13240
Szczegóły |
Tytuł |
13240 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13240 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13240 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13240 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Margaret Weis, Tracy Hickman
WYKUCIE MIECZA MROKÓW
Przełożył
Andrzej Sawicki
PROLOG
SŁUP TŁUSTEGO, CZARNEGO DYMU rozpływał się w chłodnym powietrzu.
Popioły opadały w dół, by osiąść w końcu na tych, którzy wierzyli, że mają powód do
słusznej dumy, bo właśnie ocalili ludzką duszę od potępienia. Pośród płonących resztek stosu
pojawiały się jeszcze gdzieniegdzie języki żądnych dalszego łupu płomieni. Nie znajdując
jednak niczego prócz osmalonych szczątków, ogień trzasnął kilka razy i zgasł. Dym kłębił się
po niebie, okrywał nieszczęsną wioskę całunem i kirem otulał słońce. Tłum się rozchodził,
wielu kreśliło w powietrzu znaki krzyża, łącząc je z gestami mającymi uchronić ich przed
złym urokiem lub innymi klątwami, jakie mogły jeszcze pozostawać w splugawionym
powietrzu. Wygłaszane przytłumionym szeptem pogróżki pod adresem „szalonej wiedźmy”
stanowiły ponury akompaniament dla świętoszkowatych błagań, które kapłan zanosił przed
Kogoś - być może chodziło o Boga, choć modlący się nie sprawiał wrażenia osoby całkowicie
i do końca przekonanej o celowości swojego postępowania - kto miał udręczonej istocie
darować grzechy i obdarzyć ją wiekuistym spokojem.
W pełnej szczurów bocznej uliczce przytaili się dwaj mężczyźni. Obaj byli odziani
podobnie - mieli na sobie luźne, czarne habity z nasuniętymi na głowy kapturami. Jeden z
nich podpierał się pięknie wygładzoną, długą drewnianą laską, rzeźbioną i ozdobioną
dziewięcioma dziwnymi symbolami. Był wyraźnie starszy od swego towarzysza, bo garbił się
nieco, a jego zaciśnięta na lasce dłoń była sękata i pomarszczona, choć chwyt miała jeszcze
pewny i mocny. Drugi z nieznajomych wydawał się znacznie młodszy, mimo bowiem
opuszczonych, przygniecionych jak gdyby żalem i żałobą ramion postawę miał prostą i
wyniosłą. Skrawkiem materiału zasłonił sobie nos i usta - pozornie w tym celu, aby uniknąć
wdychania słodkawego zapachu spalonego ciała - naprawdę jednak po to, aby ukryć przed
starszym swoje łzy.
Dwaj nieznajomi pozostali nie zauważeni przez tłum, nie życzyli bowiem sobie, by
ich dostrzeżono. Stali w milczeniu i obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę.
Wreszcie, gdy dmący wzdłuż popękanych ulicznych bruków wiatr rozwiał resztki popiołów
tej, którą obaj kochali, starszy powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Czy to wszystko, na co cię stać? - krzyknął drugi przepełniony takim żalem, że z
trudem dobywał głosu z krtani. - Westchnienie?! Powinieneś był pozwolić mi... - Jego dłoń
szybko nakreśliła w powietrzu zawiły wzór. - Powinieneś był mi pozwolić...
Starszy, jak gdyby pragnąc ulżyć jego cierpieniom, dotknął ramienia swojego
towarzysza uspokajającym gestem.
- Nie. Pogorszyłoby to tylko naszą sytuację. Ona miała moc. Mogłaby się uratować, a
jednak, chociaż połamali jej członki i w końcu spalili jej ciało, dochowała naszej tajemnicy.
Czy chciałbyś pozbawić ją tego tryumfu? - Dlaczego oni tak postąpili? Dlaczego w ogóle
robią nam to wszystko? - z gniewem i rozpaczą w głosie, usiłując długimi i kształtnymi
palcami zetrzeć z twarzy resztki smutku, krzyknął młodszy. - Nie uczyniliśmy przecież nic
złego! Usiłowaliśmy jedynie pomóc...
Twarz starszego stężała w surowym grymasie, a w jego głosie zabrzmiało coś, co
młodszemu przypomniało niedawny syk płomieni.
- Obawiają się tego, czego nie pojmują. Niszczą zaś to, czego się boją. Oni i im
podobni postępowali tak zawsze. - Westchnął ponownie i potrząsnął nakrytą kapturem głową.
- Nadchodzą nowe czasy, czasy, w których nie będzie miejsca dla takich jak my. Jednego po
drugim wytropią nas, wyciągną z naszych domostw i nakarmią nami te swoje żarłoczne
płomienie. Wyłowią nas wszystkich, zniszczą nasze dzieła i pozabijają nasze domowe
skrzaty.
- Mamy więc stać tu i wzdychać, a potem w milczeniu pójść na spotkanie śmierci? - z
goryczą w głosie przerwał młodszy.
- Nie! - Dłoń starszego mocniej zacisnęła się na ramieniu towarzysza. - Nie! -
powtórzył głosem, na którego dźwięk młodzieńcem wstrząsnął dreszcz nadziei i obawy, aż
odwrócił się, by spojrzeć na stojącego obok starca. - Po trzykroć nie! Długo o tym .myślałem,
ważyłem niebezpieczeństwa i możliwości wyboru. Teraz już wiem. Teraz widzę, że nie
możemy postąpić inaczej. Musimy stąd odejść.
- Odejść? - powtórzył młodszy cichym i zdumionym głosem. - Ale dokąd się udamy?
Nigdzie nie masz dla nas bezpiecznego miejsca, bo bracia nasi donoszą, iż prześladowani są
wszędzie, gdzie tylko wschodzi słońce...
Jakby wyczarowane jego słowami, zza szarych chmur ukazało się słońce. Jednak
nawet zwęglone zwłoki wydzielają więcej ciepła niż ta mizerna kula, która blado i słabo
świeciła na zimowym niebie. Patrząc na nią stary człowiek uśmiechnął się ponuro.
- Wszędzie, gdzie tylko wschodzi słońce, powiadasz? Istotnie, to prawda...
- A więc? - Mój chłopcze, są jeszcze inne słońca... - odpowiedział po chwili
zamyślony starzec, patrząc na niebo i delikatnie pieszcząc palcami wyrzeźbione na lasce
symbole. - Są jeszcze inne słońca...
KSIĘGA PIERWSZA
PRZEPOWIEDNIA
KIEDY BISKUP KRÓLESTWA THIMHALLAN podczas pełnej powagi
uroczystości otrzymuje swoją mitrę, będącą oznaką duchowego przywódcy i ośrodka całego
świata, pierwsza czynność, której dokonuje jako Biskup, jest sekretna, prywatna i niedostępna
nawet oczom tych, których zwie on swoimi Władcami.
Podporządkowując się poleceniom Duuk-tsarith, Biskup wraca do swoich komnat i
rzuca czary, które odcinają go od świata zewnętrznego. Potem przyjmuje jedną tylko osobę -
warloka będącego głową otoczonego powszechną bojaźnią i nienawiścią Zakonu Duuk-
tsarith, mag ów zaś przynosi Jego Świątobliwości szkatułkę, wykonaną przez alchemików z
najczystszego złota.
Szkatułka obłożona jest tak potężnymi klątwami ochronnymi, że jedynie sam wielki
mag może ją otworzyć i wyjąć z niej to, co w niej zamknięto. A nie ma tam nic prócz karty
zapisanego ręcznie starego pergaminu. Warlok ostrożnie i z oznakami najwyższego szacunku
kładzie ten kawałek kunsztownie wyprawionej skóry przed zaintrygowanym Biskupem.
Biskup podnosi pismo i dokładnie bada dokument. Pergamin jest stary, a widniejąca
na nim data odnosi się do dnia sprzed wielu stuleci. Na pergaminie widać plamy, jak gdyby
padały nań łzy, pismo zaś, choć znać po nim, iż piszący biegły był w swoim fachu, jest
praktycznie nieczytelne.
Gdy wreszcie Biskupowi udaje się rozszyfrować dokument, wyraz jego twarzy ulega
zmianie - znika z niej zaintrygowanie, a pojawia się strach i zaskoczenie. W tym też
momencie każdy z Biskupów nieodmiennie unosi wzrok i spogląda w oczy stojącego przed
nim warloka - głowy Zakonu Duuk-tsarith, pytając go jakby, czy wie on, co zawiera posłanie,
i czy treść pisma zgodna jest z prawdą. Przywódca Zakonu po prostu kiwa głową, ponieważ
członkowie tego bractwa niechętnie używają słów. Upewniwszy się, że Biskup przyjął do
wiadomości treść pisma, mag wykonuje gest dłonią, pergamin wysuwa się z palców Biskupa i
powraca do szkatułki. Potem Duuktsarith opuszcza Biskupa, pozostawiając go wstrząśniętego
i z wyrytymi w pamięci słowami Przepowiedni.
Wybaczcie mi wy, którzy będziecie czytali to w odległej przyszłości. Ręka moja jest
już słaba - oby Almin mi pomógł! Zastanawiam się, czy nadejdzie jeszcze taki dzień, w
którym przestanę drżeć! Myślę jednak, że nie, bo wciąż przed oczyma mam owo tragiczne
wydarzenie, które powinienem opisać dla was, i nadal w ustach dźwięczą mi tamte słowa.
Niechże więc będzie wam wiadome, że podczas tych mrocznych dni, które nastąpiły
po Wojnach Żelaznych, kiedy kraj pogrąża się w chaosie i wielu dostrzega w tym koniec
naszego świata - dla uspokojenia ludu Biskup Królestwa podjął się próby ujrzenia przyszłości.
Przez rok cały przygotowywał swe ciało i ducha, by wytrzymać rzucenie zaklęcia. Ukochany
nasz Biskup codziennie więc modlił się do Almina. Słuchał właściwej, zalecanej przez
Theldarów muzyki, co miało nastroić jego duszę i ciało na jeden ton. Spożywał odpowiednie
posiłki, unikając wszelkich składników, które mogłyby niewłaściwie wpłynąć na jego ducha.
Spoglądał tylko na barwy uspokajające umysł, oddychał zaś wskazanymi przez znawców
woniami i aromatami. Podczas miesiąca poprzedzającego Wizję pościł, aby zaś oczyścić
swoje ciało z wszelkich niepożądanych wpływów, pił jedynie wodę. Cały ten czas spędzał
wyłącznie w małej celi klasztornej, nie słysząc ludzkiego głosu i nie odzywając się do nikogo.
I oto nadszedł dzień Wizji. Ach! Jakże drżą mi dłonie. Nie mogę już... [w tym miejscu
na pergaminie jest ślad zasuszonego kleksa, a pismo urywa się przy brzegu karty].
No cóż, wybaczcie mi. Raz jeszcze zdołałem zapanować nad nerwami. Ukochany nasz
Biskup zszedł więc do świętej Studni, znajdującej się w samym sercu Źródła. Ukląkł przy
marmurowym brzegu Studni, która zgodnie z tym, czego nas uczono, jest źródłem magii
naszego świata. Aby asystować teurgowi przy snuciu zaklęcia, do tego świętego zakątka
przybyli też najwybitniejsi kataliści kraju. Złączywszy dłonie, stali teraz dookoła Studni, tak
by Życie mogło przez nich swobodnie przepływać.
Obok Biskupa stanął stary teurgista - obawialiśmy się wtedy, że to jeden z ostatnich
już na tym świecie, bo członkowie owego bractwa, pragnąc położyć kres tej strasznej wojnie,
wszyscy prawie legli dla pokoju. Czerpiąc Życie od otaczających go katalistów,
Przekształcacz Ducha, dzięki swojej potężnej magii, wezwał Almina, by ten wyjawił
przyszłość naszemu Biskupowi. Do zaklęcia owego dołączył swoje modły i nasz Biskup, a
choć ciało miał osłabione postem, przemawiał głosem silnym i dźwięcznym.
I Almin odpowiedział.
My wszyscy, którzyśmy tam byli, odczuliśmy Jego obecność. Ze strachem i obawą,
niezdolni spojrzeć na Jego straszliwe piękno, padliśmy na kolana. Związany potężnym
czarem i z natchnioną twarzą, patrząc wprost w głąb Studni, Biskup nasz przemówił obcym
głosem. To zasię, co rzekł, nie było tym, czegośmy oczekiwali. Takie oto były jego słowa. I
modlę się o siłę potrzebną do ich spisania.
Z domu królewskiego narodzi się, który będzie martwy, ale przeżyje, który umrze i
który ożyje ponownie. Kiedy zaś powróci, w dłoniach swych będzie dzierżył zgubę świata...
Może i usłyszelibyśmy coś jeszcze, ale w tejże właśnie chwili ukochany nasz Biskup
zakrzyknął nagle głosem wielkim i straszliwym - a echo tego krzyku słyszę jeszcze w głębi
mego serca, tak jak słowa Biskupa nadal dźwięczą mi w uszach - a potem przyciskając dłonie
do piersi runął na twarz i legł martwy na krawędzi Studni. Obok niego jak gromem rażony
padł na posadzkę teurgista. Od tamtego dnia starzec ów nie może poruszyć ręką ni nogą,
ustami zaś wydaje jedynie niezrozumiałe dźwięki.
My zaś pojęliśmy, że zostaliśmy sami. Almin nas opuścił. Kiedyż to spełni się owo
Proroctwo? I cóż ono oznacza? Nie wiemy nic, choć najbystrzejsi z nas badają je słowo po
słowie i litera po literze. Nowy Biskup zamyśla podjęcie kolejnej próby uzyskania Wizji,
przedsięwzięcie to jednak niewielkie ma szansę powodzenia, bo życie teurgisty wciąż wisi na
włosku, teraz zaś pewne jest, iż spośród swego bractwa on jeden pozostał jeszcze na świecie.
Postanowiono więc, bym spisał te słowa dla was, którym dane może będzie ujrzeć
przyszłość, choć wielu spośród nas nie wierzy, by kiedykolwiek miało to nastąpić. Pergamin
ten zostanie powierzony pieczy Duuk-tsarith. Treść jego im tylko jednym będzie wiadoma,
jako że wiedzą oni o wszystkim. Każdemu zaś Biskupowi Królestwa objawiona zostanie w
dniu jego koronacji. Dla innych niech pozostanie tajemnicą, bo lud ulegnie panice, zbuntuje
się i zburzy pałace i dwory, na kraj nasz spadną zaś rządy terroru i stanie się jako nasza stara
ojczyzna, z której musieliśmy uciekać.
Niech Almin będzie z wami... i z nami wszystkimi.
Imię podpisanego jest prawie nieczytelne, nie ma zresztą żadnego znaczenia.
Od tamtych czasów wszyscy Biskupi Królestwa - a było ich wielu - czytali Proroctwo.
Wszyscy też z obawą rozmyślali, czy nie spełni się ono za ich życia. Wszyscy zanosili modły,
by tak się nie stało... i w tajemnicy czynili plany, co robić, gdyby ich modły nie
poskutkowały.
I. KATALISTA Z MERILON
DZIECKO było Martwe.
Z tą opinią zgadzali się wszyscy.
Wszyscy czarodzieje, magowie i arcymagowie, unoszący się migotliwym kręgiem nad
posadzką, której odcień poprzedniej nocy zmieniono pospiesznie z oślepiającej bieli na
właściwszą barwę żałobnego błękitu, zgadzali się, że tak jest w istocie. Wszyscy warlokowie,
którzy zachowując swoją chłodną izolację, pełnili służbę, wisząc nieruchomo w powietrzu na
wyznaczonych im posterunkach, zdawali się przychylać do powszechnego mniemania,
podkreślając to sztywniejszymi niż zwykle postawami i bardziej niż zwykle formalnym
wykonywaniem obowiązków. Wszyscy cudotwórcy - kataliści - w pokorze stojący na
błękitnej posadzce żałobnym odcieniem swoich habitów ogłaszali, że i oni zgadzają się z
powszechną opinią.
Dołączając do ogólnej zgody, płakał lekki deszcz, którego łzy spływały po
kryształowym szkle kopuły wspaniałej Katedry Merilon. Zgadzało się ze wszystkimi i samo
powietrze wypełniające Katedrę i zmieszane z wyczarowaną przez czarodziejów miękką aurą
księżycowej poświaty, mającej rozjaśniać to poważne zgromadzenie. Nawet rosnące w
otaczającym Katedrę parku złote i białe drzewa, których wdzięczne gałęzie połyskiwały
jasnym, mglistym światłem, potwierdzały w ten sposób powszechne mniemanie - a może
Saryonowi tak się tylko zdawało. Wyobrażał sobie, iż słyszy, jak liście szemrzą cichym
żałobnym szeptem... Książę jest Martwy... Książę jest Martwy...
Zgadzał się z tym i Imperator. By uzyskać zgodę tego ostatniego, pomyślał Saryon z
przekąsem, Biskup Vanya niewątpliwie większą część ubiegłej nocy spędził na kolanach,
molestując Almina, by ten obdarzył jego język giętkością i gładkością języka węża. Wisząc
nie- ruchomo w powietrzu pośrodku nawy katedralnej, Imperator unosił się obok ustawionej
na niewysokim marmurowym podwyższeniu ozdobnej kołyski wykonanej z drzewa różanego.
Imperator patrzył na dziecko, pragnąc zaś jak gdyby podkreślić akt wyrzeczenia, skrzyżował
na piersi ramiona. Twarz władcy zastygła w nieruchomą maskę, a jedyną zewnętrzną oznaką
jego smutku była stopniowa zmiana barwy jego szat, ze Słonecznej Żółci na Żałobny Błękit -
taki sam kolor miała posadzka.
Sam Imperator zachował pełną powagi godność, jakiej oczekiwano po nim nawet i
teraz, gdy wraz z tym maleńkim dzieckiem miała sczeznąć ostatnia szansa na pozostawienie
dziedzica, jako że Biskup Vanya podjął próbę Wizji i dowiedział się, iż Imperatorowa, od
dawna znana z delikatnego zdrowia, już nigdy więcej nie urodzi.
W pobliżu kołyski z różanego drewna, na marmurowym podeście stał Biskup Vanya.
Nie unosił się w powietrzu nad posadzką, jak robił to Imperator. Sam mocno stojąc nogami na
ziemi, Saryon nie potrafił powstrzymać się od rozważań, czy Vanya odczuwa tę samą zawiść,
jaka zżerała serce katalisty, czy zazdrości magom, którzy, nawet podczas tej pełnej powagi
uroczystości, zdawali się pysznić swoją przewagą nad mizernymi cudotwórcami, unosząc się
ponad nimi w powietrzu.
Jedynie bowiem magowie Thimhallan posiadali dar Życia w takim nadmiarze, że
mogli podróżować po świecie na skrzydłach wiatru. Siły Życia w kalaliście są tak słabe, iż
musi on chronić każdą ich iskierkę. Ponieważ zaś muszą oni pieszo przemierzać zarówno ten
świat, jak i życie, symbolem bractwa katalistów jest but.
But: symbol naszej pobożnej ofiary i symbol naszego upokorzenia, pomyślał z
goryczą Saryon, odrywając spojrzenie od magów i zmuszając się, by ponownie skupić uwagę
na ceremonii. Ujrzał, jak mitra Yanyi pochyla się, gdy ten rozpoczął modły do Almina, ujrzał
też, że Imperator uważnie obserwuje Biskupa, oczekując wskazówek i łowiąc okiem
niedostrzegalne prawie sygnały. Na nieznaczny więc gest Biskupa również i Imperator
pochylił głowę i zaraz potem uczynili to wszyscy dworacy.
Machinalnie mamrocząc pod nosem modlitwę, Saryon raz jeszcze zerknął kątem oka
ku wiszącym nad nim i dookoła niego magom. Tym razem jednak w jego spojrzeniu kryła się
zaduma. Owszem, symbol buta był upokarzający...
Nagłym ruchem Vanya uniósł głowę. Podobnie uczynił i Imperator. Saryon spostrzegł,
że ulga, którą musiał odczuć Biskup, odmalowała się również na jego obliczu. Fakt, iż
Imperator pogodził się z tym, że Książę jest Martwy, upraszczał wiele spraw. Wzrok Saryona
przesunął się ku Imperatorawej. Z tej strony można było oczekiwać kłopotów. Wiedział to
Biskup, wiedzieli kataliści... wiedzieli też pozostali dworacy. Poprzedniej nocy, na
pośpiesznie zwołanym spotkaniu katalistów, ostrzeżono ich i uprzedzono, jak powinni
zareagować. Saryon spostrzegł, że Vanya nieco zesztywniał. Zdawać by się mogło, iż teraz
właśnie, wraz z Imperatorem, powinien dopełniać wszystkich, wymaganych przez prawo
formalności.
- ...to ciało, w którym nie ma Życia, niech będzie zabrane do Źródła, gdzie ustanowi
się Wartę Śmierci...
W istocie jednak Vanya bacznie obserwował Imperatorową. Saryon ujrzał, iż Biskup
lekko marszczy brwi. Kolor szaty Imperatorowej a powinien nim być najgłębszy,
najpiękniejszy spośród tych, który wybrali wszyscy, Żałobny Błękit - przypominał raczej
przyćmiony Szary Popiół. Vanya jednak taktownie powstrzymał się od zwrócenia jej na to
uwagi, choć przy innej okazji niewątpliwie nie omieszkałby tego uczynić. Wdzięczny był za
to - jak zresztą wszyscy obecni iż kobieta ta raz jeszcze zdołała się opanować. Była przecież
potężną czarodziejką, jedną z Albanara, a gdy usłyszała nowinę, że dziecko jest Martwe, jej
wściekłość i rozpacz zmusiły wszystkich katalistów do przerwania z nią połączeń, ponieważ
obawiali się, że użyje ich sił Życiu do spowodowania straszliwych zniszczeń Pałacu.
Imperator jednak porozmawiał ze swoją ukochaną żoną, teraz więc nawet i ona
wydawała się godzić z powszechną opinią. Jej dziecko było Martwe.
Jedyną właściwie osobą spośród obecnych, która nie zgadzała się z tym, iż dziecko
jest Martwe, okazało się ono samo, płaczące gniewnie i żałośnie. Ale i płacz ten zamierał,
tłumiony przez otaczającą dziecko kryształową kopułę.
Biskup Vanya, nie odrywając oczu od Imperatorowej, przeszedł do następnej części
ceremonii z całą pewnością o wiele wcześniej, niż należało. Saryon dobrze pojmował
przyczynę tego postępowania. Biskup obawiał się, że Imperatorową zechce podnieść dziecko,
którego ciałko zostało już umyte i oczyszczone. Teraz zaś dotykać dziecka mógł już tylko
sam Biskup.
Imperatorową jednak, wyczerpana ciężkim porodem i niedawnym wybuchem gniewu,
najwidoczniej nie miała już sił, by sprzeciwiać się rozkazom Biskupa. Brakło jej energii
nawet na to, żeby unieść się nad kołyską: siedziała teraz obok niej, roniąc kryształowe łzy,
rozsypujące się po posadzce. Iskrzące się światłem, były oznaką, że i ona godzi się z
wyrokiem.
Kiedy, przy akompaniamencie melodyjnych dźwięków, zaczęły spadać na posadzkę,
twarz Yanyi lekko drgnęła. Początkowo Saryon mniemał, iż widzi na twarzy Yanyi uśmiech
ulgi, Biskup jednak szybko wziął się w garść i - choć nie bez wysiłku - udało mu się
przyoblec twarz w wyraz smutku, bardziej odpowiedniego w tych okolicznościach.
Kiedy Biskup przeszedł wreszcie gładko do końca obrzędu, Imperator poważnie i z
godnością skinął głową, a stare, obowiązujące w tym momencie słowa, których znaczenia nikt
już nie pamiętał, powtórzył z nieznacznym jedynie drżeniem w głosie.
- Książę jest Martwy. Dies irae, dies illa. Solvet saeclum in favilla. Toeste David cum
Sibylla.
Następnie Vanya, coraz bardziej już odprężony, bo teraz każdy moment przybliżał
koniec ceremonii, odwrócił się, by spojrzeć na dwór i upewnić, że każdy jest na właściwym,
przeznaczonym dla niego miejscu, że każdy i każda, by wyrazić swój żal, zmienił kolor szat
na właściwy odcień błękitu. Omiótł spojrzeniem Kardynała, dwóch obecnych przy ceremonii
Kapłanów i trzech Diakonów. Nagle skupił na kimś wzrok. Biskup Vanya zmarszczył brwi.
Saryon zadrżał. Surowe spojrzenie Biskupa zatrzymało się na nim! Cóż takiego
uczynił? Nie miał pojęcia, jaki popełnił błąd. Szybko rozejrzał się wokół siebie w nadziei, że
stojący obok podsuną mu rozwiązanie zagadki.
- Zbyt wiele przeklętej zieleni - zamruczał kątem ust Diakon Dulchase. Saryon
pospiesznie zerknął na swoje szaty. Dulchase miał rację! Barwami Saryona były Wzburzone
Wody rozrzedzone nieco Płaczącym Niebem.
Czując oblewający mu twarz rumieniec, tak intensywny, iż graniczyło z cudem, że
krople krwi nie kapią z jego twarzy na posadzkę, jak łzy z oczu Imperatorowej, młody Diakon
zdołał jakoś zmienić kolor swojego habitu tak, by nie różnić się od stojących pośród Kręgu
Prześwietnego Dworu konfratrów. Ponieważ zmiana koloru odzieży wymagała minimalnego
zaangażowania siły Życia, sztuki tej dokazać mogli i słabi kataliści. Saryon wdzięczny był
losowi choć za to. Gdyby zmuszony został do poproszenia któregoś z magów o pomoc,
byłoby to niezmiernie kłopotliwe i upokarzające. Mimo wszystko zdenerwował się tak, iż
zaledwie zdołał rzucić to proste w końcu zaklęcie. Jego habit zmienił barwę ze Wzburzonych
Wód na Spokojną Sadzawkę, pozostał przy niej przez rozpaczliwie długą chwilę, aż wreszcie
- co prawda może nieco zbyt raptownie - młodemu Diakonowi udało się przejść na Żałobny
Błękit.
Przez cały ten czas Vanya nie spuszczał go z oczu. Teraz już wszyscy gapili się na
nieszczęsnego młodzieńca i nawet Imperator raczył na niego spojrzeć. Być może, rozmyślał
Saryon z bólem, dobrze się stało, że nie urodziłem się magiem. Wyparowałbym na miejscu.
W tej jednak sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak skwiercząc pod palącym spojrzeniem
Biskupa stać, dopóki ten - nadal marszcząc brwi - nie wznowił swojej inspekcji, przenosząc
wzrok na półokrąg szlachty dworskiej.
Wreszcie usatysfakcjonowany Vanya spojrzał znowu na Imperatora, dając sygnał do
rozpoczęcia ostatniej części ceremonii nad Martwym Księciem. Saryon, pogrążony we
własnym wstydzie, nie zwracał uwagi na wypowiadane słowa. Wiedział, że będzie się musiał
tłumaczyć. I cóż powie na swoją obronę? To, że uwagę jego rozpraszał płacz dziecka? No
cóż, przynajmniej było to prawdą. Mający dziesięć zaledwie dni, dzieciak leżał w kolebce i
płakał żałośnie; był silnym, prawidłowo zbudowanym chłopczykiem i tęsknił za miłością,
troską i opieką, którymi cieszył się tak niedawno jeszcze, a których teraz mu odmawiano.
Saryon mógłby tłumaczyć się tym właśnie, na podstawie dawnych doświadczeń wiedział
jednak, że Biskup Vanya jedynie przyoblecze twarz w wyraz ogromnej cierpliwości.
- Nie słyszymy krzyków tych, co są Martwi, dociera do nas jedynie echo ich głosów. -
Saryon pewien był, że usłyszy to samo, co Biskup rzekł mu już raz ubiegłej nocy.
Może była to i prawda. Saryon wiedział jednak, że echo tego płaczu długo jeszcze
będzie dręczyło go w snach.
Mógł powiedzieć Biskupowi to, co było (chociaż częściowo) prawdą, mógł też
przyznać się do wszystkiego: - Nie potrafiłem skupić się jak należy, bo śmierć tego dziecka
zniszczyła moje życie.
Nie wiadomo, czy można zapisać to Biskupowi na jego dobro, ponuro rozmyślał
Saryon, ale podejrzewał, iż indagujący go na temat błędu w doborze koloru habitu Vanya o
wiele bardziej skłonny będzie przyjąć to drugie tłumaczenie niż pierwsze.
Czując szybki kuksaniec w żebra - łokieć Dulchase’a - Saryon opuścił głowę,
zmuszając swoje gniewnie zaciśnięte usta do wypowiedzenia słów rytuału. Desperacko
usiłował wziąć się w garść, ale było to niełatwe. Płacz dziecka trafiał wprost do jego serca.
Marzył teraz o ucieczce z tej sali i gorąco pragnął, aby ceremonia już się zakończyła.
I wtedy śpiewny głos Yanyi umilkł. Unosząc głowę, Saryon zo- baczył, że Biskup
spogląda wyczekująco na Imperatorową, która teraz powinna dać przyzwolenie na
rozpoczęcie Warty Śmierci. Saryonowi zaczęło się wydawać, że tych dwoje spogląda sobie w
oczy przez całą wieczność. Wreszcie Imperatorową skinęła głową, odwróciła się do dziecka
plecami i zamarła pochylona w ceremonialnej pozie żałobnicy. Saryon wydał z siebie tak
wyraźne westchnienie ulgi, że zaskoczony najwidoczniej ponownie Diakon Dulchase raz
jeszcze łupnął go łokciem w żebra.
Saryon nie zwrócił na to żadnej uwagi. Ceremonia prawie dobiegła końca.
Z wyciągniętymi ramionami Biskup Vanya ruszył w kierunku kołyski. Słysząc szelest
jego szat, Imperatorową podniosła wzrok na zebrany dwór. Rozglądając się dookoła, jak
osoba budząca się z głębokiego snu, zobaczyła podchodzącego do kolebki Yanyę. Jak w
gorączce zwróciła wzrok ku mężowi, dostrzegła jednak tylko jego plecy.
- Nie! - Z rozdzierającym serce jękiem objęła kołyskę, przytulając ją do piersi. Był to
żałosny widok. Nawet pogrążona w rozpaczy, nie ośmieliła się przeciwstawić katalistom do
tego stopnia, by dotknąć dziecka.
- Nie! Nie! - łkała bez końca.
Biskup Vanya spojrzał na Imperatora i chrząknął znacząco. Imperator, obserwujący
Yanyę kątem oka, nie musiał się nawet odwracać. Raz jeszcze wolno skinął głową.
Vanya zdecydowanym krokiem postąpił do przodu. Następnie, co było czynem
szlachetnym, ale i wielce nierozważnym, otworzył dla Imperatorowej połączenie, usiłując za
pośrednictwem strumienia Życia ulżyć jej smutkowi. Saryonowi wydało się rzeczą głupią
dodawanie mocy i bez tego potężnej czarodziejce. Być może jednak Vanya wiedział, co robi.
Znał przecież Imperatorową od ponad trzydziestu lat, to znaczy od czasów jej dzieciństwa.
- Droga Evenue - powiedział, pomijając jej oficjalny tytuł czas oczekiwania może być
długi i pełen bólu. Powinnaś odpocząć, by zachować siły i zdrowie. Pomyśl o swoim
kochającym cię mężu, którego rozpacz równa jest twojej, a który musi teraz stawić czoło i
twoim cierpieniom. Pozwól mi zabrać dziecko i ustanowić Wartę Śmierci w całym
Thimhallan.
Unosząc załzawioną twarz, Imperatorową spojrzała na Yanyę swoimi brązowymi
oczyma, które nagle zalśniły czernią równie głęboką jak jej włosy. Nieoczekiwanie wezbrała
mocą, czerpiąc Życie od katalisty. Przepływ magii, zazwyczaj niewidoczny, oślepiająco
błysnął pomiędzy tą dwójką i Imperatorową jednym nieznacznym ruchem dłoni uniosła
Biskupa na pięć stóp w powietrze, odrzucając go równocześnie w tył. Nikt spośród całego
dworu nie ośmielił się nawet drgnąć, wszyscy ze zgrozą patrzyli na wstrząsający przepływ
mocy, gdy Vanya ciężko legł na posadzce koloru błękitnej żałoby.
Czerpiąc siłę Życia przepływającą przez połączenie Biskupa, osłabiona Imperatorową
dzięki temu zyskała moc, której przedtem nie posiadała. Uniósłszy się gwałtownie w
powietrze, czarodziejka zawisła nad kolebką. Rozpościerając szeroko ręce, wywołała płonącą
kulę i wraz z dzieckiem zamknęła się bezpiecznie wewnątrz migotliwych ścian.
- Nigdy! Precz! - krzyknęła głosem, który zabrzmiał jak syk płomieni i parzył niemal
jak one. - Precz, łajdaki! Nie wierzę żadnemu z was! Okłamaliście mnie! Moje dziecko
pomyślnie przeszło przez wasze Próby! On nie jest Martwy! Boicie się go! Obawiacie się, że
sięgnie po waszą własną, jakże wam drogą władzę! Prześwietny Dwór odpowiedział
niespokojnym szmerem i szeptami; nikt nie wiedział, gdzie podziać oczy! Patrzenie na
rozciągniętego na posadzce w pozbawionej godności pozie Biskupa było po prostu
nieprzyzwoitością. Jego mitra leżała na ziemi, gładko wygolona tonsura lśniła w świetle
księżyca, a sam Biskup, zaplątany beznadziejnie w swoje ceremonialne szaty, usiłował jakoś
powstać. Kilku dworaków ośmieliło się spojrzeć na Imperatorową, patrzenie na nią
wywoływało jednak ból w oczach, równy nieomal strachowi, jaki budziły wśród nich jej
bluźniercze słowa.
Saryon rozwiązał ten problem, wpatrując się uporczywie we własne buty, pragnąc
równocześnie znaleźć się o setki mil od miejsca, w którym rozgrywała się ta dramatyczna, a
zarazem zabawna scena. Większość dworaków najwyraźniej w pełni podzielała jego uczucia.
Stonowane starannie, by oddać pozycję społeczną i rangę każdego z nich, barwy Żałobnego
Błękitu, jakie nosili jeszcze przed sekundą, zmieniały się teraz zgodnie ze stanem
psychicznym właściciela szaty, tak iż ostateczny rezultat przypominał drżenie fal
rozchodzących się po spokojnym i cichym jeziorze.
Przy wydatnej pomocy Kardynała Biskupowi udało się wreszcie wstać. Na widok
malującej się na jego twarzy wściekłości wszyscy dworacy cofnęli się raptownie, a kilku
magów bojaźliwie opuściło się ku posadzce. Nawet Imperator, który zdążył się w porę
odwrócić, zbladł wyraźnie, widząc gniew Biskupa. Gdy Kardynał umieszczał mitrę na głowie
Yanyi, ten pośpiesznie porządkował swoje szaty. Miarą jego zdolności samokontroli był fakt,
że podczas całego tego wydarzenia nie zmieniły one ani o ton swojej barwy. Biskup, zebra-
wszy wszystkie pozostałe mu jeszcze siły, raptownie przerwał przepływ mocy ku
Imperatorawej.
Ognista sfera zniknęła. A jednak Imperatorowa zaczerpnęła od Yanyi dość Życia, by
nadal unosić się nad dzieckiem. Jej kryształowe łzy padały teraz do kolebki. Gdy uderzyły o
maleńką, obnażoną pierś, rozprysły się gwałtownie, wywołując głośniejszy jeszcze płacz i
histeryczny prawie wybuch przerażenia i bólu niemowlęcia. Każdy z uczestników ceremonii
mógł dostrzec spływającą po piersi dziecka krew.
Wargi Yanyi zacisnęły się w gniewie. Tego było już za wiele! Dziecko trzeba będzie
ponownie umyć i oczyścić. Biskup raz jeszcze spojrzał na Imperatora. Tym razem Vanya nie
prosił, ale żądał. Rozkazywał spojrzeniem i wszyscy dworacy byli tego świadomi.
Na surowej twarzy Imperatora pojawił się wyraz czułości. Unosząc się w powietrzu,
zbliżył się do żony i wyciągając rękę, pogładził delikatnie jej piękne, lśniące włosy. Wśród
członków Domu Królewskiego mówiono, że Imperator kochał swoją małżonkę do szaleństwa
i zrobiłby wszystko - a możliwości miał wcale niemałe - aby sprawić jej przyjemność. Jedynej
jednak rzeczy, której ona pragnęła naprawdę - żyjącego dziecka - dać jej nie mógł.
- Biskupie Vanya - odezwał się Imperator do katalisty weź, proszę, dziecko.
Powiadom nas też, gdy wszystko się skończy.
Dwór odetchnął z ulgą. Saryon wyraźnie usłyszał to westchnienie. Rozglądając się
dookoła, zauważył też, że szaty każdego prawie dworaka znów nieco zmieniły barwy. Tam,
gdzie przedtem zakwitały wszelkie odcienie bezbłędnej Żałoby Błękitu, teraz przepływały
fale omdlewającej zieleni i cierpiętniczej szarości.
Na twarzy Biskupa również widać było gniew, pomieszany jednak z ulgą. Vanya
zresztą był już zbyt osłabiony, aby ukrywać to dłużej. Po jego wygolonej głowie spod mitry
spływał strumyczek potu. Ocierając go grzbietem dłoni, Biskup odetchnął głęboko i skłonił
się Imperatorowi.
Poruszając się nieco żwawiej, niż ze względu na powagę chwili byłoby to wskazane, i
przez cały czas nie spuszczając oczu z unoszącej się nad nim jeszcze Imperatora wej, Biskup
podniósł wierzgające i płaczące dziecko. Zwracając się następnie do warloka, przywódcy
Wykonawców, powiedział niskim, ochrypłym szeptem: - Poprzez twój talent, zabierz mnie do
Źródła. - I na użytek Imperatora dodał: - Najjaśniejszy Panie, przyślę wiadomość. Proszę
czekać.
Wydawało się, że Imperator, który patrzył wciąż na swoją coraz bardziej słabnącą
małżonkę, wcale tego nie usłyszał, Biskup jednak nie tracił już czasu. Przywoławszy
skinieniem dłoni Kardynała, najwyższego po nim funkcją członka Zakonu, Vanya szepnął mu
kilka słów. Kardynał skinął głową i odwróciwszy się do Wykonawcy, całkowicie otworzył
połączenie dla warloka, dając mu o wiele więcej Życia, niż było trzeba dla przeniesienia się
Korytarzami do górskiej kryjówki, w której znajdowało się Źródło - i główny ośrodek
Kościoła na Thimhallan.
Nawet z tak rozproszoną jak w tej chwili uwagą Saryon ze zwykłą sobie wprawą
poczynił szybko skomplikowane obliczenia matematyczne, niezbędne do podróży na taką
odległość. Dokończył ich i niemal natychmiast zrozumiał, że Kardynał trwoni energię, co
wśród katalistów uważane było za godny ubolewania błąd, niekiedy zaś nawet za grzech.
Osłabiało to bowiem samego katalistę, czyniąc go podatnym na atak z zewnątrz, magowi zaś
dawało więcej energii, niż ów jej potrzebował. Mógł ją gromadzić, by później używać wedle
własnej woli. Saryon przypuszczał jednak, iż w tym wypadku nie ma to żadnego znaczenia.
Choć Kardynał był niezłym matematykiem, dość długo musiał obliczać, by uzyskać w końcu
tę samą odpowiedź, jaką Saryon znalazł po paru sekundach. Obaj wiedzieli, że trwało to za
długo, i kapłan nie ośmielił się już zwlekać.
Działając z rozkazu Yanyi, warlok szybko wkroczył do Korytarza, który otworzył się
teraz przed nimi w formie ziejącego pustką błękitnego dysku. Za nim ruszył niosący swoje
niewielkie brzemię Biskup. Gdy cała trójka znalazła się wewnątrz, dysk rozciągnął się wzdłuż
i spłaszczył, po czym zniknął.
Stało się. Biskup i dziecko odeszli.
Dwór powrócił do życia. Unoszący się w powietrzu członkowie Domu Królewskiego
stłoczyli się wokół Imperatora, by przypomnieć mu o swoim istnieniu i złożyć kondolencje.
Kardynał, który prawie wszystkie swe siły oddał Wykonawcy, runął jak głaz na posadzkę, a
większość braci z jego Zakonu rzuciła się, aby mu pomóc.
Jednak jeden z katalistów nawet nie drgnął. Saryon pozostał na swoim miejscu w nie
istniejącym już teraz Kręgu, a jego plany, sny i nadzieje, podobnie jak opadające na żałobną
błękitną posadzkę łzy Imperatorowej, rozsypały się w proch. Pogrążonemu w rozpaczy
wydawało się, iż nadal jeszcze słyszy błąkający się pod kopułą sali płacz dziecka i żałobny
szept drzew.
...Książę jest Martwy...
II. DAR ŻYCIA
CZARODZIEJ STAŁ W BRAMIE SWOJEGO DWORU. Był to prosty i wygodny
dom mieszkalny - ani przesadnie okazały, ani bogato zdobiony, jakkolwiek bowiem
czarodziej pochodził z dobrego rodu, miał stosunkowo niską rangę. Mógłby wprawdzie
pozwolić sobie na lśniący pałac z kryształów, uważano by to jednak za wynoszenie się ponad
swój stan. Był zresztą zupełnie zadowolony z życia, jakie prowadził. Teraz, w świetle poranka
przyglądał się swoim włościom z miną świadczącą o spokoju ducha i satysfakcji z tego, co
osiągnął. Odwrócił się, słysząc dobiegający z głębi przedsionka hałas.
- Pospiesz się, Saryonie - powiedział, uśmiechając się do chłopca, który leżąc na
podłodze, usiłował założyć buty. - Pospiesz się, jeżeli naprawdę masz zamiar zobaczyć, jak
Ariele roznoszą dyski.
Ostatecznie dzięki desperackiemu szarpnięciu chłopczyk zdołał przeciągnąć but poza
piętę i zrywając się na równe nogi, podbiegł do ojca. Czarodziej podniósł dziecko w
ramionach i wypowiedział słowa, które poddawały powietrze jego woli. Robiąc następnie
krok wprost w objęcia wiatru, uniósł się nad ziemię i popłynął ponad nią, a jego jedwabne
szaty zatrzepotały jak skrzydła kolorowego motyla.
Dziecko obejmujące jedną rączką szyję ojca, drugą wyciągnęło przed siebie, aby
powitać świt.
- Ojcze, naucz mnie tego! - krzyknął Saryon, rozkoszując się podmuchami
wiosennego wiatru na twarzy. - Naucz mnie słów, które rozkazują wiatrowi! Ojciec Saryona
uśmiechnął się i potrząsając z powagą głową, uszczypnął zamkniętą w skórzanym więzieniu
małą chłopięcą nóżkę.
- Mój synku, żadne z wypowiedzianych przez ciebie słów nigdy nie wezwie ci wiatru -
powiedział, odsuwając pieszczotliwym gestem lniane włoski z rozczarowanej twarzyczki
chłopca. - To nie twój dar.
- Może nie teraz - z uporem w głosie powiedział Saryon, gdy radując się bogatą wonią
wilgotnej gleby, przelatywali nad długimi bruzdami świeżo przeoranej ziemi. - Ale kiedy
będę starszy, taki jak Janji...
Ojciec ponownie potrząsnął głową.
- Nie, dziecko... nawet i wtedy nic się nie zmieni.
- Ale to niesprawiedliwe! - krzyknął Saryon. - Janji jest tylko sługą, tak jak jego
ojciec, a potrafi rozkazać powietrzu, by niosło go na grzbiecie! Dlaczego więc... - Przerwał,
podchwyci- wszy spojrzenie ojca. - To przez nie, prawda? - zapytał nagle. Janji nie nosi
butów. Ty też nie. Tylko ja i mama! No to dobrze, wyrzucę je! Wierzgając raptownie, posłał
jeden z bucików w powietrze łukiem, który zakończył się w bruździe, gdzie trzewik leżał
sobie, dopóki jakaś kobieta z grupy Magów Pól, przechodząc tam podczas pracy, nie
podniosła go i zabrała do domu jako ciekawostkę. Saryon usiłował skopać i drugi but, ale
wtedy na drobnych stopkach chłopczyka zamknęła się dłoń ojca.
- Mój synu, nie jesteś dostatecznie obdarzony Życiem...
- Ależ jestem, ojcze - przerwał mu Saryon. - No popatrz! Spójrz tylko na to! -
skinieniem swojej małej rączki sprawił, że jego sięgające kolan szatki zmieniły kolor z
zielonego na jaskrawopomarańczowy. Zamierzał jeszcze dodać nieco błękitnych plam, by
stworzyć kostium, który lubił szczególnie, ale którego matka nigdy nie pozwalała mu nosić w
domu. Zazwyczaj ojciec nie miał nic przeciw tym barwom, pozwalał mu więc przybierać je,
gdy doglądając majątku, podróżowali tylko we dwójkę. Dziś jednak dziecko dostrzegło, że
łagodna zwykle twarz ojca spoważniała, z westchnieniem więc powstrzymało język i
zrezygnowało z pierwotnego zamiaru.
- Saryonie! - powiedział czarodziej. - Masz już pięć lat. Za rok zaczniesz szkolić się
jako katalista. Czas już, byś wysłuchał i spróbował pojąć to, co zamierzam ci wyjaśnić.
Posiadasz Dar Życia. Alminowi niech będą dzięki! Niektórzy rodzą się bez niego. Bądź więc
wdzięczny za ten dar i korzystaj zeń mądrze, nie pragnąc nigdy nic więcej ponad to, co
zgodnie z wolą boską zostało ci dane. Jest to bowiem, mój synu, ścieżka mroku i goryczy.
Pójść nią oznacza kroczyć ku szaleństwu lub czemuś gorszemu jeszcze.
- Ale jeżeli posiadam dar, to dlaczego nie mogę robić tego, czego pragnę?- zapytał
Saryon drżącymi wargami, bo ojciec jego spoważniał nieoczekiwanie, on sam zaś przeczuł
już odpowiedź, z którą nie umiał się pogodzić.
- Synu mój - odparł ojciec z westchnieniem. - Ja sam jestem Albanara, wykształconym
w sztuce władania tym, co oddano mi w pieczę: prowadzenia i utrzymywania domu, a także
dbania o to, by nasza ziemia rodziła plony, a zwierzęta dawały dary, dla których zostały
zrodzone. Takim jest dany mi przez Almina talent i używam go, by znaleźć łaskę w jego
oczach.
Zniżając lot, czarodziej wylądował, by odpocząć w leśnej przecince na skraju
zaoranego pola i zadrżał lekko, gdy jego bose stopy dotknęły zroszonej trawy.
- Dlaczego się zatrzymaliśmy? - zapytało dziecko. - Jeszcze nie jesteśmy na miejscu.
- Chcę się przejść - odparł czarodziej. - Tego ranka mięśnie mi nieco zesztywniały i
muszę je rozruszać. - Zdejmując syna, postawił go na ziemi i ruszył szybkim krokiem przed
siebie, a jego szaty ciągnęły się za nim jak tren.
Saryon z pochyloną główką podreptał za ojcem. Człapiąc w jednym bucie, zmuszony
był niezdarnie utykać. Spojrzawszy za siebie, czarodziej przekonał się, iż synek nie nadąża, i
jednym skinieniem dłoni sprawił, że zniknął i drugi trzewik.
Zaskoczony chłopak spojrzał na swoje nagie stopy i czując przyjemną szorstkość
młodej trawy, roześmiał się wesoło.
- Goń mnie, ojcze! - zawołał i śmignął przed siebie. Czarodziej, pamiętając o swojej
godności, zawahał się przez moment, potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.
Sam w końcu był młodym jeszcze człowiekiem, nie miał przecież nawet trzydziestu lat.
Zebrawszy w dłoń swoje długie szaty, skoczył za synkiem. Pobiegli wzdłuż przecinki,
dziecko zaś piszczało z podniecenia, gdyż ojciec cały czas biegł tuż tuż za nim, jak gdyby
chcąc je złapać, a nie mogąc tego - celowo zresztą - zrobić. Czarodziej jednak, nie nawykły
do takich wysiłków, wkrótce stracił oddech i w końcu musiał się zatrzymać.
Nie opodal miejsca, gdzie przystanęli, wystawał z ziemi kanciasty głaz. Zasapany
czarodziej podszedł do kamienia i dotykając go lekko dłonią, sprawił, iż skała wygładziła się i
zmieniła kształt. Potem, opadając z westchnieniem ulgi na nowo uformowany kamień, skinął
na syna, by do niego podszedł. Odzyskawszy oddech, powrócił do przedmiotu poprzedniej
rozmowy.
- Saryonie, czy widziałeś to, co zrobiłem? - zapytał, poklepując skałę. - Czy widziałeś,
jak ukształtowałem ten przedtem bezużyteczny dla nas kamień w ławę, na której możemy
przysiąść? Saryon, wpatrzony teraz w twarz ojca, skinął tylko główką.
- Mogę tego dokonać dzięki mocy mojej magii. Ale niekiedy zapytuję sam siebie, czy
nie byłoby wspaniale, gdybym potrafił wydobyć z ziemi taki głaz i przekształcić go w... w... -
przerwał, a potem machnął dłonią - w dom na przykład, w którym moglibyśmy mieszkać...
tylko ty i ja...
W tym momencie przez twarz czarodzieja, patrzącego teraz w stronę domu, który
niedawno opuścili i gdzie jego żona niewątpliwie wstała już, by pospiesznie klęknąć do
porannej modlitwy, przemknął cień.
- Dlaczego więc nie robisz tego, ojcze? - ze zniecierpliwieniem w głosie zapytał
synek.! Czarodziej powrócił myślami do rzeczywistości, a na jego twarzy ponownie pojawił
się uśmiech, choć w uśmiechu tym była teraz i gorycz, którą Saryon dostrzegał, choć jej nie
rozumiał.
- Cóż to ja mówiłem? - mruknął ojciec, marszcząc brwi A, tak... - Twarz jego
rozchmurzyła się w końcu. - Nie potrafię wyczarować ze skały domu, mój synu. Ten dar
Almin przyznał jedynie Pron-Alban, mistrzom rzemiosła. Nie potrafię również przemienić
ołowiu w złoto, tak jak to czynią Mon-Alban. Muszę korzystać z tego, co Almin dał mnie...
- No to gwiżdżę na Almina! - powiedział chłopak z buntem w głosie, trącając trawę
dużym palcem bosej stopy. - Wszystko, czym mnie obdarzył, to te buty! Wypowiadając te
słowa, Saryon kątem oka obserwował ojca, pragnąc zobaczyć, jakie wrażenie wywoła ta
zuchwała, bluźniercza uwaga. Jego matka zadrżałaby z wściekłości. Czarodziej zaś przyłożył
dłoń do ust, jak gdyby pragnął ukryć wymykający się spod jego kontroli uśmiech. Następnie,
obejmując chłopczyka ramieniem, przyciągnął go bliżej ku sobie.
- Ciebie Almin obdarzył największym z możliwych darów powiedział. - Darem
gromadzenia i przekazywania Życia. Jedynie TY, i nikt inny, możesz wchłaniać Życie, magię,
która jest w ziemi, powietrzu i wszędzie dookoła nas, i przekazywać ją mnie lub komuś
takiemu jak ja, by użył tej mocy, potęgując swoją własną. Takim jest dar Almina dla katalisty.
Takim jest talent, którym obdarzył ciebie.
- Nie sądzę, aby był to dobry dar. - Wiercący się w objęciach ojca Saryon zrobił
kwaśną minę. Unosząc chłopczyka w górę, czarodziej posadził go sobie na kolanach. Lepiej
będzie, jeśli wyjaśni mu pewne rzeczy i pozwoli, aby dał upust goryczy teraz, kiedy są sami,
niżby Saryon miał irytować swoją pobożną matkę.
- Jest to dar dostatecznie cenny, by przetrwał stulecia - odparł synkowi poważnym
tonem - i pomógł nam przetrwać stulecia, nawet tam, w Mrocznym Świecie, gdzie żyli
starożytni - tak przynajmniej nas uczono.
- Wiem. - Opierając główkę o pierś ojca, bez zająknienia zaczął recytować lekcję,
mówiąc jak papuga, szybko i beznamiętnie niby jego matka. - „Tam też zwano nas skrzatami
domowymi, a starożytni używali nas jako akuku...amuku...akumulatorów - zająknął się przy
trudnym słowie, ale w końcu z zaczerwienioną z wysiłku i tryumfu twarzyczką wymówił je
prawidłowo - ich energii. Czyniono tak, aby płomień magii nie niszczył ich ciał, a także po to,
aby nie mogli odkryć ich wrogowie. By nas chronić, starożytni przekształcali nas na
podobieństwo małych zwierząt, i w ten sposób pracowaliśmy z nimi dla zachowania magii
świata”.
- Właśnie tak! - odezwał się czarodziej, z aprobatą głaszcząc dziecko po główce. -
Dobrze recytujesz Katechizm, ale czy go rozumiesz? - Tak - powiedział Saryon z
westchnieniem. - Myślę, że rozumiem. - Mówiąc to zmarszczył jednak brewki.
Podsuwając palec pod brodę dziecka, czarodziej odwrócił poważną, małą twarzyczkę
ku sobie.
- Zrozumiesz to kiedyś, a teraz bądź Alminowi wdzięczny i pracuj na jego chwałę... i
po to, aby sprawić mi przyjemność - odparł miękkim głosem czarodziej. Zawahał się na
moment i mówił dalej: Bo musisz wiedzieć, że sprawisz mi przyjemność, próbując odnaleźć
szczęście w swojej pracy, nawet jeśli... nawet jeśli nie zawsze będę przy tobie i nie zawsze
będziesz czuł, że na ciebie patrzę i że towarzyszą ci moje myśli.
- Tak, ojcze - odpowiedziało dziecko, wyczuwając w głosie ojca smutek i pragnąc mu
ulżyć. - Będę szczęśliwy. Obiecuję ci. Dlaczego jednak nie mielibyśmy być razem? Dokąd się
udajesz? - Nigdzie... przynajmniej na razie - odparł ojciec, uśmiechając się znowu i
pieszczotliwie burząc jasne włosy. - W istocie to ty mnie opuścisz. Ale nie nastąpi to przez
pewien jeszcze czas, więc się tym nie trap. Spójrz! - Wskazał nagle na czterech
uskrzydlonych mężczyzn, którzy teraz właśnie pojawili się, lecąc ponad wierzchołkami drzew
i unosząc pomiędzy sobą dwa duże złote dyski. Czarodziej wstał, usadowiwszy przedtem
chłopca na kamieniu. - Saryonie, zostań tu przez chwilę. Muszę rzucić czar na nasiona.
- Ależ ja wiem, co masz zrobić! - zawołał Saryon, stając na głazie, by wszystko lepiej
zobaczyć. Skrzydlaci mężc