Bajki TATRZAŃSKIE DZIECI DZIECIOM opracowanie literackie Maciej Pinkwart i WYDAWNICTWO PTTK „ Jffarszawa 1987 Opiniodawca Wanda Chotomska Opracowanie graficzne Juliusz Kulesza Redaktor Zofia Psota Redaktor techniczny Krystyna Kacprzyk Korektor Krystyna Okoniewska ©Copyright by Wydawnictwo PTTK „Kraj", Warszawa 1987 ISBN 83-7OO5-157-X Wydawnictwo PTTK „Kraj" Warszawa 1987 Wydanie pierwsze Nakład 24 650+350 egz. Ark. wyd. 6,1; ark. druk. 7,0 Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam 1118/1100/86 P-36 Cena zł 300,— Przedmowa dla dzieci (Dorośli nie czytają!) „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga, chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa..." Pamiętacie to? Nie bardzo? Ja też, przyznam się. Kiedyś nawet chciałem to opowiedzieć mojej córce, ale przypomniało mi się, że ta iskierka w końcu zgasła, więc może dobrze, bo inaczej byłby pożar. Ale co było poza tym? Coś o Babie Jadze, o maśle, o dziwach... Ale, ale... Kto z was wie, co to takiego — popielnik? No, ręce do góry! A jednak, parę osób wie. A kto ma taki popielnik w domu? Nie, nie, Kasiu — to nie chodzi o męża popielniczki, coś ci się pomyliło. No dobrze. A kto wie, co to jest smok? No tak, oczywiście, wszyscy. A kto umiałby narysować smoka? Też wszyscy? A kto z was widział smoka, ha? Co? Wszyscy widzieli? Coś podobnego! Może Pana Tatr też ktoś widział! A złego harnasia? A bździągwy i bikiście? A kosmitów na Kasprowym Wierchu? Ejże, Aniu, widziałaś? A nie bujasz wujka troszkę? O śpiącego rycerza nie pytam, jest powszechnie znany. Powiem wam w sekrecie, że i ja te wszystkie rzeczy widziałem. I wcale nie w telewizji. W górach. Tylko tego „widzenia" trzeba się specjalnie uczyć. Taki sobie zwykły turysta bierze plecak z jedzeniem, swetrem i peleryną, pędzi przez góry i doliny, żeby jak najszybciej wrócić. Zastanawiam się, po co oni w ogóle z domu wychodzą, jeśli im się tak strasznie spieszy. Co prawda ja też tak kiedyś latałem. Pewnego razu poszedłem w góry w towarzystwie takich dzieciaków jak wy. Idziemy, idziemy, rozglądamy się, oglądamy kwiaty, słuchamy ptaków, opowiadamy o górach. Aż tu nagle czuję, że coś mnie ciągnie za but. Pomyślałem, że to sznurowadło się rozwiązało, schylam się, żeby je zawiązać — a tu taki niewielki obywatel, może ze dwadzieścia centymetrów, w czerwonej czapeczce i z brodą, mówi do mnie: — Proszę pana, czy pan ma troszkę czasu? — Mam — powiadam — ale ty przecież jesteś halucynacją, ciebie w ogóle nie ma. Czy ktoś kiedyś widział krasnoludki? — Ależ skąd! — mówi krasnoludek. — Krasnoludków nie ma. Tylko olbrzymy się ostatnio rozmnożyły. Czy pan jako olbrzym mógłby nam pomóc pokonać smoka? Bo zły czarownik przyleciał z Marsa na latającym talerzu, zamienił naszego króla w węża i szuka teraz zaklętych skarbów, daninami gnębi. Pomóż nam, szlachetny olbrzymie! Tak mnie molestował, tak obiecywał piękne dziewice za żony na pęczki, a i dukatów kuferki na kopy — któż by się oparł! Dzieciakom przykazałem siedzieć przy starym szałasie, i dalejże do roboty. Uff, alem się okrutnie spracował! Kiedy już się z tym uwinąłem, wracam do dzieci, a te do mnie: — Wujku, wujku, opowiedz nam bajkę! A ja na to: — Czyście się z choinki urwały? (a naokoło same choinki rosły). Ja się na bajkach nie znam, jestem poważnym człowiekiem — powiadam i owijam bandażem rękę, bo mi ją smok oparzył, gdy zaczął ogniem zionąć z piątej paszczy. __ No to my ci opowiemy. Dawno, dawno temu, w Tatrach żyły sobie krasnoludki... I tak to się zaczęło. Maciej Pinkwart Przedmowa dla dorosłych A tak naprawdę, to też się zaczęło w Tatrach, tylko nieco inaczej. Schodziliśmy z gór, po niezbyt długiej zresztą wycieczce, z dwunastoletnim wtedy Sergiuszem — już doświadczonym turystą i dziesięcioletnią Małgosią, debiutującą na tatrzańskich szlakach. Popadywało i droga się dłużyła, a wiadomo, że nie ma nic bardziej męczącego niż nudne schodzenie. I właśnie podczas zejścia z Hali Gąsienicowej do Doliny Jaworzynki Sergiusz zaczął opowiadać. Ot, żeby zająć czymś przemęczoną Gosię, by jej się lepiej szło. Widoczna z drogi szczelina Jaskini Magurskiej działała na wyobraźnię. Najpierw usiłowałem się trochę wtrącać, ale po chwili wciągnęła mnie ciekawa fabuła, więc dałem spokój i — podobnie jak Gosia — słuchałem. Tak, niejako po drodze, powstało opowiadanie „Ząb mamuta". Pół roku później zaproszono mnie do udziału w jury klasowego (tj. szóstej klasy) konkursu na nowelę, będącą własną wizją opowieści o przygodach Robinsona Crusoe. Trzydziestu trzech Robinsonów. Tyluż Piętaszków, Barnabów, Polly... Śniło mi się to potem po nocach. Ale fantazja — niebywała. Dałem prywatną nagrodę dziewczynie, której opowiadanie rozpoczynało się od słów: „Cześć, nazywam się Robinson. Jestem plastikową zabawką, wyprodukowaną w fabryce w Bielsku. Staliśmy właśnie na półce sklepowej, obok brzydkich lalek, w przededniu Świętego Mikołaja..." Wtedy właśnie postanowiłem w trzech zakopiańskich szkołach podstawowych przeprowadzić konkurs na bajkę, legendę lub opowiadanie „fantasy" na tematy tatrzańskie i podhalańskie. Patronowała temu Komisja Wydawnicza Zakopiańskiego Oddziału PTTK. Najlepsze dzieła chcieliśmy wydać drukiem. — Dzisiejszym dzieciom — mówili niektórzy — bajka kojarzy się tylko z „dobranocką" telewizyjną. Nic z tego nie będzie. A jednak — w konkursie przedstawiono siedemdziesiąt sześć tekstów. Komisja Wydawnicza dokonała ich oceny i miała spore kłopoty z wyborem. Po uwzględnieniu opinii Wydawcy do druku rekomendowano trzydzieści prac, autorstwa dwudziestu ośmiu twórców w wieku od dziesięciu do czternastu lat. Bardzo różne są to bajki. Typowe i oryginalne, tradycyjne i supernowoczesne. Ich bohaterami są królowie i księżniczki, rycerze i smoki, głupie diabły i chytrzy chłopcy — choć i głupi Jasio się gdzieniegdzie trafi. A obok nich — kosmici i kosmitki (?), konstruktorzy i astronomowie, górale i roboty. A więc i z Andersena, i z Lema... Zastanawiające, jak wiele naszych wad, wad ludzi dorosłych opisują dzieci w swoich bajkach. Negatywnym bohaterem wielu opowieści jest człowiek, ludzie jako gatunek. Ludzie, niszczący wszystko wokół siebie („Przybysz"). Przywykliśmy do bajek, w których zło po dłuższych lub krótszych zmaganiach zostaje przykładnie ukarane, dobro, miłość i szlachetność triumfują i wszystko kończy się happy endem, a utwór „macha morałem jak pies ogonem". Ale to są bajki dla nas, dorosłych. My lubimy logikę i symetrię, a choć w życiu zwykle unikamy konsekwencji, to domagamy się jej w literaturze. A tu? Tu tak jak w życiu: zwycięża zwykle silniejszy i bardziej cwany. Autorzy nieraz prezentują hekatombę, w której giną wszyscy pozytywni bohaterowie („Bezera i Babroś", „Ząb mamuta", „Zakopane zakopane"). Nie oszczędza się nawet szlachetnych zwycięzców i pełnych poświęcenia śmiałków („Biały Rycerz", „Legenda o halnym wietrze", „Jak powstały nasze góry"). Trup ściele się gęsto, zwykle przy tym obracając się w kamień, na czym korzysta topografia Tatr, zgodnie uważanych za najpiękniejsze góry na ziemi. Kilka tekstów, zwłaszcza tych prezentowanych przez czwartoklasistów, powstało niewątpliwie pod czujnym okiem (jeśli nie ręką) rodziców. Ale czyż można tego uniknąć? Wiele opowieści nader szeroko czerpie z funkcjonujących już w literaturze wątków („Bajka 0 tatrzańskich grzybach", „Legenda o halnym wietrze", „Jaskinia Czasu"). Ale, po pierwsze, obracamy się w sferze, w której pewne konwencje i schematy są ogólnie obowiązujące. A po drugie —autorzy chodzą do szkoły podstawowej, gdzie odpisywać może nie wypada, ale mądrze ściągnąć uchodzi za cnotę... Zresztą, czy tylko w szkole? O czym marzą nasze dzieci? O pięknie i harmonii, o miłości i poświęceniu, o wesołej zabawie w czystym powietrzu, nad nieskażoną wodą, pośród cytrusów, o zgodnej symbiozie ludzi i zwierząt, ziemian 1 kosmitów, techniki i natury. Czy my, dorośli, potrafimy im wskazać wizję realizacji ich marzeń? Niestety, dość rzadko. Między harmonią „Czterech pancernych i psa" a jatkami „Gwiezdnych wojen", między apokalipsą ekologiczną a przaśną wizją rumianej przeszłości czy przyszłości (niepotrzebne skreślić), między komiksem a psem Pan-kracym — zakopiańskie dzieci proponują własną drogę: tatrzański szlak fantazji. Zapraszamy! Maciej Pinkwart AGNIESZKA BARTOCHA Prawdziwa historia powstania Tatr Nieprawdziwe są wpajane nam w szkole informacje, dotyczące historii Tatr. Nie powstały one bowiem, jak mówią oficjalne podręczniki i pani od geografii, w wyniku fałdowań alpejskich w okresie trzeciorzędu, lecz w zupełnie innym czasie i z całkowicie innej przyczyny. A było tak: Przed tysiącami lat mieszkający na ziemi pierwotni ludzie ze strachem obserwowali na niebie dziwnie świecący przedmiot, który szybko przybliżał się do ich planety. Był to — o czym oczywiście nie wiedzieli — statek kosmiczny z Galaktyki A-Pruthal-Grena-da. Miał za zadanie dokładnie zbadać interesującą uczonych planetę, zwaną Ziemią. Pojazd był uszkodzony przez meteoryty i z dużą prędkością mknął ku dzisiejszemu kontynentowi europejskiemu. Przybysze byli podobni do ludzi, wszyscy jasnowłosi i niebieskoocy. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Główny komputer był zepsuty i nie wiedzieli, czy ochrona przeciwatmosferyczna działa, czy też spłoną przy wejściu w powietrze. Działała jednak. Spowodowała, że statek znacznie zmniejszył szybkość; mimo to przynajmniej jedna czwarta Ziemi zadrżała pod wpływem gwałtownego zetknięcia się pojazdu z planetą. Na szczęście pięcioosobowa załoga, z niemowlęciem urodzonym w czasie długiej podróży, przeżyła. Twarze rozbitków były uradowane, choć wiedzieli, że czeka ich wiele niebezpieczeństw. Megro, dowódca wyprawy, człowiek młody, wysoki i przystojny, zarazem ojciec dziecka, zwołał naradę. Postanowiono zostać przy statku i żyć tak, jak tubylcy. Naprawa stataku okazała się na razie niemożliwa. Okoliczny teren był górzysty, zbocza niewysokich pagórków porastały wielkie paprocie, palmy, baobaby i wiele innych drzew, nieznanych dzisiejszej nauce. Klimat był gorący i wilgotny. Codziennie mocno grzało złociste słońce. Od rana słychać było wesoły świergot egzotycznych, pięknych ptaków oraz dziwne dźwięki, wydawane przez różne zwierzęta, zamieszkujące puszczę. Las prześwitywał niekiedy dużymi polanami, pokrytymi wielkimi, różnobarwnymi kwiatami o miłym zapachu. Ale głębia lasu tchnęła tajemniczą ciszą. Gdzieś w okolicy mieszkali ludzie, jednakże kosmici ich nie dostrzegli ani nie zostali przez nich zauważeni. Minęło parę lat. Złotowłosa córka Megra i Berber — jedynej kobiety wśród rozbitków — wydoroślała i wypiękniała; czas na Ziemi płynął inaczej niż na rodzimej planecie. Przybysze różnili się od tubylców jedynie kolorem włosów i oczu. Pewnego dnia zobaczyli z daleka ludzi — wyglądali oni miło i przyjemnie. Postanowili więc dołączyć do plemienia, ponieważ na Ziemi szybko się starzeli, a złotowłosa Angri, gdyby została sama, nie dałaby sobie rady w dżungli. Nadszedł jednak tragiczny dzień, gdy przybyszów zaatakowała groźna choroba, zwana przez Ziemian afrodżumą. Dla mieszkańców planety nie była zbyt groźna, ale nie znający bakterii przybysze z Kosmosu — z wyjątkiem wychowanej na Ziemi Angri — zachorowali i niebawem zmarli. Córka pogrzebała rodziców i ich towarzyszy, a dzień ten na zawsze pozostał w jej pamięci. Jako pamiątka po rodzicach została jej jedynie nauka Galaktyki A-Pruthal—Grenada. Została sama na obcej planecie. Poszła więc przed siebie, by w mrocznej dżungli szukać siedziby ludzi. Nagle rozległ się straszny wybuch, a podmuch powietrza rzucił ją o ziemię. Straciła przytomność. Ocknęła się, gdy dotarła do niej słaba, lecz przykra woń i poczuła, że wiążą jej ręce. Otworzyła oczy. Ujrzała twarz o kształcie głowy lisa. Oczy, podobne do ludzkich, nie miały okrągłych tęczówek, lecz w ich miejscu pionowe kreski. We wzroku było coś niezwykle okrutr nego. Uszy lisie, jakby podwójne, spuszczone w dół; włosy porastały wąskim pasmem środek łba. Kły błyskały niby ostrze noża, skóra była gadzia, świecąca, lecz sucha. Tułów przypominał kształtem ludzki, ale na palcach widniały ostre pazury. Angri przymknęła oczy i westchnęła. Przez chwilę nie wiedziała co się z nią stało ani gdzie się znajduje. Nagle spadło na nią olśnienie i z trudem pohamowała krzyk. Zrozumiała, że napadli ją Mronowie, piraci i odwieczni wrogowie Galaktyki, z której pochodzili jej rodzice. Przypomniała sobie lekcję, na której uczyła się o tych potworach. Ich rzekome oczy to były emitery promieniowania hipnotyzującego, natomiast prawdziwe, w ludzkim rozumieniu, oczy widzące znajdowały się u każdego osobnika gdzie indziej. Była wstrząśnięta swoim odkryciem. Po chwili zaczęła ostrożnie się rozglądać, czy nie ma możliwości ucieczki. Nie opodal zobaczyła paru ludzi, szarpiących się bezskutecznie w uchwycie Mronów. Zwróciła uwagę na ładną dziewczynę, która w przeciwieństwie do pozostałych ludzi stała spokojnie, nie wyrywając się. Jej spokój był jednakże tylko pozorny. Dziewczyna sprawnie i prawie niezauważalnie manipulowała rękami, utrudniając skuteczne związanie. Po chwili Mronowie gestami kazali jeńcom iść. Gęsta w tym miejscu roślinność uniemożliwiała ucieczkę. Jeńcami —jak się okazało — były wyłącznie kobiety. Po niedługim marszu wszyscy dotarli do statku kosmicznego. Było to wielkie cygaro, bez żadnych widocznych wgłębień i okien. Podeszli bliżej i nagle bezszelestnie otworzyły się drzwi. Weszli do środka. Maszerowali przez kilka jasnych, pustych korytarzy, po czym jeńcy zostali brutalnie wrzuceni do dość dużego, I trójkątnego pomieszczenia. Pilnowali ich dwaj strażnicy, prowadzący ożywioną rozmowę. Angri znała ich język i dowiedziała się z rozmowy, w jakim celu przybyli. Mronowie chcieli zrobić z ludzi niewolników, a na Ziemi albo zamieszkać, albo przemienić ją w nowe słońce za pomocą pewnych, znanych sobie pierwiastków. Załogę statku stanowili zwiadowcy, wysłani w celu sprawdzenia, czy plany dadzą się zrealizować. Powodzenie zwiadu i pomyślny odlot statku spowodowałyby przybycie wielkiej liczby statków z potworami. Nagle obok Angri rozległy się głośne jęki. Jeden ze strażników podszedł do jęczącej dziewczyny, pochylił się nad nią i w tym samym momencie otrzymał mocne uderzenie w kark. Angri natychmiast skoczyła do drugiego strażnika i uderzyła go z całej siły związanymi rękami. Stracił przytomność. Ta sama dziewczyna, na którą Angri już przedtem zwróciła uwagę, właśnie rozwiązywała ręce innym więźniom. Widząc jej zdecydowanie, Angri postanowiła podjąć próbę ucieczki. Najpierw zdecydowała, że należy Mronom wykraść broń. Domyśliła się, że dziewczęta są z plemienia Slewieńców, a że znała już ich narzecze, postanowiła się z nimi porozumieć. — Nazywam się Angri — odezwała się do dziewczyny, gdy ta ją rozwiązywała. — Selenga — przedstawiła się tamta. Angri opowiedziała jej o sobie i przedstawiła swój plan. Wiedziała, gdzie w statkach tego typu znajduje się skład broni. Selenga zgodziła się jej pomóc. Była to dzielna i sprytna dziewczyna, o prawie czarnych oczach i gęstych czarnych włosach. Miała zgrabną sylwetkę i śniadą cerę. Pozostałe kobiety uważały ją za przywódczynię i mimo jej młodego wieku posłusznie wykonywały polecenia. Poruszały się ostrożnie, kocim chodem. Angri znalazła pomieszczenie z bronią. Piraci czuli się widać całkiem bezpieczni, bo nie wystawili straży. Dziewczyny wzięły leżący na ziemi wór i zaczęły ładować do niego różne narzędzia, między innymi lasery dalekosiężne, o wielkiej mocy. Każda z dziewcząt wybrała sobie jakiś sprzęt. Oprócz tego Angri postanowiła uszkodzić jak najwięcej broni i pokazała współtowarzyszkom, jak to się robi. Po zniszczeniu większości składu, udało się bez przeszkód wydostać ze statku. Wśród urządzeń nowoczesnej techniki Angri zdecydowanie przewyższała wiedzą Selengę i resztę kobiet, ale tu, w dżungli, ciemnookie 10 il/iewczyny zachowywały się jak u siebie w domu. Angri w duchu podziwiała je, gdyż w ciemnym, wilgotnym i tajemniczym lesie nie czuła się zbyt bezpiecznie. Bez przygód dotarły jednak do siedziby plemienia Selengi. Wojownicy i starsze kobiety głośno okazywali swą radość. Po przywitaniu całe plemię wraz z Angri usiadło przy ognisku. Najpierw opowiedziała swe dzieje dziewczyna przybyła z innej galaktyki, a potem Selenga mówiła o porwaniu. Jak się okazało, była ona córką wodza plemienia Slewieńców. Opowiadała, jak Angri, po wylądowaniu tajemniczego statku, zemdlała opodal ich szałasów. Leżała tam jakiś czas i ją pierwszą związali Mronowie. Następnie postąpili tak samo z mieszkańcami osady. Były to same dziewczyny, ponieważ mężczyźni wówczas polowali, a kobiety, starcy i dzieci poszli pomodlić się do bogów. Odbywało się właśnie Święto Księżyca i młode panny miały przygotować dla wszystkich posiłek. Gdy Selenga skończyła opowiadać, Angri zaproponowała, by zwołać inne plemiona, mieszkające w dalszej okolicy. Spodziewała się, że w nocy nadejdzie grupa potworów, by porwać ludzi w niewolę i odebrać im broń. Dlatego też należy urządzić pułapkę. Starszyzna zgodziła się z jej planem. Wieczorem rozpalono wielkie ognisko i puszczano w odpowiednich odstępach dym. W ten sposób zawsze zwoływali się ludzie. Wojownicy wraz z Selenga i Angri omawiali plan nocnej pułapki. Nadeszła gwiaździsta noc. Mronowie, zgodnie z przewidywaniami, podeszli do szałasów i nagle usłyszeli dookoła straszny wrzask. Posypały się na nich kamienie, strzały i dzidy. Kilku padło, reszta się poddała. Było ich trzydziestu, w tym pięciu rannych. Prawie całą noc Angri spędziła na przesłuchiwaniu więźniów. Dowiedziała się, że statek miał nazajutrz po południu wystartować z pojmanymi ludźmi, czyli plemieniem Slewieńców. Zwiadowcy uznali, że plan podbicia Ziemi można zrealizować; należało o tym poinformować naczelnego wodza Mronów. Następnie miał tu wylądować główny statek piratów kosmicznych i łapać ludzi w niewolę. Inne statki miały lądować w innych miejscach globu; pirackie bazy zaplanowano na całej Ziemi. Na statku zwiadowczym było ogółem czterystu Mronów. Nad ranem przybyło dziesięć wezwanych plemion, liczących łącznie osiemset osób. Broni laserowej wystarczyło dla Angri, Selengi i kilku wojowników, których Złotowłosa nauczyła strzelać. Reszta miała tylko własną broń — pięściaki, łuki, dzidy i toporki z kamienia. li Mimo to postanowiono napaść na statek potworów. Wysłano zwiadowców, którzy wróciwszy pół godziny później opowiedzieli, że Mronowie wynosili z pojazdu dziwne przedmioty i zakopywali w ziemi. Angri przestraszyła się. Mogła to być jakaś tajemnicza broń, może bomby? Jeszcze raz przesłuchała jeńców i z trudem wyciągnęła od nich informację, że są to miny, które mają wybuchnąć wieczorem, wyznaczając miejsce lądowania dla głównego statku. Świtało. Starcy i dzieci z kilkoma kobietami pozostali w obozie. Reszta cicho zaczęła zbliżać się do statku. Najpierw zwiadowcy obezwładnili strażników pojazdu, których tym razem Mronowie nie zapomnieli wystawić. Następnie Angri i Selenga wyważyły drzwi laserami. Większość wojowników wtargnęła do środka. Mronowie, choć zaskoczeni, bronili się zażarcie. Część potworów wyskoczyła bocznym wejściem, aby odciąć odwrót walczącym wewnątrz statku. Ale tych zaatakowali pozostali na polanie ludzie. Szala zwycięstwa chwiała się — raz brali górę Mronowie, raz ludzie. Piraci strzelali z laserów i pistoletów ogniowych, ale sami byli obsypywani strzałami, dzidami i kamieniami. Angri, Selenga oraz grupa wojowników przedzierali się do głównej części statku — sterowni. Gdy tam dotarli, poczuli silny wstrząs, który rzucił ich na podłogę. Cały statek drżał. Dziewczęta z jeszcze większą pasją szły do przodu, wyczuwając, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo. W sterowni zobaczyły wodza oddziału Mronów, który próbował uruchomić pojazd. Obie dziewczyny rzuciły się na niego bez wahania, ale zdążył wyszarpnąć pistolet i strzelić. Selenga zasłoniła sobą Angri, ratując jej życie — promień lasera trafił ją w rękę i straciła przytomność. Tymczasem Angri zdążyła wyłączyć silnik statku i obezwładnić dowódcę. Przykładając mu pistolet do piersi rozkazała, by polecił piratom poddać się. Mronowie z niechęcią wykonali rozkaz i wychodząc pojedynczo ze statku oddawali całą broń, z wściekłością w hipnotyzujących niby-oczach, które —jak się okazało — na Ziemi straciły swoją moc. Ludzie odtańczyli taniec zwycięstwa i zaczęli opatrywać rannych. W walce zginęło stu wojowników i stu Mronów. Angri tymczasem w centralnej sterowni statku odnalazła główny wyłącznik, który przekręciła, tak że umieszczone na zewnątrz miny nie mogły wybuchnąć. Selenga odzyskała przytomność — rana nie była ciężka, ale bolesna. Wieczorem zwołano naradę. Po uroczystym pochowaniu wojow- >w, którzy oddali życie za sprawę wolności Ziemi, oraz zabitych Mionów, postanowiono wyruszyć na południe, gdyż nikt nie chciał /ustać w tym strasznym miejscu. Całą broń laserową Angri zamknęła w statku, tak żeby nikt jej nie wydostał. W kilka dni po bitwie wojownicy zbudowali nosze dla rannych i wszyscy wyruszyli na południe. Selenga wyzdrowiała i obie dziewczyny bardzo przywiązały się do siebie. Na miejscu walki pozostał samotny, zniszczony statek Mronów. Obserwowali go z pewnej odległości /wiadowcy ludzi, których Angri pozostawiła dla bezpieczeństwa. Dwa tygodnie później usłyszeli straszny huk, a ziemia zaczęła tr/ąść się pod stopami. Ludzie przestraszyli się, że jednak główny statek Mronów wylądował i piraci, mimo niepowodzenia misji zwiadowczej, postanowili opanować Ziemię. Niebawem zjawił się jeden 7.c zwiadowców. Był śmiertelnie zmęczony, całą drogę przebył biegnąc. Stanąwszy przed Angri i Selenga, powiedział w języku Złotowłosej, która uczyła niektórych swojej mowy: — Zakopane! A w języku Selengi: — Tatry! I zemdlał z wyczerpania. Angri zrozumiała, że wyłączenie sterowni statku nie rozbroiło min. W wyniku potężnej eksplozji, która zepewne nastąpiła przypadkiem, wypiętrzyły się góry. Sprzęt i statek kosmiczny Mronów zostały zasypane. Parę dni potem, w wyniku narady starszyzny, dziesięć plemion połączyło się i utworzyło naród Słowian. Zamieszkali na południe od miejsca wielkiego wybuchu. Mronowie zostali uwolnieni i mieszkali w pobliżu, lecz wkrótce wymarli na tę samą chorobę, która zgładziła rodziców Angri. Jednakże Słowianom nie żyło się tam dobrze, gdyż napadały na nich inne plemiona, mieszkające w okolicy. Postanowili więc wrócić w rodzinne strony. Było to pół roku po wybuchu. Angri — obawiając się możliwego promieniowania — poleciła, by powędrować tam okrężną drogą. Gdy wreszcie dotarli do miejsca eksplozji, ujrzeli wspaniały widok. Zamiast niewielkich przedtem pagórków wyrastały przed nimi piękne, pokryte zielenią góry, znad których wystrzeliwały w niebo szare, nagie i ostre granie. Znaleźli miejsce, gdzie został zakopany statek kosmiczny i broń piratów. Była to teraz słoneczna i piękna kotlina. Słowianie chcieli, by Angri i Selenga wymyśliły nazwę dla gór i kotliny. Dziewczęta przypomniały sobie pierwsze słowa zwiadowcy, który zawiadamiał je o wybuchu. Pozostawiły więc nazwę „Tatry", I I co w języku Slewieńców oznaczało właśnie góry, a kotlinę, na pamiątkę ukrytego pod jej powierzchnią statku, nazwały „Zakopane". Słowianie i tajemnicza dziewczyna z Kosmosu zamieszkali w tym właśnie miejscu, tyli długo i szczęśliwie, a okres tej szczęśliwości trwa do dnia dzisiejszego. Nie wiem, czy moja prawdziwa historia powstania Tatr spodoba się naukowcom i czy spowoduje zmianę w podręcznikach szkolnych. Pewno nie. Ale wy przecież już wiecie, jak było naprawdę, no nie? / OMA SZ BETKO WSKI Przygoda Józka Dawno, dawno temu na Podtatrzu działy się różne dziwne rzeczy. Opowiem Warn o przygodzie, która spotkała pewnego młodego Korala. Józek był młodym, silnym chłopcem. Mieszkał ze swoją starą matką, którą bardzo kochał. Byli bardzo biedni, więc Józek najmował się do różnych prac, żeby zarobić choć na chleb. Ciężkie to były izasy na Podtatrzu. Pewnego razu do wsi, w której mieszkali, przybył człowiek, poszukujący pomocnika do pracy. Wieść o tym dotarła do Józka, który /uraz pobiegł szukać pracodawcy. Po długich prośbach został przy-icty i kazano mu rano zgłosić się do pracy w lesie. Przybysz bowiem l>ył leśniczym u hrabiego, do którego należały okoliczne tereny. Józek od świtu do późnej nocy ciężko pracował przy karczowaniu i wyrębie drzew. Kiedyś, wracając przez las do domu, usłyszał dziwne szmery. Przestraszył się i rozejrzał uważnie, ale nikogo i niczego wokół nie było. Postał chwilę, lecz szmer już się nie powtórzył. Nazajutrz opowiedział o tym leśniczemu, ale on tylko go wyśmiał, że nie zna lasu i się go boi. Tego dnia Józek poprosił jednak leśniczego o wcześniejsze zwolnienie z pracy, gdyż chciał jeszcze raz, w dziennym świetle, obejrzeć tajemnicze miejsce. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy doszedł do starej jodły, koło której poprzedniego dnia usłyszał dziwny szmer. Zaczął dokładnie przyglądać się krzakom i trawie. Gęste w tym miejscu zarośla miały połamane gałązki, a trawa była wygnieciona. Nie wyglądało to na ślady zwierząt, a na dodatek pod drzewem Józek zobaczył śmieszną, małą metalową spinkę. Poszedł więc dalej za śladami, które prowadziły w głąb lasu. W pewnej chwili zobaczył dziwnego stwora. Był podobny do człowieka, tylko jego ciało było pokryte czymś błyszczącym. Józek chciał uciekać, ale ze strachu nie mógł się ruszyć z miejsca. Stwór zaczął się zbliżać i wtedy Józek zobaczył, że to człowiek, tylko w bardzo dziwnej odzieży. Nieznajomy wyjaśnił mu, że jest przybyszem z nieba, a jego ubranie to „kombinezon", strój w którym się lata. 15 /ki. Na pewno uda ci się za nie wynająć konia i wóz. A teraz idź wracaj szybko, tylko o naszym spotkaniu nie mów nikomu. Po czterech dniach Józek zjawił się z pełnym wozem. Kosmita wybudował dziwny piec i zaczął do niego wrzucać przywiezioną icmię. Józek przyglądał się dokładnie, co przybysz robi, ale bał się, ty to nie czary. Po jakimś czasie Geri wylał do przygotowanej formy łyn, który wyciekł z pieca. Powstał twardy jak skała przedmiot dziwnym kształcie. Miał on zastąpić uszkodzony element statku. Rano, żegnając się z Józkiem, kosmita powiedział, że za okazaną i omoc daruje mu ten dziwny piec. Teraz zależy tylko od niego, czy ladzie umiał go wykorzystać. Józek wrócił do domu, ale o swej przygodzie nikomu nie mówił. Dalej pracował u leśniczego i dopiero zarobiwszy trochę pieniędzy, postanowił wypróbować piec. Nawiózł z gór ziemi oraz skał i zaczął postępować tak, jak tajemniczy kosmita. Wytopiony płyn wlewał do i óżnych form i otrzymywał potrzebne przedmioty, jak siekiery, noże, młoty, pługi. Bardzo szybko stał się bogaty, a gdy ktoś pytał, jak do tego doszło — odpowiadał, że spadło mu to z nieba. Józek niewiele z tego zrozumiał, ale to, że rozmawia z nim ktoś, kto spadł z nieba, napełniło go strachem i szacunkiem. Kosmita opowiedział mu o awarii statku, którym przybył na Ziemię. Powiedział, że wylądował na niewielkiej polanie w głębi lasu, ale że Józkowi nie wolno tam iść, bo wysyłane przez statek promienie by go zabiły. Powiedział też, że musi zdobyć choć trochę żelaza do naprawy uszkodzonego pojazdu. Józek nie wiedział nic o żelazie i nie umiał mu pomóc. Wtedy Geri — tak nazywał się przybysz — poprosił Józka, żeby przywiózł mu skał i ziemi z pewnego miejsca w górach. Ale jak? — zapytał Józek. — Nie mam konia ani pieniędzy. — Nic się nie martw — pocieszył go Geri. — Masz tu złote bla- 16 ¦-}¦-¦ — Bajki tatrzańskie BARBARA BUKOWSKA Legenda o halnym wietrze Letni poranek zaświtał nad lasami i górami. Słońce świeciło mocno, spękana ziemia kruszyła się pod stopami przechodzących górali. Na jasnym niebie nie było widać nawet najmniejszego białego obłoczka. Górale narzekali na nieszczęście, jakiego doznali: od zeszłej jesieni nie padał deszcz, nie wiał nawet najmniejszy wietrzyk. Sierpień się zaczyna, a tu wiatru nie ma i nie ma. Słońce wysuszyło ziemię, wypaliło korzenie traw. Zboże nie zasiane, bo ziemia zamieniona w piasek, bydło mrze z głodu, bo trawa nie urosła. Przydałoby się trochę deszczu, od razu by w polu trawa i zboże do góry ruszyły. W szałasie starego Kuby cicho było i pusto. Jedyny syn, którego Kuba kochał ponad wszystko, leżał na ławie i coś sobie układał z patyczków. Kuba siedział przed szałasem na kamieniu. W ręku trzymał fajkę sosnową i kij, z którym wszędzie chodził. — Synuś — zawołał Kuba — pódź no tu ku mnie. Halny, bo tak się zwał, zeskoczył z ławy i podbiegł do ojca. — Słuchom was, tatuńciu. — Podej mi to piórko pawie, bo musem fajkę wycyścić. Halny podał ojcu piórko i wrócił na swoje miejsce. Zasnął kamiennym snem. A kiedy się dobrze rozespał, przyśniła mu się Matka Boska w obłokach. Powiedziała mu, aby poszedł pod Giewont, rozpalił ognisko i wrzucił do niego kłębek wełny, a dym pokaże mu, gdzie szukać wiatru. Obudził się, przemyślał sen i opowiedział ojcu. Kuba się zasmucił, że go syn opuści, ale cóż miał zrobić. — Kiej, synuś, trza w drogem iść, to trza. — Żegnajcie, tato! Wrócem, jak wiatry odnańdem, coby dysc przyniesły. Nie martwcie się, tatuś. Poszedł w drogę, mając ze sobą tylko ćwiartkę chleba, który matka zdążyła upiec. Był już wieczór, gdy zaszedł pod Giewont. Rozpalił ognisko, wrzucił wełnę i uważnie patrzył, gdzie go dym zawiedzie. Zakłębiło się nad ogniskiem. Chmurka dymu wyskoczyła i w te pędy przed siebie, a Halny za nią. Doszli tak do wielkiej góry w Wysokich Tatrach. Halny obszedł ją dookoła i zobaczył wrota z żelaza. Zebrał się na odwagę i zapukał. Cisza. Zapukał drugi raz i nic. 18 '•kuną! się trochę i rzucił kamieniem. Wrota się rozwarły. Halny ./cdł do środka. Ciemno było naokoło, ale — rozejrzawszy się — baczył niewielkie źródełko. Chciało mu się pić, podszedł więc poili, nabrał garść wody i wypił. W tej samej chwili okropnie zaszumiało z samego środka Tatr. > Halny, połykając wodę z zaczarowanego źródła, obudził wiatr. /cstraszony wybiegł przed wrota, ale wiatr go uniósł wysoko i osa- il w dolinie, w samym środku słowackich Tatr. Oszołomiony alny usiadł na kamieniu — i jak nagle powiało, tak szybko ucichło. stał — i od nowa poczęło wiać, a za wiatrem w te pędy biegł deszcz. Halny zrozumiał, że w wodzie była siła wiatru i od tej pory wiatr nim zamieszkał. Z każdym ruchem Halnego chmury z południa nały na północ. Spadł obfity deszcz i życie na nowo wróciło na >dhale. Dolina była głęboka i ze wszystkich stron otoczona stromymi nami. Halny na próżno próbował się z niej wydostać. Za każdym /em wiał silny wiatr i strącał Halnego z powrotem na dno doliny. •\'ięc został i mieszka w niej do dzisiaj. Od tego czasu południowy wiatr górale nazywają od jego imienia — halnym. A on, wciąż chcąc się przez góry przedostać do Zakopanego, co jakiś czas próbuje wydostać się z doliny, budzi wiatr, i po-i i-m płacze z żalu i tęsknoty za domem rodzinnym, ajego łzy zamieniają się w deszcz. I teraz, gdy od południa wieje silny wiatr, górale w Zakopanem mówią, że to Halny chce się wydostać z dalekiej doliny i wrócić ito ojca. Nawet śpiewają mu tak: Hej, zawioł wiater od strony Tater, to się Halny wraco tu, ka jego tato, ale wrócić sie nie może, bo takie jest prawo Boże. Place Halny za ojcem, plakat ojciec za Halnym, ale darmo przecie placom kie sie w niebie obacom. 19 lltii LUDOMIRA BURZEĆ Jaskinia Czasu Kiedyś, gdy byłam jeszcze mała, usłyszałam od sędziwego górala pewną legendę-przypowieść. Mówiła ona o dawnej świetności ludu góralskiego, o „złotym wieku" ziemi tatrzańskiej. Opowiadała historię tak przedziwną, że trudno było w jej prawdziwość uwierzyć. A jednak... W pogodny letni ranek wybrałam się z moimi koleżankami w góry. Nasza trasa wiodła od Kuźnic przez Dolinę Jaworzynkę do Hali Gąsienicowej. Gdy docierałyśmy do celu naszej wycieczki, błękitne dotąd niebo zaczęły zasnuwać ciężkie i szare chmury, zwiastujące deszcz. Spadły już pierwsze krople, nie stanowiące żadnego nie- • bezpieczeństwa. Zaniepokoiły nas natomiast coraz częściej powtarzające się grzmoty i błyski, tak przecież niebezpieczne na otwartych przestrzeniach w górach. Postanowiłyśmy skryć się między le- j żącymi opodal głazami, ale ulewa nie ustępowała, należało więc zna-'' leźć dogodniejsze miejsce. Szczęśliwie jedna z nas zauważyła w skałach jaskinię. Szybko wcisnęłyśmy się do niej. Nie panował tu mrok, lecz wprost przeciwnie — skalne ściany rozświetlał srebrny blask, gęste powietrze drgało, atmosfera była niesamowita. Przypisywałyśmy to srożącej się na zewnątrz burzy. Grota wcale nie przypominała innych jaskiń tatrzańskich; była to raczej wykuta w skale sala. Co pewien czas nad j naszymi głowami przelatywały nietoperze, przestraszone ruchem; w dawno widać nie zwiedzanej pieczarze. Wtem rozbłysła tęczowa poświata. Powiało grozą, a po naszych plecach przeszły ciarki. Zjawisko było dość makabryczne, ale jak szybko powstało, tak i nagle znikło. Zmienił się również wygląd skalnej groty. Wygasł srebrny blask na ścianach, nie było już także zasłon pajęczyn. Zdecydowałyśmy się wyjść na zewnątrz, gdyż burza ucichła i nie było już słychać ulewy. Jakież było nasze przerażenie, gdy stwierdziłyśmy, że znikło wyjście z pieczary. W miejscu, gdzie dawniej znajdował się spory otwór — teraz była lita skała. Nie zabłądziłyśmy, bo przecież grotę tworzyła tylko jedna, duża sala i nie było w niej żadnych korytarzy. Wiedziałyśmy jednak, że jaskinie zazwyczaj mają więcej niż jedno 20 wyjście i posuwając się ostrożnie wzdłuż ściany szukałyśmy otworu. Na szczęście po przeciwległej stronie sali, za dużym głazem odnalazłyśmy wyjście na zewnątrz. Wybiegłyśmy z pieczary, ale to, co zobaczyłyśmy — wywołało niemałe zdziwienie. Stoki gór, porośnięte dotąd trawą i kosodrzewiną, pokrywał teraz gęsty las. Podbiegłyśmy do przełęczy, żeby sprawdzić, co się w takiej sytuacji mogło stać / Zakopanem. Nasze zaniepokojenie okazało się uzasadnione: całą Kotlinę Zakopiańską wypełniało morze drzew. Układ terenu nie uległ icdnak zmianie. Nasuwały nam się rozmaite przypuszczenia, ale w końcu doszłyśmy do zdumiewającego wniosku, iż przeniosłyśmy się w czasie. Usiadłyśmy zdezorientowane na plecakach, nie wiedząc, co dalej robić. I oto nagle pomiędzy świerkami ujrzałyśmy zbliżającą się postać. Mył to góral, ubrany w staroświecki strój, z ciupagą w ręku. Podszedł do nas i rzekł: — A panienki to pewnie z Jaskini Czasu? Oj, wielu ciekawskich wpadło w tę pułapkę. A niestety nie zawsze jest możliwość powrotu. Spojrzałyśmy na siebie przestraszonym wzrokiem. Czy już nigdy nie zobaczymy swoich bliskich? Góral dostrzegł nasze strapione miny. — Nie bójcie się. Jeżeli dokładnie o zachodzie słońca przyjdziecie tu dziś z powrotem, może uda się wam powrócić do swojej teraźniejszości. A do tego czasu możemy pospacerować po górach. — Oczywiście, możemy z panem pójść — odrzekłyśmy. Po niedługim marszu dotarłyśmy do przestronnej polany. Na jej skraju spostrzegłyśmy wielkie budowle. Były to domy mieszkalne — wysokie wieżowce w kształcie piramid, stojące na filarach. Wokół budynków kręciło się wielu ludzi, bardzo czymś zajętych. Nie były to ciężkie prace, i — jak się domyślałyśmy — służyły raczej porządkom upiększającym. Góral znów obrócił się do nas i powiedział: — Znajdujecie się obecnie w takim okresie historii, kiedy do Tatr zaczynają dopiero docierać obce wpływy. Nieprzyjaźni przybysze traktują nas jak półdzikich tubylców. Gdybyśmy zostali ujarzmieni, wrogowie mogliby bez skrupułów rabować nasz dobytek. Musicie bowiem wiedzieć, że w tych okolicach, przez wieki odgrodzonych od reszty świata, powstała odrębna, bogata cywilizacja. Widziałyście już nasze wspaniałe domy, ale to nie wszystko. Potrafimy budować także tunele i mosty, a nawet konstruować proste maszyny latające. Mamy także piękne galerie sztuki, urządzone w wydrążonych skałach. Do jednej z najwspanialszych zaraz pójdziemy. Postaliśmy jeszcze chwilę, patrząc na te dziwy. Po pewnym cza- 21 sie ruszyliśmy w stronę Giewontu. W drodze towarzyszyły nam oswojone zwierzęta, które gdzieś tam, w naszej cywilizacji, dawno już wyginęły. Były to zwierzaki trochę podobne do jeleni. Miały jednak ciemne, gęste futro oraz długie kończyny przystosowane do skoków przez górskie przełęcze i do wspinaczek. Były ogromne. Napotkaliśmy ich całe stado. Znajdowały się w nim również małe skałtule — tak bowiem nazywał je nasz góral. Wszystkie te zwierzęta były potulne jak baranki i przyjaźnie do nas nastawione. Trzeba było jednak się spieszyć, aby dotrzeć w porę do „salonu artystycznego", o którym opowiadał góral. Czyżby ową galerię wykuto we wnętrzu Giewontu? To chyba byłoby niemożliwe? — Jak się zapewne domyślacie — rzekł nasz przewodnik — za chwilę znajdziemy się w środku Giewontu. Myślę, że będzie to dla was niebywała atrakcja! Wkrótce tam dotarliśmy. Tajemniczymi przejściami i schodami weszliśmy do galerii. Była to ogromna hala, z balkonami i tarasami, cudownie, wielobarwnie oświetlona. Ściany pokryto malowidłami przedstawiającymi sceny z życia górali, bohaterów legend tatrzańskich oraz krajobrazy Tatr. Znajdowały się tu również rzeźby w drewnie i kamieniu oraz wiele innych dzieł sztuki. Nawet najmniejsze i zdawałoby się mało znaczące szczegóły wykonane były z dużą starannością, w bardzo artystyczny i wykwintny sposób. Na przykład płytki posadzki ułożono w mieniące się rozmaitymi kolorami wzory. Nasz znajomy ożywił się i począł nas oprowadzać po poszczególnych tarasach. Na jednym z nich urządzono muzeum. Mieściły się tam przedmioty codziennego użytku przodków górali, stroje, broń, a także bożki i maski kultowe. Na innym poziomie sali zobaczyłyśmy piękne gobeliny, wykonane tak mistrzowsko, iż odnosiło się wrażenie, że są to rzeczywiście krajobrazy lub doskonałe dzieła malarskie. Zapomniałyśmy zupełnie o upływającym czasie, jednak w końci trzeba było wracać. Pożegnałyśmy się z naszym przewodnikiem i zakończenie usłyszałyśmy od niego smutną wiadomość: — W związku z napływem „poszukiwaczy złota", czyli zwykłycl rozbójników, żądnych naszych bogactw, ja i moi ziomkowie będziemy zmuszeni ukryć się w podziemnych górskich jaskiniach. Dopiero po latach, gdy niebezpieczeństwo minie, dzięki naszej Jaskini Czasu powrócimy do teraźniejszości. Wyszłyśmy z galerii. Góral spojrzał jeszcze w naszą stronę, a potem ruszył w kierunku widniejącego na horyzoncie lasu. 22 Bez trudu dotarłyśmy o zachodzie słońca do Jaskini Czasu. ly weszłyśmy do środka, otwór prowadzący do przeszłości zamknął i po chwili otworzyło się wejście do teraźniejszości. Poszłyśmy 1 jego stronę, zastanawiając się, czy uwierzą nam w domu, w szkole, iy opowiemy o tym, co tutaj przeżyłyśmy? Po wyjściu z groty, upewnione, iż jesteśmy bez wątpienia w XX cku, spokojnym krokiem ruszyłyśmy w stronę Kuźnic. ¦ *; V-' -¦ -Ifi.r I 1 ELŻBIETA CHOROBA Jak to ośrodek wypoczynkowy w Tatrach budowano Z dalekich planet przybyli kosmonauci. Ich pojazdy w kształcie kolorowych kul osiadły na szczytach Tatr i lśniły w słońcu wszystkimi kolorami. Wysiedli z nich ludzie wysocy i silni, ubrani w zielone kombinezony, w hełmach z długimi czułkami. Stali w ciszy, oświetleni promieniami słońca. Na żadnej planecie w Kosmosie nie ma tak wspaniałych gór. Podziwiali piękno Tatr, szerokie zielone polany u stóp gór pokrytych gęstymi świerkowymi lasami. Zachwycali się kosodrzewiną i skalistymi szczytami, które jak misterna koronka rysowały się na tle błękitnego nieba. Woda kaskadami spływała w dół, była bardzo czysta, pachniała żywicą. Na dole pod górami tworzyła wspaniałe morze. Jego błękitne fale uderzały lekko o brzegi, gdzie ludzie z naszej planety budowali piękne, ogromne, wysokie schroniska z modrzewia. Nie było granic, więc wspólnie pracowali Polacy, Słowacy, Czesi, Węgrzy i inni, przybyli aż z Mołdawii, Bukowiny i Wołoszczyzny. Mówili tym samym językiem i rozumieli się bardzo dobrze. Dachy schronisk były bardzo strome, z zielonego plastiku; w zimie śnieg łatwo się z nich zsuwał. Pracujący byli weseli i uśmiechnięci. Kierowano nimi z ośrodka na Kasprowym Wierchu. Przy pomocy komputerów wyznaczono zadania i zakres działania, przez duże głośniki rozlegał się łagodny głos sterujący ludźmi. Roboty i maszyny wykonywały cięższe prace, dźwigi przynosiły materiały do budowy. Kosmonauci zjechali kolejkami linowymi w dół, do pracujących. Małe srebrne wagoniki zsuwały się cicho i lądowały tuż obok modrzewiowych schronisk. Ludzie z Ziemi i ludzie z Kosmosu przywitali ] się radośnie. Przybysze wyjęli z plecaków woreczki czerwonych kulek — kosmiczną żywność. Jedli wspólnie, gawędząc o nowych schroniskach. Ziemianie ugościli przybyszów różnymi owocowymi napojami z lodem. Musowały jak szampan, ale były zupełnie bez alkoholu, bo działo się to w XXI wieku i nikt nie pił, zapomniano o wódce, winach, a nawet o piwie. Po wspólnym posiłku wszyscy zabrali się do wspólnej pracy. Przysłano właśnie nową grupę robotów, kierowanych przez komputery z Ośrodka Komputerowego na Giewoncie. Miały one za zadanie oczyścić place budowy, wygrabić ścieżki i na- 24 irmić zwierzęta leśne, które podchodziły bardzo blisko i nie bały się, i ludzie z gór nie polowali już na nie. Kosmonauci także przystąpili do pracy. Sadzili naokoło schro-drzewa z Kosmosu, inne niż ziemskie, ozdobne krzewy, drzewa ocowe, jakich tu dotychczas nie znano, siali kwiaty i jedwabiste, )we trawy. pałacu we wnętrzu Czerwonych Wierchów wyszedł Król Tatr rszakiem. Obok niego szła piękna Królowa. Oboje byli bardzo izi, a ich złote szaty i korony lśniły w słońcu. W orszaku szły jy w długich, jedwabnych sukniach, kawalerowie, barwnie ubrane liki i górale z dawnych czasów. Prowadził ich Sabała. Wszyscy Jziwiali nowocześnie budowane schroniska. Zbudzili się też ryce-śpiący w Giewoncie, a ich wysokie hełmy i skrzydła u ramion plątały trochę kable komputerów. Roboty jednak szybko to na--kwity. 1 W ten sposób odległa przeszłość i przyszłość spotkały się tego |nccznego dnia. Przeszłość stała się legendą i baśnią. Przyszłość Jowana przez ludzi z Nieba i z Ziemi, ich wspólnym wysiłkiem, wojen i zła, będzie służyła nowym pokoleniom. Modrzewiowe pozwolą odpocząć ludziom spracowanym na Ziemi i w Kosmo-Odetchną oni kryształowym powietrzem gór, będą wędrować po vnych i nowych szlakach Tatr, podziwiać wspaniałe widoki i ką-|ć się w ciepłym Morzu Tatrzańskim. Posłuchają wieczorami starych gend o Janosiku, o Królewnie Śnieżce, gawęd i pieśni góralskich, wstał straszny zamęt. Skorupka się rozbiła i Oko Wszystkowidzą-wpadło w przepaść. Dzieci zaczęły okropnie rozpaczać, że teraz zła czarownica je ibije i nigdy nie wrócą do rodziców. A z drugiej strony przepaści ił król wraz z dworem i także płakali. Z tych łez powstało głębokie |*ioro, a że łzy ludzkie są słone podobnie jak woda morska, nazwano potem Morskim Okiem. Nadleciała czarownica i gdy zobaczyła, co się stało, zrozumiała, straciła całą swoją piekielną moc i na miotle skoczyła do jeziora, orzeł, nad którym dotąd miała władzę, przyfrunął do dzieci, kazał siąść na swoim grzbiecie i przeniósł nad ogromną przepaścią do iczęśliwionego ojca i dworzan. Dobry król wraz z dziećmi żył na Podhalu długo i szczęśliwie często je zabierał na wycieczki w góry. Czarownica zaś od tego czasu w bezksiężycowe noce wyłazi z wody i płacząc za utraconym Okiem straszy tych, którzy spędzają noc nad ic/iorem. Ale ponieważ wszyscy wiedzą, że jest bezsilna — nikt jej mi; już nie boi. •:'.«¦ "U: I DOMINIKA DANIEC Wspaniałe zaklęcie Bartoszki Pewnego dnia przyszłam do szkoły jak co dzień. Ale dzień ten nie był zwykły, ponieważ był to Dzień Wagarowicza. Oczywiście wszyscy byli bardzo podnieceni. Nasza klasa miała już opracowany plan ucieczki-wycieczki. Przewodnicząca wyprawy była także przewodniczącą klasy, miała na imię Agnieszka, ale mówiliśmy na nią Bartoszka, ponieważ nazywała się Bartocha. Zebraliśmy się przed lekcjami, a ona próbowała nas uciszyć: — Słuchajcie! Jeszcze raz wam wszystko przypomnę. Zaczęła czytać plan: — Pierwszą naszą lekcją jest matma, z połowy tej lekcji ucieknie-( my, oczywiście w czasie nieobecności nauczyciela... Wszystko było w porządku. Staliśmy pod pięknymi Tatrami i ga piliśmy się na nie. — I teraz macie zamiar tam wyłazić? — zapytał ociężały Barte ociężałym głosem. — Cicho! — krzyknęła bojowa Gośka. — Jak nie chcesz, to ni musisz! — Uspokójcie się, jeżeli będziecie się tak kłócić, to nigdy nie dotrzemy w to piękne miejsce, o którym mówiła Bartoszka — krzykn jeszcze głośniej Krzysiek. I oczywiście wszyscy zaczęli się kłócić. — Bartku, nie musisz się martwić — powiedziała cicho Aga Wszyscy przestali krzyczeć i popatrzyli na nią. Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk, siedem razy wyryła w ziemi jakieś słowa (nikt nie pamięta jakie), wyprostowała się i rozejrzała wokół. Za jej przykładem zrobili śmy to samo. Ku naszemu zdziwieniu stwierdziliśmy, że nie stoimjl już przy nędznym strumyczku, lecz w jakiejś pięknej i czystej dolinie — Czy coś się stało? — spytała zawsze rozmarzona Marta. — Nic, jesteśmy na wycieczce — powiedział ktoś niedbałym głosem. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę mówiącego. Był to Bartek. Objada się bananami. Dopiero teraz zauważyliśmy pyszne owoce, turlające si ¦ ziemi i zwisające z drzew. Więc przed długi czas jedliśmy. Potem n /eliśmy się bawić. Przez cały czas czułam się zdziwiona. Wiedziałam, że nie jestem '¦ ko od domu, tylko w Tatrach. Widziałam znane mi dobrze szczy- órskie i czułam się jak u siebie. A przecież wszystko było inaczej. ońcu stwierdziłam, że nie ma w tym nic złego, więc bawiłam się / z innymi. Czas mijał, lecz nikt o tym nie myślał; bawiliśmy się wspaniale, ywaliśmy w czystym i ciepłym jeziorze, budowaliśmy szałasy, ądzaliśmy konkursy i tańczyliśmy przy śpiewie ptaków. Było pięknie. Pomarańczowe, bananowe, cytrynowe i jeszcze |nc drzewa obwieszone były owocami. Płynął potoczek z koktajlem, fckieś karłowate drzewa zrobione były z rurek z kremem, a lody wielkich miskach co krok rosły nam pod nogami. Ubrani byliśmy długie trawy i liście, a jak okiem sięgnąć — nigdzie nie było llkogo obcego. Tylko dzikie zwierzęta przychodziły i łasiły się do nas. Kiedyś jednak zauważyliśmy, że Agnieszka nie bierze już udziału ' naszej zabawie i ma smutną minę. Zrozumieliśmy, że czas działania iklęcia się kończy. Powoli ubieraliśmy się, zmywaliśmy barwy in-Hańskie i kończyliśmy objadanie się smakołykami. Wreszcie stanęliśmy wszyscy przed Bartoszka. Znowu z.aczęła ji skrobać scyzorykiem w ziemi. Nagle poczuliśmy duszne powietrze twardy grunt pod nogami. Staliśmy na ulicy Sienkiewicza. Znowu ystko stało się zwyczajne. Podziękowaliśmy Bartoszce i każdy /edł w swoją stronę. Jednak od tej pory w naszej klasie nikt się z nikim nie kłóci. Nau-ciele i dorośli! Dzień Wagarowicza może się każdemu z młodych uilzi przydać! I :«>* 28 ANNADAWIDEK Przygoda w Tatrach Pewnego pięknego dnia, kiedy kwiaty zakwitły, a ziemia pokryła się bujną zielenią, promienie słońca padając na cały wesoły świat oświetlały drogę wiodącą na Nosal. Drogą tą szła dziewczyna, trzymająca pod pachą „reklamówkę", suto napchaną rozmaitościami Był w niej cały turystyczny ekwipunek, łącznie z kremem, książką, kanapkami, kocem i aparatem fotograficznym. j W miejscu, gdzie droga rozszerza się przy tamie na potoku Bystra, dziewczyna zatrzymała się, chcąc odpocząć. Przyglądając się wodospadom, wytryskującym z tamy, zrobiła jedno zdjęcie i przechodzą* między opalającymi się, zaczęła się piąć szlakiem w górę. Szła powoli, oglądając z wysoka tamę, jezioro za nią i plażują cych wczasowiczów. Potem wzrok jej padł na górskie skalne schody którymi pięła się na szczyt, i kwitnące po ich bokach chronione rośliny. Były tam krokusy, goryczki — otaczały je kołem różnokolorowej motyle. Jeden z nich usiadł dziewczynie na ręce. Drzewa szumiały przyjaźnie i chłodziły powietrze. Zdawało się, że w tym przyrodniczym raju nie ma żadnej duszj ludzkiej. Było to jednak złudzenie^ gdyż już na pierwszej platformie gdzie droga wchodzi do lasu, założyła biwak niewielka grupa tury. stów. Zachowywali się jednak tak cicho, że z daleka nie było ich sły chać. Dziewczyna przeszła koło nich obojętnie i zagłębiła się w lasek gdzie prowadził dalej szlak. Zatrzymała się dopiero za lasem i rzuci** torbę na skały. Ogarnęło ją uczucie wielkiej radości. W pewnym momencie, gdy Mariola — bo tak miała na imię — le żała już na kocu, czytając książkę o kosmitach, coś nagle zatrzeszczał i rozległ się głuchy huk. Mariola odłożyła książkę i poszła w stronę z której dobiegły tajemnicze odgłosy. Na trawie leżała blaszana puszka w kształcie wygiętego lekk talerza. Z tej właśnie puszki dobiegały dźwięki, podobne do tyci które wydaje rój pszczół w ulu. Mariola odsunęła się przezorni i schowała za kamień, skąd mogła obserwować sytuację. Po chwili puszka w pewnym miejscu pękła. Powoli i ostrożnie zaczęły z niej wy chodzić małe czerwone ludziki. Miały jaskrawe kombinezony, kwa dratowe buty i również kwadratowe główki z kolorowymi lampka™ zamiast oczu. Na czubkach głów umieszczone były czułki, będące u.irządami węchu i słuchu. Było ich pięciu i wszyscy podobni do siebie jak krople wody. i 'opiero szósty ludzik był nieco inny niż jego koledzy. Różnił się od uch tym, że miał srebrny kwadracik na łokciu i srebrną czapkę między ¦ułkami. Wyglądał na kierownika gromady i tak też było. Po krót-11 ej naradzie ludziki rozeszły się na cztery strony. Dwóch pozostało przy tajemniczym pojeździe. Mariola szybko cofnęła się, gdyż jeden z ludzików szedł prosto * jej stronę. Potknęła się, potrąciła kamień i wpadła na leżące opodal uchę gałęzie. Ludzik stanął, rozejrzał się uważnie, po czym dał znać dnemu z wartowników przy pojeździe. Ten podszedł i, wysłuchawszy ś 31 relacji, zaczął ostrożnie posuwać się w stronę Marioli. Dziewczyna zdążyła tylko kucnąć na trawie, gdy stanął przed nią ów dziwaczny ludzik. Trudno określić, kto był bardziej przestraszony. Żadne z nich nie poruszyło się przez chwilę. Pierwsza ochłonęła Mariola i zebrawszy całą odwagę, powiedziała: — Kim jesteś i skąd przybywasz? — Jestemo mieszkańcemo Marso — odpowiedział dziwacznymi językiem ludzik. ¦ Przez ten czas pozostali przybysze, zaciekawieni rozmową, zdążyli dołączyć do nich. Po chwili wszyscy oswoili się i nawiązali dal-| szą rozmowę: ' — Dzieńdobro, czyo mogło bysio namo powiedziecie gdzk jesteśmo? — zapytał jeden z ludzików. — Oczywiście! — odpowiedziała wesoło Mariola.' — Jesteście na Ziemi, w Polsce, w mieście Zakopane, w Tatrach, wylą... — w tym momencie jeden z gości przerwał Marioli. — Czy to so naprąwdo prawdziwo Tatro? — zapytał z nutą radości w głosie. — Naprawdę, prawdziwe! Ten szczyt nazywa się Nosal —uzupełniła poprzednią informację. Nastąpiła chwila milczenia, po czym Mariola zapytała: — Ja mam na imię Mariola. A kim wy jesteście, jak się nazywacie i jak jest u was na Marsie? Pytanie to lekko zaskoczyło przybyłych. Zdziwili się, skąd wie, że pochodzą z Marsa, ale pierwszy rozmówca Marioli wytłumaczył że on jej o tym powiedział. Po czym odezwał się dowódca ludzików: — Myo jesteśmo ludzio zo Marso, jesteśmy kosmitamo, przylecie-j liśmo wo statko „Kosmodromo", a nazywamo sio tako — tu przerwał! skinął na kolegów i zaczęli kolejno wymieniać swe imiona. * — Jao jestemo Jefi — powiedział pierwszy z lewej. — Jao Mejdi — powiedział kolega, stojący tuż koło Jefiego. — Ao jao Seti. — Jao Timi. — Jao Sufi. Teraz przyszła kolej na przywódcę. Ten przyłożył rękę do czułe] i powiedział dobitnym głosem: — Jao jestemo Lusi I, komendanto wojsko marsjańsko. Myi przylecieliśmo no Ziemio wo Tatro zo specjalno misjo. Mariola rozumiała ich dobrze. Bardzo była ciekawa, z jaką t 32 misją przylecieli kosmici, ale bała się o to zapytać. Lusi I rozwiał jł-j wątpliwości: — Dziwiszo sio pewno, zo jako misjo myo tuo przylecielo — tym miejscu zrobił przerwę na otrzymanie odpowiedzi, po czym ął dalej — chcemo dobrzo poznacio Tatro, bo chcemo znaleźcio tzątko dawno rozbitego tutajo naszego statko kosmicznego. Z.dziwiło to Mariolę, ale zaraz przypomniała sobie głośną przed ilkoma laty historię o UFO w Tatrach. Czyżby to była prawda? iariola chciała dokładniej dowiedzieć się o tamtych zdarzeniach. — Czy moglibyście mi o tym opowiedzieć, gdzie to było, kiedy i>kąd o tym wiecie? — Oczywiścio! — odrzekł Lusi I. — Było to nao jakimsio szczyto nazwo Kaspro czyo jakosio tako, wo roko 2965. Mariola krzyknęła zdziwiona: — Jak to? Teraz jest dopiero 1986 rok! — Wo 2965 roko marsjańsko, co odnosio sio do 1975 roko ziem-ko — to wyjaśnienie uspokoiło Mariolę. — Ao myo wiemo o to zo kletoskopo marsjańsko. — A co to jest kletoskop marsjański? — To tako maszyno, któro pokazujo Ziemio przezo ekrano. .) 2964 roko odo naso zo Marso wystartowało statko kosmiczno IUFO—4. — UFO? — krzyknęła Mariola — co to u was znaczy? — UFO to znaczo Ultramaszyno Flustrująco Okolico — odpo-1 odział. — UFO—4 wyruszyło zo Marso wo 2964 roko i przezo lo roko krążyło wokoło Ziemio, dopiero wo 2965 roko odważyło sio /lądowacio na poziomio „Tatro", tako namo doniesiono, na szczy- Kaspro czyo jakosio tako. Mielio onio zbadacio Ziemio i dziwno oto jo zamieszkujące Alo zarazo po wylądowanio usłyszeliśmo i kletoskopo i wyświetlatoro trzasko i nao ekranio nao chwilo 'jawiło sio roztrzaskano UFO—4. lo to było ostatnio łącznościo nimio. — Tu przerwał, popatrzył na Mariolę i ciszej niż przedtem pytał: — Czyo mogłabysio namo pomóco? Mariola zastanawiała się przez chwilę. Naturalnie, że chciała móc kosmitom, tylko jak to zrobić? Ale powiedziała, że pomoże z przyjemnością, co bardzo ucieszyło przybyszów. Postanowiła niezwłocznie zejść do Kuźnic i zawieźć kosmitów Kasprowy, gdyż z opowiadania ludzików wynikało, że tam właś-¦ rozbił się pojazd UFO—4. Bajki tatrzańskie Wzięła Marsjan i ich pojazd do torby i pojechali kolejką na Kasprowy Wierch. Na szczycie panowało zwyczajne ożywienie. Odeszli na bezludne zbocze i tam dziewczyna wysadziła podróżnych. Po oswojeniu się z terenem kosmici pociągnęli Mariolę w kierunku stacji kolejki. Stamtąd poszli na główny taras i przez tajemnicze przyrządy oglądali okolicę. Ludzie patrzyli na całą grupkę trochę z przestrachem, a trochę z wesołością. Po chwili z ożywieniem zaczęli zbiegać w dół i zatrzymali się dopiero pod lasem. Mariola patrzyła, jak wspinają się na drzewo, na którym niebawem rozległ się wesoły jazgot. Zaraz też z drzewa zeszło dziesięciu małych ludzików. Czterech miało podarte kombinezony i trzymało w rękach miniaturowe aparaty, komputery itp. Po chwili jeden z tej czwórki powiedział: — Dżękuję czi bardzo, że pomogłasz moim kolegom odnaleszcz nasz — mowa jego nie była mową kosmiczną, ale też nie była polską. Z tego wynikało, że czwórka kosmitów-rozbitków nauczyła się już trochę mówić po polsku. Jeszcze długo rozmawiali z Mariolą. Gdy zaczęło się ściemniać, kosmici poprosili Mariolę o swój statek, bo zbliżał się czas odlotu. Zegnali się długo i wreszcie nadszedł moment rozstania. — Do zobaczenio, Mariolo, na Ziemio za dziesięcio lato. kajo na naso cierpliwio — powiedział Lusi I. — Dobrze, czekam za dziesięć lat. — Jeszcze rasz dżękujemy ża pomocz — dodał jeden z czwórki] uratowanych kosmitów. — Do widzenia! „Kosmodrom" uniósł się i przybysze szybko odlecieli. Mariola stała z uniesioną ręką i jeszcze długo patrzyła za swoją przygodą. Ostatnie promienie słońca oświetlały jej smutną twarz. Nagle rozpromieniła się, podskoczyła wesoło i szybko pobiegła w stronę kolejki. — Za dziesięć lat! — krzyknęła, wbiegając do ostatniego w tyr dniu wagonika. tOŻENA GRADOWSKA 'opernik i górale Działo się to dawno, dawno temu, kiedy na świecie żył jeszcze ikołaj Kopernik. Mieszkańcy Podhala, zwani góralami, za nic nie icicli uwierzyć, że na Księżycu mieszkają ludzie. Kopernik przeko-wał ich, ale na darmo, bo mówili, że poza Ziemią nic nie istnieje, reszcie astronom miał tego dość, a że bardzo chciał, by mu ludzie icrzyli, postanowił zbudować rakietę, przebrać się za ufoludka przylecieć na Podhale, by w ten sposób przekonać górali o istnieniu Mijżycowych ludzi. Długo trwały przygotowania pojazdu kosmicznego i odpowiednio ubrania, ale po upływie dziesięciu miesięcy wszystko było lolowe. Kiedy Kopernik startował z Torunia, podziwiały go tłumy idzi. Gdy zbliżył się do Podhala, widział tylko, jak górale uciekają do oich domów. Wylądował, wyszedł z rakiety i przez mikrofon wiedział: — Górale, czy wierzycie teraz, że my, ludzie księżycowi, istnie-rn y? W tym momencie drzwi każdego domu otworzyły się i wszyscy krzyknęli: — Wierzymy! W ten sposób Mikołaj Kopernik zmusił górali do uwierzenia księżycowych ludzi. BARTŁOMIEJ KOZIOŁ 0 Kamiennym Rycerzu 1 dzielnym Giewonciku W małej wiosce u stóp Tatr, pod górą Nosal, w biednej chałupie żyła rodzina Giewontów, którą przed kilkoma laty spotkało straszne nieszczęście. Do wioski raz na dwadzieścia lat schodził z gór Kamienny Rycerz, który zabierał dwóch młodych górali na służbę u siebie, a potem ich zamieniał w skały, otaczające zamek. Trafił również do chaty Giewontów i porwał braci bliźniaków — Jaśka i Józka. Rodzice bardzo rozpaczali, ale bali się szukać w górach synów, bo Rycerz był bardzo zły. Minęło pięć lat. Giewontowie spodziewali się dziecka. Pragnęli, żeby to była dziewczynka, ale znów urodził się syn. Rodzice bardzo się bali, by nie podzielił losu braci, których nawet nie znał. Minęło dziesięć lat. Chłopiec, nazywany we wsi Giewoncikiem, wyrósł na wysokiego młodzieńca. Przy swoich rówieśnikach wyglądał, jakby był o kilka lat starszy. Serce miał pełne dobroci. Rodzice bali się o niego, bo chłopiec kochał góry, spędzał w nich dużo czasu i coraz lepiej chciał jt poznawać. Opowiedzieli mu kiedyś o Kamiennym Rycerzu i o smutnym losie, jaki spotkał jego braci. Serce Giewoncika napełniło się żalem i tęsknotą. Pomyślał chwilę i powiedział: — Pójdę, ojcze i matko, w góry, szukać braci, a Kamiennego Rycerza ukarzę za jego zbrodnie. Matka nawet słyszeć o tym nie chciała, jednakże Giewoncik nocą wyszedł z domu. Ledwie wyskoczył przez okno, natknął się na ojca, który przejrzał zamiary syna i stał tam z tobołkiem pełnym jedzenia i ciupagą, która miała Giewoncikowi być wiernym towarzyszem podróży. — Słuchaj, Giewonciku — powiedział ojciec. — W Dolinie Koś-i cieliskiej jest jaskinia zwana Mroźną. Mieszka w niej Starzec Mrozu, który ponoć rozumie mowę skał. On ci może pomóc odszukać Kamiennego Rycerza. Giewoncik ucałował ojca, pocieszył go, że wnet wróci, i poszedł Ledwie wszedł do jaskini, poczuł straszny mróz. Nagle wszystkid sopłe, wiszące u stropu, zaczęły świecić. Giewoncik przymknął ni chwilę oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył Człowieka Mrozu. Sta rzec rzekł: 36 lam — Czekałem tu na ciebie i wiem od skał i wody, co cię ^ .prowadza. Twoja wyprawa jest bardzo niebezpieczna, niektóf tnrue słuchają bowiem tylko Kamiennego Rycerza i są mu wierne skały ¦ hcesz, abym ci pomógł, musisz zostać przez pół roku u mnie ną ezeli i uczyć się mowy skał i wody. Giewoncik zgodził się chętnie i wiernie służył Człowiekov /u. Był zdolnym uczniem, więc szybko poznał mowę ską} j Pół roku minęło i gdy skończył się czas służby, Człowiek »_( przywołał Giewoncika do siebie i rzekł: r°zu Dobrze wypełniałeś swoje obowiązki, mowę skał i %,0 iałeś, jesteś bardzo dobrym chłopcem, dlatego też prób0 P°~ dowiedzieć się, gdzie przebywa Kamienny Rycerz. Ale nikt ^ a*em flizie można go spotkać. Musisz pójść teraz na Kozi Wiercą ^Ie mieszka Człowiek Zwierząt. On ci pomoże. ' *a Starzec napisał list, wręczył go chłopcu, a następnie ? kozę, której polecił, by zawiozła Giewoncika na swój wierch. c Ledwo minęła godzina, chłopiec już. stanął na Kozim tyj Wtem zagrzmiało, poczerwieniało, Giewoncik ze strachu pr2y c'lu-oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył starca, którego otacza}0 nał dzikich górskich kozic. Człowiek Zwierząt powiedział: ' ądo — Podejdź do mnie, Giewonciku i oddaj mi list od meg0 i i /łowieka Mrozu. T^ta, Po przeczytaniu listu Człowiek Zwierząt długo myślał, potem — Jeśli chcesz, abym ci pomógł, zostaniesz u mnie na $1. .¦ I ipóki nie nauczysz się mowy zwierząt. Będziesz doił i karmji ' kn/y, a ja postaram się pomóc ci i odnaleźć Kamiennego Rycer °Je Zwierzęta pokochały Giewoncika, który dbał o nie jak ^ ' I Chłopiec uczył się pilnie, wnet poznał mowę zwierząt. pe ety-I Wieczora siadł przy skale, przy której było małe jeziorko. ^ e®° |ic Człowiek Zwierząt i poprosił Giewoncika, aby opowiedział 0'* Rycerzu zwierzętom, skałom i wodzie. Kiedy chłopiec skończył ^m ¦nadanie, wszystkie szczyty zagrzmiały, kozy płakały razem z Qj P°~ cikicm, a woda wrzała ze złości. Człowiek Zwierząt skinął na je? °n' [i powiedział: — Tylko Człowiek Jezior może ci pomóc. Mieszka on tióre zwane jest Morskim Okiem. To właśnie jezioro i te g^ e' "i/ostałościami po morzu, jakie tu niegdyś było. Nikt z nas ni ^ is/ego brata, który żyje na dnie jeziora. Lecz jego oczy widzą ko, co się dzieje w Tatrach. Tylko on może wskazać ci mj ^" którym przebywa Kamienny Rycerz. Idź tam, zaprowadzi c| < 37 małe, podziemne jeziorko. A ja, za twoją wierną służbę, zawsze ci pomogę. Kiedy chłopiec stanął nad pięknym jeziorem — zobaczył oko, które patrzyło na niego z wody. Nagle coś huknęło, woda zawrzała, Giewoncik przymknął oczy, a kiedy je otworzył — zobaczył Człowieka Jezior. — Witam cię, Giewonciku! Wiem, co cię do mnie sprowadza. Chociaż moi bracia mnie omijają, jednak ci pomogę. Lecz musisz przez pół roku karmić ryby w moim jeziorze. Jeśli będę z ciebie zadowolony, powiem ci, gdzie znajdziesz Kamiennego Rycerza i jak go możesz pokonać. Giewoncik nisko się pokłonił i przystąpił do służby. Przez pół roku wszystkie zwierzęta, które przychodziły do jeziora ugasić pragnienie, znosiły pokarm dla ryb, aby mu pomóc. Pewnego dnia stanął przed nim Człowiek Jezior i powiedział: — Moje ryby bardzo cię polubiły, a i ja jestem ci wdzięczny za twoją dobrą służbę. Więc teraz słuchaj uważnie. Pójdziesz na koniec swej wioski i staniesz u stóp Gubałówki. Popatrzysz na Tatry i ujrzysz Kamiennego Rycerza, który śpi pośrodku pasma gór. Żeby się już nigdy nie obudził, trzeba, aby jego serce też skamieniało. Musisz dotrzeć na czubek jego głowy i wbić w nią krzyż. Podróż musisz zacząć od stóp, a czasu masz mało, gdyż za tydzień zły rycerz się przebudzi. Droga jest bardzo ciężka, ale jeśli będziesz dzielny — pokonasz Kamiennego Rycerza, a wszyscy ludzie, zamienieni w skały, odzyskają życie. Twoi bracia również. Giewoncik pożegnał starca i poszedł. Gdy stanął pod Gubałówką, popatrzył na Tatry i zawrzał gniewem. Zobaczył swego wroga — śpiącego Kamiennego Rycerza. Czym prędzej udał się w drogę. Chciał jeszcze wstąpić do rodziców, aby ich pocieszyć, ale pojawiła się przed nim dzika koza, niosąca w pysku drewniany krzyż. — Siadaj na mój grzbiet — powiedziała. — Ten krzyż zrobiły dla ciebie ryby w jeziorze, z desek rozbitego okrętu. Poniosę cię, dokąd zdołam. Kiedy stanęli na szyi złego rycerza, koza była bardzo zmęczona. — Dalej już musisz iść sam — powiedziała. Giewoncik uściskał ją i podziękował, a potem zaczął się wspinać na szczyt. Było mu tak ciężko, że musiał poprosić skały, by mu pomogły i odpowiednio się ułożyły. Gdy nareszcie wszedł już na sam czubek głowy — wbił w nią drewniany krzyż i ze zmęczenia zasnął. r1 Po przebudzeniu jego radość była wielka. Zobaczył, że jest w domu rodzinnym, a obok stoją bracia, przywróceni dzięki niemu do życia. W kilka lat później na miejscu małego drewnianego krzyża ludzie postawili duży żelazny. Skamieniałego doszczętnie rycerza, na cześć 'l/ielnego chłopca, nazwali Giewontem. A Giewoncik po długim życiu /ostał pochowany obok rycerza i zamienił się w szczyt górski, nazwany Małym Giewontem. Stoi obok Kamiennego Rycerza i pilnuje, by ~:n się nigdy nie obudził i nie prześladował mieszkających pod Tarami górali. 38 RAFAŁ MADEJ O owieczce, która pokonała smoka wawelskiego Dawno, dawno temu, w czasach, których nie pamiętają nawet wasi prapraprapradziadkowie i praprapraprababcie, na wyniosłym, skalistym wzgórzu wznosił się urządzony z przepychem, godny największych cesarzy zamek. Mieszkał w nim potężny, sędziwy książę Krak. Rządził on sprawiedliwie i mądrze, potrafił rozstrzygnąć każdy spór i rozwiązać każdy problem. Ale pewnego razu przyszło Krakowi rozgryźć twardy orzech, bowiem do jaskini u podnóża góry, na której stał zamek, wprowadził się straszny i okrutny smok. Pochłaniał on wszystko, co stanęło mu na drodze. Aż wreszcie w zasięgu smoczych zębów nie znalazło się nic, co można by pożreć. Zagroził więc Krakowi: — Jeśli codziennie nie będziecie mi dostarczać pięćdziesięciu wołów, dwudziestu krów i dwustu jagniąt — wtedy zjem was wszystkich. Rycerze Kraka chodzili więc po chłopskich zagrodach i zabierali dobytek. Ponieważ w okolicy nie było ulubionych przez smoka jagniąt, zabierano tuczone wieprzki, krowy, kury. Co chwila rozlegały się płacze i krzyki niewiast, złorzeczenia chłopów, ryk zabieranego bydła. — Czcigodni rycerze — błagali ludzie — zostawcie nam choć jedną jałówkę. Nie zabierajcie wszystkiego! Jak będziemy żyć? — Taki jest rozkaz księcia! — padała zwykle odpowiedź. Więc codziennie ludzie umierali z głodu. A smok wylegiwał się zadowolony w swojej jaskini i żądał coraz więcej. A kiedy zwierząt nie stało, zaczął pożerać ludzi. Próbowali z nim walczyć dzielni rycerze, a nawet książęta z obcych stron, ale wielu zginęło, a smoka nie imały się dzidy, topory i miecze. — Nie ma co! — myślał Krak. — Trzeba będzie wysłać smoka jak najdalej stąd. Wybrał się więc Krak wraz z liczną świtą pertraktować ze smokiem, bo ten ani myślał ruszyć się ze swojej jamy. Rzekł książę do smoka: — Kochany smoczku! Najmilszy z milusińskich! Mam dla ciebie najlepszą z najlepszych nowin. — Co tam znowu? — burknął gburowato smok. — Niestety, u nas już nie ma ani jednego zwiei~zęcia, nawet naj-hrhszego robaczka... — Nie żywię się robakami! — warknął przez zęby smok i tak ry-l nął, że okropny podmuch niby huragan przeszedł przez grotę, wy-\>.'Kicając wszystkich obecnych. — Wiemy o tym, wiemy, ^ochany smoku. Ale prosimy cię, żebyś iię nie gniewał! — powiedział Krak wstaj4c z bierni i otrzepując ćęce szaty. — Dobrze, dobrze, już się nie gniewam -— saPnął udobruchany .hi.sk. — Ale mówcie prędzej, co dobrego przynos'cie. i — Daleko stąd, w Tatrach, pasie się najsmac?niejsza owieczka w tym kraju. Racz ją, smoku, zjeść na deser, a my tymczasem wysta-rnmy się o całe stado. — Mniam, mniam, owieczka! — rozmarzył się smok __ Tak i owieczki. Takie miluchne, delikatne, miękka wełenka, a jakie ;zne! Mam już dość tych opasłych wieprzy, twardych wołów i ły-atych rycerzy, a po dziewicach dostaję nadkwasoty. Owieczka... rze, polecę po nią w Tatry. Ale musi lecieć ze mną dwudziestu ch dworzan, będą zakładnikami. Jeśli nie będzie owieczki w tych ach, to was zjem! — rozsierdził się znowu ' tak ryknął, że nad-ny zabijacz pcheł zakopał się w ziemię na głębokość pięciu łokci. Smok zabrał na swój grzbiet dwudziestu dostojników i poleciał. — Ufff! — odetchnęli rycerze. — Och! — odetchnęły damy dworu. — Offf! — odetchnął książę. Tymczasem smok leciał w stronę widocznych na horyzoncie I .u. Dworzanie zaś przywiązali do jego szyi sznurllizuJąc się__w te pędy lią. Dworzanie pospadali z jego grzbietu, a gdy się pozbierali, iczyli, że owieczka dała drapaka. Smok gal°Pein za nią. Dworza-liajda za smokiem. Owieczka w bok! Smokc skręcił, az go o zbocze ' otarło, a dworzanie za nim. Owieczka myk! —do wąskiej szcze-skalnej, i już jest po drugiej stronie góry. S**1^ ?a nią łeb wetknął, dalej ruszyć się nie może, bo za ciasno. r-Iaparli nLm dworzanie; cisnął sięjakoś z wielkim rumorem, adwor2^amezanim. Owieczka 'ąc, że za pierwszym razem się nie udało -— nop! — do następnej ini. Wyszła po drugiej stronie tak wąziut^ńką szczelinką, że na-brzuch musiała wciągnąć. Smok wlazł zLi nia. do pieczary, a ta 40 tak wąska, że ani iść dalej, ani się obrócić, żeby wyjść z powrotem. — Meee! — zaśmiała się owieczka, pokazała raciczkami figę] i w podskokach wróciła na halę dalej się paść. Smok, chcąc się przedostać, zaczął się robić coraz mniejszy i mniej-l szy, i mniejszy, aż wreszcie — kiedy już był dość mały — wyskoczył] przez szczelinę z jaskini i dalejże na dworzan, chcąc ich zjeść. A ci w śmiech! Bo tak się zmniejszył, że zrobiła się z niego malutka jasz-l czurka. Próbował się nadymać, ale nic z tego nie wyszło i jak niepyszny! skrył się w trawie, by tam polować na muchy i żuczki. I Dworzanie, na cześć swego księcia, nazwali wąwóz, w którym! się to wszystko stało — Krakowem, a jaskinię, gdzie sprytna owieczka pokonała smoka — Smoczą Jamą. Potem wrócili do swego miasta,! gdzie książę Krak, reszta dworu i okoliczny lud nareszcie odetchnęlij z ulgą. \l IREK MONTOYA Nosal i Bocźuń Dawno, dawno temu w wiosce pod Zakopanem mieszkali dwaj i;icia. Byli ubodzy. Ojciec ich pracował w kuźni, a matka na dwor- kim polu. Pewnego dnia po okolicy rozeszła się wieść o groźnym lotworze, grasującym w Tatrach. Władca gór wydał orędzie, w którym iiecał oddać dwie swoje słynne z urody córki za żony tym młodzień- n, którzy pokonają potwora. Gdy usłyszeli o tym dwaj biedni bra- — zaczęli prosić rodziców, by pozwolili im zmierzyć się z tajem- liizym zwierzem. Rodzice, po długich naleganiach, ulegli prośbom Bracia, którzy nigdy przedtem nie byli w Tatrach, wyruszyli niebezpieczną wędrówkę po groźnych i nieznanych im górskich łóżkach. Przeszli już kilka dolin, wspięli się na kilka szczytów, jy nagle usłyszeli przeraźliwy świst. Przestraszyli się, sądząc że nadchodzi potwór. Schowali się za priclkim głazem i ostrożnie wyjrzeli. Zobaczyli małego świstaka skaleczoną nogą. Zaopiekowali się nim, obandażowali ranę, I wdzięczny za pomoc świstak razem z nimi udał się w dalszą wędrów-c. Zaprzyjaźnili się bardzo, świstak okazał się bardzo miłym i poży-(t/.nym towarzyszem podróży. Na odległość wyczuwał grożące nie-c/pieczeństwo i donośnym gwizdem ostrzegał chłopców. Dzięki pieniu uniknęli wejścia do niedźwiedziej gawry, uciekli przed na-Bclem rysia i zatrzymali się na brzegu stromej przepaści. Po miesiącu błądzenia po górach usłyszeli groźny ryk. Był on donośny, że ze szczytów górskich posypały się kamienne lawiny, nadchodził potwór. W ostatniej chwili bracia schowali się w grocie, której drogę pokazał im świstak. Wygląd potwora przeraził chłop-,v i stracili nadzieję, że uda im się kiedykolwiek go pokonać. Gdynie mały towarzysz podróży, wróciliby zapewne do rodzinnej chaty niczym. Jednak świstak wskazał im duży głaz, leżący u wejścia do kini. Postanowili, że gdy potwór się zbliży, zepchną skałę po umym zboczu wprost na niego. Świstak jak zwykle stanął na czatach, a chłopcy podparli głaz Ikim drągiem. Nagle usłyszeli świst — ich wróg z łoskotem prze-idził doliną. 43 Jeden z braci wybiegł przed jaskinię i zaczął głośno wołać; potwór obrócił do niego swój wielki, garbaty nos. Nagle błyskawicznie wspiął się przednimi łapami na skałę i byłby chłopca porwał, gdyby ten, znów ostrzeżony przez świstaka, nie zdążył uskoczyć do jaskini. Obaj bracia podważyli drągiem wielki głaz; po chwili zaczął się on z hałasem toczyć po zboczu góry. Potwór zaryczał straszliwie, a kamień — odbiwszy się od skały — pękł na dwoje i spadł wprost na niego. Jedna część zmiażdżyła nos potwora, druga jego bok. Tak zginął postrach Tatr, a z jego ciała powstały dwie góry, które na pamiątkę tego wydarzenia nazwano Nosalem i Boczaniem. Władca gór dotrzymał danego słowa i bracia poślubili jego piękne córki. Dla nich i dla ich rodziców skończyła się nędza i odtąd żyli szczęśliwie w zamku władcy gór. Nie zapomnieli również o swoim przyjacielu — świstaku. Od tamtej pory wszystkie świstaki znalazły się pod ochroną i do dnia dzisiejszego nie wolno na nie polować. ROBERT MUCHA Bajka o tatrzańskich grzybach Bardzo dawno temu Pan Jezus ze świętym Piotrem wyruszył / nieba, żeby zwiedzić piękną tatrzańską ziemię. Było to w środku lata i kiedy szli przez Polanę Chochołowską, spotkali małego chłopca, który zbierał w lesie jagody. Gdy Pan Jezus zapytał go: —• Co masz w garnuszku? — chłopiec, bojąc się, by mu nie zabrali jego zbioru, zakrył garnek ręką i powie-ilział: — Nic, panie. Wtedy Pan Jezus rzekł: — Ponieważ mówisz, że nic nie masz w garnuszku — to jagodami, które tam są, nie będziesz się mógł na-ieść ani ty, ani nikt inny. Wtedy stało się tak, że co chłopiec wrzucił jedną jagodę do garnka, 10 dwie inne wyskakiwały na trawę. I odtąd w Tatrach rośnie bardzo wiele jagód, ale często nie zdążą dojrzeć, kiedy przykrywa je śnieg. A ludzie, choćby nie wiadomo ile ich zjedli, zawsze się po nich czują głodni. Wędrowali dalej. Szli już przez cały dzień i cieszyli się wszystkim dookoła, bo był bardzo piękny czas. Otaczały ich zielone łąki, na których pasły się owce, a kwiatki rozkwitały nawet na skałach. Powie-i r/e pachniało więc pięknie, brzęczały w nim roje pracowitych pszczół i słychać było cudne ptasie śpiewanie. Słońce mocno przygrzewało przez cały upalny dzień, więc pod wieczór byli już bardzo zmęczeni i głodni. Spostrzegli w dali pod reglami samotnie stojącą chatkę. Podeszli ilo niej i zapukali, prosząc o gościnę i nocleg. Gaździna tej chaty przywitała ich serdecznie, choć oczywiście nic wiedziała, jak dostojni przyszli do niej goście; podjęła wieczerzą, ale nie chciała ich przenocować, ponieważ obawiała się, że w nocy może powrócić jej mąż — zbójnik i zrobić podróżnym krzywdę. Oni byli jednak już tak zmęczeni, że Pan Jezus rzekł: — Cóż złego może nam, biednym wędrowcom, zrobić wasz mąż lozbójnik? Nie mamy przecież nic do zrabowania. Przekonało to gaździnę, więc ułożyła ich w białej izbie na jednym łóżku. Pan Jezus legnął od ściany, a Piotr przy brzegu. W nocy powró-uł zbójnik i rozgniewany tym, że gaździna przyjęła gości na nocleg, 45 poszedł do izby i zbił Piotra, który by) hliżrj. (iaździna odciągnęła go do kuchni i chcąc udobruchać, dała mu dobrego piwa. Zbójnik uspokoił się i zaczął mieć wyrzuty sumienia, że obił jednego / podróżnych. Uważał, że postąpił niesprawiedliwie, zapłakał i poszedł z powrotem do izby, by przyłożyć też temu, co leżał od ściany. Nie, żeby. miał do niego żal, tylko żałował tego pierwszego. W międzyczasie jednak obolały Piotr, bojąc sit;, /c /bó|iiik może powrócić, przesunął się do ściany, popychając Pana Je/usa na brzeg łóżka. Zbójnik przyszedł i przywalił leżącemu od ściany, żeby było sprawiedliwie. Rano zbójnik poszedł sobie, a gaździna ugościła ich śniadaniem i dała im placków-moskaliczków na drogi,-. Zawini)! je święty Piotr 46 i niósł w woreczku na plecach. Szli znów długi czas, aż Piotr poczuł się głodny. Został z tyłu za Panem Jezusem i gdy ten nie widział, ułamał kawałek moskalika i zaczął go jeść. Pan Jezus nie odwracając się zapytał: — Co robisz, Piotrze? A ten, że mu było wstyd się przyznać do podjadania po kryjomu, wypluł moskalik i odpowiedział: — Modlę się. Panie. Po chwili jednak nie wytrzymał i znów ułamał kawałek placka, pogryzając go ukradkiem. A gdy znów Pan Jezus go zapytał, co robi, wypluł i powiedział, że się modli. Powtórzyło się tak kilka razy, więc Pan Jezus wreszcie się odwrócił i powiedział: — Szkoda, Piotrze, tego moskalika, co go nam gaździna dała. Zamyślił się i żal mu się zrobiło i Piotra, i tego chłopca, który chciał sam zjeść jagody i przez chytrość także stracił, więc powiedział: — Żeby się te kawałki, co je powypluwałeś, nie zmarnowały, niech urosną z nich smaczne grzyby, którymi ludzie będą się mogli najeść do syta. W tatrzańskich lasach wyrosło więc mnóstwo grzybów. Ale diabeł, który jak zwykle podsłuchiwał, co mówi Pan Jezus, przywołał swojego sługę — węża i kazał mu zatruć grzyby. Wąż zaraz popełzł i gdy tylko zobaczył grzyb — wpuszczał swoimi zębami jad. Święty Piotr po chwili znów był głodny, więc zobaczywszy, że Pan Jezus oddalił się nieco, ukradkiem porwał jeden grzyb, ułamał kawałek i połknął. A był to akurat grzyb zatruty przez węża. Dostał boleści i zaczął jęczeć, że chyba umrze, aż przybiegł Pan Jezus i zobaczył, co się stało. Dobrze, że Piotr już był święty, bo na pewno by umarł, a tak pomęczył się chwilę i przeszło. A Pan Jezus zorientował się w diabelskiej sprawce i sprawił, że wszystkie zatrute grzyby nabrały czerwonego koloru, a zęby węża pozostawiły na nich ślady w postaci białych cętek. Od tej pory obaj wędrowcy szli już zgodnie razem, a święty Piotr bardzo się wystrzegał łakomstwa, dzięki czemu cały i zdrowy powrócił z Panem Jezusem do nieba. ANNA MURASIEWICZ O synu kowala i złośliwym diable Dawno to było, tak dawno, że nawet najstarsi górale na Podhalu tego nie pamiętają. W tamtych czasach góry były większe i nie było Giewontu — lecz, jak powiadali górale, grasował tam diabeł. Pewnego dnia zaczęły ludziom ginąć zwierzęta domowe: świnie, konie, krowy. Czasem i ludzie gdzieś znikali. Wszyscy domyślali się, że to sprawka diabła, i postanowili się przed nim bronić. Najpierw chcieli wybrać wodza; po długich sprzeczkach został nim Bartek Żuchacz, który miał piękną córkę — nigdzie w okolicy nie było drugiej tak pięknej. Bartek posłał najsilniejszych ludzi, żeby poszli walczyć z diabłem, ale żaden z nich nie wrócił, a diabeł panoszył się coraz bardziej. W końcu nawet porwał piękną córkę Bartka Żuchacza. O złych uczynkach diabła doszły słuchy do Zakopanego, gdzie mieszkał kowal, który miał syna Wojtka. Gdy ten ukończył piętnaście lat, rzekł do ojca: — Tato, pozwólcie mi iść i rozprawić się z diabłem, co tak piękną dziewczynę porwał. h Ojciec złapał się za głowę i zabronił Wojtkowi o tym myśleć. Po długich jednak prośbach ze łzami w oczach pobłogosławił syna, dał mu na drogę kawał placka i Wojtek poszedł polować na diabła. Gdy dotarł do Tatr, przedstawił się we wsi i poprosił, by zaprowadzono go do wodza. Gdy go Żuchacz zobaczył, roześmiał się, choć mu wcale nie było do śmiechu, i powiedział: — Ty chcesz moją córkę uwolnić, ty chcesz zmierzyć się z diabłem? Przecież zginiesz, nie mrugnąwszy nawet okiem. Ale Wojtek był uparty i powiedział: — Diabeł nic mi nie zrobi, nie martwcie się. Muszę mieć tylko kilka chwil do namysłu. — Ty głuptasie, diabeł przecież jest silniejszy od ciebie! — wykrzyknął Bartek Żuchacz załamując ręce; było mu szkoda miłego, zgrabnego chłopaka. — Rozumie się, że nie będę się bił na pięści, ale diabła można wziąć sposobem, bo ma swoje słabości — to rzekłszy Wojtek wyszedł na spacer, żeby obmyślić swój plan. Po paru godzinach wrócił, wziął tobołek i zapamiętawszy dobrze drogę, objaśnioną mu przez górali, ruszył naprzód. Przybywszy na miejsce, zawołał: — Hej, kumie diable, gdzie jesteś?! Ledwie to powiedział, powietrze zadrgało i pojawił się diabeł. Widać było, że się akurat kąpał w ogniu, gdyż biła z niego para, a oczy — czerwone i wyłupiaste — przeszywały chłopaka na wylot. Łapy miał wielkie i pazury umazane smołą. Biedny Wojtek skulił się pokornie, a wściekły diabeł ryknął przeraźliwie, aż nawet Rysy zadrżały i kamienna lawina zleciała w doliny. W ten sposób diabeł zmniejszył Tatry o połowę. Ludzie na Podhalu zatrzęśli się ze strachu i pomyśleli: „Oho, już po Wojtusiu!". Diabeł ryczał jeszcze przez chwilę; Wojtek myślał, że ogłuchnie, lecz potwór zapytał już spokojniejszym tonem: — Dlaczego nazywasz mnie kumem i dlaczego się mnie nie boisz? — Ja się niczego nie boję! — powiedział Wojtek, choć włosy mu dęba stawały ze strachu. Diabeł przeszył go wzrokiem i zapytał: — Ejże, czy aby nie kłamiesz? — Jak Boga kocham! — zapewnił Wojtek. Diabeł skurczył się trochę i krzyknął: — No, no, uważaj co do mnie mówisz! — Ach, mój kumie — powiedział Wojtek — wybacz mi, chciałem tylko dowieść, że się ciebie nie boję. — A po co przyszedłeś? — Powiem ci całą prawdę — Wojtek na to. — Znudziła mi się uczciwość i zacząłem grzeszyć, a gdy się dowiedziałem, że mógłbym się z tobą zaprzyjaźnić, być twoim sługą i na stare lata iść z tobą do piekła — to nie wytrzymałem, zabiłem ojca i spaliłem go w piecu kowalskim, bo był kowalem, a ludziom powiedziałem, że zginął w górach i muszę iść szukać pracy. I przyszedłem tu do ciebie, żeby znaleźć pracę. Chyba mi nie odmówisz? Diabeł, usłyszawszy o haniebnym czynie, z lubością przymknął oczy i rzekł: — Wezmę cię na służbę od zaraz, ale będziesz musiał jeszcze trochę nagrzeszyć, bo nie pójdziesz do piekła. Rozumie się, że będzie-¦my grzeszyć razem. Najpierw jednak podgrzej mi smołę, bo wystygła, a ja przez ciebie nie zdążyłem się wykąpać. Wojtek poszedł posłusznie do diablej jaskini; cała sprawa nie wydawała mu się taka straszna. Po kąpieli diabeł przemienił się 4 — Bajki tatrzańskie 49 w ptaka i poleciał grzeszyć i czynić zło. Przedtem zakazał Wojtkowi wchodzenia do piwnicy, bo w przeciwnym razie zabije go bez zmrużenia oka. Wojtek był sprytny i odważny. Domyślił się, że w tej piwnicy są ukryte skarby i złe moce. Gdy tylko diabeł odleciał, otworzył piwnicę i wszedł do niej. Leżały tam miliony worków, a każdy miał kartkę z imieniem i nazwiskiem. Były to worki z grzechami. Takie same worki, ale z dobrymi uczynkami, znajdują się w niebie. Po śmierci każdego człowieka Anioł Stróż kładzie na wagę dobre i złe uczynki — to decyduje, czy człowiek pójdzie do nieba czy do piekła. W ogromnej piwnicy była również wielka dziura zapełniona papierkami, z których każdy miał czerwoną plamkę. Wojtek wziął kartkę i zaraz odłożył — były tam zapisane ludzkie dusze, które po śmierci miały iść do piekła. Ale najważniejszą rzeczą w piwnicy była wielka i gruba księga zaklęć. Zapisano w niej wszystkie sposoby, jak można się kogoś pozbyć, a co najważniejsze — opisano również sposób, jak zniszczyć samego diabła. Wojtek postanowił, że przeczyta wszystko innym razem, a tymczasem zwiedzi piwnicę. Były tam wielkie zapasy smoły i innych rzeczy potrzebnych diabłu. Był też kamień z napisem „Droga do piekła". W piwnicy Wojtek znalazł także komórkę, w której była zamknięta przepiękna dziewczyna — córka Bartka Żuchacza. Przestraszyła się, że diabeł zaraz nadejdzie, i kazała Wojtkowi wracać. Chłopiec jej posłuchał. Wszedł po drabinie na górę, zamknął wieko i zabrał się do gotowania smoły na kąpiel dla diabła oraz drugiego gatunku smoły, do jedzenia. Gdy wszystko przygotował, a diabła jeszcze nie było — zestawił smołę z ognia i wyszedł z jaskini, bo od tego wszystkiego zaczęło mu się kręcić w głowie. Niebawem diabeł wrócił i wrzasnął, że w jaskini jest brudno. Uspokoił się dopiero, gdy zobaczył jedzenie. Podczas diablej kolacji i późniejszej kąpieli Wojtek posprzątał mieszkanie, diabeł więc pozwolił mu odpoczywać aż do wieczerzy. Na drugi dzień, gdy diabeł odleciał, Wojtek znów wszedł do piwnicy i odczytał sposób na pozbycie się diabła. A oto on: „Trzeba spalić dwa worki z grzechami, pięć ludzkich dusz odczarować, tak aby były wolne od grzechów, a potem popiół wsypać do smoły i dać diabłu do zjedzenia. Wtedy on zniknie. Potem należy spalić resztę jego rzeczy. Ale nawet po śmierci diabła Lucypcer będzie się mścił, więc zanim to zrobisz, dobrze się zastanów!" Wojtek wykonał wszystko według przepisu, a diabeł — wypiwszy 50 przygotowany napój — skurczył się i znikł. Wtedy Wojtek spalił resztę worków i oswobodził córkę Żuchacza. Wrócili już razem na Podhale, gdzie po kilku latach odbył się ich ślub, a na hucznym weselu był tysiąc gości. Szczęście nie trwało długo — żona Wojtka urodziła syna i przy porodzie zmarła. Wojtek długo rozpaczał. Po latach jednak zakochał się ponownie. Aby zdobyć ukochaną, piękną dziewczynę, musiał iść do piekła i wykraść wodę życia. Pożegnał więc swego siedmioletniego już syna i poszedł w znajome miejsce. Po drodze spotkał małego diablika. Okazało się, że w pośpiechu przez nieuwagę nie spalił jednego worka z grzechami z którego wykluł się ów mały diabełek. Spotkany diablik strasznie płakał. Wojtek miał dobre serce, żal mu się zrobiło i zapytał o przyczynę płaczu Diablik powiedział, że zgubił krowi ogon, przez co nie ma żadnej władzy. Wojtek ulitował się nad nim, odciął krowie ogon i dał diabełkowi Ten był mu tak wdzięczny, że obiecał pomóc w zdobyciu dzbanka żywej wody. Zamienił Wojtka w diabła i razem poszli do piekła Odnalazł dzban z żywą wodą, dał Wojtkowi, po czym znów wymówił zaklęcie i Wojtek znalazł się z powrotem u siebie w domu Wkrótce odbył się ślub, ale uczta weselna nie była tak wspaniała jak poprzednia. Nowa żona była bardzo niedobra; zaczęła się tak rządzić, że Wojtek nie mógł z nią wytrzymać. Wezwał swojego przyjaciela diablika i poprosił o zabranie żony do piekła, bo miała tyle grzechów ile wszyscy ludzie na Podhalu razem wzięci. I w tym diabełek mu pomógł. Gdy jednak sam Lucyper dowiedział się, że diablik zdobył dla Wojtka wodę życia i przyprowadził do piekła jego żonę _ Wpadł we wściekłość. Żona Wojtka bowiem zaczęła się w piekle tak szarogęsić że wszystkim diabłom uprzykrzyła życie. Uciekł więc Lucyper z piekła przez piwnicę i jaskinię. Ze złości zaczął się powiększać; aż rozpalił się do czerwoności i zamienił w diabła-giganta. Po kilku latach, gdy ostygł, skamieniał i przewrócił się na wznak, a ludzie nazwali go Giewontem. Wojtek zaś już się nigdy nie ożenił i dzięki wodzie życia żył wraz z synem w zdrowiu i szczęściu. MAŁGORZATA ORKISZ Było piękne, słoneczne przedpołudnie. Było piękne, słoneczne przedpołudnie. W górach rozpoczynała się już złota jesień. Czułam, że coś mnie ciągnie, coś każe mi wziąć plecak i pójść w góry. Nie tracąc czasu, zadzwoniłam do Aśki i umówiłam się z nią na dworcu autobusowym za pół godziny. Miałam dość czasu, żeby zabrać coś do zjedzenia i ciepłe ubranie. Potem wybiegłam z domu, bo nie chciałam się spóźnić. Aśka już na mnie czekała. Przywitałyśmy się i Króliczek, bo to jej przezwisko, rzucił pytanie: — No to gdzie idziemy? — Na Rusinową Polanę — odpowiedziałam. W tym momencie zauważyłyśmy nadjeżdżający autobus do Łysej Polany. Nie zastanawiając się długo, wsiadłyśmy do niego, a po telepiącej jeździe wysiadłyśmy na przystanku Wierch Poroniec. O dziwo, byłyśmy same, a przecież zwykle w pogodny dzień są tam tłumy turystów. Nie przejmując się tym jednak, poszłyśmy leśną dróżką w dobrze znanym kierunku, bo nieraz już tędy chodziłyśmy. Króliczek zaczął rozmowę: — Sama bym do ciebie zadzwoniła, bo od rana coś mi mówiło: Idź w góry, idź w góry! Zdziwiło mnie to bardzo i szybko odpowiedziałam: — To dziwne. Bo mnie też coś mówiło i dlatego zadzwoniłam. Przez chwilę nie rozmawiałyśmy, chyba ona zastanawiała się nad tym dziwnym zdarzeniem; ja zresztą też. Leśną ciszę przerwało moje pytanie: _ Czy nie wiesz, dlaczego nie spotkałyśmy dotąd żadnego człowieka? Aśka nie odpowiedziała, ale z wyrazu jej twarzy wywnioskowałam, że i ona czuje w tym coś podejrzanego. Potem zmieniłyśmy temat rozmowy i tak doszłyśmy na naszą ulubioną Rusinową Polanę. Usiadłyśmy na małej ławeczce i patrzyłyśmy na góry. — Tu jest pięknie! — powiedziała Aśka z zachwytem. — Ale ciągle mnie dręczy to, o czym rozmawiałyśmy. — Zauważyłaś — powiedziałam, nie wiem dlaczego, szeptem — nawet tutaj jest pusto. 52 Po krótkim odpoczynku zaczęłyśmy się mozolnie gramolić na Gęsią Szyję, chcąc potem zejść do Doliny Waksmundzkiej. Nie rozmawiałyśmy w ogóle, bo to bardzo męczy przy podejściu. Na Gęsiej usiadłyśmy, żeby odpocząć i popatrzeć na wspaniałe szczyty przed nami. Nagle zauważyłyśmy dwóch mocno wystraszonych chłopców. Patrzyli na nas z lękiem, jakby pierwszy raz widzieli dziewczyny. — Co się tak gapicie, nie widzieliście, jak ktoś je jabłko? — powiedziała ostro Aśka. — Widzieliśmy — odpowiedział jeden — ale nie wiem jak wy, bo my czujemy, że coś tu nie gra. Zawsze szwenda się tu wielu turystów, a dziś widzimy tylko was. Króliczek rzucił na mnie pytające spojrzenie. Co jest grane? Szybko zaczęła rozmawiać z chłopcami. Okazało się, że Pawłowi i Markowi też coś podpowiedziało dziś wycieczkę w góry. Naszą burzliwą rozmowę przerwał jakiś mały, przygarbiony staruszek, który wyrósł chyba spod ziemi. Na nogach miał wychodzone kierpce, na grzbiecie szarą cuchę, a co dziwne — spod ciemnego kapelusza wystawały włosy, splecione w warkocze. — Pójcież se mnom — powiedział cicho gwarą. Żadne z nas nie zapytało: po co, dlaczego, tylko w milczeniu, jak zaczarowani poszliśmy za dziwnym góralem. Weszliśmy do lasu, jak byśmy wchodzili w inny, dawny świat, nie tknięty ludzką ręką. Wyszliśmy na polankę, na której płonęło ognisko. Góral usiadł i gościnnym gestem wskazał nam miejsca koło siebie. Siedliśmy przy ognisku i nagle Paweł zapytał: — Kim jesteście i co w ogóle się tu dzieje? — Ja jestem gazdą owieczek na dwóch nogach. — Zastanowiło mnie, że góral czy tam gazda nie mówi już gwarą. — Pilnuję, aby nie spotkało ich nic złego, aby im coś mówiło w duszy „podnieś", gdy rzucą papierek na ziemię. Jestem strażnikiem Tatr i nauczycielem, który uczy kochać góry. — Czy to ty sprawiłeś, że jesteśmy teraz tutaj i że w okolicy nie ma żywej duszy? — zapytała Aśka. — Tak — odpowiedział. — No, wiecie, jak się tyle lat sam człowiek kręci, to czasem mu tęskno do ludzi — powiedział ze smutkiem. — Więc wyciągnąłeś nas w góry, żeby z nami porozmawiać? — spytałam. Gazda kiwnął głową i powiedział: — Nie miejcie mi tego za złe. Chcę wam opowiedzieć moją legenaę. 53 Jeżeli nie ma kogo wyciągnąć w góry, opowiadam ją smrekom, skałom i zwierzętom, których jest tu coraz mniej. I opowiedział nam swoją legendę, jakże inną od tej ogranej o Ja-nosiku i od wielu innych. Było w niej coś ludzkiego, jakby wziętego z życia dawnvch górali. Słuchaliśmy z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie wszystko, o czym mówił. Zamroczenie legendą zmieniło się w sen. , - Aśka, Gośka, obudźcie się! - szarpiąc nas mówili chłopcy - Odczep się, daj się człowiekowi wyspać - odburknęła Aska odwracając głowę. Ale po chwili ocknęła się i zapytała: - Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? . - Na razie to jeszcze nie wiemy - powiedział Marek. - Zdaje się, że w jakiejś starej chacie na strychu. Gdy zeszliśmy ze strychu, okazało się że był to szałas na Rusinowej Polanie. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, skąd się tu wzięliśmy i o naszych snach-legendach strażnika Tatr. - To nie był sen, nie może się śnić czterem osobom to samo -powiedział Paweł i wszyscy się z nim zgodzili- - Ale jak to wytłumaczyć? — zapytał Marek. - Nie da się - odparłam. - Po prostu góral opowiedział nam swoją legendę, potem sprawił, że znaleźliśmy się tu i dał ją nam jako sen. Prosta sprawa. A w ogóle zbierajmy się; miałam byc wczoraj wieczorem w domu, pewno już GOPR mnie szuka. Powędrowaliśmy więc do domu. Na dworcu w Zakopanem umówiliśmy się, że w następną sobotę też pójdziemy w góry. Ale do dzis ani ja, ani reszta z naszej czwórki me spotkała tajemniczego staruszka opowiadającego legendy. ANETA PABIŚ Niezwykła przygoda z krukiem Pewnego deszczowego dnia byłam sama w domu i było mi bardzo smutno. Postanowiłam więc wyjść na spacer. ¦* Gdy weszłam do przedpokoju, mojego parasola nie było na swoim miejscu. — To dziwne — pomyślałam — wczoraj przecież go tu położyłam. Nie zastanawiając się dłużej, wzięłam inny parasol. Szłam właśnie Równią Krupową, gdy nagle usłyszałam czyjś głos: — Dziewczynko, czy nie nudzisz się w taką pogodę? Czy chciałabyś może spotkać przygodę? Wtedy odpowiedziałam: — Dzisiejszy dzień rzeczywiście nie zapowiada się ciekawie i bardzo chciałabym przeżyć jakąś nieprawdopodobną przygodę. Ale gdzie i kim jesteś, dziwny głosie? — Jestem tutaj, na drzewie, nie widzisz mnie? — w tym momencie ujrzałam kruka, siedzącego na gałęzi. — Jestem starym krukiem, który przed setkami lat był młodym podróżnikiem. Władca Tatr — czarnoksiężnik zamienił mnie w kruka. Jeśli chcesz, możemy się przenieść w tamte czasy. — O tak, bardzo chętnie — odpowiedziałam. — Pozwolisz, że siądę na twym ramieniu? — powiedział, a kiedy kiwnęłam głową, sfrunął prosto do mnie. W tym momencie poczułam lekki powiew wiatru, a gdy zorientowałam się gdzie jestem, bardzo się zdziwiłam. Znalazłam się na rozległej polanie, z której widać było bliską panoramę szczytów tatrzańskich. Świeciło nad nimi piękne słońce. Na łące było cicho, jedynie ptaki pięknym śpiewem budziły letni poranek. W dali zobaczyłam nie kończący się przestwór wody, a przy brzegach wielkie statki z białymi i kolorowymi żaglami. Zapytałam kruka, który ciągle siedział na mym ramieniu: — Gdzie jesteśmy? To miejsce wydaje mi się znajome, czy to nie jest okolica Morskiego Oka? Tylko skąd się tu wzięła ta wielka woda i statki? — Tak, dobrze zgadłaś. Jesteśmy w Morskim Oku, ale musisz 55 wiedzieć, że teraz jest rok 1223. Panuje tu władca Tatr — Kacper Hruby. Jest on okrutnym władcą i czarownikiem; ludność Podhala skarży się na niego, ale bezskutecznie. Na pewno dziwi cię to morze ze statkami. Teraz jest morze, ale w następnych stuleciach woda spłynie w dół i pozostanie w tym miejscu tylko jezioro. Jeśli chcesz, możemy podejść bliżej i przyjrzeć się statkom. — Dobrze — odpowiedziałam. Po drodze kruk opowiadał mi o różnych rzeczach, ale ja byłam ciekawa przede wszystkim jednej tajemnicy, więc zapytałam: — Dlaczego czarnoksiężnik zamienił pana w kruka? __ O, to długa historia. Ale postaram się krótko ją opowiedzieć. Otóż pewnego dnia jako młody turysta przywędrowałem w te strony. Gdy zwiedzałem Tatry, zaskoczyła mnie ogromna ulewa. Szukając schronienia, skryłem się w jednej ze szczelin w górach. Po burzy wyszedłem z jaskini, która mnie dobrze ochroniła przed deszczem, ale straciłem orientację. Szedłem przed siebie, aż doszedłem do żelaznych wrót. Tam zatrzymałem się, aby odpocząć. Za tymi wrotami był zamek władcy Tatr. I właśnie wtedy czarownik wyszedł przed wrota i zapytał, gdzie jest mój parasol. Zorientowałem się, że przez nieuwagę gdzieś go pozostawiłem. A władca postanowił ukarać mnie za to, że zaśmiecam góry. Tłumacząc, że nieświadomie dopuściłem się takiego czynu, rozgniewałem go jeszcze bardziej. Wtedy Kacper Hruby powiedział, że dopóki nie znajdę swego parasola i nie usunę go z Tatr, dopóty będę musiał męczyć się w postaci ptaka, i zamienił mnie w kruka. Od tamtej pory szukam w górach swego parasola, który władca Tatr ukrył tak, że nie mogę go znaleźć. Taka jest moja historia. Wtedy przypomniałam sobie o mojej rannej przygodzie z parasolem. — Czy to również jest związane z moim parasolem, bo nie było go dziś na swoim miejscu? — Tak, ale nie obawiaj się. Jest już w domu. Po prostu od tamtego czasu wypróbowuję wszystkie parasole, również i te nowe, bo dla utrudnienia mych poszukiwań czarnoksiężnik mógł go zamienić nawet w nowoczesny automat. Jeżeli znajdę parasol, mam stuknąć w niego dziobem trzy razy i odmienię się. Znalazłem już tysiące parasoli, ale jeszcze mi się nie udało. Postanowiłam pomóc krukowi, ale nie wiedziałam, jak to zrobić. Tymczasem doszliśmy do brzegu morza. Ukradkiem spróbowałam wody — była rzeczywiście słona. Oglądałam z zaciekawieniem piękne statki i podziwiałam je. Nagle parę metrów od jednego z nich zobaczyłam wynurzającą się z wody głowę. Chowała się co chwila, a na jej miejscu pojawiał się zabawnie machający ogonek. Zdziwiłam się, bo to nie była ryba. Zwierzątko było podobne do barana, tylko ogon miało jakby rybi. Zastanawialiśmy się z krukiem, co to może być; wreszcie doszłam do wniosku, że to chyba wydra. Wykonywała jakieś dziwne ruchy, jakby chciała nam coś pokazać. Postanowiłam więc popłynąć za nią. Wsiedliśmy z krukiem do pozostawionej przy brzegu łódki i popłynęliśmy na południowy brzeg. Zwierzątko wylazło na skałę i wywijając dziwacznie łapkami wskazywało na jedno z drzew, oddalone o kilka metrów od brzegu. 56 Wysiadłam z łódki, a zwierzątko odpłynęło. Szłam powoli, rozglądając się na wszystkie strony, przyglądając się okolicy. Była to właściwie puszcza, gęsto porośnięta krzakami i drzewami. Doszłam do wskazanego drzewa i obejrzałam je ze wszystkich stron. Na jednej z gałęzi wisiał dziwny, bardzo stary i zniszczony parasol. Bardzo się ucieszyłam i pokazałam go krukowi. Uradowany podfrunął i chwycił go silnym dziobem, po czym położywszy na trawie stuknął weń trzy razy. Przed moimi oczyma przepłynął jakby obłok i w miejscu kruka ujrzałam turystę z plecakiem i parasolem w ręku. Ale, o dziwo, parasol był zupełnie nowoczesny, turysta w sportowym stroju i z wyprodukowanym w ostatnim czasie plecakiem. Rozejrzałam się. Zatoka morska i piękne żaglowce znikły. Znajdowaliśmy się na południowym brzegu Morskiego Oka. Dookoła był ruch, mijały nas tłumy wycieczek. Turysta skłonił się lekko, podziękował i ruszył w stronę ścieżki do Czarnego Stawu. Ja zaś powoli poszłam do przystanku autobusowego zastanawiając się, czy to wszystko mi się naprawdę przydarzyło? I jak wytłumaczę w domu tak długą nieobecność? PAWEŁ PEŁKA Baśń o zaczarowanej jaskini Dawno temu żył sobie góral. Pewnego razu owca z jego stada zabłąkała się gdzieś w lesie, więc poszedł jej szukać. Nadeszła noc, a góral owcy nie znalazł. Był już bardzo zmęczony, gdy natrafił na jaskinię. Była dość duża, by pomieścić nawet kilku ludzi. Nad nią wznosiła się wysoka skała. Nie namyślając się długo, wszedł do jaskini, by w niej przenocować. W nikłym blasku księżyca na ścianie groty zobaczył wyryty napis. A że nieco czytać umiał, przeczytał: „Kto zatrzyma się w tej jaskini, zaśnie na wiele lat". Jednak góral, nie bacząc na ostrzeżenie, wszedł i zasnął. W domu czekała na niego żona i dwóch synów. Minął już trzeci dzień, a gazdy jak nie ma, tak nie ma. Niepokoili się wszyscy, aż wreszcie Staś, starszy syn, powiada do matki: — Pójdę szukać ojca. Matka odpowiedziała: — Nie idź, bo ci się może coś złego stać po drodze. Ale Staś powiedział, że odnajdzie ojca oraz zaginioną owieczkę i wróci najdalej za dwa dni. Znów minęły trzy dni, a Stasia nie ma. Więc młodszy syn, Jasiek zebrał się na odwagę i mówi: — Pójdę teraz ja, szukać ojca i brata. A matka na to: Zostałeś mi tylko ty jeden na świecie, jeśli i ty przepadniesz, kto mi będzie owce pasał? Więc Jaś został. Ale w nocy wymknął się po kryjomu i wyruszył w drogę. Księżyc schował się za chmurami i Jaś pomyślał, że w takich ciemnościach nikogo nie znajdzie. Położył się więc pod rozłożystym świerkiem, by przespać do rana. Nagle usłyszał nad sobą szelest, zobaczył dwa fosforyzujące punkciki i w ostatniej chwili zdążył uskoczyć. To ryś zaczaił się na niego, ale zwinny Janek nie dał się zaskoczyć i atak dzikiego zwierza spełzł na niczym. Jasiek podniósł się i pobiegł, gdzie oczy poniosą. Po paru minutach stanął, obejrzał się za siebie, a że ryś go nie gonił, więc spokojnie już poszedł dalej. Za wysoką granią spotkał jelenia, który skarżył się ludzkim głosem: 59 — Zgubiłem kopytko w lesie. Teraz noga mnie boli. Pomóż mi szukać. I Jasio, że miał dobre serce, zaczął szukać kopytka. Po godzinie znalazł zgubę i oddał jeleniowi. Ten powiedział, że jeśli Jasiek będzie w potrzebie, niech zagwiżdże trzy razy, a jeleń się zjawi na pomoc. Szedł Jasio i szedł, już prawie całe Tatry przepatrzył, lecz ojca i brata jak nie ma, tak nie ma. Pod wieczór zobaczył jaskinię i wszedł do niej. Zauważył napis, przeczytał go i posłuchawszy ostrzeżenia, wyszedł. Nagle pojawiła się przed nim baba, która powiedziała, że napis kłamie. — Nocowałam już tu parę razy i nic mi się nie stało. Możesz śmiało przespać się w tej jaskini. Jasio zrobił krok w kierunku groty, ale kiedy się odwrócił, by jeszcze o coś zapytać — baby już nie było. — Tak nagle zniknęła? — pomyślał. — To jakaś nieczysta sprawa! Nie posłuchał więc baby i nie wszedł do jaskini, ale nie wiedział, co robić dalej. Przypomniał sobie jednak o jeleniu i zagwizdał trzy razy. Jeleń zjawił się natychmiast. Wiedział już, jaki kłopot miał Jaś i powiedział: — Ta baba to był diabeł w przebraniu, który rzucił czar na jaskinię. Kto tam wejdzie i przenocuje, zaśnie na wiele lat. Dobre duchy umieściły ostrzegawczy napis, ale diabeł dobrze wie, że ludzie lekceważą ostrzeżenie. W tej jaskini śpi także twój ojciec i brat. Ludzie, którzy tam zasnęli, budzą się co miesiąc, a diabeł także co miesiąc, o dwunastej w nocy musi ich usypiać na nowo. — Jak mogę im pomóc? — zapytał Jaś. — Diabeł ma w jaskini ukryty woreczek z czarodziejskim proszkiem. Co miesiąc, gdy ludzie zaczynają się budzić, rozsypuje ten proszek w powietrzu i ludzie znów zasypiają. Musisz odnaleźć ten woreczek i zakopać tak głęboko, żeby diabeł go nie znalazł. Ale do czasu, gdy uratujesz tych ludzi, nie możesz rozmawiać z żadnym człowiekiem — powiedział jeleń i odszedł. Jaś musiał zaczekać, aż minie miesiąc i diabeł przyjdzie uśpić ludzi. W ciągu tego czasu bardzo tęsknił za matką i za rozmową z jakimkolwiek człowiekiem, ale gdy tylko kogoś z daleka zobaczył, zaraz uciekał, by do rozmowy nie doszło. Często też chodził głodny, bo nie zawsze zdołał upolować coś do jedzenia. Minął miesiąc. Przyszedł diabeł, nacisnął kamień w skale i pokazała się skrytka z woreczkiem. Ludzie w jaskini zaczęli się budzić, 60 ale diabeł rozsypał proszek i znów zasnęli. Po jego odejściu Jasio wykradł woreczek i zakopał w głębi gór. Po miesiącu diabeł powrócił i zaczął szukać woreczka. Tymczasem z jaskini zaczęli wychodzić uśpieni ludzie. Diabeł rozzłościł się okropnie i zaczął tupać kopytami. Gdy ostatni człowiek wyszedł z jaskini, rozległ się huk, diabeł zniknął, a jaskinia zapadła się. Jaś odszukał brata, ojca i owcę, która była z nimi. Ucieszyli się, gdy Jaś opowiedział o swoich poczynaniach, a potem wszyscy szczęśliwie wrócili do zapłakanej matki. SERGIUSZ PINKWART Jak królowa na zabawie tańczyła i co z tego wynikło Siedziała królowa Tatra na swym tronie zasmucona po odejściu Marysi z gąskami. Chwyciła ją nagła tęsknota za ludźmi. Smutno patrzyła na Koszałka-Opałka. — Koszałku-Opałku! Czemu ja nie mogę zejść za Marysią do ludzi? Dlaczego przez okrągły rok muszę siedzieć w tym koszmarnym zamku? Sekretarz królowej wyjął z szuflady opasłą księgę i przerzucił kilka stron. — Paragraf ósmy, punkt pierwszy — przywileje królowej: „Zwoływać wiece..." nie, to nie to — powędrował oczyma kilka linijek dalej: — „Raz do roku królowa może opuścić swój zamek i wejść w przebraniu między zwykłych ludzi. Lecz może to zrobić tylko w dzień Świętego Jana i najdłużej przebywać tam do zmroku dnia następnego. Przed zachodem słońca owego dnia królowa musi wypowiedzieć tajemne zaklęcie: Pietruszka, jabłko, budzik, chcę już odejść od ludzi. — i znajdzie się na dziedzińcu swojego zamku. Gdyby zaklęcia nie wypowiedziała, musiałaby zostać na zawsze wśród 'udzi i nagle zaczęłyby się dziać straszne rzeczy". — Jakie... straszne rzeczy? — królowa zniżyła głos do szeptu. — Chwileczkę — Koszałek-Opałek sięgnął po encyklopedię — ...Se..Sta... proszę: „Straszne rzeczy: trzęsienie ziemi, zburzenie królestwa, wybuch wulkanu, powódź, wojna..." — Wystarczy! — królowa wstała i zaczęła szybko przemierzać komnatę wszerz i wzdłuż. Sekretarz patrzył z wyraźnym niepokojem na władczynię swymi wielowiekowymi oczami. W końcu jego pani przystanęła. — Właściwie, jeszcze za czasów śp. mego drugiego męża, króla Mięgusza Czarnego, nauczyłam się przegrywać w karty. Wtedy to po raz pierwszy ryzykowałam, wsuwając asa za stanik, ale — ciągnęła z błyskiem w oku — nigdy jeszcze nie ryzykowałam królestwa. 62 — Pani moja! — zawołał wielkim głosem Koszałek-Opałek. — Porzuć natychmiast tę myśl! Zgubisz siebie i nas! — Nie zwiodą mnie twe tchórzowskie prośby! — Tatra dumnie się wyprostowała. — Odejdź, nędzny krasnoludczyno, postanowiłam nawiedzić swoich poddanych. — Pamiętaj, Pani, że tu jesteś bogatą królową, a tam będziesz najuboższą z ubogich. — Precz! I tak to już było; jak sobie co królowa Tatra postanowiła — to musiało się spełnić, choćby nie wiem jakim kosztem. 63 Noc chyliła się ku końcowi. Gwiazdy bledły. Dniało. Ziemię spowił całun srebrnej, postrzępionej mgły. Sarny i jelenie wesoło harcowały przy wodopoju. Nagle całe stado stanęło, bo wzdłuż strumyka szła młoda dziewczyna. Samiec-przodownik trwożliwie przebierał racicami, stado pierzchło, lecz po kilku krokach przystanęło i z ciekawością przyglądało się obcej. O świcie królowa Tatra dotarła do skraju lasu, chwilę odpoczęła i poszła wzdłuż łąk na lewo od słońca. Szła długo. Dopiero koło południa usłyszała dźwięk kościelnych dzwonów. Już po chwili wkroczyła do Ludźmierza. Dzwony kościoła farnego zagrzmiały jeszcze raz i ucichły. Tatra przedarła się przez tłum ludzi i przysiadła na małej ławeczce. Przed nią, na placu kościelnym, szykowano się do dzisiejszej zabawy, a ją wszystko dookoła ciekawiło i cieszyło niezwykle. Chłopcy znosili drewno na ognisko, dziewczęta plotły wianki i przystrajały kwiatami plac, a starsze kobiety nakrywały olbrzymi stół. Czas mijał szybko i zbliżał się wieczór. Zapalono ognisko. Pani gór jak urzeczona wpatrywała się w ciepłe iskierki. Podano do stołu. Ktoś zaprosił królową do jedzenia. Młode dziewczyny puściły wianki do rzeki. Popłynęła smętna pieśń: Płyńcie wianki do morza, Do morza dalekiego, Gdzie nie ma złotego zboża I jesiona stareńkiego. Gdzie wiatr zimny — lodowaty, Gdzie jest śnieżne pustkowie, Tam nie rosną ciepłe kwiaty I strzeliste sitowie. Potem zaczęła się zabawa. Wytoczono beczkę piwa. Muzyka zagrała do tańca. Jakiś młodzieniec poprosił Tatrę do chodzonego, a później do mazura. Królowa nie była jednak przyzwyczajona do tańców. W połowie zabawy zakręciło się jej w głowie i próbowała odejść na bok, by przysiąść na chwilę na ławie. Potrącona jednak przez tańczących potknęła się i upadła, nieszczęśliwie uderzając głową o kamień. Straciła przytomność. Kiedy się obudziła, zobaczyła nad sobą twarze kilku ludzi. Przez okna wpadały ciepłe promienie przedpołudniowego słońca. __ Gdzie... ja... jestem? — wyszeptała królowa. — No, gdzieżby indziej, jak nie u nas, Sieciarzy — odpowiedziała stara kobieta. — A jak się tu znalazłam? — Tatra usiadła. — A Janko was tu, panienecko, przyniósł! Władczyni dopiero teraz spostrzegła stojącego pod ścianą młodzieńca. Poznała go od razu, to z nim przecież tańczyła wczoraj na zabawie. Zaraz... wczoraj? To znaczy, że dziś o zmierzchu ma wrócić do zamku! Chwileczkę... Pani gór zamknęła oczy. Jakież to zaklęcie miało jej przywrócić postać królowej? Czy nie: Pomidor, dąb i pokrzywa, ze śmiechu aż boki zrywa. — Nie, raczej: Papuzie piórko, melonik, w górę poszedł balonik. Oj, wszystko się poplątało. Królowa po wielu próbach doszła do wniosku, że nie zdoła sobie tutaj przypomnieć zaklęcia. Postanowiła poszukać drogi, którą przyszła, i na niej sobie wszystko odtworzyć. I poszła. Janko obiecał, że pomoże jej poszukać domu. Przed wieczorem stanęli pod górami, przy potoczku, gdzie królowa zobaczyła sarny. Przez całą drogę czyniła herkulesowe wysiłki, żeby sobie przypomnieć zaklęcie. Lecz nadaremnie. Słońce zachodziło za górami, a królowa nie mogła odtworzyć zbawiennego wierszyka. Gdy zapadł zmrok, nagle zatrzęsła się ziemia. Huk wstrząsnął powietrzem. Olbrzymia chmura przysłoniła niebo, a wyglądała jak głowa Koszałka-Opałka. — Była królowo! — zahuczał wiatr. — Przez lekkomyślne niedotrzymanie przyrzeczenia zostało zniszczone twoje królestwo, a nadto nie będziesz jadła pietruszki i jabłek, budzikiem ci będzie słońce, a resztę żywota spędzisz między ludźmi! Zaraz też przy Tatrze znalazły się wszystkie jej krasnoludki pozamieniane w ludzi. Minęło kilka dni i jakoś się przyzwyczaili do nowych warunków. Królowa Tatra postanowiła zostać w tej właśnie kotlinie między górami. Wyszła za mąż za Janka i razem z krasnoludkami-góralami zamieszkali w drewnianych chatach. Do dziś jednak krąży legenda o wielkich skarbach z dawnego zamku królowej Tatry. Podobno kto w noc świętojańską wypowie tajemnicze zaklęcie — ten stanie się posiadaczem bajecznej fortuny. Rzecz w tym, że nikt nie wie, jakie to zaklęcie. 5 —Bajki tatrzańskie SERGIUSZ PINKWART Wojna króla Superkróla Dawno, dawno temu, a nawet jeszcze dawniej, na dnie olbrzymiego morza było państwo sławnego władcy, zwanego Superkrólem Rybowładem III. Był on wielkim konstruktorem. W chwilach wolnych od pracy konstruował rozmaite pożyteczne rzeczy, którymi uszczęśliwiał swój naród. Do wynalazków, przyjętych z największym aplauzem przez społeczeństwo (złożone przede wszystkim z Bikiści lakowatych i Bździągw numerowych), należały: przystrzygaczka alg, nie łamiąca się łuska i służący rozrywce rozrywacz czterorybny. Król Superkról żył w pałacu z piasku wraz ze swoją nader śliczną córką Konwalijką. Jego królestwo było państwem wielonarodowym, bo oprócz Bździągw i Bikiści żyły w nim również olbrzymie, choć leniwe Gumole szkarłatne, no i duma całego królestwa Rybowładii, jedyny w swoim gatunku młody książę Ferment z rodu Menów. Posiadał on wspaniałą właściwość, którą wielokrotnie wykorzystywał: potrafił szybko przechodzić przez barierę ciśnień z dna morskiego na powierzchnię bez uszkodzeń wewnętrznych. Umiał również latać — może nie tyle latać, ale szybować długo nad wodą na swych rozłożystych, błoniastych płetwach. I kto wie, jakby się potoczyły losy szczęśliwego państwa, może dotrwałoby ono do dzisiaj, gdyby... A zresztą — sami zobaczcie! Wstawał zimny poranek. Pierwsi mieszkańcy Piaskowego Zamku (tak bowiem nazywała się stolica Rybowładii) właśnie leniwie wychodzili na pola pigulanimacji, odpowiednika naszego zboża. Wtem przez główną bramę wpłynął militarskrzyp, czyli żołnierz z pogranicza Rybowładii. Był strasznie zmęczony. Na pierwszy rzut oka widać było, że ma za sobą długą drogę. Zapatrzone Bździągwy i Bikiście w ostatniej chwili ustępowały mu z drogi. Dążył do pałacu. Jego przybycie oderwało króla Superkróla od pasjonującego zajęcia, polegającego na przykręcaniu dużej śruby do powstającego właśnie zgadywacza trzyłuskowego — wynalazku, który jak zwykle miał uszczęśliwić naród. Władca wdział pospiesznie rządowy szlafrok i udał się tajnym przejściem ze swej pracowni do sali tronowej. Gdy zasiadł w głębokim fotelu, tłum dworzan rozstąpił się i do króla dopuszczono mili-tarskrzypa. — Z czym przybywasz? — zmarszczył brwi Superkról. — Kazano mi przekazać... — Mów rzeczowo! — upomniał władca. Militarskrzyp wyprężył się służbiście. — Królu Superkrólu Rybowładzie Trzeci — krzyknął jednym tchem — militarskrzyp numer 128549 melduje! — Dobrze, melduj! — W sektorze L-5, L-4 i K-6 — wojna! — Hmm — król skrzywił się i zamyślił. — Mów dalej! — Zorganizowane wojska Księstwa Rybów Grzmotów wtargnęły do Królestwa Rybowładii! — A gdzie były moje wojska? — Superkról popatrzył koso na militarskrzypa. — Panie! Walczyliśmy mężnie i dzielnie. Lecz, pomimo tego, nie jesteśmy w stanie sobie poradzić i zatrzymać agresora. Potrzebujemy pomocy. — Czemuż to nie możecie sobie poradzić? — Mamy niedoskonałą broń. Pręt elektryczny na czole został wprowadzony do wyposażenia armii jeszcze za czasów Jego Wysokości Ekstrakróla Rybowłada Pierwszego i dzisiaj już nie wystarcza. — Dobrze. Zmodernizuję uzbrojenie moich wojsk. Ale co z tą wojną? — Dowódca Wojsk Południowych prosi o natychmiastową odsiecz. Adiutant-matematyk obliczył, że przy dotychczasowym tempie wycofywania się, za siedem dni Wojska Południowe dotrą do Tater--Ater, ostatniej obronnej placówki przed stolicą. Tam też dowódca ¦ Wojsk Południowych proponuje spotkanie uciekających i odsieczy ¦oraz zmasowaną obronę. — Dobrze! — skinął głową król. — Wracaj do swego dowódcy. Następnie ruchem dłoni przywołał swojego pazia. — Przekaż senatorom Wezwanie Numer Siedem — szepnął mu do ucha, bo wiadomość miała być tajna. Po pewnym czasie sala się opróżniła z publiczności, za to wkroczyli senatorowie. Służba dostawiła do tronu królewskiego cztery stołki i oddaliła się. Czterej senatorowie zajęli miejsca. Superkról popatrzył na nich ze smutkiem. Twarz pierwszego, zwanego Doradyczem, nie wyrażała żadnych uczuć. Była to typowa 67 fizjonomia starej, zasuszonej Bździągwy. Drugi senator — Minis-tropdycz — był zarazem sekretarzem stanu do spraw pokoju (ministra wojny nie było w Rybowładii) i specjalistą w dziedzinie speleologii. Jak wszystkie Bikiście był bardzo nerwowy, chudziutki, o długim ryjkowatym pyszczku. Mieścił się pod najniższymi stropami w jaskiniach, stąd jego imię. Trzeci, Ludopdycz, był ministrem spraw krajowych. Miał posturę małego Lejkoryjka, lecz pochodził ze starej, słynnej patrycjuszowskiej rodziny Lewogdaczów. W końcu książę Ferment, ostatni potomek pradawnej szlacheckiej familii Menów. Posiadał on oprócz godności senatorskiej funkcję szefa dyplomacji — czyli specjalisty od nadawania dyplomów tudzież ministra spraw zagranicznych. Trwała cisza. Wreszcie przerwał ją Ludopdycz. — Zwołałeś nas, Panie, na naradę. Oto jesteśmy. — Dobrze! — westchnął król. — Dla naszej drogiej Rybowładii nadszedł czas próby. — Wiemy. Wojna! — przerwał Ferment-Men. Władca przytaknął. — Właśnie. Dlatego was tu poprosiłem. Potrzebuję waszej rady. Od czasów mojego poprzednika, króla Nadkróla Rybowłada Drugiego, nasze państwo nie prowadziło wojen. — Tym bardziej uważam, że trzeba jak najszybciej zakończyć tę niepotrzebną bijatykę — rzekł poważnie Ludopdycz. — To znaczy — spytał Superkról — wszyscy senatorowie zgadzają się na projekt dowódcy Wojsk Południowych? — Tak. — Tak. — Tak. — Tak. — Więc na czele moich królewskich militaroltów i Wojsk Zachodnich, które ściągnę z rubieży Rybowładii, wyruszę pojutrze. No, może za trzy dni o świcie i w Tater-Ater powinniśmy być pod wieczór. — A co z dworem? — Oczywiście pojedzie z nami! Wolę, by moja córka z dworem była ze mną za murami Tater-Ater, niż w pięknym, ale nie obronnym Piaskowym Zamku. — Wydamy odpowiednie zarządzenia. — A więc niech senator Ferment-Men, którego teraz mianuję ministrem wojny, zajmie się poinformowaniem dowódcy Wojsk 68 Zachodnich, żeby natychmiast wyruszył z co najmniej pięcioma tysiącami militarskrzypow do Tater-Ater. Ponadto, drogi Fermencie, oddaję ci pod komendę trzy czwarte militaroltów, którzy pójdą razem z dworem. Jego wyprawieniem zajmiesz się ty, Ludopdyczu. Narada była skończona; wszyscy pospieszyli do swoich zajęć. Przez najbliższe dni w Piaskowym Zamku wrzało jak w ulu. Nadszedł w końcu dzień wymarszu. Od wczesnych godzin rannych stolica stopniowo pustoszała. Po kolei wychodziły dywizje militaroltów. Potem wyruszył i dwór, a z nim król i senatorowie, wszyscy pod osłoną pięciu dywizji wyborowej armii królewskiej. Zgodnie z przewidywaniami, ostatni militaroltowie zniknęli wieczorem za bramami twierdzy Tater-Ater. Pozostało tylko czekać. Dwa dni później do obronnego grodu przybyły niedobitki Wojsk Południowych. Wróg był już blisko. Od dowódcy Wojsk Południowych król dowiedział się wreszcie o przebiegu walk. Dwa tygodnie wcześniej wojska nieprzyjacielskie Księstwa Rybów Grzmotów pod wodzą Arcyksięcia Rybogrzmota Dziesiątego przekroczyły w biały dzień, bez wypowiedzenia wojny, granice Rybowładii. Na taką bezczelność pełniący akurat służbę oddział militarskrzypow wprost oniemiał, po czym bohatersko rzucił się na wroga. Nagle stała się rzecz straszna. Z oddziału Rybów Grzmotów naprzeciw atakujących wyszło kilku żołnierzy Rybogrzmota z olbrzymimi nożycami. Militarskrzypowie nie zdążyli nawet dotknąć wrogów swymi prądowymi drążkami, a już nieprzyjaciele kilkoma ciachnięciami nożyc pozbawili cały oddział broni. Rozpędzeni wojacy wpadli prosto pod ostrza Rybów Grzmotów, gdzie ich dokumentnie posiekano. Drugi oddział, który przeciwstawił się wojskom Księstwa Rybów Grzmotów zaledwie kilkaset metrów dalej, był już ostrożniejszy, i po wstępnym, nieudanym ataku wycofał się i zaalarmował metodą sztafetową sztab. Dowódca Wojsk Południowych już po kilkudziesięciu minutach wiedział o agresji. Natychmiast rozpoczął energiczne działania. W ciągu godziny zebrał wszystkie swoje oddziały rozmieszczone w promieniu dziesięciu kilometrów, do reszty wysłał posłańców, a sam na czele czterech dywizji ruszył na wroga. Czoło oddziałów nieprzyjacielskich było zaledwie trzy kilometry od granicy, lecz wojska Rybogrzmota wciąż jeszcze przekraczały linię demarkacyjną i nie było widać końca groźnych zastępów. Nagły atak dywizji militarskrzypow zniósł pierwsze szeregi Rybów Grzmotów, lecz następowały dalsze. Dla dzielnych rycerzy Rybowładii najgroźniejsi byli owi żołnierze 69 I z olbrzymimi nożycami. Gdy minął pierwszy impet natarcia militar-skrzypów, szala zwycięstwa zaczęła się stopniowo przechylać na stronę Rybów Grzmotów. W końcu otoczono wszystkie dywizje. Dowódca Wojsk Południowych dał rozkaz odwrotu. Niestety, przy przebijaniu się duża część Armii Południowej zginęła. Nie było mowy o ponownym ataku. Ocalałe dwie i pół dywizji dały po prostu drapaka. Po bitwie wysłano posłańca do króla. Potem dowódca Wojsk Południowych połączył się z oddziałami militarskrzypów, które — zaalarmowane wiadomością o wojnie — zjawiły się w głównej bazie. Nie atakowano już Rybów Grzmotów frontalnie, tylko postanowiono szarpać boki nieprzyjacielskiej armii, wciąż się cofając. Takie sprawozdanie zdał dowódca Wojsk Południowych królowi Rybowładii. W Tater-Ater stało dwanaście dywizji militaroltów i sześć dywizji militarskrzypów. Siła pokaźna, lecz — zdaniem dowódcy Wojsk Południowych — Rybów Grzmotów mogło być sto lub dwieście razy więcej. Zresztą przekonano się o tym szybko. Oddziały śledzące poczynania armii Rybogrzmota oceniały je na przeszło dwieście dywizji. Niecierpliwie oczekiwano więc nadejścia Armii Zachodniej. Tymczasem armia nieprzyjacielska nadciągnęła pod Tater-Ater i gród został oblężony. Wojska Rybów Grzmotów rozłożyły się tak wielkim okręgiem, że sam obóz zajmował kilkadziesiąt kilometrów. Tater-Ater zostało odcięte od świata. Król Supcrkról, od chwili gdy znalazł się w zamku, zaczął rozmyślać nad wynalazkami. Najpierw wymyślił i wykonał siatkę-elektry-czkę, okrutnie mocną, którą rozwieszono nad twierdzą. Następnie wzmocnił pręty elektryczne na czołach swych żołnierzy specjalnym płynem, a potem zamknął się w swojej komnacie i pracował nad wynalazkiem, który był tajemnicą. Znano tylko jego inicjały: S E S R. Tymczasem sytuacja na wałach zmieniała się jak w kalejdoskopie. Wojska Rybów Grzmotów atakowały zamek w dzień i w nocy. Obrońcy wycieńczeni bezustanną walką z nadzieją wyczekiwali nadejścia pomocy ze strony Zachodniej Armii. Komandosi Arcyksięcia Rybogrzmota Dziesiątego każdej nocy próbowali dostać się do fortecy, przecinali siatkę-elektryczkę, niszczyli mury. Wojska zamknięte w Tater-Ater stopniały już do połowy, a każdy atak przynosił nowe ofiary. Po sześciu dniach oblężenia król Superkról wyszedł ze swojej pracowni. — Uff! Gotowe! — krzyknął, aż posypał się z murów piasek. Wszyscy oprócz straży otoczyli władcę, który z drżeniem rąk 70 pokazał poddanym niewielki przedmiot. — Oto Super Extra Smoko-Ryb. On nam zapewni zwycięstwo. SESR to cudo elektryki, elektroniki, elektrotechniki, techniki, hy-drotechniki i aerodynamiki. Na wały! Król zasiadł w fotelu na wałach i wziął na kolana radiostację, za pomocą której kierował SESR-em. Nastawił Smoko-Ryba pyskiem na obóz Rybów Grzmotów i przekręcił gałkę Stworek szybkim kraulem odpłynął. Już po chwili znalazł się nad grupką Rybów (grzmotów. Otworzył szeroko paszczę i z sykiem wessał ich do swego wnętrza. Powiększył się od razu i podpłynął do następnej grupki nieprzyjaciół. Ci próbowali się niemrawo bronić, lecz w ciągu kilku chwil zostali wessani przez SESR. — Może prawie nieograniczenie powiększać żołądek! —- poinformował uradowany Superkról. Tymczasem Smoko-Ryb wchłaniał coraz większe rzesze uciekających Rybów Grzmotów i był już wielkości sporego domu. Nagle do króla podbiegł zdyszany żołnierz. — Panie! — krzyknął bardzo przejęty. — Z baszty zanikowej widać nadciągającą z odsieczą Armię Zachodnią! Władca popatrzył łagodnie na swoje dzieło i szepnął ni to <-lo siebie, ni do Smoko-Ryba. — No, malutki! Już sobie podjadłeś, możesz wracać. Na poparcie tych słów na tablicy obsługi przekręcił gałkę z napisem „powrót". Jeden raz, drugi, trzeci... I nic. Odciął elektronicznemu potworowi zasilanie. I nic. SESR płynął dalej i nadal pożerał coraz większe gromady nieprzyjaciół. Już naprawdę zdenerwowany król Superkról przycisnął guzik samozniszczenia. SESR błysnął mocniej oczyma i jeszcze szerzej otworzył paszczę. Rybowład chwycił berło i z całej siły zaczął nim walić w tablicę obsługi, aż drzazgi się z niej posypały, lecz nic to nie pomogło. Paszczęka Smoko-Ryba rozwarła się do granic możliwości. Zaczęły z całą mocą działać wszystkie pompy umieszczone w jego gardle. Setki tysięcy ton wody z każdą sekundą wpadały do żołądka maszyny. Poczwara bez przerwy powiększała się i powiększała. W jednej chwili cały obóz Rybów Grzmotów przestał istnieć i nim się kto obejrzał, stwór zaatakował Armię Zachodnią. Król natychmiast wydał rozkaz kontrataku. Kilka tysięcy rnilitar-skrzypów rzuciło się desperacko na niedawnego sojusznika. Niestety. gdy tylko oddziały zbliżały się, zostały porwane i natychmiast wyssane. W pół minuty wielkie wojsko zniknęło w kiszkach elektronicznego 71 cacka. Co gorsza, potwór jeszcze zwiększył moc pomp. Już miliony ton wody znikały jak w otchłani. Wir wodny dotarł wnet do Tater-Ater. Uderzenie było bardzo silne. Cała twierdza została wyrwana z dna morskiego i kręcąc się szaleńczo pędziła wprost do rozwartej paszczy Smoko-Ryba. Wtedy to sławny Ferment-Men chwycił najbliżej siebie stojącą królewską córkę Konwalijkę i herkulesowym wysiłkiem wyrwał się z wiru. Z olbrzymią szybkością uciekał z dziewczyną na powierzchnię. Niebawem wylecieli ponad lustro wody. Konwalijka krzyknęła. Pod wpływem ogromnej różnicy ciśnień połowa jej ciała całkowicie się zmieniła. Ferment-Men lotem ślizgowym zdążał na północ. A pod nimi Smoko-Ryb, połknąwszy Tater-Ater i wszelkie żywe stworzenia, wsysał wielkie masy wody. W końcu całe morze znalazło się w jego żołądku. Wówczas paszcza mu się zamknęła i raptem zaczął się strasznie nagrzewać. Po pewnym czasie woda nagromadzona w jego brzuchu zamieniła się w parę, która go w jednej chwili rozsadziła. Ciała Rybów Grzmotów, militarskrzypów, militaroltów, króla Superkróla i Arcyksięcia Rybogrzmota, na skutek olbrzymiego przeciążenia skamieniały i podrzucone silnym wybuchem, wraz ze szczątkami Smoko-Ryba opadły, tworząc na ziemi niewyobrażalne sterty skał, które w wiele lat później na cześć dawnego zamku — przy którym rozegrała się tragiczna walka między techniką a mieszkańcami głębin — nazwano Tatrami. Tymczasem Ferment-Men rozstał się z Konwalijką przy wielkiej, jedynej w tej okolicy rzece, gdzie ona postanowiła zamieszkać. On zaś odleciał daleko, daleko i słuch o nim zaginął. Konwalijka osiadła na dnie rzeki. Ludzie później nazwali ją syreną, ale to już zupełnie inna historia... I SERGIUSZ PINKWART Ząb mamuta Jaskinia była obszerna, ale tłok w niej panował niesamowity. Wokół kamiennej trybuny rozpychały się przeróżne stworzenia. Już na pierwszy rzut oka można było rozpoznać hierarchie, panujące ówcześnie. Na występach i półkach skalnych przy sklepieniu szumiały olbrzymimi skrzydłami Pterodaktyle, Chikoperdy, Sandekafity i podobny do wielkiego, kulistego krzewu — Ceratus Algebra. W pierwszym rzędzie na posadzce siedział, chyląc głowę pod stropem, długoszyi Brontozaurus. Obok niego stał nie mniejszy, groźny Chiczko-terus. Był on wprawdzie roślinożercą, ale siał grozę swoimi wielkimi stopami, pod którymi znalazło śmierć wiele nieostrożnych stworzeń z mniejszych gatunków. Dalej siedział Tyranozaurus. Wokół niego, nawet w czasie obrad, było pusto. Był to od wieków największy drapieżnik hal i gór. Wprawdzie prawo sejmikowe wyraźnie mówi, iż dwa dni przed, w czasie i dwa dni po sejmiku zwierzęta drapieżne mogą jeść tylko jeden gatunek dużego, pożywnego kraba, od sposobu chodzenia zwanego Platfisus Rehabilitensus. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi. W drugim rzędzie leżał wyciągnięty długi Psychopatus, zwany również Elegancikiem. Jego długie włosy, od głowy do ogona, ułożone były w delikatne fale. Obok niego kręciły się niespokojnie małe zwierząta, zwane Prima Minima — od tego, że były najmniejszymi stworzeniami, jakie dopuszczono do udziału w obradach. Nawet gdyby jeszcze dodać, że w kącie za trybuną rozsiadło się plemię Ludzi Jaskiniowych, nie byłaby to nawet dziesiąta część obecnych. Zresztą nie ma już czasu na dalsze wymienianie, bo oto przez główne wejście wchodzi z licznym orszakiem Niedźwiedzi Jaskiniowych — On, przywódca wszystkich stworzeń, mieszkających w górach, zwanych Karpatami. Wielki Mamut. Wprawdzie Wielki Mamut był oficjalnie panem całych Karpat, ale gdy poczuł zbliżający się kres swoich sił i nieubłaganą starość, rozdzielił swoje królestwo na dwie części. Sam rządził częścią zachodnią, a wschodnią oddał w lenno Tyranozaurusowi. Granica między dwoma księstwami biegła Przełęczą Dwóch Rzek. Wielki Mamut stanął na trybunie. W powietrzu dało się wyczuć napięcie. Owinął trąbę dookoła wielkiego krzemienia i napiął mięśnie. Krzemień wolniutko podniósł się do góry. Mamut zaczął lekko wywijać trąbą, nadając jej ruch wahadłowy. Oczy Tyranozaura z natężeniem wpatrywały się w każdy ruch władcy. Krzemień uderzył o drugi krzemień, wiszący u pułapu. Posypały się iskry. W oczach Tyranozaura błysnął zawód. Tyranozaurowi nie wystarczała bowiem władza księcia Wschodnich Karpat — chciał być królem. Toteż podczas każdego sejmiku wyczekiwał momentu, w którym Wielki Mamut podnosił krzemień. Prawo mówiło, że władcą może być tylko ten, kto ma dość siły, by unieść krzemienny głaz i na wysokości głowy uderzyć w drugi, tak by poszły iskry. Tym razem pamiętającemu jeszcze ruszenie lodowców staruszkowi udało się podnieść ciężar. Ale czuł, że już słabnie coraz bardziej. Wielki Mamut stanął przy mównicy i zaczął: — Szanowne zgromadzenie! Chciałbym poddać pod wasz osąd ważną sprawę. Wniosło ją do mnie plemię Ludzi. Jak zapewne się domyślacie, chodzi tutaj o Tygrysa Szablozębnego, zwanego również Ludojadem. Skargę złożył na niego naczelnik plemienia. Tygrys jest oskarżony o to, że w okresie ochronnym, który dla Ludzi wypada od połowy miesiąca kimutra do końca eurudiszu, upolował pięciu Ludzi, w tym dwoje małych. Wiemy, że gatunek tych zwierząt jest na wymarciu i należy szczególnie skrupulatnie przestrzegać przepisów ochronnych, bo inaczej Ludzie wyginą. W tym momencie wprowadzono Tygrysa pod eskortą Niedźwiedzi. — Więc — kontynuował Mamut — jaki, przyjaciele, proponujecie wyrok? Tłum zafalował. Wszyscy jasno wiedzieli, że jakakolwiek propozycja kary zwróci na nich ostrze zemsty Tygrysów zamieszkujących tereny należące do Tyranozaura. Toteż wszyscy milczeli. W końcu w Primach Minimach, w małych bohaterskich Primach Minimach, zawrzała krew. Jeden z najdzielniejszych gryzoni tego gatunku, Jo-hannus Philaretus wystąpił naprzód i powiedział trzy słowa: — Strącić ze skały! — i szybko wycofał się do swoich. Tygrys popatrzył głęboko w oczy Tyranozaura, odpowiedziało mu lekkie skinienie głowy. Wielki Mamut znów zabrał głos: — Zarządzam głosowanie. Kto jest za propozycją zgłoszoną przez Prima Minima? Podniosły się ręce Ludzi i kilku innych, niewidocznych w tfumie stworzeń. — Kto przeciw? Podniosła się ciężka łapa Tyranozaura. Większość przezornie czekała. Czoło Wielkiego Mamuta zachmurzyło się. Dotychczas tylko domyślał się konszachtów Tyranozaura z Tygrysami, teraz zaś był więcej niż pewny, że to sam Tyranozaurus pomagał Tygrysom w nie-postrzeżonych przejściach przez granicę i innych nielegalnych posunięciach. Ale nie mógł nie uwzględnić jego głosu. — Zmieniam wyrok. Brzmi on teraz — dożywotnie więzienie. Zaraz też Niedźwiedzie odprowadziły Tygrysa na niższy poziom jaskini, gdzie mieściły się lochy. Rada zbliżała się ku końcowi. Ci, którzy się spieszyli, ruszali już ku wyjściu. Nagle coś rozdzierająco pisnęło. — Jakże mogłem tak nie uważać? — wykrzyknął Tyranozaurus. — Biedny mały, jakżesz on się nazywał? Johannes... Po prostu go rozdeptałem. O ja nieszczęsny... Wielki Mamut schylił głowę. Ludzie, przybywszy do wioski, od razu wzięli się do pracy. Wiedzieli, że Tygrysy nie puszczą płazem uwięzienia swojego ziomka. Przede wszystkim więc otoczyli wioskę solidnym częstokołem. Później wykopali nowe studnie i uzupełnili zapasy żywności. Pozostało tylko czekać. Nie czekali zresztą długo. Kilka dni później stado kilkudziesięciu Tygrysów przeszło granicę. Najpierw próbowały odbić swojego kamrata, lecz Wielki Mamut zabarykadował wejścia do jaskini olbrzymimi głazami. Obiegły więc wioskę ludzką. Atakowały ją codziennie, ale też codziennie zatrzymywał je częstokół. Pewnego dnia jeden z pali ogrodzenia pękł. Nie było to poważne uszkodzenie, bo żaden z Tygrysów nie przecisnąłby się przez wąską szparę, ale było to niepokojące i osłabiało zaporę. Naczelnik plemienia postanowił wybudować jeszcze jeden częstokół. Potrzebne do tego było drewno, więc pod osłoną nocy kilku śmiałków wyszło poza wioskę, do lasu. Jeden z nich, wracając już, od czasu do czasu machał przed sobą trzymanym w rękach nie ociosanym palem, opędzając się od dokuczliwych Muchus Tatratus. Wtem rozkołysany w jego rękach pień z rozmachem w coś uderzył. Rozległ się bolesny ryk i ziemią wstrząsnął ciężar padającego ciała. Chłopak zdziwił się, lecz nie na długo, ponieważ w mrokach nocy nie mógł 7< dojrzeć swojej ofiary. Zarzucił ją sobie na plecy i ciągnąc za sobą drewno do częstokołu, ruszył ostrożnie w stronę wioski. Rankiem jego zdobycz obejrzeli wszyscy. Po raz pierwszy w historii Człowiek zabił Tygrysa, a nie, jak zawsze bywało, odwrotnie. I nie była to opowieść bajkowa — trzymetrowy tygrys leżał oto ze strzaskaną czaszką pośrodku wioski. Przy Tygrysie stał potężny młodzik — pierwszy Myśliwy Na Tygrysa. Podszedł do niego naczelnik wioski: — Ponieważ pierwszy przerwałeś nić, wiążącą nas do strachu, i jak ptak przeleciałeś nad granicą, za którą nie mają większego znaczenia kły i pazury, a najważniejszy jest umysł — nadaję ci imię Seravis, to znaczy Mądry Ptak. Długo trwały owacje, ale Seravis uciszył je, wstając. — Drodzy przyjaciele i ty, wodzu! Wprawdzie na to nie zasłużyłem, bo zabiłem Tygrysa przypadkowo, a nie rozmyślnie, ale postaram się was nie zawieść. Powoli Ludzie zaczęli rozchodzić się do swoich zajęć. Przy młodym myśliwym pozostała tylko garstka przyjaciół, ciekawie przyglądających się jego pracy. Seravis mozolnie wybijał kamieniami co większe zęby Tygrysa, a potem przymocowywał je do długich kijów, ostrymi końcami do góry, dla umocnienia związując wszystko łykiem. Koło południa wyrostki, bawiące się koło częstokołu, usłyszały, że Tygrysy podchodzą do ogrodzenia. Zaraz też zbiegli się mężczyźni, by w razie czego natychmiast wymienić uszkodzone pale. Seravis zgarnął swoje włócznie i pobiegł wraz z innymi. Tymczasem Tygrysom już w pierwszym ataku udało się zrobić w częstokole wyrwę szerokości trzech pali i nim Ludzie zdążyli ją uzupełnić, jeden z napastników zdołał przedostać się na teren wioski. Powstał popłoch. Kto mógł, chował się do mieszkalnych jaskiń i tarasował wejście. Nagle Tygrys spostrzegł Seravisa, który pozostał na miejscu. Wojownik ścisnął tylko swoje włócznie, potem wybrał najcięższą i czekał. Tygrys wolno podchodził. Już tylko dziesięć kroków dzieliło go od Seravisa, już tylko pięć... Łowca w tym momencie cisnął z całej siły włócznię w rozwartą paszczę drapieżnika. Ten tylko się gniewnie otrząsnął. Ale za pierwszą włócznią poleciała druga i trzecia, i niebawem wielki Tygrys Szablozębny leżał na ziemi, naszpikowany włóczniami niczym duża kępa trawy. Po chwili niedowierzania wybuchnął we wsi krzyk radości. Sły- 76 sząc wrzawę, Tygrysy wycofały się. W wiosce zwołano naradę wojenną. Postanowiono nie ograniczać się do obrony, ale zaatakować Tygrysy. Nietrudno było zwycięskiemu Seravisowi zwerbować ochotników do swojej drużyny. Stanął przed nim tłum chętnych, ale on wybrał tylko najmocniejszych. Wojowie z ochotą ogołocili zabitego Tygrysa z zębów i pod kierunkiem wodza zaczęli łączyć kije z kłami. Wieczorem odbyło się losowanie. Każdy wojownik podchodził do wielkiej czary i z zamkniętymi oczami wyciągał jeden kamyk. Gdy wyciągnął biały — zostawał bronić wioski pod wodzą naczelnika plemienia. Gdy czarny — odchodził z Seravisem. Ci, którym poszczęściło się w losowaniu, jeszcze tej samej nocy 77 wyszli poza częstokół, by nad ranem znaleźć się na tyłach wroga. Od tego czasu zaczęła się prawdziwa wojna. Seravis nie dopuszczał do decydującego starcia, lecz deptał Tygrysom po piętach i biada temu drapieżnikowi, który za bardzo oddalił się od stada, gdyż gromada wojowników szybko z nim kończyła. Tygrysy wielokrotnie chciały zaatakować Ludzi wprost, jednak zawsze zdążyli oni uskoczyć i skryć się na drzewa, by stamtąd razić szarżujących prześladowców. Po kilku dniach niewyspane, zmęczone i mocno przerzedzone stado Tygrysów opuściło granice państwa Wielkiego Mamuta. Następna rada zebrała się w miesiąc po wypędzeniu Tygrysów. Przez ten czas wszystko wróciło mniej więcej do normy. Ludzie wymyślili jeszcze jedną broń — maczugę, czyli kij nabijany kamieniami. Od czasu wojny z Tygrysami pozycja Ludzi bardzo się wzmocniła. Zbierająca się rada miała wypowiedzieć się o polityce i o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z krajami Dalekiej Północy, leżącymi nad Wielką Ciemną Wodą. Gdy wszyscy już zgromadzili się w sali obrad Magurskiej Jaskini, jak zwykle poważnie i dostojnie wkroczył Wielki Mamut. Obecni od razu dostrzegli nowe siwe włosy w sierści władcy. Mamut skierował się ku mównicy. — Najpierw krzemień! — zawył Tyranozaurus. Wszyscy zmartwieli. Takie słowa były obelgą. Ale stary król zwiesił tylko niżej swój stary łeb i podszedł do głazu. Owinął trąbę dookoła krzemienia i z wysiłkiem zaczął podnosić go do góry. Wtem ciężar wyślizgnął się z trąby i z hukiem upadł na ziemię, łamiąc po drodze jak zapałkę wspaniały kieł Mamuta. Z gardeł zwierząt wydarł się krzyk rozpaczy, który zagłuszył nawet upiorny śmiech Tyranozaura. Drapieżnik wszedł na mównicę: — Ogłaszam się królem całych Karpat! — krzyknął. — Protestujemy! — zawołał jeden z Ludzi. — Gdzie jest prawo? Gdzie wybory? — wrzasnął Seravis. — Podnieś krzemień! — wołały inne zwierzęta. — Tu mam prawo! — ryknął potwór, wskazując na drzwi, przez które weszło siedemnastu krwiożerczych Peranów pod wodzą największego poplecznika Tyranozaura, Bekena. Stanowili oni doborową gwardię władcy Wschodnich Karpat. — No i co teraz powiecie? — zachichotał nowy władca. Ludzie ostentacyjnie opuścili salę obrad. — Jestem królem! — ryknął olbrzym. Życie pod rządami potwora nie było łatwe. Wielkiego Mamuta Tyranozaurus wtrącił do tego samego lochu, z którego natychmiast po przejęciu władzy wypuścił Tygrysa. Od wszystkich zwierząt ściągał olbrzymie podatki, a szczególnie uprzykrzał żywot Ludziom. Żywili się oni wtedy uprawianymi przez siebie roślinami. Tuż przed zbiorami nasłani przez okrutnego władcę Peranowie zniszczyli Ludziom pola. To dopełniło miary niegodziwości. Mężczyźni w odwecie zabili jednego Perana i przywlekli do wioski. Panował głód. Na zabite zwierzę rzuciły się chmary ptaków padlinożernych — Karkwi i Derkwi. Po długim wahaniu Ludzie również spróbowali gadziego mięsa. Smakowało i zaspokoiło głód. Upolowali następnego i tak zrodziło się łowiectwo. Plemię ludzkie nie poprzestało jednak na takiej zemście. Postanowiono zniszczyć także samego Tyranozaura. Zadanie to powierzono drużynie Seravisa. Podzieliła się ona na dwie grupy: jedna zaatakowała siedzibę Peranów, która mieściła się w grocie zwanej Kaspro-wą, a druga przydybała samego Tyranozaura. Otoczony władca najpierw wzywał pomocy swoich kamratów, ale jej nie otrzymał, gdyż Peranowie sami byli zajęci walką o życie. Rzucił się wtedy Tyranozaurus na Ludzi, którzy tylko na to czekali. Stłukli kilka glinianych dzbanów, które przynieśli ze sobą, i wydobyli z nich swój najnowszy superwynalazek— ogień. Zaraz też król został obrzucony płonącymi żagwiami. Zawył przerażony i zaczął się cofać przed ogniem. Nagle potknął się o mównicę i z hukiem runął na ziemię. Podnieść się już nie zdołał. Przyskoczyło doń kilku śmiałków i najpierw wsadzili twardy drewniany pal w rozwartą paszczę potwora, a potem zakłuli go ostrymi włóczniami. Tak zginął Tyranozaurus, nazywany też po prostu Tyranem — despota i nikczemnik. Ludzie chcieli odtańczyć taniec zwycięstwa, ale nagle do jaskini wpadł Tygrys. Zobaczywszy uzbrojonych Ludzi chciał się cofnąć, ale w tej samej chwili w głównym wejściu pokazała się druga część oddziału Seravisa, powracająca z Jaskini Kasprowej, po rozprawieniu się z Peranami. Otoczony Tygrys próbował się przedrzeć, ale gdy tylko zbliżył się do Ludzi, świsnęło naraz kilka maczug i padł ogłuszony. W takim stanie zawleczono go do lochów, z których oswobodzono Wielkiego Mamuta. — Panuj nam! — krzyknęli Ludzie, gdy czcigodny starzec wyszedł z lochów. 79 — Jeśli zostanę powtórnie wybrany, będę panował — odrzekł Wielki Mamut. — I już nie będziesz musiał dźwigać krzemienia — dodał Seravis. I rzeczywiście, na władcę Karpat wybrano Wielkiego Mamuta. Sytuacja w państwie wyraźnie się poprawiła, nie zagrażał mu ani buntownik Tyranozaurus, ani nikt z zewnątrz. W rok później Wielki Mamut znów zwołał obrady sejmiku. — Witam was! Dlaczego brak dzisiaj Psychopatusa Elegancika i Primów Minimów? — Widziałem ich rano w wodzie jeziora, jak trzęsły się ze strachu — powiedział mały Zederus. Wielki Mamut przestraszył się nie na żarty. Wiedział, że właśnie Psychopatus i Prima Minima z kilkugodzinnym wyprzedzeniem potrafią przewidzieć kataklizmy przyrodnicze, a płytkie jezioro na południe od Jaskini Magurskiej było zawsze bezpiecznym schronieniem podczas trzęsień ziemi. — Wszyscy do jeziora! Nadchodzi trzęsienie ziemi! — zawołał Mamut wielkim głosem. Jaskinia szybko opustoszała. Został w niej tylko Mamut i kilka Niedźwiedzi z jego przybocznej gwardii. W otworze wejściowym ukazał się Seravis. — Uciekaj z nami! — krzyknął, ale widząc, że władca nie reaguje, pobiegł za swoimi. Mamut popatrzył przed siebie. Otwór, który już od lat był zbyt ciasny, by jego ciało mogło się przezeń przedostać, ukazywał na horyzoncie wspaniałą panoramę górskich szczytów. W tej chwili nadciągały nad nie ciemne chmury. W atmosferze dał się wyczuć wyraźny niepokój. Szybko rosła temperatura. Wielki Mamut kazał Niedźwiedziom wyprowadzić z lochu uwięzionego Tygrysa, po czym uwolnił go i polecił wszystkim uciekać. W tej samej chwili pierwszy potężny wstrząs zakołysał górami. Olbrzymi głaz, tocząc się z góry, zatarasował niemal całkowicie wejście do jaskini. Tygrys bezsilnie drapał pazurami ziemię koło otworu wejściowego. Nagle temperatura gwałtownie wzrosła. Wielki, płaski meteor wleciał w atmosferę Ziemi i w parę sekund później uderzył całą mocą w ocean, trafiając dokładnie w sam środek wyspy Atlantydy, która aż wbiła się w głąb skorupy ziemskiej. Meteor ten wprawdzie natych- 80 miast odbił się od Ziemi, jak kamień puszczony „kaczką" po powierzchni wody, lecz jego olbrzymie rozmiary i szybkość spowodowały odchylenie osi Ziemi o trzydzieści stopni. Wynikłe stąd przeciążenie w jednej chwili zabiło wszystkie zwierzęta na Ziemi. Woda zalała wielkie przestrzenie lądów, trzęsienia Ziemi dotknęły cały glob. Pękały i zapadały się góry, na równinach wyrastały nowe wierzchołki. Znikło pod ziemią nawet jezioro, w którym schowali się mieszkańcy Karpat. Po kilku tygodniach wszystko się uspokoiło. Martwa, niezmącona cisza zaległa nad planetą. Po latach życie wróciło na Ziemię. Organizmy pięły się coraz wyżej po drabinie ewolucji i my, ludzie, również powstaliśmy po raz wtóry. Pewnego razu grupa badaczy odkryła w Jaskini Magurskiej kości niedźwiedzia jaskiniowego, tygrysa szablozębnego i mamuta. Do dziś zastanawiają się, skąd one się tam wzięły, lecz prawdę znam tylko ja i Ty, Czytelniku — po przeczytaniu tej opowieści. Jeśli chcesz usłyszeć więcej o pradawnych dziejach, idź w góry. One niezmiennie stoją od tysięcy lat i stale opowiadają tę historię. Opowiadają szumem wiatru, szmerem potoków, dalekim odgłosem zbliżającej się burzy. Idź! Posłuchaj! 6 — Bajki tatrzańskie I ANETA RENKAL Bajka o królu Kosodrzewie i czarodziejskiej szarotce Było to dawno, dawno temu. Pod samymi Tatrami, wśród lasów, leżała mała góralska wioska. Ale ludzie w niej nie byli szczęśliwi. W lecie deszcz niszczył plony, w zimie spadały często lawiny, a z lasu wychodziły wilki i porywały owce. Na samym skraju wsi, w biednej chatce mieszkał mały Janek z rodzicami i babcią. Lubił słuchać, jak babcia opowiada bajki, legendy, a nieraz prawdziwe historie. Kiedyś opowiedziała mu, że wysoko w górach mieszka dobry król Tatr — Kosodrzew i ma czarodziejską szarotkę, która przynosi szczęście. Janek długo myślał i pewnego razu postanowił, że przyniesie ten cudowny kwiat. Babcia mówiła, że nikt nigdy jeszcze nie był u króla Kosodrzewa, bo mieszka on wśród wysokich skał i przepaści, za głębokimi jeziorami. Janek jednak zapakował trochę chleba, wziął kij podróżny, kapelusz, pożegnał rodziców i poszedł w drogę. Długo, długo szedł przez dziki świerkowy las. Gdy siedział i jadł pod drzewem kromkę chleba, zobaczył głodnego ptaszka, dał mu więc okruszki. Ptaszek zjadł i podziękował. Nocą Janek słyszał wycie wilków i nie wiedział, gdzie dalej iść. Wtedy przyleciał ptaszek i poprowadził go aż do końca lasu. Tam rano Janek zobaczył wielkie łąki i pola. Długo wędrował, aż pewnego razu zobaczył kozicę, która miała wbity kolec w nogę. Janek wyjął kolec, a nogę owinął kawałkiem materiału. Kozica podziękowała Jankowi, a on poszedł dalej. Nie miał już chleba, więc jadł poziomki i maliny. Pewnego dnia dotarł do rwącego potoku. Martwił się, bo nie wiedział, jak go przejść. Wtedy przybiegła kozica, kazała Jankowi siąść na swym grzbiecie i przeskoczyła przez potok. Janek podziękował kozicy i poszedł dalej. Nagle zobaczył orła, zaplątanego w gałęzie. Pomógł mu się wydostać, a orzeł podziękował i odleciał. On zaś powędrował dalej, aż dotarł do wysokich skał. Były bardzo strome i śliskie. Wówczas przyleciał orzeł i przeniósł go nad skałami na sam szczyt. Tam, w ogromnej grocie, na złotym tronie siedział dobry król Kosodrzew. Zdziwił się, gdy zobaczył małego Janka, i zapytał go, czego sobie życzy. Bardzo się zmartwił, gdy chłopiec poprosił o szarotkę, i powiedział: 82 — Widzisz, to nie tylko mój kwiat, lecz wspólny. Muszę zapytać moich poddanych o zgodę. I kazał ich zawołać. Janek zobaczył wtedy orła, kozicę i ptaszka — tych samych, którym on pomógł, a one potem jemu. Wszystkie zwierzęta zgodziły się na oddanie Jankowi szarotki. Król dał mu czarodziejski kwiat, a Janek podziękował i odszedł do swojej wioski. Gdy wrócił do domu, nastała wielka radość. On zaś zasadził czarodziejską szarotkę w ogródku i od tego czasu wszyscy w jego wsi żyli długo i szczęśliwie. Szarotka ta rośnie do dziś i w Tatrach jest ona pod ochroną. DOROTA SIEMBAB Bezera i Babroś Dawno, dawno temu, gdy miasto Zakopane było jeszcze wsią z papierowymi domami i zagrodami (tylko taką architekturę znano), panowała nad nim okropna jędza — olbrzymka o imieniu Bezera, ze swym piegowatym, nieznośnym, zawsze z zielonym guzem na nosie, synkiem, który zwał się Babroś. W jednej z tych papierowych chałup, malowanej w czerwone róże, mieszkał Jasiek z ojcem — wdowcem i przepiękna Hanka ze swoją matką — wdową. Nie byli oni rodzeństwem ani żadną rodziną, jednak bardzo się kochali, a ich rodzice już dawno myśleli o pożenieniu swych dzieci. Nie można jednak zaprzeczyć, że sami się także kochali. Wszystko by się dobrze ułożyło, mogliby się pobrać: Jasiek z Hanką i ojciec Jaśka, wdowiec, z matką Hanki, wdową. Jednak przeszkadzał im w tym zamiarze — kto? — oczywiście olbrzym Babroś. Uniemożliwiał im ślub, gdyż Hanka podobała się wszystkim młodym mężczyznom, zwłaszcza jemu samemu. Groził im nawet, gdyby Jasiek próbował ożenić się z Hanką: — Porwę Hankę i już jej nigdy nie zobaczysz, ty, ty... Zalotniku — Jaśku! Jednak Jasiek zawsze bronił swego ukochanego skarbu — Hanki, i nigdy Babrosiowi nie udało się zrealizować planu. Wreszcie Jasiek i Hanka nie mogli już dłużej wytrzymać bez ślubu i w końcu pobrali się. Właściwie odbyły się dwa śluby: Jaśka z Hanką i ich rodziców. Babroś, dowiedziawszy się o tym, taki był zły, że postanowił się zemścić. Poszedł do swej matki — olbrzymki Bezery i rzekł: — Matko, czy wiesz co się stało? Nieszczęście! — Powiedz jakie, a zaraz ukarzę winnego! — Matko! Jasiek spod Góry ożenił się z piękną Hanką! Uuuu. — I powiedziawszy to, rozryczał się wniebogłosy, a echo szło po całej okolicy. — Niemożliwe! — A jednak prawdziwe. Matko, zrób coś, bo umrę z zazdrości! Bezera przez dłuższy czas milczała, nie odzywając się ani słowem. Po namyśle powiedziała: 84 — Mój malutki synku! Nie płacz! Nie umrzesz z zazdrości, jednak będziesz musiał poczekać z rok czy dwa, a ja zemszczę się na nich w sposób nieubłagany. Pocieszony Babroś czekał niecierpliwie na zemstę. Nie robił żadnych większych wybryków i dlatego młodzi małżonkowie, którzy po ślubie zamieszkali w nowym, pięknym domu, poczuli się całkiem bezpiecznie. Ten spokój i pewność siebie, jak się potem okazało, miały straszliwie zaważyć na ich prz'yszłym życiu. Byli weseli i szczęśliwi, a po roku urodziło im się przemiłe dziecko. Była to dziewczynka, zawsze radosna i roześmiana, a nazwali ją Jaskinką. Gdy Jaskinką podrosła, rodzice zostawili ją pod opieką babci i dziadka, a sami wyruszyli szukać pracy, gdyż była susza i choć ciężko pracowali na roli, nie mogli wyżywić siebie i swojej ukochanej córeczki. Na to tylko czekała zła olbrzymka — Bezera. Nareszcie miała okazję do zemsty. Zaraz po odejściu Hanki i Jaśka przywołała do siebie swego syna i powiedziała: — Kochany Babrosiu, teraz się zemścimy! ha, ha, ha... — zaczęła się głośno śmiać, aż pochylały się najwyższe drzewa. — Powiedz matko, szybko, jak? Na ten moment czekałem tyle czasu! Powiedzże szybko! — Już mówię przecież, mówię. Otóż posłuchaj mnie uważnie... — i zaczęła Babrosiowi na ucho opowiadać w języku olbrzymów o swoim przebrzydłym planie. Babroś wysłuchawszy ucieszył się ogromnie i zgodnie z poleceniem matki zaraz poszedł do wsi Zakopane, gdzie w papierowej chałupie z różami pozostała Jaskinką. Okrutny mściciel pozbierał wszystkie domy, zagrody, ludzi, bydło i wszystko, co znajdowało się w tej wsi, aż do najmniejszego okruszka chleba, wraz z domem, w którym znajdowała się Jaskinką — i wszystko to włożył do wyczarowanej przez matkę olbrzymiej maszynki do mięsa. A potem przemełł całą wieś na skalny piasek i żwir. Siadł uradowany na środku tego miejsca, gdzie dawniej było Zakopane, i ze skalistego piasku i żwiru zaczął wokół siebie usypywać z jednej strony mniejsze, z drugiej większe górki, bawiąc się niczym dziecko w piaskownicy. Potem wstał, a w miejscu, w którym siedział, zrobiła się duża dolina. Maszynka do mięsa była zaczarowana i dlatego piasek i żwir przemielone przez nią rosły i twardniały niczym ołów, przybierając przy tym różne dziwne kształty. I Gdy Jasiek i Hanka wrócili po pewnym czasie do swojej wsi, ze sporym zarobkiem, zobaczyli smętną, opustoszałą dolinę, wokół której rozrosły się wysokie góry. Nie wiedzieli, gdzie są ludzie i domy — była tam bowiem tylko trawa i oni sami pośrodku. Poszli więc do swej pani — złej Bezery i zapytali: — O zła Bezero, czy możesz nam powiedzieć, co się stało z naszymi rodakami i z naszą córeczką Jaskinką? Może gdzieś w inną część świata się przenieśli? Powiedz nam! — ze łzami w oczach prosili Bezerę. — Oddamy ci cały nasz zarobek, tylko powiedz! — Nie chcę waszego zarobku! Chcę tylko waszego cierpienia. Jak mój syn cierpiał, tak i wy będziecie cierpieć! Ha, ha, ha — śmiała się szyderczo jędza. — Będziemy cierpieć, ile będziesz chciała, tylko powiedz, gdzie jest nasza ukochana córeczka! Wiedźma Bezera chciała, żeby jak najdłużej cierpieli, nie wiedząc nic o losie swojego dziecka, dopiero więc po sześciu godzinach odpowiedziała: — Już wtedy, gdy się pobraliście, i gdy mój syn z tego powodu strasznie cierpiał, postanowiłam zemścić się na was. I teraz przygotujcie się, bo wam powiem, jaką zemstę wymyśliłam. Ha, ha, ha... Otóż wasza Jaskinką, cały lud i wieś, po przemieleniu przez maszynkę, utworzyły właśnie te góry. — Ale czemu nas nie zgładziłaś razem z nimi, od razu po ślubie? — zapytała Hanka. — Dlatego, byście teraz, zostawszy przy życiu, cierpieli jeszcze bardziej wiedząc, że wasi bliscy są tam, w środku gór. Okrutna Bezera pozostawiła ich przy życiu. A oni w cierpieniu, ale z uporem przez wiele lat wyrąbywali w skale wielką grotę, aby znaleźć się jak najbliżej swojej córki i także zginąć w górach. Wykuli wielką jaskinię, którą nazwali Mroźną, bo cierpienie i ból tak ich zmroziły. Aż w końcu z tego mrozu się rozpłynęli i wsiąkli w zakrwawione z bólu góry. Stalaktyty i stalagmity to nic innego, tylko zlodowaciałe sople łez, krwi i cierpienia Jaśka i Hanki, kapiące w Jaskini Mroźnej po dziś dzień. Zła wiedźma Bezera wraz z synkiem Babrosiem przenieśli się zaś do innej wioski, bo tu już nie było kim rządzić i komu dokuczać. A po wielu latach w opustoszałej dolinie wyrosło pełne turystów miasto Zakopane. Górale do dziś mówiący gwarą wiedzą, że bezera znaczy potwór, a babroś — szkodnik. Kto nie wierzy, może sprawdzić w słowniku wyrazów gwarowych. 86 MAREK STANKIEW1CZ Duch złego harnasia Działo się to dawno, dawno temu, przed stu laty albo i wcześniej. W podhalańskiej wiosce żył zły stary baca. Jego siostra dawno zmarła, a jej syn Jasiek był juhasem u starego bacy. Sikuła — tak nazywał się baca — był żonaty, a jego córka była w wieku Jaśka. Żona, gruba góralka, była okropną zrzędą, a córeczka Rozalka — miłą dziewczynką, która chętnie przyjaźniła się z Jaśkiem. Stary baca często zapędzał Jaśka do ciężkiej roboty i chłopiec chodził spać głodny i zmęczony. Niekiedy udawało mu się zabrać bacy strzelbę i wtedy, kryjąc się przed austriackimi żandarmami, przynosił z lasu królika albo sarnę, czy nawet jelenia. Pewnego razu wcześnie rano, gdy pasł już owce na hali, jedna z nich oddaliła się od stada. Jasiek szybko pobiegł ją odnaleźć, bo baca surowo karał juhasów za stratę każdej owieczki. Szukał jej długo, aż nagle zobaczył, że na wysokiej skale skubie szarotki. Zaczął wspinać się na skałę, w pewnym momencie stracił grunt pod nogami i wpadł do głębokiej rozpadliny. Gdy się ocknął, zobaczył korytarz skalny. Poszedł wzdłuż ściany, sądząc, że znajdzie wyjście. Nagle znalazł się w pieczarze. Była niewielka, wykuta jakby w jednolitej skale, a co najdziwniejsze — na środku paliło się ognisko. Jaś podszedł, chcąc się ogrzać, bo ranki w górach są chłodne. Wtedy w jaskini odezwał się głos: — Jestem duchem harnasia Franka, sławnego zbójcy, który zgromadził wicie skarbów. Wpadłeś w moje ręce i chcę, żebyś mi służył. Zamienię cię w widmo, będziesz chodził po świecie jako zjawa i szukał dla mnie skarbów. Jaś szybko przypomniał sobie, że kiedyś, dawno, mama mu opowiadała o harnasiu Franku. Zakochał się on w pięknej Maryśce, ale gdy dziewczyna zginęła w górach, został zbójcą. Jaś zastanowił się chwilę i powiedział: — Duchu, jeżeli mnie wypuścisz i wskażesz wyjście z tej groty, powiem ci, w której tatrzańskiej jaskini przebywa duch Marysi, twojej dziewczyny. Duch, wyraźnie zaskoczony, zawołał: 87 — Nie tylko wypuszczę cię na wolność, ale dam wszystkie moje skarby. Tak dawno już nie zbierałem kwiatków dla mojej Marysi! Jaś nie chciał przyjąć skarbów, ale duch nalegał, więc zgodził się wziąć skrzynię złotych dukatów. Wtedy powiedział: — W Dolinie Miętusiej, za trzecią siklawą potoku, znajdziesz trzy smreczki. Za trzecim jest wejście do groty. Tam przebywa duch Marysi. Oczywiście zmyślił sobie to wszystko, ale duch dał mu ciężką skrzynię i po chwili Jaś znalazł się na skale, tuż przy głębokiej szczelinie, do której poprzednio wpadł. Obok stała skrzynia dukatów, a niedaleko pasła się zaginiona owieczka. Jasiek wiedział, że duch harnasia za chwilę dowie się o jego oszustwie i będzie chciał zwabić go do swojej jaskini, poza którą jego moc nie sięga. Zaczął więc schodzić, prowadząc owcę i ciągnąć za sobą kuferek z dukatami. Nagle z pobliskiego lasu wybiegło dwóch żandarmów austriackich. Zobaczyli Jaśka z kuferkiem i widać wzięli go za zbójnika, bo krzyknęli „halt" i pobiegli w jego stronę. Jasiek stanął jak wryty. To go uratowało, gdyż żandarmi nie zauważyli szczeliny, do której on wpadł poprzednio, i zniknęli we wnętrzu jaskini. — Prosto w ręce rozzłoszczonego ducha! — pomyślał Jaś. — Dobrze im tak, teraz będą szukać skarbów po całym świecie. I śmiejąc się wrócił do wioski. Nie służył już potem u starego bacy. Za pieniądze z kuferka wybudował własny dom, kupił pole, owce, założył duże gospodarstwo, w którym było wiele służby. Wszyscy, nawet stary baca — jego wuj, kłaniali mu się i mówili: — Ładna dziś pogoda, wielmożny panie! W kilka lat później Jaś ożenił się z Rozalką. Mieli bardzo huczne wesele, a i ja tam byłem, miód i wino piłem, po brodzie ściekało, do gęby nie trafiało. DOROTA STOPKA Mieszkańcy Tatr W maleńkiej dolinie pod Tatrami była kraina bajek. Żył tu bardzo stary góral; miał on chatę, a w niej mieszkały podhalańskie baśnie. Pewnego razu do owego kraju przybył dziwny gość — był bardzo wielki, większy nawet od górala. Baśniowe postacie były drobniutkie i zjawienie się w ich kraju wielkoluda bardzo je przeraziło. Postanowiły zapytać gościa, kim jest i w jakim celu przybył do ich maleńkiego świata. Nie wiedziały jednak, jak to zrobić, gdyż wielkolud na pewno by ich nie usłyszał. Wtedy skrzat Poziomka zaproponował, aby góral porozmawiaj z nieznajomym. Starzec chętnie się zgodził, gdyż bardzo lubił swoich małych przyjaciół. Ubrał się odświętnie i poszedł z wizytą do dziwnego gościa. Olbrzym powitał go uprzejmie. Był bardzo zadowolony, że spotkał kogoś, z kim może porozmawiać. Wszystko mu się podobało w tej zielonej krainie, tajemniczej, pełnej grozy, a jednocześnie pięknej i pełnej życia. Góral zapytał, jak się tu znalazł i w jakim celu przybył w te strony. Olbrzym opowiedział mu taką historię: — Nad wielką wodą, zwaną morzem, również mieszkały bajki. Powodziło im się bardzo dobrze, dopóki do ich krainy nie przybyli ludzie. Wtargnęli oni do świata baśni ze wspaniałą techniką, która pozwala wszystko udowodnić i wyliczyć. Bajki nie potrafiły żyć w świecie techniki. W krainie, która dawniej była pełna kwiatów i zieleni, powstały wielkie, szare domy i ulice. Baśnie i legendy postanowiły poszukać innego schronienia. Osiadły na dnie morza i tylko wieczorami wypływały na powierzchnię, aby popatrzeć na zachodzące słońce. Z wielkim żalem wspominały dawne czasy i swoją piękną krainę. Stary i mądry król, który rządził już od wieków krainą baśni i bajek, postanowił wysłać kogoś ze swych poddanych w świat. Bajkowa postać, której król postanowił powierzyć ważne zadanie, musiała być duża i silna, miała bowiem znaleźć spokojną i cichą krainę, w której mogłyby zamieszkać bajki. Rada królewska zatwierdziła projekt Jego Królewskiej Mości. Postanowiono wyczarować olbrzyma, który pójdzie w świat szukać dla bajek nowego miejsca, gdzie po brzegu nie wędrują maszyny i ludzie nie niszczą środowiska, 89 Wysłannik wędrował przez wiele krain i nie znalazł odpowiedniej siedziby. Dopiero tu, w górach, odszukał zakątek pełen ciszy i bajecznego szczęścia. Góral zaprosił gościa na wieczerzę, w czasie której opowiedział zebranym bajkom jego historię. Bajki były bardzo zasmucone i głęboko poruszone losem przyjaciół z odległej krainy. Kiedy po skończonej kolacji olbrzym poszedł spać, góral i jego przyjaciele zaczęli się naradzać, jak pomóc owym bajkom w ich trudnej sytuacji. W końcu ustalili, że jeżeli Jego Wysokość Pomorski Król Bajek wyrazi zgodę, to zamieszkają razem. Miejsca przecież w górach nie brak. Gdy olbrzym się obudził, powiedzieli mu o swojej naradzie i jej wynikach. Wielkolud był głęboko wdzięczny za tę wspaniałą propozycję. Natych- 90 miast wyruszył w drogę, aby przyprowadzić cały bajkowy lud. Gospodarze z gór bardzo serdecznie przyjęli gości z północy, a bajki bardzo się zaprzyjaźniły. Rusałki górskie utkały z porannej rosy wielkie jezioro, aby przypominało gościom ich rodzinne strony. Od tej pory nadmorskie bajki, baśnie i legendy zamieszkały nad jeziorem, zwanym odtąd Morskim Okiem, od nazwy ich rodzinnych stron. Po smutnych doświadczeniach przyjaciół z Morskiej Krainy, góral i górskie bajki postanowili za wszelką cenę uratować Tatry i ich piękno przed wtargnięciem techniki, która niesie ze sobą zagładę wszystkiego, co tajemnicze i bajkowe. Dzięki swej mocy i czarom uczynili góry niedostępnymi i trudnymi do zdobycia: mają nadzieję, że człowiek nigdy nie zawładnie do końca tym cudownym, bajkowym światem. i EWA TRZEBUNIA Jak powstało Zakopane Dawno, dawno temu, kiedy nie znano jeszcze Tatr, słyszano 0 nich wiele podań i legend. Nikt nie wiedział czy są duże, czy małe, ani gdzie się znajdują. Legenda mówiła tylko, że gdy ktoś je zdobędzie — będzie szczęśliwy na wieki. Nikt także nie wiedział, co to znaczy zdobyć górę. We wsi Kopane żył pewien biedny cieśla, Marcin. Nie miał ani dzieci, ani żony. Gdy usłyszał niezwykłą opowieść o Tatrach, postanowił je zdobyć. Nie przestraszyły go bajki o strzegących ich złych duchach, o okrutnej królowej, która ludzi zamieniała w skały. Nie wierzył w żadne duchy i jak postanowił, tak zrobił. W rok później, gdy uzbierał trochę pieniędzy, kupił wygodne buty, kapelusz, koszulę, portki i żywność. Ubrał się w nowe odzienie 1 wyruszył na poszukiwanie gór. Szedł długą drogą przez las, aż nagle spotkał na wąskiej ścieżynce małego duszka leśnego. Nie wierzył własnym oczom, przetarł je, ale nadal go widział. Wreszcie spytał: — Kim jesteś, zacna osobo, i skąd pochodzisz? — Jestem Likan, duszek leśny i mieszkam w lesie. — To niemożliwe, przecież nie ma żadnych duchów! A... czy ty jesteś dobrym, czy złym duchem? — Dobrym — odparł Likan. — Gdybym był złym, nie odezwałbym się do ciebie i albo bym cię zabił, albo zaczarował. A ty — dokąd idziesz i skąd przybywasz, jeśli można spytać? — Przybywam ze wsi Kopane i już od pół roku szukam gór, co się zwą Tatry. — Jeśli chcesz, powiem ci, jak je można znaleźć. Aha, nie spytałem, jak cię zowią? — Marcin. — Więc chodź, Marcinie — powiedział Likan. Weszli w gęstwinę lasu, przedzierali się przez kolczaste zarośla, aż wreszcie dotarli do celu. Stanęli na wysokim pagórku. Likan wypowiedział jakieś tajemnicze zaklęcie, wzgórze zapadło się pod ziemię i nagle obaj znaleźli się w ciasnym korytarzu. Przechodzili przez różne piękne łąki — były to obrazy, które wisiały w korytarzu i tylko Marcin myślał, że to łąki, gdyż były namalowane zaczarowanymi 92 farbami, a robaczki świętojańskie świeciły swymi lampkami i wskazywały drogę. Nagle coś zahuczało i otworzyły się potężne drzwi. Weszli do pięknej komnaty, w której było dużo kosztownych i ładnych przedmiotów. Na wielkim tronie siedziała przepiękna dziewczyna. Była to królowa Tatr, której Likan był sługą. Przed Tatrą — bo tak miała na imię — tańczyły piękne i zwinne służące, nazywane Kozicami. Marcin dwornie się przedstawił, a Tatra kazała podać wspaniały posiłek. Marcin zastanawiał się, po co właściwie go tu przyprowadzono. Królowa jakby czytała w jego myślach i powiedziała: — Mój sługa Likan przyprowadził cię do mnie, ponieważ chcę ci powierzyć pewne zadanie. Jeśli je wykonasz — zdobędziesz Tatry i wejdziesz pierwszy na ich szczyt. Tylko nie wiem, czy temu podołasz. Było tu już wielu śmiałków, odważnych jak ty, ale nie spełnili polecenia i zostali zamienieni w skały. Jeżeli wykonasz zadanie — ocalisz siebie, ich odczarujesz, zdobędziesz Tatry i będziesz szczęśliwy do końca życia. Ale przejdźmy do sprawy. Zadanie wygląda następująco: masz w ciągu pięciu lat ułożyć ze skał, jakie znajdują się w twojej wsi i jej okolicach, piętnastometrową górę. Marcin pomyślał, że piętnaście metrów to niewiele. Zastanowił się i powiedział: — Tak, zgadzam się. Ale czy nikt nie może mi w tym pomóc? — Oczywiście — odparła królowa — ale tylko kobieta, którą poślubisz. Marcin podziękował za wszystko i ruszył z powrotem do wioski. Zaczął pilnie pracować, ale zadanie okazało się bardzo trudne. Kamienie, rzucane jeden na drugi, nie chciały leżeć w miejscu, tylko ciągle się zsuwały i góra zamiast wzwyż, rosła wszerz. Ponadto we wsi Kopane były tylko pola i łąki, na których nie było skał i kamieni. Materiału na budowę góry trzeba było szukać daleko za Kopanem. Na tamtejszych nieużytkach Marcin wyrywał kamienie z ziemi i nosił jeszcze dalej, gdzie powoli rosła jego góra. W ciągu trzech miesięcy ułożył pięć metrów góry. Po roku jednak miał już czternaście metrów, był bowiem zawzięty i silny. Za Kopanem po wydartych kamieniach pozostała wielka dolina, środkiem której płynęła rzeka. Marcin pomyślał, że do zbudowania całej góry potrzebny mu jeszcze tylko jeden metr, może więc trochą odpocząć i poszukać dla siebie dobrej żony, gdyż do upływu oznaczonego czasu zostały jeszcze cztery lata. Poszukiwania trwały długo i były jeszcze cięższe i bardziej mozolne 93 niż budowa góry. Wreszcie znalazł towarzyszkę życia. Miała na imię Kalatka, mieszkała wraz z ojcem, bo matka umarła, we wsi Gąsienicowej, niedaleko Kopanego. Wkrótce Marcin ożenił się z Kalatką i prawie zapomniał o swoim zadaniu, aż pewnej nocy przypomniał sobie słowa królowej Tatry: ,,... ale tylko kobieta, którą poślubisz". Następnego dnia opowiedział całą historię Kalatce i zaraz oboje zabrali się do pracy, gdyż zostały im jeszcze tylko trzy dni. Po upływie dwu dni praca została skończona i w najwyższym miejscu góra liczyła piętnaście metrów. Nazajutrz mijał termin, stanęli więc oboje na swojej górze i Marcin zaczął wołać królową Tatrę. Nagle pojawił się przed nimi duszek leśny Likan, wypowiedział zaklęcie i w głębi usypanej przez Marcina góry odezwał się głęboki pomruk. "Wszyscy troje, przestraszeni, usiedli na kamieniach, a góra nagle zaczęła rosnąć. Marcin i Kalatka przerażeni zamknęli oczy, a kiedy pomruk ustał i spojrzeli dokoła — zobaczyli, że są wysoko pod niebem, a wokół rosną góry — niewiele mniejsze od tej, na której siedzieli. Za górami rozciągała się głęboka dolina z rzeką. Likan wypowiedział następne zaklęcie i nagle pojawiła się przed nimi królowa Tatra. Pokłonili się jej nisko, a ona powiedziała: — Dziękuję ci, Marcinie, za wykonanie zadanie. Dzięki temu uratowałeś siebie oraz wielu ludzi, a mnie uczyniłeś królową najwspanialszych gór. Było zapisane w księgach, że Tatry zostaną najpiękniejszymi górami dopiero wtedy, gdy człowiek własnymi rękami wzniesie najwyższy szczyt. A teraz — popatrzcie! Na gest ręki królowej ze skał i turni zaczęli wychodzić ludzie, dawniej przez nią zaczarowani. Schodzili w dół do doliny i budowali domy. Powstała tam piękna wieś, nazwana Zakopanem, bo leżała za rodzinną wsią Marcina — Kopanem. Marcin i Kalatka mieszkali w nim długo i szczęśliwie. Z biegiem czasu Tatry jeszcze się powiększyły. Szczytom, halom i dolinom tatrzańskim nadano nazwy pochodzące od imion dzieci Marcina i Kalatki — ale to już zupełnie inna historia. EWA TRZNADEL Zakopane zakopane Dawno, dawno, chyba ze trzy wieku temu, w Zakopanem żyła prześliczna księżniczka. Tamtejsi ludzie byli szczęśliwi i radośni, aż kiedyś nastała mroźna zima. Razem z zimą przyszły wielkie śniegi. Sypał ten śnieg i sypał, aż powoli zasypał całe Zakopane. Niektórzy ludzie zdążyli uciec, lecz księżniczka nie zdążyła i śnieg ją zasypał. Dowiedział się o tym sąsiad, książę czeski, który ją kochał, i od razu wyruszył do Zakopanego razem ze swoją tysięczną drużyną. Zaczęli odkopywać Zakopane. Po odkopaniu kilku dachów książę wydał rozkaz zejścia w dół. Gdy zjeżdżali po dachach, zasypał ich potrącony śnieg i niedługo nie było już widać odkopanych miejsc. Potem dojeżdżali następni śmiałkowie, którzy myśleli, że jeśli odkopią Zakopane — dostaną sowitą nagrodę, lecz podobnie jak książę czeski — zostali zasypani. Aż wreszcie przyjechał książę węgierski ze swoją drużyną i zaczął kopać. Gdy spod śniegu wyłoniło się już kilkadziesiąt dachów, nie kazał swojej drużynie schodzić w dół, lecz kopać dalej. Kopali więc i kopali, wyrzucali śnieg poza zasypaną osadę, aż odkopali połowę Zakopanego. Drużyna całkiem opadła z sił, a pięknej księżniczki nie ma i nie ma. Książę węgierski z żalu i zmęczenia wszedł na wielką górę odkopanego śniegu, tam padł jak nieżywy i z mrozu skamieniał. Do dzisiejszego dnia istnieje więc tylko gorsza połowa Zakopanego. Z odkopanego śniegu powstały góry Tatry, a na ich straży leży śpiący rycerz. ELŻBIETA USTUPSKA Legenda o krzyżu na Giewoncie Było to w Tatrach. W biednej rodzinie żył chłopak imieniem Macko. Ponieważ był najstarszym synem, rodzice postanowili go kształcić na księdza. Kiedy wracał ze szkoły, był głodny i zmęczony, a że drogę miał daleką, przychodził często późnym wieczorem. A tu czekały go jeszcze zajęcia, tak że nieraz szedł spać w grodku nocy, by świtem znów wędrować do szkoły. Ale był zdolny i, mimo wielu obowiązków, stał się prymusem w szkole, bo i szczęścia miał niemało. Był bardzo przywiązany do rodziny. Kochał matkę, ojca, braci i siostrę, ale najbardziej starą babcię, która go wychowała i w ciężkich chwilach podtrzymywała na duchu. Lubił Macko i przyrodę, i góry, chodził więc wysoko w Tatry, mimo przestróg matki. Pewnego późnego wieczoru, kiedy wracał ze szkoły, była taka gęsta mgła, że zabłądził w lesie. Po dłuższym czasie ujrzał małe światełko, przebijające między gałęziami drzew. Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że jest to okno w bardzo małej chatce z jeszcze mniejszym budynkiem gospodarskim. Podszedł do drzwi i zapukał. Po dość długim czekaniu usłyszał ociężałe i opieszałe kroki zbliżające się ku drzwiom. — Kto tam? — spytał ochrypły kobiecy głos. — Jam Macko ze wsi. Zmierzałem do domu, ale takie mglisko, żem zbłądził w lesie. Chciałbym tu pozostać, przenocować i rano ruszyć w dalszą drogę. Drzwi rozwarły się z głośnym zgrzytem i Macko wszedł do środka. Wnętrze chaty wyglądało nędznie, a gospodyni okazała się biednie ubraną staruszką. Zauważył, że staruszka bacznie mu się przygląda. — Czyś ty z rodziny Chofmańców? — Tak. — Bardzóś podobny do ojca, czyś ty jego najstarszy syn? — Tak — odparł Macko, coraz bardziej zdziwiony. — Siadaj! — wskazała spracowaną dłonią ławę pod małymi okienkami, w których rosły pelargonie. Przy ławie,stał duży stół, nad którym u sufitu zawieszone były bukiety kwiatów i pęki zasuszonych ziół. — Znam dobrze twoją rodzinę, zresztą wszystkich z tych tu okolic 96 znam i oni mnie też znali, tylko że teraz nogi moje zaniemogły i nie mogę chodzić do wioski. A oni pewno myślą, żem umarła tu sama z mrozu i głodu. — A nie macie jakiej rodziny, która by was odwiedzała? — Ano nie mam. Pewnieś głodny? — postawiła przed nim garnek kwaśnego mleka i miskę z ziemniakami. — Jedz! — Dziękuję bardzo! Chętnie zjem, bom strasznie wygłodzony. Wieczorem długo jeszcze rozmawiał Macko ze staruszką, spragnioną nowin ze wsi. Rankiem mgła ustąpiła i wrócił do wsi. Gdy opowiedział, gdzie spędził noc, matka i babka za głowę się chwyciły. — Synku! A to przecież straszna czarownica! Chodziła tu po wsi przed laty, zioła dawała ludziom na rozmaite choroby, ale jak się jej kto nie spodobał, to i urok rzucić potrafiła. Wreszcie ludzie wygnali ją ze wsi, bo od lat urodzaje były coraz gorsze i wreszcie twoja babka zauważyła, jak czarownica wychodzi wieczorami na pola i okadza je jakimś tajemniczym dymem. Wyniosła się wtedy wiedźma do lasu w górach i świat o niej zapomniał. Wszyscy myśleli, że już nie żyje. Macko nie mógł uwierzyć. Taka były miła i uprzejma, i tak gościnnie go podjęła... — Ludzie się zmieniają — powiedział ojciec. — Tyle lat sama, może tęskni do dawnego życia? — /unianawiała się babka. Od tamtej pamiętnej nocy Macko nic przesławni mv ' <> staruszce — czarownicy. Wreszcie znów do niej /as/cdi. I n w go milo przyjęła. Chłopiec bardzo ją polubił. Wolne chwile c/cslo spcri/al w małej chatce w lesie, pomagał w pracach domowych i przy gospodarstwie. Pewnego dnia, kiedy wrócił ze szkoły, powiedziano mu, że babcia zaniemogła. Czuła się coraz gorzej, aż Macko, nie mogąc wytrzymać w domu, pobiegł do staruszki do lasu i opowiedział o domowym nieszczęściu. Ta słuchała przez chwilę, potem dała mu dwa pęki ziół. — Naparzysz te pierwsze i dasz babce do picia — powiedziała. Na pewno poczuje się lepiej. Wtedy dasz jej te drugie, a całkiem wyzdrowieje. Chłopiec wrócił do domu i nic nie mówiąc rodzicom zrobił, jak mu poleciła. Babcia rzeczywiście poczuła się lepiej i wtedy dał jej napar z drugich ziół. Krzywiąc się, wypiła. Wydawało się, że po paru dniach będzie całkiem zdrowa. Ale na trzeci dzień nagle zmarła. Rodzina nie mogła jej odżałować, a najwięcej płakał Macko. Po pogrzebie załamał się całkiem. Winę za śmierć ukochanej 7 — Bajki tatrzańskie babci przypisywał sobie i swoim wizytom u czarownicy. Opuścił się w nauce i obowiązkach domowych, chodził smutny i przygnębiony, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Na próżno tłumaczono mu. że i tak już była stara, że chorowała, że poprawa zdrowia była tylko przejściowa. Nikomu się nie przyznał, że to on podał babci tajemnicze zioła, ale wyrzuty sumienia gnębiły go coraz bardziej. Pewnego dnia postanowił iść na Giewont. W drodze zauważył, że niebo ciemnieje i nadchodzi burza. Na przełęczy pod szczytem zawahał się i chciał zawrócić. Ale nagle zauważył, źe przed nim idzie jakaś stara kobieta. Podświadomie zaczął iść za nią, a jej postać kogoś mu bardzo przypominała. Po chwili już zrozumiał — zdawało mu się, że przed nim idzie powoli jego zmarła niedawno babcia. Wystraszył się i zatrzymał. Nie wierzył w duchy, ale musiał się upewnić. — Babciu, czy to ty? — zawołał. Nie odwróciła się, tylko przyspieszyła kroku. Przy samym szczycie nagle znikła i Macko zauważył, że kiwa na niego z wierzchołka. Niebo robiło się coraz bardziej ciemne, zaczynał padać deszcz. Przyspieszył kroku. Bez tchu wspinał się po mokrych, śliskich skałach i myślał o babci, o długich rozmowach, które z nią prowadził. Zrobiło mu się tak smutno, jak nigdy dotąd. Wszedł na szczyt. Tajemnicza postać odwróciła się i Macko ujrzał z przerażeniem twarz starej czarownicy. — Przyszedłeś jednak do mnie, robaczku! — chichotała. — Przyszedłeś! No, to już nigdy nie odejdziesz. Teraz my wspólnicy! Dałeś babci ziółka, które ci przygotowałam, prawda? Dałeś! I zapomniałeś, że to właśnie za sprawą twojej babki wygnali mnie przed laty ze wsi! Wszyscy zapomnieli, aleja nie zapomniałam. Długo czekałam na tę chwilę. Teraz już mogę spokojnie umrzeć. Macko słuchał z przerażeniem. Nagle deszcz przestał padać. Spojrzał w górę i zobaczył, że na czarnym niebie pojawiła się wielka jasność, jakby głęboki otwór. Postać czarownicy rzucała długie, fioletowe iskry. W tym momencie z nieba wypadła długa, ognista strzała i Macko w jednej sekundzie zginął, rażony piorunem. Czarownica rozsypała się w proch, a jej piekielny śmiech utonął w potężnym grzmocie, który zatrząsł górami i Zakopanem. Najstarsi górale nie pamiętali takiej burzy. Rodzice Maćka w tym momencie spojrzeli przez okna i zobaczyli na szczycie Giewontu dwie ogniste postacie, przypominające Maćka i jego ukochaną babcię. W miejscu, gdzie zginął Macko, postawiono potem wielki, żelazny krzyż. Stoi on do dziś i przypomina smutną legendę. [$&i AGNIESZKA WESOŁOWSKA Jak powstały nasze góry Dawno, dawno temu tam, gdzie teraz stoją Tatry, było wielkie morze. Nad jego brzegiem w ubogiej chatce żyli dwaj bracia — Błażej i Maciej. Byli sami, ich rodzice zmarli, kiedy byli jeszcze mali. Dobrzy ludzie pomagali im i tak dorośli. Sami zajmowali się swoim gospodarstwem — siali owies, sadzili ziemniaki, paśli owce. Pewnego słonecznego dnia, kiedy na łące paśli owce, przyleciał skowronek, który często pięknym śpiewem umilał im czas. Wtedy jednak stało się coś dziwnego — skowronek, zamiast śpiewać, powiedział ludzkim głosem: — Zostawcie swoje owce, ja się nimi będę opiekował. Wejdźcie w morze. Kiedy będziecie już w wodzie, ukaże się wam jaskinia. Musicie do niej wejść. — Ale jak wejdziemy do wody? Nie umiemy pływać, utopimy się! — Nie bójcie się. Zerwijcie gałązkę smrekową i gdy będziecie wchodzić do wody, uderzcie gałązką w wodę. Wtedy rnorze się rozstąpi i powstanie wąwóz, który zaprowadzi was do jaskini. Wejdźcie do niej i rozejrzyjcie się uważnie. Gdy usłyszycie rozmowę, bądźcie ostrożni, żeby was nie zauważono. Usłyszycie głosy smoka Tiójgłowca i diabła Rożka — powiedział skowronek. A co mamy robić potem? — zapytał Maciej, który byt młodszy, ale odważniejszy i bardziej ciekawy. — Słuchajcie, o czym będą rozmawiać. Dowiecie się, że... Właśnie w tej chwili na łące pojawił się ogromny niedźwiedź. Chłopcy przestraszyli się o swoje owce, ale niedźwiedź biegł za pszczołami do barci i zaraz zniknął. Jednak skowronek, także przestraszony, odleciał i nie dokończył opowieści. Bracia byli zdumieni i pytali jeden drugiego, czy aby się im to wszystko nie przyśniło, czy naprawdę skowronek mówił do nich ludzkim głosem. — Na pewno nam się śniło — powiedział Błażej, który bał się przygód, wolał leżeć na trawie i wygrzewać się w słońcu. — Na pewno nic. Tylko jak taki malutki skowronek poradzi sobie z naszym owcami? To musi być jakaś ważna sprawa, musimy zaraz iść w morze i dowiedzieć się, o co chodzi. Może ktoś potrzebuje naszej pomocy? — Daj spokój, nie idźmy nigdzie. A bo nam tu źle? Słoneczko świeci, ptaszki śpiewają. A jeśli woda się nie rozstąpi? Utoniemy! A jeśli owce poginą? — Błażej nie dawał się bratu przekonać. — Ej, nie bądź tchórzem i leniem. Czuję, że ktoś potrzebuje naszej pomocy. Zapomniałeś, jak to nam ludzie pomagali, kiedy nasi rodzice pomarli, a myśmy byli mali? Długo jeszcze się sprzeczali, aż wreszcie Błażejowi zabrakło argumentów i poszli nad brzeg morza. Zerwali smrekową gałązkę i ze strachem weszli do wody. Morze było ciemniejsze niż zwykle, wzburzone, fale przewalały się z hukiem. Maciek zamknął oczy i uderzył gałązką w wodę. Morze ustąpiło i weszli do wąwozu, którego ściany były z wody. Szli, szli, aż na końcu wąwozu ukazała się jaskinia. Bali się, ale jeszcze bardziej byli ciekawi. Weszli do środka. Z początku było bardzo ciemno i nic nie widzieli. Zapalili więc łuczywo, które przezornie zabrali ze sobą. Po chwili doszli do wielkiej komory, z której dochodziły jakieś głosy. Zgasili światło i przyczaili się za wielkim głazem. Ostrożnie wyjrzeli i zobaczyli, że rozmawiają smok i diabeł. Domyślili się, że to właśnie, tak jak mówił skowronek, smok Trój-głowiec i diabeł Rożek. Wtedy właśnie bracia po raz drugi usłyszeli o czterdziestu rycerzach. Przypomnieli sobie, że kiedy byli bardzo mali, ich rodzice opowiadali o dzielnych rycerzach, którzy walczyli z niesprawiedliwością i złem. Zabierali pieniądze bogaczom, którzy gnębili biedaków i nie potrafili swego majątku wykorzystać. Gdzieś w tajemniczej grocie rycerze gromadzili wielki majątek, chcąc potem rozdzielić go między najuboższych. Rodzice Błażeja i Maćka opowiadali, że gdy ludziom będzie bardzo źle, szlachetni rycerze przybędą i pomogą. Rodzice chłopców nie byli bogaci, ale jakoś dawali sobie radę — w domu nigdy nie brakowało jedzenia, wszyscy mieli skromne ubrania, a na zimę kożuchy ze swoich owieczek. Potem słuch o rycerzach zaginał. Coraz rzadziej ludzie opowiadali o nich, aż zupełnie zapomnieli. Dopiero teraz, w jaskini, bracia znów o nich usłyszeli. Z rozmowy smoka z diabłem dowiedzieli się o przyczynie tajemniczego zniknięcia rycerzy. Trójgłowiec i Rożek usłyszeli gdzieś o rycerskim skarbie. Pewnego dnia zastawili na dzielnych wojowników sieci — ci wpadli w pułapkę, wyruszając na kolejną wyprawę. Zbójcy chcieli koniecznie wydobyć od rycerzy wiadomość o miejscu ukrycia 100 bogactw. Kiedy ani prośbami, ani groźbami nie udało się zmusić jeńców do wyjawienia tajemnicy — smok i diabeł za karę pozbawili rycerzy i ich wodza Giewonta ludzkiego ciała, zamieniając ich w wielkie meduzy. Zachowali ludzkie postacie, ale zmienione w galaretę nogi nie mogły ich unieść, ręce zaś — utrzymać broni. Mogli jedynie żyć w wodzie i czekać. O tym wszystkim chłopcy dowiedzieli się z rozmowy. Po chwili Trójgłowiec znów zaczął mówić. Błażej i Maciej pilnie nadstawili uszu. — Wiesz diable, mój bracie? Czuję, że teraz nam się uda zdobyć skarb rycerzy. Pójdziemy nad zatokę, która błyszczy jak morskie oko, gdzie uwięziliśmy Giewonta i jego rycerzy. Na pewno już im się znudziło pływanie w wodzie. Wskażą nam drogę do groty ze skarbem. — A jeżeli nie? Wiesz, jacy byli dzielni. Pozbawiliśmy ich ciał, ale nie odwagi. Co wtedy zrobimy?.— zastanawiał się Rożek. — Przyjacielu, po prostu wysuszymy zatokę. Rycerze rozsypią się w proszek. Ale przedtem złapiemy Giewonta i wsadzimy do akwarium Postawimy go tutaj, w tej jaskini, i zaraz wyśpiewa nam wszystko' powiedział smok. Diabeł ucieszył się z d< mitr, swego kompana stanowili nazajutrz po p< i liu > zatoki. W dcl humorze zjedli kolację i uł< «if Bracia tymczasem, u«l\ »m ti pl Ił, tt tv znieruchomieli, jakby /umi> mli %\% iw%/ mul mv ciek, pociągnął wciąż osłupiałego i iro/i ,li u fywać się z jaskini. Nie było to łatwe, bo In ¦>, któu- i /<¦ gdzieś zgubili. Musieli więc iść po omacku ,1 jedmn/i .im1 i-um by smok i diabeł nie zorientowali się, że ktoś poznał ich tajemnicę. Wreszcie wyszli z jaskini. Zaczęli biec wąwozem, uciekając oil straszliwego miejsca. Kiedy znaleźli się na brzegu — wąwóz zniknął, morze się zamknęło i falowało jak dawniej. Nie został nawet ślad po drodze do jaskini, po smoku Trójgłowcu i diable Rożku. Ale chłopcy dobrze wiedzieli, że istnieją, słyszeli ich rozmowę i byli pewni, że teraz muszą szybko działać, żeby zawiadomić Giewonta i jego rycerzy o grożącym niebezpieczeństwie. Wyruszyli zaraz na poszukiwanie zatoki, nazywanej Morskim Okiem. Drogę wskazywały im ptaki. Przyleciały na prośbę skowronka, który dotrzymał obietnicy i pasł owce chłopców. Wreszcie dotarli do pięknej, wielkiej zatoki. Woda w niej była zielona, spokojna, wiatr marszczył lekko fale, które cicho pluskały 101 I 11 0 brzeg. Błażej i Maciej podeszli blisko wody, wypatrując rycerzy, nic jednak nie widzieli. Zaczęli głośno wołać: — Odważni rycerze, gdzie jesteście? Pokażcie się! Musimy wam coś ważnego powiedzieć! Grozi wam straszne niebezpieczeństwo! Czekali. Cisza. Po chwili zawołali więc ponownie, a echo niosło ich głos nad wodą. Fale w zatoce podniosły się i w wodzie ukazała się wyniosła postać rycerza. N — Jestem Giewont, wódz rycerzy — zaszemrał cichutko. — Czy to wy wołaliście? Oto jestem. Co się stało? Wtedy chłopcy opowiedzili o smoku Trójgłowcu, diable Rożku 1 rozmowie, którą podsłuchali w jaskini. 102 Wódz zasmucił się. Zwołał swoich towarzyszy i przekazał im wieść od chłopców, po czym wspólnie zaczęli się zastanawiać, co mają zrobić, aby uratować siebie i ocalić skarb. A ponieważ między ludźmi mądrymi i dobrymi, tam gdzie panuje zgoda, nie ma długich targów i dysput — narada zakończyła się szybko. — Dzięki wam, chłopcy, uratujemy nasz skarb, który zbieraliśmy nie dla smoka i diabła, lecz dla tych, którzy będą potrzebować pomocy. Wszyscy teraz wypłyniemy z tej zatoki na szerokie morze, na głębokie oceany, gdzie złoczyńcy nas nie dościgną. Powrócimy dopiero wtedy, gdy na ziemi dobro zwycięży zło, kiedy dookoła będzie miłość i zgoda, kiedy wszystkim jednakowo będzie świecić słońce. Wtedy przybędziemy i rozdamy wszystkim nasze skarby. Na razie jednak będziemy ich pilnie strzec. Powiedziawszy to wszystko, Giewont raz jeszcze podziękował chłopcom i rycerze wypłynęli z zatoki. Po przeżyciach ostatnich godzin chłopcy poczuli się zmęczeni, choć zadowoleni z dobrze spełnionej misji. Położyli się przy kamieniu pod smrekiem i zasnęli głębokim snem. Obudziło ich dopiero przybycie nad zatokę smoka Trójfjłowca i diabła Rożka, o których — pr:i«ilę mówi;i< im/ H <• m i| będzie dalej. Zbójcy podeszli do brzegu i .ih I dla wodza Giewonta, >c ma wv| i ut |i> pokazał. Znów zagwizdali pr/cra/liwic i /nów n weszli do wody i zaczęli szukać rycerzy, ale oc/ywi-.i i Zrozumieli wtedy, że jeńcy uciekli na otwarte morze tajemnica ukrytego skarbu. Wpadli w straszną wściekłość. Smok zaczął tupać swymi okropnymi łapami i z każdej głowy ział piekielnym ogniem. Diabeł ciskał przekleństwa i rzucał kamieniami w wodę. Trwało to długi czas, aż wreszcie stało się coś strasznego. Niebo zszarzało, nadciągnęły czarne chmury, z których na ziemię posypały się pioruny. Woda w morzu pociemniała i wzburzyła się. Wtem rozległ się ogromny huk. Z morza buchnął ogień i nad wodę zaczęły wylatywać kamienie. Ziemia zatrzęsła się i powstały w niej głębokie, dymiące szczeliny. To, co było na wierzchu — wpadło do środka, co zaś było dotąd schowane pod ziemią — pojawiło się na powierzchni. Morze — jak okiem sięgnąć — zginęło pod ziemią. Na jego miejscu pojawiły się wysokie góry z turniami, halami i reglami. 103 Chłopcy z przerażenia stracili przytomność. Kiedy się ocknęli, wokół panowała cisza i spokój. Ani śladu burzy i trzęsienia ziemi. Ani śladu smoka Trójgłowca i diabła Rożka. Błażej i Maciej nabrali więc odwagi, ostrożnie wstali i rozejrzeli się wokoło. Nadal znajdowali się nad brzegiem wody— nie było to jednak morze, lecz jezioro, wokół którego wyrosły olbrzymie, kamienne góry. Jezioro kształtem i wyglądem bardzo przypominało zatokę, w której przebywali rycerze. Bracia nazwali je Morskim Okiem. Poszli dalej w stronę, gdzie spodziewali się odnaleźć swoją chatę. Nie była to łatwa wędrówka. Często na ich drodze stawały góry, często powstrzymywały ich bystre potoki. Nagle ukazała się wielka góra w kształcie śpiącego rycerza. Zrozumieli, że tu właśnie został ukryty skarb. Strzegą go śpiący rycerze, którymi nadal dowodzi Giewont. Potem zobaczyli wąwóz, który na cześć panującego księcia nazwali Krakowem. Był bardzo podobny do tego, którym szli do jaskini smoka i diabła, tylko że teraz miał ściany ze skał, a nie z wody. Na jego końcu, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zobaczyli nienaruszoną jaskinię — pustą teraz jednak i bezpieczną. Nazwali ją Smoczą Jamą. Wreszcie odnaleźli swoją chatę i owieczki, pilnie nadal strzeżone przez skowronka, który na ich widok wesoło pomachał skrzydełkami i odleciał. Góry zaś trwają do tej pory, Giewont nadal strzeże swojej tajemnicy, a kiedy na świecie zapanuje dobro, kiedy zło zostanie pokonane — wtedy wszyscy ludzie otrzymają skarby. AGNIESZKA WITEK Biały Rycerz Tam, gdzie w przyszłości miało stanąć miasto Zakopane, żył kiedyś Rycerz Olbrzym. Miał swój ogromny szałas w głębi gęstego lasu i wyrządzał wiele szkód biednym ludziom, którzy mieszkali w okolicy. Niszczył wybudowane ciężką pracą chaty, deptał z trudem uprawiane pola, a owce wypuszczał do ciemnego lasu, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec. Porywał także dzieci górali i zostawiał je w górskich jaskiniach. W jednej z chat mieszkali dwaj górale. Pewnego razu poszli jak zwykle do lasu po drewno. Naraz usłyszeli płacz małego dziecka, dochodzący z szałasu Olbrzyma. Wiedzieli, że jeśli Olbrzym jest w domu, nie mogą pokazać mu się na oczy, ale akurat go nie było, więc weszli do środka. Zobaczyli płaczącego małego chłopca. Pomyślawszy, że rycerz porwał dziecko z którejś z chat — zabrali je i wrócili do wsi. Obeszli wszystkie chaty, ale i że pewno /ostał pniwa rodziców, więc w/icli go bardzo szybko; był miły ł| więc choć na imię miał S/f Kiedy miał dziesięć lat, ślał, że nikt go nie zauważy, dawna chciał Szymona porwać, kiedy Olbrzym wyszedł i zawołał go. Wtedy się w ogromnego rycerza. Miał złocistą zbroję, blask, że aż Olbrzym musiał przymknąć oczy. Szymek szybko zauważył, co się z nim stało i był bardzo /d/r iv. Nie wiedział, co ma robić, a wtedy Rycerz Olbrzym powiedział — Jestem panem tego lasu, największym rycerzem na świecie. Naruszyłeś moje prawo, ponieważ nikt nie może być większy ode mnie. Musisz więc ze mną walczyć. Kto wygra — będzie panem lasu i może czynić, co mu się podoba. — Dobrze — odpowiedział Szymon. — Będę walczył i wierzę, że wygram. Ty wyrządziłeś wiele szkód, więc jeżeli przegrasz, będziesz musiał je naprawić. < j ;, — Ha, ha, ha! — roześmiał się Olbrzym. — Myślisz więc, że przegram? Nie! Będę walczył i wygram! A teraz powiem ci jeszcze jedno. Jesteśmy z tej samej rodziny olbrzymów. Przed laty porwałem cię od mojej siostry olbrzymki za siedmioma górami, bo nie podobało się jej moje życie i postępowanie. I wiem, że już nigdy nie wrócisz do dawnej postaci. A ponieważ ja się nazywam Rycerz Olbrzym, ty będziesz Białym Rycerzem. Teraz idź i poszukaj sobie jaskini do spania. A o wschodzie słońca czekaj na mnie przy największym jeziorze w górach. Rozeszli się. Biały Rycerz znalazł ogromną jaskinię, w której zasnął. Tymczasem górale zaczęli szukać małego Szymka, byli we wszystkich chatach i w lesie, zaglądali nawet przez okno do szałasu 106 Olbrzyma, ale nigdzie chłopca nie znaleźli. Zrezygnowali więc z poszukiwań, ale nazajutrz o świcie poszli znowu w góry. Kiedy doszli do wielkiego jeziora, ziemia się zatrzęsła i zobaczyli dwóch olbrzymów, walczącch ze sobą. Jeden z górali zawołał: — Józek, przecież to Szymon! Ale czemu taki ogromny? Drugi góral także poznał chłopca. Schowali się za drzewo i czekali na koniec walki. Z początku Szymon, czyli Biały Rycerz zwyciężał, ale potem zaczął tracić siły. Walka trwała długo, aż w końcu Rycerz Olbrzym podstawił Białemu nogę i ten wpadł do jeziora. Długo płynął, ale zabrakło mu siły i utonął. Rycerz Olbrzym zaśmiał się przeraźliwie i odszedł w góry. A górale, którzy bardzo pokochali Szymona, ze łzami w oczach podeszli do jeziora. Wtem z głębi wody odezwał się głos: — Nie płaczcie! Nie utonąłem, lecz zasnąłem. Wrócę, kiedy po dwustu latach Olbrzym zabierze trzynaste dziecko. Woda jeszcze chwilę falowała, potem wszystko ucichło, nawet ptaki przestały śpiewać. Górale stali jeszcze przez jakiś czas nad jeziorem, ale i oni wkrótce odeszli. Minęło wiele lat. Górale — wychowawcy Szymona — pomarli, ale jeszcze przed śmiercią opowiedzieli całą tę historię małemu chłopcu. Znów minęło wiele lat, chłopiec dorósł, zestarzał się i też umarł, ale jeszcze przed śmiercią zdążył opowiedzieć to swojemu synowi. Syn po śmierci ojcu musiał pracować u bogatego gospodarza, któremu pasł owce. Akurat wtedy minęło dwieście lat i Rycerz Olbrzym zabrał trzynaste d/iccko. Pewnego razu, gdy chłopiec pasł owce w górach, jedna z nich uciekła daleko w las. Poszedł jej szukać, bo inaczej pan kazałby go zbić. Dotarł aż nad największe jezioro. Wtedy właśnie woda zafalowała, zahuczało, zagrzmiało i z jeziora wynurzył się Biały Rycerz. Chłopiec się nie przestraszył, bo przypomniał sobie całą historię. A Biały Rycerz poszedł na poszukiwanie Rycerza Olbrzyma. Znalazł go w pięknej dolinie nad potokiem. — Stawaj znów do walki ze mną! — powiedział. Myślałeś, że mnie pokonałeś? A ja nie umarłem, tylko zasnąłem. Mam teraz nowe siły, by z tobą walczyć. — Nie wygrasz! — odpowiedział Olbrzym. — Jestem najsilniejszy na świecie. Ale jeżeli chcesz, przekonaj się o tym jeszcze raz. I zaczęła się walka. Chłopiec, który szedł cały czas za Białyrn Rycerzem, wszedł na drzewo i schował się wśród jego konarów. Tam czekał na koniec walki. Tym razem walka trwała krótko. Biały Rycerz w pewnej chwili wziął Rycerza Olbrzyma na ręce i rzucił w przepaść. Tak skończyły się rządy niegodziwego olbrzyma. Biały Rycerz ułożył się wygodnie nad doliną i znów zasnął. Budzi się jednak co dwieście lat i gdy ludziom dzieje się krzywda, znów walczy w ich obronie. A dolinę, gdzie toczyła się owa bitwa olbrzymów, mały chłopiec nazwał Doliną Białego. TOMASZ ZWIJACZ Przybysz Dawnymi czasy, gdy po lasach tatrzańskich miast turystów chodziły niedźwiedzie, na niebie widać było sylwetki orłów, a Kotlinę Zakopiańską porastał gęsty, sędziwy bór, do tej przepięknej krainy trafił człowiek. Pojawił się niespodziewanie. Szedł wzdłuż potoku, na pozór bezbronny, tylko za pasem błyszczał mu złowieszczo jakiś podłużny przedmiot. Odziany był w skórę, miał długą brodę i kędzierzawe włosy. Zamieszkał w niedużej.grocie, u zbiegu trzech potoków. Gdy Pan Tatr dowiedział się o przybyciu Obcego, było już za późno. Przybysz zadomowił się w Tatrach na dobre. Polował na zwierzynę, a zabijał nie stare i chore osobniki, ale przede wszystkim młode, w pełni sił. Żadne zwierzę nie mogło być pewne swojego życia. Nawet roślinom spokoju nie dawał, próbował też rąbać drzewa, ale na szczęście prymitywne narzędzia, którymi dysponował, nie pozwalały mu na to. Zwierzęta i rośliny z rozkazu Pana Tatr wypowiedziały Obcemu otwartą walkę. Od tego czasu na drogę, która chodził Obcy, waliły się drzewa. Często musiał walczyć z niedźwiedziem, wilkiem czy rysiem, wejście do jego groty raz po raz zarastał gąszcz pokrzyw i innego zielska. Ale on był zwinny jak małpa i silny jak lew. Z pomocą przyrodzie przyszła dopiero zima. Grube warstwy śniegu pokryły góry i doliny, więc skąpo ubrany przybysz wycofał się w cieplejsze strony. W Tatrach zapanowła ogólna radość. Niestety, wraz z wiosną Obcy powrócił. Lecz tym razem nie sam — przyszło z nim dziesięciu innych. Byli już lepiej ubrani i mieli lepsze narzędzia. Zasmucił się Pan Tatr. Ptaki przestały śpiewać, drzewa wesoło szumieć, kwiaty straciły barwę, ucichł radosny szmer potoków. Obcy wraz ze swymi pobratymcami osiedlił się znowu w grocie. Przybysze zabrali się do wyrąbywania lasów i masowo zabijali zwierzęta. Pan Tatr wydłużył jaskinię przybyszów w nadziei, że pogubią się w jej krętych korytarzach. Na nic się to zdało, Obcy nawet nosa nie wtykali w korytarze. Pan Tatr więc — widząc, jak wielkie szkody przynosi ich działalność — użył środków ostatecznych. Gdy wszyscy przybysze byli w jaskini, zalał ją wodą, a skała, w której była wycięta grota, zniknęła pod ziemią. I znów wielka radość zapanowała w Tatrach. Pan Tatr, pamiętając tragiczne skutki swej nieuwagi, przybrał postać zbrojnego rycerza i co dnia przechadzał się po swoich włościach. Minęło kilka wieków, aż którego dnia władca znów zobaczył ludzi. Były ich całe gromady. Pomyślał, że skoro minęło tyle czsu, tyle rzeczy się w Tatrach zmieniło, to i ludzie się zmienili i pokochali naturę. Pomylił się jednak. Ludzie znów zabrali się do wyrąbywania drzew i kopania wielkich dziur w ziemi. Pan Tatr przeraził się. Nie chcąc narazić swych poddanych na pewną śmierć, nakazał im ukryć się przed ludźmi, a sam postanowił przeczekać, aż ludzie zmądrzeją. Położył się więc i zasnął snem kamiennym. Śpi do dzisiaj pod masywną skałą Giewontu, który z szacunku dla swego władcy przyjął jego kształty. A że dawniej ludzie zdołali go- zobaczyć jako rycerza strzegącego Tatr, powstała legenda o Giewoncie — śpiącym rycerzu z Tatr. KUPON DLA DZIECI Moim zdaniem, najlepsze utwory tomu „Bajki tatrzańskie" to: 1................ 2................ 3.......'......... Mój adres............. Wiek f KUPON DLA RODZICÓW Moim zdaniem, najlepsze utwory tomu „Bajki tatrzańskie" to: 1................ 2. ............... 3................ Adres.............. Wiek ."...'.......... Uwaga! Plebiscyt na najlepszy tekst niniejszego tomu pozwoli wyłonić zwycięzców naszego konkursu oraz zorientować się w zainteresowaniach Czytelników. Prosimy zatem wypełnić zamieszczone wyżej kupony i wysłać pod adresem: Komisja Wydawnicza PTTK w Zakopanem, Krupówki 12 34—500 Zakopane Wśród uczestników plebiscytu rozlosowane zostaną nagrody książkowe i rzeczowe. W r Spis treści Przedmowa dla dzieci Przedmowa dla dorosłych Agnieszka Bartocha (13 lat), Prawdziwa historia powstania Tatr . Tomasz Betkowski (14 lat), Przygoda Józka .'.'"'' Barbara Bukowska (14 lat), Legenda o halnym wietrze Ludomira Burzeć (14 lat), Jaskinia Czasu .... Elżbieta Choroba (14 lat), Jak to ośrodek wypoczynkowy w Tatrach budowano Dorota Czapla (11 lat). Jak powstało Morskie Oko ' Dominika Daniec (13 lat), Wspaniałe zaklęcie Bartoszki Anna Dawidek (14 lat), Przygoda w Tatrach . Bożena Gradowska (13 lat), Kopernik i górale. Bartłomiej Kozioł (11 lat), o Kamiennym Rycerzu i dzielnym Ciiewonciku Rafał Madej (13 lat), O owieczce,' która pokonała smoka wawelskiego ... MarekMontoya(lllat),'NosaliBoczań • Robert Mucha (14 lat), Bajka o tatrzańskich grzybach Anna Murasiewicz (11 lat), O synu kowala i złośliwym diable . Małgorzata Orkisz (14 lat), Było pięknej słoneczne przedpo-łudnie... . Aneta Pabiś (14 lat), Niezwykła przygoda z krukiem ' " "i Paweł Pełka (11 lat), Baśń o zaczarowanej jaskini. Sergiusz Pinkwart (13 lat), Jak królowa na zabawie tańczyła i co z tego wynikło . Sergiusz P.nkwart, Wojna króla Superkróla .' .' Sergiusz Pinkwart, Ząb mamuta . Aneta Renkal (11 lat). Bajka o królu Kosodrzewic i czarodziej skiej szarotce . . D°rota Siembab (13 lat). B«zcra i Bab-*' MarckS.ankiewic/(l4l-..,.I)llL.h/h- .harnasia. Dorota Stopka, U lat) Mieszkańcy ,,r E-.wa Ir/chn- ... (|3 |„ ,, jilk powst „, Zakopane !:W«T". ..MflOlaO.Zakopan. zakopane. fcl/mn.. I slUp.sk;l(l4lat), I l>!(I,da o krzyżu na Giewonc-ik* A^nu-s/ka Wrsołowska (I 1 l..t). Jak powstały nasze *ory\* Atwnotfka W.tek (14 laf). Hialy Kycci/ Tomasz Zwijacz (M !.,i), Pr/ybyiy 3 5 7 15 18 20 24 26 28 30 35 36 40 43 45 48 52 55 59 ISBN 83-7005-157-x Cena zł 300,- Rewelacyjny, jedyny w swoim rodzaju zbiór tatrzańskich bajek! Pisany na konkurs przez dzieci zakopiańskich szkół — dla dzieci, ale i dla dorosłych. Świat dziecięcej wyobraźni — zaiste niezwykle dojrzałej i zadziwiającej. Świat olbrzymów, kosmitów, czarodziejów i zarazem fascynujących marzeń. Książka dla miłośników gór i tatrzańskiej nieokiełznanej przestrzeni, skąd tak blisko zarówno do pozornie nieosiągalnych gwiazd, jak i w głąb ziemi pełnej nieodgadnio-nych tajemnic. Tę książkę należy koniecznie przeczytać!