13270
Szczegóły |
Tytuł |
13270 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13270 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13270 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13270 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bajki TATRZAŃSKIE
DZIECI DZIECIOM
opracowanie literackie Maciej Pinkwart
i
WYDAWNICTWO PTTK „
Jffarszawa 1987
Opiniodawca
Wanda Chotomska
Opracowanie graficzne
Juliusz Kulesza
Redaktor
Zofia Psota
Redaktor techniczny
Krystyna Kacprzyk
Korektor
Krystyna Okoniewska
©Copyright by Wydawnictwo PTTK „Kraj", Warszawa 1987 ISBN 83-7OO5-157-X
Wydawnictwo PTTK „Kraj" Warszawa 1987 Wydanie pierwsze Nakład 24 650+350 egz. Ark. wyd. 6,1; ark. druk. 7,0 Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam 1118/1100/86 P-36 Cena zł 300,—
Przedmowa dla dzieci
(Dorośli nie czytają!)
„Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga, chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa..."
Pamiętacie to? Nie bardzo? Ja też, przyznam się. Kiedyś nawet chciałem to opowiedzieć mojej córce, ale przypomniało mi się, że ta iskierka w końcu zgasła, więc może dobrze, bo inaczej byłby pożar. Ale co było poza tym? Coś o Babie Jadze, o maśle, o dziwach...
Ale, ale... Kto z was wie, co to takiego — popielnik? No, ręce do góry! A jednak, parę osób wie. A kto ma taki popielnik w domu? Nie, nie, Kasiu — to nie chodzi o męża popielniczki, coś ci się pomyliło.
No dobrze. A kto wie, co to jest smok? No tak, oczywiście, wszyscy. A kto umiałby narysować smoka? Też wszyscy? A kto z was widział smoka, ha? Co? Wszyscy widzieli? Coś podobnego!
Może Pana Tatr też ktoś widział! A złego harnasia? A bździągwy i bikiście? A kosmitów na Kasprowym Wierchu? Ejże, Aniu, widziałaś? A nie bujasz wujka troszkę? O śpiącego rycerza nie pytam, jest powszechnie znany.
Powiem wam w sekrecie, że i ja te wszystkie rzeczy widziałem. I wcale nie w telewizji. W górach. Tylko tego „widzenia" trzeba się specjalnie uczyć. Taki sobie zwykły turysta bierze plecak z jedzeniem, swetrem i peleryną, pędzi przez góry i doliny, żeby jak najszybciej wrócić. Zastanawiam się, po co oni w ogóle z domu wychodzą, jeśli im się tak strasznie spieszy.
Co prawda ja też tak kiedyś latałem. Pewnego razu poszedłem w góry w towarzystwie takich dzieciaków jak wy. Idziemy, idziemy, rozglądamy się, oglądamy kwiaty, słuchamy ptaków, opowiadamy o górach. Aż tu nagle czuję, że coś mnie ciągnie za but. Pomyślałem, że to sznurowadło się rozwiązało, schylam się, żeby je zawiązać — a tu taki niewielki obywatel, może ze dwadzieścia centymetrów, w czerwonej czapeczce i z brodą, mówi do mnie:
— Proszę pana, czy pan ma troszkę czasu?
— Mam — powiadam — ale ty przecież jesteś halucynacją, ciebie w ogóle nie ma. Czy ktoś kiedyś widział krasnoludki?
— Ależ skąd! — mówi krasnoludek. — Krasnoludków nie ma. Tylko olbrzymy się ostatnio rozmnożyły. Czy pan jako olbrzym mógłby nam pomóc pokonać smoka? Bo zły czarownik przyleciał z Marsa na latającym talerzu, zamienił naszego króla w węża i szuka teraz zaklętych skarbów, daninami gnębi. Pomóż nam, szlachetny olbrzymie!
Tak mnie molestował, tak obiecywał piękne dziewice za żony na pęczki, a i dukatów kuferki na kopy — któż by się oparł! Dzieciakom przykazałem siedzieć przy starym szałasie, i dalejże do roboty. Uff, alem się okrutnie spracował! Kiedy już się z tym uwinąłem, wracam do dzieci, a te do mnie:
— Wujku, wujku, opowiedz nam bajkę! A ja na to:
— Czyście się z choinki urwały? (a naokoło same choinki rosły). Ja się na bajkach nie znam, jestem poważnym człowiekiem — powiadam i owijam bandażem rękę, bo mi ją smok oparzył, gdy zaczął ogniem zionąć z piątej paszczy.
__ No to my ci opowiemy. Dawno, dawno temu, w Tatrach
żyły sobie krasnoludki...
I tak to się zaczęło.
Maciej Pinkwart
Przedmowa dla dorosłych
A tak naprawdę, to też się zaczęło w Tatrach, tylko nieco inaczej. Schodziliśmy z gór, po niezbyt długiej zresztą wycieczce, z dwunastoletnim wtedy Sergiuszem — już doświadczonym turystą i dziesięcioletnią Małgosią, debiutującą na tatrzańskich szlakach. Popadywało i droga się dłużyła, a wiadomo, że nie ma nic bardziej męczącego niż nudne schodzenie. I właśnie podczas zejścia z Hali Gąsienicowej do Doliny Jaworzynki Sergiusz zaczął opowiadać. Ot, żeby zająć czymś przemęczoną Gosię, by jej się lepiej szło.
Widoczna z drogi szczelina Jaskini Magurskiej działała na wyobraźnię. Najpierw usiłowałem się trochę wtrącać, ale po chwili wciągnęła mnie ciekawa fabuła, więc dałem spokój i — podobnie jak Gosia — słuchałem. Tak, niejako po drodze, powstało opowiadanie „Ząb mamuta".
Pół roku później zaproszono mnie do udziału w jury klasowego (tj. szóstej klasy) konkursu na nowelę, będącą własną wizją opowieści o przygodach Robinsona Crusoe. Trzydziestu trzech Robinsonów. Tyluż Piętaszków, Barnabów, Polly... Śniło mi się to potem po nocach. Ale fantazja — niebywała. Dałem prywatną nagrodę dziewczynie, której opowiadanie rozpoczynało się od słów: „Cześć, nazywam się Robinson. Jestem plastikową zabawką, wyprodukowaną w fabryce w Bielsku. Staliśmy właśnie na półce sklepowej, obok brzydkich lalek, w przededniu Świętego Mikołaja..."
Wtedy właśnie postanowiłem w trzech zakopiańskich szkołach podstawowych przeprowadzić konkurs na bajkę, legendę lub opowiadanie „fantasy" na tematy tatrzańskie i podhalańskie. Patronowała temu Komisja Wydawnicza Zakopiańskiego Oddziału PTTK. Najlepsze dzieła chcieliśmy wydać drukiem.
— Dzisiejszym dzieciom — mówili niektórzy — bajka kojarzy się tylko z „dobranocką" telewizyjną. Nic z tego nie będzie.
A jednak — w konkursie przedstawiono siedemdziesiąt sześć tekstów. Komisja Wydawnicza dokonała ich oceny i miała spore kłopoty z wyborem. Po uwzględnieniu opinii Wydawcy do druku rekomendowano trzydzieści prac, autorstwa dwudziestu ośmiu twórców w wieku od dziesięciu do czternastu lat.
Bardzo różne są to bajki. Typowe i oryginalne, tradycyjne i supernowoczesne. Ich bohaterami są królowie i księżniczki, rycerze i smoki, głupie diabły i chytrzy chłopcy — choć i głupi Jasio się gdzieniegdzie
trafi. A obok nich — kosmici i kosmitki (?), konstruktorzy i astronomowie, górale i roboty. A więc i z Andersena, i z Lema...
Zastanawiające, jak wiele naszych wad, wad ludzi dorosłych opisują dzieci w swoich bajkach. Negatywnym bohaterem wielu opowieści jest człowiek, ludzie jako gatunek. Ludzie, niszczący wszystko wokół siebie („Przybysz").
Przywykliśmy do bajek, w których zło po dłuższych lub krótszych zmaganiach zostaje przykładnie ukarane, dobro, miłość i szlachetność triumfują i wszystko kończy się happy endem, a utwór „macha morałem jak pies ogonem". Ale to są bajki dla nas, dorosłych. My lubimy logikę i symetrię, a choć w życiu zwykle unikamy konsekwencji, to domagamy się jej w literaturze.
A tu? Tu tak jak w życiu: zwycięża zwykle silniejszy i bardziej cwany. Autorzy nieraz prezentują hekatombę, w której giną wszyscy pozytywni bohaterowie („Bezera i Babroś", „Ząb mamuta", „Zakopane zakopane"). Nie oszczędza się nawet szlachetnych zwycięzców i pełnych poświęcenia śmiałków („Biały Rycerz", „Legenda o halnym wietrze", „Jak powstały nasze góry"). Trup ściele się gęsto, zwykle przy tym obracając się w kamień, na czym korzysta topografia Tatr, zgodnie uważanych za najpiękniejsze góry na ziemi.
Kilka tekstów, zwłaszcza tych prezentowanych przez czwartoklasistów, powstało niewątpliwie pod czujnym okiem (jeśli nie ręką) rodziców. Ale czyż można tego uniknąć? Wiele opowieści nader szeroko czerpie z funkcjonujących już w literaturze wątków („Bajka
0 tatrzańskich grzybach", „Legenda o halnym wietrze", „Jaskinia Czasu"). Ale, po pierwsze, obracamy się w sferze, w której pewne konwencje i schematy są ogólnie obowiązujące. A po drugie —autorzy chodzą do szkoły podstawowej, gdzie odpisywać może nie wypada, ale mądrze ściągnąć uchodzi za cnotę... Zresztą, czy tylko w szkole?
O czym marzą nasze dzieci? O pięknie i harmonii, o miłości i poświęceniu, o wesołej zabawie w czystym powietrzu, nad nieskażoną wodą, pośród cytrusów, o zgodnej symbiozie ludzi i zwierząt, ziemian
1 kosmitów, techniki i natury. Czy my, dorośli, potrafimy im wskazać wizję realizacji ich marzeń? Niestety, dość rzadko. Między harmonią „Czterech pancernych i psa" a jatkami „Gwiezdnych wojen", między apokalipsą ekologiczną a przaśną wizją rumianej przeszłości czy przyszłości (niepotrzebne skreślić), między komiksem a psem Pan-kracym — zakopiańskie dzieci proponują własną drogę: tatrzański szlak fantazji. Zapraszamy!
Maciej Pinkwart
AGNIESZKA BARTOCHA
Prawdziwa historia powstania Tatr
Nieprawdziwe są wpajane nam w szkole informacje, dotyczące historii Tatr. Nie powstały one bowiem, jak mówią oficjalne podręczniki i pani od geografii, w wyniku fałdowań alpejskich w okresie trzeciorzędu, lecz w zupełnie innym czasie i z całkowicie innej przyczyny. A było tak:
Przed tysiącami lat mieszkający na ziemi pierwotni ludzie ze strachem obserwowali na niebie dziwnie świecący przedmiot, który szybko przybliżał się do ich planety. Był to — o czym oczywiście nie wiedzieli — statek kosmiczny z Galaktyki A-Pruthal-Grena-da. Miał za zadanie dokładnie zbadać interesującą uczonych planetę, zwaną Ziemią. Pojazd był uszkodzony przez meteoryty i z dużą prędkością mknął ku dzisiejszemu kontynentowi europejskiemu.
Przybysze byli podobni do ludzi, wszyscy jasnowłosi i niebieskoocy. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Główny komputer był zepsuty i nie wiedzieli, czy ochrona przeciwatmosferyczna działa, czy też spłoną przy wejściu w powietrze. Działała jednak. Spowodowała, że statek znacznie zmniejszył szybkość; mimo to przynajmniej jedna czwarta Ziemi zadrżała pod wpływem gwałtownego zetknięcia się pojazdu z planetą.
Na szczęście pięcioosobowa załoga, z niemowlęciem urodzonym w czasie długiej podróży, przeżyła. Twarze rozbitków były uradowane, choć wiedzieli, że czeka ich wiele niebezpieczeństw. Megro, dowódca wyprawy, człowiek młody, wysoki i przystojny, zarazem ojciec dziecka, zwołał naradę. Postanowiono zostać przy statku i żyć tak, jak tubylcy. Naprawa stataku okazała się na razie niemożliwa.
Okoliczny teren był górzysty, zbocza niewysokich pagórków porastały wielkie paprocie, palmy, baobaby i wiele innych drzew, nieznanych dzisiejszej nauce. Klimat był gorący i wilgotny. Codziennie mocno grzało złociste słońce. Od rana słychać było wesoły świergot egzotycznych, pięknych ptaków oraz dziwne dźwięki, wydawane przez różne zwierzęta, zamieszkujące puszczę. Las prześwitywał niekiedy dużymi polanami, pokrytymi wielkimi, różnobarwnymi kwiatami o miłym zapachu. Ale głębia lasu tchnęła tajemniczą ciszą.
Gdzieś w okolicy mieszkali ludzie, jednakże kosmici ich nie dostrzegli ani nie zostali przez nich zauważeni.
Minęło parę lat. Złotowłosa córka Megra i Berber — jedynej kobiety wśród rozbitków — wydoroślała i wypiękniała; czas na Ziemi płynął inaczej niż na rodzimej planecie. Przybysze różnili się od tubylców jedynie kolorem włosów i oczu. Pewnego dnia zobaczyli z daleka ludzi — wyglądali oni miło i przyjemnie. Postanowili więc dołączyć do plemienia, ponieważ na Ziemi szybko się starzeli, a złotowłosa Angri, gdyby została sama, nie dałaby sobie rady w dżungli.
Nadszedł jednak tragiczny dzień, gdy przybyszów zaatakowała groźna choroba, zwana przez Ziemian afrodżumą. Dla mieszkańców planety nie była zbyt groźna, ale nie znający bakterii przybysze z Kosmosu — z wyjątkiem wychowanej na Ziemi Angri — zachorowali i niebawem zmarli. Córka pogrzebała rodziców i ich towarzyszy, a dzień ten na zawsze pozostał w jej pamięci. Jako pamiątka po rodzicach została jej jedynie nauka Galaktyki A-Pruthal—Grenada. Została sama na obcej planecie.
Poszła więc przed siebie, by w mrocznej dżungli szukać siedziby ludzi. Nagle rozległ się straszny wybuch, a podmuch powietrza rzucił ją o ziemię. Straciła przytomność.
Ocknęła się, gdy dotarła do niej słaba, lecz przykra woń i poczuła, że wiążą jej ręce. Otworzyła oczy. Ujrzała twarz o kształcie głowy lisa. Oczy, podobne do ludzkich, nie miały okrągłych tęczówek, lecz w ich miejscu pionowe kreski. We wzroku było coś niezwykle okrutr nego. Uszy lisie, jakby podwójne, spuszczone w dół; włosy porastały wąskim pasmem środek łba. Kły błyskały niby ostrze noża, skóra była gadzia, świecąca, lecz sucha. Tułów przypominał kształtem ludzki, ale na palcach widniały ostre pazury.
Angri przymknęła oczy i westchnęła. Przez chwilę nie wiedziała co się z nią stało ani gdzie się znajduje. Nagle spadło na nią olśnienie i z trudem pohamowała krzyk. Zrozumiała, że napadli ją Mronowie, piraci i odwieczni wrogowie Galaktyki, z której pochodzili jej rodzice.
Przypomniała sobie lekcję, na której uczyła się o tych potworach. Ich rzekome oczy to były emitery promieniowania hipnotyzującego, natomiast prawdziwe, w ludzkim rozumieniu, oczy widzące znajdowały się u każdego osobnika gdzie indziej. Była wstrząśnięta swoim odkryciem.
Po chwili zaczęła ostrożnie się rozglądać, czy nie ma możliwości ucieczki. Nie opodal zobaczyła paru ludzi, szarpiących się bezskutecznie w uchwycie Mronów. Zwróciła uwagę na ładną dziewczynę,
która w przeciwieństwie do pozostałych ludzi stała spokojnie, nie wyrywając się. Jej spokój był jednakże tylko pozorny. Dziewczyna sprawnie i prawie niezauważalnie manipulowała rękami, utrudniając skuteczne związanie.
Po chwili Mronowie gestami kazali jeńcom iść. Gęsta w tym miejscu roślinność uniemożliwiała ucieczkę. Jeńcami —jak się okazało — były wyłącznie kobiety. Po niedługim marszu wszyscy dotarli do statku kosmicznego. Było to wielkie cygaro, bez żadnych widocznych wgłębień i okien. Podeszli bliżej i nagle bezszelestnie otworzyły się drzwi.
Weszli do środka. Maszerowali przez kilka jasnych, pustych korytarzy, po czym jeńcy zostali brutalnie wrzuceni do dość dużego,
I
trójkątnego pomieszczenia. Pilnowali ich dwaj strażnicy, prowadzący ożywioną rozmowę. Angri znała ich język i dowiedziała się z rozmowy, w jakim celu przybyli.
Mronowie chcieli zrobić z ludzi niewolników, a na Ziemi albo zamieszkać, albo przemienić ją w nowe słońce za pomocą pewnych, znanych sobie pierwiastków. Załogę statku stanowili zwiadowcy, wysłani w celu sprawdzenia, czy plany dadzą się zrealizować. Powodzenie zwiadu i pomyślny odlot statku spowodowałyby przybycie wielkiej liczby statków z potworami.
Nagle obok Angri rozległy się głośne jęki. Jeden ze strażników podszedł do jęczącej dziewczyny, pochylił się nad nią i w tym samym momencie otrzymał mocne uderzenie w kark. Angri natychmiast skoczyła do drugiego strażnika i uderzyła go z całej siły związanymi rękami. Stracił przytomność.
Ta sama dziewczyna, na którą Angri już przedtem zwróciła uwagę, właśnie rozwiązywała ręce innym więźniom. Widząc jej zdecydowanie, Angri postanowiła podjąć próbę ucieczki. Najpierw zdecydowała, że należy Mronom wykraść broń.
Domyśliła się, że dziewczęta są z plemienia Slewieńców, a że znała już ich narzecze, postanowiła się z nimi porozumieć.
— Nazywam się Angri — odezwała się do dziewczyny, gdy ta ją rozwiązywała.
— Selenga — przedstawiła się tamta.
Angri opowiedziała jej o sobie i przedstawiła swój plan. Wiedziała, gdzie w statkach tego typu znajduje się skład broni. Selenga zgodziła się jej pomóc.
Była to dzielna i sprytna dziewczyna, o prawie czarnych oczach i gęstych czarnych włosach. Miała zgrabną sylwetkę i śniadą cerę. Pozostałe kobiety uważały ją za przywódczynię i mimo jej młodego wieku posłusznie wykonywały polecenia.
Poruszały się ostrożnie, kocim chodem. Angri znalazła pomieszczenie z bronią. Piraci czuli się widać całkiem bezpieczni, bo nie wystawili straży. Dziewczyny wzięły leżący na ziemi wór i zaczęły ładować do niego różne narzędzia, między innymi lasery dalekosiężne, o wielkiej mocy. Każda z dziewcząt wybrała sobie jakiś sprzęt. Oprócz tego Angri postanowiła uszkodzić jak najwięcej broni i pokazała współtowarzyszkom, jak to się robi. Po zniszczeniu większości składu, udało się bez przeszkód wydostać ze statku.
Wśród urządzeń nowoczesnej techniki Angri zdecydowanie przewyższała wiedzą Selengę i resztę kobiet, ale tu, w dżungli, ciemnookie
10
il/iewczyny zachowywały się jak u siebie w domu. Angri w duchu podziwiała je, gdyż w ciemnym, wilgotnym i tajemniczym lesie nie czuła się zbyt bezpiecznie. Bez przygód dotarły jednak do siedziby plemienia Selengi.
Wojownicy i starsze kobiety głośno okazywali swą radość. Po przywitaniu całe plemię wraz z Angri usiadło przy ognisku. Najpierw opowiedziała swe dzieje dziewczyna przybyła z innej galaktyki, a potem Selenga mówiła o porwaniu. Jak się okazało, była ona córką wodza plemienia Slewieńców. Opowiadała, jak Angri, po wylądowaniu tajemniczego statku, zemdlała opodal ich szałasów. Leżała tam jakiś czas i ją pierwszą związali Mronowie. Następnie postąpili tak samo z mieszkańcami osady. Były to same dziewczyny, ponieważ mężczyźni wówczas polowali, a kobiety, starcy i dzieci poszli pomodlić się do bogów. Odbywało się właśnie Święto Księżyca i młode panny miały przygotować dla wszystkich posiłek.
Gdy Selenga skończyła opowiadać, Angri zaproponowała, by zwołać inne plemiona, mieszkające w dalszej okolicy. Spodziewała się, że w nocy nadejdzie grupa potworów, by porwać ludzi w niewolę i odebrać im broń. Dlatego też należy urządzić pułapkę.
Starszyzna zgodziła się z jej planem. Wieczorem rozpalono wielkie ognisko i puszczano w odpowiednich odstępach dym. W ten sposób zawsze zwoływali się ludzie. Wojownicy wraz z Selenga i Angri omawiali plan nocnej pułapki.
Nadeszła gwiaździsta noc. Mronowie, zgodnie z przewidywaniami, podeszli do szałasów i nagle usłyszeli dookoła straszny wrzask. Posypały się na nich kamienie, strzały i dzidy. Kilku padło, reszta się poddała. Było ich trzydziestu, w tym pięciu rannych.
Prawie całą noc Angri spędziła na przesłuchiwaniu więźniów. Dowiedziała się, że statek miał nazajutrz po południu wystartować z pojmanymi ludźmi, czyli plemieniem Slewieńców. Zwiadowcy uznali, że plan podbicia Ziemi można zrealizować; należało o tym poinformować naczelnego wodza Mronów. Następnie miał tu wylądować główny statek piratów kosmicznych i łapać ludzi w niewolę. Inne statki miały lądować w innych miejscach globu; pirackie bazy zaplanowano na całej Ziemi. Na statku zwiadowczym było ogółem czterystu Mronów.
Nad ranem przybyło dziesięć wezwanych plemion, liczących łącznie osiemset osób. Broni laserowej wystarczyło dla Angri, Selengi i kilku wojowników, których Złotowłosa nauczyła strzelać. Reszta miała tylko własną broń — pięściaki, łuki, dzidy i toporki z kamienia.
li
Mimo to postanowiono napaść na statek potworów. Wysłano zwiadowców, którzy wróciwszy pół godziny później opowiedzieli, że Mronowie wynosili z pojazdu dziwne przedmioty i zakopywali w ziemi. Angri przestraszyła się. Mogła to być jakaś tajemnicza broń, może bomby? Jeszcze raz przesłuchała jeńców i z trudem wyciągnęła od nich informację, że są to miny, które mają wybuchnąć wieczorem, wyznaczając miejsce lądowania dla głównego statku.
Świtało. Starcy i dzieci z kilkoma kobietami pozostali w obozie. Reszta cicho zaczęła zbliżać się do statku. Najpierw zwiadowcy obezwładnili strażników pojazdu, których tym razem Mronowie nie zapomnieli wystawić. Następnie Angri i Selenga wyważyły drzwi laserami. Większość wojowników wtargnęła do środka. Mronowie, choć zaskoczeni, bronili się zażarcie. Część potworów wyskoczyła bocznym wejściem, aby odciąć odwrót walczącym wewnątrz statku. Ale tych zaatakowali pozostali na polanie ludzie.
Szala zwycięstwa chwiała się — raz brali górę Mronowie, raz ludzie. Piraci strzelali z laserów i pistoletów ogniowych, ale sami byli obsypywani strzałami, dzidami i kamieniami. Angri, Selenga oraz grupa wojowników przedzierali się do głównej części statku — sterowni. Gdy tam dotarli, poczuli silny wstrząs, który rzucił ich na podłogę. Cały statek drżał. Dziewczęta z jeszcze większą pasją szły do przodu, wyczuwając, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo. W sterowni zobaczyły wodza oddziału Mronów, który próbował uruchomić pojazd.
Obie dziewczyny rzuciły się na niego bez wahania, ale zdążył wyszarpnąć pistolet i strzelić. Selenga zasłoniła sobą Angri, ratując jej życie — promień lasera trafił ją w rękę i straciła przytomność. Tymczasem Angri zdążyła wyłączyć silnik statku i obezwładnić dowódcę. Przykładając mu pistolet do piersi rozkazała, by polecił piratom poddać się. Mronowie z niechęcią wykonali rozkaz i wychodząc pojedynczo ze statku oddawali całą broń, z wściekłością w hipnotyzujących niby-oczach, które —jak się okazało — na Ziemi straciły swoją moc.
Ludzie odtańczyli taniec zwycięstwa i zaczęli opatrywać rannych. W walce zginęło stu wojowników i stu Mronów. Angri tymczasem w centralnej sterowni statku odnalazła główny wyłącznik, który przekręciła, tak że umieszczone na zewnątrz miny nie mogły wybuchnąć. Selenga odzyskała przytomność — rana nie była ciężka, ale bolesna.
Wieczorem zwołano naradę. Po uroczystym pochowaniu wojow-
>w, którzy oddali życie za sprawę wolności Ziemi, oraz zabitych Mionów, postanowiono wyruszyć na południe, gdyż nikt nie chciał /ustać w tym strasznym miejscu. Całą broń laserową Angri zamknęła w statku, tak żeby nikt jej nie wydostał.
W kilka dni po bitwie wojownicy zbudowali nosze dla rannych i wszyscy wyruszyli na południe. Selenga wyzdrowiała i obie dziewczyny bardzo przywiązały się do siebie. Na miejscu walki pozostał samotny, zniszczony statek Mronów. Obserwowali go z pewnej odległości /wiadowcy ludzi, których Angri pozostawiła dla bezpieczeństwa.
Dwa tygodnie później usłyszeli straszny huk, a ziemia zaczęła tr/ąść się pod stopami. Ludzie przestraszyli się, że jednak główny statek Mronów wylądował i piraci, mimo niepowodzenia misji zwiadowczej, postanowili opanować Ziemię. Niebawem zjawił się jeden 7.c zwiadowców. Był śmiertelnie zmęczony, całą drogę przebył biegnąc. Stanąwszy przed Angri i Selenga, powiedział w języku Złotowłosej, która uczyła niektórych swojej mowy:
— Zakopane!
A w języku Selengi:
— Tatry!
I zemdlał z wyczerpania. Angri zrozumiała, że wyłączenie sterowni statku nie rozbroiło min. W wyniku potężnej eksplozji, która zepewne nastąpiła przypadkiem, wypiętrzyły się góry. Sprzęt i statek kosmiczny Mronów zostały zasypane.
Parę dni potem, w wyniku narady starszyzny, dziesięć plemion połączyło się i utworzyło naród Słowian. Zamieszkali na południe od miejsca wielkiego wybuchu. Mronowie zostali uwolnieni i mieszkali w pobliżu, lecz wkrótce wymarli na tę samą chorobę, która zgładziła rodziców Angri. Jednakże Słowianom nie żyło się tam dobrze, gdyż napadały na nich inne plemiona, mieszkające w okolicy. Postanowili więc wrócić w rodzinne strony. Było to pół roku po wybuchu. Angri — obawiając się możliwego promieniowania — poleciła, by powędrować tam okrężną drogą. Gdy wreszcie dotarli do miejsca eksplozji, ujrzeli wspaniały widok. Zamiast niewielkich przedtem pagórków wyrastały przed nimi piękne, pokryte zielenią góry, znad których wystrzeliwały w niebo szare, nagie i ostre granie. Znaleźli miejsce, gdzie został zakopany statek kosmiczny i broń piratów. Była to teraz słoneczna i piękna kotlina.
Słowianie chcieli, by Angri i Selenga wymyśliły nazwę dla gór i kotliny. Dziewczęta przypomniały sobie pierwsze słowa zwiadowcy, który zawiadamiał je o wybuchu. Pozostawiły więc nazwę „Tatry",
I
I
co w języku Slewieńców oznaczało właśnie góry, a kotlinę, na pamiątkę ukrytego pod jej powierzchnią statku, nazwały „Zakopane".
Słowianie i tajemnicza dziewczyna z Kosmosu zamieszkali w tym właśnie miejscu, tyli długo i szczęśliwie, a okres tej szczęśliwości trwa do dnia dzisiejszego.
Nie wiem, czy moja prawdziwa historia powstania Tatr spodoba się naukowcom i czy spowoduje zmianę w podręcznikach szkolnych. Pewno nie. Ale wy przecież już wiecie, jak było naprawdę, no nie?
/ OMA SZ BETKO WSKI
Przygoda Józka
Dawno, dawno temu na Podtatrzu działy się różne dziwne rzeczy. Opowiem Warn o przygodzie, która spotkała pewnego młodego Korala.
Józek był młodym, silnym chłopcem. Mieszkał ze swoją starą matką, którą bardzo kochał. Byli bardzo biedni, więc Józek najmował się do różnych prac, żeby zarobić choć na chleb. Ciężkie to były izasy na Podtatrzu.
Pewnego razu do wsi, w której mieszkali, przybył człowiek, poszukujący pomocnika do pracy. Wieść o tym dotarła do Józka, który /uraz pobiegł szukać pracodawcy. Po długich prośbach został przy-icty i kazano mu rano zgłosić się do pracy w lesie. Przybysz bowiem l>ył leśniczym u hrabiego, do którego należały okoliczne tereny. Józek od świtu do późnej nocy ciężko pracował przy karczowaniu i wyrębie drzew.
Kiedyś, wracając przez las do domu, usłyszał dziwne szmery. Przestraszył się i rozejrzał uważnie, ale nikogo i niczego wokół nie było. Postał chwilę, lecz szmer już się nie powtórzył. Nazajutrz opowiedział o tym leśniczemu, ale on tylko go wyśmiał, że nie zna lasu i się go boi.
Tego dnia Józek poprosił jednak leśniczego o wcześniejsze zwolnienie z pracy, gdyż chciał jeszcze raz, w dziennym świetle, obejrzeć tajemnicze miejsce. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy doszedł do starej jodły, koło której poprzedniego dnia usłyszał dziwny szmer. Zaczął dokładnie przyglądać się krzakom i trawie.
Gęste w tym miejscu zarośla miały połamane gałązki, a trawa była wygnieciona. Nie wyglądało to na ślady zwierząt, a na dodatek pod drzewem Józek zobaczył śmieszną, małą metalową spinkę. Poszedł więc dalej za śladami, które prowadziły w głąb lasu.
W pewnej chwili zobaczył dziwnego stwora. Był podobny do człowieka, tylko jego ciało było pokryte czymś błyszczącym. Józek chciał uciekać, ale ze strachu nie mógł się ruszyć z miejsca. Stwór zaczął się zbliżać i wtedy Józek zobaczył, że to człowiek, tylko w bardzo dziwnej odzieży. Nieznajomy wyjaśnił mu, że jest przybyszem z nieba, a jego ubranie to „kombinezon", strój w którym się lata.
15
/ki. Na pewno uda ci się za nie wynająć konia i wóz. A teraz idź wracaj szybko, tylko o naszym spotkaniu nie mów nikomu.
Po czterech dniach Józek zjawił się z pełnym wozem. Kosmita wybudował dziwny piec i zaczął do niego wrzucać przywiezioną icmię. Józek przyglądał się dokładnie, co przybysz robi, ale bał się, ty to nie czary. Po jakimś czasie Geri wylał do przygotowanej formy łyn, który wyciekł z pieca. Powstał twardy jak skała przedmiot dziwnym kształcie. Miał on zastąpić uszkodzony element statku.
Rano, żegnając się z Józkiem, kosmita powiedział, że za okazaną i omoc daruje mu ten dziwny piec. Teraz zależy tylko od niego, czy ladzie umiał go wykorzystać.
Józek wrócił do domu, ale o swej przygodzie nikomu nie mówił. Dalej pracował u leśniczego i dopiero zarobiwszy trochę pieniędzy, postanowił wypróbować piec. Nawiózł z gór ziemi oraz skał i zaczął postępować tak, jak tajemniczy kosmita. Wytopiony płyn wlewał do i óżnych form i otrzymywał potrzebne przedmioty, jak siekiery, noże, młoty, pługi.
Bardzo szybko stał się bogaty, a gdy ktoś pytał, jak do tego doszło — odpowiadał, że spadło mu to z nieba.
Józek niewiele z tego zrozumiał, ale to, że rozmawia z nim ktoś, kto spadł z nieba, napełniło go strachem i szacunkiem.
Kosmita opowiedział mu o awarii statku, którym przybył na Ziemię. Powiedział, że wylądował na niewielkiej polanie w głębi lasu, ale że Józkowi nie wolno tam iść, bo wysyłane przez statek promienie by go zabiły. Powiedział też, że musi zdobyć choć trochę żelaza do naprawy uszkodzonego pojazdu.
Józek nie wiedział nic o żelazie i nie umiał mu pomóc. Wtedy Geri — tak nazywał się przybysz — poprosił Józka, żeby przywiózł mu skał i ziemi z pewnego miejsca w górach.
Ale jak? — zapytał Józek. — Nie mam konia ani pieniędzy.
— Nic się nie martw — pocieszył go Geri. — Masz tu złote bla-
16
¦-}¦-¦
— Bajki tatrzańskie
BARBARA BUKOWSKA
Legenda o halnym wietrze
Letni poranek zaświtał nad lasami i górami. Słońce świeciło mocno, spękana ziemia kruszyła się pod stopami przechodzących górali. Na jasnym niebie nie było widać nawet najmniejszego białego obłoczka. Górale narzekali na nieszczęście, jakiego doznali: od zeszłej jesieni nie padał deszcz, nie wiał nawet najmniejszy wietrzyk. Sierpień się zaczyna, a tu wiatru nie ma i nie ma. Słońce wysuszyło ziemię, wypaliło korzenie traw. Zboże nie zasiane, bo ziemia zamieniona w piasek, bydło mrze z głodu, bo trawa nie urosła. Przydałoby się trochę deszczu, od razu by w polu trawa i zboże do góry ruszyły.
W szałasie starego Kuby cicho było i pusto. Jedyny syn, którego Kuba kochał ponad wszystko, leżał na ławie i coś sobie układał z patyczków. Kuba siedział przed szałasem na kamieniu. W ręku trzymał fajkę sosnową i kij, z którym wszędzie chodził.
— Synuś — zawołał Kuba — pódź no tu ku mnie. Halny, bo tak się zwał, zeskoczył z ławy i podbiegł do ojca.
— Słuchom was, tatuńciu.
— Podej mi to piórko pawie, bo musem fajkę wycyścić.
Halny podał ojcu piórko i wrócił na swoje miejsce. Zasnął kamiennym snem. A kiedy się dobrze rozespał, przyśniła mu się Matka Boska w obłokach. Powiedziała mu, aby poszedł pod Giewont, rozpalił ognisko i wrzucił do niego kłębek wełny, a dym pokaże mu, gdzie szukać wiatru. Obudził się, przemyślał sen i opowiedział ojcu. Kuba się zasmucił, że go syn opuści, ale cóż miał zrobić.
— Kiej, synuś, trza w drogem iść, to trza.
— Żegnajcie, tato! Wrócem, jak wiatry odnańdem, coby dysc przyniesły. Nie martwcie się, tatuś.
Poszedł w drogę, mając ze sobą tylko ćwiartkę chleba, który matka
zdążyła upiec.
Był już wieczór, gdy zaszedł pod Giewont. Rozpalił ognisko, wrzucił wełnę i uważnie patrzył, gdzie go dym zawiedzie. Zakłębiło się nad ogniskiem. Chmurka dymu wyskoczyła i w te pędy przed siebie, a Halny za nią. Doszli tak do wielkiej góry w Wysokich Tatrach. Halny obszedł ją dookoła i zobaczył wrota z żelaza.
Zebrał się na odwagę i zapukał. Cisza. Zapukał drugi raz i nic.
18
'•kuną! się trochę i rzucił kamieniem. Wrota się rozwarły. Halny ./cdł do środka. Ciemno było naokoło, ale — rozejrzawszy się — baczył niewielkie źródełko. Chciało mu się pić, podszedł więc poili, nabrał garść wody i wypił.
W tej samej chwili okropnie zaszumiało z samego środka Tatr.
> Halny, połykając wodę z zaczarowanego źródła, obudził wiatr.
/cstraszony wybiegł przed wrota, ale wiatr go uniósł wysoko i osa-
il w dolinie, w samym środku słowackich Tatr. Oszołomiony
alny usiadł na kamieniu — i jak nagle powiało, tak szybko ucichło.
stał — i od nowa poczęło wiać, a za wiatrem w te pędy biegł deszcz.
Halny zrozumiał, że w wodzie była siła wiatru i od tej pory wiatr
nim zamieszkał. Z każdym ruchem Halnego chmury z południa
nały na północ. Spadł obfity deszcz i życie na nowo wróciło na
>dhale.
Dolina była głęboka i ze wszystkich stron otoczona stromymi nami. Halny na próżno próbował się z niej wydostać. Za każdym /em wiał silny wiatr i strącał Halnego z powrotem na dno doliny. •\'ięc został i mieszka w niej do dzisiaj.
Od tego czasu południowy wiatr górale nazywają od jego imienia — halnym. A on, wciąż chcąc się przez góry przedostać do Zakopanego, co jakiś czas próbuje wydostać się z doliny, budzi wiatr, i po-i i-m płacze z żalu i tęsknoty za domem rodzinnym, ajego łzy zamieniają się w deszcz.
I teraz, gdy od południa wieje silny wiatr, górale w Zakopanem mówią, że to Halny chce się wydostać z dalekiej doliny i wrócić ito ojca. Nawet śpiewają mu tak:
Hej, zawioł wiater od strony Tater, to się Halny wraco tu, ka jego tato, ale wrócić sie nie może, bo takie jest prawo Boże. Place Halny za ojcem, plakat ojciec za Halnym, ale darmo przecie placom kie sie w niebie obacom.
19
lltii
LUDOMIRA BURZEĆ
Jaskinia Czasu
Kiedyś, gdy byłam jeszcze mała, usłyszałam od sędziwego górala pewną legendę-przypowieść. Mówiła ona o dawnej świetności ludu góralskiego, o „złotym wieku" ziemi tatrzańskiej. Opowiadała historię tak przedziwną, że trudno było w jej prawdziwość uwierzyć. A jednak... W pogodny letni ranek wybrałam się z moimi koleżankami w góry. Nasza trasa wiodła od Kuźnic przez Dolinę Jaworzynkę do Hali Gąsienicowej. Gdy docierałyśmy do celu naszej wycieczki, błękitne dotąd niebo zaczęły zasnuwać ciężkie i szare chmury, zwiastujące deszcz. Spadły już pierwsze krople, nie stanowiące żadnego nie- • bezpieczeństwa. Zaniepokoiły nas natomiast coraz częściej powtarzające się grzmoty i błyski, tak przecież niebezpieczne na otwartych przestrzeniach w górach. Postanowiłyśmy skryć się między le- j żącymi opodal głazami, ale ulewa nie ustępowała, należało więc zna-'' leźć dogodniejsze miejsce.
Szczęśliwie jedna z nas zauważyła w skałach jaskinię. Szybko wcisnęłyśmy się do niej. Nie panował tu mrok, lecz wprost przeciwnie — skalne ściany rozświetlał srebrny blask, gęste powietrze drgało, atmosfera była niesamowita. Przypisywałyśmy to srożącej się na zewnątrz burzy. Grota wcale nie przypominała innych jaskiń tatrzańskich; była to raczej wykuta w skale sala. Co pewien czas nad j naszymi głowami przelatywały nietoperze, przestraszone ruchem; w dawno widać nie zwiedzanej pieczarze.
Wtem rozbłysła tęczowa poświata. Powiało grozą, a po naszych plecach przeszły ciarki. Zjawisko było dość makabryczne, ale jak szybko powstało, tak i nagle znikło. Zmienił się również wygląd skalnej groty. Wygasł srebrny blask na ścianach, nie było już także zasłon pajęczyn.
Zdecydowałyśmy się wyjść na zewnątrz, gdyż burza ucichła i nie było już słychać ulewy. Jakież było nasze przerażenie, gdy stwierdziłyśmy, że znikło wyjście z pieczary. W miejscu, gdzie dawniej znajdował się spory otwór — teraz była lita skała. Nie zabłądziłyśmy, bo przecież grotę tworzyła tylko jedna, duża sala i nie było w niej żadnych korytarzy.
Wiedziałyśmy jednak, że jaskinie zazwyczaj mają więcej niż jedno
20
wyjście i posuwając się ostrożnie wzdłuż ściany szukałyśmy otworu. Na szczęście po przeciwległej stronie sali, za dużym głazem odnalazłyśmy wyjście na zewnątrz. Wybiegłyśmy z pieczary, ale to, co zobaczyłyśmy — wywołało niemałe zdziwienie. Stoki gór, porośnięte dotąd trawą i kosodrzewiną, pokrywał teraz gęsty las. Podbiegłyśmy do przełęczy, żeby sprawdzić, co się w takiej sytuacji mogło stać / Zakopanem. Nasze zaniepokojenie okazało się uzasadnione: całą Kotlinę Zakopiańską wypełniało morze drzew. Układ terenu nie uległ icdnak zmianie.
Nasuwały nam się rozmaite przypuszczenia, ale w końcu doszłyśmy do zdumiewającego wniosku, iż przeniosłyśmy się w czasie. Usiadłyśmy zdezorientowane na plecakach, nie wiedząc, co dalej robić.
I oto nagle pomiędzy świerkami ujrzałyśmy zbliżającą się postać. Mył to góral, ubrany w staroświecki strój, z ciupagą w ręku. Podszedł do nas i rzekł:
— A panienki to pewnie z Jaskini Czasu? Oj, wielu ciekawskich wpadło w tę pułapkę. A niestety nie zawsze jest możliwość powrotu.
Spojrzałyśmy na siebie przestraszonym wzrokiem. Czy już nigdy nie zobaczymy swoich bliskich? Góral dostrzegł nasze strapione miny.
— Nie bójcie się. Jeżeli dokładnie o zachodzie słońca przyjdziecie tu dziś z powrotem, może uda się wam powrócić do swojej teraźniejszości. A do tego czasu możemy pospacerować po górach.
— Oczywiście, możemy z panem pójść — odrzekłyśmy.
Po niedługim marszu dotarłyśmy do przestronnej polany. Na jej skraju spostrzegłyśmy wielkie budowle. Były to domy mieszkalne — wysokie wieżowce w kształcie piramid, stojące na filarach. Wokół budynków kręciło się wielu ludzi, bardzo czymś zajętych. Nie były to ciężkie prace, i — jak się domyślałyśmy — służyły raczej porządkom upiększającym. Góral znów obrócił się do nas i powiedział:
— Znajdujecie się obecnie w takim okresie historii, kiedy do Tatr zaczynają dopiero docierać obce wpływy. Nieprzyjaźni przybysze traktują nas jak półdzikich tubylców. Gdybyśmy zostali ujarzmieni, wrogowie mogliby bez skrupułów rabować nasz dobytek. Musicie bowiem wiedzieć, że w tych okolicach, przez wieki odgrodzonych od reszty świata, powstała odrębna, bogata cywilizacja. Widziałyście już nasze wspaniałe domy, ale to nie wszystko. Potrafimy budować także tunele i mosty, a nawet konstruować proste maszyny latające. Mamy także piękne galerie sztuki, urządzone w wydrążonych skałach. Do jednej z najwspanialszych zaraz pójdziemy.
Postaliśmy jeszcze chwilę, patrząc na te dziwy. Po pewnym cza-
21
sie ruszyliśmy w stronę Giewontu. W drodze towarzyszyły nam oswojone zwierzęta, które gdzieś tam, w naszej cywilizacji, dawno już wyginęły. Były to zwierzaki trochę podobne do jeleni. Miały jednak ciemne, gęste futro oraz długie kończyny przystosowane do skoków przez górskie przełęcze i do wspinaczek. Były ogromne. Napotkaliśmy ich całe stado. Znajdowały się w nim również małe skałtule — tak bowiem nazywał je nasz góral. Wszystkie te zwierzęta były potulne jak baranki i przyjaźnie do nas nastawione.
Trzeba było jednak się spieszyć, aby dotrzeć w porę do „salonu artystycznego", o którym opowiadał góral. Czyżby ową galerię wykuto we wnętrzu Giewontu? To chyba byłoby niemożliwe?
— Jak się zapewne domyślacie — rzekł nasz przewodnik — za chwilę znajdziemy się w środku Giewontu. Myślę, że będzie to dla
was niebywała atrakcja!
Wkrótce tam dotarliśmy. Tajemniczymi przejściami i schodami weszliśmy do galerii. Była to ogromna hala, z balkonami i tarasami, cudownie, wielobarwnie oświetlona. Ściany pokryto malowidłami przedstawiającymi sceny z życia górali, bohaterów legend tatrzańskich oraz krajobrazy Tatr. Znajdowały się tu również rzeźby w drewnie i kamieniu oraz wiele innych dzieł sztuki.
Nawet najmniejsze i zdawałoby się mało znaczące szczegóły wykonane były z dużą starannością, w bardzo artystyczny i wykwintny sposób. Na przykład płytki posadzki ułożono w mieniące się rozmaitymi kolorami wzory.
Nasz znajomy ożywił się i począł nas oprowadzać po poszczególnych tarasach. Na jednym z nich urządzono muzeum. Mieściły się tam przedmioty codziennego użytku przodków górali, stroje, broń, a także bożki i maski kultowe. Na innym poziomie sali zobaczyłyśmy piękne gobeliny, wykonane tak mistrzowsko, iż odnosiło się wrażenie, że są to rzeczywiście krajobrazy lub doskonałe dzieła malarskie. Zapomniałyśmy zupełnie o upływającym czasie, jednak w końci trzeba było wracać. Pożegnałyśmy się z naszym przewodnikiem i zakończenie usłyszałyśmy od niego smutną wiadomość:
— W związku z napływem „poszukiwaczy złota", czyli zwykłycl rozbójników, żądnych naszych bogactw, ja i moi ziomkowie będziemy zmuszeni ukryć się w podziemnych górskich jaskiniach. Dopiero po latach, gdy niebezpieczeństwo minie, dzięki naszej Jaskini Czasu powrócimy do teraźniejszości.
Wyszłyśmy z galerii. Góral spojrzał jeszcze w naszą stronę, a potem ruszył w kierunku widniejącego na horyzoncie lasu.
22
Bez trudu dotarłyśmy o zachodzie słońca do Jaskini Czasu.
ly weszłyśmy do środka, otwór prowadzący do przeszłości zamknął
i po chwili otworzyło się wejście do teraźniejszości. Poszłyśmy
1 jego stronę, zastanawiając się, czy uwierzą nam w domu, w szkole,
iy opowiemy o tym, co tutaj przeżyłyśmy?
Po wyjściu z groty, upewnione, iż jesteśmy bez wątpienia w XX cku, spokojnym krokiem ruszyłyśmy w stronę Kuźnic.
¦ *;
V-' -¦
-Ifi.r
I
1
ELŻBIETA CHOROBA
Jak to ośrodek wypoczynkowy w Tatrach budowano
Z dalekich planet przybyli kosmonauci. Ich pojazdy w kształcie kolorowych kul osiadły na szczytach Tatr i lśniły w słońcu wszystkimi kolorami. Wysiedli z nich ludzie wysocy i silni, ubrani w zielone kombinezony, w hełmach z długimi czułkami. Stali w ciszy, oświetleni promieniami słońca. Na żadnej planecie w Kosmosie nie ma tak wspaniałych gór. Podziwiali piękno Tatr, szerokie zielone polany u stóp gór pokrytych gęstymi świerkowymi lasami. Zachwycali się kosodrzewiną i skalistymi szczytami, które jak misterna koronka rysowały się na tle błękitnego nieba. Woda kaskadami spływała w dół, była bardzo czysta, pachniała żywicą. Na dole pod górami tworzyła wspaniałe morze. Jego błękitne fale uderzały lekko o brzegi, gdzie ludzie z naszej planety budowali piękne, ogromne, wysokie schroniska z modrzewia. Nie było granic, więc wspólnie pracowali Polacy, Słowacy, Czesi, Węgrzy i inni, przybyli aż z Mołdawii, Bukowiny i Wołoszczyzny. Mówili tym samym językiem i rozumieli się bardzo dobrze. Dachy schronisk były bardzo strome, z zielonego plastiku; w zimie śnieg łatwo się z nich zsuwał. Pracujący byli weseli i uśmiechnięci. Kierowano nimi z ośrodka na Kasprowym Wierchu. Przy pomocy komputerów wyznaczono zadania i zakres działania, przez duże głośniki rozlegał się łagodny głos sterujący ludźmi. Roboty i maszyny wykonywały cięższe prace, dźwigi przynosiły materiały do
budowy.
Kosmonauci zjechali kolejkami linowymi w dół, do pracujących. Małe srebrne wagoniki zsuwały się cicho i lądowały tuż obok modrzewiowych schronisk. Ludzie z Ziemi i ludzie z Kosmosu przywitali ] się radośnie. Przybysze wyjęli z plecaków woreczki czerwonych kulek — kosmiczną żywność. Jedli wspólnie, gawędząc o nowych schroniskach. Ziemianie ugościli przybyszów różnymi owocowymi napojami z lodem. Musowały jak szampan, ale były zupełnie bez alkoholu, bo działo się to w XXI wieku i nikt nie pił, zapomniano o wódce, winach, a nawet o piwie. Po wspólnym posiłku wszyscy zabrali się do wspólnej pracy. Przysłano właśnie nową grupę robotów, kierowanych przez komputery z Ośrodka Komputerowego na Giewoncie. Miały one za zadanie oczyścić place budowy, wygrabić ścieżki i na-
24
irmić zwierzęta leśne, które podchodziły bardzo blisko i nie bały się, i ludzie z gór nie polowali już na nie.
Kosmonauci także przystąpili do pracy. Sadzili naokoło schro-drzewa z Kosmosu, inne niż ziemskie, ozdobne krzewy, drzewa ocowe, jakich tu dotychczas nie znano, siali kwiaty i jedwabiste, )we trawy.
pałacu we wnętrzu Czerwonych Wierchów wyszedł Król Tatr rszakiem. Obok niego szła piękna Królowa. Oboje byli bardzo izi, a ich złote szaty i korony lśniły w słońcu. W orszaku szły jy w długich, jedwabnych sukniach, kawalerowie, barwnie ubrane liki i górale z dawnych czasów. Prowadził ich Sabała. Wszyscy Jziwiali nowocześnie budowane schroniska. Zbudzili się też ryce-śpiący w Giewoncie, a ich wysokie hełmy i skrzydła u ramion plątały trochę kable komputerów. Roboty jednak szybko to na--kwity.
1 W ten sposób odległa przeszłość i przyszłość spotkały się tego |nccznego dnia. Przeszłość stała się legendą i baśnią. Przyszłość Jowana przez ludzi z Nieba i z Ziemi, ich wspólnym wysiłkiem, wojen i zła, będzie służyła nowym pokoleniom. Modrzewiowe pozwolą odpocząć ludziom spracowanym na Ziemi i w Kosmo-Odetchną oni kryształowym powietrzem gór, będą wędrować po vnych i nowych szlakach Tatr, podziwiać wspaniałe widoki i ką-|ć się w ciepłym Morzu Tatrzańskim. Posłuchają wieczorami starych gend o Janosiku, o Królewnie Śnieżce, gawęd i pieśni góralskich, <omimo postępu XXI wieku zachwycą się nimi. I ci z Kosmosu, i z Ziemi powrócą potem do swego codziennego ia szczęśliwi, spokojni i uśmiechnięci.
A od czasu do czasu przez telefon między Ziemią i Kosmosem rozmawiają kawaler i panna, którzy się w Tatrach poznali. O swoim ¦.lubię.
DOROTA CZAPLA
Jak powstało Morskie Oko
Dawno, dawno temu mieszkał na Podhalu bardzo bogaty król, do którego należały wszystkie lasy, łąki i całe góry. Miał on dwoje dzieci: córkę Marysię i syna Staszka. Były to bliźnięta. Pewnego razu król wysłał je do lasu, wysoko w góry, aby nazbierały jagód, malin i grzybów.
Dzieci chodziły po lesie i po górach; wszystko się im podobało. Zobaczyły, że wysoko na skale mieszka orzeł — król ptaków. Postanowiły, że zakradną się do jego gniazda, żeby zobaczyć, co tam jest w środku. Tymczasem nastał wieczór i trzeba było wracać do domu. Dzieci z pełnymi koszami przyszły do zamku i nie mówiąc nic nikomu zdecydowały, że wyjdą znów wieczorem i pójdą tam, gdzie jest orle
gniazdo.
Była ciemna noc. Bardzo się bały, ale szły wytrwale naprzód. Wdrapały się na skałę, schowały w grocie i czekały, kiedy orzeł opuści swoje gniazdo.
A w gnieździe zła czarownica ukryła złote jajko, w którym było schowane jej oko, widzące wszystko, co się dzieje na świecie. Orzeł pilnował, a i czarownica ciągle je oglądała, czy czasem nie jest gdzieś pęknięte, bo od niego zależała cała jej moc.
Rano orzeł wyleciał z gniazda, aby coś upolować do jedzenia. Staś szybko się podkradł, zobaczył złote jajko i porwał je, a Marysia schowała zdobycz do kieszeni fartuszka.
Tymczasem przelatywała na miotle zła czarownica, z daleka zajrzała do gniazda i zobaczyła, że nie ma w nim jajka, a obok stoi dwoje zuchwałych dzieci. Rozgniewała się okrutnie i wielkim głosem zawołała orła oraz wezwała złe wiatry na pomoc.
Dzieci bardzo szybko uciekały, ale wokół rozszalała się straszna burza, hulał wiatr, deszcz lał strumieniami, a pioruny przecinały niebo. Dzieci uciekały dalej; by je zatrzymać, czarownica rzucił błyskawicę. Ta trafiła w wielką górę przed uciekającymi j w tyn miejscu powstała ogromna przepaść. Dzieci bardzo się przestraszyły.] Marysia zaczęła płakać:
— Braciszku, my już chyba nigdy nie wrócimy do domu. Oj,; co szliśmy do tego orlego gniazda... \
26
Tymczasem w zamku trwały poszukiwania zaginionych dzieci, ól zauważył, że w komorze nie ma grubej liny, której zwykle używał swoich górskich wypraw. Domyślił się, co się stało. Zebrał wszy-; ich dworzan i zorganizował ekspedycję ratunkową. Szli, szli długo, aż doszli do przepaści. Stanęli i zaczęli rozpaczać, nie pokonają tej przeszkody. A z drugiej strony dzieci uciekały /.ed czarownicą nad brzegiem nowo powstałej rozpadliny. W pew- momencie Marysia potknęła się i jajko wypadło z fartuszka. >wstał straszny zamęt. Skorupka się rozbiła i Oko Wszystkowidzą-wpadło w przepaść.
Dzieci zaczęły okropnie rozpaczać, że teraz zła czarownica je ibije i nigdy nie wrócą do rodziców. A z drugiej strony przepaści ił król wraz z dworem i także płakali. Z tych łez powstało głębokie |*ioro, a że łzy ludzkie są słone podobnie jak woda morska, nazwano potem Morskim Okiem.
Nadleciała czarownica i gdy zobaczyła, co się stało, zrozumiała, straciła całą swoją piekielną moc i na miotle skoczyła do jeziora, orzeł, nad którym dotąd miała władzę, przyfrunął do dzieci, kazał siąść na swoim grzbiecie i przeniósł nad ogromną przepaścią do iczęśliwionego ojca i dworzan.
Dobry król wraz z dziećmi żył na Podhalu długo i szczęśliwie często je zabierał na wycieczki w góry.
Czarownica zaś od tego czasu w bezksiężycowe noce wyłazi z wody i płacząc za utraconym Okiem straszy tych, którzy spędzają noc nad ic/iorem. Ale ponieważ wszyscy wiedzą, że jest bezsilna — nikt jej mi; już nie boi.
•:'.«¦
"U:
I
DOMINIKA DANIEC
Wspaniałe zaklęcie Bartoszki
Pewnego dnia przyszłam do szkoły jak co dzień. Ale dzień ten nie był zwykły, ponieważ był to Dzień Wagarowicza. Oczywiście wszyscy byli bardzo podnieceni. Nasza klasa miała już opracowany plan ucieczki-wycieczki. Przewodnicząca wyprawy była także przewodniczącą klasy, miała na imię Agnieszka, ale mówiliśmy na nią Bartoszka, ponieważ nazywała się Bartocha.
Zebraliśmy się przed lekcjami, a ona próbowała nas uciszyć:
— Słuchajcie! Jeszcze raz wam wszystko przypomnę. Zaczęła czytać plan:
— Pierwszą naszą lekcją jest mat