wyjął cybuch z ust i łaskawiej spojrzał na przybysza. – Wyrazić tylko zgodę na pomiary i nakazać osadnikom, by się do nich stosowali. – Tylko tyle – łyknął znów whisky z butelki – masz moją aprobatę.Kiedy Kmita znów zasalutował i miał odejść, zatrzymał go ruchem ręki. – Grenadier, to wiem – powiedział – ale kim u diabła jest ten cesarz Napoleon, pod którym służyłeś? 3. I tak Franciszek został zarządcą służby w Pałacu Namiestnikowskim, który tylko starsi ludzie nazywali jeszcze Radziwiłłowskim. Z dworku przy Marszałkowskiej na Krakowskie Przedmieście nie było daleko, ale coraz częściej nie wracał na noc do domu. Wbrew romantycznym podejrzeniom podstarzałej już pani Róży, przyczyna była całkiem prozaiczna. W domu żona i matka wypytywały go o powinności marszałka dworu, a i syn Józek, dziecięco sepleniąc, też tak wolał za nim. Rzecz w tym, iż nowo mianowany książę i namiestnik Królestwa Kongresowego generał Zajączek ani myślał ustanawiać podobnej funkcji. Ledwie zgodził się na tytuł zarządcy, choć dla wszystkich było jasne, że dawny major Kmita z wojsk Księstwa Warszawskiego jest tylko starszym kamerdynerem. Nic nie było w stanie załagodzić tej porażki. Ani wspaniałość świeżo odnowionego i wyposażonego za wielkie sumy pałacu, który jako jedyny w Warszawie był strzeżony przez dwa kamienne lwy. Ani to, że ludzie na wiadomość, do czyjego dworu należy, okazywali mu 8 Pierwotna nazwa Chicago. szacunek, pod którym kryły się, wiedział to dobrze, strach i pogarda. Ani też płaca, będąca dość wysoka, nawet w porównaniu z poborami majora. Zmienił dopiero zdanie, gdy po paru tygodniach pracy, jednego majowego ranka wchodził z przedsionka pałacu szerokimi, marmurowymi schodami na pierwsze piętro. Na lewo prowadził zdobny chodnik ku pokojom namiestnika, z oknami wychodzącymi na Wisłę, w prawo takiż sam ku apartamentom księżnej. Na szerokim podeście zatrzymał się. Zza załomku korytarza dobiegał monotonny stukot. Przybrał postawę pełną szacunku. Wiedział dobrze, co oznacza ten dźwięk. To generał. Jakoż ukazał się zaraz, niesiony w głębokim, wyściełanym fotelu przez wygalowanych lokai. Pusta nogawka spodni zwisała smętnie, przypominając utraconą pod Moskwą nogę. Zajączek trzymał w ręku łaskę, którą uderzał rytmicznie w podłogę. Po co? Nie wiadomo, ale nikt nie miał odwagi zapytać. Skinął na niosących. Ostrożnie postawili fotel na marmurowym podeście. Stukot laski ustał. – Majorze – powiedział, szczęściem on jedyny doceniał dawny stopień Franciszka – majorze, proszę za mną. Lokaje unieśli generała. Kmita otworzył drzwi do buduaru księżnej. Namiestnikowa siedziała przy gotowalni, zajęta pachnidłami i kremami. Myśląc, iż to kamerdyner, nie odwracając się powiedziała: – Niech Mateusz chwilę zaczeka. Zaraz dam list. – A do kogóż to piszesz, moja duszko? – zapytał niby to serdecznie, ale ze zniecierpliwieniem. – Och, nic ważnego. Do mojej krawcowej. Peniuar, który mi ostatnio uszyła, marszczy się na plecach. – Dobrze, to znaczy chciałem powiedzieć, zamiast pisać listy, lepiej zmień krawcową. W sobotę musimy wydać przyjęcie. Chcę, byś wszystko, co trzeba, zarządziła. Major ci w tym pomoże – uniósł rękę, dając znak lokajom. Stukot laski po chwili ucichł na korytarzu. Spojrzała melancholijnie na Franciszka, jakby dopiero teraz go zobaczyła. – Na cóż te bale i rauty. Ta obłuda pięknych słówek, nic nieznaczących zdań. Na co to komu? Z księżną prawie do tej pory nie stykał się. Słyszał plotki o jej romansie, mógł docenić, że choć po sześćdziesiątce, to przecież trzyma się całkiem nieźle i wygląda jeszcze pociągająco. Miał ją, jak prawie cała Warszawa, za pustą Francuzicę, która rzuciła ongi paryskiego felczera dla polskiego oficera, młodego, przystojnego Zajączka. Teraz wyczuł w jej tonie zupełnie inne nuty. – Co księżna pani rozkaże – powiedział na wszelki wypadek ostrożnie. – Czy pan major kochał kiedy kobietę – zdecydowanym ruchem odsunęła buteleczki i słoiki. Wsparła brodę na dłoni. W tym ruchu wyglądała młodo i pociągająco – ale nie tak zwykle, lecz do szaleństwa, niemal do obłąkania? Przebiegł myślami pierwsze miesiące znajomości i małżeństwa z Hilarią. Było to szczęście spokojne, graniczące z codziennością. W porównaniu z tym, o co szło księżnej, chyba nudne. Już miał zaprzeczyć, gdy pamięć podsunęła mu szok, ból, jaki przeżył, podejrzewając Hilarię o zdradę. Może to zazdrość raptownie ujawniła całą szaloność uczucia. Jedno wiedział z całą pewnością: ani przedtem, ani potem nie kochał Hilarii, jak wówczas. – Tak – odparł – wiem, co to znaczy. Jednakowoż było to u mnie krótkotrwałe. – Ale było. – Tak – potwierdził jeszcze raz – a nawet zmieniło bardzo moje całe życie – dodał to, mając na myśli fiasko kariery wojskowej. Zajączkowa odczytała to jednak inaczej. – A więc rozumie mnie pan. Człowiek nie może być sam. Ma przyjaciół, rodzinę, ale jest samotny. Dopiero miłość dwojga powoduje, że czują się potrzebni sobie, mogą znaleźć jedno w drugim wsparcie. – Miłość to samotność dwojga wobec reszty świata – powiedział w zastanowieniu. – Właśnie – podchwyciła – ludzie są głupi, złośliwi. Nic nie rozumieją. Tak, nic. Póki nimi samymi nie zawładnie miłość. Ale wtedy już inni nas nie interesują. Przestajemy plotkować. – Nigdy nie powtarzałem pogłosek – zaprotestował Franciszek. – Pan, majorze, nie, ale inni? – Księżna pani nie powinna zwracać uwagi na ślepych i bezrozumnych. – Oczywiście, oczywiście – przytaknęła w roztargnieniu. Opuściła rękę, a lok wysmyknął się z nowo ułożonej fryzury. Wyglądała jeszcze powabniej niż przedtem. Wahała się – czy można by pana majora prosić o pewną bardzo dla mnie ważną przysługę? Skłonił się dwornie, domyślając się, jakiego to rodzaju może być zlecenie. – Wszystko, czego pani zapragnie, wykonam. A dyskrecja moja jest przepastna niczym najgłębsza studnia. Mimo tego oświadczenia księżna nie od razu zwierzyła się z tego, co jej na sercu leżało. Podeszła do okna wychodzącego na Krakowskie Przedmieście. Wyjrzała na zewnątrz, niby bacznie śledząc ruch uliczny. Jednak Franciszek doskonale wiedział, że waży w sobie decyzję. Chciałaby, ale nie jest pewna. Podobnie jak on po wizycie matki, przed rozmową z lekarzem wojskowym. – Wiesz pan zapewne, co to jest książka pod tytułem „Hrabia Teodor, czyli Łazienki warszawskie”? Przytaknął. Była to wielka sensacja stolicy. Powieść, którą cenzor Szaniawski wycofał ze wszystkich księgarń, konfiskując cały nakład pod zarzutem obrazy moralności. – Memu mężowi przysłano jeden egzemplarz, by sam osądził, jak sprośne wypadki z życia arystokracji są tam opisane. Generał dał mi ją do czytania, wyrażając słuszne oburzenie. Ja wszakże nieopatrznie pożyczyłam ją komuś. Teraz mąż pilnie jej potrzebuje. Czy pan, majorze, mógłby pójść do niego i poprosić, by natychmiast mi odniósł? Skłonił się i obrócił ku wyjściu. – Poczekaj. Jeszcze nie powiedziałam do kogo. Zrozumiał, że popełnił błąd, dając do zrozumienia, iż wie, o kogo chodzi. Wyzbyła się jednak ambicji i przytaknęła. – Tak, Albert Grzymała. Kiedy Franciszek odszukał mieszkanie zajmowane przez pana Wojciecha, nazywanego przez księżną z francuska Albertem, autor „Myśli Polaka konstytucyjnego”, czytanego z zapałem przez całą inteligencję polską, siedział za biurkiem w szlafroku i coś pisał. Zaskoczony wizytą Kmity, w pierwszym momencie nie bardzo zrozumiał, o co idzie. – Książka namiestnika? Natychmiast?Nagle pobladł. Pochylił się kordialnie. – Panie majorze. Jest pan mężczyzną. Mam nadzieję, że pan mnie zrozumie. Pożyczyłem ją pewnej kobiecie, o której pod żadnym pozorem księżna nie może się dowiedzieć. Proszę zaczekać, zaraz po książkę poślę chłopca. Franciszek skinął głową. I o tym też słyszał. Grzymała, człek gładki, miły, uprzejmy, cieszył się powodzeniem u płci pięknej. Poza romansem z księżną, rozkochał w sobie również dwudziestopięcioletnią aktorkę Zofię, żonę starszego od niej o kilkanaście lat kompozytora Karola Kurpińskiego. To dla niej pożyczył od księżny powieść, a teraz się boi, by to na jaw nie wyszło. Kmita usiadł nastroszony, niechętny. Na zagadywania Grzymały odpowiadał burkliwie, półsłówkami. Wreszcie chłopak wrócił. W ręku trzymał niewielki, oprawny w skórę ze złoceniami tomik powieści. Grzymała wziął go i nie otwierając wręczył Franciszkowi. – Panie majorze. Liczę na pana honor. Księżna nie powinna się dowiedzieć, że nie miałem tej książki w domu. Może by i nic nie powiedział, gdyby nie to głupawe odwołanie się do honoru. – A co on ma wspólnego z tą sytuacją, w jakiej pan się znalazłeś? – żachnął się – oszukujesz pan jedną i drugą. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Po drodze wietrzała z niego złość. Kiedy stanął przed księżną, był pewien, że jej tego nie powie. Podziękowała mu z nutkami zawodu w głosie. Domyślił się. Liczyła na to, że Grzymała sam przyjdzie. – Co u Alberta? – zapytała na pozór obojętnie. – Zapracowany. Ma pilną robotę – skłamał – coś pisze. Przeprasza, że nie mógł sam odnieść. Nerwowym ruchem wzięła książkę. Uczyniła to tak nieuważnie, że egzemplarz wysunął się jej z ręki. Skórkowa, twarda okładka rozwarła się, a spomiędzy kartek wypadł niewielki liścik. Schylając się, by go podnieść i podać księżnej, zauważył kobiecym charakterem wystylizowany adres: Monsieur Wojciech Grzymała. – Dziękuję, panie majorze – powiedziała obojętnym tonem, odkładając kopertę na konsolkę – jestem panu bardzo zobowiązana i sądzę, że pan zachowa dyskrecję. Ledwie wyszedł, rzuciła się na list, złamała pieczęcie i z pośpiechem spojrzała na podpis: „Zofia”. Wiedziała o Kurpińskiej, ale teraz miała dowód. Czarno na białym. Dosłownie. Jej młoda rywalka w gwałtownych wyrazach wyrzucała Wojciechowi, że zapewne na rozkaz namiestnikowej, tak pospiesznie odbiera jej książkę. Słucha tak ślepo rozkazów Zajączkowej, że teraz, gdy będzie ją zapewniał, że go z księżną nic nie łączy, to ona już nie uwierzy. List zakończył się słowami: „Ty przenosisz nade mnie tę wyniszczoną nierządnicę, wzgardziwszy moją miłością. Bacz, byś później tego nie żałował”. Skończywszy zmięła papier i rzuciła. Po twarzy spłynęły łzy. Teraz już nie wyglądała tak powabnie jak podczas obecności Franciszka. Była nieszczęśliwą, kochającą kobietą, która nie potrafiła za żadną cenę wyrwać się z kleszczy uczucia. To było silniejsze nad nią samą, nad jej lata. Dla pocieszenia, a właściwie zadając sobie jeszcze większy ból, wyciągnęła z sekretnego schowka, otwierającego się za pociśnięciem niewidocznej sprężyny, paczkę listów związaną wstążką. Były to miłosne epistoły napisane przez Grzymałę. Razem z nimi wyjęła list od przyjaciółki z Paryża, która cytowała słowa, jakie powiedział właśnie o niej, Zajączkowej, młody, zdolny, obiecujący pisarz Honore de Balzac: „Wielka dama potrafi się przywiązać jak dziewczątko... potrafi jeszcze wycisnąć łzy z oczu młodzieńca, gdyż ma tyle lat, ile jej się spodoba mieć...” – Chciałabym – pisała przyjaciółka – aby te słowa odnosiły się do mnie, ale niestety, ten człowiek był tak tobą zafascynowany, że mnie nawet nie poświęcił ani jednego słowa. A te ciebie dotyczące, jak mi mówiono, umieścił w swej powieści „L’Interdiction”. Tego i następnego dnia księżna zabroniła kamerdynerowi Mateuszowi wpuszczać Grzymałę. – Jestem chora i nikogo nie przyjmuję. Ale już kilkanaście godzin później, cierpiąc z tęsknoty, odwołała zakaz. Albert, jakby chcąc ją ukarać, zjawił się dopiero po trzech dniach. Przyjęła go powściągliwie, zimno. Ale nie darmo nazywano go cherubinem z duszą diabła. Prawiąc zręczne komplementy, przytulając się, całując, osiągnął to, co chciał – zupełną uległość i wybaczenie. On sam zaś ani myślał o puszczeniu płazem tego, co uczynił ten nadęty majorek. Przekonany był, że to właśnie on zdradził Zajączkowej tajemnicę pożyczonej książki. Kiedy więc uznał, że księżna już całkiem zapomniała o nieprzyjemnych chwilach, pochylił się nad jej ustami. – Serce moje – powiedział jak mógł najczulej – jak możesz się wysługiwać tak szkaradnymi ludźmi. Skąd w twoim otoczeniu tyle nikczemności? – O kim ty mówisz? – Oczywiście o tym odrażającym majorze, którego przysłałaś po książkę. Co on wygadywał na twój temat, to aż wstyd mówić. Jeśli go nie odprawisz, nie będę mógł przychodzić do ciebie, do pałacu. On nas obraża swoją obecnością w twoim domu. W kilkanaście dni później generał Zajączek, choć nie pojmując dąsów żony, dla świętego spokoju zwolnił ze służby Kmitę. By nie wyrządzać krzywdy majorowi, bo nie wątpił, że coś podobnego kryje się za żądaniem żony, skierował go do pracy w Komisji Rządowej Przychodów. Płaca tam była niższa, ale jak słusznie uważał namiestnik, żadne intrygi kobiece nie dosięgną byłego oficera. I nie mylił się. Natomiast Franciszek, odchodząc z pałacu na Krakowskim Przedmieściu, nadzwyczaj czule pożegnał księżną. Była wzruszona. Taki miły człowiek i trzeba go odprawić. W gruncie rzeczy nie wierzyła w oskarżenia Alberta. Czuła, że coś się za tym kryje, ale wolała nie zgłębiać przyczyn. Nie miała sił przeciwstawić się Grzymale. Uczucie przekreślało w niej wszelkie możliwe sprzeciwy. Kmita powrócił do domu. Józek bawił się gdzieś na podwórku, Róża, ostatnio coraz słabsza, ucięła sobie popołudniową drzemkę. Powitała go tylko Hilaria. Nawet nie uznał za stosowne poinformowanie jej o odejściu z Pałacu Namiestnikowskiego, lecz ona już wiedziała. Miast tego zapytał: – Czy ty kiedyś kochałaś? – Przecież ciebie kocham – zdumiała się. – Ale ja mówię o takiej miłości szalonej, niezważającej na nic i na nikogo? – Czy ty nie jesteś chory? – zaniepokoiła się. – Nie – warknął – ale chcę wiedzieć, czy kiedykolwiek cierpiałaś z miłości, szalałaś z niecierpliwości? No, powiedz! – Po co to miałam czynić, skorom wyszła za ciebie za mąż. – O tak, kobieto naiwna, a więc to, co braliśmy za uczucie, było tylko zwykłym małżeństwem. Wzięła go za rękę i choć nie poczuła gorzałki, przekonana, że jest pijany, zaprowadziła go do sypialni. Gdy kładł się na łóżko, powiedziała: – To dobrze, że generał cię zwolnił, przynajmniej nie będziesz się już stykał z tą zepsutą i wszeteczną kobietą. – O kim ty mówisz? – O księżnej. – Zabraniam ci – zawołał – to wspaniała kobieta. Ona wie, co to prawdziwa miłość. A ty? Spojrzała na niego sennymi, czarnymi, nic nierozumiejącymi oczyma. Teraz była przerażona. A on wiedział jedno – strach jej minie, ale do końca życia nie zrozumie, o co mu chodzi i za czym tęskni. A co najgorsze, on sam nie przeżyje już prawdziwej miłości. Aż do śmierci będzie skazany na Hilarię, do której tylko raz odczuł silniejsze uczucie, kiedy do serca wśliznął się wąż zazdrości. I to było wszystko. 4. Przez otwarte okno napłynęła fala gorącego nocnego powietrza, nieco złagodzonego wilgocią jeziora. Sączył się zapach jakichś rozgrzanych ziół czy krzewów. Intensywny, drażniący powonienie, obcy. Mało go nie zbudził. Ale tylko przewrócił się na drugi bok, coś mruknął i znów zasnął. Trudno powiedzieć, jak długo to trwało. W każdym razie gdy świt począł wolno rozjaśniać niebo nad pomarszczoną taflą wody, obudziły go pijackie krzyki z zajazdu „Eagle Exchange”. Przez chwilę leżał w półśnie. Zatracone przez noc poczucie czasu i rzeczywistości podpowiadało mu, że to wykrzykują warszawscy podchmieleni handlarze końmi w szynku na huncwockiem, a on budzi się w rodzinnym dworku przy Marszałkowskiej. Pierwsze promienie słońca padały na dach domu, ślizgały się niepewnie po szybach. – Jeszcze wcześnie. Jeszcze może pospać z godzinę albo i dłużej – obrócił się na drugi bok. Zdrętwiał z przerażenia. Obok niego na poduszce leżało coś czarnego. Nie tylko leżało, ale nawet poruszyło się. Gwałtownie usiadł, odrzucając nakrycie. Na pościeli brązowiły się kształty dziewczyny ze sterczącymi piersiami unoszącymi się miarowo i wklęsłym brzuchem kończącym się między nogami atramentowo ciemnymi włosami, skręconymi tak samo jak na głowie. Rozbudził się. Odetchnął głęboko. Z odległej o tysiące mil Warszawy powrócił na róg wytyczonych przez siebie ulic Randolph i Market. Noemi poruszyła się, wyciągnęła ręce ku górze i podłożyła je pod głowę. Piersi jej zakołysały się i napięły wyzywająco. Ogarnęło go palące pożądanie. Przysunął się do niej i zaczął całować, nie czekając, aż się obudzi. Wyrwało ich dopiero ze snu stukanie do drzwi. Rozpoznali głos Marka Beaubien, rodzonego brata Johna, właściciela „Eagle Exchange” i obecnie budowanego na następnym rogu ulicy Market hotelu „Sauganash”, nazwanego tak od imienia wodza indiańskiego sprzyjającego białym. Mark wzywał pilnie Kmitę na plac budowy. Sąsiednie posesje, na których kopano właśnie fundamenty, były źle rozplanowane, wchodziły w obrys ulic. Mogły tarasować przejazd przez Market i Lake, a to zagrażało hotelowi. Ucałował Noemi, która rozpalała pod kuchnią, by przygotować śniadanie. Poczuł ten trudny do określenia, choć lekki zapach murzyńskiego potu. Nie wątpił, iż ona tak samo czuje białych, ale nie to ich dzieliło. Było coś, o czym nie mówili, a co trwało między nimi niewypowiedziane – kolor skóry. Wkrótce po przyjeździe John Beaubien powiedział: – Musisz mieć kobietę, sprzątającą, gotującą, piorącą, no i coś jeszcze – mrugnął przy tym znacząco. Andrew żachnął się. O tych sprawach prawie nie myślał. Jeszcze w Warszawie miał ze dwie, trzy dziewczyny, w jednej to nawet się kochał, ale potem mu przeszło. Myślał nawet o ożenku, ale nie było stosownej kandydatki. A później ani w wojsku, ani w Londynie czy Nowym Jorku. Tym bardziej teraz, kiedy w osadzie Chicago prawie nie było kobiet, poza mężatkami, Indiankami i Murzynkami. A on jeszcze nie oswoił się z myślą, iż czerwonoskórzy i czarni, a szczególnie ich kobiety są takimi samymi ludźmi jak biali. Ponadto uznał słowa Johna nie za konkretną propozycję, lecz mglistą uwagę. Tak było do pewnego popołudnia. Wyciągnął się na pryczy niewielkiego domku zmęczony upałem, śpiący. Z początku nie zareagował na stukanie. Nikogo nie oczekiwał o tej porze, z nikim się nie umawiał. Powtórzyło się jeszcze dwa razy. Wstał i otworzył. Na progu stała Murzynka. Niewysoka, zgrabna, o lekko zarysowanych biodrach i kształtnych, acz niezbyt wyzywających piersiach. W oczach igrały figlarne iskierki uśmiechu. Sam się zdziwił, że właśnie te szczegóły jej urody odnotował. Zrozumiał dopiero po paru dniach. Na razie wszystko wyglądało zwyczajnie. Uśmiechnęła się, pokazując białe zęby. Takich nigdy nie widział. Nie rozumiał, że to tylko kontrast z ciemną skórą. Po kobiecemu odnotowała jego zainteresowanie. – Nazywam się Noemi Washington. Przysłał mnie pan Beaubien. Mówił, że szukasz kogoś, aby się tobą zajmował. Powiedziała wyraźnie – zajmował, a nie – prowadził gospodarstwo, sprzątał czy gotował. – Właściwie, nie – speszył się – nikogo nie potrzebuję. Sam sobie daję radę.Z wdziękiem tancerki uniosła się na palcach. Zajrzała do środka. Plasnęła w ręce. – No, nie. Tu wygląda okropnie. Chyba z dziesięć lat nie sprzątane. A w kuchni nikt nie palił od roku. – Odsunęła go, delikatnie obejmując w pasie, i przytrzymała o parę sekund dłużej, niż to było konieczne. Andrew ustąpił posłusznie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie protestuje. Normalnie uprzejmie, lecz stanowczo zamknąłby drzwi. Nie zrobił tak. Być może dlatego, że po raz pierwszy pod dotknięciem jej dłoni poczuł dreszcz, jakiego nigdy w życiu nie doznał. Trudno mu było określić jego istotę, choć łatwo się domyślił, do jakiej sfery uczuć to zaliczyć. Noemi natychmiast wzięła się do roboty. Wysprzątała, wyszorowała, umyła szyby, ugotowała obiad. Nie pojmował, iż tak szybko można nie do poznania przeobrazić całą izbę. Po kolacji zmyła talerze, naczynia, pokazała te białe zęby w uśmiechu i poszła. Przez następne dni zjawiała się regularnie w południe i wychodziła wieczór. Krzątając się przy sprzątaniu i posiłkach, rzucała mu czasami ukradkowe spojrzenia i choć nie dotykała go jak za pierwszym razem, czuł ten niesamowity, nieznany dotąd dreszcz. Odczuwał go nawet na samą myśl o Noemi. Dlatego też, kiedy po paru dniach, w sobotę, miast odejść, po prostu ściągnęła sukienkę, weszła do jego łóżka i zapytała: nie kładziesz się spać? – uznał to za rzecz oczywistą i naturalną. Minął miesiąc, nim przy jakiejś okazji John Beaubien zapytał go: – Słyszałem, że zastosowałeś się do mojej rady. – Jakżeż to? – zdumiał się – przecież to ty ją przysłałeś. – Nic podobnego. Mówiłem tylko, że powinieneś się postarać – roześmiał się – zaraz, zaraz. Czy ona ma na imię Noemi? Andrew w odpowiedzi skinął głową. – Jeśli tak, to na pewno polecił jej pójść do ciebie mój brat Mark. – Nic mi o tym nie mówił. – A po co miał mówić. Jeszcze byś mu ją odesłał. On żeni się po raz trzeci. Ta mała byłaby wielką przeszkodą. Kmita wrócił do domu ze zdecydowanym postanowieniem odesłania jej tam, skąd przyszła. Właśnie coś gotowała. Nad kuchnią unosił się waciasty obłoczek pary. Twarz jej pokrywały perliste kropelki, a zawilgocone włosy były skręcone bardziej niż zwykle. Obróciła się, zarzuciła mu ręce na szyję. Powiedziała cicho: – Dobrze, że już jesteś, bo ja cię kocham. Natychmiast zapomniał o Marku Beaubien, jego trzech żonach, licznych kochankach, z których jedną zapewne była Noemi. Nagle wszystko przestało być ważne – kim była poprzednio, dlaczego znalazła się w jego chatce. Chwila obecna stała się najważniejsza, dominująca. Zniknęło całe Chicago, sterty indiańskich futer; przestała istnieć daleka Warszawa, dworek na Marszałkowskiej, pozostała tylko Noemi – zastępująca przeszłość i przyszłość, wypełniająca całkowicie teraźniejszość. Zmęczeni, spoceni zasnęli dopiero późnym wieczorem. Zapach ich rozgrzanych ciał wymieszał się, stopił w jedno. Nie rozróżniali już jego specyficznej odrębności, a on nie dostrzegał, jak przedtem, koloru jej skóry. Wręcz zdawało mu się, że nie mógłby kochać białej kobiety. Jeszcze kilkanaście dni temu, leżąc z nią w łóżku, nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż nie jest naga, lecz obleczona w czarną skórę. Tego wieczoru czuł jej bliskość bez żadnych oporów czy zastrzeżeń i doszedł do wniosku, że jest to miłość. Pierwsza w jego życiu, spóźniona, ale wielka. Z Markiem Beaubien nigdy o Noemi nie mówił. Nie padło ani jedno słowo. Zupełnie jakby panna Washington nie istniała. W skończonym już hotelu „Sauganash” bywał często wysłuchiwał fantastycznych, barwnych, acz nieprawdziwych opowieści właściciela o jego walkach z Indianami, polowaniach na dzikiego zwierza i przeróżnych opresjach, z których wychodził zawsze bohatersko. Było to zawsze tak fascynujące, że największe obieżyświaty i stare wygi odsuwali szklanki z whisky, słuchając jakby to była prawda, a co najważniejsze z uczuciem, iż wszystko to oglądają na własne oczy. Opowiadał także o zaciekłej walce z Indianami na winczestery i na noże, którymi rzucał z niezwykłą sprawnością. Oczywiście zwyciężył i odebrał im małą Murzyneczkę, która nie wiadomo gdzie dostała się w ich ręce. Andrew wiedział, że opowieść dotyczy Noemi, nie był tylko pewien, czy jest prawdziwa. Miał zamiar o to zapytać. Jednakże tego dnia do hotelu zwaliło się nadspodziewanie dużo gości. Tak wielu, że większość trzeba było położyć na podłodze. Kmita czekał cierpliwie, aż Mark zakończy krzątaninę, by móc spokojnie pomówić. Jednakże wciąż przybywali podróżni szukający noclegu. Miejsca na podłodze było dosyć, ale zabrakło koców. Wobec tego Beaubien poradził sobie w sposób tyle prosty, co fantazyjny – ściągał koce ze śpiących i oddawał je nowo przybywającym. Pomysł byłby genialny w swej prostocie, gdyby któryś z poszkodowanych się nie przebudził i nie zrobił awantury. Rozpętała się prawdziwa burza. Niewiele brakowało, by Mark musiał wykazać większą odwagę i dzielność niż przy starciach z Indianami. Kmita zrezygnował z pytania i prędko wyszedł z „Sauganash”. A potem przeszła mu chęć zgłębienia prawdy. Uświadomił sobie raptem różnicę lat. Mogłaby być jego córką, a on według warszawskich kryteriów, które wprawdzie nad jeziorem Michigan niewiele znaczyły, był jednak starym kawalerem. Noemi to nie interesowało. Ani różnica lat, ani to, kim jest i skąd przybył. Żyła szczęściem dnia codziennego. Nic poza tym nie istniało. Od wieczoru, którego naturalnym ruchem zrzuciła sukienkę i położyła się do łóżka, ani razu nie zajrzała nawet do hotelu „Sauganash”, ani nie zamieniła choćby jednego słowa z Markiem. Zdawało się to potwierdzać wszelkie poprzednie domysły Kmity. Ale po parunastu miesiącach przeszłość całkowicie mu zobojętniała. Z tym większą radością przyjął wiadomość, którą mu zakomunikowała Noemi. – Jestem w ciąży. Księdza katolickiego nie było w osadzie, zresztą pastora też nie. Chicago nie miało więcej mieszkańców niż stu pięćdziesięciu. Zresztą nie bardzo było wiadomo, kto w co wierzy. Musieli więc skorzystać z usług nowo mianowanego szeryfa hrabstwa Cook, który osiedlił się w Forcie Dearborn. Ceremonię, na której zjawił się tylko John Beaubien i paru geometrów, szeryf załatwił błyskawicznie i z dużą nieporadnością. Nic dziwnego – ślub dawał po raz pierwszy i nie miał stosownej wprawy. W każdym razie wobec społeczności osady oraz prawa zostali mężem i żoną. Mark, choć nie zjawił się na uroczystości, w podarunku przysłał konia wierzchowego, czym tylko potwierdził poprzednie podejrzenia Kmity. Ale chyba dla nich obydwojga nie miało to żadnego znaczenia. W osiem miesięcy później urodził się syn. Andrew uparł się, żeby mu dać na imię Stanley, aby było w nim coś z polskiego Stanisława. Noemi, choć zupełnie nie wiedziała, gdzie leży kraj ojczysty Kmity, bez słowa sprzeciwu zgodziła się. Z miłości była gotowa na wszystko. Nie tylko na imię, które niespecjalnie się jej podobało. Chrzciny wyprawił sam Andrew. Pamiętał z dzieciństwa, że w sytuacji przymusowej każdy człowiek może udzielić sakramentów. Ponieważ nie wiedział, czy po angielsku będą ważne, ku zaskoczeniu żony skropił dziecko wodą i powiedział po polsku: – Chrzczę cię w imię Ojca, Syna, Ducha Świętego, amen. Nadaję ci imię Stanley – Stanisław. Dziecko krzyczało jakby je kto ze skóry obdzierał, Noemi nie mogła pojąć, o co idzie, a Andrew nie potrafił się oswoić z myślą, iż został ojcem. Przez pewien czas mieszkali jeszcze w chacie, która była świadkiem początku ich znajomości, a następnie przenieśli się do domu na ulicę Randolph, którego właściciel wyruszył samotnie na polowanie i nigdy nie wrócił. Dom był solidniejszy, i co najważniejsze miał trzy pokoje, a choć stał na tak samo błotnistym terenie jak inne, to prezentował się całkiem okazale. Wówczas to Kmita po raz drugi od opuszczenia domu zasiadł za stołem i napisał list, adresując go do matki, stawiając obok nazwy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie numer dworku. Opisał w liście wszystkie swe perypetie i kłopoty z podróżą przez ocean oraz jezioro Michigan. Zawiadomił także Różę o swym ślubie i urodzinach wnuka, nie skrywając, że Noemi jest Murzynką, ale dość jasną; dodawał na osłodę, że wnuk Stanisław jest pięknym Mulatem, czyli jeszcze dużo jaśniejszym niż jego matka, prawie tak białym jak ojciec. John Beaubien właśnie miał płynąć do Detroit poprzez jezioro Michigan, mógł więc wysłać list do Europy. Chętnie się tego podjął, rad, że może pomóc przyjacielowi. Wrócił po paru dniach z rewelacyjnymi wieściami: – W Warszawie i w Polsce wybuchło powstanie, ale na poczcie zapewniono mnie, że list nadany w Ameryce na pewno musi zostać doręczony, bez względu na wojny, kataklizmy i klęski żywiołowe. To gwarantuje główny poczmistrz Stanów Zjednoczonych. – Jakie powstanie? – Przeciw waszemu królowi. Chyba nazywa się Konstanty. Ale nie martw się. Mówiono mi, że już wszystko jest w porządku. Buntownicy pokonani, a prawowita władza przywrócona. – Tak. To znaczy cara. – Może i cara. Nie wiem, jak wy go nazywacie. W każdym razie nie martw się. Trwało to kilka miesięcy, ale już jest po wszystkim. Nie było sensu wyjaśniać. Zapewne nie pojąłby, o co chodzi, kto i o co walczył. Powiedział tylko krótko. – Car dla nas to tak, jak dla Amerykanów król z Londynu i Anglicy. Ci powstańcy walczyli o wolność. Ale Beaubien niewiele się przejął, jakby nie dosłyszał. Miał o wiele większe zmartwienie i dużo ważniejsze – handel skórami. Indianie z plemienia Sauk, Fox i Winnebago, przed paru laty zmuszeni do opuszczenia swych ziem, powrócili na północne obszary stanu Illinois, wódz zaś, Czarny Jastrząb, zaatakował milicję stanową Illinois. Konflikt nie sięgnął jeszcze hrabstwa Cook, Pottawatomie bowiem zachowali neutralność. Ale Beaubien i inni osadnicy nie wierzyli im. Kobiety i dzieci wysłano do najbliższej osady Peoria. Jedynie Noemi uparła się – za nic nie opuści męża. Zostanie z nim, choćby miała zginąć. – A dziecko? – Stanley także. Rodzina nie powinna rozdzielać się tak w dobrym, jak i złym. Wzruszył się tymi słowami, choć Beaubien zrzędził, że najgorsze ze wszystkich kobiet są zakochane Murzynki. – Chyba masz rację jako dowódca, ale Noemi nie jest w naszym oddziale i nikogo nie ma zamiaru słuchać. Obok Johna i inni formowali zbrojne grupy, choć zdawali sobie sprawę, że w razie czego mogą nie podołać. Wezwano posiłki. Ze wschodu przymaszerowała kompania wojska pod dowództwem Williama Whistlera. W ślad za nimi nadciągnęła milicja ze stanu Michigan. Sytuacja rysowała się na tyle groźnie, że wraz z głównymi siłami przybył generał Winfield Scott. Mieszkańcy Chicago i uciekinierzy, a wraz z nimi Kmita z żoną i dzieckiem, którzy schronili się w Forcie Dearborn, poczuli się wreszcie bezpiecznie. Andrew tryumfował, wytykając Johnowi pochopność ocen. – Noemi miała rację – mówił – a ty, chociaż mądry kupiec, myliłeś się. Beaubien kiwał głową, jakby przeczuwając to, co nie da się przewidzieć. Nie minęły i trzy tygodnie, gdy w Chicago wybuchła epidemia cholery przywleczona przez oddziały wojskowe. Fort Dearborn został przekształcony w szpital. Andrew jako jeden z pierwszych zległ powalony chorobą. Z początku wyglądało na to, że się wykaraska. Noemi, zaniedbując Stanleya, siedziała przy nim, pielęgnowała, dopóki jednego dnia lekarz wojskowy nie pokręcił współczująco głową. – Nic już nie mogę zrobić. Proszę się z nim pożegnać. Nie uroniła łzy. Wyprostowała się dumnie, pochyliła nad Kmitą i nie zważając na możliwość zarażenia się, pocałowała go w same usta. Szeptem, tak że tylko on słyszał, powiedziała: – Ukochany. Szczęścia, które z tobą przeżyłam, nie da się opisać. Dziękuję ci za wszystko. Pod wpływem jej głosu, a może wskutek przedśmiertnej poprawy, uniósł się na łokciach i powiedział: – Nigdy nikogo nie kochałem jak ciebie, pamiętaj. A Stanleyowi przekaż: pochodzi ze starego rodu, który pieczętuje się herbem Szreniawa. – Co to jest herb? – zdziwiła się. – Znak plemienny – wyjaśnił. – A ta trudna nazwa? – Szreniawa – powtórzył – na górze, nad tarczą lew w... – nie dokończył. Opadł na łóżko. Przechodzący sanitariusz, nawet nie zatrzymując się, zamknął mu oczy i poszedł dalej. Dopiero wtedy załkała. Cała nadzieja zgasła. Lecz jej żałość wyzwolił dopiero niedbały gest sanitariusza lekceważący majestat śmierci. Mimo to usiłowała powtórzyć nazwę, którą przed chwilą usłyszała. I nie mogła, nie potrafiła. – Jak ja to przekażę dziecku? – i rozszlochała się na dobre. List Kmity dotarł na Marszałkowską w dwa tygodnie po pogrzebie Róży, która zmarła na zapalenie płuc. Franciszek był w urzędzie, a Józek w szkole albo znów na wagarach. Hilaria długo obracała w rękach kopertę z cudzoziemskimi stemplami. Nie mogła się zdecydować – przecież nie do niej była adresowana. Ale teściowa nie żyje. Rozerwała lakowe pieczęcie. Przebiegła wzrokiem starannie wykaligrafowane zdania. Aż przysiadła na kanapie. Murzyn? Słyszała wprawdzie o czymś takim, ale na oczy nie widziała. Najgorsze, że czarny. Franciszek dużo spokojniej przyjął szokujące wieści. – Tak, widziałem Murzyna w świcie Napoleona. Niczym diabeł. Dobrze, że mama tego nie dożyła. Jej rodzony wnuk – czarny. Straszne. Szczęściem go nigdy nie zobaczymy. A teraz dawaj obiad, bom głodny jak wilk. BIAŁY MULAT, PIĘKNA MARIA I GRABARZ 1. – Owszem – powiedział – masz rację. Jest to miasto stworzone z domów, wiatru i błota. A kiedy ziemia wyschnie, to jeszcze z kurzu. – Może jak je bardziej zabudują, to przestanie wiać. – Nie, to nic nie pomoże. Położenia nie zmienisz. Z jednej strony wielkie jezioro Michigan, a z drugiej olbrzymie płaskie prerie. Woda ma inną temperaturę, a nagrzana ziemia inną. To powoduje gwałtowny przepływ powietrza. Na to nie ma rady. – To niebezpieczne. – Niebezpieczne? – roześmiał się – można dostać zapalenia gardła albo przeziębić się. Wystarczy jednak szalik i ciepłe odzienie, aby niebezpieczeństwa uniknąć – pochylił się ku siedzącemu obok prawie białemu Mulatowi. Ten pokręcił głową. – Może, ale gorzej, gdyby musieli spać pod gołym niebem. Ty jako nowy mayor9 miasta nie powinieneś do tego dopuścić. – Jasne, do tego nigdy nie dojdzie. Mało to jest domów? – Wkrótce może nie być ani jednego. „Długi John” wyprostował potężne ciało w krześle. Uderzył się z rozbawieniem dłonią po udzie, aż pod mięśniami barków zatrzeszczał surdut. Pochylił głowę przeciętą z boku przedziałkiem. – Ciebie, Stanley, trzymają się zawsze dowcipy. Po kim ty to masz? – Mój ojciec był Polakiem – z pewnym zniecierpliwieniem powiedział Mulat – ale w tym przypadku to nie ma nic do rzeczy. Po prostu lubię cię i chcę udzielić ci dobrej rady. Ty jesteś człowiekiem wykształconym. Wiesz, skąd bierze się wiatr i dlaczego wieje. Ja nie jestem taki mądry, ale umiem myśleć. John Wentworth spojrzał na Kmitę z zainteresowaniem. Znał młodego Mulata, prawie białego o czarnych włosach, od paru lat. Właściwie od 1839 roku, kiedy to został mianowany adiutantem w stopniu pułkownika w sztabie gubernatora Thomasa Carlina i kiedy to żona jego, piękna Liz, przyjęła na służbę młodą wdowę po geometrze Chicago, urokliwą Noemi, która zamieszkała w ich domu z synem Stanleyem. Odtąd obserwował rozwój inteligentnego chłopca. Prawie stał się mu ojcem, a kiedy podrósł, prawie przyjacielem. Nigdy nie lekceważył opinii chłopca, a teraz już dorosłego mężczyzny. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał zaniepokojony. – Co ludzie robią, jak im ognisko przygasa – Stanley przejechał odruchowo ręką po czarnych, kręconych murzyńsko włosach, jedyne co świadczyło o jego pochodzeniu – oczywiście 9 Nazwa burmistrza w USA. dmuchają. Wtedy płomień się rozjarza, ogarnia gałęzie, polana. A jak wiatr dmuchnie, to mały ogienek może stać się pożarem. Ogarnie dom, następne budowle, całe miasto – popatrzył wprost w oczy Johna i powiedział z naciskiem – Chicago powinno mieć straż ogniową. A to zależy od ciebie, jako od mayora miasta. W parę miesięcy później Wentworth zakupił pierwszy parowy wóz strażacki, a Kmitę mianował szefem brygady pożarniczej. Pierwszą czynnością, jakiej dokonał Stanley po objęciu nowej funkcji, było nazwanie nowego wozu „Długi John”. Wśród strażaków byli sami biali, którym nominacja nie bardzo się podobała. Nie sarkali, obawa przed twardą ręką mayora spowodowała, że podporządkowali się bez reszty. Tym bardziej że płaca, jaką otrzymywali, nie była do pogardzenia. A o ich zatrudnieniu lub zwolnieniu decydował sam Stanley. Wentworth, wprowadzając go na nową funkcję, wyraźnie to określił. – Każda decyzja Kmity jest przeze mnie aprobowana w każdym szczególe. Jeśli on coś rozkaże lub powie, to tak, jakbym ja mówił. Rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć? Milczeli. Oczywiście, że pojmowali. Stwierdzenie mayora oznaczało dla nich jedno – mają zamknąć się i słuchać tego, co mówi Stanley, inaczej wylecą na zbitą twarz z roboty. I nie byli dalecy od prawdy. Wkrótce okazało się, dlaczego „Długi John” chciał mieć absolutnie zdyscyplinowaną brygadę pożarniczą. W Chicago, jak w każdym szybko rozwijającym się mieście, było wielu ludzi bogatych, ale też wielu biednych, którzy ledwie wegetowali. Tak więc obok wytwornych, z rozmachem zbudowanych domów, istniały nędzne rudery wzniesione na najgorszych, najbardziej podmokłych gruntach. Rodziło to wyraźnie widoczne kontrasty. Obok wspaniałych hoteli, drogich restauracji, dla mniej zasobnych otwierały swe podwoje nędznawe knajpy, efektownie nazywane „saloonami”, oraz kasyna gry dające nadzieje na bogactwo nędzarzom. Również domy publiczne miały bardzo zróżnicowane ceny i pensjonariuszki. Do najdroższych, dostępny tylko elicie finansowej miasta, należał przybytek prowadzony przez panią Lou Harper na ulicy Monroe 219. W budynku tym, powszechnie nazywanym Rezydencją, wszystkie dziewczęta były zawsze ubrane w eleganckie wieczorowe suknie. Obowiązywał tu styl i formy na najwyższym poziomie towarzyskim. Dziewczyna była przedstawiana klientowi z zachowaniem wszelkich zasad savoir-vivre’u. Nowość ta szokowała, ale i przyciągała, na tle powszechnie stosowanej praktyki gromadzenia dziewcząt w salonie i wyboru przez klienta według własnych upodobań. Ponieważ liczba kobiet w mieście nadal była niższa od liczby mężczyzn, interes pani Lou Harper rozkwitał. „Długi John” nie miał jednak nic przeciwko temu. Drażniły go natomiast domy publiczne najgorszej klasy. Szczególnie wiele było ich w dzielnicy slumsów, położonej w północnej części miasta wzdłuż brzegów jeziora Michigan. Poza prostytucją uprawianą tu w nędznych szopach, kwitł także hazard. Solą w oku Wentwortha była nie tyle nędza i okropne warunki panujące w tej dzielnicy, ile zajmowanie przez nią terenów atrakcyjnych, które chcieli wykupić bogacze i miasto, uważając, iż zrobią na tym dobry interes. Próbował sprawę tej ziemi załatwić pierwszy mayor miasta William Ogden, ale nie wyszło. Dopiero „Długi John” zdecydował, że trzeba się ostatecznie z mieszkańcami slumsów rozprawić w sposób bardziej zdecydowany. Po prostu oświadczył, że jeśli do określonego dnia się nie wyniosą, spali ich domostwa. Ponieważ nikt nie potraktował tego poważnie, w dwa tygodnie później zjawił się Wentworth z Kmitą i strażakami. Zatrzymali czerwono malowane wozy przed pierwszymi budami. „Długi John” stanął obok złożonej drabiny przeciwpożarowej, tak aby wszyscy dobrze widzieli. – Przyjaciele – krzyknął głośno – dałem wam termin przeprowadzki, ale wy go zlekceważyliście. Teraz ja was zlekceważę – skinął na Stanleya i jego ludzi. Wiedzieli dobrze, co do nich należy. Na wozach leżały długie kijki, wokół których okręcone były słomiane powrósła umaczane w smole. Na głośne wezwanie mayora z nabrzeżnych bud wysunęły się obdarte postacie kobiet i mężczyzn w otoczeniu umorusanych dzieci. Przyglądali się strażakom z zaciekawieniem, nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Strażacy powolnymi ruchami brali słomiane pochodnie. Ich obojętne twarze nie wyrażały niczego poza posłuszeństwem wobec Kmity i Wentwortha. Jeśli choć iskierka współczucia dla niczego niespodziewających się ludzi zagościła gdzieś na dnie ich świadomości, to tłumili je skrzętnie, starając się, by stojący w pobliżu „Długi John” nie dostrzegł niczego. Wyciągnęli zapałki. Małe patyczki zajarzyły niewielkimi płomykami, ale przytknięte do smolnych powróseł zajaśniały gęstym ogniem. Jednak wyobraźnia mieszkańców jeszcze nie dorosła do pomysłu mayora. Nie bardzo rozumieli, o co tu idzie. Czy są to jakieś ćwiczenia, czy pokaz sztucznych ogni. Ale do święta czwartego lipca było jeszcze daleko. Dopiero kiedy zwartymi szeregami podeszli bliżej, krzyk przerażenia przetoczył się nad slumsami. Niedbale sklecone z desek domki i szopy zajęły się, ledwie strażacy przytknęli do nich pochodnie. Jęzory ognia poczęły strzelać ku górze. „Długi John” doskonale rozumiał, że z tym żywiołem nie wolno igrać. Stojąc wciąż na złożonej drabinie, skinął Kmicie: – dość! Natychmiast rzucili z powrotem na wozy niezapalone jeszcze wiechcie. Spłonęło zaledwie parę domów. Ten przykład wystarczył mayorowi. Nie chciał ryzykować pożaru, który mógł się rozprzestrzenić na miasto. Stanley miał dokładne, wręcz szczegółowe instrukcje dalszego postępowania. Odprzęgnięto konie od wozów strażackich, potężnymi linami opasano domki i budki mieszkalne posadowione wprost na ziemi, przyczepiono do orczyków, zacięto batami. Wierzchowce szarpnęły, choć z trudem pociągnęły. Niewiele czasu upłynęło, a większość domów, kolebiąc się i chwiejąc, dotarła na nowe miejsca. Tereny nie tak atrakcyjne, nie w wysokiej cenie. Mieszkańcy The Sands biegali wokół koni i strażaków, krzycząc i przeklinając. Kobiety rwały włosy z głowy, umiejętnie podniecając dzieci do głośnego płaczu. Nikt jednak nie odważył się zaatakować strażaków. Obecność groźnego mayora odstraszała od jakiegokolwiek przeciwdziałania. W ten sposób sprawa slumsów została załatwiona. Ziemia dla właścicieli, którzy zakupili place, została oczyszczona. Mogli na niej budować, co tylko będą chcieli. Za to Kmita dostał od nich sporą sumkę. Każdy inny by najspokojniej schował ją do kieszeni, ale jego przed tym błędem uchroniło o ton ciemniejsze zabarwienie skóry. Świadomość, że właściwie jest Mulatem traktowanym przez podwładnych jak Murzyn, kazała mu podzielić się ze wszystkimi, którzy podpalali The Sands. Przyjęli to dobrze. Przy następnej okazji, jaka się trafiła w parę tygodni później, nie grymasili i nie narzekali, chociaż wiadomo było, że nic na tym nie zarobią, a wręcz przeciwnie, mogą się narazić. Mayor i Kmita tak chcieli. To wystarczyło. A stało się tak. Kupcy i inni przedsiębiorcy reklamowali swe sklepy i usługi ogromnymi szyldami zwisającymi w poprzek chodników i ustawianymi pod tym gablotami, skrzyniami czy pakami. Utrudniało to ruch na trotuarach i nie dodawało estetyki ulicom. A co najważniejsze, wysoki, dwumetrowy „Długi John”, przechadzając się po centrum, co rusz zawadzał głową o szyldy. To chyba głównie zadecydowało. Wszelkie apele, wezwania, a nawet niezadowolenie mieszkańców nie wzruszały upartych kupców. Jednej nocy stało się. Na rozkaz mayora Kmita ze swoimi strażakami przemierzył główne ulice. Po cichu, ostrożnie pozdejmowali majtające się na wietrze szyldy, załadowali na wozy gabloty i jaskrawo malowane skrzynie. Cały ten dobytek do świtu znalazł się zwalony na jedną wielką stertę na pustym placu. Kupcy mogli je stamtąd zabrać, ale nikt z nich nie odważył się ich ponownie zawiesić nad sklepami ani też ustawić na chodnikach. Za ten wyczyn strażacy niczego poza uznaniem mieszkańców sobie nie zaskarbili, natomiast Wentworth zaprosił Stanleya na kolację do restauracji. Jak zwykle składała się z dwudziestu dań i jednej butelki brandy, którą sam wypijał codziennie, choć nie było widać, by robiło to na nim większe wrażenie. Na ogół Kmita wystrzegał się, by brać udział w tego rodzaju przyjęciach. Nie potrafił tak dużo jeść, a picie sprawiało mu niewypowiedziane cierpienia. Nie umiał i nie lubił. Wystarczyło mu pół szklanki whisky, by poczuł się niedobrze i bolała go głowa. Kiedy musiał wypić więcej, mdlał. O tej dziwnej przypadłości Stanleya mayor dobrze wiedział, ale nie potrafił się oprzeć, by od czasu do czasu nie namawiać go na swoje ulubione brandy. Tego wieczoru Kmita jednak gotów był zjeść kilkanaście dań i wypić nawet całą szklankę alkoholu. Co więcej – po raz pierwszy zależało mu na tym, by znaleźć się z „Długim Johnem” w restauracji przy jednym stole. Poszli do „Richmond House”, najelegantszego hotelu w mieście, gdzie kelnerzy ubrani w ciemne fraki usługiwali z bezszelestną sprawnością. Obicia pluszowe krzeseł, foteli i kanap, ciężkie zasłony na oknach, białe zmarszczone firanki, wszystko to stwarzało atmosferę domowej przytulności i intymności. A to było właśnie po myśli Stanleya. Zasiedli za stołem nakrytym białym obrusem, na którym za jednym zamachem zjawiły się od razu trzy dania i dwie butelki brandy. Wypili równo. W miarę jak jedli, wnoszono nowe półmiski i talerze. Stanley coraz bardziej bladł, ale mając na względzie swój zamiar, nie uchylał się ani od jedzenia, ani picia. – Zrobiłeś to pięknie – mówił Wentworth, wkładając do ust jeden kęs za drugim – ani się te liczykrupy spostrzegły, a już wszystkie ich rupiecie poznikały i porządek był na ulicach. Nadajesz się na najwyższe stanowiska w Chicago. – Nawet na mayora? – zapytał ostrożnie, zdając sobie sprawę, iż to może być nie najlepszy wstęp do rozmowy, jaką zamierzał przeprowadzić. „Długi John” odstawił szklankę pełną brandy, co było niepokojącym objawem, przełknął kęs mięsa trzymany w ustach. Kmita z ledwie tłumioną obawą popatrzył na niego. Wybuch gniewu, czasami zdarzający się Wentworthowi, mógł zniweczyć wszelkie nadzieje, jakie wiązał z tym wieczorem. Jednakże pytanie nie było widać tak obraźliwe i bezsensowne, bo mayor, pomyślawszy chwilę, sięgnął znów po szklankę. Wypił jednym haustem. To mu rozjaśniło w głowie. – Oczywiście tak – powiedział z całym spokojem – ale dopiero po mnie, a nie jako mój kontrkandydat. Pod warunkiem, że cię wybiorą. Wiesz, co mam na myśli? To pytanie nieco go speszyło. Jasne – delikatnie dawał mu do zrozumienia, iż z tym kolorem skóry, a właściwie jej ledwo dostrzegalnym ciemnym odcieniem, nie ma co próbować. A przecież jemu wcale nie szło o tę funkcję, w ogóle o żadną. Nawet przyjmując stanowisko szefa straży ogniowej, paląc slumsy The Sand, zrywając szyldy kupców pragnących dobrze handlować, czynił to tylko z jedną jedyną myślą, którą teraz chciał wyłożyć. Ale ten kolor skręconych jak sprężynki włosów, gdyby mógł je zmienić, przemalować, choć wiedział, że „Długi John” nie ma nic przeciw temu, ale inni? – Ja jestem z dobrego polskiego rodu – powiedział – dużo starszego od Chicago i od całych Stanów Zjednoczonych. Ja mam w herbie lwa. – Od Chicago nietrudno być starszym. Nawet ty jesteś starszy od miasta – zastanowił się i, aby nie tracić czasu, łyknął brandy – a o herbie z lwem lepiej nie mów. Ja to doceniam, ale wielu ludzi będzie się śmiało. Znajdą się też tacy, co powiedzą, że to plemienny znak afrykańskich Murzynów. Dlatego radzę ci, nie chwal się tym. Jeśli będziesz miał jak ja farmę liczącą cztery tysiące siedemset akrów, to o niej możesz mówić, ale na razie nie zanosi się na to. Może to akurat jest sprzyjająca okazja – pomyślał, odsunął talerz i powiedział: – To co mam mówić? Co mam robić, aby zdobyć uznanie u ludzi i u ciebie? Wentworth nie od razu odpowiedział. Sięgnął po butelkę, napełnił szklankę i uważnie ją obejrzał pod jasnym światłem lampy gazowej. Wreszcie jakby podjął decyzję, przechylił i jednym haustem opróżnił. – To jak – powtórzył – co mam robić? – Aha, no tak, rzeczywiście – język mu się plątał, tracił wątek. Wreszcie wypalił – dam ci dobrą radę: żyjesz w wolnym kraju, a więc jedz, kiedy jesteś głodny, pij, kiedy jesteś spragniony, śpij, kiedy jesteś śpiący, i wstawaj, kiedy masz na to ochotę. Stanley zwiesił głowę. Znał na pamięć to porzekadło. „Długi John” wygłaszał je zawsze, kiedy przebrał swą codzienną miarkę brandy, to znaczy jedną butelkę. Równocześnie oznaczało to, że nie będzie już można sensownie z nim mówić. A przecież poszedł na tę kolację tylko po to, żeby załatwić z Wentworthem jedną jedyną sprawę. Ważniejszą dla niego niż życie. 2. Wilgotny wiatr ciągnący od jeziora szeleścił w liściach, jakby kto wystrzyżonym, dobrze utrzymanym trawnikiem skradał się, szurgocząc i szurając nogami. Nawykli do tych odgłosów. Prawie nie zwracali na nie uwagi. Były częścią powietrza, jakie ich otaczało. Co innego skrzypnięcie furtki w płocie, trzask drzwi w domu, nawet delikatny odgłos kroków po schodkach werandy, to ich alarmowało, ale nic poza tym. Czerń bezksiężycowej nocy kryla ich dokładniej niż zamknięte drzwi pokoju. Do ławeczki stojącej pod niewielkim, ale rozłożystym platanem dobiegał odległy, przytłumiony rozgwar portu, turkot wozów jadących po bruku ulicznym, klaskanie kopyt końskich. Nad tym wszystkim wisiała, dobywając zarysy dzielącego ich od ulicy domu, poświata rozsiewana przez gazowe latarnie ustawione wzdłuż trotuarów. Przytulili się do siebie, niemal przywarli ciałami. Objął ręką jej biodra i przez cienką sukienkę, w jakiej chodziła po domu, odczuł ciepło ciała. Drugą pogładził po włosach, zjechał niżej na kark i przyciągnął głowę ku sobie. Pocałowali się. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty. Dalej trzymał rękę na jej biodrze. Powoli opuszczał niżej i niżej. Łagodnie wyswobodziła się z jego objęć. – I co ojciec powiedział? – Nie rozmawiałem z nim – wsparł się w oparcie ławki i patrzył na dach domu jakby otoczony blaskiem latarń ulicznych – najpierw nie było okazji, a potem już nic do niego nie dochodziło. A ty? Pogłaskała go po włosach delikatnie, prawie wyczuwając pod palcami twarde, skręcone kółkowate włosy. – Nie miałam okazji. A właściwie to się bałam. – Kogo? Własnego ojca? – Nie. Jego nie, tylko odmowy. Spojrzał na nią z uwielbieniem. W pomroce wyraźnie jaśniały jej blond włosy, kształtny zarys głowy, a poniżej ciało, które tak kochał, które gotów był obsypywać pocałunkami, tulić, pieścić, gdyby tylko pozwoliła, gdyby zdecydowała się przełamać wstyd. Ale w decydującym momencie przytrzymywała jego błądzącą rękę, delikatnie odsuwała. Uszanował zawsze jej opór, ale tego wieczoru pożądał jej z siłą zupełnie wyjątkową, przerastającą jego samego. – Czy mógłby swej jedynej, kochanej córce odmówić czegokolwiek? Moja rozmowa, moja prośba jest niczym w porównaniu z twoją. – A jeśliby mnie odmówił – upierała się – jakby tobie powiedział: nie! – to jeszcze ja mogę go prosić. A tak wszystko na nic. – Dlaczego? Czy mógłby skazać cię na cierpienie? – Dlaczego nie? – On jest liberalny. Przecież zawsze mówi: kiedy chcesz spać, śpij, kiedy chcesz jeść, jedz... Przerwała mu. – Ale jeszcze nigdy nie powiedział: kiedy chcesz kochać, kochaj. Poza tym to, co mówi, odnosi się do wszystkich ludzi w całych Stanach Zjednoczonych, ale nie do jego rodziny. Przed progiem naszego domu zatrzymują się wszelkie zasady demokracji i liberalizmu – westchnęła głęboko – jak myślisz, co mamy uczynić? – Może jeszcze raz spróbuję znaleźć okazję do rozmowy – powiedział bez przekonania. Na The Illinois Central Railroad zagwizdał parowóz, ale byli tak pogrążeni w swych kłopotach, że nawet nie usłyszeliby drzwi otwierających się w domu. – Chyba niewiele z tego wyjdzie – odparła sceptycznie – po pierwsze nie wiem, czy zdołasz się na to odważyć, a poza tym chyba ci odmówi. Będzie się bał, że chodzi ci tylko o majątek. – Jaki majątek? – zdumiał się szczerze. – Oczywiście ten, który przez ożenek ze mną miałbyś dziedziczyć. – Nie przyszło mi to do głowy. Nigdy. – Ale on o tym ciągle myśli. Tego się najbardziej obawia. – A ja myślałem, że idzie mu tylko o kolor. – Nie, co do tego nie ma tak samo uprzedzeń jak i ja. Zresztą masz prawie białą skórę. Poza tym obojętna jest mu opinia publiczna. – Wiem. On sam dla siebie i dla innych jest opinią.Roześmiała się cicho. – Wiesz, co w tobie uwielbiam? Twoją inteligencję i to, iż w każdej sprawie od razu trafiasz w sedno. – Jak na czarnego jestem wcale mądry – powiedział z goryczą.Pogłaskała go znów po włosach i zatrzymała rękę na policzku. Pocałował ją we wnętrze dłoni. – Nie mów tak. Jesteś wobec mnie niesprawiedliwy. – Przepraszam – przytrzymał jej palce w swoich – ale chwilami, kiedy myślę, że nie będziemy razem, sądzę, iż zwariuję. – Tracisz nadzieję? – zapytała, obejmując mocno jego dłonie. – Nie – odparł – bez nadziei nie ma miłości. A ja cię kocham. Wierzę, że Pan Bóg stworzył kiedyś mężczyznę i kobietę jako jedność, a potem się rozmyślił. Rozdzielił na dwie połowy. Szatan porozrzucał te części po całym świecie, pomieszał i śmiał się. Tyle niepasujących do siebie części próbuje połączyć się. I oczywiście nic z tego nie wychodzi. Czasami, bardzo rzadko, Pan Bóg ulituje się. Wtedy powstaje całość. Tak jak w naszym przypadku. A to graniczy z cudem. – Tak – przyznała – a cud musi się spełnić. Żaden szatan nie może w tym przeszkodzić. – Czy to ma znaczyć, iż pozostała nam tylko modlitwa o cud? – To się już stało. Żyć bez ciebie nie mogę. I to wystarcza. – Nie bardzo. Jak pomyślę, że wyda cię za Fabrykę Maszyn Rolniczych McCormicka, to gotów jestem strzelić sobie w łeb. – Myślisz o Charlesie? Czyżbyś był zazdrosny? – Tak. Jestem. Dziwisz się? – Nie masz o co. On nie jest dla mnie mężczyzną. A poza tym ojcu wcale nie zależy na połączeniu dwóch fortun. Charles mu się podoba, ale nie znosi starego Cyrusa. – No, widzisz. – Nic nie widzę. Kocham tylko ciebie. Zamilkli. Wydawało się, że wszystko już powiedzieli, wszystkie możliwości przekonania Wentwortha wyczerpali. Kmita ciemno widział przyszłość. Nawet jeśli zdobędzie się na odwagę, by zadać „Długiemu Johnowi” decydujące pytanie, to był przekonany, że i tak nic z tego nie wyjdzie. W najlepszym razie otrzyma odpowiedź wymijającą. Czuł podświadomie, że choć jest lubiany i ceniony, to nie takiego zięcia samowładny i impulsywny mayor oczekuje. Podświadomie odwlekał ten moment w przekonaniu, iż odpowiedź może być tylko jedna – odmowa. A co wtedy. Z rozpaczy już myślał o wyjeździe do kraju ojca, ale nawet nie bardzo wiedział, gdzie ta Polska leży, a poza tym nie znał języka. – Stanley – powiedziała, niemal przytykając usta do ucha. Pocałowała go delikatnie, aż dreszcz przeszedł przez szyję i zamrowił się na plecach – Stanley, mój kochany – powtórzyła – chcesz zostać moim mężem? – Przecież cały czas o tym mówimy – odparł z wyrzutem, a nagłe pożądanie opadło. Spodziewał się czegoś innego. – Jest na to sposób. – I do tej pory nie przyszedł nam do głowy?Musnęła go wargami po policzku. – Może był, ale skryty. – Nie dręcz mnie. Powiedz wreszcie. – Powinniśmy mieć dziecko. – Po co? Skąd je wziąć? – Nie rozumiesz mnie. Nasze dziecko. Jak zajdę w ciążę, to ojciec musi się zgodzić na ślub. – Naprawdę byś chciała tak okłamać rodziców? – Dlaczego mam mówić nieprawdę? Czyżbyś nie był zdolny do zrobienia dziecka? Słuchał zszokowany. Zwykle taka delikatna, nie dopuszczająca do za daleko posuwanych pieszczot, raptem zaproponowała rzecz, o której nie powinno się nawet mówić. I to jak zaproponowała – w sposób graniczący z bezwstydem. Jeszcze nie zdążył ochłonąć po tym, co usłyszał, a ona podniosła się z ławki, rozpięła sukienkę na piersiach, nagłym ruchem ściągnęła z ramion. Lekki materiał z ledwie dosłyszalnym szelestem zsunął się wzdłuż jej ciała i opadł na trawę. Stała przed nim olśniewająca swą białą nagością, piękna, zgrabna, pociągająca niczym ożywiony posąg. Przemknęło mu tylko przez myśl, że przed przyjściem na spotkanie wszystko dokładnie rozważyła, skoro pod spód nie założyła bielizny, gorsetu i biustonosza. Nie był to jednak moment na zastanawianie się, zadawanie pytań. Błyskawicznie zdarł z siebie odzienie i stanął naprzeciw niej. Trwało to ułamek sekundy, bo zaraz rzucili się na siebie, przywarli ustami, a ręce Stanleya wyciągnęły się do gwałtownych pieszczot. Upadli na odzież leżącą na trawie i stało się to, czego obydwoje pragnęli. Potem z jakiegoś, nieznanego im dotąd półsnu, półodrętwienia wyrwał ich odległy na pozór głos. – Edna, gdzie jesteś? Edna, wracaj! Przyszedł z wizytą Charles. Narzucili prędko odzienie. Jeszcze się pocałowali w usta, a on śmiało położył rękę na jej piersi. Zadrżała, ale już nie odepchnęła. – Możesz iść – powiedział. Teraz nie jestem zazdrosny o Charlesa. Należysz bezpowrotnie do mnie, a ja do ciebie. Dobranoc. Śpij spokojnie ty i nasze dziecko. Jeśli to będzie chłopiec, damy mu imię twego ojca. Powiedz mu o tym. 3. – Nie – powiedział – stanowczo nie – zabrał butelkę z gorzałką, wszedł za szynkwas i postawił ją na półce – wystarczy na dzisiaj. Wracaj do domu. Żona i dziecko czekają. Podniósł znad stołu mętny wzrok i potoczył nim dookoła. Ręką wykonał nieskoordynowany ruch, mało nie strącając stojącej na blacie szklanki, talerza z kwaszonymi ogórkami i koszyka z kromkami chleba. – A kimże ty jesteś – wymamrotał, plącząc język, uderzył pięścią w stół – kim, u diabla, aby mi rozkazywać. Kim? Karczmarz krzątał się, przestawiał butelki, wycierał kontuar szmatą do połysku, nie bardzo się przejmując okrzykami pijanego. Ten przestał hałasować i tylko coś mamrotał do siebie, wsparłszy twarz na ręce. Wreszcie poderwał się, wywracając krzesło, i zawołał: – Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia, łyku jeden. Jam ze starodawnego rodu Kmitów pieczętujących się Szreniawą. Zapamiętaj to sobie! Właściciel Czerwonej Karczmy odłożył szmatę na bok, wytarł ręce o nie pierwszej czystości fartuch i podszedł do stolika. – Józek – powiedział dobrotliwie – znam cię od dziecka, służyłem pod twoim ojcem, świętej pamięci panem majorem, a ty mi tu wygrażasz, że nie wiem, kim jesteś. Jakże to? – A bo nie wiesz – powtórzył z pijackim uporem – gdybyś wiedział, nie zabierałbyś butelki. – A zapłata? Zalegasz mi sporo rubli. Ja na borg dawać nie mogę, czasy coraz gorsze. A ty groszem nie śmierdzisz. I pieniądze swoje mogę stracić. – A czym śmierdzę? Może trupem – zapytał wojowniczo. – Ja tam nie wiem. Nikogo nie wącham, byle płacił – wziął ze stołka podniszczoną, wytartą czapkę i nałożył Kmicie na głowę – masz daleko do domu, prawie całą Marszałkowską. Lepiej już idź, bo żona będzie miała do mnie pretensję. – Żona – parsknął, ściągając zawadiacko czapkę na bok – ona mi niepotrzebna. Kocham inną. Tralala, tralala – uścisnął karczmarza, usiłując go pocałować w policzek, ale nie trafił. Lawirując między stolikami, dotarł do drzwi i wytoczył się na zewnątrz. Zataczając się szedł trotuarem. Minął plac Rotunda10 i wszedł na powrót w Marszałkowską. Przechadzał się tu majestatycznym krokiem stójkowy w ciemnym szynelu, papasze z dwugłowym orłem i szablą obijającą się o nogi. Na potężnych wąsach osiadł mu szron. Na widok policjanta Józef począł iść krokiem równym, bacząc, by się nie zataczać. Dopiero teraz poczuł zlodowaciały śnieg udeptany na chodniku. Ostrożnie wyminął mundurowego, który odprowadził go bacznym spojrzeniem. Kiedy przestał czuć na sobie badawczy wzrok stójkowego, pofolgował sobie. – A to łyk zatracony, powiedzieć mnie, że śmierdzę trupem. A jeszcze żadnego nie dotknąłem. Wręcz przeciwnie, dbam o to, aby się żaden nie zaśmiardł – zastanowił się – a może on wcale tego nie powiedział? – zatoczył się, otarł o jakiegoś przechodnia – furda, niech mi nawet zabierze butelkę, a ja i tak będę kochał Marię! Objął filar podtrzymujący drewniany daszek nad jednym ze starych dworków. Przytulił twarz do wypolerowanego drewna. Poczuł zapach jej złotych włosów, zobaczył fiołkowe promienne oczy. Ręką przesunął po jej skórze olśniewająco gładkiej, obleczonej w zgrabne kształty dojrzałej 10 Obecnie plac Zbawiciela. kobiety. Patrzyła na niego z czułością spod fałd powiek nadających jej spojrzeniu wyrozumiałą ospałość. – Kochana – zaszeptał, tuląc twarz do słupa – uwielbiana. Nie ma życia bez ciebie. Jesteś moja, tylko moja – czknął po pijacku i zatkał. Wreszcie mróz i nadchodzący znów stójkowy przegonili go z ganku. Powlókł się dalej, ostrożnie macając nogami śliskość trotuaru. Wódka powoli wietrzała. Ostatecznie nie wypił jej tak dużo. Szedł coraz pewniej, minął Wspólną, Żurawią, przeszedł w poprzek Alei Jerozolimskich. Przy Świętokrzyskiej poczuł się, a w każdym razie tak mu się zdawało, zupełnie trzeźwy. Mimo to na chwilę zatrzymał się przed dworkiem przy Marszałkowskiej 125. W trzech oknach po prawej stronie ganku świeciło się. Zajrzał. Żona pochylała się nad Edkiem odrabiającym lekcje. Niemal słyszał jej głos. – Widzisz, z niego coś będzie. Uczy się, a to mu otworzy wszystkie drzwi w życiu. Zostanie majorem jak jego dziadek Franciszek albo i jenerałem. – Albo jenerał-gubernatorem carskim – zawsze dodawał z sarkazmem, a ona milkła. Teraz też chciał wejść, podrzeć te wszystkie książki i zeszyty. Rzucić w kąt. Jeśli tak myślał, był to widomy znak, iż wódka jeszcze nie całkiem zeń wyparowała. Wciągał głęboko powietrze i wydychał, chcąc usunąć resztki odoru alkoholowego, choć doskonale wiedział, że jest to bezowocne. Już miał nacisnąć klamkę drzwi ukrytych w głębi ganku, gdy przyszło mu coś do głowy. Cofnął się, przeciął w poprzek Marszałkowską i wszedł w Królewską. Idąc wzdłuż muru Ogrodu Saskiego, wyszedł na plac Saski pokryty śniegiem, przez który we wszystkie strony wydeptane były ścieżki. Wszedł w jedną z nich i po chwili znalazł się na tyłach pałacu Potockich, którego fronton wychodził na Krakowskie Przedmieście. Nadspodziewanie zręcznie wspiął się po ogrodzeniu i zeskoczył w puszysty śnieg, tłumiący wszelkie odgłosy. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że mógł wejść przez otwarty podwórzec z przeciwległej strony. – Tamtędy wyjdę – pomyślał. Odciskając wyraźne ślady stóp, przeszedł w stronę wysokich okien wychodzących na pobielały ogród. W jednym z nich płonęło światło. Ostrożnie zajrzał do środka. Za szybą było dokładnie widać sypialnię rozjaśnioną migocącymi płomieniami świec. Kręciła się po niej niewysoka pokojowa przygotowująca łoże do snu. Przed gotowalnią, obrócona do niego tyłem, siedziała kobieta o rozpuszczonych blond włosach. Wlepił w nią wzrok jakby chcąc zmusić do obrócenia się. Nie zważał, że w blasku księżyca odbitym od śniegu może być dostrzeżony. Tymczasem pokojowa przygotowała wszystko, co konieczne do snu, dygnęła wdzięcznie, wypowiadając niesłyszalne przez okno słowa, które musiały być życzeniem dobrej nocy, i wyszła. Blondyna wstała. W żółtym blasku świec jej uroda zdawała się jeszcze bardziej olśniewająca. Zrzuciła peniuar. Została w samej tylko koszuli, osłaniającej dość dokładnie jej wdzięki, zdmuchnęła świece i położyła się do łóżka. Usiłował wzrokiem przebić półmrok, jaki zapanował w pokoju, ale nie bardzo się to udało. – Poczekam – mruknął do siebie – wzrok się oswoi. – Wsparł się o framugę i zastygł w bezruchu. Prawie natychmiast rozległ się skrzyp śniegu. Ktoś szedł przez pałacowy ogród. Przycupnął za pobliskim krzakiem, strącając płatki śniegu za kołnierz. Alejką, ledwie widoczną spod białego puchu, szła w jego stronę niewyraźna postać. W ruchach jej była niepewność, skradanie się. Była to kobieta. Patrzył nie rozumiejąc, co to może znaczyć. Prędzej spodziewałby się dozorcy, strażnika. Idąca zawahała się, ale bezbłędnie podeszła do okna sypialni i zapukała. Józef wstrzymał oddech. Teraz zostanie zaalarmowany cały pałac. Złapią tę tajemniczą kobietę, a przy okazji i on zostanie ujęty. Jednakże w sypialni rozbłysło światło. Blond kobieta narzuciła peniuar, wsunęła nogi w pantofle i osłaniając ręką świecę, podeszła do okna. Zobaczywszy samotną kobietę, otworzyła drzwi wiodące na taras i w obawie przed mrozem zaraz je zatrzasnęła. – Kim pani jest – zapytała po francusku, szczelniej otulając się peniuarem.Kobieta przysiadła na jednym z pufów. – Przede wszystkim – zapytała – czy to prawda, iż pani mówi o sobie: połowa mego serca jest polska. I czy pani, kobieta szlachetna, sprzyja prześladowanym? Skinęła głową, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. – Jeśli tak, to proszę posłuchać. Ścigają mnie agenci policyjni. Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ledwie zmyliłam ich ślady i dotarłam tu, do pani. – Ale cóż ja mogę uczynić? Jak panią obronić? Przybyłej spod chusty wysunął się kosmyk ciemnych włosów. Była młoda i ładna. Rola spiskowca zupełnie do niej nie pasowała. Ale ona zdawała się nie zważać na swą urodę i urok. Z zanadrza wyciągnęła pokaźny zwitek papierów. – Gdyby mnie z tymi dokumentami schwytali, czeka mnie najpierw cytadela, a potem śmierć. Błagam, ukryj pani to u siebie. W domu szefa żandarmów nikt nie odważy się tego szukać. Siedząca na łóżku blond piękność zdecydowała się. – Czy nikt nie widział, jak pani tu wchodziła? Noc taka jasna – nie czekając na odpowiedź, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Kmita wtulony w krzak zobaczył ją z odległości nie większej niż wyciągnięcie ręki. Wydawała się jeszcze piękniejsza, powabniejsza i godna największej miłości. Powróciła w głąb sypialni i bez słowa wzięła zwój papierów z rąk dziewczyny. Trzymając je w dłoni, otworzyła drzwi i wypuściła przybyłą z powrotem do ogrodu. Józef wpatrzony w nią wyraźnie widział wahanie. Rozglądała się po pokoju. Wreszcie spojrzenie jej padło na stojące obok gotowalni okrągłe pudło z kapeluszami, które pokojowa zapomniała zabrać. Otworzyła je i włożyła dokumenty pod kapelusze, po czym zgasiła świecę i położyła się do łóżka. Józef wprawdzie nie wiedział, o czym mówiły obie kobiety, ale nietrudno się było domyślić. Czas jakiś zastanawiał się, czy samemu nie udać spiskowca i nie wedrzeć się pod tym samym pozorem, z plikiem papierów, do środka. Zaraz zarzucił ten pomysł. Po pierwsze powtórzenie tego samego pomysłu wyglądałoby podejrzanie, a po drugie był mężczyzną i z tego powodu tak łatwo nie zostałby wpuszczony. Postał jeszcze chwilę, aż przyszedł mu do głowy pomysł, który zaskoczyłby każdego. Cofnął się i idąc po śladach młodej kobiety, wyszedł na Krakowskie Przedmieście. Policjanci stojący przed Pałacem Namiestnikowskim nie zwrócili na niego uwagi. Chyba już był trzeźwy, bo szedł równo i spokojnie, tylko czasem jakby jakaś mgła przesłaniała mu oczy. Nie była to wszakże zadymka, gdyż powietrzem nie poruszał nawet najlżejszy wiaterek. Wszedł po schodkach, pchnął drzwi i znalazł się przed balaskami kancelarii cyrkułu. Policjant skrobiący piórem po papierze nie uniósł nawet głowy. W ten sposób dodawał swej osobie wagi i znaczenia, których brak wyraźnie odczuwał. Kmita pokornie trzymał w rękach czapkę, ale jej nie miętosił jak byle chłopak porażony majestatem władzy. Odczekał stosownie długą chwilę, nim ostro i zdecydowanie powiedział: – Chcę się widzieć z policmajstrem. – Ho, ho, a jakiego to księcia mam zaanonsować – zakpił, przerywając pisanie. – Ważna sprawa państwowa – powiedział, a widząc wahanie dyżurnego, zacisnął dłoń w pięść i dodał – no, uważaj, bo pożałujesz! Ten ostatni argument, mimo nędznego odzienia Kmity, podziałał wystarczająco, na zasadzie: ruga, znaczy ma prawo, czort wie czy nie władza. Policjant wstał, poszedł gdzieś w głąb cyrkułu. Po chwili wrócił, skinął głową bez słowa, a następnie wskazał kierunek. Siedzący za biurkiem otyły mężczyzna przyjrzał się wchodzącemu krytycznie. Oględziny nie wypadły zbyt pozytywnie, bo warknął niechętnie: – Czego? – Mam ważną wiadomość dotyczącą pani Marii Kalergis, hrabianki Nesseirode. – A cóż taki obdartus może na ten temat wiedzieć? – zapytał już uprzejmiej. – Do jej sypialni zakradła się dziś wieczór spiskująca kobieta... – Gdyby tak było, hrabianka by jej nie przyjęła albo wezwała policję. Nie zapominaj, czyją jest córką. Policjant mówił do Kmity per ty, ale ten nie zwrócił na to uwagi. – ...która uciekała przed pościgiem. Pani Kalergis ją wpuściła, rozmawiała dość uprzejmie, schowała spiskowe papiery do pudla z kapeluszami i wypuściła przez drzwi tarasowe do ogrodu. – A skąd o tym wiesz? – To moja sprawa! – odparł hardo. – Kim jesteś? – Józef, syn majora Kmity, bliskiego współpracownika namiestnika Królestwa Polskiego. Szlachcic herbu Szreniawa. – A to przepraszam wielmożnego pana – powiedział kpiąco policjant – już wiem, kim jesteś. Pewnie znów podglądałeś hrabiankę. Ale dobrze. Nie zostaniesz ukarany. Tylko pamiętaj, ani słowa o tym, nawet własnej żonie. Jeśli choć parę z gęby puścisz, kibitką wyślę na Sybir albo i na piechotę pognam. A teraz wracaj do domu i wyśpij się. Jeszcze Józef nie zdążył dojść do ulicy Marszałkowskiej, a szef cyrkułu, nie zważając na późną porę, kazał się odźwiernemu w pałacu Potockich zameldować. Szef żandarmerii, hrabia Fryderyk Nesseirode, kuzyn carskiego ministra spraw zagranicznych, nie był przyzwyczajony, by byle policjant, nawet jeśli był szefem cyrkułu, zakłócał mu odpoczynek o tak późnej porze. Tym bardziej że nie był w humorze. W gronie przyjaciół przegrał większą sumę w karty, a choć nie ważyło to na jego dochodach i fortunie, jednak miał humor zwarzony. W żadnej dziedzinie nie znosił porażki. Jak na dobrze wychowanego mężczyznę umiejącego się znaleźć w każdej sytuacji, co nie przeszkadzało mu być bezwzględnym wobec buntowniczych Polaków, uprzejmie wysłuchał drobiazgowej relacji policjanta o tym, co się wydarzyło wieczorem w jego pałacu, i w łot pojął dwie sprawy. Jedna to współdziałanie córki z polskimi spiskowcami. Wprawdzie jej matka, z którą się rozwiódł, Tekla z Nałęcz-Górskich, była Polką, ale tym gorszy zdawał się postępek córki. Ujawnienie faktu mogło zaszkodzić jego karierze. Druga zaś sprawa to oczekiwanie awansu ze strony tego tłustego niczym wieprz policjanta w zamian za dyskrecję. Należało grać ostrożnie. – To ciekawe – powiedział niby zamyślony – a o tym pudle na kapelusze kto jeszcze wie? – Poza mną i tym człowiekiem, któremu zagroziłem, nikt. – To bardzo mądrze – pochwalił – a kim jest ten szpicel? – To nie szpicel, Wasza Wysokość, to szlachcic ze starego dobrego rodu. – Urzędnik, oficer? – zapytał, byle cokolwiek powiedzieć. – Nie, grabarz. – Grabarz? – powtórzył z niedowierzaniem. – Tak. Nie chciał się uczyć. Był urzędnikiem najniższej rangi w Akcyzie. Potem się rozpił. Najpierw nie chcieli go nigdzie przyjąć, potem znalazł zatrudnienie na cmentarzu na Koszykach, teraz grzebie zmarłych na Powązkach. – I jest waszym agentem? – Nie. – To co robił pod oknem sypialni mojej córki? Policjant zmieszał się. – Wasza Wysokość, nie wiem, jak to powiedzieć... – Po prostu. – On się kocha. – Wielu mężczyzn jest zakochanych, ale co to ma do rzeczy? – On się kocha w Marii Kalergis. – Nie – roześmiał się – wręcz zabawne. Ten prymityw. – Wcale taki nie jest. Oczywiście nie ma wykształcenia, znam go od wielu lat, ale myślę, Wasza Wysokość, iż ta miłość go zmieniła. Może i był pijaczyną, ale teraz jakby wyszlachetniał. Inaczej mówi i inaczej myśli. Chociaż dalej pije. – Jeśli tak, to dlaczego ją zadenuncjował? – Może myślał, że na tym coś skorzysta. – No dobrze. Nie zapomnę o was. Tylko ten człowiek, no, romantyczny grabarz musi milczeć. Nesseirode pochylił się nad policjantem, jakby z obawy przed podsłuchem, prawie szeptem wyjaśnił mu dokładnie, co ma zrobić i kiedy. W wyniku tego wczesnym, jeszcze ciemnym rankiem w pałacu Potockich zjawiło się paru policjantów i cywilnych. Zameldowali się u hrabiego Nesseirode, wyjaśniając, że w nocy od strony ogrodu do sypialni hrabianki zakradł się ktoś podejrzany. Ich obowiązkiem jest sprawdzenie. Szef żandarmerii znakomicie udał zaniepokojenie graniczące z przerażeniem. Sam zaprowadził policjantów do pokoju córki i sam ją obudził. Widząc zdumienie i zaskoczenie malujące się na twarzy Marii, prawie by uwierzył w jej niewinność, gdyby w pewnym momencie nie dostrzegł zaniepokojonego spojrzenia, którym omiotła pudło z kapeluszami. Oczywiście policjanci do niego nie zajrzeli. Zbadali tylko ślady na śniegu pod oknem, poszeptali, pogadali ze sobą i poszli. Jednym skutkiem donosu, jaki wniósł Kmita, był awans szefa cyrkułu. Ale to Józefowi było obojętne. Drugim, który w niego uderzył, był wyjazd Marii Kalergis. Ojciec przekonał ją, że zostawiwszy maleńką córeczkę pod opieką piastunki, powinna się wybrać w podróż zagraniczną. Wkrótce też wyjechała w towarzystwie swej rówieśniczki Marii Trębickiej, córki zabitego w noc listopadową przez powstańców generała, który stanął po stronie Rosjan. Dowiedziawszy się o tym, Kmita natychmiast poszedł do Czerwonej Karczmy, gdzie spędził czas do północy. Wypił prawie dwie butelki wódki, a potem, strąciwszy szklanki i ogórki na podłogę, bił głową w blat, tak mocno, iż myśleli, że sobie coś złego zrobi. A mimo to ani karczmarz, ani nikt inny nie miał odwagi go powstrzymać. Miał taki wyraz oczu, iż woleli się trzymać z daleka. Wołał przy tym coś, czego nie można było zrozumieć. Jedni twierdzili, że krzyczy: po co ja, dureń, to zrobiłem! Inni, że wręcz przeciwnie: co ja zrobię bez niej, chyba umrę i sam siebie pochowam! Tylko co do jednego byli zgodni wszyscy, że bardzo cierpi. 4. – U Patricka O’Leary urodziło się cielę z dwoma głowami – powiedział John z przejęciem – widziałeś coś, co żyje, a ma dwie, i to własne głowy? – Nie, ale to bujda. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Patrzył nieco z góry na swego sceptycznego kolegę. Choć mieli jednakowo po trzynaście lat, to górował nad Williamem. Był postawniejszy, o śmielszym spojrzeniu rzucanym spod burzy ciemnych włosów. Miał w sobie coś z zadziorności i energii Wentworthów, ale delikatną budowę ciała odziedziczył po Kmitach. Jedynie czarne kręcone włosy miał po babce Noemi Washington. – Nie chcesz, to nie musisz iść. Pójdę sam. – Odwrócił się, by wyjść na ulicę, i stanął oko w oko z Edną. Patrzyła badawczo, ale z takim rozczulającym ciepłem, jakim tylko matka potrafi patrzeć na syna. W tym samym momencie dmuchnął wiatr, niosąc olbrzymi tuman kurzu. Zakaszlali wszyscy troje. Wyciągnęła chusteczkę i przetarła nią oczy. – Wygląda na to, że wreszcie będzie burza. Dokąd się wybieracie? – Bo proszę pani – zdecydował się William, zważywszy, że przez niepotrzebną zadziorność może go opuścić okazja zobaczenia niecodziennego zjawiska – bo my chcielibyśmy pójść zobaczyć cielę o dwóch głowach. – I trzech ogonach – zażartowała – gdzie to jest?Obydwaj, przekrzykując się nawzajem, poczęli jej tłumaczyć. – Dość, dość – śmiała się, zatykając uszy – bo ogłuchnę. No dobrze, idźcie, ale wracajcie natychmiast, bo zaraz zrobi się ciemno. A twoją mamę zawiadomię, że poszedłeś z Johnem i wkrótce wrócisz. Obydwaj aż podskoczyli z radości. Trzasnęli furtką i zatupotali po ulicy. Z uśmiechem patrzyła za nimi. Kiedy była w ich wieku, też potrafiła podniecać się byle czym. Tak samo spalała ją ciekawość świata. A teraz nawet miłość do Stanleya nie była już tak barwna jak dawniej. Nie wyobrażała sobie innego męża, kochała go, ale uczuciem jakby nieco spopielałym. Wszystko koncentrowała wokół Johna. A jeśli miała jakiekolwiek wyrzuty, to pocieszała się, że jest on owocem wspólnej miłości. W pewnej części cząstką jej samej i Stanleya. A myśląc o tym, przyłapywała się na zawstydzającej radości, że ich syn nie ma prawie nic z Murzyna. Domek, w którym mieszkał O’Leary, był niewielką parterową budowlą drewnianą, krytą czerwoną dachówką. Od przodu z pięcioma schodkami wiodącymi na niewielki podest, od tyłu z niższą przybudówką, z podobnie załamanym dachem. – To tu – powiedział William – wiem, bo ojciec sprzedał to Patrickowi za pięćset dolarów. W domku ktoś grał na skrzypcach. Zza jasno oświetlonych okien dochodził gwar rozmów. – Pewnie wszyscy siedzą przy kolacji. – Irlandczycy zawsze sobie przygrywają przy jedzeniu? – Nie – uśmiechnął się William – na pewno mają gości. Wejdziemy i zapytamy, czy nam pozwolą obejrzeć cielę. – Po co? Nic im nie ukradniemy. Zajrzymy tylko. Zobacz, w oborze jest światło. Przez niewielkie okienko niedbale skleconej szopki sączył się drgający blask. William dalej miał skrupuły. – Ktoś tam jest. – Tym lepiej. Jego zapytamy o pozwolenie. Pchnęli szerokie, skrzypiące wrota. Na ziemi stała nieco przykopcona lampa naftowa. W jej świetle widoczna była w kącie wielka sterta słomy. Za nią krowa brzęczała łańcuchami. – To tam – powiedział John. – Ale tu nie ma nikogo. – Nie bądź głupi. Wystarczy, że jest cielę. Ostrożnie zajrzeli w nieco mroczną część obory. Przy krowie stało cielę na rozstawionych szeroko nogach. Wyraźnie było widać, że ma tylko jedną głowę i jeden ogon. – A nie mówiłem – tryumfował William – to nieprawda. – Na pewno się urodziło. Tylko je schowali. Na zewnątrz rozległ się tubalny głos, zastukotały kroki. John rzucił spłoszone spojrzenie. – Uciekajmy, ktoś idzie! Zerwali się do biegu, zaczepili nogami o nierówności podłogi i jak dłudzy rymnęli na ubitą podłogę. Nie wiadomo jak potrącona, lampa naftowa wywróciła się. Wyskoczyli z półmroku i pognali przez puste podwórko. Albo się im wydawało, albo ktoś tylko przeszedł i zniknął w domu. Zobaczywszy, że ich nikt nie goni, zdyszani przystanęli na środku ulicy. – Wrócimy, pójdziemy do nich, do domu – John był zdecydowany – i poprosimy, by nam pokazali. Na pewno schowali, żeby za oglądanie brać pieniądze. Mówił, wpatrując się w twarz Williama, która raptownie jakby się oblała jaskrawym rumieńcem. Oczy chłopca wpatrzone były w coś, co działo się za plecami Kmity. – Tam, tam – wyjąknął – pali się... To my, myśmy zrobili. John obrócił się. Z obórki Patricka O’Leary strzelały płomienie. Przez okienko i spod niedbale osadzonych wiązań dachowych. Trwało to zaledwie chwilę, gdyż powietrzem szarpnął potężny poryw wiatru. Płomienie z szopki buchnęły wysoko, bardzo wysoko, aż je powiew idący znad jeziora Michigan pochylił ku domowi. Prawie natychmiast zapalił się podest i wystająca część dachu. Szybkość, z jaką się zajął dom, była wręcz niesamowita. Na tle potężniejących z sekundy na sekundę płomieni biegali ludzie, wymachując rękoma. Do chłopców dotarły pełne dramatycznego napięcia okrzyki. – Pożar, pożar! Pali się!John ścisnął kolegę za ramię. – Pamiętaj, ani słowa o tym, co się stało. Nim doszliśmy do obórki, dom Patricka zapalił się. – Ale my... – Nie ma żadnego ale. Nikt nas na podwórku nie widział, a lampę mogła kopnąć krowa. A teraz lećmy na pomoc. Nim znaleźli się na podwórzu, z którego przed chwilą uciekli, ogień ogarnął cały dom, buzował i rozdmuchiwany przez wiatr huczał ogłuszająco. Z obórki został tylko żagwiący się szkielet. Wyprowadzona na podwórze krowa ryczała żałośnie, a przestraszone cielę tuliło się do jej boku. Nie było co ratować. Niewielki dobytek państwa O’Leary leżał pośrodku ulicy. Teraz już nikt nie odważył się wejść do wnętrza, by ratować resztę pozostawionych w nim rzeczy. Wszyscy stali, wpatrując się jak zahipnotyzowani w mieniące się różnymi barwami płomienie. Iskry leciały błyskającymi rojami w powietrze, a gorąco buchało stokroć bardziej parzące niż z rozgrzanego pieca. Czegoś równie przerażającego, jak i fascynującego chłopcy nie widzieli nigdy w życiu. Wpatrując się w dom O’Leary’ego, usłyszeli nagle za plecami nowy szum i nie milknący huk. To płonęły trzy następne domy przy tej samej ulicy. – Lepiej wracajmy do domu – John szarpnął kolegę za ramię – nic tu po nas, a jeszcze mogą się zorientować. Wyminęły ich po drodze wozy strażackie. W pierwszym z nich siedział Stanley Kmita. Zaaferowany prędko rozszerzającym się pożarem nie zauważył syna. Zresztą nie byłoby to łatwe. W stronę ognia ciągnęli tłumnie gapie złaknieni bezpłatnego widowiska, a w przeciwną stronę szły z dobytkiem wcale niemałe grupy pogorzelców. Jeszcze nikt nie uświadamiał sobie grozy sytuacji. Jednakże Kmita już kilkanaście lat piastował stanowisko głównego strażaka. Doskonale, jakby to było dzisiaj, pamiętał swą rozmowę z ówczesnym mayorem Chicago, a obecnym teściem. Ostrzegał go przed wiejącymi w Chicago wiatrami. Kiedy objął stanowisko szefa brygady pożarniczej, tego właśnie bał się najbardziej. Wiedział doskonale, że walka z żywiołem będzie trudna, a być może nie uda się jej wygrać. Przede wszystkim ten wiatr, a poza tym panująca od kilku tygodni susza, ani kropelki deszczu, ani grama wilgoci. Do tego w większości drewniana zabudowa, nawet miejscami w centrum miasta. Gdy dojechał na miejsce, już wiedział, że ma rację. Pożar, który wielu ludziom zdawał się lokalnie zaprószonym ogniem, szedł długimi, potężnymi krokami olbrzyma naprzód. O dziesiątej wieczór, około dwóch godzin po wybuchu ognia w oborze państwa O’Leary, choć Kmita ochrypł od wydawania komend, a jego strażacy dwoili się i troili, paliły się już cztery ulice wraz z kościołem katolickim świętego Pawła. Ogień nie wiedzieć dlaczego rozdzielił się na dwie potężne ławy ognia, które posuwały się oddzielnie w kierunku centrum. Co jakiś czas pożar napotykał na latarnie i przewody gazowe, które wybuchały, zwiększając płomienie i siejąc przerażenie wśród ludzi. Dopiero późno w nocy wielu mieszkańców zagrożonych dzielnic zrozumiało grozę sytuacji. Ktoś rzucił hasło – „rzeka na pewno powstrzyma ogień”. Jakże się mylono. Ledwie pierwsze kolumny uciekinierów przeszły na drugą stronę, a już wiatr przerzucił ogień po drewnianych mostach, które spełniły rolę podobną do lontów. Kmita prowadząc akcję, widział wyraźnie kolumnę ognia rozciągającą się w zachodniej części miasta na długości ponad jednego kilometra. Mimo iż z zajezdni wyjechały wszystkie wozy strażackie i zorganizowano oddziały ochotników, to ogień z niewiarygodną szybkością rozprzestrzeniał się, opanowując także południową część Chicago wraz z jej największymi domami, wspaniałymi sklepami i bogatymi firmami. Dzięki przytomności umysłu pracowników gazowni zdążono przetłoczyć gaz przewodami na północ, zapobiegając w ten sposób potężnej eksplozji. Wprawdzie z tego powodu pogasły wszystkie lampy uliczne, ale zastępowała je przecież łuna płonącego miasta, migocąc i kładąc na twarzach oszalałych ze strachu ludzi czerwone refleksy. Noc pożaru, z niedzieli na poniedziałek, była pochmurna, ciemna, bezksiężycowa. Ale wielometrowe płomienie buchające z domów powodowały, że było wszędzie jasno jak w dzień. Płomienie były tym intensywniejsze, żóttawoczerwone, że wyschnięte drewno, z którego wzniesiono domy, nie dawało prawie dymu. Po tak oświetlonych wąskich ulicach tłoczyły się dziesiątki tysięcy ludzi. Z hoteli wybiegali na wpół ubrani goście, a wielu mieszkańców uciekało w nocnych koszulach lub kalesonach i podkoszulkach. Nad zdezorientowanym tłumem unosił się wielki rozpaczliwy krzyk, przekleństwa, płacz kobiet i dzieci. Grozę powiększały przestraszone, oszalałe zwierzęta biegające po ulicach. Niektóre były poparzone: ryczały, kwiczały, szczekały, skamlały, wyły z bólu i ze strachu. O dwunastej w nocy mayor miasta Mason kazał wysłać do okolicznych miast depesze z prośbą o pomoc. Od razu, nie zwlekając, w Milwaukee, St. Louis i Cincinnati załadowano wozy strażackie na lory kolejowe i wysłano do Chicago. A tu ogień szalał z szybkością ekspresu. Nie minęła godzina od apelu Masona, gdy zajęły się budynki sądu i więzienia. Powstała panika. Przestępcy domagali się uwolnienia, słusznie uważając, iż nie zostali skazani na spalenie żywcem. W końcu zakuto w kajdany jedynie morderców i odprowadzono w bezpieczne miejsce, resztę wypuszczono. Z przeraźliwym trzaskiem, w samym centrum waliły się stropy najnowocześniejszego, niedawno ukończonego hotelu „Grand Pacific”, który za kilka dni miał przyjąć pierwszych gości. Palił się również nowy „Bigelow Hotel”, w płomieniach stanął również „The Tremont House”, najbardziej elegancki w mieście. Z knajp i „saloonów” uciekali pijani goście. Wielu właścicieli, widząc, że i tak ogień strawi ich lokale, bezpłatnie rozlewało whisky i inne napoje dla tych, którzy uważali, że jeszcze mają na tyle czasu, by wypić parę kieliszków. Wokół rozlegał się trzask palącego się drewna i huk zawalających się stropów. Tu i ówdzie wybuchały potężne eksplozje. To od ognia rozrywały się beczki z naftą, farbami i innymi łatwo palnymi materiałami. Rozgrzane od pożarów powietrze zachowywało się jak w czasie trąby powietrznej. Nie tylko niosło ze sobą snopy iskier, ale także całe ściany ognia, a tam gdzie dopaliło się pogorzelisko, huraganowe podmuchy wzbijały w powietrze popiół, niosąc jego tumany po ulicach, utrudniając widoczność, oślepiając uciekających ludzi. Wśród tych strasznych scen, okrutnych widoków, tragedii setek, tysięcy ludzi, Stanley Kmita poruszał się jak w transie. Wydawał rozkazy swym strażakom, pomagał rozwijać węże do sikawek, póki nie zabrakło wody w hydrantach, rąbał siekierami płonące konstrukcje. Ale wszystko to robił w pełni świadom bezsensu pożarniczej krzątaniny. Chicago buzowało, huczało jak gigantyczny piec. Wśród strzelających wysoko płomieni wstał poniedziałkowy poranek. Pożar dalej kroczył przez miasto. W północnej dzielnicy ogarnął La Salle Street. Spłonęły zabudowania należące do pierwszych osadników. W zachodniej dzielnicy pożar stopniowo wygasał, ale Kmita wiedział doskonale, że nie był to sukces jego strażaków, lecz po prostu ogień dotarł do wypalonych poprzedniego dnia ulic. Natomiast dzielnica handlowa płonęła nadal. Spalił się „Palmer House” oraz „McVicker’s Theater”, a także, reklamowany jako ognioodporny, budynek dziennika „Chicago Tribune”. Gorąco bijące od płomieni nie tylko wywoływało silne prądy powietrzne o mocy niewielkich huraganów, lecz tak podniosło temperaturę, że ludzie nawet z plaż uciekali do wody jeziora Michigan. Niektórzy w pośpiechu zakopywali różne cenne przedmioty na podwórkach lub w ogrodach, mając nadzieję, że w ten sposób uchronią je przed spaleniem. Ziemia jednak była tak rozgrzana, że nawet skryte w jej wnętrzu przedmioty płonęły. Przez cały poniedziałek Stanley, mimo iż nie spał od kilkunastu godzin i ledwie trzymał się na nogach, nie mógł opuścić ani na chwilę swoich strażaków. Ich ofiarność, odwaga, pogarda dla niebezpieczeństwa nie pozwalała mu zostawić brygady pożarowej samej. Pocieszał się tylko, że John Wentworth, choć już nie tak sprawny jak dawniej, nie zostawi w domu otoczonym przez pożary swej ukochanej córki i wnuka. Mimo to, podchodząc do płonących i zapalających się domów, bezustannie myślał o Ednie i dziecku. Chyba jedynie to utrzymywało go przy siłach, jedynie to było pokrzepieniem wobec ogromu tragedii, jaka wokół niego potęgowała się z godziny na godzinę. Wreszcie w poniedziałkowy wieczór, po dwudziestu pięciu godzinach, kiedy sądził, że jeszcze chwila i zwali się na ziemię tam, gdzie stoi, i zaśnie, nie zważając na nic, pożar zaczął dogasać. Po prostu nie miało się co palić. Wozy strażackie z przerażonymi końmi, starającymi się jak najdalej trzymać od płomieni, stanęły na Fullerton Avenue w północnej dzielnicy. Ogień szedł wzdłuż jednej strony ulicy, aż zatrzymał się na ostatnim w szeregu domu lekarza. Wyglądało na to, że ostatni to budynek, który spłonie w Chicago. Cała rodzina lekarza wraz z maleńką przerażoną dziewczynką zdołała wynieść na ulicę nieco rzeczy i mebli. Dziecko, przycupnąwszy wśród tobołów, patrzyło rozszerzonymi oczkami na płomienie ogarniające ściany, drzwi, liżące okna, które pękały z trzaskiem. Przyglądała się, jakby rozumiejąc, że obraca się w nicość jej gniazdo rodzinne, kończy się coś w życiu, co będzie odtąd tylko wspomnieniem. Kmita, przypatrując się małej, myślał jednak o czym innym – że najwyższy już czas, aby poza Johnem w ich domu pojawiła się podobna dziewczynka, wyglądająca jak miniaturka Edny. Uśmiechnął się do niej. Dziecko popatrzyło nań, nagle zerwało się i pobiegło w stronę płonącego domu. W ostatniej chwili chwycił ją wpół i uniósł w górę. Na twarzy poczuli gorące liźnięcia rozpalonego powietrza. – Nie można – powiedział jak mógl najłagodniej – to niebezpieczne.Dziewczynka załkała, nawet nie usiłując się wyrwać. – Kotek, mój kotek tam został. – Gdzie? – W domu, tam. – Ale pokój, który pokój? – Niech pan tego nie robi – powiedziała matka, biorąc córeczkę za rękę – człowiek ważniejszy niż kotek. – W którym pokoju? – powtórzył zniecierpliwiony. – Zaraz w prawo za drzwiami. Pewnie został pod łóżkiem. Ale proszę... Nie pozwolił jej dokończyć, odsunął zdecydowanym ruchem i pobiegł w stronę domu. W pozostałych zabudowaniach ogień strawił już większość ścian i pełgał jedynie po konstrukcjach. Strażacy nie mieli już czego ratować. Mogli jeszcze próbować lać wodę na dom lekarza, ale z dotychczasowego doświadczenia wiedzieli, że nie na wiele się to zda. Zresztą był to rzeczywiście ostatni płonący budynek, a oni ledwie trzymali się ze zmęczenia na nogach. Przystanęli zaskoczeni, patrząc na Kmitę. Żaden z nich nie odważyłby się na nic podobnego. Stanley dobiegł do płonących drzwi. Jeszcze odwrócił się i zobaczył w oczach strażaków milczący podziw. Gdyby nie to, może by się cofnął. Osłonił ręką twarz i skoczył do środka. Wewnątrz płomienie nie były nawet tak dokuczliwe. Czuł tylko brak powietrza, a to, które wciągał do płuc, parzyło. W pokoju, w którym miał zostać kotek, tylko jedna ściana stała w ogniu. Strażacy i rodzina lekarza wpatrywali się w płonący dom. Co chwila wydawało się im, że w gorejących drzwiach pojawia się sylwetka Kmity z kotkiem na ręku. Ale ogień huczał coraz bardziej i poza płomieniami nie było widać niczego. W pewnej chwili zabudowaniem wstrząsnęło coś na kształt dreszczu, rozległ się trzask, huk, dach przełamał się wpół, wpadając do środka. W górę strzeliły snopy iskier. Ogień zyskawszy nową pożywkę, buchnął jęzorami, prawie sięgając grupki stojących. Wszyscy cofnęli się. Pierwszy przeżegnał się lekarz. Nim następni poszli w jego ślady, rozległ się radosny pisk dziewczynki, która odnalazła całego i żywego kotka, wtulonego między stojące na ulicy tobołki. W podnieceniu wywołanym pożarem zupełnie zapomniała, że wyniosła go, jak tylko ogień rozsiadł się na deskach domu. 5. Czerwona Karczma na Marszałkowskiej przy placu Rotunda była niby ta sama co przed laty. Ten sam szynkwas, stoliki i krzesła, tylko bardziej zniszczone, poobłamywane, wyszczerbione, ściany, choć odmalowane, pełne zacieków, miejscami plam pleśni. Lokal chylił się ku upadkowi. Widać to było po jego właścicielu, który nie poruszał się z taką samą dziarskością jak dawniej. Przygarbiony, z potężną łysiną, wyraźnie podupadał wraz ze swoją knajpą. Goście się też zmienili. Niektórzy odeszli, wyjechali bądź umarli. Jedynym wiernym, choć podstarzałym, klientem pozostał Józef Kmita, ale czas zmienił i jego wygląd, bardziej niż samej karczmy. Tego przedpołudnia miał dzień wolny. Ciepło majowego poranka wygnało go wcześnie z dworku przy ulicy Marszałkowskiej. Właściwie najlepiej i najskuteczniej zrobiła to żona, zrzędliwa i opryskliwa, ale gdyby padał deszcz, zapewne zaryzykowałby pozostanie w domu. Ostatecznie mógłby się schronić w części zajmowanej przez Edwarda z żoną. Ale tylko ostatecznie. Syn z wielkim trudem i przy pomocy matki ukończył Akademię Medyko-Chirurgiczną w Warszawie i nie bardzo chciał się przyznawać do swego ojca, a szczególnie jego zawodu. Na szczęście pogoda rozwiązała problem i dzięki temu Józef witany przyjaznym skinieniem gospodarza jako pierwszy klient wkroczył do Czerwonej Karczmy. Nim zdążył zasiąść na swym stałym miejscu, na stoliku pojawiła się butelka wódki, tylko mniejsza niż dawniej. Wokół naftowej lampy wiszącej u sufitu leniwie brzęczały muchy. W powietrzu pachniało skwaśnialym piwem i smażeniną. Przywykł do tego zapachu. Czuł się tu lepiej niż w domu. Nalał sobie z lubością, wsłuchując się w gulgotanie nalewanego płynu. Dłuższy czas delektował się ostrym zapachem gorzałki, nim przechylając głowę do tyłu, łyknął całą jej zawartość. Wyciągnął nogi zadowolony, odprężony. Dopiero teraz pomyślał z goryczą o synu. Chwilami, wraz ze swą wytworną żoną, udawał, że nie dostrzega ojca. Nie pomagały żadne przyjazne gesty ani powtarzane do znudzenia żarty, że znakomicie pasują do siebie: syn dopomaga umrzeć pacjentom, a ojciec ich grzebie. Edward krzywił się na rubaszność dowcipów, a ostatnio powiedział wprost: – Niech ojciec przestanie, to prymitywne i wulgarne. Od tej rozmowy Edward wraz z żoną zupełnie odizolowali się w drugiej części dworku. Wejście tylko i sień były wspólne. Nawet jeden z pokoi poświęcili na wymurowanie pieca kuchennego, aby zupełnie uniezależnić się od rodziców. Rozgoryczony wspomnieniami tej izolacji nalał sobie następną szklankę. Niósł ją do ust, gdy pochylony nad „Kurierkiem” karczmarz powiedział nie bez cienia złośliwości: – Posłuchaj, co piszą: „Smutną w tej chwili otrzymujemy wiadomość. Dziś o godzinie ósmej i pół przeniosła się do wieczności Maria z hrabiów Nesselrodów Muchanow, małżonka prezesa Dyrekcji Teatrów. Była to pani wysokiej inteligencji, wszechstronnego wykształcenia i wielkich przymiotów serca. Od młodości przemieszkiwała niemal stale w Warszawie, chociaż rozległe stosunki łączyły ją z wszystkimi prawie stolicami europejskimi i najznakomitszymi ludźmi naszych czasów. Szczególne stosunki przyjaźni łączyły zmarłą z Lisztem i Wagnerem. Bliższą jednak lub dalszą znajomością szczycili się wszyscy niemal poeci i artyści europejscy. U nas pani Muchanowa brała zawsze chętny udział w tym wszystkim, co tylko się donioślejszym znaczeniem społecznym odznaczało, głównie zaś w rzeczach artystycznych, w których zdanie przez nią wyrzeczone za wyrok służyć mogło. Wielu ludzi zawdzięcza jej polepszenie lub utrwalenie swojego bytu, wiele instytucji w dziedzinie sztuki byt swój i rozwój winne są czynnemu poparciu zawsze przez nią chętnie udzielanemu. Życie jej było pełne i użyteczne, żyła więcej dla drugich aniżeli dla siebie”. Przez cały czas czytania nekrologu Kmita siedział skamieniały, tak porażony nieoczekiwaną wiadomością, że chyba pierwszy raz w życiu zapomniał wypić wódkę. Na początku rękę ze szklanką zatrzymał w pół ruchu, a potem odstawił ją na stół. – To nieprawda – wyjąknął. – Nie pamiętam, aby w „Kurierku” nakłamali. A już na pewno nie w nekrologach. – A więc nie żyje – Józef wbił w niego nieprzytomny wzrok – naprawdę umarła. Ale zaraz, kto to jest ten Liszt i Wagner, z którymi ją łączyły tak bliskie stosunki. I to z dwoma naraz. – Skąd mam wiedzieć – karczmarz wzruszył ramionami. – Na pewno tak tam napisane?Otworzył jeszcze raz gazetę i przeczytał odpowiedni ustęp. – Kim więc są, u diabła – Kmita aż się poderwał. – To kompozytorzy – odezwał się mężczyzna w wytwornym tużurku, siedzący pod samymi drzwiami – i nie są Polakami. – Kompozytorzy? Co to jest? – Kompozytorzy – powiedział z naciskiem – komponują, czyli piszą muzykę. – Co pan wygaduje. Wiadomo, że muzyki się nie pisze. Grają ją orkiestry albo muzykanci. – A nie widział pan nigdy nut? Takie jak orkiestra ma przed sobą w czasie koncertów? Kmita popatrzył na karczmarza, jakby szukając tam pomocy albo potwierdzenia. Gospodarz skinął głową – to prawda. Józef machnął ręką. – Niech tam będzie – przypomniał sobie o wódce. Chwycił szklankę, wychylił jednym haustem. Otarł usta wierzchem dłoni, nie zakąsił jak zazwyczaj. Wstał i niepewnym krokiem ruszył do drzwi. Karczmarz popatrzył za nim smętnie, ale chyba coś z bólu Kmity dotarło do niego, nawet bowiem nie upomniał się o zwykłą zapłatę. W trzy dni później, w drugi dzień Zielonych Świątek, odbył się pogrzeb Marii. W przeddzień przewieziono trumnę ze zwłokami z domu przy placu Zielonym do kościoła Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu. Wprawdzie zmarła wyraziła życzenie, by pochowano ją w najskromniejszej trumnie i by obrzędy pogrzebowe odprawione zostały o szóstej rano, ale nie mogła zabronić uczestnictwa w pogrzebie. Mimo wczesnej pory kościół zapełnił się aż do ostatniego miejsca, a wiele osób, nie mogąc się wcisnąć do środka, stało na zewnątrz. Msza trwała dość długo. Przed ołtarzem i wokół skromnej metalowej trumny ustawionej na katafalku gorzały jasno świece. Z chóru dobiegał potężny głos organów, któremu towarzyszył śpiew solistów opery. W każdym szczególe widać było troskę, by pożegnać Marię tak, jak na to zasłużyła – z wielką miłością i żalem. Dopiero jednak wielki kondukt żałobny, jaki się uformował na ulicy, był dowodem prawdziwej sympatii. Za trumną, aż do cmentarza na Powązkach, szło parę tysięcy ludzi. Przy bramie świętej Honoraty wzięli trumnę na swe barki aktorzy i artyści. Przy katakumbach, w alei idącej w głąb cmentarza czekał już otwarty grób, w którym został pochowany jej ojciec, hrabia Nesseirode. Przy nim grabarze, z których szczególnie jeden, ubrany w ciemny, odświętny garnitur, zwracał uwagę stojących najbliżej. Tym wyróżniającym się był Józef Kmita. Stał w postawie pełnej takiej boleści i smutku, że wielu ludzi poczęło sądzić, że jest to ktoś z rodziny, a jedynie przez przypadek lub pomyłkę stanął między ludźmi najniższego pochodzenia. Ksiądz odprowadzający trumnę pomodlił się, artyści śpiewali, orkiestra grała, a grabarze wraz z Kmitą ujęli trumnę na pasy i zaczęli ją opuszczać w głąb czeluści grobu. Tylko Józef nagle załkał, wypuścił z rąk pas, odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach. Trumna zakołysała się, przeważyła i gdyby nie przytomność stojącego obok grabarza, który przydepnął pas nogą, zapewne uderzyłaby o dno grobu. To, co się stało, dostrzegli tylko najbliżej stojący. A jeden z dystyngowanych aktorów pochylił się do drugiego i powiedział: – To niewiarygodne, jak ludzie ją kochali. Nawet taki prosty grabarz, który nigdy nie był w teatrze, a wie, cośmy stracili. Tego wieczora Kmita wrócił do domu jeszcze bardziej pijany niż zwykle. Poszedł wprost do sypialni i zwalił się na łóżko. Zza ściany, jak przez mgłę, słyszał rozmowę syna z synową. – I znów wrócił pijany – powiedziała ze smutkiem – czy nasze dziecko nie może mieć zwykłego, dobrego dziadka, jak wszystkie inne? – Przecież nie mamy dzieci – odparł z wyraźną niechęcią w głosie. – Nim rok się skończy, on zostanie dziadkiem. – Nie zasłużył sobie na to – odparł obojętnie i nagle zdał sobie sprawę z tego, co usłyszał – kochanie, jesteś pewna? Nie, to niewiarygodnie dobra wiadomość. Wspaniale. To prawdziwe szczęście. Po tym wybuchu radości za ścianą zapanowało milczenie i już Józef pogrążał się w mocny pijacki sen, gdy zapytała nieśmiało: – Edziu, a czy to prawda, że jeden z twoich dziadków został Murzynem?Roześmiał się serdecznie. – Jakżeż ktoś może zostać Murzynem. Trzeba się urodzić czarnym. – To właśnie miałam na myśli. – Tak. Brat mego dziadka wyjechał do Ameryki i ożenił się z Murzynką. Mieli dziecko, które było Mulatem. – Całe czarne? – Nie wiem dokładnie, ale myślę, że tak. – To straszne. – Dla nich nie. My chyba nie będziemy mieli czarnego dziecka. – Nie, na pewno nie. Ale jak sobie pomyślę, że on może przyjechać z Ameryki, to aż dostaję dreszczy. – Na pewno nie przyjedzie, a gdyby nawet, to cóż by ci to szkodziło? – Bo jak sobie pomyślę, że nasze dziecko miałoby jednego dziadka pijaka i grabarza, a drugiego Murzyna, to aż na płacz mi się zbiera. Jak wtedy ludziom się na oczy pokazać. – Po chwili zapytała: – A jak go nazwiemy, kiedy to będzie chłopiec? – Oczywiście Feliks. – A dlaczego? – Nie wiem. Podoba mi się. – A ja wiem. Bo to znaczy szczęśliwy. Niech on przynajmniej będzie. CAR, BÓG, „NACZALNIK” 1. – Co ma znaczyć, że jesteś Polakiem? Uj, ty taki mądry do finansów i do dobrych interesów, a mówisz takie niemądre rzeczy. Nina Andriejewna potrzebuje tysiąc rubli? To ty nie pytaj, na co. Ty pytaj, skąd je wziąć. Do kantorka fabrycznego, gdzie obaj siedzieli, dochodził stukot maszyn. Pachniało rozgrzanym metalem, którego temperaturę łagodzono olejem. Feliks uwielbiał ten zapach, bo była to woń pieniądza. Nauczył się tylko to cenić, co było szeleszczącym papierkowo lub brzęczącym złotem rublem. Nie lubił uczuć, wolał banknoty. Ostatni raz dał się ponieść uczuciom w dzieciństwie, po śmierci dziadka. Nie z tego powodu, że go kochał. Pijany, bełkoczący grabarz napawał go niewypowiedzianym strachem nie tyle z powodu nadużywania alkoholu, ile z kontaktu ze zmarłymi. Zawsze się bał, iż z cmentarza przyjdzie za nim do dworku na Marszałkowską jakiś duch. Śmierć dziadka opłakiwał dlatego, że w parę dni później ojciec sprzedał dworek, przenosząc się do dwupiętrowej kamienicy na rogu Żurawiej i Marszałkowskiej. Wynajął tu duże mieszkanie z pokojem na gabinet lekarski i poczekalnią dla pacjentów. To, jego zdaniem, podnosiło rangę praktyki doktorskiej. Wytworność i nowoczesność, a nie chyląca się ku upadkowi rudera, w której po paru miesiącach zrobiono „bawarię”, w której robotnicy pijali piwo. Wtedy Feliks po raz ostatni w życiu, mając czternaście lat, zapłakał za swym utraconym dzieciństwem, domem rodzinnym i związanymi z nim wspomnieniami. I wtedy postanowił nie poddawać się nigdy uczuciom, utrudniającym tylko życie, niosącym, w ostatecznym rachunku, tylko kłopoty i łzy. Dlatego ożenił się nie z kobietą, a z córką bankiera. Dlatego jej posag zainwestował w fabryczkę guzików na ulicy Grzybowskiej, stając się w ten sposób współwłaścicielem i wspólnikiem Abrama Wojciechowskiego, który chce go pouczać, a w dodatku sugeruje mu jakieś irracjonalne, wręcz śmieszne, dobre dla studentów uczucia patriotyczno-narodowe. – Ty, Abram – powiedział zimno – jesteś mądry Żyd i umiesz myśleć. Dlatego dałem pieniądze na rozbudowę twej fabryki. I ty trzymaj się liczenia i kręcenia głową, jak na twą rasę przystało. – Co to znaczy trzymaj się? Jak tobie te mrzonki chodzą po głowie i nie chcesz, żebyśmy zapłacili, to co ja mam mówić? Że albo tobie w głowie się pomieszało, albo ty chcesz drugie powstanie polskie robić. Co ja mówię drugie? Trzecie, czwarte, dziesiąte. – To bzdura. Po prostu nie rozumiesz. Lepiej wyrzucić od razu te tysiąc rubli w błoto. A to nie ma nic wspólnego z patriotyzmem. – Co znaczy błoto? – niepewnie powiedział Abram. – A to, że jenerał-gubernator Hurko będzie odwołany z powrotem do Petersburga i płacenie takiej dużej sumy jego żonie jest marnotrawstwem. – Uś, uś. Po co tu mówić takie rzeczy. Jeszcze dojdą, gdzie nie trzeba. A ty wiesz, co się zdarzyło w sklepie pani Tłustej na ulicy Żabiej? Nie chciała dać kilku sztuk jedwabnych wstążek bez pieniędzy, to została skazana na trzy miesiące za obrazę jenerał-gubernatorowej, a adwokata, co bronił, zawieszono na pięć lat. – Słyszałem, ale co z tego. Co innego sklepikarka, a co innego fabryka. – Dobrze. Niech ci będzie co innego. To ja się pytam, kiedy jenerał-gubernator wyjeżdża do Petersburga, dziś, jutro? A może za miesiąc, za rok, a może zostanie. – Wolałbym Iwanowi Iwanowiczowi Czaparence zapłacić. – Jemu też zapłacimy. „Naczalnik” na dole czasem więcej może niż jenerał- gubernator na samej górze. Niekiedy nie pomoże, ale zaszkodzić może bardziej. – Pewnie masz rację – Kmita poczuł nagłe zniechęcenie do całej dyskusji, do fabryki, do jej zapachu kojarzonego z pieniędzmi. – Jestem przepracowany – pomyślał – powinienem odpocząć, rozerwać się, najlepszy dowód to oczywisty błąd w rozumowaniu. Na plotce nigdy nie wolno budować interesów. Abram ma rację. Nawet gdyby Hurkę odwołali, to i tak Nina Andriejewna mogłaby jeszcze pokazać im, gdzie raki zimują i jak daleko sięgają jej wpływy. Do kantorka wszedł majster. Pokłonił się nisko i dość monotonnym tonem począł coś mówić. Wytłaczarka metalowych guzików wojskowych pracuje nierówno, niektóre wychodzą źle przycięte. Feliks słuchał nieuważnie. Normalnie zaraz by poszedł, zbadał, posłał po mechanika. Teraz zaś słuchał, jakby jego to nie dotyczyło, a było sprawą wyłącznie samego Wojciechowskiego. Abram to spostrzegł. Załatwił majstra, każąc zatrzymać maszynę i sprowadzić specjalistę. Potem spojrzał na Feliksa. – Tobie coś jest. Nie masz przypadkiem gorączki? Może wezwać twego ojca. To dobry doktor. – Dziękuję ci. Nic mi nie jest. Po prostu zwykłe przemęczenie. Od wielu lat już nie wyjeżdżałem na letnisko. To chyba dlatego. – Uj, że ty nie potrafisz żyć. Brak ci rozrywki – zmrużył filuternie oko – dla ogiera trzeba klaczy, która by go rozruszała. Inaczej kapcanieje. – Mam żonę – powiedział niechętnie. – Bez obrazy – powiedział – ona to jest do obowiązku, a nie dla radości. A poza tym to córka bankierska. Chyba w każdej sytuacji liczy pieniądze. Abram miał rację. Ludwika nie była atrakcyjna, a w dodatku zrzędliwa i skąpa. Ale o innej kobiecie w ogóle nie myślał. Żadna go specjalnie nie interesowała. W zasadzie podejrzewał, iż wszystkie są jednakowe. Czy opłaciło się szukać jakiejkolwiek poza małżeńską sypialnią? Po to, by znaleźć to samo, co miał na co dzień. – Bo ja wiem, czy masz rację – powiedział ostrożnie.Abram nachylił się ku niemu. Odmienił się na twarzy, oczy mu błyszczały. – A ty myślisz, że jak ja wyjeżdżam do Krakowa za interesami, to ja mam tylko jedno na myśli. Nie, na dwa, trzy dni ja jadę do Karlsbad. Na kurację. Bo tam są dziewczyny. Uś, takie dziewczyny! To lepsze od picia leczniczej wody. Już te Czesi od Franza Josefa wiedzą, co dobre. Kmita nie dowierzał. Ten stateczny, starszy od niego Żyd, zajęty tylko fabryką i interesami, ma drugie życie, ma potrzeby wiarołomnego mężczyzny. Zaspokaja ciągoty, których on, potomek wspaniałego, choć spsiałego rodu Kmitów, wcale nie odczuwa. A może ma rację, może tego właśnie mu brakuje. Nie letniska, nie wypoczynku, a prawdziwej kobiety. Abram dostrzegł wahanie w oczach Feliksa. – Moja Ryfka to dobra kobieta. Nie powiem. Dba o dom. Ale czy to wszystko? Mówię ci, jedź do Karlsbad. Do kantorka znowu wszedł majster, żeby zgłosić usunięcie usterki w maszynie. – Wszystko działa już sprawnie i praca na powrót idzie dobrze. – Widzisz, nie ma się czym przejmować. Bez ciebie jakoś sobie poradzimy. Fabryka się nie zawali. A ty podratujesz sobie nastrój. Zupełnie inaczej będziesz patrzył na świat. Po takiej kuracji może i żona wyda ci się jakaś inna. – A dlaczegóż by? – to już poruszyło Kmitę – nie musisz mnie przy pomocy tak bezsensownych argumentów namawiać. Przecież to Ludwiki nie odmieni. – Na pewno, na pewno, ale ty wrócisz zupełnie inny. I to jest najważniejsze. 2. Dom, w którym John spędził dzieciństwo, nie istniał, podobnie jak trzy czwarte Chicago. Nie istniał też jego ojciec z czarnymi, murzyńskimi włosami i jasną cerą, zmarła też matka i dziadek, potężny „Długi John”, wzbudzający zawsze jego obawę. Chyba szczególnie dlatego, że przez wiele lat nie mógł pojąć, dlaczego to dziadek nazywa się Wentworth, a nie tak jak matka i on sam – Kmita. Być może to było przyczyną obcości, jaką do siebie nawzajem odczuwali. A mimo to odziedziczył po nim fortunę, z którą w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, co robić. Mało go interesowało, jak pracują zarządcy wielkich farm, jak kierownicy rzeźni, jak dzierżawcy paru „saloonów”. Ciągle tkwiło w nim poczucie winy za pożar, jaki wywołał razem z Williamem. Wprawdzie zaraz po ucieczce stracił kolegę z oczu i nie wie, co się z nim stało. Czy zginął zadeptany przez tłum, zepchnięty z mostu do wody, czy spłonął w którymś z domów. Mało go to interesowało, tym bardziej że przyjął na siebie cały ciężar winy. Nie zdradził się z nią ani przed matką, ani przed żoną, córką znanego adwokata. Nawet przed samym sobą nie bardzo chciał się przyznać do tego, co uczynił w zagrodzie Patricka O’Leary. A przecież wychodziło to z niego. Żona wielokrotnie pytała, dlaczego mówi przez sen o lampie, płomieniach i winie. – To strach, jaki został po wielkim pożarze – próbował tłumaczyć. – No dobrze – była uparta – ale ta lampa. – Wiesz dobrze, od czego się zaczęło. Krowa w oborze O’Leary’ego kopnęła naftową lampę. – A wina? – nalegała. To już było trudniejsze. Gorączkowo poszukał najbardziej przydatnego kłamstwa. Użył, jak mu się zdawało, najlepszego. – Po śmierci ojca, który zginął w ostatnim płonącym w mieście domu, matka bardzo rozpaczała. Ale czas leczy rany. Po jakimś czasie prawie zapomniała. Mogła wyjść ponownie za mąż. Nie zrobiła tego. Poświęciła się dla mnie. I stąd poczucie winy. Czy uwierzyła, nie był pewien. W każdym razie więcej nie pytała, choć nadal mówił przez sen. Był przekonany, że jego kłamstwo okazało się skuteczne. Tytko siebie nie mógł wprowadzić w błąd. Może opowiadając komuś o tym, zrzuciłby z siebie ogromny ciężar, przytłaczający go ponad miarę. Ale nie zrobił tego, więc tkwiło to w nim jak kolec. Najpierw szukał zapomnienia w whisky, ale alkohol jakoś go nie pociągał, a ponadto wzmagał w nim tylko żal, zaostrzał wspomnienie pożaru i śmierci ojca. Próbował działalności społecznej. Został nawet radnym. I wtedy postanowił zrobić coś dla Chicago. Coś, co byłoby ekspiacją na wielką skalę, przeszłoby do historii, trwale zapisało się w historii miasta. Nie chciał się rozdrabniać na małe inwestycje komunalne czy darowizny. Długo chodził mu po głowie pomysł zmodernizowania i rozbudowy za własne pieniądze miejskiej straży ogniowej. Mógł to umotywować chęcią uczczenia pamięci ojca. Ale zrezygnował i z tego. Kazała mu to uczynić irracjonalna obawa przed wykryciem prawdziwych motywów. Wiedział, iż jest to niemożliwe, nikt nie wykazałby takiej przenikliwości, a mimo to zarzucił pomysł. Wkrótce zresztą wpadł na lepszy. W starej książce dziadka znalazł datę odkrycia przez Kolumba kontynentu amerykańskiego. Dnia dwudziestego października 1892 roku przypadała czterechsetna rocznica wylądowania żeglarza. Zaczął przemyśliwać nad sposobem uczczenia jej z korzyścią dla miasta. I wtedy, jak na zawołanie, wyskoczyła wystawa światowa w Paryżu i wybudowana tam szalona, metalowa konstrukcja olbrzymiej wieży. – A gdyby tak zorganizować światową wystawę w Chicago? Pytanie to zadał mayorowi Chicago, Carterowi Harrisonowi. Było to tak zaskakujące, że ten nie bardzo pojął, w czym rzecz. Nie wypadało mu jednak zlekceważyć wnuka jednego ze swych poprzedników, syna bohaterskiego komendanta straży ogniowej z wielkiego pożaru oraz jednego z bogatszych ludzi w mieście. – Wystawy? Ale co na niej pokażemy? – Przede wszystkim to, że w ciągu sześćdziesięciu lat Chicago z małej kilkusetosobowej mieściny stało się ponadmilionową metropolią. To mało? – Szczerze mówiąc, nie tak wiele. – No dobrze. Światowa wystawa, podobnie jak ta ostatnia w Paryżu, powinna pokazać osiągnięcia Stanów Zjednoczonych. Na pewno prezydent to poprze i da pieniądze. A poza tym inne kraje też będą miały swoje pawilony. – Właściwie to dobry pomysł. Tym bardziej że od lat odbywa się u nas wystawa handlowo-przemysłowa. Harrison powiedział to uprzejmie, dając do zrozumienia, że nie jest przeciwny projektowi, a równocześnie zostawiając sobie możliwość wycofania się ze sprawy z honorem. Wyrażał przecież tylko ocenę pomysłu. Nie darmo dzięki tym umiejętnościom dyplomatycznym zapewnił sobie aż pięciokrotny wybór na mayora. Ocenę tę jednak Kmita potraktował jako decyzję i nim Harrison zdołał cokolwiek przekonsultować z radą miejską, zostało utworzone towarzystwo, z kapitałem w wysokości pięciu milionów dolarów, które miało się zająć organizacją wystawy. Na jego czele stanął oczywiście John, jako projektodawca i ten, który najwięcej wniósł pieniędzy. Od razu też zaczął podpisywać weksle, uważając, że dochód z wystawy znacznie przewyższy wydatki. W ciągu paru dni okazało się, że pomysł przyciągnął nie tylko projektantów i architektów wietrzących zarobek, ale również ludzi interesu. Drzwi w gabinecie Johna, w jego domu, prawie się nie zamykały. Przychodzili nie tylko tacy, którzy mogli coś zdziałać, lecz także różni wydrwigrosze i niebieskie ptaki liczący, że uda się za nic wyciągnąć pieniądze. Wkrótce o pomyśle Kmity dowiedziała się cała Ameryka. O lokalizację wystawy u siebie poczęły się także ubiegać Nowy Jork, Waszyngton i St. Louis. Jako argument przetargowy, kapitał zakładowy trzeba było podwyższyć do dziesięciu milionów dolarów i poszukać poparcia prezydenta Stanów Zjednoczonych, który nosił takie samo nazwisko jak mayor – Harrison. Dzięki temu sprawa została załatwiona pozytywnie dla Chicago, ale nie dla Kmity. Na czele ogólnoamerykańskiej komisji do spraw wystawy stanął nie on, ale Harlow Higinbotham. Mimo to nie do Harlowa, a do Johna zwracała się większość interesantów. Jednego dnia zapukał do gabinetu Kmity człowiek o oczach, które zdawały się przewiercać na wskroś każdego. Uważny obserwator mógłby nawet dostrzec pewien brak koordynacji w ruchach. Jednak John nie zauważył niczego niezwykłego w zachowaniu gościa. – Sądzę, że może pan doceni moje umiejętności – zaczął przybyły z pewnością siebie wywierającą duże wrażenie – mayor nie dał mi stosownego stanowiska do moich kwalifikacji, ale on nie jest biznesmenem i nie musiał się na tym poznać. Pan to co innego. Pochlebstwa na większości robią wrażenie i Kmita nie był w tej dziedzinie wyjątkiem. Przychylnie więc zaczął słuchać przybyłego, tym bardziej że nazwisko Patrick Prendergast nie pamiętał już gdzie, ale obiło mu się o uszy. – Mam wspaniały pomysł, o którym Harrison nawet nie chce słyszeć. Na wystawę trzeba zaprosić potomka Krzysztofa Kolumba. – Potomka? – nie bardzo zrozumiał. – A tak. Żyje w Hiszpanii ostatni z linii wielkiego żeglarza. Książę Veragni. Wprawdzie jest farmerem, hodowcą byków przeznaczonych do korridy. Ale co to ma za znaczenie, grunt, że potomek, i to autentyczny – Znakomite, wspaniałe – John wyszedł zza biurka i potrząsnął prawicą Prendergasta. Nie było to zbyt amerykańskie, ale nie wiedział, jak mu wyrazić swój zachwyt. – Doskonale, ale interes jest interesem – powiedział, wyzwalając dłoń z uścisku – chciałbym też coś z tego mieć. Czy może mi pan obiecać, że po wystawie mayor miasta da mi stanowisko w swoim biurze? – To drobnostka. Załatwię ją. Harrison po zakończeniu wystawy będzie miał wobec mnie dług wdzięczności. Kmita odzyskiwał powoli spokój ducha. Wyglądało na to, że wszystko idzie ku lepszemu i zadośćuczynienie za winę zostanie mu przez Boga udzielone. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że Najwyższy, który wszystko widzi i wszystkim kieruje, doszedł do wniosku, że przewina, jakiej Kmita dopuścił się wobec rodzinnego miasta i jego mieszkańców, winna obrócić się na większą chwałę bożą, ucieleśnioną oczywiście w światowej wystawie zorganizowanej w Chicago. Po pewnym czasie, kiedy pomysł z księciem Veragni zyskiwał sobie powszechny poklask, doszedł do wniosku, iż wizyta Prendergasta była pierwszym znakiem wybaczenia danym przez niebiosa. Dopiero teraz uświadomił sobie wzrok Patricka, ruchy jego rąk odmienne od zwykłych. – Tak – zawołał nagle – podobne do znaku błogosławieństwa udzielanego przez proroków. Akurat dzień chylił się ku nocy. Od jeziora wiat taki sam przenikliwy wiatr jak owego październikowego dnia, w którym płomienie ogarnęły miasto. Żona leżała już w sypialni, a on jeszcze siedział za biurkiem zafascynowany misją Prendergasta. Na pewno przez niego przemawiał sam Bóg. To nic, iż wyrażał się nieporadnie, zacinał. Najwyższy nieraz wybiera na swych posłańców ludzi prostych i maluczkich. Tylko jak poznać, czy są to prostaczkowie zwykli, czy namaszczeni przez łaskę bożą. – Mam, mam. Rzeczywiście to jest znak prawdziwy – zawołał podniecony – przecież on ma takie same imię jak O’Leary, Patrick. – Co ty tam tak wykrzykujesz – zapytała żona z sypialni – jeśli udało się przeforsować pomysł z wystawą, to jeszcze nie powód, aby całą noc siedzieć za biurkiem. Chodź spać. Rozbierając się, a później wślizgując się pod zimną kołdrę, zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej o swoim odkryciu. Kiedy w radosnym podnieceniu już się zdecydował, stwierdził, że odwrócona na bok śpi, oddychając głęboko. – To nawet lepiej – pomyślał – przecież ona myśli, że za pożar odpowiada krowa pani O’Leary. Następnego dnia ranek wstał pogodny, słoneczny, bez wiatru dmuchającego po ulicach. Przeciągnął się w pościeli i stwierdził, iż druga połowa łoża jest pusta. Na ogół wstawała później od niego, ubrał się więc i przyszedł na śniadanie nieco zaskoczony. Zaniepokoiło go, że przygląda się mu badawczo. Kiedy służba posprzątała ze stołu, zapytała go wprost: – „Gaście, gaście prędko. Ja nie chciałem wywołać tego pożaru”. Wolałeś to parę razy przez sen. Co to ma znaczyć? Poczuł, jak wielki ciężar spada mu z serca. Wreszcie Bóg uznał, że może mu wybaczyć. Teraz niech uczyni to żona. Ale najpierw musi poznać prawdę. – Poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi – powiedział z namaszczeniem. – Masz zamiar zostać kaznodzieją, straszyć ludzi ogniem piekielnym i zachęcać niebem? – była w dobrym humorze, choć powinna go podejrzewać, badać, co znaczą wypowiedziane przez sen słowa. To spowodowało, że doznał nagłego olśnienia. Jeśli była inna niż zwykle, to znaczy, że została wybrana na drugiego posłańca obok Prendergasta. A więc przez jej usta przemawiał sam Bóg. Pomyślawszy to, zrozumiał. Słowa o ogniu piekielnym i niebie były słowem bożym i znaczyły coś więcej niż odpuszczenie strasznego grzechu podpalenia. – Tak, to nie krowa pani O’Leary była winna wielkiego pożaru – stwierdził z całą powagą – to ja zrobiłem. Ale nie jestem winny. Działałem jako narzędzie Boga, który chciał ostrzec ludzi przed piekłem i zachęcić do raju. Dzięki Najwyższemu, który przemówił przez ciebie, wreszcie to pojąłem. Patrzyła nań z niedowierzaniem i przerażeniem, przypominając sobie śmierć jego ojca, Stanleya, i to, co ludzie mówili – że był on szalony, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie skacze w płomienie tylko po to, by ratować kotka. 3. W cukierni Clotta i Botina w Hotelu Saskim na rogu ulicy Koziej i Krakowskiego Przedmieścia pachniało kawą i świeżym wypiekiem ciast. Tych smakowitych woni nie był w stanie wyprzeć przeciąg, jaki powstawał, kiedy nowy gość otwierał drzwi, ani tym bardziej ożywiony gwar rozmów. Feliks często zachodził do cukierni z żoną albo ze znajomymi. Dobrze się było od czasu do czasu pokazać w miejscu publicznym, do którego uczęszczali dziennikarze, artyści i pisarze. Na pytanie, dlaczego to czyni, odpowiadał niezmiennie: – To bardzo dobrze robi na guziki. A dokładniej na ich sprzedaż. Nasza fabryka musi być również znana wśród wyższych sfer. Tym razem nie to sprowadziło Kmitę do lokalu Clotta i Botina, ale dziwna wiadomość przekazana przez majstra z fabryki. Abram prosił, aby poszedł do cukierni i tam poczekał na niego. Było to tym bardziej szokujące, że Wojciechowski nie chadzał do cukierni, a już z pewnością noga jego nigdy nie stanęła w lokalu przy ulicy Koziej. Majster, przepytywany przez Feliksa, niewiele potrafił wyjaśnić. – Pan właściciel mówi, coby tylko powtórzyć, i jeszcze, że sprawa jest ważna. Kmita usiłował odgadnąć, co się może za tym kryć. Spotkanie z Marią Andriejewną? Z przybyłym z Petersburga generałem od dostaw mundurowych? Na pewno nie kwapiliby się do spotkania w tej cukierni. Nie cieszyła się zbyt dobrą sławą u zwierzchności rosyjskiej. Cóż więc mogło być? Zasiadł za stolikiem przekonany, że sprawa i tak zaraz się wyjaśni. Abram zawsze był słowny i punktualny. Nie upłynęło pół godziny, gdy zjawił się. Rozejrzał się po cukierni, trochę niepewny w nie znanym środowisku, ale kiedy siadł przy stoliku, ochłonął i stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi, wróciła mu zwykła pewność siebie. Nie chciał tylko niczego jeść i pić. – Może nie być koszerne – wyjaśnił krótko. – Przecież tu mięsa nie podają. – Co ty mówisz, Feliksie. Tak długo jesteś wspólnikiem Żyda, a nie wiesz, że garnek albo inne naczynie może nie być koszerne, bo gotowano w nim albo pieczono coś niedozwolonego? – No, a w Karlsbadzie? Skąd wiesz, że tam wszystko w porządku? – Oj, ty zawsze musisz takie pytania zadawać. Tu może mnie prawowierny Żyd zobaczyć i donieść do rabina. A tam kto mnie widzi? – A Pan Bóg? – Niech imię Jego będzie pochwalone. To on już nie ma większych zmartwień niż patrzyć, co Abram Wojciechowski robi w Karlsbad? A wiesz, co uczeni w piśmie mówią? „Oczy sług Najwyższego są oczami Jego”. A wiesz, co to znaczy? Jak sługa nie dostrzeże, to i Jahwe nie zobaczy. To znaczy nie ma grzechu. – I jesteś pewien, że tak można? – Co znaczy pewien? W życiu nic nie jest pewne, tylko śmierć. A nawet ty wiesz dobrze, że co innego ten „bad”11, a co innego nasza Warszawa. Ja w Karlsbad szaleję jak głupi, a tu handluję. Jak tu będę przegrany, nie dostanę kredytu, nikt mnie nie wesprze. Tu jest interes, a tam radość. To dwie różne sprawy. Nie należy ich mieszać. – Zapewne, zapewne – zaśmiał się Feliks – ale skoro skrywasz przed obliczem Boga swoje grzeszki, to przynajmniej przede mną się wyspowiadaj. Po co mnie tu ściągnąłeś? Abram sięgnął do kieszeni i wyciągnął niewielki papier złożony we czworo. – Ot, po to – powiedział krótko, rozprostowując pomięty arkusik. Kmita wziął go do ręki i przeczytał: „Całą duszą łączymy się z uroczystościami wzniesienia pomnika dla wielkiego męża stanu Rosji, hrabiego Murawiewa, który wyzwolił Litwę z niewoli katolicko-polskiej i potwierdził prawdę, że kraj ten jest rosyjski. Niechże pamięć wielkiego Rosjanina będzie na zawsze błogosławiona”. – Co to jest? Po coś to przyniósł? – Telegram do Najjaśniejszego podpisany przez profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. – A co ty i ja mamy z tym wspólnego? – To powinni podpisać także przemysłowcy i handlowcy Warszawy. – Dlaczego? Pomnik Murawiewa wystawią w Wilnie, a nie u nas. – Wszystko jedno. Dal mi to Iwan Iwanowicz i powiedział, że powinniśmy pierwsi podpisać. – Czaparenko? – A znasz innego Iwana Iwanowicza, który by mógł to zrobić? – Ale dlaczego właśnie my pierwsi? – Bo my mamy największe dostawy dla armii. No i co? – Noo, tak – Kmita podrapał się po brodzie – ale jeśli to ten sam telegram, to o ile wiem, podpisało go tylko sześciu profesorów uniwersytetu, a prawie wszyscy studenci polscy zaprotestowali. – A dostawy wojskowe? Jak nie podpiszemy... – A dostawy dla cywilów? Dla Polaków? Jak nas zbojkotują, to zostaniesz tylko z guzikami wojskowymi? To tylko jedna trzecia naszych wytworów. I co? Już nie umiesz liczyć? Oj, Abram, Abram. – Liczyć to ja umiem, ale myśleć też. Czaparenko powiedział, że mogą cofnąć licencję na całą fabrykę, nie tylko zamówienia wojskowe. I co robić? On, „naczalnik”, może wiele. – Ale dlaczego akurat my pierwsi? – Tego nie wiem, ale zaraz ci sam powie. Po to się tu umówiłem. Iwan Iwanowicz będzie 11 Z niem. Bad – uzdrowisko, kąpiel. szedł z uniwersytetu. Nie czekali długo. Po kilku minutach Czaparenko zjawił się w cukierni. Niewysokiego wzrostu, jakby zasuszony, wyglądał na podrzędnego urzędnika bądź nauczyciela szkółki elementarnej, a nie na ważnego naczelnika, którego sam generał-gubernator się w wielu sprawach radził. Jak chodziły też wieści, miał bliskiego krewnego na dworze carskim. Kmita jednakże podejrzewał, że to sam Iwan Iwanowicz rozpuszcza te pogłoski. Nie przeszkadzało to, a wręcz przeciwnie, dzięki nim wielu wysokich urzędników przychylnie odnosiło się do spraw załatwianych przez Czaparenkę. Przysiadł się do stolika i sepleniąc zapytał. – Podpisaliście, panowie, telegram do Najjaśniejszego Pana? – Oczywiście, że podpiszemy – powiedział dyplomatycznie Feliks – tylko czy wasza wysokość nie sądzi, że powinien być inny w treści niż tekst profesorów? Ktoś może podsunąć Najjaśniejszemu Panu, że stosowanie tych samych zdań zakrawa na jawną kpinę. Rosjanin, mile połechtany przesadnym tytułem, na uwagę o tekście obruszył się. – Ech, wy Polaczki. Szukacie dziury w całym. A mnie już Nina Andriejewna skarżyła się, że władzy od Boga i Najjaśniejszego Pana danej nie szanujecie. Ot co! – Widziałem się z Niną Andriejewna nie dalej jak wczoraj. Była bardzo zadowolona i mówiła, że nasze guziki są najlepsze w całym imperium. – Możliwe, możliwe. Pewnie zmieniła zdanie. Taka wielka dama powinna jednego dnia mówić to, drugiego to – wyciągnął kraciastą chustkę i przecierając okulary, dodał – ale ja nie jestem zadowolony. Ot co! Feliks nieznacznie mrugnął do Abrama, a ten wyciągnął z surduta kopertę i podał pod stołem naczelnikowi. Ten jakby tylko na to czekał. Zręcznym ruchem rozerwał zamknięcie i ze środka sprawnie wyłuskał banknoty, wręcz błyskawicznie je przeliczył i schował do kieszeni. Twarz jego rozjaśnił grymas, ale obydwaj wspólnicy znający Czaparenkę nie od dziś wiedzieli doskonale, że jest to uśmiech zadowolenia. Suma była stosowna do okoliczności. Odetchnęli z ulgą. Kmita złożył telegram i chciał go schować do kieszeni. Rosjanin złapał go za rękę. – O nie, a podpisy?Abram chciał się odezwać, ale uprzedził go Kmita. – Naprawdę pan chce, żeby tekst był ten sam co wysłany przez profesorów? – Tak, bo zamieści go „Warszawskij Dniewnik”. Nie będziemy wysyłać dodatkowego telegramu. Uznamy, że popieracie tamten z uniwersytetu. To wystarczy. Feliks pomyślał, że nie doceniali dotąd Czaparenki. Był sprytniejszy niż sądzili. – Dobrze – powiedział, biorąc z powrotem papier – ale przecież dwa podpisy i to z jednej tylko fabryki to stanowczo za mało. Musi być więcej. Jeśli pan będzie chodził i namawiał właścicieli, to powiedzą, że to pod przymusem. My to załatwimy i panu oddamy. – Iwanie Iwanowiczu – wtrącił Abram – to bardzo dobry pomysł. My załatwimy wszystko, a pana jenerał-gubernator pochwali. Czaparenko zastanawiał się chwilę, a podejrzliwość wychodziła z niego wszystkimi porami. Wreszcie uznał, że i tak ma ich w ręku. W niczym nie ryzykuje, a zastąpią go w misji, która rzeczywiście jest niezręczna i wrogowie mogą oskarżyć władze o przymuszanie administracyjne do podpisu. Skinął głową przyzwalająco, wstał i pożegnawszy się wyszedł. – No, jedno jest w tym wszystkim pewne – westchnął Kmita – starannego wychowania to on w domu na pewno nie odebrał. – Odebrał, nie odebrał – mruknął Abram – co to ma do rzeczy. Najważniejsze, że nie ma nam za złe. A co będzie dalej, to zobaczymy. – Nic nie zobaczymy, bo nie możemy tego podpisać. Już ci mówiłem. Z samych dostaw dla wojska nie utrzymamy się, a Polacy ogłoszą bojkot naszych guzików. – Możemy dostarczać je do Rosji. – A jak wepchniesz się na tamten rynek? Ten już mamy i trzymajmy się go. – Nie gorączkuj się – Wojciechowski tarł czoło – już wiem. Musisz jechać do Karlsbad. – Daj spokój – wybuchnął, aż od stolików cukierni obróciły się ku nim zdziwione spojrzenia – tu decyduje się los fabryki, a ty jak pijany do płotu ciągniesz do tego Karlsbadu. – Po co ta złość? Po co ten krzyk? Owa, nie chcesz, to nie jedź. Ale ja sobie tak myślę, że jak ty będziesz dla ratowania zdrowia w ten Karlsbad, to nie będziesz mógł podpisać. A wiadomo, że trzeba. No to podpisze ten Żyd Wojciechowski. Ponieważ i tak jest parszywy, to już nie może być więcej. A ty, szlachetny Polak, będziesz czysty i honorowy jak sam Kościuszko. I jaki warszawiak wtedy od ciebie nie kupi guzików? Ja się pytam, jaki? 4. Patrick Prendergast starannie zaciągnął zasłony w pokoju. Sprawdził uważnie, czy nie ma żadnych szpar, żadnych prześwitów, po czym otworzył szufladę komody i wyciągnął z niej swego Smith and Wessona kaliber dziewięć. Obejrzał rewolwer starannie i pokręcił bębenkiem. Broń przypominała niewielką armatę. To było akurat to, czego potrzebował. Rozebrał rewolwer, obejrzał dokładnie, wytarł każdą część z zaschłego wraz z kurzem smaru i na nowo naoliwił. Robił to powoli, precyzyjnie, tak że czynności, które nie powinny trwać dłużej niż kilka minut, zajęły mu ponad godzinę. Kiedy skończył, poczuł nagły ból w skroniach. Miał wrażenie, że zaraz głowa mu eksploduje. Było to tak silne i dojmujące, że położył się na łóżku, czekając na wybuch. Ale pulsowanie i tętnienie stopniowo się cofało, zanikało, łagodniało, aż zupełnie ustąpiło. Powoli pogrążył się w sen. Kiedy się obudził, w pokoju panowała ciemność. Dość długo musiał wysilać mózg, aby sobie uprzytomnić, gdzie jest, jak się tu znalazł i co robi. Gdy już pojął, zapalił światło i sięgnął po rewolwer. Z satysfakcją, niemal czułością przyglądał się stalowo błyszczącej lufie. Pociągnął parę razy za spust, by sprawdzić działanie iglicy. Była niezawodna. Sięgnął po pudełko z nabojami i kolejno wsuwał je do bębenka, jeszcze obrotem sprawdził, czy żadna komora nie została pusta, i odetchnął. – Właściwie to po co tyle – pomyślał – wystarczyłby jeden lub dwa. No, ale na wszelki wypadek niech będzie. Założył rewolwer za pasek od spodni i wyjrzał przez okno. W dole, mimo wieczornej pory, tętniła życiem Randolph Street. Jechały nią powozy, omnibusy ciągnione przez konie, chodnikami podążali liczni przechodnie. Świeciło się światło w sklepach i błyszczały reklamy. Wprawdzie światowa wystawa skończyła się niebywałym sukcesem – w ciągu 179 dni trwania zwiedziło ją dwadzieścia siedem i pół miliona ludzi, ale ten październikowy wieczór był opromieniony szczególnym świętem. W podzięce Harrisonowi za tak wspaniałe osiągnięcie, które postawiło Chicago w rzędzie pierwszych miast świata, 28 października został ogłoszony Dniem Mayora. Ruch panujący na Randolph Street i innych ulicach był wyrazem hołdu, jaki składali mieszkańcy Carterowi Harrisonowi. – Złodziej – mruknął Patrick, spoglądając w dół na ulicę – złodziej i bandyta. Tak załatwić tego dobrego i uczciwego Johna. No, ale wyjdzie mu to bokiem. Splunął na podłogę. Ogarniała go coraz bardziej ślepa, coraz bardziej zaciekła nienawiść. Nie miało tu żadnego znaczenia, że nie Harrison, lecz Kmita wystawiał czeki bez pokrycia. Nie poczuwał się też do winy, że sprowadzony przez niego książę Veragni i podejmowany z entuzjazmem, żył zbyt wystawnie na koszt miasta, a jak twierdzili niektórzy, nawet podrobił podpisy Kmity i wyłudził znaczne sumy pieniędzy. Być może gdyby ktoś w tej chwili Prendergastowi stojącemu na środku pokoju z rewolwerem za pasem zechciał to wszystko na spokojnie wytłumaczyć, może zrównoważony ton i życzliwość poskromiłyby w Patricku całą agresję, ale był sam, a w głowie niczym wielkie kamienie młyńskie dudnił mu gwar i turkot dobiegający z Randolph Street. Huczał tak, iż przeraził się, że znów rozboli go głowa i będzie chciała eksplodować. Otworzył drzwi i zbiegł po schodach. Zimne powietrze ulicy poprawiło mu samopoczucie. Hurkot w skroniach ustąpił, a gwar słyszany z poziomu chodnika nie był tak dokuczliwy. Szedł ostrożnie, wymijając przechodniów. Nie pociągały go ani sklepy, w których mimo późnej pory jeszcze handlowano, nie widział pięknych kobiet wystrojonych jak na święto 4 lipca, a w ogóle jakby nie dostrzegał nikogo i niczego. Szedł owładnięty jedną jedyną myślą. Co chwilę sprawdzał, czy rewolwer nie wypadł mu zza paska. Był to tylko nerwowy odruch, bo przecież czuł jego ucisk na brzuchu. Nie spieszył się. Kroczył powoli, spacerowo. I to wcale nie dlatego, że się rozmyślił. Po prostu nie wolno mu było przyjść za wcześnie. Zawracał więc, kluczył, przystawał przed witrynami sklepów, niby to podziwiał wystawione towary, ale w gruncie rzeczy nic nie widział. Wreszcie zdecydował – teraz będzie w sam raz. Przeszedł przez kilka skrzyżowań i skręcił w prawo. Przed trzecim domem od rogu zatrzymał się. Stanął i patrzył w oświetlone jasno okna. Wyglądało, jakby się wahał, ale on tylko nie był pewien, czy zastał tego, kogo trzeba. Odczekał, aż w jednym, a potem drugim oknie zagasło światło. Paliło się tylko na dole, w jadalni albo gabinecie. Wszedł po schodkach i mocno zastukał. W drzwiach stanął krępy mężczyzna. Zmrużył oczy. Nie widać było charakterystycznych, opadających po obu stronach ust wąsów, ale nie było żadnych wątpliwości. Przed nim stał Carter Harrison. Wyrwał zza paska rewolwer i bez mierzenia strzelił. Zdało mu się, że mayor drgnął. Szarpnął drugi raz za spust i znów zdało mu się, że bez skutku. W popłochu wypalił trzeci, czwarty i piąty raz, nie bardzo sobie zdając sprawę, że strzela do osuwającego się, a potem do leżącego bezwładnie ciała. – Jednak nie wystarczył jeden pocisk – pomyślał, jakby to w tej chwili było najważniejsze, rzucił rewolwer koło zabitego, a sam przysiadł na schodkach, czekając na policję. Wiadomość o zabójstwie Harrisona dotarła do domu Johna w parę chwil po wiadomości, że jest zrujnowany, że weksle, wydatki przekroczyły wszystko, co miał. Nie bardzo mógł zrozumieć, jak to się stało, ale ponieważ nigdy nie pojmował zawiłości bankowo-finansowych, więc przyjął wiadomość o bankructwie z całą pokorą. – Widać taka była wola boża – powiedział z całym spokojem. Położył dłoń na głowie zmartwiałej z przerażenia żony – nie rozpaczaj, kobieto. Zapewne w ten sposób odpuszczono nam nasze winy. A w morderstwie Harrisona jest palec boży. Prendergast był narzędziem Boga. – Jakim? – zapytała przerażona. – To mayor ze mną podpalał Chicago. Musiał odkupić naszą winę. Nie zwróciła uwagi na cały bezsens podejrzenia. – Co teraz z nami będzie, z czego będziemy żyć? Co będzie z Jamesem? – Jakim Jamesem?Dopiero teraz przeraziła się na dobre. – Twoim synem Jamesem, który ma już trzy lata. Patrzył na nią jasnym niewidzącym spojrzeniem, takim samym, jakie miał Patrick Prendergast. – Bóg najwyższy – powiedział – który wybrał mnie na swoje narzędzie do ostrzeżenia ludzi przed ogniem piekielnym, na pewno udzieli mu swej łaski i opieki. 5. Abram sam dopilnował, by skromny bagaż Feliksa został zniesiony do dorożki, gdyż Kmita podniecony niezwykłą podróżą zapomniał niemal o wszystkim, a w dodatku kilka razy sięgał do portfela, by upewnić się, czy spoczywa w nim paszport z rosyjskim dwugłowym orłem i bilet do Krakowa na drugą klasę. Trzecią lub czwartą w żadnym przypadku nie wypadało mu jechać, a na pierwszą żałował pieniędzy. Ludwika chciała męża odwieźć osobiście na dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ale Wojciechowski z trudem ją przekonał, żeby została w domu. Miał w tym swój głęboko skryty cel, ponieważ nie zdążył wspólnikowi przekazać pewnego bardzo ważnego adresu w Karlsbadzie, bez którego cała kuracyjna wyprawa nie odniosłaby pożądanego skutku. Na dworcu, gdzie szyny kończyły się, jakby to był kres świata żelaznych dróg, pary i elektryczności, ruch panował niewielki. Nikt specjalnie o tej porze nie wyjeżdżał na wywczasy, a tych, którzy podróżowali w interesach, nikt nie żegnał. Przemykali prędko do wagonów i zasłaniali się płachtą gazety. Bagażowi, z metalowymi tabliczkami na czapkach opatrzonymi rosyjskim napisem: nosilszczik, bacznym wzrokiem obserwowali pasażerów wysiadających z dorożek – który skinie na nich ręką. Do Feliksa i Abrama podskoczyło dwóch. Kmita, choć oszczędny, machnął ręką – niech obydwaj zarobią. Nosilszczicy sprawnie umieścili walizki w przedziale i kornie zdjąwszy czapki, wyciągnęli ręce po pieniądze. Dopiero teraz Wojciechowski mógł swobodnie przekazać informację. – Z dworca weźmiesz dorożkę i każesz się wieźć do „Villa Rösler” przy Imperialstrasse. Tam zapytasz o Rużiczkową. Albo ona sama, a jak nie, to załatwi ci towarzystwo jakiejś damy – tu mrugnął porozumiewawczo. – Damy? – zapytał niedowierzająco. – Nie bądź taki dokładny. Ładniej tak mówić niż nazywać ją grubiańsko. – Nie wiem, czy mi starczy pieniędzy? – To nie kosztuje tak drogo. A szczególnie polecam ci... Coś jeszcze mówił, ale trzeci dzwonek zagłuszył słowa Abrama i po chwili lokomotywa, buchając kłębami pary i sapiąc, ruszyła do przodu. Podróż, co do której miał tyle wątpliwości, zaczęła się. Minęli ostatnie domy przedmieścia i pociąg jechał wśród pól z pasącymi się krowami i rzadko rozrzuconymi zagrodami wiejskimi. Odetchnął i po raz pierwszy doszedł do wniosku, iż rada Abrama była dobra. Kraków zrobił na nim wrażenie. Biało-czerwone flagi, orły, a co najdziwniejsze, napisy wszędzie tylko w języku polskim. W porównaniu z karą, jaką ostatnio zapłacił kuzyn Abrama za to, że nad jego sklepem w dwujęzycznym napisie litery polskie były o centymetr większe – krakowskie szyldy były czymś niewiarygodnym. Odwiedził Wawel i groby królewskie i na tym zakończył swój zapał patriotyczny. – Im to dobrze, nie mają nad głową Niny Andriejewnej ani Iwana Iwanowicza. – I to było podsumowanie, które starczyło za wszystko. Tym bardziej że głowę mu zaprzątało co innego. Za dwa dni miał zobaczyć abramowy Karlsbad. Nie rozczarował się. Kurort powitał go pięknym porannym słońcem, przebijającym znad gór. Wysiadł na wąski peron Oberer Bahnhof, mrużąc zmęczone z niewyspania oczy. Bez trudu dogadał się z mówiącym po czesku dorożkarzem, być może dlatego, że najbardziej chciał tylko jednego – jak najprędzej znaleźć się w Villa Rösler i wyspać się do syta. Przejechali przez rzekę, która, jeśli dobrze zrozumiał, nazywała się Eger. Nazwisko Wojciechowskiego podziałało na Rużiczkową jak zaklęcie na drzwi sezamu. Dostał najlepszy pokój, a wręczając klucz, szepnęła mu dwuznacznie: – Wieczór panu znajdę damę do towarzystwa. – Na noc też? – zapytał frywolnie. – Nie na jedną. Na wszystkie – mrugnęła dziwnie jednym, a potem drugim okiem. Z początku myślał, że może jest to tik nerwowy, ale skoro się nie powtórzyło, doszedł do wniosku, że być może Czesi mrugają inaczej. Wieczorem obudziło go pukanie do drzwi. Weszła niewysoka blondynka, niewiele młodsza od jego Ludwiki. – Jestem Jarmila – powiedziała – ale wszyscy mi mówią Mila lub Milenka – pocałowała go w usta. Nie czekając na zaproszenie czy choćby słowa zachęty, zaczęła rozpinać bluzkę, ściągnęła spódnicę i wślizgnęła się pod kołdrę. Zdążył zobaczyć, iż jest zgrabna, proporcjonalnie zbudowana, ale zaskoczyła go bezceremonialnym zachowaniem. Poza tym Rużiczkowa chyba mówiła, że może sobie wybrać. Tymczasem Milenka, podciągnąwszy kołdrę pod brodę, przyglądała się z zainteresowaniem jego speszeniu. – Może byś się czegoś napił?Przytaknął, nie zauważając, że mówi mu przez ty. – Tam w szafce jest butelka z siódmego źródła karlsbadzkiego – mówiła łamanym językiem, mieszając polskie i czeskie słowa. Skrzywił się. – To tylko taki chwyt reklamowy – roześmiała się. To Becherovka, słynna wódka ziołowa, ale jej skład jest tajemnicą. Spróbuj. W środku stała ciemnozielona butelka z czerwono-niebieską etykietą. Obok dwa kieliszki. Nalał sobie i jej. Wypił, ale bez większego efektu. Raczej przypominało mu to likier. Milenka ledwie umoczyła usta. – Chodź – powiedziała – nie należy tracić czasu – noce są takie krótkie. Zgasił światło i zaciekawiony wsunął się pod kołdrę. Nie odczuwał podniecenia, co zapewne wynikało z jej rzeczowego, bezceremonialnego zachowania. Rano wyszła o wczesnym świcie, całując go po matczynemu w czoło. Feliks został sam ze swym rozczarowaniem. Nie rozumiał zupełnie Abrama. To, co przeżył w nocy, nie różniło się zupełnie od doznań, jakie odczuwał z Ludwiką. A może nawet mniej było w nich atrakcyjności. Przy śniadaniu spotkał Rużiczkową. – Zadowolony pan? – Mhm – mruknął. – Bardzo dobrze. Pan Adam też bardzo chwalił Milenkę. – Kto? – Pana przyjaciel, Wojciechowski. To wielki pan. Prawdziwy arystokrata. Dobry i hojny. Nie chciał nam za nic powiedzieć, jakiego jest herbu. – Herbu? – Nie wygląda pan na szlachcica, ale to ładnie ze strony Adama, że się z panem mimo to przyjaźni, ale przecież wie pan, co to jest herb? – Oczywiście – powiedział rozbawiony Karlsbadzkim wcieleniem Abrama. I zaraz przyszedł mu pomysł do głowy – wiem nawet, jaki ma herb. – O, wspaniale – ucieszyła się – proszę powiedzieć. Wysilił pamięć, by przywołać dawne opowieści ojcowskie. – Nazywa się Szreniawa i jest bardzo stary. Pochodzi z piętnastego wieku. Na tarczy srebrny zarys rzeki ze srebrnym krzyżykiem u góry. Wszystko na czerwonym tle. U góry tarczy słoniowe trąby z zawieszonymi na nich dzwoneczkami. Pomiędzy trąbami złoty lew – zreflektował się – ale po co to pani? – Bo mamy złotą księgę gości, do której wpisujemy wszystkich herbowych, a nasz buchalter rysuje dokładnie znak rodowy każdego. Przykro mi, że pan nie ma. – Mnie też żal. Bo wie pani, ja mam fabrykę guzików. Skrzywiła się, jakby chciała powiedzieć – to od razu widać. Udał, że tego nie dostrzega. – Nie macie tu jeszcze jakich innych rozrywek? – Koncerty w Stadtpark i Kurhaus, kabaret „Kakadu” w Schutzenhaus... – A coś bardziej atrakcyjnego? – Mężczyźni? O nie, tego u nas nie ma. – Źle mnie pani zrozumiała.Pochyliła się ku niemu. – Owszem, jeśli pan chce zagrać, to jest salon gry, ale głęboko skryty, dla wybranych. Panu jako przyjacielowi Adama mogę zawierzyć. Pójdzie pan na Sprudelstrasse do Wiener Cafe i powie pan kelnerowi z wąsami, proszę pamiętać, z wąsami, że przysyła Rużiczkowa. Idąc do kawiarni, zastanawiał się, dlaczego Abram go nie uprzedził, że w Karlsbadzie ma na imię Adam i jest polskim arystokratą, ale doszedł do wniosku, że pewnie Wojciechowski mówił to w ostatniej chwili, kiedy trzeci dzwonek zagłuszył wszystko. Jednego tylko nie mógł zrozumieć, jak żydowski akcent nie zdradził prawdziwego pochodzenia Wojciechowskiego. Jedynym wytłumaczeniem było to, że obracał się wśród Czechów, którym subtelności akcentu polskiego były obce. W Wiener Café kelner nie okazał zdziwienia. Dyskretnie zaprowadził go do sąsiedniego budynku. W jednej sali była ruletka, w dwóch pozostałych stały stoliki karciane. Przeszedł, przyglądając się uważnie. Od czasu do czasu bezpłatnie roznoszono kufle z piwem i kieliszki z Becherovką. Piwo było dobre, ale likier nie wzbudził już jego zainteresowania. Podobnie jak karty. Natomiast ruletka była czymś zupełnie fascynującym. Słyszał o niej, ale nigdy na własne oczy nie widział. Obstawił kolory, cyfry, patrzył na kręcące się kółko, wprawiane w ruch ręką krupiera, długie grabki, którymi zręcznie ściągał przegrane i podsuwał szczęśliwcom wygrane. Dławiło go w gardle i ściskało za serce, gdy latająca w kółko kulka wyhamowywała bieg, by spocząć we wgłębieniu, wskazując w ten sposób czyjś nieoczekiwany tryumf. W salonie gry przesiedział do późnego popołudnia, przegrywając i wygrywając ze zmiennym szczęściem. Wieczorem zabrał Milenkę do „Kakadu”, który okazał się chałturą robioną przez wcale nie najlepszych wykonawców z Pragi i Wiednia. Na noc Jarmili nie zaprosił, żegnając ją u wejścia do pensjonatu. Była zawiedziona, choć starała się to ukryć. Następnego dnia zlekceważył koncerty w Stadtpark i Kurhaus, dając pierwszeństwo ruletce. W salonie koło Wiener Cafe powitano go jak stałego bywalca. Tego dnia przegrał sporo, ale następnego postanowił się odegrać. Milenkę stanowczo odprawił. Rużiczkowej za wszystko, łącznie z niedopitą butelką Becherovki, dokładnie zapłacił i chadzał na ruletkę regularnie – przed południem i po południu. Zmienne szczęście było tylko zachętą i umacniało go w przekonaniu, że wkrótce zdobędzie fortunę. Jednakże po tygodniu gry przekonał się, że jego portfel świeci pustkami, a pieniędzy, jakie ma, nie wystarczy nawet na bilet powrotny. Zadepeszował więc do Abrama, by przysłał mu jakąś okrągłą sumkę. Wojciechowski, zapewne świadom swej winy, przysłał odwrotną pocztą. Kmita przezornie uregulował wszystkie należności Rużiczkowej i opłacił pokój za następny tydzień z góry. Nie chodził na spacery, nie podziwiał urzekających widoków Karlsbadzkich, spóźniał się na posiłki w pensjonacie, a jedynie przegrywał i odgrywał. Trzy dni przed końcem pobytu znowu zabrakło mu pieniędzy. Nie przejął się tym zbytnio. Od dłuższego już czasu stwierdził, że w portfelu ma weksel podpisany przez Wojciechowskiego. W ostatnim dniu przed wyjazdem miał nim zapłacić za dostawę większej partii blachy na guziki wojskowe. W gorączce przygotowań do podróży zupełnie o tym zapomniał. Odbył krótką rozmowę z Rużiczkową, która była doskonale poinformowana o wielkości sum, które zostawił w salonie gry. Rozpoznała nawet podpis „kochanego pana Adama” i gotowa była wypłacić odpowiednią kwotę. Jej ochoczość wzbudziła w Kmicie podejrzenie, iż ma całkiem niemały udział w tajnym salonie gry. Jednakże było mu wszystko jedno, byle tylko mógł dostać pieniądze. Po ich otrzymaniu pierwsze, co zrobił, to kupił bilet powrotny. Była to słuszna decyzja. Ponieważ ostatniego dnia zostało mu ledwie tyle, co na dorożkę do Oberer Bahnhof. Nie dał nawet napiwków i wyjechał. Zjawił się w Warszawie wymęczony i głodny. Po drodze nie miał za co kupić kanapek ani napić się herbaty. Odespał wszystko w domu. Zjadł solidną kolację i jeszcze lepsze śniadanie. Wczesnym przedpołudniem zjawił się w kantorku fabryki. Spodziewał się wymówek i awantur, ale Abram powitał go po ojcowsku. – Nu, bawiłeś się, jak słyszałem. – Nie tak jak ty. – Co znaczy nie tak jak ja? Za to, coś wydał, ja mógłbym dziesięć razy. Co mówię, dwadzieścia razy poszaleć w Karlsbad. A ty na jeden raz to zużyłeś. – Wszystko co do grosza ci zwrócę.– Czy ja mówię, że nie zwrócisz? – Wojciechowski o wszystkim wiedział, nawet o wekslu. – Co ty mi jesteś winien? Nic nie jesteś winien. Tylko podpisz ten papier. Kmita przebiegł wzrokiem tekst i nieco pobladł. – Tego nie możesz zrobić. Mój udział wynosi prawie sześćdziesiąt, a tu zostaje zmniejszony do dwudziestu pięciu. To rozbój. – Co znaczy rozbój. A wystawianie weksli na Abrama Wojciechowskiego to nie rozbój, a żądanie pieniędzy na szaleństwa to nie rozbój? – Sam szalałeś w Karlsbadzie. – Sza, sza! Może i szalałem, ale tanio. Bez weksli i pieniędzy wspólnika. Nie podpiszesz, będziesz miał sprawę w sądzie. – Nie możesz tego zrobić. Mam żonę, będę miał dzieci. – Co znaczy masz. One się jeszcze nie urodziły, a ja muszę dbać o syna, mego pierworodnego, jedynego Hymie. – Przecież nie masz żadnego Hymie. – Ale będę miał. Powiedział mi to mądry reb Zwainachel, co rozmawia z Bogiem jak ja z tobą. – Ja też będę miał. – Co nie masz mieć. Tylko oni będą goje. Każdy goj się jakoś uchowa, ale mój będzie Żydem. Kto mu pomoże, kto go przygarnie. On musi mieć większe pieniądze. Kmita pomyślał, iż cały jego wyjazd do Karlsbadu był z góry ukartowaną przez Abrama grą, w której pewnie brała udział Rużiczkową. Nie mógł mu tego udowodnić, ale wiedział, że co Wojciechowski wymyśli, to doprowadzi do końca, choćby po trupach. Dlatego wziął papier i podpisał. U PROGU 1. W dniu 20 czerwca w warszawskich gazetach na pierwszych stronach ukazała się wiadomość wybita wielkimi czcionkami tytułów: „W Serbii w mieście Sarajewo dokonano zamachu na austriackiego następcę tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d’Este. Zginął wraz z małżonką”. Dalej zaś dziennikarz pisał: „Szczegóły zamachu były następujące: do otwartego samochodu, jakim jechała para książęca wraz z inspektorem armii Potiorkiem, jakiś młody Serb rzucił pocisk. Gdy ten nie wybuchnął, inny młody człowiek wystrzelił, trafiając śmiertelnie zarówno arcyksięcia, jak i jego małżonkę. Zabójcę schwytano. Jest Serbem, nazywa się Gavrilo Princip. Zatrzymano też jego towarzysza nazwiskiem Cabrinovic”. Ludzie rozkupili gazety w ciągu kilkunastu minut. Przystawali na trotuarach, a nawet na jezdniach, i czytali. Następstwem zamachu był ostry zwrot Austrii przeciw Serbii. W stolicy Chorwacji Zagrzebiu miały miejsce burzliwe demonstracje przeciw Serbom. Wyglądało na to jednak, że skończy się na awanturach, pochodach i protestach dyplomatycznych. Jednakże niezależnie od sceptycznych ocen warszawiaków wypadki kierowały Europę ku wojnie. W cztery dni później prasa doniosła, że poseł austriacki Giesel von Gieslingen doręczył ultimatum Austro-Węgier dla Serbii. Zawierało ono dziesięć punktów. Termin odpowiedzi upływał 26 lipca o szóstej po południu. Dodatki nadzwyczajne roznoszone przez krzykliwych gazeciarzy biły w oczy ogromnymi tytułami: „Ku wojnie!” Informacje i komentarze nie pozostawiały cienia wątpliwości – wybuch jej jest bliski. Tymczasem każdy dzień przynosił podniecające nowiny. Niemal codziennie ukazywały się dodatki nadzwyczajne. Opisywano więc demonstrację w Berlinie, gdzie przed ambasadą rosyjską zebrał się tłum wznoszący okrzyki: „Precz z Rosją! Precz z Serbią! Niech żyje Austria!” Z Francji nadchodziły informacje, że w ministerstwie wojny wre gorączkowa działalność mająca na celu przygotowanie mobilizacji, że odwołano z urlopów wszystkich oficerów francuskich. Główne tytuły w kolejnych dniach stopniowały coraz bardziej napięcie. Najpierw: „Między pokojem a wojną”. Potem: „Manifestacje patriotów w Moskwie i Petersburgu na rzecz Serbii przeciw Austrii”. I wreszcie 28 lipca: „Wojna bierze górę!” Tego samego dnia kolejny dodatek nadzwyczajny poinformował: „Wojna wypowiedziana!” Pisano: „Wiedeń, 28 lipca. Nadzwyczajne wydanie «Wiener Algemeine Zeitung» ogłasza urzędowo, że Austro-Węgry wypowiedziały dzisiaj wojnę Serbii. Berlin, 28 lipca godzina 8 minut 15 wieczorem. Otrzymano tu wiadomość o wypowiedzeniu przez Austro-Węgry wojny Serbii. Z ostatniej chwili: Jak dowiadujemy się ze źródeł dobrze poinformowanych, nad rzeką Driną nastąpiła pierwsza wymiana strzałów między wojskami austriackimi a serbskimi”. Podniecenie niecodziennymi wiadomościami udzieliło się obu braciom, starszemu Karolowi i młodszemu o dwa lata Markowi. Pani Kmitowa nie mogła ich utrzymać w domu. Wszystko chcieli obejrzeć na własne oczy, niemal dotknąć własnymi rękoma. Najpierw trafili na ulicę Bielańską, gdzie przed Bankiem Państwa utworzyła się olbrzymia kolejka ludzi chcących odebrać swe wkłady oszczędnościowe. – Ty – powiedział Marek – zaczekajmy. Może przylecą aeroplany i rzucą pociski. – Głupiś – odparował Karol – z aeroplanów nikt nie rzuca pocisków, tylko artyleria strzela. – Ale można by – upierał się chłopak. – Jakby było można, to wojsko by tak robiło. Ale widać nie można, skoro nie rzucają. Patrzyli na siebie czupurnie, gotowi do ostrej zwady, gdy przebiegający w pobliżu kolega z podwórka zawołał: – Nie sterczcie tutaj. Sama nuda. Studenci gromadzą się na wiadukcie Trzeciego Mostu. Będzie draka. Poszli w tamtą stronę możliwie szybko. Ledwie zdążyli na początek, kiedy to olbrzymia gromada szła już Alejami Jerozolimskimi w stronę Kruczej, gdzie mieścił się konsulat austriacki. Krzyczano: niech żyje Franciszek Józef, niech żyje monarchia austro-węgierska! Obydwaj bracia tak się wydzierali, że nim czoło pochodu dotarło do wylotu ulicy Kruczej, zachrypli. Tu powitała ich policja w zwartym szeregu, z szablami jeszcze w pochwach i naganami u pasa. Na czapkach błyszczały bączki, zwane złośliwie carskimi oczkami. Mimo to demonstracja nie rozpierzchała się, jak można było sądzić. Wodzący rej studenci skierowali się ku Marszałkowskiej, a stamtąd Świętokrzyską do konsulatu niemieckiego na ulicy Jasnej. Jednakże tu już stali konni policjanci, wyniośle i pewnie patrząc z wysokości swych wierzchowców na tych buntowszczyków-Polaczków, co to im się w głowie przewróciło. Tłum się cofnął i zatrzymał. To nie było interesujące. Zastanawiali się, co dalej robić. Ktoś, jakby na zawołanie, klepnął ich po ramieniu. Hymie – łobuz, ulicznik, ledwie tolerowany przez rodziców jedynie z uwagi na fabrykę guzików, stał przed nimi ze swym krzywym uśmiechem na twarzy. – Cóż stoicie jak mumie w piramidzie? Tu już nic się nie będzie działo. Idziemy na Senatorską. – Po co? – Zobaczycie. Zabawa będzie przednia. Na domu pod numerem 26 widniały emblematy Serbii, z balkonu zwisała flaga, a nad nią stał konsul, machając przyjaźnie w stronę tłumu. Nie było tu policji ani żadnych ograniczeń. Hymie uśmiechnął się złośliwie. – Krzyczcie ze mną – powiedział.Skinęli głowami, a on nabrał w płuca powietrza i ryknął z całych sił. – Najjaśniejszy pan Franciszek Józef niech żyje! – przy czym przy ostatnich dwóch słowach podniósł głos do maksymalnego ryku. Skutek był taki, że stojący w pobliżu studenci i młodzież podchwycili – najjaśniejszy pan Franciszek Józef, a stojący dalej, nie wiedząc, o co chodzi, krzyczeli: niech żyje, niech żyje! Jednakże czujne ucho konsula serbskiego wyłowiło z tej kakofonii, co trzeba: imię wroga numer jeden. Pobladł, nie bardzo wiedział, co czynić. Rozglądał się za policjantami, ale oczywiście żadnego z nich nie było. Zaczął się zastanawiać, czy powinien cofnąć się z balkonu, czy udawać, iż niczego nie słyszy. Hymie roześmiał się. – Dobra, chłopaki. Wystarczy. Idziemy dalej i cieszymy się. – Z czego? – nie bardzo zrozumieli, choć był zaledwie o dwa lata starszy od Karola, patrzyli w niego jak w tęczę. – Będzie wojna – wyjaśnił cierpliwie – a na wojnę pójdzie bardzo dużo mężczyzn. Mogą nie dostać amunicji i jedzenia, ale muszą mieć guziki, bo im spodnie opadną i nie będą mieli na co zapiąć kurtek i szyneli. Dlatego fabryka waszego i mego starego będzie pracować na pełnych obrotach, a co za tym idzie, będziemy bogatsi. – Ale nie po równo – zauważył jak zwykle realistycznie myślący Karol – twój ojciec ma trzy czwarte własności, a nasz jedynie resztę. – Nie martw się, dla wszystkich starczy. Wojna wszystkich po równo obdzieli – dodał ironicznie. Hymie Wojciechowski miał jak zwykle rację. W dwa dni później ogłoszono mobilizację powszechną we Francji, a w dwadzieścia cztery godziny później wojska niemieckie wkroczyły na terytorium francuskie. W Warszawie powtarzano informację podaną przez prasę o bombach ciskanych przez awiatorów francuskich w okolicach Norymbergi. – A nie mówiłem – tryumfował Marek – rzucają z aeroplanów. Karol niechętnie milczał, udając, iż nie słyszy. Tym bardziej że mógł mówić o czymś ważniejszym, co odwracało uwagę od jego pomyłki. Warszawa bowiem żyła gorączką mobilizacji. Środkiem ulicy ciągnęły grupy rezerwistów zdążających do wyznaczonych punktów. Tłum wznosił okrzyki na ich cześć. Dziękowali, machając rękoma. Było wśród nich dużo wieśniaków, idących z pieśnią: „Kto się w opiekę odda Panu swemu...” Młodzi ludzie przeznaczeni do kawalerii prowadzili za uzdę konie. Włóczyli się po ulicach, oglądając z zaciekawieniem niecodzienne widoki. Na szynach dzwoniły tramwaje przepełnione do ostatniego miejsca, wymijały je wozy naładowane tłumokami i walizami. Jedni wracali przedwcześnie z letnisk, inni wysyłali żony i dzieci na wieś, bo tam będzie bezpieczniej. Innym ze skutków wojennego podniecenia był brak drobnych pieniędzy w sklepach i urzędach. Skorzystał z tego Hymie i namówił obydwu braci, by rozbili gliniane świnki z kopiejkowymi oszczędnościami. Sprzedali je pod sklepami – za jeden rubel – dwa. Ludzie narzekali, ale płacili. Zarobkiem podzielili się sprawiedliwie na trzy równe części, choć Markowi wydawało się, że Wojciechowski powinien dostać mniej, bo nie wniósł do doraźnej spółki żadnego kapitału. Przekonywali go jednak, że najważniejszy jest pomysł i wykonanie. Mimo wszystko nie podzielał ich zdania. I tak dopiero tym najbardziej bulwersującym akcentem zaczęła się dla Marka Kmity wielka wojna. 2. – Tak, inspektorze – powiedział – ja też sądzę, że to trzeba zrobić. Siedzieli naprzeciw siebie po obu stronach biurka. Mebel ten dzielił ich, a zarazem łączył. Inspektor Nicholas Hunt doskonale pamiętał tę chwilę, kiedy młody Kmita zjawił się w biurze policji i siadł na tym samym miejscu co obecnie, z pytaniem o pracę. Po bankructwie ojca musiał iść do pracy. – Nie, James – Hunt leniwie zapalił cygaro – tego nie będziemy robić, to przeprowadzimy, choćby tysiąc diabłów ruszyło przeciw nam. Powiążemy ich za ogony i niech sobie ryczą, a my zrealizujemy nasze zadanie. Hunt otoczył się kłębami dymu. Z nalaną twarzą wyglądał jak kamienny azjatycki bożek, przed którym unosiły się kadzidlane obłoki. W połączeniu ze skłonnością inspektora do namaszczonego wyrażania się, obrazowych porównań i kładzenia nacisku na odmienność słów oraz niuansów znaczenia wyglądało to całkiem egzotycznie. Według Kmity jeszcze bardziej uwypuklało to porównanie, jakie mu się nasunęło. Nagle inspektor wstał i wyszedł zza biurka. Cała trafność porównania nagle prysła. Wprawdzie jeszcze można było mówić o ociężałości, zwalistości wielkiego zwierza, ale był to raczej potężny lew czający się do skoku. James lubił swego szefa. Rozumiał go. Obydwaj myśleli podobnie i działali niemal identycznie – najpierw niby z powolną ospałością i flegmą, by potem stać się jak grom z nieba, uderzający celnie i błyskawicznie. – Moi ludzie są gotowi. Czy chcesz sam kierować akcją, czy mnie zostawisz wszystko?Hunt poklepał go po plecach. – Wierzę w ciebie. Ja mam inne sprawy do załatwienia. Co najwyżej będę obserwatorem. – A jeśli informacja jest nieprawdziwa? – Zlekceważona, może się okazać prawdą. A wtedy kto będzie odpowiadał przed mayorem i radą miejską? Był to argument nie do odparcia. James postanowił działać z największą precyzją, tak jakby od wyniku akcji zależało życie ukochanego Andrew, idącego do pierwszej klasy szkoły elementarnej, żony i całego Chicago. Z banku leżącego na samym środku Haymarket Square wziął dokładny plan pomieszczeń i skarbca. Zapoznał z nim całą brygadę, nie mówiąc nic, o jaki bank idzie. Zostawił im parę godzin na dokładne wbicie sobie w głowę wszelkich szczegółów, a potem zażądał, by każdy narysował ten plan z pamięci. Ci, którzy pominęli zbyt wiele elementów, zostali wykluczeni. Ostało się jedynie pięciu. Tych zebrał na odprawę i dokładnie wyłożył, o co idzie. – Sprawa jest ryzykowna. Bandyci będą uzbrojeni po zęby i ani chwili nie zawahają się, by użyć broni. I to celnie, bo z bliskiej odległości. Jeśli kto się wycofa, nie będę miał mu tego za złe. Nie wpłynie to nawet na awans ani na ocenę pracy. Mimo to nikt się nie wycofał. Znał ich. Twardzi, bez sentymentów, szybcy, pozbawieni wszelkich skrupułów. Gdyby nie trafili do policji, na pewno zostaliby znakomitymi bandytami. Ale los zrządził inaczej. Wiedział, że zawsze mógł na nich liczyć, choć czuł się w tym towarzystwie nieswojo. Z początku myślał, że jako nowy nie może zdobyć ich zaufania, potem doszedł do wniosku, iż różni się od nich jako syn lekkomyślnego milionera, który stracił majątek, nim dostał pomieszania zmysłów. Dopiero po latach znalazł klucz do sytuacji. Różnili się i różnić będą do śmierci tym, że nigdy i w żadnej sytuacji nie zostałby złodziejem czy mordercą, a dla nich nie byłoby to problemem. Teraz jednak byli policjantami i mógł pod każdym względem polegać na nich. Powiedział więc: – Plan, który macie w ręku, to plan banku na Haymarket Square. Ten w budynku trzypiętrowym ze spiczastymi nadbudówkami dachu. Pokiwali głowami. Wiedzieli dobrze, który. – A więc w najbliższych dniach jest szykowany napad rabunkowy. – Czy to pewne? – Jak każda wiadomość poufna. Nie można wykluczyć, że chcą odwrócić naszą uwagę i wykonają to zupełnie gdzie indziej. Prawdopodobne jest również, że kiedy dojdzie do nich wiadomość, że cokolwiek na ten temat wiemy, to wycofają się. Żaden z nich nie sprzeciwił się. Doskonale wiedzieli, że to nie tabliczka mnożenia, gdzie wynik musi zgadzać się, ale loteria z niepewną wygraną. Tak jak cała ich służba. – Plan jest następujący: obsadzamy bank, udając urzędników i kasjerów. Każdy obowiązkowo czarne zarękawki, druciane okulary na nosie, włosy przylizane. Zresztą sami wiecie, jak ma wyglądać pracownik banku. Jeszcze tego samego dnia objęli swoje posterunki. Dyrektor, którego James poinformował o spodziewanym napadzie, najpierw się tak przeraził, że słowa nie potrafił wybąkać. Opadł na krzesło i wodził przerażonym wzrokiem po Kmicie i stojących za nim mężczyznach. Ochłonąwszy po chwili i zorientowawszy się, kim są, wybąknął: – Myślałem, że to panowie dokonują napadu. – A wyglądamy na bandziorów? – Teraz to bandyci też są podobni do uczciwych ludzi. Jasne jednak było, że nie tyle niezręczne sformułowanie Jamesa, ile wygląd towarzyszących mu policjantów w cywilu napędził dyrektorowi stracha. – Tak – odparł – teraz każdy bandyta stara się upodobnić jak najbardziej do stróża porządku. Pomyślał wszakże, iż w tym przypadku jest chyba na odwrót, a potwierdza to jego poprzednie obawy co do charakteru policjantów, którymi przyszło mu dowodzić. Jedynym pocieszeniem, na jakie się zdobył, to pewność, że tak dzieje się nie tylko w Chicago, lecz na całym świecie. Gdy tak zastanawiał się nad pomyłką, dyrektor zręcznie i z wyczuciem porozmieszczał przy biurkach i ladach ludzi z zarękawkami, wyglądających jak bandyci, a będących policjantami. Przez dwa dni nic się nie działo. Przychodzili, zasiadali za stołami i biurkami, a Kmita chodził między nimi, udając nadzorcę czy szefa doglądającego wszystkich operacji i czynności bankowych. Nicholas Hunt, który dwa razy zaszedł, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, pochwalił ich – w pierwszej chwili dał się zwieść całej maskaradzie. Trzeciego dnia w południe, kiedy już chciano zamykać na przerwę obiadową, a na Haymarket Square i wchodzącym nań Randolph Street turkot pojazdów się nasilił, do banku wszedł mężczyzna w kapeluszu nasuniętym na czoło. Na pewno Kmita nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby rondo stetsona nie spoczywało niemal na nosie, a szyi nie otulała czarna chusta dłuższym rogiem zwieszona na piersi. Wystarczył jeden niewielki ruch, by zasłonić nią dół twarzy. Marynarka zapięta na brzuchu uwidaczniała broń zatkniętą za pasek spodni. Mógł z satysfakcją stwierdzić, iż dobrych ma podwładnych. Nie było ani jednego, który by nie zauważył podejrzanego mężczyzny. Niepotrzebne było dawanie znaku oczami, chrząkanie czy podchodzenie do każdego osobno i dyskretne powiadamianie o niebezpieczeństwie. Niektórzy wyciągnęli szuflady, w których tkwiła broń, inni przesunęli kabury policyjne, tak by rewolwery były pod ręką. Podejrzany mężczyzna jednak wyszedł na ulicę. Po chwili wrócił w towarzystwie trzech prawie identycznie ubranych, z takimi samymi chustami i kapeluszami. Kmita cofnął się za filar, by mieć osłonę, a jednocześnie widok na większą część sali. Dyskretnie wyciągnął rewolwer i opuścił go w dół na wyciągniętej ręce. Wysoka lada zasłaniała broń przed wzrokiem bandytów. Z zadowoleniem stwierdził, iż policjanci uczynili podobnie. Normalni urzędnicy banku zauważyli, co się dzieje. Zesztywnieli na swych krzesłach, wodząc wokół przerażonym wzrokiem. To mogło być sygnałem ostrzegawczym dla bandytów. James z napięciem śledził ich ruchy. Ale musieli to być nowicjusze albo też tak podenerwowani, że nie widzieli niczego poza swym hersztem, który pierwszy wszedł do banku. On również, nie rozglądając się, nagłym ruchem podciągnął na twarz chustę i wyciągnął broń. Za jego przykładem poszli trzej pozostali. Potrącając się nawzajem, stanęli przed dwiema kasami. Przywódca ich zatrzymał się w drzwiach, blokując wyjście. – Pieniądze albo życie! – zawołali niemal równocześnie. Nieliczni klienci padli prawie natychmiast na ziemię. Paru urzędników uczyniło to samo. Kmita zza filaru wysunął rękę z rewolwerem. – Rzuć broń – ryknął jak mógł najgłośniej – policja! – Wiedział z doświadczenia, że podobny krzyk na ogół działał paraliżująco na wszystkich rabusiów. Tym bardziej że to samo zrobili i tak samo krzyknęli policjanci w zarękawkach. Normalnie powinno było to w pełni wystarczyć. Tym razem zawiodło. Któryś z bandytów był klasycznym żółtodziobem. Miast poddać się, ze zdenerwowania, zapewne nie uświadamiając sobie tego, pociągnął za spust. Szerokim echem buchnął wystrzał. Po nim drugi. Prysnęto szkło w drzwiach gabinetu dyrektora, a kasjer stojący w okienku przed bandytą zgiął się wpół. Upadł. Kmita uniósł rewolwer, lufę i muszkę naprowadził na pierś bandyty. Miał już pociągnąć za spust, gdy drgnął i opuścił rękę. Człowiek, którego miał zabić bądź ciężko zranić, był jego serdecznym kolegą jeszcze ze szkoły. Cofnął się za filar, niepomny, iż może to w oczach podwładnych wyglądać na tchórzostwo. Ledwie to uczynił, a strzelanina wygasła. Dwóch policjantów było rannych, jeden bandyta zabity, właśnie ten, którego oszczędził. Pozostali rzucili broń na ziemię. Batalia skończyła się sukcesem. Dyrektor banku próbował Jamesowi bezskutecznie wcisnąć w rękę plik banknotów, a policjanci, patrząc niechętnie na wstrzemięźliwość szefa, wyprowadzili do karetki skutych kajdankami bandytów. Zabitego zostawili nakrytego jakimś starym kocem. Po zainteresowaniu gapiów i olbrzymich tytułach w gazetach następnego dnia, a szczególnie artykule w „Chicago Tribune” wyglądało na to, że policja dawno nie odniosła takiego wielkiego tryumfu. Jedynie finansowane przez świat przestępczy „Chicago Street Gazette” i „Chicago Life” podniosły wrzawę, iż w nieodpowiedzialnej strzelaninie policyjnej poniósł śmierć niewinny pracownik banku. Na biurku Nicholasa Hunta leżał cały plik wszystkich gazet miejskich, jakie się tego dnia ukazały w mieście. Inspektor miał minę dość ponurą. Kmita, rzuciwszy okiem na „Street Gazette” i „Life”, doszedł do wniosku, że chyba obydwie publikacje stające w obronie bandyty spowodowały zły humor zwierzchnika. – Pozwolę sobie zameldować, że dawno nie mieliśmy takiego sukcesu. Tego, co piszą te szmatławce, nie powinno się brać pod uwagę. – Tak, tak – powiedział Hunt z roztargnieniem – doskonale to załatwiłeś. Należy ci się pochwała. Ale mam nowy kłopot. Nasi policjanci etnicznej grupy francuskiej nie chcą pracować z niemieckimi. – Ale dlaczego. Zupełnie nie rozumiem. Czy to ma coś wspólnego z napadem na bank? – W Europie wybuchła jakaś wojna. Francuzi przeciw Niemcom, Niemcy przeciw Rosjanom. Czy na odwrót. – Na odwrót, to to samo. – No tak. Oczywiście. Ja tylko chciałem powiedzieć, że nie zupełnie rozumiem, kto zaczął ani o co chodzi. – A Polacy przeciw komu? – Prawda, któryś z twych przodków stamtąd przypłynął. – Tak. – No właśnie, ale przecież Polska nie leży w Europie, więc dlaczego się martwisz? 3. Marek wziął szkolną legitymację i uważnie ją obejrzał. Stemple były wyraźnie odbite, podpis dyrektora zamaszysty, wzbudzający zaufanie. Imię i nazwisko ucznia wpisane kaligraficznym pismem. To bardzo dobrze. Nikt nie weźmie go za kogo innego, nie pomyli. Tylko ta data urodzenia. Jak byk stoi i ani nie drgnie. Jasno z niej wynika, iż ma piętnaście lat, a powinien mieć siedemnaście. Niby najprościej zaczekać, ale wojna może się skończyć i co wtedy. Jeszcze raz uważnie obejrzał. Wziął czystą kartkę papieru i pociągnął po niej stalówką z krzyżykiem. Kolor atramentu się zgadzał, ale pismo było za cienkie. Zmienił na rondówkę, umaczał w kałamarzu. Teraz wszystko się zgadzało. Popatrzył na legitymację jeszcze raz. Wyciągając język, z napięciem, powoli przerobił jedno zero na dziewiątkę, a drugie na ósemkę. Za jednym zamachem dorósł o dwa lata. Z rozbawieniem przejrzał się w lustrze, chcąc się upewnić, czy odbiło się to na wyglądzie. Zupełnie nie. – A teraz – zapytał, przykładając legitymację do twarzy – chyba coś niecoś pomogło. W każdym razie jak zobaczą, to na pewno uwierzą. Jeszcze nożykiem wyskrobał drobne pozostałości zer, wygładził paznokciem i z zadowoleniem obejrzał swoje dzieło. – Wystarczy tylko pióro i atrament, aby stać się dorosłym człowiekiem. – Co ty bajesz? – zapytał Karol, wchodząc do pokoju. Jeszcze trochę, a zostałby zdemaskowany. Ledwie zdołał wsunąć legitymację pod zeszyt. Ale brat nie był zbyt dociekliwy. – Zawsze jakieś głupoty wygadujesz. Pewnie zostaniesz pisarzem. – A ty pachciarzem – odciął się. – Taki jesteś? Powiem Hymie, że występujesz przeciw Żydom. – To ty jesteś Żydem? – udał zdziwienie. – A dlaczego mam być Żydem? – nie pojął zupełnie. – Bo ciebie obraziłem, a nie Hymie. – Dobrze – powiedział pojednawczo – niech będzie – Hymie ze mną zakłada interes. Będziemy mieć pieniędzy jak lodu. – A nauka? – W naszym interesie nauka nie przeszkodzi. Będziemy go prowadzić po lekcjach. – A co zakładacie? – Za mały jeszcze jesteś, żeby cię wtajemniczać. Chciał powiedzieć, że już podrósł o dwa lata, ale w porę się powstrzymał. Nie dowierzał ani Karolowi, ani Hymie. Na pewno by wygadali. Miast tego stwierdził obojętnie. – Pewnie znów jakieś sprzedawanie drobnych lub inne głupoty. Ja się w to nie bawię – powiedział z całą premedytacją, wiedząc, iż brat nabierze się na taką niewinną prowokację. Stało się, jak przewidywał. Karol odął pogardliwie usta i powiedział: – Myślałbyś rok, a nie przyszłoby ci do głowy. Tak to sprytnie wykombinowaliśmy. – Nie wierzę. – Zakładam salon gry. – Taki jak w Karlsbadzie, w którym tatko przegrał pół fabryki? – Podobny, tylko dla uczniów. Będzie cymbergaj, trzy karty i poker. Hymie ma się dowiedzieć, jak w niego grać. I żeby było tajne, zrobimy to w naszej piwnicy. Jeśli puścisz parę z ust, to popamiętasz. – Zacisnął pięść i przytknął do zębów. – Po co mam komu mówić? Nie interesują mnie salony gry. Ale jeśli nie wiecie, jakie zrobić gry, to zapytajcie tatki. Na pewno chętnie wam powie – nie patrząc na minę brata, otworzył zeszyt i niby zagłębił się w nauce. Karol niepewny, czy ma potraktować tę propozycję jako kpinę, czy życzliwą radę, pokręcił się po pokoju i nic nie mówiąc, wyszedł. Marek odetchnął. Gdyby nie dyskusja o salonie gry, zapewne by wyszperał przerobioną legitymację, a wtedy zaczęłaby się cała afera. Wyrwał kartkę z zeszytu i napisał list zaczynający się od słów: Kochana Mamo i Tato, a kończył się: Inaczej nie mogę postąpić. Całuję, Marek. Ustawił kartkę w widocznym miejscu pod lampą i wyszedł. Na ulicach już od paru miesięcy spotykało się tylko wojskowych w mundurach niemieckich. Niektórzy z butnymi minami paradowali w wychodzących z użycia pikielhaubach. Warszawiacy już prawie zapomnieli, jak wyglądają carscy oficerowie i rosyjscy stójkowi, a Feliks i Abram nie wiedzieli, co począć z olbrzymimi, nieodebranymi, a co najważniejsze, niezapłaconymi guzikami dla armii Najjaśniejszego Pana. W tej chwili najmniej obchodziły Marka guziki lub pieniądze. Obojętnie, skąd czerpane, z salonu gry czy z fabryki. Najważniejsze były godziny otwarcia. Zdyszany dobiegł i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się. Bez żadnego przedpokoju czy poczekalni, w pokoju na wprost wejścia siedział mężczyzna w niebieskostalowym mundurze. Obok na stole leżała okrągła czapka z brązowym daszkiem i srebrnym orzełkiem z tarczą. Nie znał się na tych czerwonych wężykach na kołnierzach i trzech gwiazdkach, więc uznał, iż stopień kapitana będzie na miejscu. Tak tytułując siedzącego za stołem oficera, poprosił go o zapisanie do Legionów. – Takich mamy tu codziennie z kopę – zażartował legionista. – Ale ja naprawdę jestem dorosły, tylko tak marnie wyglądam. Pochodzę z biednej rodziny i jestem niedożywiony. – Tak tłumaczących mamy każdego dnia co najmniej tuzin. – Może nawet więcej – zgodził się Marek – ale z dokumentami to na pewno nie było ani jednego. – Faktycznie nie spotkałem takiego, bo kłamstwa nie można udowodnić żadnym papierem. – A prawda sama się obroni – wyciągnął z kieszeni specjalnie wymiętą legitymację i położył przed oficerem. Ten, nie dotykając, obejrzał ją. Pokręcił głową. Przyjrzał się uważnie fotografii, zerknął na datę urodzenia. – Wszystko się zgadza – mruknął – choć nie bardzo. Werndel jest od ciebie wyższy. – Niech sobie będzie wyższy. Cóż mnie obchodzi. Najwyżej pójdę do innego oddziału niż on. Oficer począł się tak śmiać, iż wyglądało na to, że zaraz spadnie z krzesła. Z trudem dobywając słów, wykrztusił: – Niech mnie... a to świetne... nigdy nie uwierzą... Człowieku, przecież to stary typ karabinu jednostrzałowego, w jaki Austriacy nas uzbroili. – No i co z tego – powiedział zaczepnie – a pan wie, co to jest Hymie? – Bystry jesteś – legionista przestał się śmiać – oczywiście, że nie wiem. A teraz ty mi powiesz, że jeśli ja nie wiem, co to jest Hymie, to ty masz prawo nie wiedzieć, co to jest Werndel. Nieprawda? – Właśnie tak – powiedział z satysfakcją. Pochylił się nad papierami i długo coś pisał. Tak długo, że Marek obawiał się, iż obraził się na niego. Nie wychodził jednak z biura. Czekał. Po nieskończenie wlokących się minutach legionista wstał. – Jesteś przyjęty – oświadczył uroczyście – jutro zgłosisz się po rozkaz wyjazdu. – Dopiero jutro – powiedział rozczarowany, myśląc z niepokojem o liście zostawionym pod lampą. A jeśli przeczytali? Poderwał się, by jak najprędzej znaleźć się w domu. – Poczekaj – zawrócił go od drzwi – co to jest, u diabła, to Hymie? – Mój kolega, Żyd z zawodu – powiedział, zatrzaskując za sobą drzwi. Szczęście mu sprzyjało. W czasie minionej godziny nikt nie wchodził do pokoju. List nie ruszony leżał na swoim miejscu. Pospiesznie schował go do kieszeni. W samą porę, bo prawie natychmiast weszła matka z pytaniami o szkołę, lekcje, stopnie. Odpowiadał grzecznie i wyczerpująco, choć myślami krążył gdzie indziej. – Czy ten Werndel jest naprawdę większy i jak wobec tego będzie z niego strzelał. Następnego dnia wszystko poszło jak z płatka. Rano wyszedł jak zwykle do szkoły. Tornister wrzucił do śmietnika. W biurze werbunkowym nie było jeszcze oficera, ale otworzył mu młody cywil. Ze sterty papierów wydobył dokumenty i wręczył z napuszonymi życzeniami „gorliwej służby dla dobra ojczyzny”. Przez śródmieście, a szczególnie przez Marszałkowską przemknął się chyłkiem, obawiając się spotkania z ojcem idącym do fabryki. Jedynie, skręcając za róg Dworca Warszawsko-Wiedeńskiego, dostrzegł idącego od Alej Jerozolimskich Abrama Wojciechowskiego. Fabrykant zatopiony w rozmyślaniach, zapewne o losie guzików dla armii rosyjskiej, minął go o kilka zaledwie kroków i nie dostrzegł. Na peronie żandarmeria niemiecka sprawdzała dokumenty żołnierzom. Wylegitymowała nawet dwu legionistów, jednakże cywilów nie zaczepiała. Marek pierwszy raz wyruszał samotnie w podróż i czuł się nieswojo. Podszedł do mężczyzn z orzełkami na maciejówkach. Potraktowali go życzliwie – tak, jadą w tę samą stronę co on. Do Czwartego i Pułku do Noworadomska. Sprawdzili jego papiery. – Wierzymy ci – sumitowali się – że chcesz jechać do Legionów, ale tylu młodocianych się zgłasza, a potem są kłopoty z odsyłaniem ich do domu. Podróż upłynęła dość prędko. Obaj podoficerowie byli wesołymi młodymi ludźmi, pełnymi humoru i dowcipu. W Radomsku, którego nazwa ze śmiesznym, jak na stare miasto, przymiotnikiem pozostała jeszcze z czasów carskich, musiał się rozstać ze swymi przygodnymi kompanami. Mieli się zameldować u dowódcy pułku kapitana Galicy, a on był w Pierwszej Kompanii Batalionu Uzupełniającego w jakiejś nieczynnej fabryce z czerwonej cegły. Zakwaterowano ich w nie najlepszych warunkach, w wielkich halach produkcyjnych pełnych przeciągów, kurzu i tłustej od smarów podłodze. Nie tak sobie wyobrażał pierwsze dni w wojsku polskim. Dopiero wyfasowany po dwóch dniach mundur legionowy nieco go pocieszył, a pierwsza musztra zaprowadziła niejaki ład w jego sercu. Ilekroć później, będąc już oficerem, wspominał te chwile, nie mógł się nadziwić, iż zwykłe zupackie gonienie ludzi wywołało w nim podobne uczucia. Dopiero wiele lat później uświadomił sobie, że ten de facto śmieszny i bezmyślny dryl stał się dla niego potwierdzeniem, iż naprawdę, po raz pierwszy od wielu pokoleń, jeden z Kmitów stał się prawdziwym żołnierzem polskim. 4. – Dziś to ostatni raz, panie inspektorze – barman nalał whisky od jutra będzie pan mógł tylko sączyć ze szklanki rozmoczoną w coca-coli osiemnastą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. – Nie sądzę, by to miało komukolwiek smakować – powiedział James – a tym bardziej mnie. Będę musiał was porzucić. A szkoda, bo lubię ten lokal. – Czy z uwagi na kogoś, kto pana lubi? – zapytał barman – nigdy nie próbował z panem żadnych sztuczek jak wobec innych. – Bo jest podwójnie wierzący. W Boga, który mu przydzielił anioła stróża, i w mayora, który mu zesłał glinę. – Nigdy, a pracuję tu długo, nie widziałem anioła, a także policjanta, który by się tu zaplątał bez zgody. – To znaczy, iż należę do gwardii Johna Torrio? – Panie inspektorze – powiedział z wyrzutem – czy ja wymieniałem jakiekolwiek nazwisko? Ot, tak sobie gadałem. Kmita przytaknął, wyjął z kieszeni drobne i rzucił na ladę. Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Każdy wiedział, po co tu przychodzi. Po odejściu Nicholasa Hunta był w Chicago tym, z kim liczył się nie tylko mayor miasta, ale nawet sam wielki Torrio. Dlatego przychodził do „Four Deuces”, mieszczącej się na parterze głównej kwatery przy South Wabash Avenue, gdzie na pierwszym piętrze był gabinet szefa, na drugim kasyno gry, a na trzecim dom publiczny. Stanął na trotuarze i popatrzył na budynek. Naprawdę lubił ten „saloon” i sączoną w nim whisky, chociaż wiedział, kto jest właścicielem i po co sam tu przychodzi. Nie wiedział jak, ale potrafił jedno od drugiego oddzielić. A od jutra noga jego tu nie postanie, musiałby bowiem pić alkohol nielegalnie albo patrzeć, jak inni to robią. Ani na jedno, ani na drugie nie mógł sobie pozwolić. A przecież nie wątpił, że Torrio na osiemnastej poprawce do konstytucji zbije drugą fortunę. – Za drogi, nie na pana kieszeń – rozległ się lekko zachrypnięty głos. Obok stał dwudziestoparoletni mężczyzna o nieco nalanej twarzy ze szramą na lewym policzku. Nie znał go osobiście, ale pamiętał dokładnie meldunek sprzed paru miesięcy. Był to przybyły z Nowego Jorku płatny morderca, członek tamtejszego, szczególnie brutalnego gangu zwanego Five Points. Według najświeższych informacji został zatrudniony jako zarządca budynku. Nie mógł tylko przypomnieć sobie, jak brzmi jego nazwisko. – Jeśli tylko zdobędę potrzebne pieniądze, to się do pana zgłoszę. Mam nadzieję, że za dwa, trzy miesiące – uchylił kapelusza, wyminął kojącego i odszedł ulicą. Aż do samego domu nie mógł sobie przypomnieć nazwiska. W domu zastał sytuację jeszcze bardziej napiętą niż w „Four Deuces”. Andrew znów miast do szkoły poszedł na wagary. Miał więc większe zmartwienie na głowie niż imię jakiejś płotki gangsterskiej. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał surowo syna – i w ogóle gdzie byłeś? – Na strzelnicy. – Na strzelnicy? – zdumiał się, jakby nie dosłyszał – po co? – Chcę wyrobić sobie oko. To najważniejsze. – Na co ci to? – Chcę być policjantem.Matka załamała ręce. – Widzisz, do czego doprowadziłeś. Jeszcze przez ciebie dziecko zejdzie na złą drogę. – Mój zawód nie jest najlepszy, ale trudno uważać policjantów za wykolejeńców. Poza tym to już nie takie dziecko. Ma czternaście lat. Kiwnął na niego. Przeszli do następnego pokoju. – Wybaczysz, moja droga, ale to rozmowa tylko dla mężczyzn. Andrew patrzył z przerażeniem, jakby pierwszy raz w życiu miał dostać lanie. James odczytał to jednoznacznie. – Jaki błąd wychowawczy popełniłem – zastanawiał się – że tak się boi. Być może za mało mu czasu poświęcałem. Chyba powinienem był inny zawód wybrać, by nie stawać się wzorem do naśladowania. – Dlaczego akurat policjantem – zapytał i od razu dostrzegł napięcie spływające z chłopca. Jednak bał się kary. – Możesz powiedzieć śmiało i szczerze. Nic ci nie zrobię. Przecież nigdy cię nie biłem. – Zgadza się, ale ktoś, kto strzela do ludzi, może... – urwał niepewnie. – O to idzie. Przede wszystkim strzelałem do bandyty w obronie własnej... – Wszystko jedno w jakich okolicznościach. Zabójstwo jest zabójstwem. – Masz rację, ale nikogo nie zabiłem. Tam, w banku, przed paru laty nie strzeliłem. I przez to o mało sam nie zginąłem. – Naprawdę? – Nie wierzysz mi? – Wierzę. – Wobec tego zupełnie nie pojmuję, dlaczego potępiając policjantów, sam nim chcesz zostać. – Bo nie można inaczej. – Nie pojmuję, co masz na myśli. – Nauczyciel w szkole mówił nam, że jeśli kto dziedziczy po rodzicach, to tak samo w dobrym, jak i w złym. Uważam, że policjant jest tak samo czarnym charakterem. Zupełnie jak gangster. Ja to odziedziczyłem po tobie, więc muszę zostać policjantem. Nie mam wyjścia. Ale żeby od razu nie zginąć i wyżyć, muszę umieć strzelać, to wszystko. Kmita roześmiał się. W gruncie rzeczy rozumowanie chłopca nieco przypominało jego pogląd na kolegów i podwładnych. W tym sensie może i nauczyciel miał trochę racji – mieli podobne cechy rodzinne. Ale na litość boską, nie dotyczyło to złych charakterów. – Możesz oczywiście zostać policjantem, ale uprzedzam, będzie ci ciężko. Tak jak mnie. Popełniłem błąd, zgłaszając się do służby. Nie rozumiem moich kolegów ani oni mnie. Po prostu nie miał mi kto doradzić, kiedy zaczynałem. Teraz za późno, by się wycofać. – Mówisz prawdę, tato? – A okłamałem cię kiedy? – Nie. Tak naprawdę zawód policjanta nigdy mi się nie podobał. Więc mogę być czym innym? – Nawet musisz. Mam nadzieję, że nawet nasze prawnuki będą się z dala trzymać od zawodu policjanta. W parę tygodni później opinię tę jeszcze raz potwierdziły wydarzenia, jakie rozegrały się w samym centrum Chicago. Szefem stojącym nad Johnem Torrio był Colosimo, zwany z szacunkiem Wielkim Jimem. Kmita znał go dobrze, choć policja niczego nie mogła mu udowodnić. Wiedział komu i gdzie zapłacić. Colosimo lubił imponować. Chciał, by wszyscy wiedzieli, że jest szefem potężnego interesu. Miał najlepszy i najdroższy samochód w mieście, dwóch szoferów ubranych w specjalną liberię. Zatrudniał też dużo znakomicie wyszkolonej służby. Największą jednak słabość miał do biżuterii. Na każdym palcu nosił pierścień z diamentem. Do kamizelki przypinał wysadzaną diamentami podkowę. Całość uzupełniały takież same spinki do rękawów i klamra do paska. W czasie rozmowy na ogół wyciągał z kieszeni garść diamentów i bawił się nimi, układając je w różne figury geometryczne. Jako Włoch z pochodzenia, uwielbiał arie operowe. Z tego powodu wynajął śpiewaczkę Dale Winter, by swymi koncertami umilała mu posiłki w restauracji. Jak przewidywał Kmita, który również znal Dale, Colosimo zakochał się w niej. Czego jednak James nie mógł przewidzieć, to wystąpienia Wielkiego Jima o rozwód i poślubienia śpiewaczki. Tu, czego również inspektor nie mógł przewidzieć, na arenę wkroczył John Torrio. Obawiał się, że ambitna Dale tak omota Wielkiego Jima, iż ucierpią na tym interesy całej firmy, a rozwijały się one dzięki prohibicji coraz lepiej. Załatwił więc cały problem w sposób prosty. Pewnego dnia Torrio powiadomił Colosima, że przyjechały dwie ciężarówki z sekretnym transportem. Wielki Jim wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić, czy whisky jest w takim gatunku, jaki zamawiał. Jeszcze nie zdążył podejść i zajrzeć pod plandeki, gdy padły z tyłu strzały. Pierwotnie plan przewidywał zabicie przy samochodach. Jednakże płatny morderca w obawie o całość butelek z drogocennym płynem pospieszył się. Wielki Jim zginął, a sprawców jego śmierci nie było. Nikt nic nie widział. Jedynie portier przybyłym na miejsce zbrodni policjantom podał dokładny opis mordercy, ale później stracił pamięć. Nikogo nie mógł rozpoznać. Sprawa została odłożona do akt. Wróciwszy tego dnia do domu, James o wszystkim dokładnie opowiedział synowi. Andrew słuchał go z wypiekami na twarzy. – I to nie policjanci go zabili. – Nie. Porachunki między bandytami są stokroć bardziej krwawe niż nasze działanie. A będzie jeszcze gorzej. – Chyba się mylisz. – Nie, gdyż w grę wchodzą wielkie pieniądze, a tam ludzie, a szczególnie gangsterzy, są bezwzględni. A to wszystko przez szlachetną ideę prohibicji, która obraca się przeciw ludziom. Zapamiętaj sobie: rok 1920 przez osiemnastą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych przejdzie do historii świata jako najważniejsza z dat. Jak to zwykle bywa z pamięcią, w tej samej chwili Kmita nieoczekiwanie przypomniał sobie nazwisko młodego gangstera spotkanego przed główną kwaterą Johna Torrio. Był to Al Capone. I prawie w tej samej chwili zapomniał o nim, doszedłszy do wniosku, że ani imię, ani nazwisko nie jest warte większej uwagi. 5. Dudnienie armat było głuche, odległe, czasami ledwo słyszalne. Ale musiało w sobie kryć coś złowrogiego, przerażającego, skoro ludzie zatrzymywali się na ulicach i placach, nadsłuchując z niepokojem. Przez mosty na Wiśle ciągnęły na wschód, dudniąc głośno, armaty, szli w złachanych, wydartych mundurach żołnierze, kłusowała, wyprzedzając ich, kawaleria. Wzdłuż Marszałkowskiej od Alej Jerozolimskich do Dworca Wiedeńskiego stały tabory wojskowe, a na placyku przed budynkiem mieszczącym kasy i poczekalnie wyprzęgnięto nawet konie, obrócono je pyskami w stronę wozów i karmiono sianem. Kapitan Marek Kmita patrzył na ten tłum z wysokości kasztanka, który parskał i zgrabnie przebierał nogami. W świeżo wyfasowanym mundurze, z kaburą pistoletu u pasa prezentował się okazale i optymistycznie. To znaczy wręcz przeciwnie niż ogarniające go uczucia, które były dalekie od wesołości i pogody. Żona leżała w klinice przy placu Starynkiewicza, oczekując rozwiązania. On zaś podążał na Pragę, by za dwie godziny wyruszyć ze swym pułkiem na front, który trzeszczał pod naporem bolszewików. W oczach miał afisz, który zobaczył, wsiadając na konia. Sterta ludzkich czaszek, na której szczycie siedział złowrogo wykrzywiony mężczyzna z czerwoną gwiazdą na szpiczastej czapce, z dymiącym naganem w ręku. U stóp piramidy dwóch polskich żołnierzy odrzucało czaszki. Wjeżdżając na Trzeci Most i manewrując koniem w tłumie wojska, wzruszył ramionami. Wciąż miał przed oczami ten plakat. – Do czego zachęcał? Do obrony? Nonsens. Usuwanie trupich czaszek mogło zachęcić tylko grabarzy. Nad całym tym graficznopropagandowym przedsięwzięciem unosił się cień śmierci, raczej paraliżujący niż zachęcający do walki. – Znów jakiś bubek z Ministerstwa Spraw Wojskowych zarobił na pochwałę za nową bzdurę. Wyciągnął z kieszeni zegarek ze srebrną dewizką. Zostało mu już niewiele czasu. Spiął konia. Galopem ruszył do przodu. Grupy maszerujących na odgłos tętentu rozstępowały się na boki. Niektórzy w ostatniej chwili uskakiwali, ratując się przed stratowaniem. Rzadko kto zaklął bądź rzucił złym spojrzeniem. Brano go za oficera spieszącego z ważnym rozkazem. Z koszar wychodziły pierwsze kompanie. Rytmiczne uderzenia o nierówny bruk ulicy rozsypywały się w bezładny stukot. Dowódca ochotniczego pułku powitał go z kwaśną miną. – Podchodzą pod Radzymin. Lada chwila mogą wedrzeć się do miasta. A pan się spóźnia. – Żona będzie rodzić. Musiałem ją odwieźć do szpitala. – Mam nadzieję, że poza Warszawę. – Nie zdążyłem. Zresztą dokąd? – Człowieku, co pan najlepszego uczynił. Oni wydali rozkaz, że przez trzy dni po zdobyciu miasta mogą sobie poszaleć. Nie muszę panu mówić, co to znaczy. Konie pod oboma oficerami tańczyły nerwowo, a przechodzący obok żołnierze nadstawiali uszu. Ta rozmowa mogła dotyczyć ich losu w ciągu najbliższych dni, decydować o ich życiu bądź śmierci. A nikomu, nawet ochotnikom, nie chciało się umierać. Każdy z nich myślał o zwycięstwie, to znaczy o tym, czego i Kmita, i major nie byli pewni. Liczyli się raczej z tym, że polegną, uważając, że jest to jedyna rzecz, jakiej uda się im dokonać w tej strasznej sytuacji. Dowódca pułku żałował życia, ale śmierć na polu chwały uważał za jedyne możliwe rozwiązanie swej kariery zawodowej. Marek myślał podobnie, choć chwilami chwytał go straszny ból, nie w tęsknocie za utratą świadomości raz na zawsze, nie w obawie przed wilgotną, chłodną czeluścią grobu. Z tym, od chwili ucieczki do Legionów, liczył się i to przewidywał. Żal ograniczał się do jednego – że nie zobaczy swego wkrótce narodzonego dziecka. Było to tak dominujące, że nie myślał nawet o wejściu do Warszawy bolszewików i co się potem stanie. Może po prostu brakowało mu wyobraźni. Czas, jaki Kmita spędził na froncie, był trudny do opowiedzenia. Po zakończeniu wojny nigdy nie próbował tego czynić, głęboko przekonany, że nie może się udać. Pozornie relacja z każdego kolejnego dnia czy tygodnia była prosta. Maszerowali aż do obtarcia nóg. Nie zawsze mieli co jeść, często nie udawało się zaspokoić pragnienia. Strzelali i byli ostrzeliwani. Raz szli do ataku. Zapamiętał nawet twarz człowieka, któremu przebił brzuch bagnetem. Wyglądał bardziej na zdziwionego niż cierpiącego. Chowali też zabitych kolegów, odczuwając nad otwartą mogiłą żal, a jednocześnie głęboko tajoną satysfakcję, że nie ich, a kogo innego dosięgła kula. Tego wszystkiego nie należało wyrażać słowami, bo pod ich wpływem mogło się stać nudną opowieścią weterana. Kiedy huk armat począł się oddalać na wschód od Warszawy, w klinice położniczej na placu Starynkiewicza krzyk dziecka rozdarł powietrze. Urodziła się dziewczynka, później ochrzczona imieniem Hanna. Prawdopodobnie, przychodząc na ten świat, nie słyszała dalekiego pogłosu dział, a jeśli nawet, to i tak nie wiedziała, co oznacza. Wiadomość o narodzinach córki doszła do kapitana Kmity dopiero po dwóch tygodniach. W tym samym dniu, w którym został awansowany na majora i odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Dla niego jednak najważniejszą rzeczą były urodziny dziecka. MIARY WOLNOŚCI 1. – No i co – zapytał Karol – złożysz zażalenie w komisariacie? – Po co, albo to oni są inni? – potrząsnął głową. Syknął z bólu. Ogromne sińce i zadrapania na twarzy zapiekły niczym ukłucie nożem. W oczach Hymie zabłysły łzy. Kmita wyczuł, że to nie Wojciechowski płacze, lecz jego upokorzenie. Hymie nieznacznie otarł powieki. – No i co z tego, że jestem Żydem? Nie dlatego mnie pobili, ale dlatego, że jestem inny. Każdy głupi cham nienawidzi odmienności. W swym zakutym łbie umyślił sobie, że wszyscy muszą być jednakowi. A ja chodzę do bóżnicy i mam inny akcent, to wystarczy. Gdybym był katolikiem, ale Murzynem, też by mnie prześladowali. – To znaczy mego dziadka też mogliby skopać i poranić. – Nie wygaduj! Co twój dziadek mógł mieć wspólnego z Żydami? – Nie wiesz? – tym razem Karol się zdumiał – wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i ożenił się z Murzynką. – A jego syn jest twoim dziadkiem? – No właśnie, tyle, że nie rodzonym, ale stryjecznym. Ulicą przejechał oddział ułanów, pozostawiając za sobą ostry zapach końskiego potu. Słońce błyskało na chromowanych pochwach szabel. – A gdybyśmy tak zgłosili się do wojska. Na kawalerzystę w mundurze nikt nie odważyłby się podnieść ręki. – A koledzy? – zapytał krótko Hymie. – Na pewno byliby tacy jak Marek. – Wcale nie jestem pewien. I nie chcę próbować. Za rogiem cichło klaskanie kopyt końskich i Karol pojął, że kawaleria z orzełkami na czapkach jest jego, ale nie Wojciechowskiego. – To nie czujesz się Polakiem? – zagadnął ze smutkiem. – Jak mnie biją, to nie. A jeśli mam mieszkać w Warszawie ze świadomością, że każdej chwili mnie obrażą albo zrobią pogrom, to doprawdy nie wiem, jak żyć. – Jakoś to będzie. Odziedziczysz fabrykę po ojcu... – Tak, i będziemy produkować guziki z orzełkami. – No właśnie. I wszystko będzie jak dawniej. – Nic już nie będzie jak przedtem. To się nigdy nie zagoi. – Skąd? Za parę tygodni nie będzie śladu. – Na twarzy nie – obruszył się – ale w środku zostanie do końca. – Nie możesz tak mówić. Przecież jakoś trzeba żyć. – Trzeba, ale nie tu. – To gdzie? W czerwonej Rosji? – A choćby. – Jako syna kapitalisty od razu cię rozstrzelają. – To dasz mi adres. Pojadę do twego dziadka. – Nie wiem, gdzie mieszka. Nie mam też pojęcia, co robi.Ale Hymie uparł się. – I co z tego. Bo to trudno znaleźć kogoś w mieście nawet takim jak Warszawa? A cóż dopiero w Chicago. Wystarczy zajrzeć do książki telefonicznej, zadzwonić, a krewnemu nie odmówią pomocy. – Ty to poważnie mówisz? – Kmita podejrzliwie przyglądał się przyjacielowi – nie znamy zupełnie języka. W dodatku z czego będziemy żyli. Tu przynajmniej mamy fabryczkę. – Po pierwsze nie nasza, a po drugie guzik będziemy mieli z guzików. To kraj bez przyszłości. Tam za oceanem można się dorobić. Czytałem, że niektórzy z pucybuta w ciągu paru lat zostali milionerami. – Dawno to wiesz? – Ze dwa miesiące – odparł niepewnie. – Ty chcesz emigrować – powiedział Karol dotknięty – nie, jak mówisz, z powodu antysemityzmu i tego, że cię pobili, ale umyśliłeś to sobie od dawna. – No i co w tym złego. Każdy chce mieć pieniądze. – A ty postanowiłeś zostać milionerem – odparł z urazą. – Tobie nie odpowiadałoby? Wolisz być nędzarzem? – Taki głupi nie jestem, żeby się uganiać za biedą. – Nie, bo sama przyjdzie – sarkastycznie zauważył Hymie. – Na pewno przyjdzie – odciął się Karol – jak, nie znając języka, ludzi, warunków, zostanę pucybutem? Już wolałbym być Murzynem tam urodzonym i wychowanym. – A ja nie. Tu jestem czymś w rodzaju murzyna, a tam będę białym milionerem. Pode mną będą jeszcze czarni. – A ty będziesz ich mógł bić. Tak jak Polacy ciebie w Warszawie. – Nie będę musiał. Za mnie zrobią to inni. – Czegóż więc, u diabła, chcesz? – Emigrować – powiedział z całą powagą – ale ty możesz zostać. Jesteś bratem legionisty, odziedziczysz fabryczkę. Będziesz wiódł cnotliwy żywot mieszczański. Będziesz zadowolony z życia. Póki nie umrzesz. Przystanęli. Dyskusja nie nadawała się do spaceru, za nimi wznosiła się czteropiętrowa kamienica Salonu Mody Hersego, z gzymsikami, zwieńczeniami i przemyślnie zdobionymi balkonami pierwszego piętra. Od dołu oplatały ją powoje dzikiego wina. Właśnie Salon zamknięto na przerwę obiadową i na ulicę wylewał się tłum ekspedientek, krawcowych i modystek. Strzelały ku nim oczami, parskały śmiechem, zasłaniając dłońmi usta. Nieliczne tylko kroczyły poważnie, udając, że nie dostrzegają dwu przystojnych młodzieńców. Odruchowo obmacywali wzrokiem kształtne kibicie, jędrne piersi. Podziwiali pełne wdzięku buzie. – Ożeniłbyś się z którą – powiedział pojednawczo Karol – i od razu byś przestał myśleć o Ameryce. – Ani mi to w głowie. Kobiety włażą na głowę mężczyznom i robią, co chcą. One mają nam służyć. Być niewolnicami. – Ale do tego celu nie musisz być milionerem. Dyskutując nie zauważyli nawet, że dziewczyny od Hersego zniknęły w pobliskich przecznicach, a oni stali przed opustoszałym Salonem. – Czy on dobrze sobie żyje? – zapytał Hymie, delikatnie obmacując siniaka pod okiem. – Kto? – No, ten Herse. – Wspaniale. Słyszałem, że ma dwa samochody, sześciopokojowe mieszkanie i willę w Konstancinie. – Chciałbyś tak, jak on? – Też pytanie. – Widzisz, a dla niego to mydło, szwarc, powidło. Ja pluję na takiego Hersego. Będę miał tyle dolarów, że kupię dziesięciu takich jak on. Co ja mówię? Stu i jeszcze by sporo zostało. Tylko muszę stąd wyjechać. – Dokąd? – Przecież ci mówiłem, baranie jeden, że do Stanów Zjednoczonych, do Chicago. – Żartowałeś tylko. – Czyś ty, człowieku, widział kiedy Żyda, który by żartował z dużych pieniędzy? – Oj Hymie, Hymie. Z ciebie wielki fantasta. Zupełnie jakbyś nie był synem swego ojca. Bo kto kiedykolwiek widział Żyda, który oblicza zyski z niedojrzałych gruszek na wierzbie? Ja cię pytam, czy to w ogóle możliwe? Karol tak znakomicie naśladował akcent żydowski i tak gestykulował rękami, aż Wojciechowski wybuchnął serdecznym śmiechem. – Gdybym cię nie znał od lat, przysiągłbym, że jesteś z naszych. – A kto mówi, że nie jestem – powtórzył swój mimiczny numer i zaraz spoważniał – naprawdę chcesz emigrować? – Nie nudź. Oczywiście wyjadę, a ty ze mną. Nie mogą się takie dwa talenty jak nasze marnować w tej zapyziałej Polsce. Kmita spoważniał. – Na dobrą sprawę, to co mnie tu trzyma? Nic. Zaryzykuję. Zawsze można wrócić. Szczególnie jak się okaże, że dziadka wcale nie ma albo w ogóle nie jest Murzynem. 2. John Torrio, siedzący przy swoim biurku na chicagowskiej South Wabash Avenue, podniósł słuchawkę telefonu akurat w tym samym momencie, w którym zawiadowca ruchu na stacji Nowy Jork uniósł do góry rękę, by odprawić pociąg wiozący pasażerów do Chicago. Pierwsze sapnięcia tłoków lokomotywy i buchnięcia białych obłoków pary zlałyby się w jedno z dzwonkiem telefonu, gdyby nie odległość ośmiuset mil dzieląca obydwa miasta. W słuchawce zaterkotało, pisnęło, rozległ się trzask, a zaraz potem ktoś powiedział – hallo. – Wszechwładny Torrio uśmiechnął się. Znał ten głos. – Chyba wiesz, kto mówi? – zapytał. Oszczędne mhm na drugim końcu przewodu zabrzmiało całkiem dobrze. John lubił małomównych. „Oszczędny w słowach jest precyzyjny w robocie” – mawiał. – Jeśli tak – powiedział – to dobrze. Trzeba paru uciszyć. Tych, o których mówiliśmy ostatnio. Psują nam interes – zawiesił głos i czekał na następne mhm. Kiedy rozległo się, skinął głową z aprobatą. – A więc siódmego. Oczywiście września. W „Oak Inn”. Robota ma być czysta, bez żadnych śladów i świadków. Rozmowę zakończyło mruknięcie i trzask odkładanej słuchawki. Mniej więcej w tym samym momencie, ale już nie tak dokładnie jak poprzednio, koła pociągu nowojorsko-chicagowskiego zadygotały z trzaskiem na rozjazdach. Wagonami lekko zarzuciło, i Karol, który uniósł się, by wyjrzeć przez okno, opadł na kolana Hymie, podniósł się, ale rzucony nowym wstrząsem zatoczył się na palącego cygaro grubasa. Ten zaklął i wypluł z siebie parę słów z szybkością karabinu maszynowego. Kmita nic nie zrozumiał, ale grzecznie się skłonił i wykrztusił z siebie jeden z niewielu zwrotów, jakie znał po angielsku. – I am sorry. Siedzący naprzeciw nich machnął ręką z cygarem i znów coś zaszwargotał. Bardziej dla dowcipu niż z przekonania, Hymie odpowiedział mu w jidysz. Grubas się ucieszył, klepnął po kolanie Wojciechowskiego i za chwilę rozmawiali z prawdziwie żydowskim ożywieniem i gestykulacją, nie zwracając zupełnie uwagi na Karola. Z początku usiłował wyłowić z nieco znanych mu słów jakiś sens. Ostatecznie osłuchał się tego języka w Warszawie. Ale mówili za szybko, szczególnie Amerykanin potykał połowę słów. Kmita pogrążył się więc w rozmyślaniach. Pierwsze oszołomienie podróżą statkiem w ciasnych, niewietrzonych kajutach, baraki i hale kontroli imigracyjnej rozrzucone na wyspie wokół Statuy Wolności, później rozmowy w jakimś zapadłym kącie Brooklynu – wszystko to minęło w tempie nie dającym czasu do refleksji i namysłu. Dopiero teraz mógł rozważyć swą pochopną decyzję wyjazdu. Czuł się w amerykańskim otoczeniu obco, nieswojo. Najbardziej niepokoił go Hymie. Nie tylko nie pytał o dziadka, ale miał dokładny adres w Nowym Jorku wraz z opisem dojazdu subwayem, nazwą stacji i szkicem ulic, którymi należało przejść. W obdrapanym domu oplecionym metalowymi drabinkami, zwisającymi i sterczącymi na wszystkie strony, w zagraconym pokoju, z oknem wychodzącym na ślepą szczytową ścianę sąsiedniego budynku, przyjął ich w fotelu stary Żyd z pejsami. Po polsku mówił śmiesznie, lecz zrozumiale. Skrzyżowanie żydłaczenia z akcentem amerykańskim brzmiało wręcz egzotycznie. I byłoby to na pewno zabawne, gdyby z całej rozmowy nie dało się wyłowić kilku niepokojących akcentów. Przede wszystkim to, co mówił Hymie jeszcze w Polsce, nie w pełni było prawdą. Co najmniej od roku przygotowywał wyjazd, korespondując właśnie z tym Żydem z Brooklynu. Pobicie mogło jedynie przyspieszyć termin opuszczenia kraju. Fakt ten boleśnie dotykał Kmitę. Taki bliski przyjaciel i ani słowem nie zdradził się ze starannie i od dawna czynionymi przygotowaniami. Po prostu podszedł go, niemal wystrychnął na dudka. Tak samo jak ongiś stary Wojciechowski jego ojca z wyjazdem do Karlsbadu. Wszystko to jeszcze można było od biedy znieść. Ostatecznie miał swoje lata i wiedział, co robi. Poza tym nie skrywał, na razie przed sobą, że podniecało go ryzyko wielkiej przygody. Tylko czy nie za wielkiej? Z rozmowy, jaką Hymie prowadził ze starym Żydem, bezustannie kręcącym pejsy, wynikało, że jadą do jakiejś rodziny. Niebacznie nawet wtrącił pytanie, czy Wojciechowski się nie myli, bo to nie oni, tylko Kmitowie mają krewnych w Chicago. Obydwaj zgromili go surowo. Niech się nie wtrąca do spraw, których nie rozumie i które jego nie dotyczą. Słuchał więc dalej o dyscyplinie, jakiej się muszą podporządkować, o cnocie trzymania języka za zębami, tu spojrzeli na niego wymownie, oraz o jednej jedynej karze, jaka ich czeka w przypadku zawiedzenia zaufania szefa rodu. – Sprawiedliwość w rodzinie jest jedna i wymierza ją jeden ojciec – zakończył pejsaty swym śmiesznym akcentem i badawczo przyjrzał się Karolowi – czy jesteś gotów do niej wejść? Chciał się żachnąć na podobną obcesowość, ale Hymie go uprzedził. – Obydwaj jesteśmy gotowi stać się dobrymi i wiernymi członkami rodziny – spojrzał przy tym na przyjaciela tak groźnie, iż ten nie miał odwagi zaprotestować. – To dobrze – ucieszył się stary – lojalność i wierność to na początek jedyna podstawa powodzenia. – Na początek? – zapytał niepewnie Wojciechowski. – Sza, sza – pejsaty z palcem na ustach wyglądał jeszcze zabawniej niż z mieszanym akcentem – czy ja coś mówiłem? Czy ja cię skłaniałem do zdrady? Inteligentny jesteś, to sam dojdziesz do rozumu i będziesz wiedział, co w którym momencie zrobić. Jeżeli dobrze trafisz, fortuna twoja, jeśli źle... – machnął tylko ręką. Cała ta rozmowa tkwiła w pamięci Kmity jak cierń. Nie bardzo pojmował, w czym rzecz, ale każdy powrót do jej treści drażnił i kłuł tak niepokojąco, iż na parę chwil całkiem zapomniał o pociągu, o celu podróży, o otoczeniu niezrozumiałych Amerykanów. Hymie musiał trzy razy zwracać się do przyjaciela, by go wyrwać z zamyślenia. – Wszystko okej – powiedział, używając określenia, które usłyszał po raz pierwszy dwa dni temu – mister Jerry O’Connor, urodzony w Białymstoku, jedzie tam, gdzie my. Dzięki temu nie będziemy błądzić. Jakby dla potwierdzenia, Jerry, o irlandzkim nazwisku, powiedział: – Dzień dobry się z szanownym panem – i dodał po angielsku – niestety, niewiele mi zostało z tamtych czasów. Chyba nic ponad to. Już nic nie rozumiem z języka mego dzieciństwa. Przetłumaczył to w jidysz, a Hymie objaśnił po polsku, o co chodzi. Nim dojechali do Chicago, Karol został poinformowany, że zostali zaangażowani w Kompanii O’Donellów. Wprawdzie ten z pejsami niby wszystko załatwił, ale tak naprawdę to ostatnie słowo należało do Jerry’ego. – A co najważniejsze, on je wypowiedział – Wojciechowski promieniał – i wyrobią mi papiery amerykańskie. Będę się nazywał Eari Weiss. – Dlaczego akurat Weiss? – Bo na tę samą literę. A poza tym, co to ma za znaczenie? Najważniejsze, żeby być jednym z nich. Karol dawno nie widział tak zadowolonego Hymie. – A zastanowiłeś się, w co wchodzimy? – Człowieku – obruszył się – ja to wszystko wiem od wojny z bolszewikami. Wtedy przeczytałem artykuł o prohibicji i o tym, jak na niej można zarobić. – Prohibicja? Co to znaczy? Nie pomyliłeś czegoś?Wojciechowski popatrzył spode łba. – Kpisz ze mnie. Taki inteligentny, oczytany, a nie wie, że w całych Stanach obowiązuje zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu. Czy ty to rozumiesz? Ludzie bez picia nie wytrzymują. Za wódę płacą każdą cenę. – Istnieją też abstynenci – powiedział Kmita, rozpierając się wygodnie na ławce i wyciągając nogi ostentacyjnie w stronę grubasa – sądzę, że ty, równie inteligentny i oczytany jak ja, wiesz, co to znaczy. A poza tym znam pewniejszy interes od wyszynku alkoholowego. – Jaki? – zapytał, puszczając mimo uszu złośliwość. – Dziewczynki. To znaczy dom publiczny. – Masz rację, ale oni to też prowadzą – ucieszył się. – Ale ja nie. I nie mam zamiaru. Ze wszystkich pewnych interesów te dwa mnie nie interesują. – A jaki? – Oczywiście ten trzeci. Dużo pewniejszy. – Widzę, że dzięki tobie zrobimy lepszy interes. Tylko nie wiem jeszcze, jaki.– Bezpłatnie ci udzielę wyjaśnień – obejrzał swoje buty, jakby w nich znajdował natchnienie – to po prostu przedsiębiorstwo pogrzebowe. Na wódkę i dziewczynki może zabraknąć pieniędzy, ale na pochówek nigdy. – Jesteś pewien? – A znasz kogoś takiego, kogo nie pogrzebano i zostawiono na wierzchu? – Na jakim wierzchu? Ach tak. Rozumiem – roześmiał się – świetne. No, tak nigdy się to nie zdarzyło. Przynajmniej w cywilizowanym świecie. – Właśnie w takim żyjemy. – Może i tak. Chociaż nie jestem pewien – tu Hymie puścił oko do grubasa, który słuchał z zainteresowaniem, ale widać, że niczego nie rozumiał – chociaż z drugiej strony ci od O’Donellów chyba ściśle współpracują z zakładem pogrzebowym – hałaśliwie się roześmiał i przetłumaczył swój dowcip grubasowi. Karol podkulił nogi i udał, że zapada w drzemkę. Teraz już nie miał żadnej wątpliwości, jakie interesy zamierza robić Hymie i do jakiej to rodziny mają należeć. Prawie w tej samej chwili, kiedy Kmita zastanawiał się, co czynić dalej, a pociąg zbliżał się do Chicago, człowiek oszczędny w słowach wyszedł z niewysokiego domu na ulicę, a wraz z nim trzech podobnie przyodzianych w ciemne garnitury. Otworzyli drzwi dużego samochodu osobowego i milcząc, jakby się w ogóle nie znali, wsiedli do środka. Jednakże zaraz, na skinienie tego najważniejszego, jeden wysiadł pospiesznie i pokręcił silnik korbą. Za trzecim razem zawarczało i zapyrkało. Kiedy pociąg wiozący Karola i Hymie wtoczył się na dworzec chicagowski, mężczyzna kręcący korbą czarnego forda wskoczył do środka, a limuzyna ruszyła, włączając się do ruchu podobnych pudełkowatych samochodów sunących ulicą. Wszystkie warczały, dymiły spalinami, a niektóre z niewiadomych przyczyn trąbiły przeraźliwie. Do tego sunące środkiem ulicy i brzękające po szynach tramwaje potęgowały gwar. Jerry O’Connor poprowadził ich przez perony do wyjścia i taką samą zatłoczoną samochodami ulicę, jaką poruszała się w tej chwili limuzyna wioząca ciemno ubranych mężczyzn. Wojciechowski i Kmita, nawykli do więcej niż mizernego ruchu w Warszawie, patrzyli na ten tłok pojazdów ze zdumieniem. Wprawdzie w Nowym Jorku widzieli też wiele jeżdżących po ulicach aut, ale to, co się działo w Chicago, było jedną wielką orgią motoryzacji. – Co to się stało – Hymie chwycił Jerry’ego za mankiet – jakaś wojna czy co? Tyle automobili. – Nie rozumiem. Jaka wojna? Czy ty nie jesteś chory? Na dyskusję nie było czasu. Przy krawężniku czekał na nich jeden z setek identycznych czarnych fordów. Niemal wepchnięto ich na skórzane siedzenia. Hałas jadących samochodów, trąbienie, szczęk i brzęczenie tramwajów – wszystko to uniemożliwiało prowadzenie rozmowy z O’Connorem siedzącym koło szofera. Posuwali się w lawinie aut na przemian to przyspieszając, to hamując. O kilka mil dalej, w zupełnie innej dzielnicy, w zmierzchu powoli gęstniejącym nad miastem posuwała się identyczna limuzyna marki ford z czterema milczącymi mężczyznami. Prawie równocześnie przejechali pod napowietrzną kolejką miejską – loop, po której torach dudniły wagony wypełnione pasażerami. Przecięli tę linię, co wcale nie oznaczało, iż przybliżyli się do siebie. Punkty loopu, które minęli, znajdowały się na dwóch przeciwległych krańcach okręgu zakreślanego przez kolejkę. Prawie równocześnie z zapaleniem świateł w latarniach ulicznych ford Jerry’ego zatrzymał się przed piętrowym budynkiem, na którego parterze właśnie rozbłyskiwało oświetlenie czegoś, co wyglądało na restaurację. Grubas wysiadł pierwszy i nie oglądając się na swych towarzyszy, którzy niezdecydowanie wiercili się na siedzeniach, podszedł do drzwi i zastukał. Dopiero po chwili, jakby po sprawdzeniu, kto zacz, zazgrzytał zamek i otworzono. Jerry skinął na Karola i Hymie. Wnętrze, w którym się znaleźli, tylko z pozoru przypominało restaurację. Stały w nim stoliki z krzesłami, był kontuar barowy, za którym na ścianie piętrzyły się półki z butelkami pełnymi różnych alkoholi, ale na tym kończyły się podobieństwa. Nie było tu kelnerów, barmana i nie wpuszczano gości. Wszyscy, którzy weszli do środka, obsługiwali się sami. O’Connora powitało paru kolegów tkwiących nieruchomo przy barze nad kuflami piwa. Na przybyszów patrzyli ponuro i nieżyczliwie. Nawet dłuższa przemowa Jerry’ego nie poruszyła nikogo. Odwrócili się plecami, dalej sącząc trunek. Jedynie zza stojącego w głębi stolika podniosło się dwóch. Wysłuchali sprawozdania grubasa z kamiennymi twarzami. Jedynie wyższy z nich skinął głową. – Okej – powiedział – mogą być. – Mosze nie przysłałby trefnego towaru – dodał drugi, po czym wrócili z powrotem na swe miejsca, nie interesując się więcej przybyłymi. Jerry zakręcił się i przyniósł z zaplecza jakieś parówki, cienko pokrojone czworokątne kawałki chleba smakującego jak papier i parę butelek piwa. Sam też przysiadł się do zaimprowizowanego posiłku. Z pełnymi ustami począł chwalić wyrozumiałość i dobroć obu braci O’Donell. – To byli ci dwaj – domyślił się Hymie. – Jeśli oni powiedzieli tak, to znaczy chwyciliście samego Pana Boga za nogi. – Jeszcze nie wiadomo, kto kogo chwycił – odparł, przypominając sobie porady pejsatego Mosze z Nowego Jorku. O’Connor nie zrozumiał aluzji i począł szeroko się rozwodzić nad mądrością umiejętnościami przewidywania obu braci. – Ot, choćby ostatnio. Po cichu, tak aby nikt nie widział i wiedział, zgarnęli parę ciężarówek z alkoholem. – Bezpańskich? – zapytał z głupia frant Wojciechowski. – Skąd. Należały do Johna Torrio. – Kto to jest? Jerry uniósł w górę ręce, gestem przyzywającym samego Boga na świadka. – Tylko przybysz z Polski może tego nie wiedzieć. To ojciec konkurencyjnej rodziny.Hymie skrzywił się i przetłumaczył to wszystko Karolowi. – Nie podoba mi się to – skomentował – obawiam się, że będziemy mieli tu zakład pogrzebowy. Kiedy wymawiał te słowa auto z czterema ciemno ubranymi mężczyznami skręciło właśnie w ulicę, na której stała siedziba braci O’Donell. Znajdowało się akurat dokładnie o półtorej mili od restauracji, kiedy Karolowi przyszło do głowy, iż jedyną możliwością wycofania się z tego interesu powinno być poszukanie dziadka Murzyna, bez względu na to, czy wybielał on do tej pory, czy nie. – Zapytaj go, może słyszał o Kmicie z Chicago. – Zupełnie zapomniałem, ale spokojnie, zaraz wszystkiego się dowiemy.Jerry po wysłuchaniu pytania nie wyglądał na zachwyconego. – Kmita – powtórzył – owszem, jest tu taki. To jego rodzony dziadek? Hymie przytaknął. O’Connor skrzywił się i coś mruknął do siebie, co Wojciechowski zrozumiał jako – „to zmienia postać rzeczy”. Jednakowoż wydało się to tak dziwne, że musiał się przesłyszeć. Gruby uczynił ruch ręką mogący oznaczać prawie wszystko, odwrócił się w tym samym momencie, kiedy czarny ford wyhamował przy trotuarze naprzeciw wejścia, postąpił parę kroków w stronę stolika braci O’Donell. By tam dojść, musiał minąć drzwi wejściowe. Podniecony zaskakującą nowiną, ledwie rzucił okiem na limuzynę, z której, nie spiesząc się wysiadało czterech mężczyzn. Gdyby nie zdenerwowanie, w który wprowadziły go słowa Hymie, i obawa, że podejrzenia mogą się na nim skrupić, na pewno nie zlekceważyłby samochodu i jego pasażerów. Zorientował się o wiele za późno. Dopiero kiedy zapukali do drzwi. Rzucił się do tyłu, ale nie postąpił i dwu kroków. Wielka szyba poprzedzielana cienkimi drewnianymi ramami prysnęła z trzaskiem. Niemal równocześnie padły strzały. Jerry zatrzymał się niczym człowiek pragnący nagle nabrać oddechu, obrócił się powoli w stronę wchodzących i zwalił ciężko na podłogę. Trwało to nie dłużej niż parę sekund, ale bracia O’Donell od razu, na brzęk szyby, z niespotykaną chyżością skoczyli ku drzwiom prowadzącym na zaplecze. Równie szybko uczynili to ponurzy ludzie pijący piwo przy kontuarze. Hymie okazał się jeszcze bystrzejszy. W błysku inteligencji pojął, iż ucieczka razem ze wszystkimi jest najgorszym rozwiązaniem. Napastnicy niechybnie puszczą się w pogoń za obydwoma braćmi i nie zwrócą uwagi na nieznane im plotki. Poza tym siedzieli w głębi w cieniu, prawie niewidoczni. Jednym ruchem szarpnął Kmitę, zwalając go pod stolik. Ciągnąc za sobą, wpełznął za ladę baru. Prawie równocześnie posypały się kule za uciekającymi. Podziobały zatrzaśnięte w pośpiechu drzwi, porozbijały na półkach kilkanaście butelek. Wsunęli się za jakieś skrzynki, skulili i wstrzymali oddechy. Obok zadudniły kroki. Trzech pobiegło w głąb, a jeden wsparł się o kontuar i spokojnie ładował rewolwer. Łuski wybijane wyciorem z bębenka padały z trzaskiem na podłogę. Po chwili wrócili trzej pozostali. Krótkie przekleństwo było jedyną informacją o fiasku pościgu. Mimo to Hymie i Karol wyszli ze swe kryjówki dopiero po paru godzinach. – Na pewno ten Mosze z Brooklynu jest bardzo mądry Żyd – powiedział Wojciechowski – ale bracia O’Donell to na pewno dla nas za drogi interes. Może nas kosztować życie. A tego nigdy, w przeciwieństwie do dolarów, nie ma człowiek za dużo. Wkrótce Karol przekonał się, że Hymie miał rację. W najbliższych tygodniach zginęło siedmiu z rodziny O’Donell, a sami bracia wynieśli się z Chicago. Ale wtedy Eari Weiss, noszący nie tak dawno nazwisko Wojciechowski, był już członkiem rodziny Diona O’Banion i pracował z Kmitą w jego kwiaciarni koło kościoła „Holy Name Cathedral”. 3. Dion od pierwszego dnia pracy bardzo Kmicie imponował. Ubrany był zawsze wytwornie, z drobiazgową elegancją. W klapie marynarki zawsze miał świeży goździk. Do tego zachowywał się niczym prawdziwy dżentelmen. A przecież pochodził z bardzo biednej rodziny. Śpiewał w chórze kościelnym i był ministrantem. Karierę zawodową rozpoczął od sprzedawania gazet, po czym przy poparciu i pomocy księdza założył w pobliżu katedry kwiaciarnię, w której Hymie Weiss i Karol rozpoczęli pracę. O’Banion był żywą ilustracją tezy Wojciechowskiego, że w Stanach Zjednoczonych, poczynając od małego interesu, można się dorobić tysięcy, a nawet milionów. Ta droga, w przeciwieństwie do podejrzanych interesów braci O’Donell, Kmicie odpowiadała jak najbardziej. Też chciałby założyć kwiaciarnię, wytwornie się ubierać i mieć sporo pieniędzy. – Hymie dobrze zrobił, że się w porę wycofał – powtarzał sobie – to uczciwy chłopak. Wreszcie zrozumiał, iż uczciwą pracą można do czegoś dojść. Jednakże im częściej to mówił, tym mniej w to wierzył. Pierwsza wątpliwość zrodziła się po paru tygodniach. Upał był gęsty, oblepiający. O’Banion powiesił marynarkę na krześle. Poszedł się ochłodzić. Kmita, przenosząc wazony z kwiatami, potrącił krzesło. Upadło z metalicznym trzaskiem. Podniósł je i postawił. Przez materiał wyczuł ciężki kształt. Zdumiony dotknął ręką. W specjalnie wszytych kieszeniach tkwiły trzy załadowane rewolwery. Jak na uczciwego i głęboko wierzącego właściciela kwiaciarni było ich o trzy za dużo. Drugi sygnał stanowiły dziwne telefony. Dion podnosił wtedy słuchawkę i mówił krótko: tak, tak, tak. Czasami wymieniał sumę sięgającą kilku lub kilkunastu tysięcy dolarów. Następnego dnia gazety donosiły o tajemniczym morderstwie, a O’Banion szedł do pobliskiego kościoła, by się wyspowiadać i przyjąć komunię. Wracał z uduchowionym wyrazem twarzy. A po paru dniach lub tygodniach wszystko powtarzało się od nowa. Zagadnięty w tej sprawie Hymie nie miał cienia wątpliwości. – Czy myślisz, że kwiaciarnia daje duże dochody? Mniej więcej takie, jak przedsiębiorstwo pogrzebowe. Bardziej opłaca się dostarczać nieboszczyków grabarzom niż ich chować – śmiał się hałaśliwie, zadowolony ze swego dowcipu. Wkrótce, pracując w kwiaciarni, miał się przekonać, kim faktycznie jest szef. Płatne morderstwa były tylko niewielkim dodatkiem do zakazanego przez prawo handlu alkoholem i legalnego prowadzenia domów gry, w których krupierzy o zręcznych palcach oszukiwali gości. Z początku Kmita kilkakrotnie zastanawiał się, czy nie wrócić do Polski, ale w miarę jak portfel pęczniał mu od dolarów, a garnitury przywdziewał coraz to bardziej eleganckie, sumienie tak z początku wrażliwe coraz to bardziej tępiało i twardniało. W końcu z zaskakującą dla niego samego obojętnością patrzył na poczynania Diona O’Banion, na ciężarówki pod ładunkiem kwiatów przewożące skrzynki whisky, a także na fakt, że Hymie stawał się prawą ręką Diona. W czasie jego nieobecności zachowywał się niczym szef. Po pół roku Kmita oswoił się ze swoim sumieniem. Nie stawiał już ani sobie, ani innym kłopotliwych pytań. Nawet nie odmówił, wraz z Hymie, udziału w weselu Angela Genno. Znał go dobrze. Było ich sześciu braci: żeniący się właśnie Angelo oraz Anthony, Jim, Mike, Pete i Sam. Wszyscy kruczowłosi o ciemnej cerze byli w pełni, nie tylko z wyglądu, ale z charakteru synami słonecznej Italii. Jakby dla jeszcze dobitniejszego podkreślenia swej przynależności narodowej należeli do Unione Siciliana, co, Kmita dobrze wiedział, oznaczało w sposób elegancki mafię sycylijską. Bracia Angela oficjalnie byli biznesmenami prowadzącymi interesy, faktycznie zaś zajmowali się nielegalną produkcją alkoholu, a Karol niejednokrotnie odbierał od nich transporty ukryte pod kwiatami. Wszyscy o tym wiedzieli, choć nikt nie mówił głośno. Dlatego zainteresowanie ślubem było duże, a gazety rozpisywały się o przygotowaniach. Najbardziej rozśmieszającą sensacją był tort, którego zrobienie trwało cztery dni, a zużyto na niego dwieście kilogramów mąki, tyleż cukru oraz siedem skrzyń jaj. Starym obyczajem, przed ślubem Angelo postanowił spędzić kawalerski wieczór w męskim towarzystwie. Ponieważ lubił hazard, zaczął od kasyna gry „The Ship”, które należało do Diona O’Banion i Johna Torrio. W ciągu paru godzin przegrał trzydzieści tysięcy dolarów i nie zapłaciwszy długu, wyszedł. Kiedy wiadomość ta doszła do Diona, zawrzał gniewem. Wściekłość szefa podsycał Hymie. Robił to tak nachalnie i uporczywie, że Karol znający dobrze przyjaciela zastanawiał się, jaki jest tego cel. O’Banion rozwścieczony zatelefonował do Angela i zażądał uregulowania długu w ciągu siedmiu dni. Żadnemu z braci Genno, a tym bardziej młodemu żonkosiowi, sycylijskie poczucie honoru nie pozwalało przyjmować jakichkolwiek warunków czy poleceń. A Hymie na tyle był zorientowany w sytuacji, że dobrze o tym wiedział. Następnego dnia wyjaśnił Kmicie. – Pamiętasz nasz pierwszy dzień w Chicago. – To nie był dzień, a noc. – Niech będzie. Nie to jest najważniejsze, ale strzelanina. Wybuchła ona dlatego, że O’Donellowie zabrali Johnowi Torrio parę ciężarówek whisky. Miesiąc temu Dion uczynił podobnie. Uprowadził automobil z alkoholem braci Genno. – No i co z tego? To nie twoja sprawa. – Tak? Nie moja? Może i nie twoja – wybuchnął – ale strzelać będą do nas także. – To po co zaostrzać całą sprawę? Po co podpuszczać na Angela? – Bo w tej chwili jestem w dobrych stosunkach z braćmi Genno. – Rozumiem – powiedział Kmita – próbujesz stosować w praktyce rady Mosze z Brooklynu. Rób, co chcesz, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. – Nawet nie powinieneś, to jest wyłącznie moje ryzyko, ale też będzie to wyłącznie mój sukces. Rozmowa Hymie z Johnem Torrio przebiegała zgoła odmiennie. Z początku jakby się badali, poruszając pozornie obojętne tematy, aż wreszcie Wojciechowski stwierdził: – Dion popełnił błąd, domagając się od Angela zwrotu trzydziestu tysięcy dolarów. – Tak. Sam mu to odradzałem. Nie słuchał mnie. Teraz będzie miał kłopoty. – Już ma, tylko Mike Merlo nie chce się zgodzić. – A ty skąd wiesz – zaniepokoił się Torrio. – Bo nie akceptuję metod mego szefa. Szczególnie jak nasłał na ciebie tych z federalnej. W każdym razie ja mu odradzałem. – Ale zgadzasz się z Mikem Merlo? – zapytał ostrożnie. – Mike, mimo że szef Unione Siciliana, nie musi trzymać strony swoich. Ja jednakże jestem za sprawiedliwością. Mogło to oznaczać wszystko i nic. Torrio jednak podjął rękawicę. – A co zrobisz, kiedy Merlo zmieni zdanie? – To samo co ty – powiedział Hymie, patrząc mu prosto w oczy.Mocno uścisnęli sobie dłonie, co oznaczało więcej niż słowa.W parę tygodni później Mike Merlo zmarł. Ku zdziwieniu całego Chicago była to śmierć zupełnie zwykła i naturalna. Dostał zapalenia płuc, wywiązały się komplikacje i nawet wezwanie na konsylium największych sław medycyny nie pomogło. Po spowiedzi i godnym namaszczeniu olejami świętymi zszedł z tego świata. Dion O’Banion, nieświadomy zakulisowych rozmów i rozgrywek, cieszył się ze śmierci Mike’a Merlo jak z najlepszego interesu. Wszystkie rodziny Chicago zamówiły na trumnę ojca mafii sycylijskiej kwiaty za sto tysięcy dolarów. I, rzecz jasna, wszystkie te zamówienia ulokowane zostały w kwiaciarni obok katedry. To należało nie tylko do dobrego tonu, ale niejako było obowiązkiem wszystkich rodzin. Przez dwa dni drzwi prawie się nie zamykały. Zabierano kwiaty, tak że ledwie z dostawami można było nadążyć. Wszyscy zwijali się szybko i sprawnie. Mimo jesiennej pogody pot perlił się im na czołach. Nawet sam Dion pracował ciężko, ściągnąwszy swoją wytworną marynarkę. Kmita, przenosząc kosze z kwiatami, natknął się na Wojciechowskiego wyłuskującego z rewolwerów szefa naboje. Wbrew wszelkim dotychczasowym wątpliwościom i rozterkom sumienia udał, że niczego nie dostrzega. W pół godziny później weszło do kwiaciarni dwóch ludzi Johna Torrio. Stojącemu za ladą Karolowi wydawało się, że ich zna, że są to ci sami, którzy pamiętnego wieczoru wkroczyli do „Oak Inn”. Hymie stojący obok nie miał tych wątpliwości. On wiedział. Pośpiesznym ruchem wręczył szefowi pęk goździków. Dion O’Banion z zajętymi rękoma postąpił ku wchodzącym. Pierwszy z nich wyciągnął ku niemu prawicę. Z trudem przytrzymując pęk kwiatów, podał mu dłoń. W tym samym momencie Hymie, jak ongiś w lokalu O’Donellów, pociągnął Karola na podłogę. Drugi z przybyłych dobył rewolwer. Padło pięć strzałów i pięć pocisków przeszyło Diona. Zwalił się bez jęku na ziemię. Nie żył. Leżał bez ruchu, a goździki malowniczo rozsypały się na jego ciele. Po pogrzebie Hymie Weiss został ojcem rodziny. Od razu zaproponował Kmicie uprzywilejowane miejsce „pierwszego po nim”. Karol jednak podziękował. Wymówił się także bólem głowy z przyjęcia intronizacyjnego. Poszedł znanymi sobie ulicami, zastanawiając się, jak krańcowo różnią się od warszawskich. Idąc tak, znalazł się przed wejściem do lokalu, w którym na zapleczu można było golnąć sobie parę głębszych. Znali go, bowiem jako przedstawiciel O’Baniona pośredniczył w dostawach. Tym razem miał ochotę napić się sam i to na oczach wszystkich. Skinął na właściciela. – Jedną herbatę – powiedział, mrużąc oko. – Ale jakże tu? – Chcesz być cały? – mruknął. Pił małymi łykami whisky wymieszaną z wodą sodową. Dopiero teraz dostrzegł siedzącą dwa stoliki dalej niewysoką blondynkę. Patrzyła nań wyzywająco, a jednocześnie z taką sympatią, iż poczuł, jak się mu ciepło robi koło serca. Na wszelki wypadek opróżnił do dna szklankę i przysiadł się. Być może pod wpływem whisky uświadomił sobie nagle, jak jest samotny i jak brak mu kobiety, a może nawet domu i rodziny. Nawiązali rozmowę bez trudności. Wypytywała go z zainteresowaniem, skąd pochodzi, co robi, jak się czuje w Stanach i w Chicago. Siedziała obok niego tak blisko, iż musiała czuć odór alkoholu. A mimo to nie zrobiła najmniejszej uwagi. Po godzinie zaproponowała, aby poszli do niej. Po alkoholu krew żywiej krążyła. Zgodził się z entuzjazmem. Dość długo szli ulicami, aż pchnęła jakieś drzwi. Na końcu długiego korytarza weszli do dużego pokoju, gdzie siedziało kilku policjantów. – Macie tu nowego ochotnika do łamania poprawki do konstytucji. Pewnie też jadł jabłka, które sfermentowały mu w żołądku. Spiszcie protokół i puśćcie – machnęła mu ręką – a ty na przyszłość nie zawieraj znajomości z podejrzanymi kobietami, bo mogą się okazać glinami. Wypuścili go po godzinie maglowania, ale z niczym się nie zdradził. Dobrze wiedział, czym to grozi. Nawet podał zupełnie inne nazwisko. Gdy zamykał za sobą drzwi komendy policji, mignęła mu w tłumie twarz Bugsa Morana. Ale to chyba było złudzenie. Kiedy wychodził od Hymie, Bugs siedział za stołem na honorowym miejscu. Wkrótce Kmita objął kwiaciarnię, a Weiss-Wojciechowski, jakby dla podkreślenia nowej ery w historii rodziny, przeniósł swą główną kwaterę w inną część dzielnicy. Nie mieściła się ona koło kościoła, ale obok synagogi, do której Hymie pilnie uczęszczał. Karol nie miał nic przeciw religii, ostatecznie sam od czasu do czasu chodził do kościoła, ale łączenie tego rzemiosła z jakąkolwiek wiarą nie bardzo mieściło się mu w głowie. Zagadnął o to Hymie. Wściekły błysk w oczach nie wróżył niczego dobrego. – Nie wtrącaj się nie do swoich spraw – warknął rozjuszony – to jest wiara moich przodków i nikomu nic do tego. Należało jak najprędzej zmienić temat. Kmita był tego świadomy i gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. – A Jerry O’Connor też był wierzący. – Co ci przyszło do głowy? To takie dawne dzieje. – Właściwie jak on się nazywał? – Icchak Szafran, ale to bardzo źle brzmiało. Musiał zmienić tak samo jak ja – powiedział udobruchany – ty też powinieneś zmienić. – Nie widzę powodu. – Mało cię przez to nazwisko nie kropnęli. – Zwariowałeś? – Chyba ty, uporczywie nosząc to nazwisko i rozpytując o dziadka. Nie wiem, czy to on, ale jeden z najgorszych glin nazywa się Kmita. Gdyby nie ja, dawno byś nie żył. O’Donellowie by cię na początku załatwili, a potem Dion O’Banion miał ochotę. Ale póki nie będziesz szukał z tym gliną kontaktu, nic złego cię nie spotka. Ja ci to gwarantuję. 4. – Hymie – powiedział Bugs Moran – Charles był u swego dziadka w komendzie policji. – Kiedy? – Jak robiłeś przyjęcie i on nie chciał zostać. – Być może liczył, że wtedy nikt z naszych go nie zobaczy. Nie wiedział, że ty musisz wyjść wcześniej. – Być może – potwierdził Bugs – ale jak wychodził, wydawał się bardzo podniecony. – Podniecony – zaniepokoił się – jesteś tego pewien? – Oczywiście, ale czy to ma jakieś znaczenie. Jeśli nas zdradził, to równie dobrze mógł być spokojny, jak i zdenerwowany. Po tym niczego nie poznasz. – To prawda. Tylko dlaczego roztrzęsiony? Jaki mógł być tego powód? Całkiem niewinny? Weiss popatrzył uważnie w oczy Morana – ten człowiek był za bystry i za inteligentny. Trzeba będzie się mieć na baczności. Przymknął oczy jakby w obawie przed ujawnieniem swoich obaw i powiedział cicho: – Masz rację. Nie należy ryzykować. – Ma zamilknąć? – zapytał Bugs na pozór obojętnie, choć w głosie Hymie wyczuł niebezpieczne nutki i właśnie zastanawiał się, jaki błąd popełnił i co mu może grozić. Wojciechowski zauważył to. Niedobrze było zdradzać przed czasem swe obiekcje. Ujawnione, mogły się obrócić przeciw niemu samemu. Moran mógł pierwszy wykonać posunięcie. Przybrał ojcowsko-dobrotliwą minę. Tonem, który by zwiódł najwytrawniejszego gracza, powiedział: – Przepraszam cię, ale popełniłem błąd. Charles Kmita jest moim przyjacielem. Przyjechałem z nim do Stanów. Znamy się od dzieciństwa. Wiem, że to się nie może liczyć. Najważniejsze jest dobro rodziny. – Kiedy więc uciszymy go? – Najpierw Al Capone, a potem zaraz Charles. – Nie na odwrót? – Nie. Na razie groźniejszy jest Al. Charles, współpracując ze swym dziadkiem, zapewni nam spokój od strony policji. To było przekonywające. Uspokoiło nieco Morana, ale nie na tyle, aby nie uznał, iż należy się mieć na baczności. Pożegnał się krótkim skinięciem głowy, okraszonym uśmiechem, podkreślającym, że jest wszystko okej i nie było między nimi żadnych sporów czy różnicy zdań. Jednakże już na schodach począł się zastanawiać, co zrobić, by uprzedzić pierwsze posunięcie wymierzone przeciwko niemu. Zastanawiał się nad sytuacją, ale uznał, iż na razie można sprawę odłożyć. Hymie mógł być dla niego niebezpieczny, ale dopiero po rozprawieniu się z Capone i Kmitą. A przecież w tej rozgrywce był mu potrzebny, wręcz niezbędny. Lekkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy. Uniósł głowę i zobaczył w oknie Wojciechowskiego, który machnął ku niemu serdecznie ręką. To dopiero Bugsa zaniepokoiło nie na żarty. – Czyżby chciał mnie wcześniej uciszyć? W parę dni później Moran dostał zadanie, które wprawiło go w dobry humor. Miał zorganizować likwidację Ala Capone. Oznaczało to, że na razie jest bezpieczny, choć nie przesądzało to jeszcze niczego w przyszłości. Wszystko zależało od tego, na ile będzie potrzebny i posłuszny Wojciechowskiemu. Do załatwienia Ala przygotował się nadzwyczaj starannie. Zebrał najlepiej władających bronią i przedstawił im zadanie, na wszelki wypadek nie mówiąc przezornie, o kogo chodzi. Być może ten i ów domyślał się. Jednak nikt nie zdradził. Każdemu było miłe życie, a wiedział, że faktu uprzedzenia konkurencji nie da się zachować w tajemnicy. Bugs ostrożnie, niby to mimochodem, przedstawił Hymie propozycję wystawienia na strzał Kmity. – Niech jedzie z nami. Może się przecież zdarzyć, iż trafi go zabłąkana kula. Mrugnął porozumiewawczo. Wojciechowski udał, że nie dostrzegł komentarza do propozycji. – Jeśli się zgodzi, weźcie go – mruknął prawie obojętnie, choć wyraz oczu zdecydowanie temu przeczył. Na propozycję Morana Charles potrząsnął przecząco głową. – W Polsce nie poszedłem do wojska tylko z tego powodu, aby nie strzelać do ludzi, a teraz mam to robić całkiem dobrowolnie. Wykluczone. – Nie musisz, ale byłby to dowód lojalności i wierności wobec Weissa. – Ty, Bugs – powiedział – zapamiętaj sobie raz na zawsze. W strzelaniu jesteś bezkonkurencyjny, ale myślenie zostaw lepiej mnie. Hymie nie muszę o niczym przekonywać. Nasza młodość w Warszawie jest najlepszym dowodem. Moran roześmiał się. – A teraz jesteście starzy? Nie przekroczyliście nawet trzydziestki. – Nie, ale czasami człowiek starzeje się przedwcześnie. Co nie oznacza, że mam zamiar pójść z wami na tę strzelaninę. Dowiedziawszy się o odmowie Charlesa, Wojciechowski nie zdziwił się. – Mówiłem, że tak będzie. Zostawcie go na razie w spokoju. Teraz najważniejszy jest Capone. W ciepłe wrześniowe południe w podwórzu domu, stanowiącego główną kwaterę Hymie Weissa w północnej dzielnicy Chicago, otworzyła się solidna, zbita z desek brama. Przed oczami zdumionych przechodniów poczęły z niej kolejno wyjeżdżać samochody Niektórzy policzyli je. Było jedenaście. W każdym siedziało po paru mężczyzn o mrocznych obliczach. Nawet w gęstym ruchu ulicznym cała ta kawalkada musiała zwracać uwagę, ale jedynie przechodniów. Policjanci udawali, że nic nie widzą. W kilkanaście minut później samochody zajechały pod restaurację w hotelu stojącym w centrum Cicero. Sam Capone jadł w niej obiad, swoją ulubioną pizzę przyrządzoną na sposób sycylijski. Nie spodziewał się niczego złego, a tym bardziej najazdu ludzi Hymie. Tym razem doświadczony Bugs Moran popełnił błąd. Jego ludzie miast wejść do lokalu spokojnie, delikatnie otwierając drzwi jak każdy gość, wtargnęli energicznie, zbyt hałaśliwie, kopnięciami torując sobie drogę. Trzask i hurkot spowodowały, że Capone w mig zorientował się w sytuacji. Błyskawicznie padł na podłogę i między stołami przepełzł w kąt za wielką szafę z talerzami. Nad głową usłyszał jedynie brzęk tłuczonej porcelany, świst pocisków mieszający się z hukiem wystrzałów. Kiedy serie karabinów maszynowych dokładnie przeczesujące lokal i dziurawiące tynk huczały we wnętrzu restauracji, stojący na zewnątrz Bugs kierował ogniem w stronę trzydziestu pięciu samochodów parkujących przed hotelem. Zostały podziurawione tak skutecznie, by żaden nie mógł wyruszyć w pogoń za ludźmi Morana. Na odgłos pierwszych strzałów ulicę jakby wymiotło. Przechodnie skryli się za rogami przecznic i w domach. Gangsterzy wsiadający na powrót do jedenastu aut nie mieli żadnych świadków, a ci nieliczni, którzy przez przypadek mogli coś zobaczyć, za nic w świecie nie złożyliby zeznania na policji czy w sądzie. Bugs wrócił niczym tryumfator. Hymie, dowiedziawszy się o przebiegu całej operacji, cieszył się jak dziecko. Dopiero w parę dni później wyszedł na jaw błąd Morana i związane z tym ocalenie Capone. W dodatku Al stał się jeszcze bardziej popularny przez gest wobec kobiety, przypadkowego przechodnia, która została ranna w głowę i straciła wzrok. Gang opłacił jej szpital oraz koszty leczenia. Zadbano przy tym, aby wiadomość przedostała się do prasy. Charles Kmita tego ranka wyszedł wcześnie z domu. Kupił gazetę w kiosku. Idąc, ze zdziwieniem czytał wiadomość o ocaleniu Ala Capone, o kobiecie wielkodusznie leczonej na jego koszt. Zasłonięty zadrukowaną płachtą nie dostrzegł, że z pobliskiego banku wybiega trzech zamaskowanych mężczyzn. Na odgłos pierwszych strzałów podniósł głowę. Zobaczył tylko stojących w zasadzce policjantów. Wśród nich stał ubrany po cywilnemu James Kmita, trzymający w ręku potężnego kolta. Zorientował się błyskawicznie, iż stoi dokładnie na linii strzału. Miast paść na ziemię, uskoczył do tyłu. Nie widząc bandytów, nie spostrzegł, że dopiero teraz znalazł się w polu rażenia. Zamaskowani gangsterzy w tej samej chwili dostrzegli Jamesa z bronią w ręku i policjantów w mundurach. Niemal odruchowo pociągnęli za spusty swych rewolwerów. Komisarz Kmita, widząc broń wycelowaną w jego stronę, uniósł swego kolta, by wyprzedzić bandytę. Wycelował, poprawił, a kiedy pociągnął za spust, z przerażeniem zobaczył przez muszkę i szczerbinkę postać przypadkowego przechodnia czytającego przed chwilą gazetę. Niemal równocześnie padły dwa strzały. Jeden oddany został przez bandytę, drugi przez komisarza. Oba jednocześnie, z przerażającą precyzją, ugodziły śmiertelnie Charlesa Kmitę. Kiedy dwóch gangsterów leżało ciężko rannych na trotuarze, a trzeci zniknął za rogiem w tłumie, James podszedł do zabitego, pochylił się i z kieszeni wyciągnął dokumenty – paszport z orłem w koronie. – Karol Kmita – przeczytał na głos. Drgnął, otarł czoło i z przerażeniem pomyślał, że to zapewne daleki krewny z polskiej linii, który nie wiadomo czy nie przyjechał do Chicago, by odszukać właśnie jego. 5. Śmierć Karola Kmity Hymie przyjął dość spokojnie. Zapewne wzruszyłby się bardziej, gdyby nie groźba, jaka nad nim zawisła. Nikt bowiem nie miał cienia wątpliwości, że Al Capone uderzy i to zdecydowanie. Wypowiedziana mu przez Wojciechowskiego wojna stała się teraz walką na śmierć i życie. W kwaterze Hymie zarządzono pełne pogotowie. Jego ludzie nosili odbezpieczoną broń za paskami od spodni, a w głębi podwórza, w otwartym oknie czuwał zawsze jeden przy karabinie maszynowym. Capone nie był jednak na tyle naiwny, by atakować swego przeciwnika w najeżonej bronią fortecy. W trzy tygodnie później, w połowie października, zadzwonił telefon na biurku Weissa. Jeden z zaufanych dostawców alkoholu zapraszał do siebie. Właśnie uruchomił nową wytwórnię, którą oddawał pod opiekę Hymie. Otwarcie nie mogło się obejść bez udziału patrona. Weiss zwykle tak podejrzliwy, tym razem wyraził zgodę. Jedynym środkiem ostrożności, jaki podjął, to po odłożeniu słuchawki wykręcenie numeru dostawcy i upewnienie się, że to właśnie on, a nie kto inny. Uzyskawszy pewność, wziął obstawę trzech ludzi i wsiadł do samochodu. Wytwórnia mieściła się stosunkowo niedaleko – sześć lub siedem przecznic na zachód. Ruch był niewielki i odległość pokonali szybko. W otwartych drzwiach domu stał producent. Zobaczywszy podjeżdżający samochód, pomachał serdecznie ręką. Normalnie podobne niecodzienne powitanie włączyłoby w mózgu Weissa dzwonki alarmowe. Tego dnia jednak Hymie był w złym nastroju. Od rana myślał o bezsensownej, niepotrzebnej śmierci Karola. Zupełnie zapomniał o swych groźbach, o tym, że gotów był swego przyjaciela skazać na zastrzelenie. Ogarnęła go wielka żałość. Litował się nad zabitym i nad samym sobą. – Czym jest życie? Jaki ma ono sens, skoro kończy się tak głupio, nieoczekiwanie? – powtarzał. Parokrotnie nachodziły go wspomnienia z Warszawy. Z fabryki ojca, na terenie której się bawili, z wybuchu wojny, ze śmiesznych interesów chłopięcych, a wreszcie ze wspólnego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. – Po co go namówiłem? Po co jego krew spadła na moją głowę? Po co? – Boss – przerwał jeden z obstawy – czy mamy z tobą wyjść, czy czekać w aucie?Poczuł się jak wyrwany z innego świata. – Nie, nie. Zaczekajcie tutaj – powiedział niezbyt pewnie, jakby treść pytania nie w pełni dotarła do świadomości. Machnął ręką ku wytwórcy alkoholu. Samochód zatrzymał się. Hymie otworzył drzwiczki. Stanął na jezdni. Z przyzwyczajenia rozejrzał się na boki. Jak zwykle jechały samochody, przechodnie kroczyli, jedni szybko, drudzy wolno. Nikogo, kto by wyglądał na płatnego mordercę czy człowieka przysłanego przez Ala Capone. Uspokojony postąpił w stronę machającego wytwórcy. Jednakże drzwi, w których ten przed chwilą stał, były zamknięte. Zatrzymał się w pół kroku. W tejże samej chwili, z tyłu, z przeciwległej strony ulicy, z wysokości pierwszego piętra zagdakał karabin maszynowy. Jego seria była precyzyjnie umieszczona w piersiach Hymie. Poszarpana pociskami marynarka i koszula zabarwiły się na czerwono. Wykonał jakby piruet, próbował rękoma chwycić się za serce. Zwalił się na jezdnię. Samochód z obstawą, nie czekając na następną serię, ruszył pełnym gazem do przodu. Za chwilę skrył się w potoku aut. Okno na pierwszym piętrze zostało starannie zamknięte. Nastąpiło to tak szybko, że bardzo niewielu ludzi zdołało się zorientować, skąd padły strzały. Można by odnieść wrażenie, że nic się nie stało, gdyby nie trup Hymie leżący w powoli rozszerzającej się kałuży krwi. Parę osób wiedzionych ciekawością, a może chęcią pomocy, podeszło do zabitego. Po chwili tłum żądny sensacji kłębił się wokół ciała. Policja przyjechała dużo później. Nikt nie miał wątpliwości, kto jest faktycznym sprawcą śmierci Weissa. Jednakże Al Capone nie został aresztowany. W czasie strzelaniny był w Cicero. Miał na to paru świadków, w tym dwóch policjantów, którzy w tym czasie pełnili służbę. Komendant policji chicagowskiej oświadczył prasie, że nie ma żadnych podstaw do zamknięcia Ala Capone. Na natarczywe i zbyt dociekliwe pytania dziennikarzy odpowiadał niezmiennie: – Aresztowanie jego byłoby tylko stratą czasu. Szefem po Weissie został Schemer Drucci. Ale i on nie cieszył się zbyt długo władzą. W pięć miesięcy później, w kwietniu 1927 roku, został aresztowany za zakłócenie spokoju publicznego. Na posterunku usiłował wyrwać policjantowi z kabury rewolwer. Zastrzelono go. Bossem został Bugs Moran. Po tym awansie mówiono, że to on maczał palce w zabójstwie Hymie, a potem sowicie opłacił policjantów, by zamordowali Drucciego. I chyba to było prawdą, gdyż Bugs bał się jednego i drugiego w równym stopniu. A w takiej sytuacji – wiadomo, najlepiej jest uprzedzić cios. W parę tygodni później dwóch członków gangu Hymie zjawiło się w Nowym Jorku u tego samego starego i pejsatego, któremu pierwszą wizytę po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych złożył Wojciechowski z Kmitą. Mimo upływu paru lat Mosze nic się nie zmienił. Siedział w tym samym obszernym fotelu i patrzył tymi samymi mądrymi oczami. Uważnie wysłuchał relacji przybyłych. – To musiało się stać – powiedział z całym spokojem. – Dlaczego? – zaprzeczył jeden z nich – tego nie można było przewidzieć. – Nie można – zgodził się pejsaty – ale musiało się stać, bowiem Najwyższy go opuścił. – A skąd wiadomo, że go opuścił? – zainteresował się drugi. – Synu, nie rozumiesz rzeczy najprostszych. Gdyby go nie opuścił, to by żył. Jeśli zginął...Tu zamilkł i zaczął się głaskać po brodzie.Spojrzeli po sobie zaskoczeni. Rozumowanie to zdawało się im niezbyt prawdziwe, ale nie wiedzieli, na czym polega błąd. By zmienić dość niepewny temat, jeden z nich powiedział: – Szkoda go. W krótkim czasie stał się prawdziwym Amerykaninem. Pasował do nas. – Skąd – żachnął się drugi – cały czas był i pozostał do śmierci Polakiem. – Sza, sza – powiedział stary – każdy może mówić, że jest Japończykiem, Polakiem, Szwedem czy Amerykaninem. Ale czy on nie miał lustra w domu, żeby wiedzieć, kim jest naprawdę? No, powiedzcie, nie miał? NAPRZECIW PIEKŁU I NIEBU 1. Od chwili kiedy rozstał się z mundurem, minęło dziesięć lat. W gruncie rzeczy nie było to dużo, ale Markowi Kmicie zdawało się, że te tygodnie przed zamachem majowym i po nim stały się szacowną prehistorią, dawniejszą niż walki legionowe i wojna z bolszewikami. Rok 1926 i bratobójcza strzelanina na ulicach Warszawy były dlań szokiem, po którym pozostanie w wojsku stało się nie do pomyślenia. Powiedział wtedy do dowódcy pułku, tego samego, z którym był na wojnie: – Nie mogę, panie pułkowniku. Bratnia krew splamiła mi mundur. – Tak trzeba było – niepewnie odparł – powinniśmy ufać komendantowi. – Powinniśmy – zgodził się – tylko czy ci, którym ufamy, nigdy nie popełnią żadnej pomyłki? A ja w czasach pokoju nie nadaję się do ślepego wykonywania rozkazów. Pułkownik nic nie odpowiedział. Chyba częściowo zgadzał się z podwładnym, tylko nie wypadało mu tego mówić na głos, ponieważ byłoby to przeciw Piłsudskiemu. Zamaszystym pismem na raporcie skreślił swą zgodę. Stalówka skrzypiała i nim złożył podpis, złamała się. Podniósł wzrok na Kmitę. – To zły znak na pana cywilne życie. Nie jestem zabobonny, ale lepiej niech pan zostanie w pułku. Marek uśmiechnął się. Na wojnie otarł się o wiele wydarzeń, które były poprzedzone jakby ostrzeżeniami. Jego dobremu koledze pękło ogniwko od Krzyża Virtuti Militari, a odznaczenie z brzękiem spadło na stół, przy którym siedzieli. Zły omen obrócono w żart. Przepito samogonem. Ale następnego dnia wpadł do okopu zbłąkany szrapnel i rozerwał się u stóp oficera. Odłamki uczyniły z niego jedną krwawą masę. Męczył się parę godzin, nim zmarł. Nikt wydarzenia nie skomentował, ale wszyscy wiedzieli – znak został dany. Śmierci odwrócić nie było sposobu. Kiedy pułkownik zakładał w obsadkę nową stalówkę, próbował na paznokciu, jakby chciał dać mu czas do namysłu, do zmiany decyzji, Kmita miast zameldować, powiedział całkiem cywilnie: – Rozumiem pana pułkownika. Na pewno czuję się nieswojo. Nie wiem, co mnie spotka. Ale na pewno nie będzie to nic gorszego niż strzelanie do żołnierzy w tych samych mundurach co mój. Dowódca pochylił nisko głowę, zapewne by Kmita nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu, i podpisał. Tym razem starannie, wolno prowadził po papierze. Wręczając mu zgodę, powiedział, patrząc w okno: – Nikt nie zna moich rozterek. Ale jestem żołnierzem i bez wojska bym umarł. Nie mogę sobie pozwolić na taki luksus sumienia jak pan. W parę dni później Marek przesypał mundur naftaliną i powiesił go w szafie. Życie bez koszar, zapachu onuc, komiśniaka12, bezustannego salutowania i meldowania miast mówienia – stało się nieodwracalnym faktem. A przecież przez dziesięć minionych lat nie stało się nic złego. Hania urodzona w czasie wojny bolszewickiej chodziła już do liceum i wkrótce miała zdać maturę, żona zajmowała się domem, a on był dyrektorem departamentu w ministerstwie przemysłu i handlu. Dowódca pułku nie wspomniał nikomu o przyczynach odejścia Kmity z wojska. Co więcej, szepnął komu trzeba o jakichś osobistych i zdrowotnych przyczynach odejścia Marka. Brzmiało to romantycznie i tajemniczo, a trafiło na wysoko postawionego człowieka, który miał podobne kłopoty i skierowanie do ministerstwa przyszło bez większego trudu. Najpierw na stanowisko wicedyrektora, potem, kiedy się otarł o nowe dla siebie problemy, samego głównego dyrektora. Właśnie teraz wchodził do ministerstwa po szerokich, wyłożonych miękkim dywanem schodach. Z jakichś parterowych zakamarków wyskoczył kłaniający się gorliwie woźny. Prawie nie zwrócił na to uwagi, całkowicie zatopiony w rozpamiętywaniu dni majowego zamachu. Parę dni temu pułkownik o wrażliwym sumieniu został generałem. Widać dość gładko zdołał się uporać ze swym sumieniem, a rozterki wewnętrzne zachował wyłącznie dla siebie. – Czegóż to nie robi się dla kariery – mruknął do siebie, ale na tyle głośno, że przechodzący korytarzem urzędnik zapytał. – Słucham pana dyrektora?Kmita machnął ręką. – Nie, nic. Przepraszam pana. Ja tylko tak. Nogi tonęły mu w mięsistym chodniku – wyraźna oznaka, że było to piętro ministra i jego, ważnego dyrektora. Wyższe kondygnacje piętrzące się mu nad głową były pozbawione tego niewątpliwego dowodu władzy – gołe, nieco zdeptane deski. Tak, to pochlebiało jego próżności, ale czy gdyby został w wojsku, nie zaszedłby wyżej? No, może nie osiągnąłby jeszcze stopnia generała. Na to był jeszcze za młody, ale na pewno byłby dowódcą pułku, pełnym pułkownikiem. A po stosownej praktyce, kto wie czy z naramienników nie błysnąłby mu wężyk generalski. Byłoby to na pewno dużo więcej niż dyrektor departamentu, nawet na piętrze z chodnikiem. – Może jednak pułkownik miał rację z tą złamaną stalówką – powiedział półgłosem, rozglądając się przezornie, czy żaden urzędnik nie przechodzi w pobliżu – niby żadna tragedia mnie nie dotknęła, ale może ostrzeżenie dotyczyło źle wybranej kariery cywilnej. Pchnął drzwi do swego sekretariatu. Pulchna blondynka uniosła się zza biurka. – Panie dyrektorze – minę miała niezwykłą, na twarzy malowało się podniecenie, zaciekawienie, żądza sensacji – pan wiceminister prosi pilnie. Znał ją dobrze, a przynajmniej na tyle, by odgadnąć, że wie dokładnie, co się kryje za wezwaniem. Pochylił głowę, zaglądając jej głęboko w oczy. – Pani Basiu – uśmiechnął się miękko – jest pani najlepiej poinformowaną osobą w całym ministerstwie. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi. Poprawiła ręką włosy, niechybny znak, iż chwyciła się, jak większość kobiet, na przynętę pochlebstwa. Ale dla nadania większej wagi swym informacjom jeszcze się certowała. – Doprawdy nie wiem, czy mogę... To może zwykłe plotki. A pan wie, jak można skrzywdzić człowieka powtarzaniem... W milczeniu czekał, wiedząc doskonale, że nie wytrzyma, by nie wypaplać wszystkiego, czego dowiedziała się od innych sekretarek i urzędników. Nie mylił się. – Skoro pan tak nalega – powiedziała, jakby rzeczywiście zmuszał ją stanowczo i brutalnie do 12 Rodzaj czarnego chleba wypiekanego wówczas dla żołnierzy. wyznania tajemnicy – pana zastępca ma romans z pułkownikową... – tu chwilę zawahała się i przynaglana wymieniła nazwisko jego byłego dowódcy, który złamał stalówkę przy podpisywaniu raportu o zwolnieniu z wojska. Kmita zaśmiał się hałaśliwie. – Po pierwsze przedwczoraj został mianowany generałem, a więc cały romans awansował o jeden stopień. Po drugie pułkownik, jak pamiętam, miał żonę szpetną i starą. A po trzecie... – To jego druga żona – przerwała pani Basia – zmienił wyznanie na luterańskie, żeby z nią wziąć ślub. Miała wypieki na twarzy, a oczy świeciły się jak kotu. – Wiele by dała – pomyślał – żeby ktoś dla niej rzucił żonę i wiarę katolicką. Ale chyba nie ma chętnych. Przyjrzał się uważnie – a może, kto wie? Głośno zaś dokończył poprzednio przerwaną myśl: – A po trzecie, jaki ja byłem naiwny. – To pan też próbował z pułkownikową? – wyrwało się jej, aż zasłoniła ręką usta,Nie zwrócił uwagi na jej podwójny nietakt – urzędniczy i towarzyski. – Nie – odparł – ale ta stalówka to był zły omen dla niego, nie dla mnie. Mało nie skręciła się za biurkiem z ciekawości. Nie pojmowała, o czym mówi, ale domyślała się jeszcze większego skandalu i sensacji. Nie miała odwagi zapytać, a zresztą i tak na pewno by jej nie powiedział. Kmita, niewiele sobie robiąc z gorejącej ciekawości sekretarki, skinął jej głową, niby dziękując za cenne informacje, i wszedł do gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi. Blondyna opadła na krzesło z westchnieniem. Była tak blisko od drugiej w ciągu ostatnich dni wielkiej sensacji ministerialnej. I wszystko na nic. Dobrze wiedziała, że dyrektor zapytany nawet wprost wykręci się niedbałym gestem i słowem. Chyba żeby go sprowokowała czymś równie szokującym, jak podejrzenie o próbę romansu z pułkownikową. Tylko jak to zrobić. Niechętnym ruchem podjęła słuchawkę dzwoniącego natarczywie telefonu. Rzuciła parę niechętnych zdań do słuchawki, spławiając zręcznie interesanta. Rozsiadła się wygodnie, dla niepoznaki rozłożyła dziennik podawczy i zamyśliła się. Cóż mogła oznaczać wzmianka o stalówce? Wiadomo, że pióro służy do pisania, a więc jakiś kompromitujący dokument. Nie, to chyba nie. Raczej list lub kartka skierowana do pułkownikowej, lub lepiej: jej odpowiedź. Tak, to najpewniejsze. Wiadomo, że nic tak nie plami honoru kobiety jak atrament. Teraz już nie wątpiła, co Kmita powiedział i jaką niechcący zdradził tajemnicę. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. – Marylka? – zapytała – wiesz, okazało się, że przed wicedyrektorem romans z panią pułkownikową, która przedwczoraj została generałową... Nie, nie przerywaj, nie za to została awansowana, to jej mąż... Otóż przedtem kochał ją mój dyrektor... Nie wiem dokładnie, jak to tam było, ale list przechwycił pułkownik i dlatego zerwali ze sobą. Nie pułkownikostwo, ale mój dyrektor z nią. Tylko że to był zły omen dla pułkownika, bo ona od razu wmeldowała się do łóżka wicedyrektorowi. Kto mi to powiedział? Oczywiście, sam Kmita. A minę miał taką, jakby żałował, że to nie on pozostał na placu z tą ździrą, tylko jego wice. 2. Kmita wszedł do gabinetu wiceministra pewnym krokiem, nie anonsowany nawet przez sekretarkę. Powiedziała tylko krótko: – Pan minister czeka. Znał ją dobrze. Miała na imię Maryla i wraz z Basią stanowiły idealny tandem plotkarski. Po jej minie widział, że afera zatoczyła całkiem szerokie kręgi. Na pewno na wytykaniu ze strony Topór-Poredzkiego nie skończy się. Wiceminister będzie domagał się krwi. Nie darmo w Legionach służył w żandarmerii i nawet w tej formacji miał opinię zupaka i biurokraty. Wprawdzie w czasie wojny nie znali się, poza tym Topór był dużo od niego starszy, ale wspólnota legionowa stwarzała tę zobowiązującą więź braterstwa, którą wszyscy bez względu na stanowiska szanowali i nigdy nie odważyli się jej uchybić. Dlatego wszedł dość pewnie i bez czołobitności, jaką zwykły dyrektor departamentu winien jest zwierzchnikowi kryjącemu się za tytułem ministerialnym. Topór-Poredzki bezbłędnie dostosował się do niepisanego ceremoniału. Rzecz jasna, wiedział, jak należy zachować się wobec kolegi legionowego, ale równocześnie doskonale pamiętał, kto stał za przyjęciem Kmity do ministerstwa, a później jego awansem na stanowisko dyrektora. Osobą tą był nie kto inny jak sam Sławoj-Składkowski. Rozpoczął więc ostrożnie i jak mu się zdawało, dyplomatycznie. – Panie kolego, jak mnie doszły słuchy, pana zastępca kurwi się z samą panią generałową. – Przepraszam bardzo, ale nie rozumiem – odparł Kmita, z trudem tłumiąc śmiech. – A cóż tu jest do rozumienia. Ot, po prostu kurwi się i kropka. – To pojmuję – przytaknął – tylko nie rozumiem, kogo pan ma na myśli, mówiąc o prostytuowaniu się. Zgodnie z uznanym powszechnie określeniem kurwy, jest to osoba, która oddaje się za pieniądze. Czy w tym przypadku miał pan na myśli generałową, czy mego zastępcę? Jednym słowem, kto komu płacił? Kmita skończył mówić i z głęboko tajoną satysfakcją przyglądał się wiceministrowi. Ten siedział naprzeciw niego za zwalistym biurkiem, blady, ze wzrokiem wlepionym w swego podwładnego. Wyglądało na to, że mebel, zwykle przydający Poredzkiemu znaczenia i dostojeństwa, stał się teraz zawalidrogą uniemożliwiającą podejście do rozmówcy, poklepanie go po ramieniu, powołanie się na dawne wspólne boje i zażegnanie, mało powiedzieć niezręcznej, wręcz fatalnej sytuacji. Poredzki nie powiedział jeszcze tego najważniejszego, że sprawą romansu wicedyrektora polecił mu zająć się sam Sławoj-Składkowski i załatwić ją twardo po żołniersku, a zręcznie po legionowemu. Zaczął więc zgodnie z instrukcją, może zbyt ostro, ale rzecz przecież między starymi oficerami, a tu ze strony Kmity taka finta w sam nos. Jako pupilek Sławoja, rzecz całą wcześniej znał, a teraz jeszcze doniesie, że on, Topór, pozwolił sobie określić panią generałową publicznym słowem. I co? Aż się cały wstrząsnął. A może to zręczna intryga przeciwko niemu. Po to tylko, aby go wysadzić ze stołka, a na jego miejsce wsadzić Kmitę. Zresztą z jego strony ten wybieg sugerujący zupełnie coś innego niż zamyślał powiedzieć... – No, panie kolego – powiedział pojednawczo – nie należy wszystkiego brać tak dosłownie. My, starzy żołnierze, lubimy rubaszne słownictwo, ale tylko między sobą. Nie powinno to trafiać na salony i do wyższych sfer. Marek przyjrzał się uważnie Topór-Poredzkiemu. – Toporny on, jak i jego Peowiacki pseudonim. W sam raz pasuje. A wszystkie wybiegi i zagrywki widoczne jak na dłoni. Boi się po prostu, że mogę mu zaszkodzić. Czyżby nie miał dobrych pleców, wysoko postawionych protektorów? Postanowił to zbadać. – To oczywiste. Między nami, starymi legunami13, nie powinno być żadnych ceregieli. Wiceminister jakby odetchnął z ulgą, choć w oczach czaiła się mu niepewność. Postanowił grać na ugodę. – Sam pan rozumie, dyrektorze, że sprawa jest delikatnej natury. My tu możemy sobie rąbać ot tak, prosto z mostu, ale Sławoj-Składkowski telefonował i polecił załatwić sprawę w białych rękawiczkach. Trzask, prask, zoperować bezszelestnie i bez śladu. – To przecież całkiem proste. Wystarczy, że Sławoj – specjalnie zaakcentował tę poufałość „Sławoj”, domyślając się, o co go Topór podejrzewa – pośle generała do któregoś ze wschodnich Dowództw Okręgu Korpusu, a mego zastępcę mianuje pan dyrektorem pełnomocnym w Stalowej Woli. I tak będzie baran cały, a wilczyca... niesyta. Przysłowiu stanie się zadość, tylko na opak. – Właśnie, właśnie – ucieszył się – znakomicie powiedziane. A co do pana zastępcy to świetny pomysł. Należy się za niego gratyfikacja. Ze Sławojem, mam nadzieję, że pan sam porozmawia. Ostatnie zdanie było strzałem celnym i obliczonym na wybadanie koneksji podwładnego. Na ile jest mocny u Składkowskiego. Aż Kmita się zdziwił – jak na Poredzkiego był to chwyt wręcz niespodziewany. Jednakże we wszelkich rozmowach i dyskusjach nie z takich pułapek wychodził obronną ręką. I tym razem odparł niedbale: – Oczywiście, że mogę pana ministra wyręczyć. Tylko co mam mu powiedzieć, jeśli zapyta, dlaczego to nie pan mu melduje o wszystkim, a ja? – No tak, rzeczywiście. Mogłoby to być niezręczne. Tym bardziej – i tu wymierzył ostateczny cios – że i pan był zamieszany w sprawę generałowej. – Ja? – zdumiał się całkiem szczerze – ja? Przecież nawet jej nie znam. Sądziłem, że pułkownik, przepraszam, generał ma tę samą żonę co w 1920 roku. Skonfundowany Topór szukał bezradnie możliwości zmiany tematu, ale nadaremno. – No wie pan... mówiono, że przed tym romansem pułkownikowi wpadł w ręce jakiś list kompromitujący jego żonę. I to pan był autorem. Przez to pan musiał odejść z wojska. – Nie musiałem, a chciałem – powiedział z naciskiem – zresztą wtedy generał miał jeszcze pierwszą żonę. Starą i brzydką. Kijami by mnie do jej łóżka nie zapędzono. Nawet sam rozkaz naszego Komendanta... – Cicho. Lepiej pana marszałka do tego nie mieszajmy. – Racja, panie ministrze. Lepiej nie mieszajmy. Ale niech te różne kanalie się mnie nie czepiają. Czy już mogę odejść? Nie czekając na przyzwolenie, ukłonił się sztywno i wyszedł. Chciał trzasnąć drzwiami, ale po zastanowieniu delikatnie przyciągnął je klamką. – Jakaś świnia na mnie naplotkowała ministrowi. Szczęściem, pani Marylu, że same bzdury. A teraz szef jest wściekły na swego informatora, a nie na mnie. Jednakże sekretarka niejedno już przeszła i znakomicie umiała się opanować. Ani jeden mięsień nie drgnął na jej twarzy, ni cień rumieńca nie błysnął na policzku. – Co pan powie – zdumiała się szczerze – ale proszę się nie przejmować, nawet największa świnia nie jest w stanie zaszkodzić takiemu porządnemu człowiekowi jak pan. Popatrzył na nią badawczo, ale wytrzymała to bez mrugnięcia. Jej oczy były jasne, czyste. Jak każdy mężczyzna nabrał się na pozorowaną niewinność. Skinął głową i wyszedł, zastanawiając się, kto chciał mu zaszkodzić tak oczywistą bzdurą. W dodatku łatwą do sprawdzenia. Jednakże 13 Pochodzące z czasów I wojny światowej potoczne określenie legionisty Piłsudskiego. tym razem zawiodła go cała inteligencja i przenikliwość. Chyba dlatego, że jeszcze za mało znał kobiety. 3. Marek spotkał Zuzannę na przyjęciu w ratuszu. Przyjechała jakaś delegacja zagraniczna, którą podejmował prezydent Warszawy. Już nie pamięta, z jakiego kraju. Być może z Abisynii, bo wkrótce potem zjawił się w Polsce cesarz Hajle Sellasje. W każdym razie nie było to nic ważnego, bo wszystko odbywało się na stojąco, a on reprezentował dowódcę pułku, który zachorował. Najważniejsze, że tam ją ujrzał po raz pierwszy. Ujęła go burzą rudawych włosów, zgrabną sylwetką i dystyngowanymi ruchami. Stała z mężczyzną w drucianych okularach na kartoflanym nosie i z namaszczoną powagą na obliczu. Typowy nauczyciel, tylko włożyć mu pod pachę dziennik klasowy, a w rękę patyk wskaźnika. Nie pasowali do siebie pod żadnym względem. Długo lawirował wokoło, aż wreszcie spostrzegł rozmawiającego z nimi znajomego. Skorzystał z okazji i został przedstawiony. Nie rozczarował się. Była bystra, inteligentna, dowcipna, pełna uroku. Zupełne przeciwieństwo męża, który rzeczywiście okazał się nauczycielem. Ale Kmita nie zwracał na niego uwagi. Przy mundurze, wyglansowanych oficerkach i werwie Marka szarość tego człowieka powodowała, że prawie nie istniał. Zatopieni w rozmowie nie dostrzegali zresztą nikogo. Aż wreszcie zapytał: – Czy można się z panią umówić na kawę? Skinęła głową przyzwalająco. Miała ochotę zapytać, gdzie i kiedy, ale nie wypadało, a jego zaczepił wyższy stopniem oficer i nie sposób się było wymigać. Zadzwonił do niej parę miesięcy później. Spotkali się kilka razy w kawiarni, dwa razy w parku. Nawet jej nie pocałował. Onieśmielała go. Być może dlatego, że mówiła o wszystkim tylko nie o ich wzajemnej sympatii. Ona zaś zastanawiała się, czego oczekuje od niej ten przystojny, a przy tym inteligentny oficerek. Czyżby był impotentem albo bał się kompromitacji w łóżku? Wreszcie Marek zdecydował się, w przeddzień zamachu majowego. Żona z Hanką pojechały na wycieczkę do Krakowa. Mieszkanie miał na trzy dni do swej dyspozycji. Umówił się z Zuzanną w kawiarni i, ku swemu zaskoczeniu, zaprosił ją do domu. Jeszcze bardziej był zdumiony, kiedy bez żadnych ceregieli czy zastrzeżeń zgodziła się. Wziął prysznic, spryskał tapczan i siebie wodą kolońską, otworzył butelkę francuskiego wina i czekał z niepokojem – przyjdzie czy nie? Przez okno wpływał nie wiadomo skąd zapach kwitnących kwiatów, z ulicznych drzew dochodziło świergolenie ptaków, a on myślał o jednym – jak bardzo zaczęło mu zależeć na niej. Trzy umówione dzwonki przywróciły mu radość spełnienia. Wziął ją w ramiona i całował bez opamiętania. Zrzucając z siebie odzienie, zwalili się na tapczan. Nie w głowie im było wino poza jednym – pieszczotami, dotykiem rozgorączkowanych dłoni i pocałunkami. Wszystko toczyło się jak we wspaniałym, wszechogarniającym transie. I kiedy już zdawało się, był wręcz pewien, że trafił na jedyną, niepowtarzalną szansę wielkiego uczucia, odsunęła go delikatnie, kiedy całował ją po piersiach. – Uważaj, nie zostaw śladu – szepnęła. Zmroziło go. Pośpiesznie dokończył miłosnego aktu i zręcznie kryjąc nagle wybuchłą niechęć, odprowadził ją do tramwaju. A więc wbrew pozorom nie była to eksplozja romantycznego uczucia, ale na zimno przeprowadzona zdrada profesorka w drucianych okularach. Na pewno nie pierwszy i nie ostatni skok w bok wytrawnej uwodzicielki, dbającej tylko o to, by w szerokim małżeńskim łożu pan i władca nie odkrył śladów kolejnego wiarołomstwa. Pożegnał się z nią uprzejmie, postanawiając już nigdy więcej nie spotykać się ani nie odnawiać znajomości. Tym łatwiej to przyszło, iż zamach majowy porozbijał wiele dotychczasowych układów, potworzył nowe, a co najważniejsze, był dla Kmity podwójnym wstrząsem – z jednej strony sumienia, a z drugiej – nie wiadomo czy nie ważniejszym – zrzucenia munduru, z którym zżył się od lat. Chyba dlatego myśl o Zuzannie, o wielkiej, niespełnionej i tak przez nią spotwarzonej miłości zeszła na plan dalszy. Nawet specjalnie upychał ją gdzieś w zakamarki pamięci, rozżalony, iż nie odpowiedziała mu tym samym uczuciem, z jakim podszedł do niej. I zapewne pocieszyłby się inną albo zostawiłby to wszystko na dnie świadomości, gdyby nie spotkał jej na Marszałkowskiej. Był już wicedyrektorem w ministerstwie i szedł załatwić jakąś ważną urzędową sprawę. Potrąciła go nieuważnie torebką i przechyliła głowę, by przeprosić. Mimo że był w cywilu, poznała od razu. Spłoniła się i jakby w obawie, że znów odejdzie, wyczarowała na twarzy ciepły uśmiech. Marek poczuł, że i jego ogarnęła fala rzadkiego podniecenia, tkliwości. Gotów był ją wziąć w ramiona, tu, na środku najruchliwszej ulicy, i ucałować. Umówili się na następny dzień. Zuzanna miała klucze od mieszkania przyjaciółki, która wyjechała na parę miesięcy za granicę. Spędzili urocze popołudnie. Kochali się, pili herbatę i wino. Ale czul w sobie barierę nie do przełamania. Nie powtórzył się już odruch ze spotkania na Marszałkowskiej. Wprawdzie Zuzanna nie uczyniła uwagi o niezostawianiu śladów, ale uraz ten tkwił w nim jak drzazga za paznokciem. Nie wspomniał jej ani słowem o tym, ale czuć było, że jest to przygoda, w którą obydwoje angażują się dość wstrzemięźliwie. Pozornie wyglądało na to, że tego lub następnego tygodnia czy miesiąca wszystko się urwie, rozleci, ale nie. Spotykali się co kilka, kilkanaście tygodni. Albo u niego w domu, kiedy żona z córką wyjeżdżały na wakacje, albo u niej, kiedy profesor wraz z uczniami wyjeżdżał na szkolną wycieczkę. Wtedy Zuzanna przezornie, pod pretekstem rozwoju intelektualnego, dołączała córkę do mężowskiej grupy i z prawdziwym upodobaniem szaleli w opróżnionym podwójnym łożu profesorskiej sypialni. W ten sposób minęło parę lat. Nawet nie dziwili się, że to tak długo trwało. Może rozłożone na te skąpe godziny, jakie ze sobą spędzali, nie wydawało się tak uciążliwe? Ale chyba po prostu przywykli do siebie, a poza tym w łóżku było im coraz lepiej. Marek często nie mógł się doczekać dnia, w którym spotkają się w jakimś wypożyczonym na parę godzin mieszkaniu, a ona oświadczyła mu w którejś z chwil seksualnego uniesienia, że jest wspaniałym kochankiem. Niepostrzeżenie dla nich samych, uczucie niczym cierpliwy pająk wiązało ich ze sobą coraz to nowymi, prawie niedostrzegalnymi nitkami. Więzy te różnej grubości i kolorytu nie od razu odkryli. Kmita już był dyrektorem, już dni zamachu majowego odsunęły się w odległą przeszłość, gdy pewnego dnia, korzystając z klucza otrzymanego od letniaka w Konstancinie, postanowił porwać Zuzannę na cały dzień. Nie było to łatwe, bo i mąż, i praca, jaką musiała w kryzysie podjąć w Salonie Hersego jako kierowniczka pracowni modystek, ale wszystko załatwili, uładzili i ciuchcią odchodzącą z ulicy Belwederskiej wyruszyli ku upragnionemu spotkaniu. Dom był drewniany, pełen staromodnych mebli bez żadnego stylu, pluszowych przykurzonych kotar i zasłon. Panował w nim specyficzny zapach starych, niewietrzonych mieszkań, coś jakby myszy, kurzu i stęchlizny. Ale im było wszystko jedno – w domu miast kurzu i staroci widzieli romantyzm, a w dodatku miejsce, w którym oderwani od wszelkich trosk czy kłopotów przeżywali radość równą uniesieniom dzieciństwa. Marek przywiózł ze sobą butelkę przedniego reńskiego koniaku. Zamknęli dokładnie drzwi, zaciągnęli kotary. Przy pełgającym świetle świec, znalezionych gdzieś w zakamarkach kredensu, rozmawiali, pili, a potem się kochali. Pieścił ją inaczej, a ona poddawała się bardziej niż zwykle. Uprawianie miłości przerwało im natarczywe pukanie. Po zagraconych wnętrzach odgłos dobijania rozchodził się spokojnie, prawie swojsko. Ale z zewnątrz ktoś nawoływał, wykrzykując nazwisko właściciela domu. Dalej nie sposób było udawać, że nikogo nie ma w środku. Marek narzucił spodnie, koszulę i poszedł otworzyć. Na progu stał niewysoki mężczyzna. W ręku trzymał sękaty kij, a spojrzenie miał groźne. Na widok Kmity nagle spokorniał. – Przepraszam, panie dyrektorze, że przeszkadzam, ale zobaczyłem zasłonięte okno i myślałem, że to złodzieje. Kłaniał się, niezdarnie chowając za sobą kij. Marek uśmiechnął się. – Nic nie szkodzi. Przyjechałem tu trochę popracować w spokoju. Dziękuję bardzo za czujność i troskliwość. Powiem o tym przyjacielowi. A pan pewnie mieszka w pobliżu? – Tak, jestem sąsiadem – ukłonił się jeszcze raz i wycofał za furtkę. Po minie było widać, że nie wierzy ani trochę w pracę. Wyglądało nawet, jakby mrugnął porozumiewawczo i po męsku. Zuzanna naga leżała na łóżku. Piersi wysterczały nad zgrabnie zarysowany mostek. Miast brzucha miała pociągającą wklęsłość. Ciemnawe włosy na podbrzuszu błyszczały jakby pokryte potem. Po raz pierwszy zauważył, że nie są rude. – Chyba farbuje włosy – pomyślał. Ale zaraz gorące pożądanie owładnęło nim z taką siłą, że zrywając spiesznie odzienie, rzucił się na nią. Jęknęły sprężyny łóżka. Obydwoje nie byli w stanie powiedzieć, jak długo to trwało. Kiedy zmęczeni, spoceni, bezwładni leżeli obok siebie, położyła mu, gestem pieszczoty, rękę na brzuchu i powiedziała: – Wiesz co, czuję się tak, jakbym dopiero teraz zdradziła męża. Przez minione lata cenił w niej szczerość i bezpośredniość. Tym razem jednak się zdumiał. – To po co tyle lat robiliśmy to? – Nie wiem – przyznała się bezradnie. Popatrzył na jej szeroko rozwarte oczy. Miała w sobie coś z otwartości dziecka, które nie dźwiga na sobie ciężaru doświadczeń dorosłych. Nie kręci, nie owija w bawełnę – tylko mówi, co myśli. Czasami coś zrobi i nie wie dlaczego. Wtedy zaskakuje je kara bądź wymówka. Zmilczał więc. Ostatecznie chyba jej nie kochał. Wystarczała mu jako kochanka. Ubrali się i siedli w fotelach małego saloniku. Świece dopalały się, skwiercząc zakręconymi, kopcącymi knotami. Zdawali sobie sprawę, iż czas się rozstać. Wrócić do swoich zwykłych, warszawskich obowiązków. A mimo to nie wstawali z miękkich siedzeń obciągniętych skórą. Właściwie żadne z nich nie bardzo chciało się przyznać, jak ciężko się rozstać. – Wiesz co – powiedział nagle – chciałbym z tobą spędzić całą noc razem. Spać i kochać się na przemian. – Ja też – przyznała – dawno już o tym myślałam. Ale jak to zrobić? Co w domu powiedzieć? – A u Hersego? – Tam bez trudu dostanę dzień wolny. – Kobieta jak chce, to wszystko potrafi – powiedział sentencjonalnie, zawahał się chwilę i zapytał. – To ile lat już się znamy? Poczęła liczyć, odginając palce i przypominając kolejne ich spotkania z takimi drobiazgami i szczegółami, że był zaskoczony. – Trzynaście – tryumfalnie zakomunikowała. – Niewiarygodne – zdumiał się – aż tyle. Skinęła głową radośnie – tak, tak. – A wiesz, wtedy pierwszy raz nie chciałem już więcej się z tobą umówić. Byłaś taka rzeczowa i wyrachowana z tą uwagą o niezostawianiu śladów. Roześmiała się. – Masz rację, sama pojęłam, że to okropne, ale wtedy chciałam, byś myślał, że jestem bardziej doświadczona, niż w rzeczywistości to było. Sądziłam, że w ten sposób bardziej cię z sobą zwiążę. 4. – A więc siostra przyjedzie?Zuzanna skinęła głową. – Namówimy ją, by pojechała z nami na parę dni. W ten sposób będziemy razem... w nocy. Patrzyła w oczy Marka z nadzieją. – Inaczej się nie mogę wyrwać z domu. Zrozum. Coś go ukłuło. To aż takie sposoby musi stosować. Czekać na siostrę. Tę samą, u której była nie tak dawno w Paryżu. Pisał wtedy do Zuzanny list. Tak się umówili. Ona do niego na poste restante w Warszawie, on na adres siostry, żony polskiego attache wojskowego. Miał więc świadomość, że jeśli nie jedna, to druga strona skontroluje to, co napisze. A mimo wszystko siadł i przelał na papier całą swoją tęsknotę, wszystkie jeszcze chyba nie w pełni uświadomione uczucia. Doszedł do niej bez przeszkód. Czytała go kilkakrotnie, niemal co dzień. Czuła, że te słowa skreślone wiecznym piórem, ostrym, rozwichrzonym charakterem pisma, otwierają w niej nowy etap życia, uświadamiają coś, czego nigdy dotąd nie przeżywała. Nosiła go przy sobie przez wszystkie dni pobytu. Ostatniego przed powrotem zniszczyła. Podarła starannie i wyrzuciła do wielkiego kosza na śmieci. Po powrocie do domu, chyba po tygodniu, zaskoczona znalazła starannie złożony w kieszeni szlafroka i dopiero wtedy naprawdę zniszczyła. Kiedy opowiedziała o tym Markowi, skwitował opowieść krótko: – Jakby żywcem wzięte z Freuda. Faktycznie gdzieś na dnie świadomości chciałaś list zachować, uchronić przed zniszczeniem. A może to miłość? Przechyliła głowę przekornym ruchem. – A jak sądzisz? Po co to wszystko robię? – Co takiego robisz? – Zawsze kiedy tylko zadzwonisz, mam dla ciebie czas. Spotykam się. A teraz siostrę skłonię, aby z nami pojechała. – Jako alibi? – Choćby. W gruncie rzeczy czy to ważne? Najistotniejsze, abyśmy byli razem. Nie był w pełni zadowolony. Oczekiwał od niej większego zdecydowania, stanowczości, entuzjazmu. A tu jakby była przytłoczona mężem, jego belferską retoryką, zrzędnością i narzucaniem swego zdania. – Czy aby nie czujesz się jak uczennica wobec profesora? Może niewolnica domowa? Był niesprawiedliwy. Czuł to dobrze. Ale chciał spowodować zaprzeczenie, żywą reakcję. Nie udało się. Pogłaskała go po twarzy, przytuliła się. – Nie mówmy o tym. W gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia.Był innego zdania, ale dla świętego spokoju zmilczał. Tym bardziej iż w perspektywie ten wspólny wyjazd. Mówili z początku o Zakopanem, ale siostra przekreśliła wszystkie plany. – Tak daleko. Nie ma mowy. Całą noc w jedną stronę. A poza tym jestem zaproszona na herbatkę pań generałowych i pułkownikowych. Może przyjdzie sama Marta Rydzowa – poprawiła kokieteryjnie włosy – poznałyśmy się przelotnie. Może nawet zostanę zaproszona do siedziby generała na Klonową. Nie mogę tylu dni poświęcić na wyjazd. Sami rozumiecie. Była ostra, zdecydowana. Nic z miękkości siostry, choć zewnętrznie bardzo podobne. Nie gorszyła się ich związkiem, nie robiła uwag, nie potępiała. Wiedział od Zuzanny, że miała w Paryżu romans z attache wojskowym ambasady angielskiej. – Bardzo taktownie – powiedział – wszystko zostaje jakby w rodzinie. W sferach dyplomatycznych i wojskowych. Śmiała się beztrosko. Po raz nie wiadomo który doszedł do wniosku, że ma w sobie coś z dziecka, z jego ufności i niemyślenia o jutrze. O tym, co się może stać, kiedy romans siostry stanie się publiczną tajemnicą. A to musi nieuchronnie nastąpić. Tak samo jak ujawnienie ich podwójnie pozamałżeńskiego związku. – Nie, nie. Ona go kocha. I tylko to się liczy. Podziwiam ją. Teraz jednak zachwyt nad siostrą przygasł u nich obydwojga. Siedzieli w kawiarni nad mazagranem sączonym przez słomki. Kelnerka przyglądała się Markowi. Jeszcze trochę, a zrobi doń oko. Jemu jednak nie w głowie były inne. Odsunął szklankę i tonem cichym z przejęcia powiedział: – No cóż, usiłuję panią zrozumieć. Ale niech pani spróbuje i nas pojąć. Na ten wyjazd czekaliśmy dziesięć lat. Czy mamy czekać następnych dziesięć? Zmieszała się, ale trwało to zaledwie chwilę. – No trudno. Nie ja, tylko wy stworzyliście taką niezręczną sytuację. Jak ktoś decyduje się na trójkąt małżeński, nie może zbyt wiele żądać. Mało się nie roześmiał na głos. A więc mimo podobnej sytuacji, w jakiej znalazła się w Paryżu, musiała ich skarcić. Typowo kobiece. W gruncie rzeczy cały czas oczekiwał takiej lub podobnej uwagi. Nie powiedział nic. Lecz wystarczyła mina. Bardziej z intuicją niż inteligencją pojęła niezręczność sytuacji. – To może do Krakowa – podsunęła pojednawczo – na dwa dni. Naprawdę więcej nie mogę. Pani generałowa... Dalej nie słuchali. – Byle się tylko nie rozmyśliła – szepnęła Zuzanna Markowi – już ją znam, jest zmienna i chimeryczna. Siostra nie zwróciła na nich uwagi, właśnie myślała o pułkowniku D.A. Reddaway, czyli po prostu Dicku. O jego wspaniałych bokobrodach. No, może niezupełnie o tym, ale nawet myśląc o innych męskich szczegółach jego urody, wolała je tak nazywać. Było to w dobrym tonie. Siostra Zuzanny bowiem, nawet zostając sam na sam ze swymi myślami, nie przestawała być hipokrytką. Ale obietnicy dotrzymała. Do Krakowa pojechali we trójkę. Wprawdzie Zuzanna miała kłopoty, jak się pozbyć odprowadzającego ją zwykle na dworzec męża, ale profesor szczęśliwie miał radę pedagogiczną i nie mógł. Kmita zamówił dwa pokoje w schludnym pensjonacie przy ulicy Floriańskiej. Okna wychodziły na stare, obrośnięte dzikim winem podwórze, a na bocznej ścianie przeświecał witraż jakiejś kaplicy. Wszyscy troje byli skrępowani. Najpierw przy podziale pokoi – czy mają zachować pozory, czy nie? By odwlec decyzję, poszli na kolację do Wierzynka. Zamówili wino, a do kawy koniak. Alkohol, nastrój wytwornej restauracji, gwar rozmów spowodowały, że jakby zapomnieli o obecności przyzwoitki. Zuzanna, chcąc jeszcze bardziej załagodzić sytuację, podniosła kieliszek. – Pozwolicie, że napiję się za zdrowie dwóch najbliższych mi w życiu osób. Marek przełknął pośpiesznie trunek – czyżby żartowała? A może to tylko taki gest? Powiedzenie bez większego znaczenia. Rzucił ukradkowym spojrzeniem, ale we wzroku Zuzanny nie znalazł niczego poza bezgranicznym oddaniem. – A więc stało się – pomyślał – plon trzynastu lat, stopniowo rok po roku dojrzewając, raptem wydał owoce. Do pensjonatu wrócili w dobrych humorach. Zuzanna od razu weszła do jego pokoju w sposób najnaturalniejszy w świecie. Położyli się do łóżka tak jak zwykle i tak jak zwykle kochali się do późna. A później spali, ale nie przytuleni, tylko tak, jakby dzieliła ich niewidzialna przegroda. Nad ranem przyznała się mu: – Od wielu lat nie byłam z nikim przez całą noc. – A z mężem? – Z nim muszę, ale nigdy przez całą noc. Poczuł dźgnięcie zazdrości. Chciał zapytać – musisz się czuć podle, przechodząc z jednego łóżka do drugiego, z jednych objęć w inne. Ale zdał sobie sprawę, że akurat w tę pierwszą noc nie powinien o tym mówić. Obrócił się na bok. Nie sądził, że dotknie go tak głęboko, że przejmie się tym, że będzie cierpiał. Długo nie mógł zasnąć. Rano wstali z uczuciem, jakby to była ich noc poślubna. – Wiesz – powiedziała – czuję się, jakbym była za murem. – Za jakim – zapytał, patrząc, jak się ubiera. – Wszystko zostawiłam po tamtej stronie. Znalazłam się w ogrodzie, którego istnienia nigdy nie przeczuwałam. Zapięła pończochy na gumowo-metalowe żabki zwisające z elastycznego paska, naciągnęła koronkowe majtki. Jej zgrabne, nie za duże, ale i nie za małe piersi chwiały się rytmicznie. Znów pożądał jej. Sięgnęła po biustonosz. Owinęła się nim w pasie, zapięła na brzuchu sprzączkę, przesunęła na plecy i przekładając ręce przez ramiączka, schowała piersi w dwie jedwabne miseczki. Przez cienki materiał przeświecały brązowe, ostre sutki. Pierwszy raz widział, by kobieta w ten sposób zakładała biustonosz. Zawsze zapinały go z tyłu. Wyszli z pensjonatu. Na rynku spłynęły na nich srebrzyste dźwięki hejnału mariackiego. Stali z zadartymi głowami, obserwując otwierające się i zamykające okienka na wieży. Po raz pierwszy, zapominając o mężu, o tym, że jacyś znajomi mogą ją zauważyć, przytuliła się do Marka. W perspektywie ulicy Grodzkiej piętrzył się masyw Wawelu. Spacerkiem szli w tę stronę. Obok nich klaskały kopyta koni dorożkarskich, od czasu do czasu zawarczał silnik bądź zachrypiał klakson. Zatrzymali się przed kościołem, którego ogrodzenia wieńczyły figury świętych. Przypomniał sobie. – Tu leży Piotr Skarga żywcem pochowany.Przeraziła się. – Kto to zrobił? – Nikt. Był w letargu, a myśleli, że umarł. – To skąd wiadomo, że żył? – zapytała logicznie. – Otworzyli sarkofag przy remoncie. A on... – Nie mów. To okropne. Ogarnął ich chłód kościoła, charakterystyczny zapach ni to kadzidła, ni wilgoci, ni dziesiątków lat oddechów modlących się ludzi. Zeszli do podziemnej krypty, rozejrzeli się po świątyni. Przy wyjściu niemłoda kobieta zbierała datki. Rzucił jej niklową monetę. Skłoniła głowę godnie. – Wiele szczęścia na nowej drodze życia. Zuzanna była zaszokowana. – Dlaczego ona to powiedziała? – Bo to jest czarownica, która się nawróciła, ale nadal umie przepowiadać przyszłość – żartował, lecz sam był zaskoczony. Coś z nich musiało emanować – miłość przezwyciężająca wszystko. Milczeli, wracając do pensjonatu. Każde przeżywało na swój sposób słowa kobiety. O Wawelu całkiem zapomnieli. W pokoju kochali się aż do powrotu siostry, która dyskretnie zapukała. Gdyby nie ona, spóźniliby się na pociąg powrotny do Warszawy. W ministerstwie zastał problem, który powinien uczucia Zuzanny chwilowo zepchnąć na plan dalszy, ale stało się inaczej. Jego zastępca za nic nie chciał wynieść się z Warszawy, generałowa również. Obydwoje postanowili wziąć rozwód, to znaczy opuścić swych prawowitych małżonków, zmienić wyznanie i wziąć ślub. Szykował się wielki skandal. Nie tyle z powodu miłości tych dwojga, gdyż to się zdarzało, ale ze względu na Topór-Poredzkiego drżącego przed gniewem Sławoja-Składkowskiego. – Na litość boską, co ja mu powiem. A przecież wszystko już tak ładnie się układało. Pomysł pana kolegi był świetny. Kmita kiwał głową, wyglądając na ministerialne podwórze, gdzie kierowca w granatowej liberii i czapce wycierał niewidoczne pyłki z czarnej limuzyny. Myślał nie o generałowej i wicedyrektorze, lecz o Zuzannie. Jeśli tych dwoje mogło zdecydować w podobny sposób o swej przyszłości, to dlaczego oni... – No i co, dyrektorze? Co mamy zrobić – nalegał wiceminister. – To bardzo proste – cofnął się – trzeba powiedzieć panu premierowi Składkowskiemu, że tych dwoje się kocha. I na to nie ma rady. To jest choroba nieuleczalna. Pan premier, jako lekarz, powinien to zrozumieć. 5. Ostatecznie generała wysłano do któregoś wschodniego Okręgu Korpusu, i to na jego własną prośbę, generałowa zaś zmieniła wyznanie z luterańskiego na prawosławne i ślub wzięła w cerkwi. Wicedyrektor chodził z dumnie podniesioną głową. Nieczęsto się zdarza, by nie tak wysoki urzędnik wygrał z premierem. Nawet Kmita był zaskoczony. Mimo dobrych rad na temat miłości, jakich udzielał Topór-Poredzkiemu, wcale nie był pewien, jak się to wszystko skończy. Wyobrażał sobie, że całkiem inaczej i dużo gorzej dla zainteresowanych. I znów wrócił myślą do Zuzanny. Czy ich romans był gorszy? Czy nie łączyło ich dużo więcej niż generałową i wicedyrektora? A gdyby tak... Tok rozumowania przerwał mu dzwonek telefonu. Ona. Mówiła doń kocim, nieco zmysłowym głosem. Jest chora. Nie. Nic groźnego, ale lekarz zalecił parę dni odprężenia. Jest przepracowana, dokuczają jej silne migreny. Nieważne, czy przejdą, ale teraz całkiem oficjalnie może wyjechać na parę dni. Mogą się tam spotkać. O ile oczywiście uda się mu wziąć parę dni urlopu. – Gdzie? – zapytał, nie kryjąc podniecenia. – Co gdzie? – No, gdzie chcesz pojechać? – Nie wiem. – Może do Konstancina? – Nie, on musi wiedzieć, gdzie jestem. Jeśli chciałby zatelefonować albo przyjechać. – Wynajmiesz w pensjonacie jeden pokój, a ja drugi. – I przy posiłkach nie będziemy się znali. To podniecające.Sekretarka uchyliła drzwi. – Pan minister pilnie prosi. Był tak podekscytowany wiadomością, że zrobił rzecz niewiarygodną. Machnął lekceważąco ręką. – Niech poczeka. Teraz nie mogę. Cofnęła się urażona. Oczywiście odpowiedzi nie przekaże ministrowi, ale w ciągu paru godzin wszystkie sekretarki będą wiedziały, co powiedział. Jak każdy mężczyzna przywiązywał wagę do kariery i za nic nie chciał narażać jej na szwank. Ze zdziwieniem stwierdził, że w tej chwili rozmowa z Zuzą była dlań ważniejsza. W tydzień potem telefonicznie wynajęli pokoje i osobno zjawili się w pensjonacie. Przy obiedzie siedli przy osobnych stolikach i udawali, że się nie znają. Miał jej to za złe. Jasne, iż bała się nagłej wizyty męża bądź tego, że ktoś zauważy, może powtórzy, pójdzie plotka. A jemu było wszystko jedno. Tak więc działo się między nimi niesprawiedliwie, a nie powinno. Po kolacji przychodziła do jego pokoju. Na nocną lampkę kładł fular bordowo- niebieski. Wszystko zatapiało się w jakiejś nierealnej poświacie. Kochali się leniwie, a potem, leżąc nago, pieszcząc swe ciała, jakby od niechcenia rozmawiali. O wszystkim – o miłości, o tym, że są rozłączoną kiedyś przez szatana na dwie części – jedną całością, którą Najwyższy ze swej łaskawości na powrót zespolił, o sukienkach, w których jest jej dobrze, o dentyście, o chorobach, o migrenach – o wszystkim, bez żenady i bezpośrednio. A mimo to poszła zaraz po północy. – Nie zasnę we dwójkę – tłumaczyła – nie jestem przyzwyczajona. – W Krakowie mogłaś – powiedział z wyrzutem. – Tam było szeroko. Tu jest wąsko – wyjaśniła. – Nie mieliśmy okazji, a kiedy się trafiła, kaprysisz. – A służba? Będzie rano widzieć, jak wychodzę od ciebie. Nie odezwał się. Dotknęła go znów boleśnie. Aż zastanawiał się, czy potrafi mu odpłacić tym samym uczuciem. Może w ogóle do tego nie jest zdolna. Przy śniadaniu patrzył na nią bez przerwy. Jak później powiedziała: „specjalnymi oczami”. – Chyba wszyscy wokoło domyślili się, co nas łączy. Po obiedzie poszli na spacer przez jakieś rachityczne laski i pola aż ku stylowemu pałacykowi w Oborach. Po kolacji znów zamknęli się w pokoju podświetlonym romantycznie. Z każdą godziną dojrzewało w nich przekonanie, że wspaniałe niebo zwaliło się im na głowę razem z całym niewysłowionym rajem. A mimo to wzbudzając w nim nieposkromiony żal, odeszła znów po północy. Trzeciego dnia oświadczyła: – Jutro po południu przyjeżdża po mnie mąż dorożką. Ostatniej nocy starał się zapomnieć o tym, ale nie mógł. Zaraz po obiedzie poszła do swego pokoju, a jemu zabroniła wychodzić. – Jeszcze cię zobaczy. – Przecież mnie nie zna. – Jak to, przecież poznaliście się na raucie u prezydenta.Tego już było nadto. – Tyle lat – sarknął – czy ty za bardzo nie czujesz się niewolnicą? Wyzbądź się wreszcie tego kompleksu uległej i przestraszonej. To dwudziesty wiek. Jesteś wolnym człowiekiem, a nie kupioną na targu niewolnicą. Kiwała głową i nie protestowała, ale do swego pokoju poszła dwie godziny przed ustalonym terminem. Siedział w fotelu i cierpiał, jakby mu sztylety wbijali w ciało. Gdy wychodziła do dorożki wraz z mężem, troskliwie niosącym jej bagaż, stanął w oknie i patrzył. Omiotła go spojrzeniem i odwróciła głowę. W tym momencie zdawało się, że zawyje z bólu. Profesorek nic się przez te lata nie zmienił. Aż niewiarygodne. Te same druciane okulary, ten sam kartoflany nos i zadufane spojrzenie. Po raz drugi poczuł się osamotniony w swych uczuciach. Przypomniał sobie zdanie gdzieś przeczytane: miłość z początku podobna jest do małego tygrysa – śliczne to i łaskawe, pieszczotliwe i pokorne, ale za parę miesięcy zjada owce. Czyżby i jego miała pożreć? A przecież następnego dnia zadzwonił do niej z ministerstwa. Miała radosną nowinę. U Hersego zaplanowano remont i zmianę wystroju działu modystek. Wszystkie pracownice dostały pięć dni urlopu. Przymusowego, ale płatnego. – Będę mogła sama wyjechać. – Dokąd? – Dokąd tylko zechcesz. Może do Zakopanego. Nie bardzo mu łatwo było wziąć urlop, bo okres był gorący. Wszyscy mówili o wojnie, a w ministerstwie co rusz pogadywano o zawieszeniu wszystkich urlopów. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, ale właśnie z tego ukuł argument. – Panie ministrze – powiedział – jestem skrajnie wyczerpany i długo nie wytrzymam. Nim zawieszą wszystkie urlopy, chciałbym wyskoczyć na parę dni. Był to bezczelnie rozpaczliwy argument, nie mający w sobie za grosz logiki. Ale to właśnie najlepiej trafiło do Topór-Poredzkiego. – Tylko na pięć dni. Oczywiście. Pod warunkiem, że jeśli wojna nie wybuchnie, odłoży pan cały urlop na zimę. Zgodził się. Zaakceptowałby wszelkie warunki, nawet podpisałby własną krwią cyrograf, byleby z Zuzą pojechać do Zakopanego. No i wsiedli do pociągu w trzy dni później. Umówili się, że zajmą miejsca w innych wagonach, a po ruszeniu pociągu siądą razem. Zasłonił się gazetą i nie wyglądał przez okno, by nie zobaczyć, jak mąż ją odprowadza. Druk przed oczami tańczył, rozmazywał się. To, co spychał na samo dno, wychodziło, drażniło, bolało – ona z nim żyje. Daje się pieścić, przytula. Robi to samo, co z nim. Parowóz gwizdnął. Szarpnęło wagonami. Koła zastukotały o szyny. Odruchowo wyjrzał przez okno. Wśród sylwetek umykających wraz z peronem do tyłu mignęły mu okulary w drucianej oprawce. Zmiął ze złości gazetę. Wbrew uczuciu i rozsądkowi gotów był wysiąść, pozostać w Warszawie. Niech cierpi sama jedna w Zakopanem. A on? Czy nie będzie tego przeżywał? – Matnia – powiedział – prawdziwa pułapka. Tygrys, który miast owiec zjada samego siebie. – Przepraszam, co pan mówi? – gruby mężczyzna z potężnym brzuchem nachylił się zaniepokojony – tu nie ma żadnych zwierząt. Chciał krzyknąć – pan jest największym z nich, ale powstrzymał się. Sapnął rozwścieczony i wtulił się w kąt przedziału obrażony na cały świat. Takim go zastała Zuza, taszcząca swój sakwojaż. Miała zamiar mu wytknąć opieszałość, ale ujrzawszy jego minę, przysiadła tylko obok i przytuliła się. Po raz pierwszy doszło między nimi do konfliktu. – Jestem mężatką i nic na to nie poradzę – powtarzała jako jedyny argument. – Ja też mam żonę, a to w ciebie bezustannie nie uderza – był zły, rozżalony, niemal na granicy zerwania. Intuicyjnie to wyczuła. Próbowała przełamać, załagodzić. Nie bardzo się udawało. Dlatego, kiedy przed Chabówką zaproponował, aby wysiedli i miast pensjonatu w Zakopanem poszukali jakiejś góralskiej chaty koło Rabki, zgodziła się bez wahania. Góral w portkach, kierpcach i guńce, siedzący na koźle, wzruszył ramionami na pańskie fanaberie, ale obietnica długiego kursu i sutego napiwku nastroiły go ugodowo. Po dłuższej jeździe zatrzymali się w wijącej się między górami dolinie, z szemrzącym między nielicznymi chałupami strumykiem. Góral zszedł, stękając, z kozła, pogadał z jakąś gaździną i wrócił z pomyślną wiadomością – jest cała chałupa pusta. Mają ją dla letników. Mogą wynająć. W środku pachniało żywicznym drewnem i dymem. Góralka objaśniła usłużnie: – To państwo palą drewnem w piecu chlebowym. Po co im tam, nie wiem, ale mnie nic do tego, jak płacą. – To zamiast kominka – domyślili się, wciskając gaździnie parę złotych w rękę. Wieczorem siedli przed piecem i patrząc w ogień, rozmawiali. Szczerzej, prościej i bliżej niż w Konstancinie. Doszli też do tego, że znajomość narasta, powoli i systematycznie zagarnia ich, wciąga. Potem poszli do łóżka, a Zuzi nie przeszkadzała jego wąskość. Przeciwnie, budziła się w nocy, pieściła go i wszystko zaczynało się od nowa. Następnego dnia zabrakło drewna do pieca. Mimo mgieł wstających nad połoninami, mżącego od czasu do czasu deszczu – przesieką leśną poszli w górę. Spośród drzew dochodziły trzaski, niby szepty. Czuli się przeniesieni w krainę nierealną. – Las jest pełen naszej miłości – powiedział, a ona zatrzymała się i długo całowała go w usta. Bardzo długo. A potem ukradli złożone do wywózki długie szczapy i kryjąc je pod pachami, wrócili do chaty. Byli jeszcze bardziej szczęśliwi niż w Konstancinie. Przez okno obserwowali góry, na których pasły się owce, buchała zieleń drzew, pól i krzaków. Odwiedzili drewniany pusty kościółek, gdzie siedząc na ławce obok frasobliwego Chrystusika góralskiego, wyznał, że nie opuści jej nigdy. Nie odezwała się słowem, ale przysięga ta coś w niej przełamała. Czwartego dnia pobytu wspólnie doszli do wniosku, że stało się w ich życiu coś niepomiernie wielkiego i ważnego. Nade wszystko nieodwracalnego. Powinni ze sobą zostać na zawsze. Prostą tego konsekwencją była decyzja o wyprowadzeniu się ze swych domów, wynajęciu mieszkania i wzięciu ślubu. Nie mogli się tylko zdecydować, czy w cerkwi, czy w zborze ewangelickim. Tej nocy, w przerwach między kochaniem się, ustalili nawet termin załatwienia wszystkiego – do końca września. Po tej decyzji poczuli się swobodni i wyzwoleni jak nigdy. Nie wiedzieli tylko, że są to jedyne dni w ich życiu pełne nadziei. Nadchodzące miesiące miały wszystko zniszczyć. W sierpniu Kmita został zmobilizowany i znalazł się w sztabie 20. Dywizji Piechoty, a w połowie września dostał się do niewoli niemieckiej. Zuzanna została sama, bo trzeciego dnia wojny jej męża zabiła bomba. Wychodził ze szkoły, by kupić gazetę, gdy padła ukosem w dom, niszcząc całe pierwsze piętro i parter. Belfer w drucianych okularach zginął na miejscu. Kiedy wiadomość ta po paru miesiącach dotarła do Kmity siedzącego w oflagu, miast ucieszyć się, iż Zuzanna jest na zawsze jego, począł się zastanawiać. I myśl ta obsesyjnie dręczyła go przez parę tygodni: czy druciane okulary ocalały, czy zostały strzaskane pogniecione? ZOSTAŁA TYLKO ULICA 1. Skrzyżowane paski papieru naklejone na szyby przypominały literę iks. Hanka weszła z Królewskiej w Marszałkowską i zadzierając głowę, oglądała tę przedziwną dekorację, mającą zdaniem wszechwiedzącej prasy zapobiegać wypadaniu szyb w czasie bombardowania. – Jakby kto poprzekreślał wszystkie okna – pomyślała – a od wybuchu i tak powypadają. Żaden papier nic nie pomoże. – Zresztą może wojny nie będzie. Zatrzymała się na przystanku przy rogu ulicy Świętokrzyskiej. Tramwaj długo nie nadchodził. Zawróciła na pięcie i poszła na piechotę w kierunku Alej Ujazdowskich. Ruch panował na chodnikach i na jezdni zupełnie niesierpniowy, jakby pół Warszawy powróciło przedwcześnie z urlopów. Czerwone tramwaje dzwoniły, auta dymiły spalinami, tłum przetaczał się w jedną i drugą stronę, kamienice, znane jej od dzieciństwa, stały na swoich miejscach, a przecież zdawało się jej, że jest zupełnie inaczej niż dawniej. Z początku nie zwróciła na to uwagi, dopiero minąwszy Aleje Ujazdowskie, pojęła, że wielu, bardzo wielu ludzi niesie z sobą kupione dopiero co w punktach LOPP14 maski gazowe, że co któryś przechodzień jest żołnierzem w mundurze, a każda ciężarówka przesuwająca się jezdnią jest wypełniona wojskiem. No i te denerwujące paski papieru na szybach. – Kto wymyślił tę bzdurę i dlaczego ludzie we wszystko wierzą? – Słucham panią – zapytał niemłody mężczyzna o wyglądzie dziewiętnastowiecznego łowelasa. Miał w klapie różowawy goździk i impertynencko wywijał laską. Wyraźnie chciał nawiązać rozmowę. Zmierzyła go niechętnym spojrzeniem i już chciała powiedzieć – kocham innego. Ale się rozmyśliła. Była to zbyt wielka łaska dla podobnego typa. – Wojna wisi w powietrzu, a im romanse w głowie, też coś – od razu roześmiała się – a ja to co? Nie jestem zakochana? Lowelas odwrócił się, biorąc śmiech za zachętę. Przyśpieszyła kroku, więc zrezygnował. Odszedł, poprawiając kwiat w butonierce, jakby tylko jego winiąc za niepowodzenie zaczepki. Weszła w łukowatą bramę wyłożoną pretensjonalnie cegłami i kafelkami. Uważała, że w złym guście jest mieszkać w podobnym neogotyckim koszmarku, tkwiącym niezmiennie od jej dzieciństwa na rogu Księdza Skorupki i Marszałkowskiej. Od najmłodszych lat bała się tego domu. Najpierw myślała, że jest cały z piernika i mieszka w nim Baba-Jaga, a potem stał się dla niej zamkiem złego czarnoksiężnika. Kiedy dowiedziała się, że jej ukochany mieszka właśnie tu, na pierwszym piętrze, tylko parsknęła. – Właściwie powinnam z tobą zerwać. – Nie rozumiem dlaczego, co ma dom do człowieka? – Kamienica nic, ubranie też nie, ale obydwa świadczą o jego właścicielu. – Nie mogę zmusić rodziców, by sprzedali go, tak jak nie mogę zmusić pewnej Hanny, by 14 Popularna w okresie międzywojennym Liga Ochrony Powietrznej Państwa. mnie naprawdę kochała – powiedział z całym spokojem. Dopiero tym powiedzeniem uświadomił jej, że przecież stała się już dorosłą kobietą, że nie tylko przed paru miesiącami zdała maturę i zapisała się na uniwersytet, ale wyrosła ze strachów i zwidów dzieciństwa. Nie jest ważne, jaka postać z bajki mieszkała w kamienicy, tylko czy Tadeusza naprawdę wybrała, czy jest to tylko kaprys dziewczynki, która chce zabrać swoje lalki, zabawki i obrażona odejść. Jego słowa spowodowały, że poczuła się po raz pierwszy kobietą. I za to jeszcze mocniej go pokochała. Nie było już mowy o domu, jego szpetocie i pretensjonalności architektury. Nawet teraz, wchodząc w bramę, idąc po schodach na pierwsze piętro, mimo że nie była przekonana do stylu kamienicy, nadal patrzyła na nią niechętnie, to jednak wiedziała doskonale – obojętnie gdzie Tadeusz mieszka – w psiej budzie czy pałacu, ważny jest tylko on. Czekał na nią w małym saloniku. Rodziców nie było w domu. Pojechali do Otwocka, do letniego drewnianego domu, by przygotować go do wojny, do wyjazdu na czas ewentualnego bombardowania. Na stoliku leżał stalowy hełm, maska gazowa w miękkiej torbie i pas koalicyjny z pistoletem. Tadeusz był w mundurze starannie uszytym i dopasowanym. Nie lubiła nigdy wojskowych, ale jemu było szczególnie do twarzy w tym uniformie ze srebrnymi guzikami i naszywkami kaprala podchorążego. Przytulił ją do siebie. Czuła na twarzy chłód metalowych guzików, a chropawe orły na nich wyżłobione odciskały się jej na policzku. Odsunęła się nieco. Jakby tylko na to czekając, pocałował ją mocno w same usta. Tak silnie jak nigdy. Na chwilę straciła oddech. W pierwszym momencie pomyślała, że jest to upojenie, całkowita bezwolność wobec mężczyzny, poddanie się we wszystkim. Czytała o tym w jakiejś powieści: „... a ona usunęła się całkiem omdlała”. Już myślała, że jest to właśnie to, że traci oddech i kręci się jej w głowie, gdy raptem zorientowała się, że po prostu przysłonił jej usta i nos. Delikatnie wyswobodziła się z objęć. Zaskoczony opuścił ręce. – Nie chcesz, żebym cię całował? – Nie o to chodzi – zawahała się.Czy w tak romantyczno-patriotycznym momencie, kiedy za parę godzin wyjedzie do swego oddziału, może mu powiedzieć, że po prostu zatkał jej nos? Zupełnie inaczej zrozumiał jej powstrzymujący gest. – Kocham cię – powiedział dość bezradnie – myślałem, że skoro jadę na wojnę... mogę zginąć..., że wreszcie się zdecydujesz. Przecież nie zdążymy już wziąć ślubu. Mogę przecież zginąć i już nigdy nie będziemy razem. Tak, miał rację. Powinna mu się oddać. Nakazywał jej to obowiązek patriotyczny. – No i oczywiście miłość – zaraz dodała. Była gotowa. Nawet jeśli będą ją uwierały orzełki na guzikach. Zamknęła oczy, zacisnęła powieki z całą siłą i uniosła usta. Ale on nie zrozumiał, patrzył na nią ze zdziwieniem, jakby zdumiony zaciekłą determinacją malującą się na obliczu Hanki. – Wyglądasz – powiedział – jakbyś oczekiwała, że zaraz cię będę bił albo wyrywał ząb.Otworzyła oczy i roześmiała się. – Masz rację. Przecież to ma być miłość – przytuliła się do niego całym ciałem, nie zważając na guziki. Nachylił się, całując ją w usta, policzki, w szyję, dekolt, obniżając coraz bardziej ku piersiom. Obserwowała reakcję swego ciała z zimnym zainteresowaniem. – Czy to już jest to omdlenie z powieści? Kiedy właściwie nastąpi? Autor za mało precyzyjnie je zdefiniował. Stłumiła w sobie ciekawość, która wciąż przebijała się nad inne uczucia. Właściwie to trochę się bała. On niecierpliwie błądził coraz niżej. Najpierw odczuwała lekkie łaskotanie, później właściwie dreszcz, ale nie potrafiła go zdefiniować. Zajęta śledzeniem odczuć nie od razu pojęła, że rozpiął jej bluzkę i biustonosz, ściągnął spódnicę i pociągnął ją prawie nagą na kanapę. Nie była zbyt szeroka ani wygodna, ale mimo to stało się. Poczuła w środku ból, nie za mocny, lecz odczuwalny. Prawie zaraz Tadeusz wstał i ubrał się. Ona pozbierała porozrzucaną garderobę. Nie odczuła wstydu, ale zażenowanie. Zapięła biustonosz, naciągnęła sukienkę, zapięła bluzkę. Podszedł do niej, jakby chciał pocałować, przygarnąć. Wzrok jego spoczął na kanapie, gdzie czerwieniła się plama. – Jak to? – powiedział speszony – to ty jesteś... – Byłam – uśmiechnęła się smętnie, myśląc o tym, że wszystko, co pisali o wstrząsających i wspaniałych chwilach w życiu kobiety, jakie przynosi miłość z mężczyzną, jest wielką i chyba literacką fantazją wymyśloną jedynie dla czytelników. 2. Potężny silnik zawarczał i segmenty, w których były zaparkowane samochody, niczym w wielkim diabelskim młynie z wesołego miasteczka, przesuwać się poczęły do góry. – Długo to potrwa? – zapytał Kmita. – Pana wóz jest akurat na górze – powiedział kulawy dozorca, manipulując przyciskami na pulpicie – pół obrotu całego urządzenia. Wsparł się o konstrukcję podtrzymującą. – A to się opłaci? Ile to razy musi się kręcić? – Nie mój interes – kulawy wzruszył ramionami – ale gdyby wszystkie samochody ustawić na ziemi, to wie pan, ile miejsca by zajęły? A ile kosztuje metr kwadratowy tu, w city? – A któż to umie tak dobrze liczyć? – Ja – pochwalił się dozorca. – Idzie mi o to, do kogo należy ten ruchomy parking? – Do pana McCormicka – segment zatrzymał się na poziomie ulicy i dozorca zwolnił barierkę blokującą – możesz wyjeżdżać. Andrew wsiadł do swego starego forda. Przekręcił kluczyk. Silnik zakrztusił się parę razy i zaskoczył. – Że też ciągle ten McCormick. Gdzie się nie ruszyć, Fabryka Maszyn Rolniczych albo sam jej właściciel. Wjechał w ruch uliczny i manewrując w potoku aut, jechał w stronę śródmieścia. Gotów był do wypowiedzenia najstraszniejszych inwektyw pod adresem McCormicka i na pewno by to zrobił, gdyby nie pewność, że kulawy się oburzy bądź wyniucha, kim jest Kmita, i doniesie do Fabryki, jak wyraża się o szefie. A McCormick nie znosi najmniejszego słowa krytyki. Za byle uwagę gotów był wyrzucić z pracy. – Przeklęty hitlerowiec – mruknął, zatrzymując auto, akurat budowano nową szeroką ulicę po wyburzeniu kilkunastu domów. Warczały jakieś skomplikowane maszyny drogowe, walce, asfalciarki. Zrobił się chwilowy korek. Niechęć do czekania spotęgowała w nim złość do McCormicka. – Zwykły, ordynarny łobuz. Nawet teraz po ataku żółtków na Pearl Harbor i po wypowiedzeniu wojny Niemcom i Włochom był przeciwny mieszaniu się Stanów Zjednoczonych do, jak mówił – rozgrywek między Europejczykami. Wszyscy wiedzieli, że nadal odnosił się z sympatią do III Rzeszy i interesowały go zwłaszcza poglądy Hitlera w dziedzinie rozwiązania kwestii rasowej. Potok aut ruszył. Gdyby w tej chwili któryś z McCormicków, a szczególnie kuzyn właściciela, Harald, znalazł się na jezdni, Kmita bez chwili wahania uderzyłby w niego całą mocą stu koni mechanicznych swego forda. I sam siebie oszukiwał, że uczyniłby to z powodu proniemieckich poglądów fabrykanta i jego rodziny. Były to tylko pozory. Zaciekła nienawiść ubrana w szlachetny sprzeciw amerykańskiego patriotyzmu. W gruncie rzeczy na dnie wszystkiego tkwiła Jane Palmer, a ściślej uczucie, jakim ją obdarzał. Pracowali razem w jednym dziale. Kochał ją, a ona jego. Chodzili razem do kina. Dwa razy byli nawet na wspólnym weekendzie. Wyglądało na to, że miłość obustronna, wzajemna rozwija się coraz bardziej, pogłębia. I tak było do momentu, kiedy to na opróżnione miejsce kierownika przyszedł Harald McCormick. Jane prawie z dnia na dzień zmieniła się. Najpierw pod jakimś błahym pozorem odmówiła wyjazdu na weekend. Potem nie chciała iść do kina – boli mnie głowa – odpowiadała na każde zaproszenie. A po trzech tygodniach oświadczyła stanowczo: – Bardzo cię proszę. Dajmy temu wszystkiemu spokój. Zostańmy przyjaciółmi. – Przyjaciółmi – zdziwił się – przecież jesteśmy nimi – dobrze wiedział, że chodzi o Haralda, ale jeszcze się łudził, że dobrym słowem bądź udawaniem nieświadomości można wszystko odwrócić. Zatrzymać to, co odchodziło w przeszłość. Bezpowrotnie. Nie chciała mu zostawić nawet i tego cienia złudzeń. Czy dlatego że mogło to być bardziej bolesne niż zdecydowane zerwanie, czy też dlatego że kochała Haralda i nie chciała, by cokolwiek mogło przeszkadzać w ich uczuciu. Tego sama nie wiedziała na pewno. Może jedno i drugie. W każdym razie z wielką niechęcią zgodziła się na ostatnie spotkanie. Rzucił okiem na zegarek. – Przez ten cholerny korek gotów się spóźnić. – Nie mogą to lepiej organizować pracy przy przebudowie ulic. Gdyby oni tak źle pracowali w fabryce McCormicka, ich maszyny rolnicze nie cieszyłyby się taką dobrą opinią w całych Stanach Zjednoczonych. Roześmiał się mimo woli – jakże głęboko tkwiła w nim duma i solidarność pracownika. Piętnaście minut po umówionym terminie zjawił się pod „Shedd Aquarium”. Dlaczego się umówiła pod tym muzealnym gmachem pełnym wodnej fauny, nie wiedział, ale było mu wszystko jedno. Liczył, że może ta rozmowa wszystko przywróci do stanu poprzedniego, że siłą swych uczuć skłoni ją do powrotu. Zatrzymał samochód. Wyskoczył spiesznie i wbiegł po schodach. Na pewno czekała. Niemożliwe, by odeszła. Nawet jeśli ostatni raz zgodziła się z nim spotkać. A właściwie, tym bardziej że ostatni raz. W drzwiach mało się nie zderzyli. Wychodziła, ale to nic. To znaczyło, że mogą wsiąść do samochodu i pojechać, gdzie on zechce. Był to niewielki, ale wspaniały cień nadziei. Prysł nagle tak, jak powstał. Za nią w drzwiach stał Harald. Z tryumfującym uśmiechem zdobywcy. – Czekaliśmy na ciebie, ale już dłużej nie możemy. Przepraszamy, ale jesteśmy umówieni – powiedział z wyszukaną uprzejmością. Jane skinęła potakująco głową. – Przecież... – Oczywiście, że tak – potwierdziła z uśmiechem – ale wiesz, doszliśmy do wniosku z Haraldem, że wszystko, co dotyczy mnie, powinniśmy załatwiać we dwójkę. Dlatego przyszedł ze mną. Sam rozumiesz, że nie powinnam mieć przed nim tajemnic. Wyminęli go, zeszli po schodach. Wsiedli do wielkiego, wytwornego samochodu Haralda. Jeszcze pomachała mu radośnie, jakby nie było to pożegnanie na zawsze, ale rozstanie się na parę godzin po to, by wszystko było znów jak dawniej. A w tej chwili wiedział doskonale, że jest to nieodwołalny koniec. W dodatku z brzydkim, nietaktownym zakończeniem dopisanym przez Jane. – Dlaczego ona tak postąpiła? – powiedział na głos, osuwając się na fotel samochodu – dlaczego? – uderzył rozpaczliwie w kierownicę, aż zawył klakson. Przechodnie obejrzeli się, a spacerujący przed muzeum policjant przystanął, nie bardzo wiedząc, czy ma wystawić mandat, czy też zlekceważyć sprawę. Ostatecznie wybrał to drugie. Kierowcy w Chicago, od chwili wprowadzenia wojennego racjonowania benzyny, stali się dużo spokojniejsi. Kmita widział wahanie policjanta, a nawet czekał na jego interwencję. Chciał na kimś wyładować zrodzoną przed chwilą agresję. Nie mógł na Haraldzie, to na chuchrowatym przedstawicielu porządku publicznego. Przynajmniej go zamknie. Może to przyniesie ukojenie. Odczekał jeszcze kilkanaście minut. Nic się nie działo. W każdym razie na ulicy, bo w nim samym szalała burza. Przekręcił kluczyk i ruszył. Dokąd, było mu wszystko jedno. Czas jakiś wałęsał się po ulicach, nie zważając na oszczędność benzyny. Przejeżdżał te same przecznice, zatrzymywał się pod tymi samymi światłami, nim zorientował się, że jeździ w kółko po ulicy Dearborn. Natychmiast skręcił w najbliższą przecznicę. Chyba nigdy tu nie był. W każdym razie pierwsze, co dostrzegł, to duża plansza werbunkowa do armii. Zjechał do krawężnika i nie zważając na niezastawialną świętość amerykańską, jaką jest hydrant, zaparkował, całkowicie go tarasując. W biurze przyjęto go uprzejmie. Oczywiście, zaraz może zostać wciągnięty na listę ochotników. To nic, że ma ponad trzydzieści lat. Na pewno doskonale przetrzyma okres rekrucki. Potem może nawet dosłużyć się stopnia sierżanta. Jest kapitanem Gwardii Narodowej15? Niestety, w tej chwili nie mogą mu tego uznać. Przyszło takie zarządzenie. Być może ma na celu zatrzymanie gwardzistów dla celów obrony terytorialnej. Rozkładali bezradnie ręce. – Być może zmienią tę instrukcję, ale na razie... Przykro, nic nie poradzimy Chyba żeby zgłosił się pan do jakiejś armii sojuszniczej. Wtedy wolno panu zachować stopień. – Jakiej? – zdziwił się – jestem Amerykaninem. – Tak, tak, nie wątpimy, ale pana nazwisko... Z jakiej grupy etnicznej pan pochodzi? – Ojciec mówił, że jakiś przodek, chyba pradziadek, przyjechał z Polski. – Z Polski – z zaskoczeniem popatrzyli na jego cerę i czarne włosy – chyba z jakiegoś kraju latynoskiego albo z Włoch. – Nie, na pewno był Polakiem – pochylił się nad biurkiem urzędnika i dodał groźnie, chcąc ukryć tego Murzyna czy Mulata, który przyplątał się w rodzie – mamy nawet polski herb. – Co to jest? – Nie wiem dokładnie, ale taki znak rodowy używany w Europie. – Skoro tak – urzędnik mimo wszystko nie zdawał się być przekonany – to możemy pana przekazać do wojska polskiego. A język pan zna? – Skądże, ani słowa. – Trudno. Powinien się pan nauczyć, ale to już zmartwienie pana, kapitanie, i Polaków – pochylił się nad papierami, coś długo w nich skrobał piórem, zadał parę pytań, aż wręczył Kmicie dokumenty – jutro proszę być na lotnisku. Stamtąd odlatuje transportowiec wojskowy do Waszyngtonu. Nasi ochotnicy idący do obcych armii muszą tam przejść przez specjalną komisję. Życzymy powodzenia. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Andrew na resztkach benzyny zajechał do domku ojca na peryferiach. Jak zwykle było posprzątane, pedantycznie czysto, a James siedział w fotelu pogrążony w swej ulubionej lekturze roczników policyjnych. Decyzję syna przyjął bez 15 Oddziały ochotnicze zorganizowane w USA na wzór wojsk regularnych. zdziwienia. – Armia polska. Bardzo dobrze. A jak już będziesz w Warszawie, to odwiedź naszych kuzynów. I zapytaj przy okazji o herb. Ojciec mi przekazał, że herb jest z lwem. Ale obawiam się, że to może ma coś wspólnego raczej z Afryką. – Z pradziadkiem Murzynem? – Może, ale chyba nie. Zresztą sprawdź. – To daj mi adres. Odwiedzę ich. – Mój Boże – starszy pan się roześmiał. – Skąd mogę to wiedzieć. Tyle wojen, tyle pokoleń. Nie wiadomo, czy ktoś z rodu żyje. – Przecież mówiłeś... – Tylko tak żartowałem. Tyle tylko wiem, że Kmita z Polski przyjechał, akurat jak założono Chicago. – To niewiele. – Jeszcze wiem i to, że miał na imię Andrew. I ty na jego cześć dostałeś to imię. – To niby wszystko się zgadza. Tamten z tym imieniem przyjechał do Stanów, a ja z tym samym wracam do Polski. – Ano się zgadza – powiedział James, wstał, uściskał syna – tylko pamiętaj, nie przynieś wstydu naszemu nazwisku, tam w armii. Andrew skinął głową, nie bardzo rozumiejąc, co ojciec ma na myśli. James zaś, patrząc przez okno na ruszający spod domu samochód syna, zastanawiał się, dlaczego do tej pory nie powiedział mu, że Polak, który zginął od jego kuli w strzelaninie z gangsterami w latach trzydziestych, nazywał się też Kmita. 3. Twardo stukając podkutymi butami o płyty chodnika, przeszli obok niej. Spod okapów hełmu omiotły ją dwie pary oczu wyglądające jak dziurki odbytnicy. Odwróciła wzrok, by nie wyczytali z niego niezbyt sympatycznego porównania. Ledwie ją minęli, gdy jeden zawrócił, wybijając krok jak na musztrze. – Stać – powiedział śmiesznym polskim akcentem – pani papiery. Zadrżała. Uniosła wzrok. Patrzył na nią niebiesko, modro, sympatycznie. Nie mogła się zmusić, by uznać go za wroga. Już otwierała torebkę, by wydobyć z niej kenkartę. Machnął ręką. – Ręce do góry – powiedział prawie życzliwie. Uniosła je, nie wypuszczając torebki. Przejechał ręką po jej ciele w poszukiwaniu broni. Ot, taki rutynowy gest żandarmskiej kontroli. Nie wkładał w niego żadnego erotyzmu. Przesunął dłonią po jej piersi, zupełnie niechcący, jakby była kamiennym posągiem, a nie kobietą. I wtedy stało się coś niepojętego. Odczuła coś, czego nawet nie doznała wtedy, kiedy na kanapie salonu oddała się Tadeuszowi. Doznała tego z taką intensywnością, że gdyby Niemiec powiedział: chodź – poszłaby natychmiast. Zasalutował, uprzejmy uśmiech przeleciał mu przez twarz. Dołączył do czekającego kolegi i wystukując swój okupacyjny krok Herrenvolku16, odeszli Marszałkowską. Dopiero teraz zorientowała się, że zatrzymali ją przed domem Tadeusza, który już dawno przestał być ich gniazdem rodzinnym. Od niego nie było wiadomości od trzech lat, a rodzice zniknęli pewnego dnia, jakby ich kto zdmuchnął. Podobno trafili do obozu koncentracyjnego. Nie miała do tej 16 Herrenvolk (niem.) – naród panów. kamienicy już ani przywiązania, ani niechęci jak dawniej. Wszystko zwietrzało wraz z latami wojny, zostało pokryte kurzem codzienności. Stała na środku chodnika. Nie miała siły ruszyć dalej. Właściwie powinna temu Niemcowi plunąć w twarz. Zastanowiła się – a raczej może sobie samej. Przecież on nawet nie dostrzegł w niej kobiety. A może? Drżały jej nogi. I to było najdziwniejsze. Nie wiedziała bowiem od czego, czy od tego absurdalnego, karygodnego pożądania, jakie po raz pierwszy w niej zabłysło, czy też był to strach, który równolegle ją opanował. Przecież w torebce, którą, podnosząc ręce, dźwigała do góry, był pistolet z zapasowym magazynkiem. Odkrycie przez żandarma tej broni było w zasadzie równoznaczne z wyrokiem śmierci, a w każdym razie męczarniami na śledztwie. Przechodnie oglądali się za stojącą, pobladłą dziewczyną o niecodziennej urodzie opromienionej złotymi włosami. Starszy, nieco szpakowaty, elegancko ubrany mężczyzna z niedbale przerzuconym przez rękę prochowcem, wziął ją pod rękę. – Chodź, dziecko – powiedział dobrotliwie – niebezpiecznie tak stać. Byle szpicel zorientuje się, że to reakcja po zatrzymaniu cię przez patrol. Nie trzeba być zbyt domyślnym, aby zorientować się, dlaczego. Miła powierzchowność, sympatyczny timbre głosu przywróciły jej równowagę. Dość bezwolnie poszła, trzymana pod rękę. Równocześnie, stawiając pierwsze kroki, z przerażeniem uświadomiła sobie, że bezwolne osłabienie, jakie ją ogarnęło, wcale nie wynikało ze strachu. Wytworny mężczyzna szedł zdecydowanym krokiem, nie wypuszczając jej ramienia z uścisku. Skręcili w ulicę Hożą i nic nie mówiąc, doszli do Placu Trzech Krzyży. Tu delikatnie odsunęła jego rękę. Nie mogła pozwolić, by szedł z nią aż do domu, w którym miała spotkanie. To przeczyłoby wszelkim zasadom konspiracji. – Dziękuję bardzo – powiedziała – dalej sama sobie poradzę, Przystanął i skłonił głowę. Przeszła przez jezdnię Mokotowskiej i Alej Ujazdowskich, a skręcając w stronę Instytutu Głuchoniemych, dyskretnie się obejrzała. Elegancki pan szedł za nią. Niby to nie zwracał na nikogo uwagi, zatopiony w myślach, ale postępował za nią krok w krok. Opanowała paniczny strach – a jeśli to jest szpicel? Wprawdzie na takiego nie wyglądał, ale najgroźniejsi są tacy wzbudzający na pierwszy rzut oka zaufanie. Minęła Instytut, postanawiając gdzieś go zagubić na ulicy Książęcej i jak najprędzej zawrócić, by nie spóźnić się na odprawę. Minęła budynek i parę kroków dalej obejrzała się możliwie najdyskretniej. Mężczyzna wszedł przez boczną furtkę Instytutu, akurat tę wiodącą do mieszkania, w którym miała oddać broń. Było to wręcz niewiarygodne. Telepatia szpiclowska? Chęć zwabienia jej do zdemaskowanego już lokalu? Różne niedorzeczne myśli przeleciały jej przez głowę. Równocześnie wykonała to, czego nie powinna robić. Zawróciła na pięcie, minęła furtkę Instytutu, skręciła w lewo i przez pierwsze drzwi weszła na piętro. Z niechęcią zobaczyła, że na drzwiach jest wizytówka z nazwiskiem – Frąckowiak. – Na czas odprawy powinien ją był zdjąć – pomyślała – a jeśli tam jest kocioł? I to od paru godzin, a elegancki pan to gestapowiec, który przyszedł, aby przesłuchać złapanych? Stała przed drzwiami, wpatrując się w wizytówkę, niepewna, czy wejść, czy też zawrócić i zawiadomić, kogo trzeba. Wreszcie z desperacją zadecydowała. Zapukała w sposób umówiony – jeden raz, przerwa, dwa razy, przerwa i trzy. Prawie natychmiast ktoś otworzył. Uśmiechnęła się do niej znajoma twarz. – Hanka, a ty do kogo? – Czy tutaj mamy dostarczyć węgiel? – wykrztusiła bezsensowne hasło. – O przepraszam – powiedział z udaną powagą – panna Kmitówna ma zapewne pseudonim i jest już poważną dorosłą kobietą. Dopiero teraz skojarzyła, to był znajomy jej rodziców, chyba major saperów. – Tak jest, panie majorze. Łączniczka „Róża”. Przyniosłam broń dla obstawy. Z bocznych drzwi wychylił się mężczyzna, który przed chwilą prowadził ją pod rękę. Saper zameldował: – Panie pułkowniku, łączniczka z bronią dla obstawy. – My już się znamy, chociaż nie zostaliśmy sobie przedstawieni – powiedział – ale proszę dopilnować, by tej panny z bronią nie wysyłać. Nie można narażać tak pięknej kobiety – dodał dwornie, choć wszyscy troje doskonale rozumieli, o co chodzi. Oddała pistolet i przycupnęła w przedpokoju. Niewiele od niej starszy, młody człowiek z czarną, sterczącą czupryną usiadł naprzeciw z ponurym wyrazem twarzy. Cały czas bawił się bezpiecznikiem. Raz tylko wyjął i sprawdził magazynek. Na nią nie zwracał uwagi, zupełne powietrze. Zza drzwi, gdzie odbywała się odprawa, dochodziła rozmowa. Zdawało się jej, że rozróżnia głos pułkownika, choć zupełnie nie można się było zorientować, o czym mówią. Po dwóch, a może trzech godzinach narada zakończyła się. Do holu jako pierwszy wszedł ów wytworny mężczyzna. Młody człowiek z pistoletem poderwał się i zameldował, oczywiście jako podchorąży „Czarny”. Oficer skinął ręką i obrócił się ku „Róży”. – Pani pozwoli, że się przedstawię – skłonił się po staroświecku szarmancko – pułkownik „Korwin”. – Łączniczka „Róża” – powiedziała, wyciągając rękę. – To wiem. A nawet więcej, wbrew zasadom konspiracji. Z pani ojcem byłem na wojnie z bolszewikami. Tylko on poszedł do cywila, a ja dosłużyłem się tych gwiazdek. Przytaknęła, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. – Proponuję, by pani została moją łączniczką. – Przecież pan pułkownik stwierdził, że się do tego nie nadaję. – Powiedziałem: do przenoszenia broni nie, ale do informacji czy meldunków znakomicie. Przypadkowo widziałem, jak panią zatrzymano. Pani uroda zrobiła na Niemcu takie wrażenie, że nawet nie zajrzał do torebki ani nie wylegitymował. Właśnie kogoś takiego potrzebuję. Przypatrzyła się mu podejrzliwie. Właściwie co wtedy dostrzegł? Czy jej poniżająca reakcja była widoczna? I czy rzeczywiście ten Niemiec dotknął jej w pełni świadom tego, co czyni? Jednakże „Korwin” mówił to bez żadnej ubocznej myśli. Nawet uśmiechnął się zachęcająco. Doszła do wniosku, że naprawdę idzie mu tylko o dobro organizacji i sprawne funkcjonowanie jego sztabu. – Tak jest, panie pułkowniku – powiedziała – rozkaz. 4. – Captain Andrew Kmita – zawołał ktoś po angielsku – gdzie pan, u diabła, się podziewa. – Nie u diabła, jestem tutaj – powiedział po polsku, śmiesznie akcentując słowa. – To proszę tu przyjść. W czasie wyczekiwania nie wolno się nigdzie oddalać. Lada chwila możemy startować. – Dobra, dobra. Człowiek musi czasami pójść do toilet. – W porządku. Tylko to po polsku nazywa się toaleta. – Okej, niech będzie toaleta.Pięć par oczu uniosło się znad kart rozrzuconych na stole. – Ty, Andrew – odezwał się jeden – pewnie poszedłeś do ubikacji tylko dlatego, że przegrywałeś. Wyglądali śmiesznie w grubych kombinezonach wzdętych odzieniem, bronią osobistą, latarką, kompasem, łopatką, amunicją zapasową, nożem, piersiówką z alkoholem, porcją żywności i apteczką. Ponadto na głowie mieli hełmy z porowatej gumy, bardziej przypominające modne toczki damskie niż wyposażenie spadochroniarskie. Kmita wzruszył ramionami. – Wszyscy jesteście przegrani. I tak od razu po skoku spisują nas na straty. – Nie kracz – jeden z grających wstał i przeciągnął się – bo coś wykraczesz. – Zresztą ten skok to dla nas wybawienie – powiedział drugi, rzucając karty. – W tych Włoszech można się usmażyć żywcem, niczym kotlet schabowy. Popatrzcie, nawet palmy przywiędły. Wyjrzeli przez okno na powietrze stężałe od gorąca. Długich gałęzi palmy nie poruszał najlżejszy wiaterek, ale drzewo czuło się dobrze i zielono. Odwrócili się ku niemu z pretensją, w porę, by zobaczyć, iż wszystkim zmienia karty. – Prawdziwy dżentelmen może oszukiwać w miłości, ale nie w kartach – powiedział Kmita z przyganą. – Prawdziwy dżentelmen w niczym nie oszukuje, tak jak ja. Ja tylko pomieszałem wam szyki, obrzydliwi karciarze. A poza tym nie będziecie skakać na spadochronach dla szlachetnej zabawy, tylko dla bezpardonowej, brutalnej walki. Bo do czego wzięliście ze sobą truciznę? – Żeby samemu się wyprawić na tamten świat w sytuacji bez wyjścia. – Nieprawda. Niektórzy z nas mają specjalne zestawy do trucia wroga. No, może zaprzeczycie? Kmita rozejrzał się po twarzach. Dwóch spuściło wzrok. – Ja na pewno jestem czysty. – Jak każdy Amerykanin – zaśmiał się któryś – prysznic i coca-cola codziennie. Być może doszłoby do ostrzejszego sporu, gdyby w otwartych z nagła drzwiach nie stanął oficer w lotniczym mundurze. – No, panowie, żegnajcie się z urokami słonecznej Italii. Czas opuścić kurort wypoczynkowy Brindisi i rozpocząć zwiedzanie najbardziej uroczych zakątków Polski. Nikt nie odezwał się ani słowem. Nikt nie zaśmiał. Dopięli kombinezony i zaczepili szelki spadochronów. Na płycie grzał silniki czteromotorowy Liberator ze śmiesznym dwudzielnym ogonem. Z trudnością, przy pomocy stojącego przy samolocie podoficera wgramolili się do środka. Przysiedli na ławeczkach ustawionych wzdłuż ścian. Z kabiny wyszedł pilot. – Panowie oficerowie, nasza taksówka dowiezie was do ojczyzny w mniej więcej pięć godzin. Odpowiadamy za przelot i pomagamy w wysiadaniu przez te drzwi. Lądować musicie sami. Odpowiedział mu stłumiony, nieco wymuszony śmiech. Zaczynali się nieco bać, choć do strachu nikt nie przyznałby się pod żadnym pozorem. Jedynie Kmita chciał powiedzieć, że do swojego kraju musiałby lecieć przez Atlantyk, ale rozmyślił się. Nie było sensu wyróżniać się spośród Polaków, tym bardziej iż wciąż miał nadzieję na spotkanie w Polsce któregoś ze swych kuzynów. Drżenie silników Liberatora wzmogło się, przenosząc wibracje na cały kadłub i na siedzących spadochroniarzy. Trwało to ze dwie, trzy minuty, aż samolot potoczył się w kierunku pasa startowego i nie zatrzymując się, począł nabierać szybkości, by oderwać się od ziemi i wznieść w powietrze. Lot rzeczywiście trwał kilka godzin, ale im w zamkniętym pudle, ostrzeliwanym kilkakrotnie przez artylerię przeciwlotniczą, zdawał się wydłużać nieskończenie. Do tego doszła jakaś burza, która przez prawie pół godziny rzucała samolotem niczym piłeczką. Z ulgą powitali zapalenie się czerwonego światełka, które oznaczało przygotowanie się do skoku. Liberator zrobił rundę nad zrzutowiskiem. Przez okrągłe okienka w kadłubie ktoś dostrzegł światła rozłożone na ziemi w kształcie strzały. W tejże samej chwili otworzono pokrywę i do środka wtargnął ostry pęd powietrza. Sprawdzili, czy mają przypięte karabińczyki taśm wyciągających spadochrony. Nad głowami błysnęło im zielone światełko. – Go! – krzyknął oficer regulujący zrzut i jakby niepewny, czy zrozumieli, dodał – skakać! Odbijali się od podłogi jeden po drugim i znikali w ciemności. Ostatni był Kmita. Wyleciał w czarną przestrzeń pewny, iż są to ostatnie chwile w jego życiu. Ogarnął go świst powietrza. Ryk silników Liberatora zaczął się oddalać, cichnąć, a jednocześnie szelki spadochronu szarpnęły całym ciałem, pęd nagle ustał. Kołysał się w przestworzach, w absolutnej ciszy. Z dołu dochodziły go wyraźne głosy ludzkie, migotanie światełek. Warkot samolotu zniknął gdzieś w oddali. W tym momencie uświadomił sobie, że nie będzie tak wiecznie zawieszony w powietrzu, ale wkrótce zetknie się z ziemią. Nim zdołał się do tego przygotować, zamajaczyła przed nim ciemniejsza płaszczyzna. Podkurczył nogi, sprężył się w sobie. Rzuciło nim o ziemię, wywróciło i pociągnęło. Jednym uderzeniem w klamrę wyzwolił się z szelek spadochronu i zerwał na równe nogi. Szarpał się chwilę z kombinezonem, nim wyciągnął swego kolta. Na odgłos kroków wymierzył pistolet w tę stronę. – Who’s that – zawołał. Idący ku nim padli na ziemię. Ktoś wystrzelił i pocisk ze świstem przeleciał koło ucha Kmity. Strzelił na oślep raz i drugi. Odpowiedzieli mu zgodną kanonadą. – Ludzie – ktoś zawołał – nie strzelajcie, to Amerykanin, nie Niemiec. – Who are you – krzyknął ktoś z naprzeciwka. – Captain Andrew Kmita – odpowiedział – polish soldier. Podbiegli ku niemu. Poczęli ściskać i przepraszać. Ledwo się wyzwolił. Za chwilę nadeszli pozostali spadochroniarze. Poza drobnymi otarciami czy zadrapaniami nic im się nie stało. Ze zdziwieniem stwierdził, że poprzednia oschłość i pewna rezerwa, jaką odczuwał, znikła bezpowrotnie. – Oj, Andrzej, mogli cię kropnąć, jak amen w pacierzu – powiedział jeden – nie mogłeś to gadać ludzkim językiem, tylko zaraz po angielsku. Podeszli do niego w swych ciężkich misiowatych kombinezonach, zabawnych toczkach na głowach, klepali go po ramieniu, ściskali. Wyraźnie cieszyli się. – Czy ja tak samo śmiesznie wyglądam? – Jeszcze gorzej – roześmiali się – cały jesteś wytarzany w błocie jak nieboskie stworzenie. – What is „nieboskie stworzenie”? – Dirty animal – wyjaśnił jeden. – Bloody foreigner – dorzucił drugi, śmiejąc się. Prawie do samego rana wieziono ich chłopskimi furkami ciągnionymi przez konie, którym Kmita przyglądał się z zaciekawieniem. Właściwie nie wyobrażał sobie, że ludzie do poruszania się na większe odległości mogą używać czegoś innego niż samochodu. Wstydził się zapytać swym kulawym polskim, czy wszystkie auta zabrali Niemcy. Zresztą zaraz wsadzono go do pociągu z sapiącą czarną lokomotywą, a towarzysząca mu łączniczka poradziła, by milczał i udawał, że śpi. Drugim szokiem była Warszawa. Różniła się nie tylko od Chicago, Nowego Jorku, ale także od oglądanego niedawno Londynu, a nawet miast szkockich, gdzie przechodził szkolenie. Domy wprawdzie podobnie stłoczone, ale inne w architekturze, no i ludzie, biednie ubrani, prawie obdarci. Tak na pewno wyglądali bezrobotni amerykańscy na początku tego wieku. Poza tym uzbrojone patrole niemieckie, patrzące spode łba. Zaprowadzono go do wysokiej kamienicy przy jakiejś głównej ulicy. Ledwie zjadł śniadanie, gdy do pokoju wszedł starannie ubrany mężczyzna przypominający londyńskiego dżentelmena. Przedstawił się całkiem poprawną angielszczyzną. – Pułkownik „Korwin”. Został pan do mnie przydzielony jako oficer łącznikowy alianckich sił zbrojnych. – To pomyłka, zaciągnąłem się do polskiej armii jako ochotnik. Nie mam żadnego upoważnienia do reprezentowania... – Niech się pan nie przejmuje – przerwał mu – w każdym wojsku musi być szczypta bałaganu i nieporozumień. Taka jest istota wojska, bo na tym polega wojna. Kto nie umie się w tym poruszać, nie będzie dobrym żołnierzem. Kmita popatrzył na pułkownika z uznaniem. Było to niegłupie stwierdzenie i świadczyło, że „Korwin” jest inteligentnym oficerem. – Racja, taka jest logika wojny, która wszystko dezorganizuje. – No, dobrze. To znaczy, rozumiemy się. Ponieważ mimo wszystko jest pan amerykańskim oficerem, daję panu do wyboru – zostać w Warszawie albo wyjechać do partyzantki. Tylko uprzedzam, dzisiaj po południu wybucha powstanie. – Powstanie – myślał, że nie wierzy własnym uszom albo pułkownik pomylił angielskie słowo – przeciw Niemcom. Ależ to... – powstrzymał się – zostaję! – powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie. – Tak też myślałem, że pan postąpi, panie kapitanie... przepraszam, jak pana pseudonim? – „Andrzej” – powiedział po polsku – przepraszam, ale chciałbym o coś zapytać – powrócił do angielskiego. – Moja rodzina przed paru pokoleniami wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych z Polski, z Warszawy. Mieli herb, w którym był lew. Czy pan pułkownik nie wie, co to za herb? – Nigdy nie sądziłem, że Amerykanie przywiązują wagę do herbów. U nas od dziesiątków lat nikt ich nie używa. Nie znam się na heraldyce, ale o ile wiem, to chyba w żadnym polskim herbie nie ma lwa. A teraz proszę tu zaczekać na moją łączniczkę. O ile wiem, uczyła się języka tylko w szkole średniej. 5. Z zaciekawieniem nacisnęła klamkę. Skrzypnęły drzwi. Odwrócił się od okna. Patrzyli na siebie zafascynowani. Andrew jeszcze nigdy czegoś podobnego nie odczuwał. Raptem Jane poszarzała, rozwiała się w nicość, jakby nigdy nie istniała, jakby nie było porażającej, dotkliwie bolesnej sceny na schodach „Shedd Aquarium”, jakby równocześnie jego rodzinne Chicago wraz z wszystkimi znanymi mu ongiś dziewczętami przestało istnieć. „Róża” nie zdjęła nawet ręki z klamki, stała zapatrzona, urzeczona, a jednak jeszcze niepewna – czyżby tak wyglądała miłość od pierwszego wejrzenia, tylekroć opisywana w książkach? – pomyślała – a może tylko tak się wydaje. Zaraz czar pryśnie, zniknie. Niech tylko przemówi, coś powie, a wszystko się rozwieje. Równocześnie coś kazało się jej uporczywie trzymać tej chwili, przedłużać ją, by trwała. – Po raz pierwszy jestem szczęśliwy, iż opuściłem Amerykę i skoczyłem z samolotu do Polski – powiedział, starając się najpoprawniej akcentować słowa. Mimo że po polsku zabrzmiało to drewnianie, ten głos mało jej nie sparaliżował. Dłoń osunęła się z klamki i opadła wzdłuż ciała. Jedyne, co zdołała wykrztusić, to: – Tak jest, panie kapitanie. Jakby tego nie dostrzegł. – Na imię mam Andrew – powiedział – nazwiska nie powinnaś znać, bo jak wy to mówicie: konspiracja. Stali naprzeciw siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Najchętniej rzuciłaby się mu w ramiona. On myślał o tym samym. Jednak żadne nie odważyło się na ten gest. – Wiesz – powiedziała, nieoczekiwanie przechodząc na ty – że za dwie godziny zaczyna się powstanie. Pułkownik mówił, że zdecydowałeś się zostać w Warszawie. Dlaczego to zrobiłeś? – Co zrobiłem? – zapytał po angielsku. – Zostałeś w mieście. – Bo mam broń, którą chcę wypróbować – odpowiedział żartobliwie i wyciągnąwszy dwa pistolety, położył je na stół – z tych koltów strzelałem jedynie do tarczy. Teraz trzeba je wypróbować w boju. – Myślałam, że kolty są tylko bębenkowe. Na wszystkich filmach z Dzikiego Zachodu, jakie widziałam... – odparła jedynie po to, aby coś powiedzieć. Cisza ją peszyła. Bała się, że jeśli przestaną rozmawiać, bez chwili wahania rzuci się mu w ramiona. I zapewne by to uczyniła, gdyby za oknem nie rozległa się potężna detonacja. Gdzieś na dole posypało się szkło. Zaraz w ślad za tym poszła seria pistoletu maszynowego, jedna, druga, trzecia, i cisza. Kmita chwycił oba pistolety. Jeden zarepetował i zatknął za pasek od spodni, drugi wsunął w kieszeń marynarki. Ostrożnie przy ścianie przysunął się do okna. Na środku ulicy stał samochód ciężarowy z rozbitą maską i przednie szybą. Z szoferki zwisał pokrwawiony kierowca w mundurze Wehrmachtu. Na schodku auta siedział drugi, trzymając się z wyrazem bólu za ramię. Paru innych, prawdopodobnie skrytych dotąd pod plandeką skrzyni, trzymając w ręku gotowe do strzału Schmeisery17, szło w głąb ulicy, gdzie w odstępie kilku kroków od siebie leżało trzech mężczyzn z biało-czerwonymi opaskami na ręku. „Róża” przysunęła się i zaglądając przez ramię, przytuliła do jego boku. Oddal jej delikatnie niby mimochodem uścisk, dalej wpatrując się w ulicę. Tymczasem pierwszy Niemiec podszedł do jednego z leżących cywilów, butem odwrócił ciało na wznak, przyjrzał się uważnie, po czym uniósł pistolet maszynowy i strzelił. – Dobijają rannych – szepnęła z przerażeniem. Zrozumiał, choć mówiła po polsku. Wyszarpnął pistolet zza paska spodni i uniósł, by strzelić. Chwyciła go za przegub ręki i z siłą, której się po niej nie spodziewał, przygięła dłoń z bronią w dół. – Nie – powiedziała błagalnie – nie rób tego. Im nie pomożesz, a na dodatek my zginiemy. – Jak tak możesz mówić? Tam mordują ludzi. Nie wolno do tego dopuścić. – Masz rację – potwierdziła – ale ty jesteś z dalekiego, wspaniałego świata. Nie rozumiesz, co się tu dzieje – zamyśliła się – chociaż masz rację. Upodlono nas. Mnie też, bo nie sprzeciwiam się zbrodni. A powinnam. Bez względu na konsekwencje, jakie poniosę. W dalszym ciągu trzymała jego rękę, ale nie był to już silny uchwyt protestu. Tak samo to odczuł. Delikatnie pogłaskał jej dłoń. – Pewnie masz rację – łagodnie odsunął kosmyk włosów opadających jej na twarz i pocałował w same usta. Wszystko stało się jej obojętne. Mógłby teraz strzelać do całej kompanii, wbrew instynktowi samozachowawczemu zgodziłaby się teraz na wszystko. Byleby ją jeszcze raz pocałował. Ale on widać uznał jej racje i rzeczowo, jak na oficera przystało, zapytał: – Czy to już powstanie? – Tak – spojrzała na zegarek – na pewno. Wcześniej zaczęli, ale mają opaski, to znaczy, że już. – A jest jaki wasz oddział? – Chyba nie. Miałam cię zaprowadzić na Zielną. – Gdzie to? – Po drugiej stronie Ogrodu Saskiego, koło Marszałkowskiej. – Wspaniała dziewczyno – roześmiał się – gdybyś mi powiedziała, że przy Michigan Avenue lub na Dearborn Street, to bym wiedział z zamkniętymi oczami, ale te wasze nazwy nic mi nie mówią. Nie zapominaj, że znam Warszawę zaledwie od kilku godzin, prawie tak jak ciebie. Powiedz lepiej, czy to daleko? – Chyba z kilometr, najdalej dwa. – A teren zajęty przez Niemców? – Teraz nie wiem, ale przed powstaniem nie był. – Brawo. Mówisz jak doświadczony oficer. 17 Niemieckie pistolety maszynowe. Uśmiechnęła się nikło. Rzeczowy ton, jakim mówił, spowodował, iż zwątpiła, czy nim tak samo ogarnęło uczucie. Nie zwrócił uwagi na jej rozterkę. – Za wszelką cenę musimy się przedostać na punkt koncentracji, o którym mówisz. Tu nie powinniśmy zostać ani chwili dłużej. Przytaknęła. Mimo wszystko niezbyt pewnie czuła się w tej kamienicy, otoczonej przez Niemców. Na dodatek uprzytomniła sobie, że przed „Korwinem” odpowiada za całość i bezpieczeństwo „Andrzeja”. Stał się w ten sposób podwójnie dla niej ważny. – Chodź – wzięła go za rękę – spróbujemy. Masz rację, że nie ma innego wyjścia. Na schodach panowała cisza. Zapewne wszyscy lokatorzy przyczaili się ze strachu. Zaryglowali i pozamykali drzwi w naiwnej nadziei, że może ich to uchronić przed czymkolwiek. Zeszli na dół. W bramie nie było nikogo. Powstrzymał ją ruchem ręki. Wyjrzał ostrożnie. Pusto. Stał tylko rozbity samochód, leżał trup kierowcy i dobici powstańcy. – Prowadź – powiedział – bo ja gotów jestem pójść w całkiem złym kierunku. – Z powrotem na Michigan Avenue?Zrozumiał aluzję. – Nawet gdybym tam wrócił, to i tak już byłbym innym człowiekiem. Ale nie wrócę. – Dlaczego? Chyba nie zostaniesz w Polsce? – Nie wrócę bez ciebie – przygarnął ją ku sobie i pocałował w usta.Przytuliła się do niego, ale zaraz zwyciężyło poczucie odpowiedzialności. – Chodź. Każda sekunda może zadecydować o tym, czy nam się uda. Z oddali dochodziły serie broni maszynowej i pojedyncze wystrzały, czasami przytłumiony wybuch. Przeszli kilkadziesiąt metrów, uważnie się rozglądając. Ludzie nie pojawiali się nawet w oknach. Przy rogu przyczaili się, ostrożnie zaglądając w przecznicę. Tu również było pusto. – Jesteś pewna, że to powstanie rzeczywiście wybuchło? Może to tylko lokalna strzelanina. – Nigdy czegoś takiego nie robiono w biało-czerwonych opaskach. Zgodnie z rozkazem mieliśmy w nich wystąpić dopiero po wybuchu powstania. Na następnej ulicy również nie było nikogo. Nagle zza rogu wyszli dwaj lotnicy niemieccy. Szli środkiem jezdni. Śmieli się beztrosko. Byli bez broni. – Pijani? – zapytał cicho. – Nie sądzę. Zapewne uważają, że to jakaś łapanka i ich nie dotyczy. – What is „łapanka”?Żołnierze nie skojarzyli sobie jego słów z angielskim, bo wyminęli ich obojętnie i poszli dalej. – Prędko – pociągnęła go za sobą – może uda się nam przez Ogród Saski. Jeśli oni nic nie wiedzą, to może i inni się nie zorientowali. W parku świergotały ptaki, a lekki wiaterek poruszał liśćmi. Wydawało się, że zaraz alejką przebiegnie dziecko toczące wielkie kolorowe koło, a matki i niańki wyjadą z bocznych alejek z wózkami. Biegła zdyszana, ciągnąc za sobą Andrew. – Już niedaleko – pocieszała – już widać Królewską. Tam muszą być nasi.Raptem przytrzymał ją. – Uważaj – powiedział ledwie dobywając głosu – tam idą. Główną aleją kroczyli powoli esesmani. Podwinięte rękawy, w dłoniach broń gotowa do strzału. Nie widzieli ich, zapatrzeni w przeciwną stronę. Przybliżyła twarz do jego ucha. – To dobrze. To znaczy, że tam są nasi. – Może, ale teraz trzeba się schować. – W krzakach? Potrząsnął głową. Parę kroków od nich stała niewielka, byle jak sklecona buda z desek. Zapewne służyła ogrodnikom lub sprzątaczom parku. – Tam. Tylko tam. Drzwi były zamknięte na skobel z kłódką. Wyciągnął nóż i podważył. Zagięte niedbale metalowe szpikulce wyszły z drewna bez oporu. W środku były grabie, łopaty, taczki, unosił się duszny zapach stęchlizny. Zręcznie manipulując, wsunął wąsy skobla na poprzednie miejsce. Z zewnątrz wyglądało to na nie ruszane przez nikogo zamknięcie. Wyjrzał przez małe okienko. Esesmani zatrzymali się. Zwróceni w przeciwną stronę sprawiali się do natarcia. – Trzeba zaczekać. Najlepiej do wieczora. Teraz za nic nie przejdziemy – mówiąc to, układał z narzędzi ogrodniczych i taczek coś w rodzaju zasłony maskującej jeden kąt. – Wchodź pierwsza. Jak zajrzą przez okienko lub nawet otworzą drzwi, nie powinni nas zauważyć. Wczołgała się. Było tu niewygodnie, a chropawe, pełne drzazg deski drapały w plecy. Wczołgał się za nią. Czuła, jak ją obejmuje. – A więc to teraz nastąpi – pomyślała, tłumiąc strach przed esesmanami rozstawionymi na zewnątrz. Ale on nadsłuchiwał, zupełnie jakby nie czuł bliskości kobiety. Położył jej dłoń na ustach. Teraz i ona usłyszała kroki na zewnątrz. Mówili po niemiecku. Rozumiała doskonale każde słowo. – Tu mogli się jacyś schować. – Nie sądzę. Ci bandyci nie ruszają się z domów. Na otwartej przestrzeni nie potrafią walczyć. Z trzaskiem i brzękiem prysnęło okienko. Domyślili się, że Niemiec uderzył w nie kolbą. Zapewne wsadził głowę do środka, bo słychać było sapanie. – Spalę tę budę – powiedział im prawie nad samym uchem. Kmita nic nie rozumiał, ale razem z „Różą” wstrzymał oddech, świadom tego, co się stanie, jeśli ich zobaczą. – Nie – odpowiedział mu głos z zewnątrz – to zdemaskuje nasze pozycje. W odpowiedzi głośna seria, spotęgowana przez rezonans budy, przestebnowała im tuż nad głową grabie, łopaty, drewniane taczki i deski. Na zewnątrz rozległ się rechotliwy śmiech. – No, dobra, nie znęcaj się nad tym polskim szaletem. Szkoda amunicji. „Róża” i Andrew leżeli znieruchomiali, sparaliżowani, niepewni, czy nie zostali ranni albo czy nie leżą przytuleni do trupa. Minęło w ten sposób kilka sekund, może minut albo nawet cała godzina. Nie potrafili tego określić. Pierwszy poruszył się „Andrzej”. – Nic ci nie jest? – Nie. A tobie? – Opadam dalej – powiedział. Zrobiło się jej gorąco – czyżby pod wpływem przeżyć pomieszały się mu zmysły? Wyczuł raczej, niż zrozumiał jej obawy. – Wszystko w porządku. Tylko przypomniałem sobie, co zwykł mówić mój ojciec. Życie jest opadaniem z wieży. Każdy z nas musi się roztrzaskać o ziemię. Jedyne, czego nie wiemy, to wysokość wieży. – To piękne i straszne – powiedziała – czy twój ojciec jest filozofem? – Nie, policjantem. Ale jej obojętna była odpowiedź. Przytuliła się do niego i wbrew strachowi, napięciu, zasnęła z ufnością w jego ramionach. Obudziła się dopiero o zmroku z poczuciem spokojnego szczęścia, którego istoty nie mogła zrozumieć. Wszak pierwszy lepszy napotkany Niemiec mógł ich położyć trupem. Ostrożnie, by nie uczynić rumoru, odsunął narzędzia ogrodnicze. Wyszli na zewnątrz. Z dala dochodziły pojedyncze wystrzały i serie broni maszynowej. Jednakże alejki były puste. Ani jednego Niemca. Ostrożnie, prawie na palcach, doszli do bramy przy ulicy Królewskiej. Dopiero teraz zauważyli, że pada deszcz zacierający wszelkie kontury. Na pewno po drugiej stronie są już nasi – powiedziała z przekonaniem, choć wcale tego nie była pewna. – Najlepiej przeczołgać się. Nikt nas nie zobaczy. Mażąc się w kurzu rozmytym przez krople dżdżu, dopełzli do kamienicy po przeciwnej stronie jezdni. W bramie wysunął przeciw nim karabin wartownik z biało-czerwoną opaską. Wprowadził ich do oświetlonej stróżówki i wybuchnął śmiechem. Wyglądali jak diabły z jasełek. Andrew popatrzył na nią, ale miast roześmiać się, powiedział z całą powagą po angielsku: – Kocham cię. – Ja też. I jestem szczęśliwa, bo nasza wieża jest wysoka. Wartownik opuścił karabin i popatrzył na nich ze zdziwieniem, jakby raptem znalazł się na filmie wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer z ryczącym lwem w czołówce, nie rozumiał bowiem, o czym mówią, ale wiedział z całą pewnością, że po angielsku. 6. Oddział porucznika „Szarego”, do którego dołączyła „Róża” z „Andrzejem”, był przekonany, że są małżeństwem. Dowódca uznał, że obecność amerykańskiego oficera podniesie znakomicie morale powstańców, dlatego przydzielił im osobny pokój w gmachu „Prudentialu” przy placu Napoleona. Żadne z nich nie zaprotestowało, a Kmita ucieszył się dodatkowo. – Nareszcie drapacz chmur. Wprawdzie niewielki, ale podobny do tych w Chicago. A poza tym „Prudential”, nasze towarzystwo ubezpieczeniowe. Poczuł się prawie jak w domu. Pierwsze wspólne noce spędzili w gorączkowym miłosnym zapamiętaniu. Kochali się, rozmawiali, bardzo mało spali. Była szczęśliwa, radosna. Wreszcie uznała, że wszystko, co czytała w powieściach o miłości, było niczym w porównaniu z tym, co obecnie przeżywała. O Tadeuszu ani razu nie pomyślała. Było jej absolutnie obojętne, czy żyje, czy nie. Jedno ją tylko gnębiło. Mimo szalonych pieszczot, jakie ich łączyły w nocy, ani razu nie przeżyła bliskości fizycznej „Andrzeja” tak, jak w drewnianej budce w Ogrodzie Saskim, gdzie między nimi do niczego nie doszło. Mimo to jednego była pewna – świata poza nim nie widziała. W dzień „Szary”, choć niższy stopniem, narzucił im obowiązki. Chodzili po okolicznych oddziałach, gdzie captain Andrew był przedstawiany jako oficer łącznikowy alianckiego sztabu i wysłuchiwał tłumaczonej mu przez „Różę” oceny sytuacji dawanej przez poszczególnych dowódców. Robiła to niedokładnie, pobieżnie – świadoma mistyfikacji. Z początku Kmita protestował, powołując się na to, że z racji stopnia wojskowego może być zwierzchnikiem „Szarego”, ale kiedy poinformowano go, że jest to rozkaz pułkownika „Korwina”, podporządkował się bez słowa sprzeciwu. „Róża” była zadowolona. Dzięki temu miała pewność, że „Andrzej” nie weźmie udziału w walce, nie zostanie narażony na bezpośrednie trafienie. Poza tym dzięki roli tłumaczki mogła nie odstępować go na krok. I tak było do momentu, gdy do „Prudentialu” przybiegł zdyszany łącznik. – Trzy czołgi idą Świętokrzyską od Nowego Światu! Pędzą przed sobą ludność cywilną! Na kwaterze nikt nie został. Wszyscy zbiegli na dół. Andrew wyciągnął drugiego kolta i dał „Róży”. – Umiesz się z tym obchodzić? Wzięła do ręki i miast potwierdzenia sprawnie zarepetowała. Świętokrzyską rzeczywiście, warcząc i dymiąc spalinami, szły trzy pancerne kolosy. Kiedy żołnierze „Szarego” wraz z „Różą” i „Andrzejem” znaleźli się na wysokości ulicy Czackiego, czołgi poprzedzane tłumem cywilów i chroniących się za ich plecami żandarmów dotarły na odległość kilkudziesięciu metrów od polskich stanowisk. Pobladły Kmita obserwował niepojętą dla niego scenę. Z początku myślał, iż są to przebrani za cywilów Niemcy, ale kiedy zobaczył wśród idących kobiety i dzieci, przerażenie malujące się w ich oczach – pojął całe niewiarygodne okrucieństwo tej sceny. Tłum zbliżał się powoli, mając ciągle za plecami żandarmów i czołgi. Kiedy zdawało się, że jeszcze trochę, a wszyscy razem przekroczą barykadę, któryś z powstańców krzyknął ile sił w płucach: uciekajcie! W jednej chwili tłum się rozpierzchł. Część uskoczyła do bram okolicznych domów, inni przesadzili barykadę, pozostali zaś padli plackiem na jezdnię i chodniki. W tejże samej chwili barykada plunęła ogniem, a z bramy pobliskiego domu rozgdakał się długimi seriami karabin maszynowy. Pozostawieni nagle bez osłony żandarmi nie zdążyli się skryć za jadące za nimi czołgi ani też uskoczyć na boki. Akurat w tym miejscu ulica była po obu stronach zabudowana dosyć wysokim ceglanym murem, odgradzającym ją od ruin zburzonych domów. Na dodatek właśnie zza tych ogrodzeń posypały się butelki z benzyną, a potem granaty rzucane przez powstańców. Pierwsze cofnęły się czołgi. Ich dowódcy woleli nie ryzykować dalszego natarcia, bo lada moment ich wozy pancerne mogły stanąć w płomieniach. Wraz z nimi odeszli do tyłu żandarmi, ostrzeliwując się jedynie po to, by zabrać rannych i zabitych. Atak niemiecki nie trwał dłużej niż kilkanaście minut i załamał się całkowicie. Barykada wiwatowała, uratowani cywile płakali ze szczęścia. Korzystając z zamieszania, „Róża” pociągnęła „Andrzeja” za rękaw. – Wracamy. Zupełnie zapomniałam, że miałeś się zameldować u pułkownika. Popatrzył na nią niedowierzająco, ale ona do swego niewinnego kłamstwa zrobiła tak poważną minę, że nie sposób było wątpić. Koło „Prudentialu” spotkali „Korwina”. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż odpowiadać na niezbyt zrozumiałe pytanie Amerykanina. – Dostałem informacje, że to natarcie było pozorowane lub odciążające. Główne uderzenie pójdzie na stację telefonów przy Zielnej. Odsiecz dla załogi niemieckiej. Trzeba zawiadomić nasze oddziały i posłać im wsparcie. Pani jako łączniczka przekaże rozkaz porucznikowi „Szaremu”. – Przez Marszałkowską się nie przedostanę – powiedziała bezwiednie. – Niech pani nie dyskutuje, to rozkaz – zaperzył się „Korwin”. Zasalutowała i pobiegła. Kiedy wróciła, prowadząc oddział „Szarego”, pułkownik z Kmitą stali już w drzwiach sklepu na rogu Sienkiewicza. Od słupa ogłoszeniowego na drugą stronę Marszałkowskiej ciągnęło się coś na kształt niziutkiej na kilkadziesiąt centymetrów barykady ułożonej z płyt chodnikowych, skrzynek i kamieni. Nawet pełzającemu na drugą stronę człowiekowi nie dawała ona większej osłony przed ostrzałem niemieckim ze strony Ogrodu Saskiego. Wyglądało na to, iż rozkaz jest niewykonalny. „Korwin” pojął to od razu i by ratować swój autorytet dowódcy, zwrócił się do „Szarego”. – Panie poruczniku, proszę wykonać rozkaz. Jeśli tak się nie da, to proszę wziąć wyłącznie ochotników – zasalutował tak regulaminowo, jakby był na musztrze w koszarach, i nie czekając na odpowiedź, odszedł eleganckim, sprężystym krokiem. „Szary” zmełł w ustach przekleństwo. – Do diabła. Przecież nawet ochotników tu nie można posłać. Jeden przebiegnie, a reszta zginie. Powstańcy stłoczeni za nim milczeli wymownie. Ciszę przerwał Andrew. – Jeśli tylko jednego trzeba dla przeniesienia rozkazu, to ja pójdę. Ponieważ powiedział to koślawą, ale bądź co bądź polszczyzną, popatrzyli na niego zaskoczeni. Nie wiedzieli, że zna język. „Róża” wyprostowała się. – Nie – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu – nie wolno narażać kapitana „Andrzeja”. Jest on oficerem łącznikowym aliantów. Kmita potrząsnął głową i uśmiechnął się do niej, jakby prosił o wybaczenie. – Przede wszystkim jestem żołnierzem i wiem, że rozkaz musi być wykonany, a dowódcy uprzedzeni o natarciu – jeszcze raz się uśmiechnął, pocałował ją w policzek i nim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć czy próbować zatrzymać, wybiegł na Marszałkowską. Sadził dużymi susami i wydawało się, że przebiegnie całą szerokość prędzej, niż dyżurny przy karabinie maszynowym w Ogrodzie Saskim ocknie się i dostrzeże biegnącą sylwetkę. „Róża” zacisnęła ręce, wbijając paznokcie w dłoń, aż do bólu. Ale nic nie czuła. Prowadziła go wzrokiem, jakby miała to być tarcza chroniąca przed pociskami. Już zdawało się, że dotrze na przeciwległą stronę cały i zdrowy, gdy od linii niemieckich zagdakała seria. Andrew potknął się, zrobił jeszcze dwa kroki w prawdziwej ulewie pocisków, zatoczył się. Padł w poprzek niskiej barykady. Mimo to cekaemista lokował serię za serią w bezwładnym ciele. Widać było wyraźnie, jak wstrząsają nim raz po razie... „Róża” poderwała się, jakby chciała biec na pomoc, ale „Szary” chwycił ją za ramię. – Chcesz zginąć razem z nim? Po co?Zatoczyła się i wsparła o framugę drzwi. – Nawet nie wiem, jak on się nazywa – powiedziała. Patrzyła na nieruchome ciało i sporą kałużę krwi obok barykady. Choć wiedziała, że to nieprawda, ale zrodziła się w niej bezsensowna nadzieja, że żyje, że jeszcze można go ratować, operować. – Trzeba go ściągnąć – wyszeptała rozpaczliwie. – Zrobimy to w nocy – „Szary” był stanowczy – nie zamierzam bez potrzeby powiększać strat oddziału. A swoją drogą, kto to wytyczał szerokość Marszałkowskiej? Gdyby była choć o kilka metrów węższa, nie zginąłby. Przecież już był w drugiej połowie, kiedy go trafili. Nie odpowiedziała. Patrzyła na ciało „Andrzeja” z napięciem, jakby je chciała wskrzesić. Ożywić to, co przed paru minutami było kapitanem Andrew. – Czy można kochać kogoś, kto nie żyje, kogo nie ma? Była pewna, że tak, że do końca życia nie przekreśli w sobie miłości do „Andrzeja”, nie powie o niej w czasie przeszłym. Będzie w niej istniał aż do śmierci. – A jak umrę, to co się stanie? Co będzie z miłością? – Ciszej – powiedział „Szary”, ostrożnie wyglądając z załomu muru – coś tam rzeczywiście szykują. Trzeba jak najprędzej zawiadomić rotmistrza „Leliwę”. „Róża” jeszcze raz popatrzyła na środek ulicy i na pokrwawione ciało. Otarła wierzchem dłoni suche oczy. – Opadanie z wieży... nikt nie zna wysokości – wyszeptała. – Co mówisz? – „Szary” poprawił pistolet maszynowy wiszący na szyi i popatrzył ku liniom niemieckim. Tak był zajęty obserwacją, że nawet zdziwiłby się, gdyby otrzymał odpowiedź. Ale ona niczego nie słyszała i nic jej nie obchodziło poza jednym: co wówczas będzie z miłością – czy przetrwa śmierć? Nawet jeśli jest tak wielka jak jej? Odpowiedź na to pytanie otrzymała tydzień później. Idąc z meldunkiem, wychyliła głowę znad barykady. Snajper niemiecki trafił ją w środek czoła. Powstańcy, którzy ją przenosili, by ułożyć w długim szeregu zabitych, na pobliskim podwórku, ze zdziwieniem stwierdzili wykwitły na jej twarzy łagodny, pełen szczęścia uśmiech. – Jaka ona ładna – powiedział niosący za nogi. – Piękniejsza niż za życia – dodał drugi, trzymający bezwładne ciało za ręce. Korekta: Joanna Bednarek