13222
Szczegóły |
Tytuł |
13222 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13222 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13222 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13222 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
G. HANAKEN
Dobrzy źli ludzie
I traveled on far and wide
But now it seems I'm just stranger to myself
And even things I sometimes do
It isn't me but someone else
1
Szum w uszach był pierwszą rzeczą, która dotarła do otępiałego umysłu Keitha
Galvina. Po chwili szum przemienił się w bolesne tętnienie, pulsujące wewnątrz
głowy w takt wirujących pod powiekami tęczowych kręgów. Prawa dłoń Galvina
odpięła rzepy hełmu, a lewa zdjęła go, pozwalając opaść głowie na murawę.
Nozdrza zaatakowały intensywne zapachy lasu: pni, gałęzi, gleby, porządkując
chaos myśli i przywracając sprawność umysłowi.
Powoli, starannie szukając dłońmi oparcia, Galvin podniósł się na klęczki
ostrożnie kręcąc bolącą głową. Mrówki bólu rozpełzły się też po karku. Otworzył
oczy. Pulsowanie w okolicach obu skroni stało się nieprzyjemnie wyraźne,
zupełnie jakby tętnice skroniowe tłoczyły ciecz o konsystencji błota. Przejechał
dłonią po krótkich włosach i natrafił na źródło największego bólu - prawą stronę
czoła, gdzie pojawił się guz, pokryty zakrzepłą krwią. Miał wielkość orzecha
paso, ale bolał jakby był z dziesięć razy taki. Galvin uniknął wstrząsu mózgu,
ale miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zaaplikował sobie z wiszącego przy
pasie zasobnika środek przeciwbólowy. Pulsowanie w głowie natychmiast osłabło, a
i ucho środkowe zaczęło wracać do równowagi.
Powoli, starannie szukając dłońmi oparcia, Galvin podniósł się na klęczki
ostrożnie kręcąc bolącą głową. Mrówki bólu rozpełzły się też po karku. Otworzył
oczy. Pulsowanie w okolicach obu skroni stało się nieprzyjemnie wyraźne,
zupełnie jakby tętnice skroniowe tłoczyły ciecz o konsystencji błota. Przejechał
dłonią po krótkich włosach i natrafił na źródło największego bólu - prawą stronę
czoła, gdzie pojawił się guz, pokryty zakrzepłą krwią. Miał wielkość orzecha
paso, ale bolał jakby był z dziesięć razy taki. Galvin uniknął wstrząsu mózgu,
ale miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zaaplikował sobie z wiszącego przy
pasie zasobnika środek przeciwbólowy. Pulsowanie w głowie natychmiast osłabło, a
i ucho środkowe zaczęło wracać do równowagi.
Pierwszą rzeczą, której przyjrzał się dokładniej był hełm, ściągnięty przed
chwilą z głowy. Białą, polinanomidową konstrukcję z jakby owadzio
zaprojektowanymi wizjerami szpeciło wgniecenie i siatka pęknięć. Miał szczęście.
Ostatnim co pamiętał było nagłe uderzenie w pierś, które zmiotło go zza sterów
prowadzonego gravskutera wprost na drzewo. Przy prędkości z jaką leciał powinno
oznaczać śmierć.
W tym samym momencie, kiedy to sobie uświadomił odskoczyła ostatnia zapadka w
przyblokowanej szokiem pamięci. Przypomniał sobie kim jest i co robi w tej
leśnej głuszy rozciągającej się we wszystkie strony.
Jako sierżant 6 karnego Legionu Oddziałów Szturmowych brał udział w pułapce
zastawionej na grupę buntowników, którzy mieli zamiar opanować i zniszczyć
generatory pól deflekcyjnych, chroniących imperialną Gwiazdę Śmierci przed
atakiem. To miała być kolejna rutynowa potyczka w trwającej od kilkunastu lat
wojnie podjazdowej, kolejna łatwa akcja, po której ogłupiali rebelianci sami
bezradnie rzucaliby broń. Zaklął gniewnie w myślach, ostrożnie siadając na
leżącym obok pniaku.
Z początku wszystko szło świetnie. Dzięki danym wywiadu Galvin i dwa tuziny
innych zwiadowców z 1 plutonu nie mieli najmniejszych problemów z wykryciem i
namierzeniem przeciwnika. Rebeliantów było niewielu, nie mieli dokładnego
rozpoznania i działali nerwowo. Zaatakowali zgodnie z przewidywaniami, w
momencie kiedy ich flota wyszła z hiperprzestrzeni i w szyku Pika/Ekran ruszyła
do ataku na Gwiazdę Śmierci.
Przygwożdżono ich bez trudu. Ale kiedy wyprowadzono tę słabą, rozbrojoną grupkę
z bunkra kontrolnego wszystko zaczęło się nagle psuć. Skraje polany
niespodziewanie zaroiły się od owych niewielkich, niedźwiedziowatych stworzeń
żyjących w tutejszych lasach, a które zdaniem Sztabu były całkowicie niegroźne.
Nim ktokolwiek z oficerów zdążył zareagować na ustawionych po bunkrem
szturmowców runął grad strzał, oszczepów i kamieni. Broń ta nie była wprawdzie
szczególnie groźna dla pancerzy szturmowych, ale jej napór ilościowy częściowo
równoważył brak skuteczności. W eterze zapanował chaos i zaczęto wydawać
wzajemnie sprzeczne rozkazy. Trzeci pluton stojący na lewo od wyjścia z bunkra
rzucił się do lasu, w ślad za umykającymi stworzeniami. Żołnierze Floty stojący
obok natychmiast runęli do bunkra, zasuwając za sobą wrota ochronne, jakby
zaatakował ich cały pułk przeciwników. Pozostali szturmowcy rozproszyli się po
drugiej stronie polany pozwalając grupie rebeliantów odzyskać broń i, co
najgorsze, inicjatywę. Ktoś, Galvin nie pamiętał kto, wezwał zaczajonych za
wzgórzem zwiadowców na gravskuterach i posłał ich w gęstwinę po zachodniej
stronie lasu, w wyniku czego większość z nich się rozbiła. Galvinowi jako
jednemu z nielicznych udało się uniknąć zderzenia z drzewem, ale to, że zwolnił
uczyniło go świetnym celem dla przeciwnika. Chwilę później coś strąciło go z
maszyny wprost na drzewo.
Ponownie zaklął. Przysiągł sobie odnaleźć oficera, który był odpowiedzialny za
skierowanie tylu ludzi wprost w ramiona śmierci. Rozejrzał się wokół usiłując
ustalić gdzie jest.
Stał w niewielkim zagłębieniu porośniętym szczelnie bujnymi paprociami. Paprocie
te częściowo zamortyzowały jego upadek. Śledząc ich połamane łodygi można było
wywnioskować z jakim impetem się po nich przetoczył. Podniósł wzrok nieco wyżej,
wprost na widoczną w prześwicie zielonego stropu tarczę słońca. Był ranek
następnego dnia po owej fatalnej potyczce.
Zastanowił się nad jej wynikiem. Ile czasu mogło zabrać batalionowi szturmowców
wyposażonemu w kroczące, szturmowe AT-ST i osłanianemu przez zwiadowców na
gravskuterach rozgromienie grupki buntowników i uzbrojonych w archaiczną broń
tubylców? Z pewnością niewiele. W takim razie dlaczego nikt go jeszcze nie
odnalazł? Zdezorientowany sięgnął do pasa po sygnalizator i pokręcił głową ze
złością. Sygnalizator zniknął, musiał zsunąć się z zaczepu podczas upadku. Bez
sygnalizatora odnalezienie kogoś leżącego bez przytomności w dywanie paproci
byłoby cudem, a Galvin swój limit cudów wyczerpał już wcześniej.
Wlał do gardła parę łyków z manierki, resztą wody spłukując twarz, Poczuł się
nieco lepiej. Ustalił właściwy kierunek marszu sprawdzając namiernik orbitalny
na przegubie. Zrobił kilka kroków naprzód, zataczając się. Nadal nie czuł się
zbyt pewnie. Poluźnił zapięcia munduru przy szyi i głębiej odetchnął. Tętent pod
czaszką nie ustał wprawdzie całkowicie, ale osłabł wystarczająco.
Ponaglając samego siebie w myślach wspiął się po łagodnym zboczu zagłębienia
ruszając w kierunku bazy. Wybierał najprostszą drogę, a gdzie musiał -
przedzierał się przez krzaki. Omijał grube jak domy pnie drzew oraz otwierające
się niekiedy w ziemi wyrwy. Kiedy wdrapał się na dość stromy pagórek i spojrzał
na znajdującą się za nim polanę, zatrzymał się zdumiony.
Polana była właściwie płytką kotliną w kształcie nieco nieforemnej elipsy,
rozpościerającą się w kierunku zachodnim. Na jej dnie trwało rozrzuconych
kilkanaście wraków. Część z nich była rozpoznawalna jako AT-ST, przechylone pod
dziwacznymi kątami lub leżące na bokach strzaskanych wieżyczek. Wiele dymiło
jeszcze, podobnie jak osmalone strzępy gravskuterów powbijanych w niektóre
drzewa, znaczących ich pnie ciemnymi plamami. Widok poniszczonych maszyn był
jednak niczym wobec zaściełającego przestrzeń kotliny dywanu ciał, jakby
uzupełnienia połamanego leśnego poszycia. Galvin ogarnął zdezorientowanym
wzrokiem otoczenie i uświadomił sobie nagle, że większość zabitych ma na sobie
białe pancerze szturmowe. Gdzieniegdzie migały też szare mundury oficerów,
leżących ramię w ramię ze swoimi podkomendnymi. Niewielkie podwyższenie mniej
więcej w środku kotliny było całe poorane wybuchami, a sylwetki szturmowców
leżały rozmiecione wokół jak płatki białego kwiatu. Wyglądało to na ostatni
posterunek.
Bitwa musiała być zajadła sądząc po pniach okolicznych drzew, podziurawionych,
popalonych, a niekiedy nawet rozszczepionych trafieniami z plazmowych dział i
karabinów. Skończyła się dawno, pięć albo i sześć godzin wcześniej, bowiem
wszystkie płomienie, jakie musiały zostać wzniecone teraz co najwyżej się tliły.
Galvin ostrożnie, tak aby nie naruszyć ciszy, spowijającej kotlinę niczym całun,
zsunął się na jej dno i ruszył przez pobojowisko. W mijaniu coraz to nowych ciał
i strzaskanych metalowych konstrukcji kryło się coś bardzo dostojnego, niczym w
odwiedzaniu galerii sztuki, lecz Keithowi nie przyszedł do głowy taki punkt
widzenia. Opanowała go nagła obawa, bardzo nie sprecyzowana, że sytuacja wygląda
gorzej niż przypuszczał. Błąkając się w gąszczu ciał i wraków szukał odpowiedzi,
które mogłyby go upewnić o czymś przeciwnym, jednak wnioski jakie wyciągnął do
tej pory nie napawały go optymizmem.
Zauważył cztery różne totemy kompanijne widoczne na mundurach zabitych
szturmowców, dokładnie tyle ile oddziałów brało udział w akcji przechwycenia
rebelianckiego rajdu. Sądząc po rozproszeniu poszczególnych plutonów jednostki
nie zachowały podczas walki dyscypliny i szyku, a jedynymi powodami takiego
zachowania mogła być utrata łączności z dowództwem lub, co bardziej
prawdopodobne, panika. Nastąpiła katastrofa, sytuacja wymknęła się spod kontroli
i nie znalazł się nikt kompetentny, kto zdołałby ją opanować. Bitwa, która
rozegrała się w kotlinie, Galvin aż zatrzymał się oświecony tą myślą, wcale nie
miała na celu odepchnięcia atakujących stworzeń i garstki rebeliantów z powrotem
do lasu. Miała ocalić całą grupę operacyjną Imperium przed zagładą, pozwolić
batalionowi szturmowców przedrzeć się do bazy i dotrzeć na kosmodrom. Nie
powiodło się to jednak i oddział skonał w starciu.
Coś było jednak nie w porządku. Tej masakry nie mogły dokonać uzbrojeni w
kamienną broń tubylcy, nawet wspierani przez tuzin rebeliantów, tak jak udało im
się to z trzema plutonami pilnującymi bunkra. Aby tego dokonać potrzeba było
poważniejszych sił, co najmniej pułku. Skąd one się wzięły? Co zatem stało się z
bunkrem kontrolnym i Gwiazdą Śmierci?
Galvin zerknął w górę usiłując przebić wzrokiem baldachim liści, ale nie mógł
dostrzec stacji bojowej. Jego pewność co do faktu, że Gwiazda Śmierci nadal tam
jest została nagle zachwiana. Zaklął i ruszył naprzód zerkając na kompas, aby
uchwycić właściwy kierunek. Otumanienie i pewna beztroska, które towarzyszyły mu
od momentu ocknięcia się teraz zniknęły bez śladu. Pozostała tylko niepewność.
Zawsze uważał się za urodzonego żołnierza, chociaż nikt z jego najbliższych nie
miał większej styczności z wojskiem. Kiedy po roku nauki rzucił studia medyczne,
aby zaciągnąć się do jednego z Legionów imperialnych, rodzina odcięła się od
niego jak od trędowatego. Kiedy był młodszy pogardzał ich niemal fetyszystycznym
kultem wiedzy, a decyzję o zaciągu podjął pod wpływem impulsu. Teraz, po paru
latach zrozumiał ich punkt widzenia, ale i on miał swoje racje. Robił to co
lubił.
Owszem, zdarzały się zgrzyty, i to dość często, gdy nadchodziły rozkazy
pacyfikacji osiedli i kolonii niezbyt uległych względem Imperium. A wiadomo,
rozkaz to rozkaz. Galvin nie był jednak sadystą i nie lubił sadystów. Wiadomość
o spacyfikowaniu przez 12 Legion Oddziałów Szturmowych miast na planecie Sylidon
wywołała w nim głęboki niesmak. Przede wszystkim dlatego, że z tego powodu do
Rebelii przyłączyło się następne pięć systemów. Imperium wydawało się popełniać
błąd za błędem.
Dosłużył się stopnia porucznika, ale ponieważ raziły go wzajemne animozje w
dowództwie Legionu, przeniesiono go do 6 Karnego Legionu Oddziałów Szturmowych i
zdegradowano. Stanowisko dowódcy plutonu dla człowieka o jego umiejętnościach
taktycznych było jak policzek. W dodatku 6 Legion był jednostką wsławioną
różnymi brudnymi i brutalnymi akcjami na obszarze całej Galaktyki. Jego
autorstwa była między innymi masakra tatooińskiego osiedla Anchor Heat oraz atak
na dyplomatyczną korwetę senacką na orbicie tej planety. Kiedy fakty te dodano
do wcześniejszych zbrodni popełnionych przez tę jednostkę - 6 Legion stał się
najbardziej znienawidzonym spośród wszystkich jakie Imperium posiadało. Teraz,
na porośniętych paprociami polanach tej planety nadszedł czas zapłaty.
Rozmyślania przerwał Galvinowi nagły szelest gdzieś z boku. Mógł go spowodować
jakiś przedstawiciel licznej tutaj fauny, ale Keith wolał nie ryzykować.
Uskoczył za najbliższe drzewo wydobywając z kabury przy kolanie mały miotacz
laserowy, by chwilę potem wyjrzeć ostrożnie z bronią gotową do strzału. Jego
uwagę przyciągnął sterczący opodal wrak kroczącego AT-ST. Maszyna miała
całkowicie skruszone lewoburtowe systemy hydrauliczne i pęknięty wspornik. Był
to rezultat zderzenia z pniem ściętego drzewa zepchniętym z prawej strony
kotliny. Oprócz tego salwy z cięższej broni wybiły w pancerzu kilka otworów,
których poszarpane, popalone brzegi przypominały otwarte do krzyku usta.
Szczeliny obserwacyjne w górnej części kadłuba były martwe, ale Galvin był
przeświadczony, że to właśnie stamtąd doszły go szelesty. Postanowił zaczekać
chwilę.
Nie czekał długo. Z włazu umieszczonego na górze kadłuba wraku nagle wychyliła
się jakaś sylwetka i zręcznie ześlizgnęła się po boku maszyny. Keith bez trudu
rozpoznał mundur tamtego, głęboka czerń charakteryzowała operatorów-pilotów
Korpusu Zmechanizowanego. Postaci brakowało tylko zdobiącego głowę rozłożystego
hełmu. Opuszczając miotacz wyszedł zza drzewa.
- Hej - zawołał w kierunku żołnierza - Co tu się ...?
W połowie wypowiedzi głos uwiązł mu w gardle. Tamten bowiem niespodziewanie
rzucił na ziemię trzymany pod pachą pakunek, dobył broni i dwukrotnie nacisnął
spust rzucając się desperackim szczupakiem za osłonę. Galvin wykonał rozpaczliwy
unik i obie czerwone, opalizujące igły przemknęły obok niego osmalając pobliskie
drzewo. Klnąc na czym świat stoi wczołgał się za stertę spróchniałych gałęzi.
- Zwariowałeś? - ryknął - Omal mnie nie zabiłeś!
Operator-pilot musiał także przeżyć chwilę konsternacji, bo odezwał się dopiero
po chwili.
- Kim jesteś?
- Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu - odparł nieco spokojniej Keith
wodząc lufą miotacza po okolicach schronienia przeciwnika - A tyś co za jeden?
Znów nastąpił moment ciszy.
- Varini. Hesser Varini, kapral, 1 sekcja wsparcia. Podejdź tu to pogadamy.
- A dlaczego sam nie podejdziesz?
- Bo ci nie ufam.
- To miło z twojej strony.
Od strony Variniego nic nie nadbiegło w odpowiedzi. Zapadła cisza wróżąca impas
w rozmowie. Galvin postanowił jednak za wszelką cenę czegoś się dowiedzieć.
- Hej, jesteś tam jeszcze?
- Tak - mruknął Varini czujnie.
- Kręciłeś się trochę po tym pobojowisku, więc może mi powiesz co się tutaj
stało? - zapytał Keith rozglądając się.
- Najpierw ty mi coś powiedz - energicznie nakazał Varini nie wychylając się
nawet o cal zza osłony - Podaj hasło specjalne z akcji na Andal Andara.
Galvin zastanowił się chwilę.
- Andal Andara? Szkoła oficerska Floty? Oddziały Szturmowe nie miały nic
wspólnego z tą pacyfikacją. Flota zrobiła to na własną rękę. - odpowiedział
spokojnie - Czy o to ci chodziło?
Po drugiej stronie znad połamanych paproci ostrożnie wychynęła postać
przyciskająca do ramienia miotacz i zataczając łuki jego lufą postąpiła kilka
kroków naprzód. Galvin uczynił podobnie, ale wstając zdecydował się schować
miotacz do kabury. To czyniło go wprawdzie bezbronnym, ale pomogło przełamać
nieufność tamtego.
- Jeszcze chwila, a odstrzeliłbym ci łeb - mruknął Varini opuszczając broń - Ale
powiedzmy, że na razie ci wierzę.
Zrobił kilka kroków wstecz i podniósł upuszczoną wcześniej paczkę. Galvin
zasalutował mu pobieżnie, mimo, że Varini w zasadzie powinien zrobić to
pierwszy, i spróbował nadać swojemu głosowi besztający ton.
- Co pan do cholery wyprawia, kapralu? - powiedział dobitnie - Mógł mnie pan
zabić. Od kiedy to przestała obowiązywać na polu walki procedura rozpoznania?
Varini spojrzał na niego z mieszaniną zaskoczenia i złości.
- Do diabła, sierżancie - wycedził - To lepsze niż dać się ustrzelić lub złapać
patrolom rebeliantów.
- Co takiego? - wykrztusił Galvin natychmiast pojmując sens wypowiedzianych
przez operatora słów - Opowiadaj człowieku, opowiadaj!
- O czym? - Varini podejrzliwie zmrużył oczy.
- O tym, co się stało! - dodał Keith zataczając ręką łuk w kierunku zamarłych
wokół nich wraków i ciał - Dostałem czymś w łeb na samym początku i nie mam
pojęcia w jakim świecie się obudziłem.
- Nie ma co opowiadać - mruknął Varini z trudną do zdefiniowania miną - To
koniec. Wszystko szlag trafił.
- Wszystko? W jaki sposób?
- Chcesz szczegółów? Proszę bardzo. Pamiętasz jak zwiała ochrona bunkra?
- Nie. Mówiłem, że ...
- Dobra, słyszałem. Jak tylko zaatakowały te podobno niegroźne miśki, zapanował
chaos - totalny chaos. Plutony przy bunkrze rozbiegły się w cholerę po lesie, a
jedyny, który został na miejscu zaskoczony rozproszył się i rebelianci umknęli.
Okopali się przy wejściu do bunkra i odpierali wszystkie ataki jakie udało się
zorganizować. Jakiś debil odwołał wszystkie AT-ST do pościgu, ale ponieważ
ruszyły w jednym kierunku - przeszkadzały sobie wzajemnie, zderzały się, grzęzły
w prymitywnych pułapkach. Naszych w lesie wkrótce wyrżnięto. Może siedziało tam
więcej rebeliantów? Potem w jakiś sposób jeden AT-ST przeszedł w ręce wroga i
dobił resztki naszych szturmujących pozycje rebeliantów pod bunkrem kontrolnym.
Wtedy rebelianci wdarli się do bunkra i wysadzili emiter pola. Wtedy flota
Rebelii rozprawiła się z Gwiazdą Śmierci, gdzieś około dwudziestej czasu
uniwersalnego. Ale to nie był koniec. Wówczas nadleciały transportowce pełne
wojska. Rebelianci odbili lądowisko i budynki koszar, a potem zepchnęli do tej
kotliny resztkę garnizonu i zmiażdżyli. Wystarczy?
Keith wpatrzył się z zastanowieniem w Variniego. W ciągu dnia zaledwie dumne
Imperium otrzymało najcięższy chyba cios w całej swojej historii. A przecież na
Gwieździe Śmierci był podobno sam...
- Czy Imperator się uratował? - zapytał Galvin spoglądając mimowolnie w górę, w
miejsce, gdzie kiedyś unosiła się stacja bojowa.
- Nie mam pojęcia - Varini zadumał się nieco - Meldunki nic o tym nie
wspominały, przynajmniej do chwili kiedy mogłem je jeszcze odbierać. Kiedy
zobaczyłem lądujące transportowce rebeliantów rzuciłem w krzaki swój
komunikacyjny złom i zwiałem w las. Wolałem nie ryzykować śmierci lub niewoli.
Nie wiadomo co gorsze...
Keith milczał. Wciąż trawił wiadomość o zniszczeniu Gwiazdy i prawdopodobnej
śmierci Imperatora. Nie, żeby czuł jakiś sentyment do Imperium, owego
megatotalitarnego tworu wielkiego samowładcy - senatora Palpatine. Wiedział
jednak, że upadek starego porządku spowoduje wiele zmian. Niekoniecznie na
korzyść. Jako żołnierz byłych Oddziałów Szturmowych nie miał czego szukać w
armii rebelianckiej. A nawet gdyby miał - nie był pewien, czy skorzystałby z
szansy. To oznaczało weryfikację, zdradę przysiąg, skazę na honorze, a być może
pościgi za dawnymi przyjaciółmi i sądy w imię nowo pojmowanej sprawiedliwości i
w odwecie. Czuł wstręt do tego rodzaju podchodów. Kochał walkę, bo w niej
wszystko było proste, czarno-białe. Zabijasz lub giniesz. Nie wymagano
podejmowania skomplikowanych decyzji, zwłaszcza moralnych. W takim punkcie
widzenia było coś szczeniackiego, wiedział to, ale nie potrafił i nie chciał go
zmienić. Wcześniej często bywał świadkiem perfidii osób uznawanych za dojrzałe i
poważne, w porównaniu z którą walka na bagnety, noże czy chociażby ordynarna
strzelanina była kwintesencją szczerości. Śmierć w walce wydawała mu się o niebo
czystsza od powolnego konania w otoczeniu osób perfekcyjnie udających
współczucie.
- A co z tobą? - zapytał nagle Variniego - Co zamierzasz zrobić?
Operator-pilot spojrzał na niego przenikliwie i odpowiedział spokojnym głosem:
- Mam zamiar przeczekać. Miesiąc, może dwa. Tak długo, dopóki rebelianci będą
utrzymywali tu stan wysokiego pogotowia. Potem spróbuję przekraść się na jakiś
statek i zwiać dokądkolwiek. Może mi pomożesz? We dwóch będzie nam łatwiej. I
zdążymy zebrać więcej racji żywnościowych. Tu niedaleko mam niezłą kryjówkę,
wystarczy dla nas obu.
- Uważasz, że to dobry pomysł? - Keith spojrzał na niego z namysłem.
- Dlaczego nie - wzruszył ramionami Varini - Rebelianci przetrząsają las jak
wściekli. Jednocześnie przez radio i wzmacniacze nadają gwarancje
bezpieczeństwa, a mimo to co jakiś czas wybucha strzelanina. Patrole to pewnie
sami nowi rekruci, takich zawsze rzucają do piechoty planetarnej. Mają bardzo
nerwowe palce na spustach.
Galvin potaknął głową spoglądając na najbliższy wrak, poczuł nagle wewnętrzną
pustkę, jakby sytuacja, w której się znalazł nie miała wyjścia. A może nie
miała?
- Jesteś ze mną? - ponowił propozycję Varini.
Keith obrócił się w jego kierunku.
- Jasne - rzucił nieco bez przekonania - Jesteśmy obaj w takim położeniu, że
musimy sobie pomagać. Bylebyśmy zdołali wydostać się z tej planety. I to jak
najszybciej.
- Racja. - przytaknął energicznie operator-pilot i rozejrzał się wokół - Musimy
zgromadzić jak najwięcej żarcia w jak najkrótszym czasie. Nie wiadomo ile czasu
będziemy czekać. Proponuję, żebyśmy się rozdzielili. Spróbuj tam i tam - wskazał
na północny kraniec kotliny - Spotkamy się za kwadrans przy tym dużym, czarnym
drzewie.
Nie tracąc czasu ruszył naprzód chowając broń do kabury. W tym momencie
wydarzenia potoczyły się lawinowo. Najpierw do ich uszu dotarł ostry szum,
wyprzedzając nieco dwa gravskutery, które przemknęły przez przeciwległy kraniec
kotliny. Chwilę później pojawiły się jeszcze dwa, eskortując duży transporter
wojskowy i szerokimi łukami penetrując teren. Varini i Galvin w ułamku sekundy
padli na ziemię i wczołgali się za osłonę paproci i powalonych pni. Keith
pokazał odległemu od niego o kilka metrów Variniemu, żeby odczołgał się wstecz,
do płytkiego, zarośniętego krzakami wykrotu. Z niepokojem zauważył u tamtego
oznaki paniki. Operator-pilot był przerażony i wydawał się nie reagować na
energiczne gesty Keitha. Galvin sklął go w myślach i zaczął samemu ostrożnie się
cofać nie spuszczając wzroku z krążących opodal gravskuterów. Kiedy miał już
tylko jakieś dwa, trzy metry do upragnionej kryjówki wydarzyła się katastrofa.
Jeden ze skuterów skręcił ostro w ich kierunku, zdecydowany jeszcze raz
przeczesać pobojowisko, i przelatując w pobliżu kryjówki Variniego zwolnił
nieco, co dla Galvina było zupełnie przypadkowe. Wiedział, że trudno byłoby ich
zidentyfikować wobec mrowia ciał w takich samych mundurach leżących wszędzie
wokół. Wystarczyło pozostać w bezruchu.
Ale nie okazało się to dostatecznie jasne dla Variniego. W pewnej chwili nie
zdołał utrzymać nerwów na wodzy i zerwał się na nogi otwierając ogień do
nadlatującego rebelianta. Tamten dokonał płynnego skrętu swoją maszyną, ale
najwyraźniej z powodu zaskoczenia nie zdołał go dokładnie wymierzyć i werżnął
się wprost w kadłub zamarłego, zniszczonego AT-ST. Eksplozja i słup ognia
natychmiast zwrócił uwagę pozostałych rebeliantów. Kiedy Varini obrócił się
ruszając biegiem w kierunku zwartej ściany krzewów i poszycia na północnej
stronie kotliny, z prawej wyprysnęły jeszcze trzy gravskutery szukając celów.
Mogli strzelić mu w plecy nawet nie trudząc się zbytnim celowaniem, pomyślał
Galvin. Nie zastanawiając się dłużej wydobył swój miotacz i wygarnął w kierunku
nadlatujących. Zaskoczeni ostrzałem z boku przemknęli tylko nad uciekającym
operatorem-pilotem i zniknęli w lesie. Keith nie czekał na ich powrót, rzucił
się w stronę najbliższych krzaków na skraju kotliny. Biegnąc klął Variniego,
rebeliantów i swoją własną głupotę, która kazała mu strzelać. Nim zdołał dotrzeć
do zbawczej osłony dostrzegł jak z niewielkiego przesmyku między drzewami
wyłania się tyraliera postaci w mundurach koloru khaki, unosząc do ramion
karabiny laserowe.
- Varini, na ziemię! - krzyknął ostrzegawczo i wylądował szczupakiem na ziemi
oddając kilka strzałów na ślepo w kierunku przeciwnika. Kiedy obejrzał się
spostrzegł daremność swoich wysiłków. Nadal biegnący mimo ostrzeżenia, zapewne
totalnie przerażony operator-pilot, nagle załamał się po trafieniu w plecy,
przetoczył kilka stóp darni i znieruchomiał.
Bezsensowność tego zabójstwa rozczarowała Keitha. Tak nie postępowali zawodowcy,
tak postępował ogłupiały tłum opanowany bez reszty chęcią zemsty. Szturmowcy
rzadko czynili rzeczy zbędne, jak na przykład dorzynanie niedobitków po
zakończeniu walki. Gdy dysponowali przewagą liczebną i techniczną zwykle
poprzestawali na ogłuszaniu wroga falą szokową i odstawianiu go do najbliższej
placówki wywiadu. Galvin zdawał sobie sprawę, że przesłuchania tam prowadzone
bywały częstokroć gorsze od śmierci, ale fakt pozostawał faktem. Rebelianci
jednak woleli, aby jeszcze jedno ciało byłego żołnierza byłego Imperium
dołączyło do dziesiątków innych, zaściełających pobojowisko.
W pagórek obok jego głowy ugodziła czerwona smuga wzbijając chmurę pyłu, chwilę
potem dwie identyczne trafiły w drzewo tuż za nim. Keith wytknął pistolet zza
osłony wysyłając kilka strzałów w kierunku domniemanych stanowisk rebeliantów i
zręcznie odczołgał się wstecz lawirując po drodze między kępami ciernistych
krzewów. Pod osłoną grubego jak dom pnia powstał i rzucił się w kierunku
pobliskiego skraju kotliny lądując przewrotem w całkowicie osłoniętym
zagłębieniu. Nie tracąc czasu zanurkował naprzód w ścianę zielonych liści mając
nadzieję całkowicie zgubić prześladowców.
Po kilku sekundach zmagania z giętkimi gałązkami przedarł się na niewielką
polankę wpadając wprost w ramiona biegnących w przeciwną stronę dwóch
rebeliantów. Tamci musieli właśnie zeskoczyć z zaparkowanego obok gravskutera i
ściągali z pleców karabiny laserowe odblokowując bezpieczniki.
Galvin zwarł się z pierwszym chwytając jego broń za lufę i wyprowadzając cios
kolanem w podbrzusze. Przeciwnik sapnął rozluźniając mimowolnie mięśnie co
pozwoliło Keithowi na zaskakujący półobrót zakończony silnym skrętem rąk.
Rebeliant przewinął się Galvinowi przez biodro pozostawiając mu karabin w
dłoniach i padając niezgrabnie na plecy. Nie gubiąc rytmu Keith zatoczył bronią
krótki łuk i ugodził drugiego rebelianta kolbą w mostek, poprawiając ciosem lufy
w szyję. Kiedy tamten bezwładnie osuwał się na ziemię Keith odblokował już
karabin i , obracając się, unosił go do ramienia z zamiarem przybicia
poprzedniego wroga serią do poszycia. Mimo jednak, że cała akcja zajęła mu może
z sekundę, był zbyt wolny. Pierwszy z przeciwników zdołał już się odwrócić leżąc
i wydobyć paralizator. W chwili, gdy Keith wycelował w niego tamten nacisnął
spust.
Galvin poczuł jakby niewidzialna ściana pędząca z dużą prędkością wyrżnęła go w
czoło. Gwałtownie wygiął się wstecz i padł na plecy z takim impetem, że z ust
wyrwał mu się mimowolny jęk, a przed oczami zatańczyły różnokolorowe kręgi.
Przez dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć co się z nim dzieje. Kiedy wróciło
czucie w ramionach zatoczył nimi szerokie łuki usiłując odnaleźć wypuszczony
przy upadku karabin, nie powiodło mu się jednak. Przewrócił się na bok i
spróbował podnieść na nogi, przypominając sobie jednocześnie o kaburze przy
kolanie. Sięgnął tam na ślepo zaciskając dłoń na pistolecie. W tej samej
sekundzie odebrał jakieś podświadome ostrzeżenie od swoich zmysłów. Poderwał się
do skoku, ale za późno. Ktoś wymierzył mu z lewej silnego kopniaka w żebra
ponownie zwalając na ziemię. Pistolet wyśliznął się ze zdrętwiałej dłoni. Galvin
wyciągnął rękę w kierunku, w którym broń mogła upaść, ale grad następnych ciosów
przekonał go do rezygnacji z zamiaru jej odzyskania. Spróbował chwycić
napastnika za nogę otrzymując w zamian energiczne kopnięcie w szyję, które
wygięło go w łuk z bólu. Otworzył załzawione oczy spoglądając w górę, na
stojącego nad nim rebelianta i koniec lufy karabinu tuż przy swojej twarzy.
- Nawet nie drgnij, ścierwo - wycedził tamten lodowato - Albo jesteś trupem.
2
Żołnierz był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, ale jego twarz,
zwieńczona hełmem w maskujących kolorach wydawała się jakaś postarzała.
Postarzała wojną, postarzała doświadczeniem, postarzała widokiem rzeczy, które
śmiertelnie przeraziłyby zwykłego człowieka.
Zrobił krok w tył nakazując gestem Galvinowi wstać. Poruszał się zgarbiony jedną
ręką masując sobie podbrzusze, podczas kiedy druga sztywno trzymała karabin
wymierzony wprost w głowę przeciwnika.
Keith wolno podniósł się na nogi masując sobie szyję. Czuł jak z nosa sączy się
krew. Rebeliant zerknął na kolegę, który zdążył już usiąść i usiłował otrząsnąć
się z szoku.
- Jens - zawołał do niego - Co z tobą?
Odpowiedź nadeszła po dłuższej chwili.
- W porządku. Masz go?
- Spoko, zawiadom bazę i wezwij z powrotem transporter. Mam dla nich kolejnego
pasażera.
Zrobił krok w prawo i podniósł pistolet Galvina, podczas kiedy Jens ruszył od
gravskutera zmagać się z radiem. Keith obrócił się bokiem do nich przymykając
oczy. Miał dość. W gruncie rzeczy nawet cieszył się, że to wszystko nareszcie
się skończy. Otarł wierzchem dłoni krew cieknącą z nosa uświadamiając sobie
jednocześnie, że rebeliant z karabinem gapi się na niego. Właściwie nie tyle na
niego, co na jego ramię. Na tkwiący tam holograficzny totem z wyraźnie
widocznymi symbolami Sępa i Węża.
Tamten przez chwilę wyglądał na zdumionego. Tylko otwierał i zamykał usta
usiłując coś powiedzieć. Jego oczy rozszerzyły się koncentrując na totemie.
- 6 Legion. Jesteś z 6 Legionu - wykrztusił w końcu przestając się garbić.
Chwycił mocniej karabin i podchodząc zdecydowanym krokiem do Galvina uderzeniem
w głowę ściął go z nóg - To za Liqur Tanay skurwielu! Pamiętasz Liqur Tanay!? -
wrzasnął uderzając ponownie. I jeszcze raz. I znów.
Przez głowę Galvina przemknęły sceny z krwawej, brutalnej masakry kolonii
handlowej na Liqur Tanay, gdzie na rozkaz Imperatora trzy kompanie Oddziałów
Szturmowych spacyfikowały duże miasto zabijając niemal wszystkich jego
mieszkańców. Zrobiono to w odwecie za przemycenie do rebelianckich systemów
kilku transportów broni, czego dopuściło się konsorcjum z tej planety.
Keith miał pojęcia ile razy rebeliant uderzył go kolbą, pięć, może dziesięć -
stracił rachubę po pierwszych trzech. Skulił się po prostu, chowając głowę pod
ochraniacze na rękach. Co chwilę czuł tąpnięcia bólu, po których całe ciało
przebiegały dreszcze. Kiedy ciosy ustały, Galvin przez chwilę nie reagował.
Dopiero, gdy do jego uszu doszły odgłosy szamotaniny odważył się opuścić blok.
Kilka kroków od niego trwała szarpanina, obaj rebelianci byli pogrążeni w bójce.
Najwyraźniej Jens stanął w obronie maltretowanego Galvina. Keith nie tracił
czasu na przecenianie tego faktu. Podźwignął się na kolana i trzymając dłoń przy
rozciętej skroni wystartował, a właściwie spróbował wystartować, do biegu.
- Puść mnie, Jens - dobiegł go krzyk - Ten drań ucieka!
- Nie ucieknie daleko, ma dość - odpowiedział drugi rebeliant - Ale masz
przestać znęcać się nad nim. Chcesz, żebym zgłosił raport? Andy, to byłby twój
czwarty taki numer. Pójdziesz pod mur!
Galvin przestał się zataczać, ruszył w kierunku najbliższych drzew. Nie
dostrzegł jak za jego plecami Andy silnym ciosem powalił swojego towarzysza na
ziemię i dobywając z futerału długi, wąski bagnet rzucił się w pogoń. Dopadł
uciekiniera po paru skokach i obaj upadli na murawę. Keith na ślepo zdołał jakoś
wychwycić zadane przez rebelianta uderzenie unieruchamiając połyskujące ostrze
kilka zaledwie centymetrów od swojej twarzy. Przeciwnik jednak zaczął napierać
przeginając jego blok, tak, że po chwili klinga skaleczyła Keitha w gardło.
- Idź do piekła, psie - wycedził rebeliant z nienawiścią, a Galvin z rezygnacją
skoncentrował wzrok na ostrzu.
- Gerter! - krzyk nadbiegł od strony skraju kotliny, który nagle zaludnił się
grupą żołnierzy w mundurach khaki - Rzuć ten nóż, skurwysynu!
Ryzykując rozcięcie aorty Galvin zerknął w lewo. Na czele grupy rebeliantów
pojawił się wysoki, rudobrody mężczyzna ze szlifami sierżanta na ramionach.
Marsowym wzrokiem mierzył klęczącego na piersi Keitha żołnierza.
- Rzuć ten nóż i wstań, gnido - dodał sierżant i Galvin zrozumiał, że to on
krzyknął poprzednio - Tym razem złapałem cię na gorącym uczynku, nie wywiniesz
się od trybunału. Podnieś dupę jak mówi do ciebie starszy stopniem!
Gerter powoli wstał. W jego oczach wrzał tłumiony gniew.
- W porządku, sierżancie Baness - powiedział ktoś miękko zza jego pleców - Już
wystarczy. Niech się pan opanuje.
Galvin otarł przedramieniem skroń znacząc ochraniacz smugą jasnej krwi i
spojrzał w tamtym kierunku.
Nienagannie skrojony, czysty mundur koloru khaki ze starannie odprasowanymi
kantami wydawał się czymś niemal niestosownym w tej głuszy, ale leżał na niej
doskonale. Należała zresztą do tej nielicznej grupy kobiet, która potrafiłaby
nosić z wdziękiem nawet porwaną szmatę zszytą konopnym sznurkiem. Była niższa od
barczystego sierżanta i poruszała się z niezaprzeczalną gracją. Kiedy podeszła
bliżej, ona i Keith skrzyżowali spojrzenia. Miała ciemne, krótko ścięte nad
czołem, a na karku spięte w duży pukiel włosy, które okalały twarz o wielkich,
piwnych oczach, drobnym nosku i wąskich, wyraźnie zarysowanych ustach,
wydających samorzutnie składać się do uśmiechu. Jej ramię zdobiła kolorowa,
oficerska baretka porucznika, kłócąc się z przypuszczalnym wiekiem jej
właścicielki.
Dziewczyna odwróciła wzrok na stojącego obok żołnierza, tego, który wcześniej
próbował zabić Keitha.
- Kapralu Gerter - wycedziła - Został pan ostrzeżony na odprawie przed
praktykami tego rodzaju. Nie widzę innego wyjścia jak oskarżyć pana o próbę
zabójstwa z premedytacją. Po powrocie do bazy zgłosi się pan do dowódcy swojej
kompanii. To wszystko. Może pan ...
- Akurat! - krzyknął Gerter ostro i zrobił krok wstecz opuszczając ręce. Galvin
dostrzegł jak sierżant ścisnął mocniej kolbę swojego karabinu - Wy potraficie
tylko dyskutować i dyskutować, w kółko o tym samym! Gdzie byliście dwa lata
temu, kiedy on i jego kumple zabili moją rodzinę na Liqur Tanay? Kto ma
dochodzić sprawiedliwości?!
- Jeżeli brał udział w masakrze, zostanie wszczęte śledztwo - dziewczyna
zachowała zimną krew - Odpowie za to, bądź pewien.
- Ja to załatwię tu i teraz - wskazał na leżącego Keitha.
- Nie - stwierdziła jakby ze zmęczeniem porucznik.
W tej samej sekundzie na Gertera rzuciło się z tyłu dwóch innych kolegów i
obezwładniło.
- Zabierzcie mu broń i skujcie - nakazała dziewczyna, a Galvin nareszcie
zidentyfikował jej akcent. Co ktoś taki jak ty robi na wojnie?, mruknął do
siebie uśmiechając się kwaśno w myślach.
Spotkało go zaszczyt bycia schwytanym przez prawdziwą galaktyczną arystokratkę.
Członkinię jednego z wysokich rodów, następczynię długiej linii przodków, której
krew była zapewne równie błękitna co przyprawa z Kessel. W początkowej fazie
wojny domowej, kiedy Związek Rebeliantów był słabą i praktycznie pozbawioną
szerszego wsparcia organizacją, szlachetnie urodzonych wstępujących w jego
szeregi uznawano za pariasów, a oni sami kierowali się raczej żądzą przygody niż
pragnieniem walki o wolność. Imperator zdołał ugłaskać wysokie rody nadając im
traktatem z Inseh immunitety rodowe i swobody polityczne. Dopiero kiedy
wybudowano Gwiazdę Śmierci okazało się co te obietnice są warte, niczym stało
się uznanie opinii publicznej wobec militarnej potęgi Imperium. To zmusiło
seniorów rodów do działania. Zwycięstwo w bitwie o Yavin i zniszczenie pierwszej
Gwiazdy Śmierci podniosło prestiż Rebelii, spowodowało też wzrost zaufania do
niej. Tu i ówdzie zaczęto nawoływać do wstępowania w szeregi powstania,
obdarowywano organizację sprzętem wojskowym i dużymi sumami kredytów. Nagle
okazało się, że wysokie rody też mają w Rebelii swój własny interes. Z uwagi na
tę wydatną pomoc szlachetnie urodzeni ochotnicy otrzymywali zwykle honorowe
stopnie oficerskie i, w miarę możliwości bezpieczne dla nich stanowiska tyłowe.
Na przykład oficera śledczego, tak jak dziewczyna stojąca obok Keitha.
Spojrzała na niego ponownie. Musnęła oczami totem na jego ramieniu, ale nie dała
po sobie poznać, że wie co on oznacza.
- Podnieście go i opatrzcie - powiedziała spokojnie - Potem niech dołączy do
pozostałych.
- Dziękuję - odparł Keith wolno się podnosząc - Jestem pani dłużnikiem.
Cięła go w twarz wzrokiem niby klingą lodowego miecza.
- Może pan sobie zatrzymać tę wdzięczność - wycedziła chłodno - Nie potrzebuję
jej i nie sądzę, abym kiedykolwiek potrzebowała.
- Jasne - skwitował spokojnie - Zawsze można tak powiedzieć.
- A czego pan oczekiwał? - dodała ze zmęczeniem - Że oddam honory? Wzniosę
okrzyk tryumfu? Pozwolę nosić w niewoli szablę u boku?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w jej oczy. Rebelianci wokół
znieruchomieli przysłuchując się tej wymianie zdań.
- To jest wojna, człowieku - mruknęła gorzko - Ciesz się, że żyjesz.
- Przeżycie to nie wszystko - stwierdził cierpko - Czasem może być karą za
grzechy, których się nie popełniło.
Uśmiechnęła się okrutnie.
- Spójrz na swoje ramię, żołnierzu - powiedziała lodowato - Na swój totem. Jak
możesz mówić o grzechach, których się nie popełniło? Czy znasz w ogóle znaczenie
słowa grzech?
Galvin wyprostował się nagle, jakby z dumą.
- Nigdy nie strzeliłem nikomu w plecy.
Jeden z rebeliantów nie wytrzymał.
- Oprócz setki niewinnych ludzi na Liqur Tanay, Daen'khaan i w Podwójnym
Systemie Irtrian nikomu! - krzyknął nieopanowanie - Ty psie, jak możesz łgać tak
w żywe oczy?
Wzrok Galvina spoczął na nim.
- Byłeś tam i widziałeś. - zauważył Keith spokojnie - Pewnie wiesz najlepiej.
- Jesteś z 6 Legionu, facet - odparł tamten tłumiąc furię - Lepiej się zamknij,
bo...
- Spokój ! - krzyknęła dziewczyna czując, że sytuacja zaczyna wymykać się spod
kontroli - Nie będziemy bawić się w dyskusje. W ogóle cała ta rozmowa jest
zbędna. Wynośmy się stąd. Dalej!
Sanitariusz spryskał ranę na czole Galvina opatrunkiem w sprayu i dwóch
żołnierzy chwyciło go pod ręce.
- Pójdę sam - zaprotestował, ale i tak zawlekli go pod sam transporter. To była
duża, stara maszyna ze śladami brutalnego usuwania cesarskich godeł. Wewnątrz
było duszno, w kącie siedziało trzech innych żołnierzy Imperium. Rebelianci
wepchnęli Galvina do środka i sami także wsiedli zajmując pozycje tuż przy
rufowych drzwiach. Przez umieszczone w burtach pojazdu okna można było zobaczyć
co dzieje się na zewnątrz. Keith usiłował odnaleźć miejsce, gdzie leżał Varini,
ale transporter niemal natychmiast po zamknięciu drzwi uniósł się i ruszył
naprzód.
3
Wnętrze maszyny wypełniał szum powietrza omywającego kadłub, niekiedy słyszalny
był też wysoki pisk generatorów. Obok burt co chwilę migały rozmyte, szare
płachty pni mijanych drzew, a niekiedy przez liściastą kopułę lasy przenikały
promienie słońca zmuszając Galvina do zmrużenia oczu.
Natychmiast zauważył kiedy minęli linię sensorów wartowniczych i wlecieli w
pobliże bazy. Droga południowa wiodła korytem niewielkiego potoku o gładkich,
pozbawionych drzew brzegach, wprost ku koszarom i kosmoportowi. Widok, jaki
otworzyła ona oczom Keitha był niemal dokładnie taki, jak jego najgorsze
przewidywania.
Teren wokół koszarów zamienił się w pobojowisko. Trzy z czterech hangarów były
wysadzone i płonęły jasnym ogniem podsycanym poszarpanymi instalacjami gazowymi.
Budynki koszarów podziurawiono salwami dział plazmowych jak sito, w zachodnie
skrzydło tkwił wbity kadłub desantowca planetarnego z herbem Republiki na
burcie. Keith naliczył co najmniej dziesięć spalonych AT-ST i cztery
roztrzaskane Walkery. Przedpole usiane było mnóstwem ciał, przeważnie w białych
uniformach szturmowców. Grupki obdartusów, zapewne jeńców, zajmowały się ich
usuwaniem. Płyty lądowiska nie można było dostrzec, ale prawdopodobnie wszystkie
stojące tam maszyny zostały zniszczone w momencie ataku. Nad całym tym obszarem
niczym ponury duch zagłady wisiała chmura dymu z płonącego lasu, pożar wznieciło
zapewne wysadzenie emitera pola deflekcyjnego.
Transporter płynnie skręcił, zwolnił i łagodnie osiadł obok wybetonowanej
pochylni wiodącej do podziemnych garaży. Drzwi złożyły się z cichym sykiem i
obaj strażnicy wyskoczyli na zewnątrz gestami ponaglając Keitha i pozostałych.
- Niech pan ich zabierze na poziom Dwa, sierżancie - rozkazała dziewczyna,
wyskakując z przedziału bojowego maszyny - Tam poczekają na przesłuchanie.
- Przesłuchanie? Jakie przesłuchanie? -zapytał Galvin patrząc na nią - Imperator
nie żyje. Vader nie żyje. Floty Imperium już nie ma. Po co wam zeznania grupy
szaraków?
Znów poczuł na sobie jej lodowaty wzrok.
- Dostał pan rozkaz, sierżancie - powtórzyła nie odrywając wzroku od Galvina -
Proszę go wykonać.
Ponaglani szturchnięciami karabinowych luf szturmowcy weszli do budynku i
dotarli korytarzem do stacji wind, nadzorowani przez sierżanta. W kabinie windy
był tłok, ale żaden ze schwytanych nie próbował przejąć inicjatywy. Wszyscy byli
zbyt przygnębieni lub zmęczeni.
Na poziomie Dwa mieściły się dawniej oddziały szpitalne i ambulatoria, ale
rebelianci zlokalizowali tu kwatery swojego sztabu. Zapewne dlatego, że tam było
najmniej zniszczeń, domyślił się Keith. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, oczom
Galvina ukazało się mrowie oficerów spacerujących korytarzem. Mały konwój jeńców
ruszył naprzód, wzdłuż szeregu wielkich okien ciągnących się na zachodniej
ścianie. Sierżant Baness i trzej jego podwładni salutowali co chwilę mijającym
ich rebeliantom. Galvin dostrzegał na ramionach tamtych dystynkcje pułkowników i
majorów. W dalekiej perspektywie korytarza nagle zapanowało poruszenie, prące
naprzód grupy majorów i pułkowników zatrzymały się salutując, a warta przy
szerokich drzwiach wyprężyła prezentując broń. Wynurzyła się stamtąd dziwna
para, wysoki ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej kamizelce, niezbyt wyglądającej
na mundur, i niska, zgrabna kobieta z włosami splecionymi w dziwne warkocze po
bokach głowy. Oboje rozmawiali z ożywieniem, najwyraźniej doskonale się znali, i
dość obojętnie odnosili się do salutujących oficerów. Generał, pomyślał kwaśno
Keith, generał i jego księżniczka.
Baness nakazał im skręcić w klatkę schodową i zejść na półpoziom. Minęli kilka
sal szpitalnych wypełnionych, jak dostrzegł Keith, rannymi rebeliantami. Potem
napotkali kilka podobnych konwojów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Dawni
żołnierze Imperium wyglądali na załamanych i sposępniałych, kiedy wyłaniali się
z boków korytarza, z gabinetów zamienionych teraz zapewne na pokoje przesłuchań
lub nawet sale sądowe.
Jeszcze jedna klatka schodowa. Tym razem zeszli poziom niżej, aby stanąć pod
dużymi drzwiami, w których Keith z trudem rozpoznał wejście do hali rozrywkowej.
- Nowi jeńcy - powiedział Baness do grupy siedzących pod ścianą żołnierzy -
Patrol porucznik Martine Dian Daarenis.
Jeden z tamtych wstał, wysoki, czarnoskóry człowiek w rozpiętym mundurze i z
czapką oficera Imperium założoną daszkiem do tyłu.
- Jestem porucznik Kharrane, dowodzę tu - mruknął spokojnie, nie odpowiadając na
salut sierżanta - Zostawcie ich i możecie spadać. Już nikomu nie zaszkodzą.
Baness spojrzał na niego nieco krzywo, po czym dłonią dał znak swoim ludziom.
Szturmowców pchnięto pod ścianę z rękami na karkach, następnie eskorta zniknęła
za zakrętem korytarza pozostawiając ich w rękach grupy porucznika. Kharrane
stanął przed nimi i kazał im się odwrócić, przebiegając wzrokiem od jednego do
drugiego.
- Nie chcę żadnych wygłupów, bójek czy innego zamieszania - oznajmił spokojnym,
jakby zmęczonym, głosem - Jesteście teraz jeńcami, będziecie czekać na
przesłuchanie i rozprawę. To potrwa kilka dni. Nie musicie się martwić tym co
będzie potem. Teraz ...
- Czy możemy pozbyć się tych niewygodnych mundurów i zostać opatrzeni? - zapytał
szturmowiec stojący obok Galvina wskazując kolegę ściskającego ranę na
przedramieniu.
Kharrane wyglądał na zdumionego. Lekkim krokiem podszedł do mówiącego i na odlew
uderzył go w twarz. Jeniec zachwiał się i złapał za szczękę.
- Nie odzywaj się, gdy nie jesteś pytany - wycedził kapitan wskazując go palcem.
Tamten przestał się chwiać i zaatakował bykiem krzycząc z wściekłości.
Ostrzeżony tym krzykiem Kharrane zdołał się uchylić i związać z nim w zawziętej
walce. Szanse na zwycięstwo miał w niej tylko ten mniej zmęczony. Galvin ruszył
na pomoc, ale w tym momencie wkroczyli pozostali rebelianci waląc kolbami
karabinów i spychając jeńców z powrotem na ścianę.
Kiedy wreszcie Kharrane zmęczył się kopaniem nieprzytomnego szturmowca,
wyprostował się i rzucił chrapliwie - Do środka z nimi!
Drzwi od hali rozrywkowej otworzyły się odsłaniając tłum postaci, w który po
kolei wpychano jeńców za pomocą kopniaków i brutalnych pchnięć.
Na progu Galvin stracił równowagę i wyłożył jak długi zderzając się z kimś
leżącym na podłodze. Tamten nieomal zawył i skręcił się z bólu obejmując dłońmi
grubo zabandażowane udo.
- Uważaj trochę - wycedził słabym głosem nie otwierając nawet oczu, żeby
spojrzeć na Keitha. Leżał na warstwie kilku kocy, a pod głowę jakaś pomocna dłoń
podłożyła mu kurtkę mundurową. Opatrunek na nodze wyglądał na od dawna nie
zmieniany. Galvin ogarnął wzrokiem otoczenie. Na podłodze leżało jeszcze wielu
podobnych poszkodowanych z poszarpanymi lub amputowanymi kończynami, a pod
ścianami siedzieli też inni, z bandażami na oczach, badający podłogę wokół
dotykiem dłoni. Nie było widać żadnych kroplówek, świeżych opatrunków,
stymulatorów czy chociażby śladów jakiejś bardziej zaawansowanej pomocy
lekarskiej. Wyglądało na to, że umieszczono tutaj wszystkich jeńców, niezależnie
od ich stanu. W powietrzu czuło się atmosferę rezygnacji i krańcowej apatii.
Sala była dość długa i szeroka, ale niska i przez to bardzo duszna. Usunięto z
niej wszystkie meble i automaty pozostawiając oprócz gołych ścian jedynie
ozdobione roślinnymi motywami puste cokoły po popiersiach Cesarza oraz dwa
zestawy polowych latryn, od których dolatywał zapach biologicznego środka
dezynfekcyjnego. W tej chwili kłębiło się tutaj grubo ponad stu ludzi, a być
może i więcej. Co najmniej połowa z nich była ranna, w tym większość dość
poważnie, co przy zerowej sterylności otoczenia oznaczało dla nic