13198
Szczegóły |
Tytuł |
13198 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13198 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13198 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13198 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Herbert George Wells
Wyspa Doktora Moreau
(Przełożyła: Ewa Krasińska)
The island of Doctor Moreau
Pl-1988r
Wprowadzenie
Dnia pierwszego lutego 1887 roku parowiec pasażerski “Królowa Próżności” zatonął
na
skutek zderzenia się z wrakiem na 1° szerokości geograficznej południowej i 107°
długości
geograficznej zachodniej.
Piątego stycznia 1888 roku, a więc po upływie jedenastu miesięcy i czterech dni
od tego
zdarzenia, wuj niżej podpisanego, zamożny dżentelmen nazwiskiem Edward Prendick,
o którym
wiedziano, iż z całą pewnością wsiadł w Callao na pokład “Królowej Próżności”, i
którego
następnie uznano za zaginionego - odnalazł się na 5°3' szerokości geograficznej
południowej i 101°
długości geograficznej zachodniej w niewielkiej szalupie o nieczytelnej nazwie,
przypuszczalnie
należącej do zaginionego szkunera “Ipecacuanha”. Pierwsza relacja mego wuja
brzmiała tak
nieprawdopodobnie, iż posądzano go o pomieszanie zmysłów. Później utrzymywał
jednak, że nie
pamięta, co się z nim działo po opuszczeniu pokładu “Królowej Próżności”. Jego
przypadek był w
swoim czasie żywo dyskutowany wśród psychologów jako interesujący przykład
amnezji
spowodowanej ciężkimi przeżyciami i fizycznym wyczerpaniem. Niniejsza opowieść
została
odnaleziona w papierach Edwarda Prendicka przez niżej podpisanego, bratanka oraz
spadkobiercę
autora; nie zawierała żadnych wskazówek co do jej ewentualnej publikacji.
W rejonie, gdzie odnaleziono mego wuja, znana jest tylko jedna mała i bezludna
wulkaniczna wysepka, nazwana imieniem Noble'a. W 1891 roku odwiedził ją okręt
Jej Królewskiej
Mości “Skorpion”. Grupa marynarzy wysiadła wówczas na ląd, ale nie spotkała na
wyspie żadnych
istot żywych prócz dość osobliwego gatunku białych ciem, pewnej ilości dzikich
świń i królików
oraz szczególnej odmiany szczurów. .Okazów tych stworzeń nie zabrano. A zatem
niniejsza
opowieść w swym najistotniejszym szczególe nie znajduje potwierdzenia.
Uczyniwszy to
zastrzeżenie mogę, jak mi się wydaje, bez niczyjej szkody i chyba zgodnie z
intencjami mego wuja,
przedstawić szerokiej publiczności jego osobliwą historię. Przemawia za nią w
każdym razie jedna
okoliczność, ta mianowicie, iż wuj Prendick przepadł bez wieści mniej więcej na
5° szerokości
geograficznej południowej i 105° długości geograficznej zachodniej, a po
jedenastu miesiącach
pojawił się ponownie w tym samym rejonie. Musiał ten okres w jakiś sposób
przetrwać. Wiadomo
też, że szkuner o nazwie “Ipecacuanha”, prowadzony przez zapijaczonego kapitana
Johna Davisa,
istotnie wyruszył w styczniu 1887 roku z portu Arica, wioząc na pokładzie pumę
oraz inne
zwierzęta, że statek ten był znany w wielu portach Południowego Pacyfiku, ale
raz na zawsze znikł
z tych mórz (wraz ze sporym ładunkiem kopry), wypływając z Banya na spotkanie
niewiadomego
losu w grudniu 1887, która to data pokrywa się w pełni z opowieścią mego wuja.
Charles Edward Prendick
1. W szalupie “Królowej Próżności”
Nie zamierzam dodawać nowych informacji do tego, co zostało już napisane w
związku z
katastrofą “Królowej Próżności”. Jak wszystkim wiadomo, statek ten zderzył się z
wrakiem w
dziesięć dni po wypłynięciu z Callao. Osiemnaście dni później kanonierka Jej
Królewskiej Mości
“Mirt” wyłowiła barkas z siedmioma członkami załogi zatopionego statku, a
historia ich cierpień
zyskała sobie niemal równie szeroką sławę, jak znacznie straszniejsze losy
rozbitków z “Meduzy”.
Chciałbym jednak do znanej opowieści o “Królowej Próżności” dopisać jeszcze
jedną, równie
okropną jak tamta, a na pewno znacznie bardziej niezwykłą. Przyjęło się uważać,
że czterej
pasażerowie małej szalupy ponieśli śmierć, jest to jednak wiadomość nieścisła.
Mam wszelkie
podstawy, by tak twierdzić, ponieważ jestem jednym z nich.
Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, iż szalupa miała od początku tylko trzech, a
nie
czterech pasażerów. Ów Constans, którego “kapitan widział wskakującego do łodzi
ratunkowej”
(“Daily News” z siedemnastego marca 1887), na nasze szczęście, a swoje
nieszczęście nie zdołał
do nas dotrzeć. Skakał do wody spod szlagów zdruzgotanego bukszprytu, otoczony
plątaniną lin; w
locie zaczepił piętą o jakąś linkę, chwilę wisiał głową w dół, po czym spadając
trafił na unoszącą
się na wodzie belkę lub kawałek masztu. Rzuciliśmy się w jego kierunku, ale już
nie wypłynął.
Uważam, iż nie dotarł do szalupy na nasze szczęście, ale chyba i na swoje
również,
ponieważ mieliśmy tylko jedną małą baryłkę wody i odrobinę rozmoczonych sucharów
- alarm był
tak nagły, a statek tak dalece nie przygotowany na wypadek katastrofy. Sądząc,
iż pasażerowie
barkasu mogą być lepiej zaopatrzeni (choć, zdaje się, wcale tak nie było),
próbowaliśmy się z nimi
porozumieć. Oni jednak nie słyszeli naszych nawoływań, a gdy nazajutrz rozwiała
się deszczowa
mgła - co nastąpiło dopiero po południu - znikli nam z pola widzenia. Nie
mogliśmy wstać i
rozejrzeć się, gdyż łódź silnie kołysała. Morze było tak wzburzone, że z trudem
utrzymywaliśmy
łódź dziobem do fali. Dwoma rozbitkami, którym do tej pory udało się razem ze
mną uratować,
byli - pasażer jak i ja, niejaki Helmar, oraz niski i barczysty, jąkający się
lekko marynarz o nie
znanym mi nazwisku.
W sumie dryfowaliśmy osiem dni, cierpiąc męki głodu, a po wyczerpaniu się wody -
nieznośne pragnienie. Po dwóch dniach fale powoli opadły, a morze stało się
gładkie i połyskliwe.
Zwykły czytelnik żadną miarą nie potrafi sobie wyobrazić owych ośmiu dni. Nie
przeżył bowiem -
na swoje szczęście - niczego podobnego, na czym jego wyobraźnia mogłaby się
oprzeć. Poczynając
od drugiego dnia przestaliśmy się niemal do siebie odzywać i każdy leżał w swoim
kącie łodzi
wpatrując się w widnokrąg albo rozszerzającymi się z dnia na dzień, coraz mniej
przytomnymi
oczyma obserwował mękę i postępującą niemoc towarzyszy niedoli. Słońce prażyło
niemiłosiernie.
Czwartego dnia skończył się zapas wody, a nas zaczęły nawiedzać dziwne myśli,
które czytaliśmy
sobie nawzajem z oczu; ale chyba dopiero szóstego dnia Helmar wypowiedział je na
głos.
Pamiętam nasze schrypnięte, piskliwe głosy - rozmawiając musieliśmy się do
siebie nachylać i
oszczędzać słów. Ja stawiłem zacięty opór uważając, iż lepiej już przedziurawić
łódź i wspólnie
zginąć w paszczach ciągnących za nami rekinów, ale gdy Helmar powiedział, że
przyjęcie jego
propozycji pozwoli nam się napić, marynarz przeszedł na jego stronę.
Odmówiłem jednak udziału w ciągnięciu losów i najbliższej nocy marynarz raz po
raz
szeptał coś Helmarowi do ucha, a ja siedziałem na dziobie z nożem w ręku, choć
nie sadzę, bym w
decydującej chwili zdobył się na stawienie oporu. Rankiem przystałem na
propozycję Helmara, po
czym wyjęliśmy półpensówkę, która miała wskazać ofiarę.
Los padł na marynarza, ale ten był z nas trzech najsilniejszy i zamiast się
poddać, skoczył
na Helmara. Zwarli się jak zapaśnicy i prawie wstali. Zacząłem się ku nim
czołgać; chciałem
pomóc Helmarowi chwytając marynarza za nogę, ale łódź zakołysała, marynarz
stracił równowagę,
padli razem na krawędź burty i spleceni w uścisku stoczyli się do wody. Poszli
na dno jak kamień.
Pamiętam swój śmiech, a potem zdziwienie, dlaczego się śmieję. Dźwięk własnego
śmiechu
zaskoczył mnie, jakby przyszedł skądś z zewnątrz.
Nie wiem, jak długo leżałem na dnie łodzi oparty plecami o ławkę myśląc sobie,
że gdybym
miał dosyć siły, napiłbym się słonej wody, by oszaleć i szybciej umrzeć. Po
pewnym czasie
dostrzegłem na widnokręgu zbliżający się żagiel, ale przyglądałem mu się
obojętnie, jak malowanej
pocztówce. Musiałem być półprzytomny, ale pamiętam dokładnie wszystko, co się
działo.
Pamiętam kołysanie głowy w rytmie morza i horyzont z tańczącym na falach żaglem.
Ale
jednocześnie pamiętam dokładnie swoje przeświadczenie, iż jestem martwy, i że
sprawiłem im
niezły kawał wymykając się z dała tuż przed przybyciem pomocy.
Niezmiernie długo - przynajmniej w moim wspomnieniu - obserwowałem powolne
zbliżanie się pląsającego na falach szkunera; był to niewielki, dwumasztowy
statek z typowym dla
szkunera ożaglowaniem skośnym. Szedł pod wiatr, musiał co chwilę robić zwrot i
iść coraz
dłuższymi halsami. Nie przychodziło mi do głowy, by starać się zwrócić na siebie
uwagę, a potem
ujrzałem kadłub i od tej chwili aż do obudzenia się w kabinie na rufie mam tylko
niejasne
wspomnienia. Pamiętam mgliście, jak wciągają mnie po drabince, a znad burty
wychyla się ku
mnie szeroka i rumiana, piegowata twarz pod płomiennie rudą czupryną. Zachowałem
też
migawkowy obraz jakiejś innej, z bliska widzianej ciemnej twarzy o niesamowitych
oczach, którą
brałem za widziadło, dopóki nie ujrzałem jej po raz drugi. Wydaje mi się, iż
pamiętam, jak
wlewano mi coś przemocą do ust. To wszystko.
2. Człowiek, który płynął donikąd
Znajdowałem się w niewielkiej, dość niechlujnej kabinie. Obok siedział niestary
mężczyzna
o płowych włosach, szczeciniastym wąsie koloru słomy i obwisłej dolnej wardze,
który trzymał
mnie za rękę. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Miał wodnistoszare
oczy, dziwnie
pozbawione wyrazu.
Nagle tuż nade mną rozległ się hałas, jakby ktoś przestawiał gwałtownie żelazne
łóżko, oraz
niski, gniewny pomruk jakiegoś wielkiego zwierzęcia. W tej samej chwili
mężczyzna odezwał się
po raz drugi.
Powtórzył pytanie:
- Jak się pan czuje?
Chyba odpowiedziałem, że dobrze. Nie mogłem sobie przypomnieć, skąd się tutaj
wziąłem.
Musiał to pytanie wyczytać z mojej twarzy, gdyż głos odmówił mi posłuszeństwa.
- Wydobyto pana z szalupy, bliskiego śmierci głodowej. Szalupa opatrzona była
napisem
“Królowa Próżności”, a na krawędzi jej burty widniały plamy krwi.
Gdy to mówił, spostrzegłem własną rękę, tak chudą, że przypominała brudną
skórzaną
sakiewkę, do której wrzucono luzem kości, i w jednej chwili wróciła mi pamięć
całej historii z
szalupą.
- Proszę to połknąć - powiedział mężczyzna, podając mi jakąś zamrożoną,
szkarłatną
substancję.
Mikstura miała smak krwi i od razu poczułem się silniejszy.
- Miał pan szczęście - mówił mężczyzna - trafić na statek z lekarzem na
pokładzie. - Trochę
niewyraźnie artykułował słowa i lekko seplenił.
- Co to za statek? - spytałem wolno schrypniętym ód długiego milczenia głosem.
- Niewielki handlowiec kursujący między Ariką a Callao. Nigdy nie przyszło mi do
głowy
zapytać, skąd pochodzi. Najpewniej z krainy obłąkańców. Ja jestem pasażerem i
płynę z Ariki.
Skończony bałwan, który jest właścicielem i dowódcą statku w jednej osobie,
niejaki Davis, stracił
patent czy coś w tym rodzaju. Zna pan pewnie ten rodzaj ludzi. Nazwał swoją
idiotyczną łajbę
“Ipecacuanha”; czy można sobie wyobrazić coś równie kretyńskiego. Choć na pełnym
morzu,
kiedy nie ma wiatru przez dłuższy czas, z pewnością zachowuje się zgodnie z
nazwą.* [*
ipekakuana brazylijska - roślina o oryginalnej indiańskiej nazwie ipecacuana lub
ipecacuanha, jest
stosowana w lecznictwie i ze względu na swe działanie nosi popularne miano
wymiotnicy
lekarskiej (przyp. tłum.)]
Na górze rozległ się ponowny rumor, któremu towarzyszyło głuche warczenie i
ludzki głos.
Po chwili inny głos nakazał jakiemuś “przeklętemu wypędkowi”, żeby się uspokoił.
- Znajdował się pan o krok od śmierci - ciągnął mój rozmówca. - Jeszcze trochę i
byłoby po
wszystkim. Ale pana podreperowałem. Czuje pan ból w ramieniu? To od zastrzyków.
Leżał pan
bez przytomności przez blisko trzydzieści godzin.
Z trudem zbierałem myśli. Skowyt kilku psów znowu rozproszył moją uwagę.
- Czy mógłbym już zjeść coś solidniejszego? - spytałem.
- Dzięki mnie - odparł. - Właśnie gotują dla pana baraninę.
- To świetnie - powiedziałem z przekonaniem. - Chętnie zjem kawałek baraniny.
- Muszę panu powiedzieć - podjął z pewnym wahaniem - iż jestem okropnie ciekaw,
jak to
się stało, że został pan sam w szalupie.
W jego oczach dostrzegłem jakby błysk podejrzliwości.
- Do diabła z tym wyciem! Wypadł nagle z kabiny i wdał się w gwałtowną kłótnię z
kimś,
kto odpowiadał niezrozumiałym mamrotaniem. Sprawa zakończyła się chyba odgłosami
uderzeń,
ale mogłem się przesłyszeć. Potem mężczyzna krzyknął na psy i wrócił do kabiny.
- No więc? - spytał od drzwi. - Zaczął mi pan właśnie opowiadać.
Odparłem, iż nazywam się Edward Prendick i że dla rozproszenia nudy mej
dostatniej
egzystencji podjąłem studia przyrodnicze. Ta ostatnia wiadomość jakby go trochę
zaciekawiła.
- Ja też zajmowałem się trochę przyrodą, przeszedłem na medycynie kurs biologii,
wie pan,
preparowanie jajników dżdżownicy, narządów gębowych ślimaka i tak dalej. Mój
Boże! Już
dziesięć lat upłynęło od tego czasu! Ale proszę, proszę, niech pan opowiada o
szalupie.
Moja szczera opowieść, wypowiedziana zwięzłymi zdaniami - byłem bowiem bardzo
osłabiony - najwyraźniej go zadowoliła, a gdy skończyłem, powrócił natychmiast
do sprawy
przyrodoznawstwa i swych studiów biologicznych. Wypytywał mnie też dokładnie o
londyńskie
ulice - Tottenham Court Road i Gower Street.
- Czy Caplatzi nadal prosperuje? Cóż to był za sklep!
Musiał być chyba bardzo przeciętnym studentem medycyny, gdyż szybko przerzucił
się na
kabarety. Opowiedział mi kilka anegdotek.
- Rzuciłem wszystko dziesięć lat temu - oświadczył;
- Co to były za czasy! Ale fatalnie się zbłaźniłem... Przegrałem życie nie mając
jeszcze
dwudziestu jeden lat. Dziś wszystko się pewnie zmieniło... No, ale muszę zajrzeć
do tego osła-
kucharza i dopilnować pańskiej baraniny.
Na górze znowu rozległ się ryk, tak raptowny i pełen dzikiej wściekłości, że aż
podskoczyłem.
- Co tam się dzieje? - krzyknąłem, ale on zdążył już zamknąć za sobą drzwi.
Wrócił po chwili niosąc baranią potrawkę, której apetyczny zapach wprawił mnie w
takie
podniecenie, iż zwierzęce pomruki natychmiast wyleciały mi z głowy.
Następny dzień, podczas którego na przemian spałem lub jadłem, wzmocnił mnie na
tyle, iż
uniosłem się z koi i przez iluminator wyjrzałem na ścigające się ze statkiem
zielone fale. Szkuner
najwidoczniej płynął z wiatrem. Montgomery - bo tak nazywał się jasnowłosy
mężczyzna - wszedł
właśnie do kabiny, więc poprosiłem go o jakieś odzienie. Pożyczył mi własne
drelichowe ubranie,
gdyż to, które miałem na sobie w szalupie, wyrzucono, jak powiedział, za burtę.
Ubranie było na
mnie trochę za obszerne, ponieważ jego właściciel był postawnym mężczyzną o
długich
kończynach.
Wspomniał mimochodem, że kapitan siedzi zamknięty w swojej kajucie, pijany jak
bela.
Podczas ubierania się zacząłem go wypytywać, którędy i dokąd płynie statek.
Odparł, iż szkuner
zmierza na Hawaje, ale po drodze zatrzyma się, by wysadzić go na ląd.
- Gdzie? - spytałem.
- To taka wysepka... na której mieszkam. O ile mi wiadomo, nie ma nawet nazwy.
Po tych słowach dolna warga całkiem mu obwisła, a wlepione we mnie oczy
przybrały
nagle wyraz tak jawnie udawanej tępoty, iż uznałem, że woli uniknąć indagacji.
Powstrzymałem się
więc od dalszych pytań.
3. Niesamowita twarz
Po opuszczeniu kabiny okazało się, że jakiś człowiek blokuje nam wyjście na
pokład. Stał
na drabince zwrócony do nas plecami, patrząc ponad górną krawędzią luku. Miał,
jak zauważyłem,
niekształtną postać - niską, barczystą i niezgrabną - przygarbione plecy,
włochatą szyję i wciśniętą
w ramiona głowę. Miał na sobie granatowe drelichy, a jego czarne włosy były
dziwnie grube i
szczeciniaste. Usłyszałem wściekłe warczenie niewidocznych psów i w tej samej
chwili człowiek
ów skoczył gwałtownie do tyłu natykając się na rękę, którą wyciągnąłem
odruchowo, by się przed
nim osłonić. Obrócił się z iście zwierzęcą zwinnością.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego nagły widok jego ciemnej twarzy zrobił na mnie
tak
wstrząsające wrażenie. Była przedziwnie szpetna. Wysunięta do przodu szczęka
mgliście
przypominała zwierzęcą mordę, a z ogromnych półotwartych ust wystawały białe
zęby nie
spotykanych u człowieka rozmiarów. Miał przekrwione w kącikach, niemal zupełnie
pozbawione
białek oczy o piwnych źrenicach. Jego twarz pałała jakimś osobliwym
podnieceniem.
- Diabli cię nadali! - mruknął Montgomery. - Odsuń się, u licha!
Ciemnolicy mężczyzna bez słowa odskoczył w bok.
Wstąpiłem na drabinkę, nie odrywając od niego oczu. Montgomery zatrzymał się
chwilę na
dole.
- Mówiłem ci przecież, żebyś się tutaj nie kręcił - rzekł dobitnym tonem. -
Twoje miejsce
jest na dziobie.
Ciemnoskóry mężczyzna skulił się.
- Oni... oni nie chcą mnie trzymać na dziobie.
- Mówił powoli jakimś nienaturalnie schrypniętym głosem.
- Nie chcą cię trzymać na dziobie! - powtórzył groźnie Montgomery. - Ale ja każę
ci tam
iść.
Miał jeszcze coś dodać, ale rzucił mi szybkie spojrzenie i wszedł za mną na
drabinkę.
Stałem odwrócony w połowie luku, nadal nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, jakie
budziła
przedziwna brzydota ciemnoskórego człowieka. Pierwszy raz w życiu widziałem tak
odrażającą i
niesamowitą twarz, ale jednocześnie - paradoks trudny do uwierzenia - miałem
dziwaczne
poczucie, iż jego zdumiewające rysy i gesty są mi skądś znane. Pomyślałem sobie
później, że
musiałem go chyba widzieć, kiedy wyciągano mnie na pokład, ale i to nie
tłumaczyło podejrzenia
jakiejś wcześniejszej znajomości. Wydawało się niepodobieństwem, bym ujrzawszy
bodaj raz tak
szczególną twarz, mógł nie zapamiętać okoliczności owego spotkania.
Wejście Montgomery'ego na drabinkę przerwało bieg mych myśli, obróciłem się więc
i
rozejrzałem po płaskim pokładzie małego szkunera. Uprzednie hałasy przygotowały
mnie
częściowo na to, co teraz ujrzałem. Z całą pewnością nigdy jeszcze nie widziałem
tak brudnego
pokładu. Wszędzie walały się skrawki marchwi, strzępy zieleniny i paskudztwa
niewiadomego
pochodzenia. Pod grotmasztem szarpało się na łańcuchach stado przerażających
ogarów, które na
mój widok zaczęły gwałtownie ujadać, a przy bezanmaszcie, w małej żelaznej
klatce, tak ciasnej,
że zwierzę nie mogło się nawet obrócić, siedziała wielka, skulona puma. Nieco
dalej, przy prawym
nadburciu spostrzegłem kilka sporych drewnianych klatek z królikami, na dziobie
zaś tkwiła
samotna lama wciśnięta do zwykłej skrzyni. Psy miały na pyskach skórzane
kagańce. Jedynym
człowiekiem na pokładzie był chudy i milczący marynarz przy kole sterowym.
Główne żagle,
brudne i połatane, napinał wiatr, a i w górze, jak się zdaje, postawiono
wszystkie dodatkowe żagle
stateczku. Niebo było czyste, a słońce minęło zenit i zaczęło obniżać się ku
zachodowi; wzdłuż
burt pędziły długie, upstrzone białymi grzywami fale. Minąwszy sternika
zbliżyliśmy się do relingu
rufowego; za rufą pieniła się woda, a w kilwaterze tańczyły i znikały bańki.
Odwróciłem się i
zmierzyłem wzrokiem niechlujny pokład.
- Czy to jakaś pływająca menażeria? - spytałem.
- Na to wygląda - odparł Montgomery.
- Po co im te zwierzęta? Na handel? Dla rozrywki? A może kapitan myśli, że zdoła
je
sprzedać gdzieś na morzach południowych?
- Na to wygląda, nie sądzi pan? - odparł Montgomery odwracając się z powrotem ku
rufie.
Nagle od strony zejściówki rozległ się wrzask, posypały się wściekłe wyzwiska i
ciemnoskóry mężczyzna pośpiesznie wgramolił się na pokład. W ślad za nim wyłonił
się masywny
rudzielec w białej czapce. Ogary, którym znudziło się tymczasem oszczekiwanie
mnie, na widok
ciemnoskórego wpadły w szał i szarpiąc łańcuchy zaczęły na nowo ujadać.
Ciemnoskóry zawahał
się przez moment na ich widok, dzięki czemu rudy mężczyzna zdążył go dopaść i
zadał mu
potężny cios między łopatki. Nieszczęśnik zwalił się jak podcięte drzewo na
zaśmiecony pokład,
między rozwścieczoną sforę. Psy były na szczęście w kagańcach. Rudzielec aż
zachłysnął się z
uciechy i stał chwiejąc się niepewnie na nogach, jakby lada chwila miał runąć do
zejściówki albo w
przód, na swą ofiarę.
Widząc rudzielca, Montgomery gwałtownie się poderwał.
- Przestań pan! - zawołał tonem upomnienia.
Na dziobie pojawiło się paru marynarzy.
Ciemnoskóry mężczyzna wił się po pokładzie deptany przez psy, wydając dziwne,
nienaturalne okrzyki. Nikt nie pośpieszył mu z pomocą. Psiska bezlitośnie
trącały go pyskami, a
ich szare, zwinne cielska w tanecznych podskokach kłębiły się nad niezdarnym
powalonym ciałem.
Zebrani na dziobie marynarze pokrzykiwali zachęcająco, jakby to była najlepsza
zabawa.
Montgomery wydał gniewny okrzyk i rzucił się do przodu. Pośpieszyłem za nim.
Tymczasem ciemnoskóry poderwał się na nogi i zatoczył do przodu. Wpadł z rozpędu
na
burtę przy wantach grotmasztu, gdzie stanął dysząc ciężko i rzucając psom przez
ramię wściekłe
spojrzenia. Rudowłosy mężczyzna wybuchnął tryumfalnym śmiechem.
- Słuchajcie no, kapitanie - powiedział Montgomery, którego seplenienie wyraźnie
się
nasiliło i chwycił rudowłosego za łokcie. - Za wiele pan sobie pozwala.
Stałem tuż za Montgomerym. Kapitan odwrócił głowę i spojrzał nań z tępą powagą
pijaka.
- A bo co? - zapytał; mierzył przez chwilę Montgomery'ego sennym spojrzeniem, a
wreszcie rzekł:
- Przeklęty konował!
Gwałtownym szarpnięciem uwolnił ręce i po paru nieudanych próbach zdołał
wpakować
piegowate pięści do bocznych kieszeni.
- Ten człowiek jest pańskim pasażerem - oświadczył Montgomery. - Radzę trzymać
ręce z
daleka od niego.
- Idź do diabła! - huknął kapitan. Odwrócił się gwałtownie i zatoczył na bok. -
To jest mój
statek i robię na nim, co mi się podoba - oświadczył.
Uważam, że Montgomery powinien był w tym momencie zostawić pijanego brutala w
spokoju. Ale on zbladł tylko jeszcze bardziej i zbliżył się za kapitanem do
burty.
- Słuchajcie no, kapitanie - powiedział. - Nie pozwolę maltretować mego
służącego. Pan i
pańscy ludzie znęcacie się nad nim bez przerwy, odkąd wszedł na pokład.
Alkoholowe opary na dłuższą chwilę odebrały kapitanowi mowę.
- Przeklęty konował! - To było wszystko, co uznał za stosowne odpowiedzieć.
Zorientowałem się, iż Montgomery należy do zawziętych uparciuchów, którzy stale
podsycają hodowaną w sercu urazę i nigdy niczego nie darowują; domyśliłem się
także, że ich spór
musiał narastać od dłuższego czasu.
- Przecież on jest pijany - wtrąciłem, może trochę zbyt nachalnie. - Nic pan z
nim nie
wskóra.
Montgomery wykrzywił obwisłą wargę.
- On zawsze jest pijany. Czy pana zdaniem to ma usprawiedliwiać znieważanie
pasażerów?
- Mój statek - zaczął kapitan pokazując drżącą ręką klatki - był kiedyś czysty i
schludny. A
dziś, co? - Rzeczywiście, czystości nie można mu było zarzucić. - Moja załoga -
ciągnął. - Moja
schludna, przyzwoita załoga.
- Zwierzęta znalazły się na pokładzie za pańską zgodą.
- Niech będzie przeklęty dzień, w którym moje oczy ujrzały pańską piekielną
wyspę. Po
jakiego diabła... wozić zwierzęta na taką wyspę? I do tego ten pański
pomagier... Myślałem, że
chodzi o człowieka. Ale to jakiś pomyleniec. I czego łazi po rufie. Co pan sobie
myśli, że cały
statek do pana należy, czy co?
- Pańscy marynarze od pierwszej chwili robią, co mogą, żeby temu nieborakowi
zatruć
życie.
- Ładny mi nieborak, toż to diabeł z piekła rodem. Moi ludzie nie mogą na niego
patrzeć. Ja
nie mogę na niego patrzeć. Nikt nie może na niego patrzeć. Pan też nie może na
niego patrzeć.
Montgomery odwrócił się.
- W każdym razie proszę zostawić go w spokoju - powiedział kiwając głową.
Ale kapitan zmierzał teraz do awantury. Podniósł głos:
- Jeśli jeszcze raz przyłapię drania w tej części statku, wypruję mu flaki,
zobaczy pan.
Wypruję mu te przeklęte flaki! Niech się panu nie wydaje, że może mi pan
dyktować, co mi wolno,
a czego nie wolno. Ja tu jestem kapitanem i właścicielem - wbij pan to sobie do
głowy. Jestem
panem... i władcą. Umowa była, że zabiorę do Ariki i z powrotem człowieka ze
służącym i
przywiozę kilka zwierząt. Nie godziłem się na wożenie piekielnego wariata z
durnym konowałem...
Nieważne, jak nazwał Montgomery'ego. Zobaczyłem, że ten ostatni robi krok do
przodu,
postanowiłem więc interweniować.
- On jest pijany - rzekłem. Kapitan zaczął sypać jeszcze plugawszymi obelgami. -
Zamknij
się pan! - rzuciłem mu ostro, widząc w twarzy Montgomery'ego niebezpieczny
błysk. Tym
odezwaniem się ściągnąłem lawinę na siebie.
Byłem jednak zadowolony, że udało mi się zapobiec wiszącej na włosku bójce -
nawet za
cenę pijanej furii kapitana. Ale choć zdarzało mi się bywać w dość podejrzanych
towarzystwach,
nie pamiętam, bym kiedykolwiek nasłuchał się tylu najplugawszych przekleństw
płynących jednym
nieprzerwanym strumieniem. Jestem człowiekiem łagodnym, lecz chwilami z trudem
nad sobą
panowałem. Nakazując kapitanowi milczenie zapomniałem, niestety, iż jestem tylko
bezradnym,
odciętym od swoich zasobów, płynącym na gapę rozbitkiem, i mój los zależy od
dobrej woli - albo
interesowności - załogi statku, który mnie przygarnął. Kapitan nie omieszkał
dobitnie mi o tym
przypomnieć. Ale przynajmniej zapobiegłem rękoczynom.
4. Na pokładzie szkunera
Tego samego dnia wieczorem dostrzeżono po zachodzie słońca ląd i szkuner
zatrzymał się.
Montgomery oznajmił, że tu kończy się jego podróż. Wyspa była zbyt daleko, by
rozpoznać
jakiekolwiek szczegóły; przypominała płaski skrawek bladego błękitu wśród
nieokreślonego,
szarobłękitnego morza. Znad wyspy unosiła się ku niebu niemal pionowa smużka
dymu.
Kapitana nie było w tym czasie na pokładzie. Wyładowawszy na mnie gniew, zszedł
chwiejnym krokiem pod pokład i, o ile wiem, usnął w swej kajucie na podłodze.
Faktyczne
dowództwo przejął jego zastępca. Był nim ów chudy, małomówny osobnik, który stał
poprzednio
przy sterze. Widać było, że i on ma z Montgomerym na pieńku. Nie zwracał na nas
obu
najmniejszej uwagi. Kolacja, którą jedliśmy razem, po paru nieudanych próbach
nawiązania przeze
mnie rozmowy upłynęła w ponurym milczeniu. Zwróciło również moją uwagę, ze
marynarze
dziwnie nieżyczliwie odnoszą się do mego towarzysza oraz do jego zwierząt.
Montgomery, jak
zauważyłem, bardzo wymijająco mówił o przeznaczeniu zwierząt i celu swej
podróży, więc mimo
narastającej ciekawości nie narzucałem się.
Zostaliśmy rozmawiając na pokładzie rufowym, aż niebo zaroiło się od gwiazd. Noc
była
cicha i spokojna, tylko z połyskującej żółtym światłem dziobówki dolatywały
czasem oderwane
dźwięki albo poruszyło się któreś ze zwierząt. W kącie klatki majaczył ciemny
kształt zwiniętej w
kłębek pumy, która obserwowała nas świecącymi ślepiami. Psy chyba posnęły.
Montgomery wyjął
cygara.
Z nutą na wpół bolesnej nostalgii rozmawiał ze mną o Londynie, zadając
najrozmaitsze
pytania, by dowiedzieć się, co się tam zmieniło. Mówił jak człowiek, który
uwielbiał tamtejsze
życie, ale został zeń nagle i nieodwracalnie wykluczony. Gawędziłem o tym i owym
dla
podtrzymania rozmowy. Przez cały czas narastało we mnie poczucie, że w tym
człowieku kryje się
coś dziwacznego, toteż ukradkiem obserwowałem jego bladą, zagadkową twarz, na
którą padało,
przyćmione światło latarni nad kompasem za moimi plecami. A potem popatrzyłem na
ciemne
morze, tam, gdzie w mroku kryła się jego wysepka.
Ten człowiek, myślałem sobie, wyłonił się z bezmiaru świata po to tylko, by
uratować mi
życie. Jutro przekroczy burtę i znów zniknie z mego życia. Nawet w
najbanalniejszych
okolicznościach miałbym powód do zadumy. Ale jak wytłumaczyć zdumiewający fakt,
iż
wykształcony, cywilizowany człowiek mieszka na nieznanej wysepce, a na dobitkę
wiezie z sobą
tak niecodzienny ładunek. Przyszło mi na myśl to samo pytanie, które postawił
kapitan:
Po co mu te zwierzęta? I dlaczego udawał, iż nie są jego własnością, kiedy
pierwszy raz
zagadnąłem go o to? A ten jego pomocnik, którego dziwaczna powierzchowność tak
bardzo mnie
poruszyła. Wszystkie te okoliczności tworzyły wokół niego aurę tajemniczości.
Przykuwały moją
wyobraźnię i pętały język.
Przed północą rozmowa o Londynie wygasła, więc staliśmy obok siebie oparci o
poręcz i
mierząc rozmarzonym wzrokiem cichy, połyskujący w blasku gwiazd ocean,
pogrążyliśmy się
każdy we własnych myślach. Atmosfera sprzyjała sentymentom, przeto poruszyłem
wątek osobistej
wdzięczności.
- Chciałbym, jeśli pan pozwoli - ozwałem się po pewnym czasie - podziękować panu
za
uratowanie mi życia.
- Przypadek - odparł. - Ślepy traf.
- Chciałbym jednak wyrazić swoją wdzięczność jego wykonawcy.
- Niech pan nie dziękuje. Pan potrzebował pomocy, a ja wiedziałem, jak jej
udzielić,
karmiłem więc pana i szpikowałem zastrzykami - można powiedzieć, że był pan dla
mnie nowym
okazem do kolekcji. Nudziłem się, szukałem jakiegoś zajęcia. Gdybym tamtego dnia
był zmęczony
lub gdyby nie przypadła mi do gustu pańska twarz... kto wie, co by się z panem w
tej chwili działo.
Jego słowa trochę mnie ostudziły.
- Nie zmienia to jednak... - zacząłem.
- Ślepy traf, zapewniam pana - przerwał mi - jak wszystko w ludzkim życiu. Tylko
osły nie
chcą tego zrozumieć. Dlaczego jestem tutaj, wyrzucony poza nawias cywilizacji,
zamiast cieszyć
się życiem, korzystać ze wszystkich uroków Londynu? Tylko dlatego, iż jedenaście
lat temu
pewnej mglistej nocy na dziesięć minut straciłem głowę...
Urwał.
- Tak? - podchwyciłem.
- To wszystko.
Znów zapadło milczenie. Po chwili zaśmiał się.
- Światło gwiazd ma dziwną moc rozwiązywania języków. Wiem, że robię z siebie
głupca,
a jednak coś mnie kusi, by się przed panem zwierzyć.
- Cokolwiek pan powie, zapewniam, iż zachowam to dla siebie... jeśli o to
chodzi.
Już miał zacząć, ale tylko z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Proszę nie mówić - rzekłem. - Nie muszę nic wiedzieć. Tak będzie chyba dla
pana lepiej.
Cóż to może dać, oprócz chwilowej ulgi - o ile dochowam sekretu. A gdybym go nie
dochował...
prawda?
Chrząknął niepewnie. Czułem się, jak bym go podstępnie przyłapał w chwili
słabości.
Prawdę powiedziawszy, nie byłem specjalnie ciekaw, co mogło młodego medyka
wygnać z
Londynu. Mam odrobinę wyobraźni. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się. Na
rufie, wsparta o
reling, stała ciemna, milcząca postać obserwująca gwiazdy. Był to dziwny
pomocnik
Montgomery'ego. Gdy się poruszyłem, rzucił mi przez ramię szybkie spojrzenie i
znów odwrócił
głowę.
Ktoś powie może, że to drobiazg, ale ja poczułem się, jakby runął we mnie grom z
jasnego
nieba. Jedyne światło w naszym sąsiedztwie padało od latarni przy sterze. W owej
krótkiej chwili,
gdy jego twarz wyłoniła się z mroku rufy i oświetlił ją promień latarki, w
zwróconych na mnie
oczach zapaliły się bladozielone błyski.
Nie wiedziałem wówczas, że ludzkie oczy też czasami fosforyzują - czerwonym
blaskiem.
W. każdym razie widok ten sprawił na mnie wrażenie czegoś absolutnie
nieludzkiego. Owa czarna
postać z jarzącymi się ślepiami wymiotła ze mnie wszystkie dojrzałe myśli i
uczucia i znalazłem
się na moment w zapomnianym świecie dziecinnych koszmarów. Dziwne to doznanie
minęło
równie szybko, jak się pojawiło. Oparta o reling rysowała się na tle
wygwieżdżonego nieba ciemna
i niezdarna, mało znacząca postać, a jednocześnie posłyszałem głos
Montgomery'ego.
- No, chyba już czas pójść spać - powiedział - pewnie i pan ma już tego dosyć.
Odpowiedziałem coś bez sensu. Zeszliśmy pod pokład, a Montgomery pod drzwiami
mej
kajuty powiedział dobranoc.
Miałem tej nocy nieprzyjemne sny. Malejący księżyc późno wyszedł na niebo. Smuga
bladego, upiornego światła wdarła się do kajuty rzucając złowieszczy cień na
deski koi. Potem
obudziły się psy; ich wycie i ujadanie wplotło się w moje sny i do świtu prawie
nie zmrużyłem oka.
5. Człowiek, który nie miał dokąd pójść
Wczesnym rankiem - było to drugiego dnia po mym ozdrowieniu i chyba czwartego po
odnalezieniu mnie - z otchłani niespokojnych, pełnych wrzawy i szczęku broni
snów wyrwały mnie
dochodzące z góry ochrypłe wrzaski. Przetarłszy oczy nasłuchiwałem chwilę
hałasów, nie bardzo
wiedząc, gdzie jestem. Potem rozległ się szybki tupot bosych stóp, odgłos
przesuwania ciężkich
przedmiotów, gwałtowny zgrzyt i szczęk łańcuchów. Usłyszałem bulgotanie wody
przy
gwałtownym obrocie statku i spieniona szarozielona fala zalała małe, okrągłe
okienko, by po chwili
spłynąć po szybie strużkami wody. Pośpiesznie narzuciłem ubranie i wyszedłem z
kajuty.
- Idąc po schodkach, na tle różowiejącego nieba - słońce zaledwie wschodziło -
ujrzałem
szerokie bary i rudą czuprynę kapitana, a dalej, patrząc mu przez ramię,
zobaczyłem klatkę z pumą
huśtającą się na linie zamocowanego przy bezanbomie wyciągu. Biedne, skulone
zwierzę
przywarło ze strachu do podłogi swego ciasnego więzienia.
- Za burtę z nimi! - wrzeszczał kapitan. - Za burtę! Zaraz oczyścimy statek z
całego
tałatajstwa!
Ponieważ zagradzał mi drogę, musiałem chcąc nie chcąc stuknąć go w ramię, by
wydostać
się na pokład. Odskoczył gwałtownie i z wybałuszonymi oczami zatoczył się do
tyłu. Nie trzeba
było wielkiej przenikliwości, by poznać, że jest nadal pijany.
- Hej - mruknął tępo, ale po chwili oczy mu się rozjaśniły i dodał: - Ejże, toć
to szanowny,
no jakże mu...?
- Prendick - rzekłem.
- Jaki tam Prendick! - zawołał. - “Zamknij Się” - tak się pan nazywasz. Wasza
Wielmożność “Zamknij Się”.
Nie było sensu wdawać się z brutalem w sprzeczkę. Ale jego następne posunięcie
przeszło
moje najśmielsze oczekiwania. Pokazał ręką przystawiony do burty trap, obok
którego stał
Montgomery zajęty rozmową ze świeżo widać przybyłym na pokład potężnie
zbudowanym siwym
mężczyzną w przybrudzonym granatowym ubraniu.
- Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność “Zamknij Się”. Tędy! - ryknął kapitan.
Montgomery i jego towarzysz odwrócili się na głos kapitana.
- O co panu chodzi? - spytałem.
- Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność - o to mi chodzi. Za burtę, panie “Zamknij
Się”, i to
już. Robimy porządki, oczyszczamy ten biedny statek z wszelkiego paskudztwa. I
wyrzucamy pana
za burtę.
Patrzyłem na niego, nie wierząc własnym uszom. Ale po chwili pomyślałem sobie,
że
niczego innego nie pragnę. Perspektywa dalszej samotnej podróży w towarzystwie
awanturniczego
pijaka bynajmniej nie była kusząca. Zwróciłem się więc do Montgomery'ego.
- Nie możemy pana zabrać - odparł krótko jego towarzysz.
- Nie możecie mnie zabrać? - zdumiałem się. W życiu nie widziałem równie
stanowczej,
zdecydowanej twarzy.
- Niech pan posłucha - zwróciłem się znów do kapitana.
- Za burtę - oświadczył. - Na tym statku nie ma od dziś miejsca dla dzikich
zwierząt,
ludojadów i gorszych od zwierząt bydlaków. Wynocha... panie “Zamknij Się”. Skoro
oni nie chcą
pana zabrać, sam pan sobie popłyniesz. Ale ja pana stąd wyrzucam: Razem z
pańskimi kamratami.
Skończyłem raz na zawsze z tą przeklętą wyspą i kropka! Mam was po dziurki w
nosie.
- Niech pan posłucha, Montgomery- rzekłem błagalnie.
Wykrzywił dolną wargę i bezradnie wskazał głową swego siwowłosego towarzysza na
znak, że nic nie może dla mnie zrobić.
- Zaraz się za pana weźmiemy - oświadczył kapitan.
Rozpoczęła się osobliwa rozgrywka słowna na trzy fronty. Odwoływałem się kolejno
do
trzech mężczyzn - najpierw do siwowłosego pana, aby pozwolił mi wysiąść na ląd,
potem do
kapitana, aby zatrzymał mnie na statku. Zwracałem się nawet o pomoc do
marynarzy. Montgomery
nie odezwał się słowem, tylko potrząsał głową.
- Wynocha ze statku i kropka - powtarzał w kółko kapitan. - Do diabla z prawem!
Ja tu
jestem królem.
Muszę wyznać, iż na koniec, w trakcie wypowiadania energicznej pogróżki, załamał
mi się
głos. Rozdrażniony, rozhisteryzowany, poszedłem na rufę i wbiłem ponury wzrok w
nicość.
Tymczasem marynarze pośpiesznie wyładowywali pakunki oraz klatki ze zwierzętami.
Przy
zawietrznej burcie stal spory dwumasztowy lugier z postawionymi żaglami, do
którego spuszczano
osobliwy dobytek. Przybyłych z wyspy pomocników, którzy odbierali bagaże, nie
widziałem, gdyż
kadłub lugra zasłaniało nadburcie szkunera.
Montgomery i jego towarzysz nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Byli zajęci
doglądaniem czterech czy pięciu marynarzy, którzy wyładowywali ich rzeczy.
Kapitan plątał się po
dziobie, zawadzając raczej niż pomagając. Ogarniała mnie na przemian rozpacz i
rezygnacja.
Oczekując rozwiązania sytuacji parę razy mimo woli roześmiałem się na myśl o
dziwaczności
swego położenia. Pusty żołądek pogłębiał moją niedolę. Głód i wycieńczenie
całkowicie odbierają
człowiekowi hart ducha. Czułem, iż nie starczy mi wigoru, by przeciwstawić się
kapitanowi, gdy
ten zechce wyrzucić mnie za burtę, ani by zmusić Montgomery'ego i jego
towarzysza do zabrania
mnie na wyspę. Czekałem więc bezwolnie, co przyniesie los, a tymczasem
przeładunek dobytku
Montgomery'ego trwał nadal, jak bym w ogóle nie istniał.
Wreszcie ukończono pracę i rozpoczęła się walka; prawie nie stawiając oporu
pozwoliłem
się doprowadzić siłą do trapu. Już wtedy brunatne twarze ludzi siedzących w
łodzi obok
Montgomery'ego sprawiły na mnie dziwne wrażenie. Ale wyładowana po brzegi łódź
szybko
odpłynęła od burty. Widząc w dole rozszerzające się pasmo zielonkawej wody,
zaparłem się z
całych sił, by nie runąć w dół.
Z łodzi dobiegły mnie drwiące okrzyki majtków, a potem łajania Montgomery'ego.
Wówczas kapitan, mat i jeden z marynarzy zawlekli mnie na rufę. Szalupa
“Królowej Próżności”
płynęła za statkiem na holu; była do połowy zalana wodą, pozbawiona wszelkiego
prowiantu i nie
miała wioseł. Padłem jak długi na pokład, odmawiając zejścia do szalupy. W końcu
spuścili mnie
w dół na linie - nie mieli bowiem drabinki rufowej - i odcięli hol.
Szalupa z wolna oddalała się od szkunera. W niemym osłupieniu obserwowałem, jak
marynarze podnoszą żagle i statek powoli, ale zdecydowanie ustawia się do
wiatru. Żagle
załopotały, chwyciły wiatr i wydęły się. Ujrzałem nad sobą naruszoną zębem czasu
burtę statku w
przechyle. Po krótkiej chwili szkuner znikł z pola mego widzenia.
Nawet się za nim nie obejrzałem. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć w to, co
się
stało. Siedziałem skulony na dnie szalupy, oszołomiony, spoglądając tępo w
oleistą pustkę oceanu.
Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, iż jestem z powrotem w dobrze mi
znanym
zamkniętym piekle, na dodatek wypełnionym do połowy wodą. Spojrzawszy w tył,
zobaczyłem
rudowłosego kapitana, który drwił sobie ze mnie, wychylając się znad relingu
rufowego; a gdy
popatrzyłem w kierunku wyspy, malejący w oczach lugier zbliżał się do brzegu.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie w pełni, jak okrutnie ze mną postąpiono. Nie
miałem
możliwości dotarcia do lądu, chyba że fale przypadkiem mnie tam zaniosą.
Pamiętajmy, iż byłem
jeszcze osłabiony po poprzednich przeżyciach w szalupie; gdyby nie wycieńczenie
i pusty żołądek,
z większym męstwem stawiłbym czoła sytuacji. Ale w ówczesnym stanie rozpłakałem
się po prostu
jak małe dziecko. Łzy spływały mi po twarzy. W bezsilnej rozpaczy tłukłem
pięściami zebraną na
dnie łodzi wodę i wściekle kopałem o burty. Modliłem się na głos do Boga, aby
pozwolił mi
umrzeć.
6. Dziwaczni wioślarze
Ale wyspiarze ulitowali się nade mną widząc, iż naprawdę znalazłem się na łasce
fal. Moja
szalupa pod ostrym kątem dryfowała powoli na wschód, w stronę wyspy, gdy nagle
ku mej
szaleńczej radości łódź zawróciła i zaczęła płynąć w moim kierunku. Była mocno
wyładowana;
kiedy podpłynęła bliżej, zobaczyłem, że siwy i barczysty towarzysz
Montgomery'ego siedzi na
rufie wciśnięty między psy i skrzynie. Człowiek ten uparcie mi się przypatrywał,
nie poruszając się
i nic nie mówiąc. Z dziobu równie uporczywie spoglądał na mnie usadowiony w
sąsiedztwie pumy
ciemnoskóry pokraka. W łodzi znajdowało się jeszcze trzech innych dziwacznie
wyglądających,
zwierzopodobnych ludzi, na których ogary wściekle warczały. Siedzący przy sterze
Montgomery
doprowadził łódź do szalupy, po czym wstał, chwycił cumę, którą mu rzuciłem,
przywiązał do
rumpla i wziął mnie na hol, gdyż o 'wejściu na zatłoczony pokład nie było mowy.
Zdążyłem się już opanować po histerycznym ataku i w miarę pogodnie
odpowiedziałem na
jego powitanie. Dowiedziawszy się, że szalupa jest pełna wody, podał mi cebrzyk.
Rzuciło mnie do
tyłu, gdy łączący nas hol naprężył się i szarpnął. Przez jakiś czas pracowicie
wybierałem wodę.
Dopiero po całkowitym osuszeniu szalupy - była bowiem cała, tylko zalana przez
fale -
mogłem się przyjrzeć spokojnie pasażerom łodzi.
Siwowłosy mężczyzna nadal nie spuszczał mnie z oka, ale teraz na jego twarzy
czytałem
jakby pewne zaniepokojenie. Gdy nasze oczy spotkały się, opuścił wzrok na
siedzące między jego
kolanami ogary. Był to, jak już wspomniałem, silnie zbudowany mężczyzna o
wyniosłym czole i
dość grubych rysach twarzy; spod brwi opadały mu na oczy fałdy skóry, co często
przychodzi wraz
z wiekiem, a opuszczone kąciki mocno zarysowanych warg zdawały się świadczyć o
porywczości i
zdecydowaniu. Mówił do Montgomery'ego, ale tak cicho, że go nie słyszałem. Potem
przeniosłem
wzrok na trójkę ludzi - jakże przedziwną stanowili załogę. Widziałem tylko ich
twarze, ale było w
nich coś - sam nie wiedziałem co - budzącego mimowolną, niezrozumiałą odrazę.
Przypatrywałem
się im uważnie, ale przykre wrażenie nie mijało, choć jego przyczyny nadal nie
umiałem sobie
wytłumaczyć.
Wyglądali na ciemnoskórych, ale ich ciała, z wyjątkiem stóp i dłoni, były od
góry do dołu
dokładnie opatulone białą i cienką, pobrudzoną materią. Pierwszy raz w życiu
widziałem tak
szczelnie okulanych mężczyzn, a kobiety - tylko na Wschodzie. Na głowach mieli
turbany, spod
których wyzierały na mnie twarze koboldów, twarze o wysuniętych do przodu
szczękach i
połyskliwych oczach. Mieli czarne, proste włosy przypominające końską grzywę, a
w siedzącej
pozycji zdawali się przewyższać wzrostem wszystkie znane rasy ludzi. Siwy
mężczyzna, który
musiał mieć ponad sześć stóp wzrostu, sięgał im głową do ramion.
Jak się później okazało, nie byli wcale ode mnie wyżsi, tylko ich tułowie były
nienaturalnie
drugie, a za to nogi niezwykle krótkie, o dziwnie kabłąkowatych udach. W sumie
trudno sobie
wyobrazić równie szkaradną grupę, a nad ich głowami, spod grotżagla wyzierała
ciemna twarz
człowieka, którego oczy świeciły w ciemnościach.
Oni też mi się przyglądali, ale ilekroć nasze spojrzenia spotkały się, umykali
oczami w bok
i popatrywali na mnie ukradkiem. Pomyślałem sobie, że być może wprawiam ich w
zakłopotanie,
więc skierowałem uwagę na wyspę, do której właśnie dopływaliśmy.
Był to nizinny skrawek lądu, pokryty gęstą roślinnością, wśród której przeważał
nie znany
mi gatunek palmy. Z jednego miejsca wyrastała pod niebo wąska smuga białej pary
rozwiewająca
się na końcu jak puchowe piórko. Wpłynęliśmy do szerokiej zatoki pomiędzy dwoma
niskimi
cyplami. Pokryta szarym i matowym piaskiem plaża wznosiła się stromo na wysokość
sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu stóp ponad poziom morza, a szczyt skarpy
porastały
nieregularne kępy drzew i krzewów. W połowie zbocza wznosił się czworobok muru z
pstrokatego
kamienia, który, jak się później przekonałem, zbudowany był z bloków pumeksu i
koralu. Ponad
ogrodzenie wystawały dwa pokryte strzechą dachy.
Na skraju wody czekał na nas jakiś człowiek. Będąc jeszcze daleko od brzegu
miałem
wrażenie, iż na zboczu widzę jakieś inne, pokraczne istoty umykające w zarośla,
ale gdy
podpłynęliśmy bliżej, nie dostrzegłem żadnej. Stojący na brzegu był człowiekiem
średniego
wzrostu, o czarnej, negroidalnej twarzy. Miał wielkie, niemal pozbawione warg
usta, niezwykle
cienkie ręce, wąskie i długie stopy oraz kabłąkowate nogi, a wypatrując łodzi
wysuwał do przodu
potężną szczękę. Był ubrany tak samo jak Montgomery i jego siwowłosy towarzysz -
w kurtkę i
spodnie z granatowego drelichu.
Gdy podpłynęliśmy jeszcze bliżej, osobnik ów zaczął biegać tam i z powrotem po
plaży,
wykonując przy tym nader groteskowe gesty. Na rozkaz Montgomery'ego
czteroosobowa załoga
poderwała się z miejsc i dziwacznymi, niezdarnymi ruchami zaczęła zwijać żagle.
Montgomery
wprowadził łódź do wąskiego doku wcinającego się w plażę. Oczekujący osobnik
podbiegł do nas.
Tak zwany dok był po prostu krótkim rowem, w którym przy ówczesnym stanie pływu
łódź ledwie
się mieściła.
Usłyszałem, jak dziób szalupy szoruje po piasku, odepchnąłem się cebrzykiem od
rufy
żaglówki, odwiązałem hol i wysiadłem na brzeg. Trzej opatuleni w białe szmaty
osobnicy
wyjątkowo niezdarnie wygramolili się na plażę i z pomocą oczekującego tutaj
człowieka
przystąpili niezwłocznie do wyładunku. Uderzył mnie szczególnie sposób chodzenia
trzech
opatulonych i obandażowanych ludzi - ich nogi nie były sztywne, ale jakoś
dziwnie zniekształcone,
jakby miały niewłaściwie rozmieszczone stawy. Psy, które siwowłosy mężczyzna
wysadzał na ląd,
bez przerwy warczały na nich i rwały się do nich szarpiąc łańcuchy.
Trzej potężni osobnicy porozumiewali się dziwnie gardłowymi głosami, a gdy
sięgnęli po
leżące na rufie bele, oczekujący na plaży człowiek zagadał do nich żywo w jakimś
nie znanym mi
chyba języku. Musiałem już słyszeć podobne dźwięki, ale nie mogłem sobie
przypomnieć, gdzie.
Siwy mężczyzna stał spokojnie otoczony szóstką rozszalałych psów i przekrzykując
ich jazgot
wydawał rozkazy. Montgomery po wyjęciu steru również wysiadł na brzeg i wszyscy
zabrali się do
wyładowywania bagaży. Ja czułem się zbyt słaby - miałem pusty żołądek, a na
dodatek słońce
niemiłosiernie paliło mnie w głowę - by zaofiarować swoją pomoc.
Po chwili siwowłosy mężczyzna przypomniał sobie widać o moim istnieniu i
podszedł do
mnie.
- Wygląda pan - rzekł - jakby od rana nie miał pan nic w ustach.
Jego małe czarne oczy błyszczały spod krzaczastych brwi.
- Bardzo mi przykro. Postaramy się zadbać o pańską wygodę, skoro został pan
naszym
gościem; choć, jak pan wie - nieproszonym.
Patrzył mi badawczo w twarz.
- Montgomery mówił mi, że jest pan człowiekiem wykształconym - że wie pan coś
niecoś o
naukach przyrodniczych. Jak mam to rozumieć, jeśli wolno zapytać?
Wyjaś