13198

Szczegóły
Tytuł 13198
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13198 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13198 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13198 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Herbert George Wells Wyspa Doktora Moreau (Przełożyła: Ewa Krasińska) The island of Doctor Moreau Pl-1988r Wprowadzenie Dnia pierwszego lutego 1887 roku parowiec pasażerski “Królowa Próżności” zatonął na skutek zderzenia się z wrakiem na 1° szerokości geograficznej południowej i 107° długości geograficznej zachodniej. Piątego stycznia 1888 roku, a więc po upływie jedenastu miesięcy i czterech dni od tego zdarzenia, wuj niżej podpisanego, zamożny dżentelmen nazwiskiem Edward Prendick, o którym wiedziano, iż z całą pewnością wsiadł w Callao na pokład “Królowej Próżności”, i którego następnie uznano za zaginionego - odnalazł się na 5°3' szerokości geograficznej południowej i 101° długości geograficznej zachodniej w niewielkiej szalupie o nieczytelnej nazwie, przypuszczalnie należącej do zaginionego szkunera “Ipecacuanha”. Pierwsza relacja mego wuja brzmiała tak nieprawdopodobnie, iż posądzano go o pomieszanie zmysłów. Później utrzymywał jednak, że nie pamięta, co się z nim działo po opuszczeniu pokładu “Królowej Próżności”. Jego przypadek był w swoim czasie żywo dyskutowany wśród psychologów jako interesujący przykład amnezji spowodowanej ciężkimi przeżyciami i fizycznym wyczerpaniem. Niniejsza opowieść została odnaleziona w papierach Edwarda Prendicka przez niżej podpisanego, bratanka oraz spadkobiercę autora; nie zawierała żadnych wskazówek co do jej ewentualnej publikacji. W rejonie, gdzie odnaleziono mego wuja, znana jest tylko jedna mała i bezludna wulkaniczna wysepka, nazwana imieniem Noble'a. W 1891 roku odwiedził ją okręt Jej Królewskiej Mości “Skorpion”. Grupa marynarzy wysiadła wówczas na ląd, ale nie spotkała na wyspie żadnych istot żywych prócz dość osobliwego gatunku białych ciem, pewnej ilości dzikich świń i królików oraz szczególnej odmiany szczurów. .Okazów tych stworzeń nie zabrano. A zatem niniejsza opowieść w swym najistotniejszym szczególe nie znajduje potwierdzenia. Uczyniwszy to zastrzeżenie mogę, jak mi się wydaje, bez niczyjej szkody i chyba zgodnie z intencjami mego wuja, przedstawić szerokiej publiczności jego osobliwą historię. Przemawia za nią w każdym razie jedna okoliczność, ta mianowicie, iż wuj Prendick przepadł bez wieści mniej więcej na 5° szerokości geograficznej południowej i 105° długości geograficznej zachodniej, a po jedenastu miesiącach pojawił się ponownie w tym samym rejonie. Musiał ten okres w jakiś sposób przetrwać. Wiadomo też, że szkuner o nazwie “Ipecacuanha”, prowadzony przez zapijaczonego kapitana Johna Davisa, istotnie wyruszył w styczniu 1887 roku z portu Arica, wioząc na pokładzie pumę oraz inne zwierzęta, że statek ten był znany w wielu portach Południowego Pacyfiku, ale raz na zawsze znikł z tych mórz (wraz ze sporym ładunkiem kopry), wypływając z Banya na spotkanie niewiadomego losu w grudniu 1887, która to data pokrywa się w pełni z opowieścią mego wuja. Charles Edward Prendick 1. W szalupie “Królowej Próżności” Nie zamierzam dodawać nowych informacji do tego, co zostało już napisane w związku z katastrofą “Królowej Próżności”. Jak wszystkim wiadomo, statek ten zderzył się z wrakiem w dziesięć dni po wypłynięciu z Callao. Osiemnaście dni później kanonierka Jej Królewskiej Mości “Mirt” wyłowiła barkas z siedmioma członkami załogi zatopionego statku, a historia ich cierpień zyskała sobie niemal równie szeroką sławę, jak znacznie straszniejsze losy rozbitków z “Meduzy”. Chciałbym jednak do znanej opowieści o “Królowej Próżności” dopisać jeszcze jedną, równie okropną jak tamta, a na pewno znacznie bardziej niezwykłą. Przyjęło się uważać, że czterej pasażerowie małej szalupy ponieśli śmierć, jest to jednak wiadomość nieścisła. Mam wszelkie podstawy, by tak twierdzić, ponieważ jestem jednym z nich. Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, iż szalupa miała od początku tylko trzech, a nie czterech pasażerów. Ów Constans, którego “kapitan widział wskakującego do łodzi ratunkowej” (“Daily News” z siedemnastego marca 1887), na nasze szczęście, a swoje nieszczęście nie zdołał do nas dotrzeć. Skakał do wody spod szlagów zdruzgotanego bukszprytu, otoczony plątaniną lin; w locie zaczepił piętą o jakąś linkę, chwilę wisiał głową w dół, po czym spadając trafił na unoszącą się na wodzie belkę lub kawałek masztu. Rzuciliśmy się w jego kierunku, ale już nie wypłynął. Uważam, iż nie dotarł do szalupy na nasze szczęście, ale chyba i na swoje również, ponieważ mieliśmy tylko jedną małą baryłkę wody i odrobinę rozmoczonych sucharów - alarm był tak nagły, a statek tak dalece nie przygotowany na wypadek katastrofy. Sądząc, iż pasażerowie barkasu mogą być lepiej zaopatrzeni (choć, zdaje się, wcale tak nie było), próbowaliśmy się z nimi porozumieć. Oni jednak nie słyszeli naszych nawoływań, a gdy nazajutrz rozwiała się deszczowa mgła - co nastąpiło dopiero po południu - znikli nam z pola widzenia. Nie mogliśmy wstać i rozejrzeć się, gdyż łódź silnie kołysała. Morze było tak wzburzone, że z trudem utrzymywaliśmy łódź dziobem do fali. Dwoma rozbitkami, którym do tej pory udało się razem ze mną uratować, byli - pasażer jak i ja, niejaki Helmar, oraz niski i barczysty, jąkający się lekko marynarz o nie znanym mi nazwisku. W sumie dryfowaliśmy osiem dni, cierpiąc męki głodu, a po wyczerpaniu się wody - nieznośne pragnienie. Po dwóch dniach fale powoli opadły, a morze stało się gładkie i połyskliwe. Zwykły czytelnik żadną miarą nie potrafi sobie wyobrazić owych ośmiu dni. Nie przeżył bowiem - na swoje szczęście - niczego podobnego, na czym jego wyobraźnia mogłaby się oprzeć. Poczynając od drugiego dnia przestaliśmy się niemal do siebie odzywać i każdy leżał w swoim kącie łodzi wpatrując się w widnokrąg albo rozszerzającymi się z dnia na dzień, coraz mniej przytomnymi oczyma obserwował mękę i postępującą niemoc towarzyszy niedoli. Słońce prażyło niemiłosiernie. Czwartego dnia skończył się zapas wody, a nas zaczęły nawiedzać dziwne myśli, które czytaliśmy sobie nawzajem z oczu; ale chyba dopiero szóstego dnia Helmar wypowiedział je na głos. Pamiętam nasze schrypnięte, piskliwe głosy - rozmawiając musieliśmy się do siebie nachylać i oszczędzać słów. Ja stawiłem zacięty opór uważając, iż lepiej już przedziurawić łódź i wspólnie zginąć w paszczach ciągnących za nami rekinów, ale gdy Helmar powiedział, że przyjęcie jego propozycji pozwoli nam się napić, marynarz przeszedł na jego stronę. Odmówiłem jednak udziału w ciągnięciu losów i najbliższej nocy marynarz raz po raz szeptał coś Helmarowi do ucha, a ja siedziałem na dziobie z nożem w ręku, choć nie sadzę, bym w decydującej chwili zdobył się na stawienie oporu. Rankiem przystałem na propozycję Helmara, po czym wyjęliśmy półpensówkę, która miała wskazać ofiarę. Los padł na marynarza, ale ten był z nas trzech najsilniejszy i zamiast się poddać, skoczył na Helmara. Zwarli się jak zapaśnicy i prawie wstali. Zacząłem się ku nim czołgać; chciałem pomóc Helmarowi chwytając marynarza za nogę, ale łódź zakołysała, marynarz stracił równowagę, padli razem na krawędź burty i spleceni w uścisku stoczyli się do wody. Poszli na dno jak kamień. Pamiętam swój śmiech, a potem zdziwienie, dlaczego się śmieję. Dźwięk własnego śmiechu zaskoczył mnie, jakby przyszedł skądś z zewnątrz. Nie wiem, jak długo leżałem na dnie łodzi oparty plecami o ławkę myśląc sobie, że gdybym miał dosyć siły, napiłbym się słonej wody, by oszaleć i szybciej umrzeć. Po pewnym czasie dostrzegłem na widnokręgu zbliżający się żagiel, ale przyglądałem mu się obojętnie, jak malowanej pocztówce. Musiałem być półprzytomny, ale pamiętam dokładnie wszystko, co się działo. Pamiętam kołysanie głowy w rytmie morza i horyzont z tańczącym na falach żaglem. Ale jednocześnie pamiętam dokładnie swoje przeświadczenie, iż jestem martwy, i że sprawiłem im niezły kawał wymykając się z dała tuż przed przybyciem pomocy. Niezmiernie długo - przynajmniej w moim wspomnieniu - obserwowałem powolne zbliżanie się pląsającego na falach szkunera; był to niewielki, dwumasztowy statek z typowym dla szkunera ożaglowaniem skośnym. Szedł pod wiatr, musiał co chwilę robić zwrot i iść coraz dłuższymi halsami. Nie przychodziło mi do głowy, by starać się zwrócić na siebie uwagę, a potem ujrzałem kadłub i od tej chwili aż do obudzenia się w kabinie na rufie mam tylko niejasne wspomnienia. Pamiętam mgliście, jak wciągają mnie po drabince, a znad burty wychyla się ku mnie szeroka i rumiana, piegowata twarz pod płomiennie rudą czupryną. Zachowałem też migawkowy obraz jakiejś innej, z bliska widzianej ciemnej twarzy o niesamowitych oczach, którą brałem za widziadło, dopóki nie ujrzałem jej po raz drugi. Wydaje mi się, iż pamiętam, jak wlewano mi coś przemocą do ust. To wszystko. 2. Człowiek, który płynął donikąd Znajdowałem się w niewielkiej, dość niechlujnej kabinie. Obok siedział niestary mężczyzna o płowych włosach, szczeciniastym wąsie koloru słomy i obwisłej dolnej wardze, który trzymał mnie za rękę. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Miał wodnistoszare oczy, dziwnie pozbawione wyrazu. Nagle tuż nade mną rozległ się hałas, jakby ktoś przestawiał gwałtownie żelazne łóżko, oraz niski, gniewny pomruk jakiegoś wielkiego zwierzęcia. W tej samej chwili mężczyzna odezwał się po raz drugi. Powtórzył pytanie: - Jak się pan czuje? Chyba odpowiedziałem, że dobrze. Nie mogłem sobie przypomnieć, skąd się tutaj wziąłem. Musiał to pytanie wyczytać z mojej twarzy, gdyż głos odmówił mi posłuszeństwa. - Wydobyto pana z szalupy, bliskiego śmierci głodowej. Szalupa opatrzona była napisem “Królowa Próżności”, a na krawędzi jej burty widniały plamy krwi. Gdy to mówił, spostrzegłem własną rękę, tak chudą, że przypominała brudną skórzaną sakiewkę, do której wrzucono luzem kości, i w jednej chwili wróciła mi pamięć całej historii z szalupą. - Proszę to połknąć - powiedział mężczyzna, podając mi jakąś zamrożoną, szkarłatną substancję. Mikstura miała smak krwi i od razu poczułem się silniejszy. - Miał pan szczęście - mówił mężczyzna - trafić na statek z lekarzem na pokładzie. - Trochę niewyraźnie artykułował słowa i lekko seplenił. - Co to za statek? - spytałem wolno schrypniętym ód długiego milczenia głosem. - Niewielki handlowiec kursujący między Ariką a Callao. Nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, skąd pochodzi. Najpewniej z krainy obłąkańców. Ja jestem pasażerem i płynę z Ariki. Skończony bałwan, który jest właścicielem i dowódcą statku w jednej osobie, niejaki Davis, stracił patent czy coś w tym rodzaju. Zna pan pewnie ten rodzaj ludzi. Nazwał swoją idiotyczną łajbę “Ipecacuanha”; czy można sobie wyobrazić coś równie kretyńskiego. Choć na pełnym morzu, kiedy nie ma wiatru przez dłuższy czas, z pewnością zachowuje się zgodnie z nazwą.* [* ipekakuana brazylijska - roślina o oryginalnej indiańskiej nazwie ipecacuana lub ipecacuanha, jest stosowana w lecznictwie i ze względu na swe działanie nosi popularne miano wymiotnicy lekarskiej (przyp. tłum.)] Na górze rozległ się ponowny rumor, któremu towarzyszyło głuche warczenie i ludzki głos. Po chwili inny głos nakazał jakiemuś “przeklętemu wypędkowi”, żeby się uspokoił. - Znajdował się pan o krok od śmierci - ciągnął mój rozmówca. - Jeszcze trochę i byłoby po wszystkim. Ale pana podreperowałem. Czuje pan ból w ramieniu? To od zastrzyków. Leżał pan bez przytomności przez blisko trzydzieści godzin. Z trudem zbierałem myśli. Skowyt kilku psów znowu rozproszył moją uwagę. - Czy mógłbym już zjeść coś solidniejszego? - spytałem. - Dzięki mnie - odparł. - Właśnie gotują dla pana baraninę. - To świetnie - powiedziałem z przekonaniem. - Chętnie zjem kawałek baraniny. - Muszę panu powiedzieć - podjął z pewnym wahaniem - iż jestem okropnie ciekaw, jak to się stało, że został pan sam w szalupie. W jego oczach dostrzegłem jakby błysk podejrzliwości. - Do diabła z tym wyciem! Wypadł nagle z kabiny i wdał się w gwałtowną kłótnię z kimś, kto odpowiadał niezrozumiałym mamrotaniem. Sprawa zakończyła się chyba odgłosami uderzeń, ale mogłem się przesłyszeć. Potem mężczyzna krzyknął na psy i wrócił do kabiny. - No więc? - spytał od drzwi. - Zaczął mi pan właśnie opowiadać. Odparłem, iż nazywam się Edward Prendick i że dla rozproszenia nudy mej dostatniej egzystencji podjąłem studia przyrodnicze. Ta ostatnia wiadomość jakby go trochę zaciekawiła. - Ja też zajmowałem się trochę przyrodą, przeszedłem na medycynie kurs biologii, wie pan, preparowanie jajników dżdżownicy, narządów gębowych ślimaka i tak dalej. Mój Boże! Już dziesięć lat upłynęło od tego czasu! Ale proszę, proszę, niech pan opowiada o szalupie. Moja szczera opowieść, wypowiedziana zwięzłymi zdaniami - byłem bowiem bardzo osłabiony - najwyraźniej go zadowoliła, a gdy skończyłem, powrócił natychmiast do sprawy przyrodoznawstwa i swych studiów biologicznych. Wypytywał mnie też dokładnie o londyńskie ulice - Tottenham Court Road i Gower Street. - Czy Caplatzi nadal prosperuje? Cóż to był za sklep! Musiał być chyba bardzo przeciętnym studentem medycyny, gdyż szybko przerzucił się na kabarety. Opowiedział mi kilka anegdotek. - Rzuciłem wszystko dziesięć lat temu - oświadczył; - Co to były za czasy! Ale fatalnie się zbłaźniłem... Przegrałem życie nie mając jeszcze dwudziestu jeden lat. Dziś wszystko się pewnie zmieniło... No, ale muszę zajrzeć do tego osła- kucharza i dopilnować pańskiej baraniny. Na górze znowu rozległ się ryk, tak raptowny i pełen dzikiej wściekłości, że aż podskoczyłem. - Co tam się dzieje? - krzyknąłem, ale on zdążył już zamknąć za sobą drzwi. Wrócił po chwili niosąc baranią potrawkę, której apetyczny zapach wprawił mnie w takie podniecenie, iż zwierzęce pomruki natychmiast wyleciały mi z głowy. Następny dzień, podczas którego na przemian spałem lub jadłem, wzmocnił mnie na tyle, iż uniosłem się z koi i przez iluminator wyjrzałem na ścigające się ze statkiem zielone fale. Szkuner najwidoczniej płynął z wiatrem. Montgomery - bo tak nazywał się jasnowłosy mężczyzna - wszedł właśnie do kabiny, więc poprosiłem go o jakieś odzienie. Pożyczył mi własne drelichowe ubranie, gdyż to, które miałem na sobie w szalupie, wyrzucono, jak powiedział, za burtę. Ubranie było na mnie trochę za obszerne, ponieważ jego właściciel był postawnym mężczyzną o długich kończynach. Wspomniał mimochodem, że kapitan siedzi zamknięty w swojej kajucie, pijany jak bela. Podczas ubierania się zacząłem go wypytywać, którędy i dokąd płynie statek. Odparł, iż szkuner zmierza na Hawaje, ale po drodze zatrzyma się, by wysadzić go na ląd. - Gdzie? - spytałem. - To taka wysepka... na której mieszkam. O ile mi wiadomo, nie ma nawet nazwy. Po tych słowach dolna warga całkiem mu obwisła, a wlepione we mnie oczy przybrały nagle wyraz tak jawnie udawanej tępoty, iż uznałem, że woli uniknąć indagacji. Powstrzymałem się więc od dalszych pytań. 3. Niesamowita twarz Po opuszczeniu kabiny okazało się, że jakiś człowiek blokuje nam wyjście na pokład. Stał na drabince zwrócony do nas plecami, patrząc ponad górną krawędzią luku. Miał, jak zauważyłem, niekształtną postać - niską, barczystą i niezgrabną - przygarbione plecy, włochatą szyję i wciśniętą w ramiona głowę. Miał na sobie granatowe drelichy, a jego czarne włosy były dziwnie grube i szczeciniaste. Usłyszałem wściekłe warczenie niewidocznych psów i w tej samej chwili człowiek ów skoczył gwałtownie do tyłu natykając się na rękę, którą wyciągnąłem odruchowo, by się przed nim osłonić. Obrócił się z iście zwierzęcą zwinnością. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego nagły widok jego ciemnej twarzy zrobił na mnie tak wstrząsające wrażenie. Była przedziwnie szpetna. Wysunięta do przodu szczęka mgliście przypominała zwierzęcą mordę, a z ogromnych półotwartych ust wystawały białe zęby nie spotykanych u człowieka rozmiarów. Miał przekrwione w kącikach, niemal zupełnie pozbawione białek oczy o piwnych źrenicach. Jego twarz pałała jakimś osobliwym podnieceniem. - Diabli cię nadali! - mruknął Montgomery. - Odsuń się, u licha! Ciemnolicy mężczyzna bez słowa odskoczył w bok. Wstąpiłem na drabinkę, nie odrywając od niego oczu. Montgomery zatrzymał się chwilę na dole. - Mówiłem ci przecież, żebyś się tutaj nie kręcił - rzekł dobitnym tonem. - Twoje miejsce jest na dziobie. Ciemnoskóry mężczyzna skulił się. - Oni... oni nie chcą mnie trzymać na dziobie. - Mówił powoli jakimś nienaturalnie schrypniętym głosem. - Nie chcą cię trzymać na dziobie! - powtórzył groźnie Montgomery. - Ale ja każę ci tam iść. Miał jeszcze coś dodać, ale rzucił mi szybkie spojrzenie i wszedł za mną na drabinkę. Stałem odwrócony w połowie luku, nadal nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, jakie budziła przedziwna brzydota ciemnoskórego człowieka. Pierwszy raz w życiu widziałem tak odrażającą i niesamowitą twarz, ale jednocześnie - paradoks trudny do uwierzenia - miałem dziwaczne poczucie, iż jego zdumiewające rysy i gesty są mi skądś znane. Pomyślałem sobie później, że musiałem go chyba widzieć, kiedy wyciągano mnie na pokład, ale i to nie tłumaczyło podejrzenia jakiejś wcześniejszej znajomości. Wydawało się niepodobieństwem, bym ujrzawszy bodaj raz tak szczególną twarz, mógł nie zapamiętać okoliczności owego spotkania. Wejście Montgomery'ego na drabinkę przerwało bieg mych myśli, obróciłem się więc i rozejrzałem po płaskim pokładzie małego szkunera. Uprzednie hałasy przygotowały mnie częściowo na to, co teraz ujrzałem. Z całą pewnością nigdy jeszcze nie widziałem tak brudnego pokładu. Wszędzie walały się skrawki marchwi, strzępy zieleniny i paskudztwa niewiadomego pochodzenia. Pod grotmasztem szarpało się na łańcuchach stado przerażających ogarów, które na mój widok zaczęły gwałtownie ujadać, a przy bezanmaszcie, w małej żelaznej klatce, tak ciasnej, że zwierzę nie mogło się nawet obrócić, siedziała wielka, skulona puma. Nieco dalej, przy prawym nadburciu spostrzegłem kilka sporych drewnianych klatek z królikami, na dziobie zaś tkwiła samotna lama wciśnięta do zwykłej skrzyni. Psy miały na pyskach skórzane kagańce. Jedynym człowiekiem na pokładzie był chudy i milczący marynarz przy kole sterowym. Główne żagle, brudne i połatane, napinał wiatr, a i w górze, jak się zdaje, postawiono wszystkie dodatkowe żagle stateczku. Niebo było czyste, a słońce minęło zenit i zaczęło obniżać się ku zachodowi; wzdłuż burt pędziły długie, upstrzone białymi grzywami fale. Minąwszy sternika zbliżyliśmy się do relingu rufowego; za rufą pieniła się woda, a w kilwaterze tańczyły i znikały bańki. Odwróciłem się i zmierzyłem wzrokiem niechlujny pokład. - Czy to jakaś pływająca menażeria? - spytałem. - Na to wygląda - odparł Montgomery. - Po co im te zwierzęta? Na handel? Dla rozrywki? A może kapitan myśli, że zdoła je sprzedać gdzieś na morzach południowych? - Na to wygląda, nie sądzi pan? - odparł Montgomery odwracając się z powrotem ku rufie. Nagle od strony zejściówki rozległ się wrzask, posypały się wściekłe wyzwiska i ciemnoskóry mężczyzna pośpiesznie wgramolił się na pokład. W ślad za nim wyłonił się masywny rudzielec w białej czapce. Ogary, którym znudziło się tymczasem oszczekiwanie mnie, na widok ciemnoskórego wpadły w szał i szarpiąc łańcuchy zaczęły na nowo ujadać. Ciemnoskóry zawahał się przez moment na ich widok, dzięki czemu rudy mężczyzna zdążył go dopaść i zadał mu potężny cios między łopatki. Nieszczęśnik zwalił się jak podcięte drzewo na zaśmiecony pokład, między rozwścieczoną sforę. Psy były na szczęście w kagańcach. Rudzielec aż zachłysnął się z uciechy i stał chwiejąc się niepewnie na nogach, jakby lada chwila miał runąć do zejściówki albo w przód, na swą ofiarę. Widząc rudzielca, Montgomery gwałtownie się poderwał. - Przestań pan! - zawołał tonem upomnienia. Na dziobie pojawiło się paru marynarzy. Ciemnoskóry mężczyzna wił się po pokładzie deptany przez psy, wydając dziwne, nienaturalne okrzyki. Nikt nie pośpieszył mu z pomocą. Psiska bezlitośnie trącały go pyskami, a ich szare, zwinne cielska w tanecznych podskokach kłębiły się nad niezdarnym powalonym ciałem. Zebrani na dziobie marynarze pokrzykiwali zachęcająco, jakby to była najlepsza zabawa. Montgomery wydał gniewny okrzyk i rzucił się do przodu. Pośpieszyłem za nim. Tymczasem ciemnoskóry poderwał się na nogi i zatoczył do przodu. Wpadł z rozpędu na burtę przy wantach grotmasztu, gdzie stanął dysząc ciężko i rzucając psom przez ramię wściekłe spojrzenia. Rudowłosy mężczyzna wybuchnął tryumfalnym śmiechem. - Słuchajcie no, kapitanie - powiedział Montgomery, którego seplenienie wyraźnie się nasiliło i chwycił rudowłosego za łokcie. - Za wiele pan sobie pozwala. Stałem tuż za Montgomerym. Kapitan odwrócił głowę i spojrzał nań z tępą powagą pijaka. - A bo co? - zapytał; mierzył przez chwilę Montgomery'ego sennym spojrzeniem, a wreszcie rzekł: - Przeklęty konował! Gwałtownym szarpnięciem uwolnił ręce i po paru nieudanych próbach zdołał wpakować piegowate pięści do bocznych kieszeni. - Ten człowiek jest pańskim pasażerem - oświadczył Montgomery. - Radzę trzymać ręce z daleka od niego. - Idź do diabła! - huknął kapitan. Odwrócił się gwałtownie i zatoczył na bok. - To jest mój statek i robię na nim, co mi się podoba - oświadczył. Uważam, że Montgomery powinien był w tym momencie zostawić pijanego brutala w spokoju. Ale on zbladł tylko jeszcze bardziej i zbliżył się za kapitanem do burty. - Słuchajcie no, kapitanie - powiedział. - Nie pozwolę maltretować mego służącego. Pan i pańscy ludzie znęcacie się nad nim bez przerwy, odkąd wszedł na pokład. Alkoholowe opary na dłuższą chwilę odebrały kapitanowi mowę. - Przeklęty konował! - To było wszystko, co uznał za stosowne odpowiedzieć. Zorientowałem się, iż Montgomery należy do zawziętych uparciuchów, którzy stale podsycają hodowaną w sercu urazę i nigdy niczego nie darowują; domyśliłem się także, że ich spór musiał narastać od dłuższego czasu. - Przecież on jest pijany - wtrąciłem, może trochę zbyt nachalnie. - Nic pan z nim nie wskóra. Montgomery wykrzywił obwisłą wargę. - On zawsze jest pijany. Czy pana zdaniem to ma usprawiedliwiać znieważanie pasażerów? - Mój statek - zaczął kapitan pokazując drżącą ręką klatki - był kiedyś czysty i schludny. A dziś, co? - Rzeczywiście, czystości nie można mu było zarzucić. - Moja załoga - ciągnął. - Moja schludna, przyzwoita załoga. - Zwierzęta znalazły się na pokładzie za pańską zgodą. - Niech będzie przeklęty dzień, w którym moje oczy ujrzały pańską piekielną wyspę. Po jakiego diabła... wozić zwierzęta na taką wyspę? I do tego ten pański pomagier... Myślałem, że chodzi o człowieka. Ale to jakiś pomyleniec. I czego łazi po rufie. Co pan sobie myśli, że cały statek do pana należy, czy co? - Pańscy marynarze od pierwszej chwili robią, co mogą, żeby temu nieborakowi zatruć życie. - Ładny mi nieborak, toż to diabeł z piekła rodem. Moi ludzie nie mogą na niego patrzeć. Ja nie mogę na niego patrzeć. Nikt nie może na niego patrzeć. Pan też nie może na niego patrzeć. Montgomery odwrócił się. - W każdym razie proszę zostawić go w spokoju - powiedział kiwając głową. Ale kapitan zmierzał teraz do awantury. Podniósł głos: - Jeśli jeszcze raz przyłapię drania w tej części statku, wypruję mu flaki, zobaczy pan. Wypruję mu te przeklęte flaki! Niech się panu nie wydaje, że może mi pan dyktować, co mi wolno, a czego nie wolno. Ja tu jestem kapitanem i właścicielem - wbij pan to sobie do głowy. Jestem panem... i władcą. Umowa była, że zabiorę do Ariki i z powrotem człowieka ze służącym i przywiozę kilka zwierząt. Nie godziłem się na wożenie piekielnego wariata z durnym konowałem... Nieważne, jak nazwał Montgomery'ego. Zobaczyłem, że ten ostatni robi krok do przodu, postanowiłem więc interweniować. - On jest pijany - rzekłem. Kapitan zaczął sypać jeszcze plugawszymi obelgami. - Zamknij się pan! - rzuciłem mu ostro, widząc w twarzy Montgomery'ego niebezpieczny błysk. Tym odezwaniem się ściągnąłem lawinę na siebie. Byłem jednak zadowolony, że udało mi się zapobiec wiszącej na włosku bójce - nawet za cenę pijanej furii kapitana. Ale choć zdarzało mi się bywać w dość podejrzanych towarzystwach, nie pamiętam, bym kiedykolwiek nasłuchał się tylu najplugawszych przekleństw płynących jednym nieprzerwanym strumieniem. Jestem człowiekiem łagodnym, lecz chwilami z trudem nad sobą panowałem. Nakazując kapitanowi milczenie zapomniałem, niestety, iż jestem tylko bezradnym, odciętym od swoich zasobów, płynącym na gapę rozbitkiem, i mój los zależy od dobrej woli - albo interesowności - załogi statku, który mnie przygarnął. Kapitan nie omieszkał dobitnie mi o tym przypomnieć. Ale przynajmniej zapobiegłem rękoczynom. 4. Na pokładzie szkunera Tego samego dnia wieczorem dostrzeżono po zachodzie słońca ląd i szkuner zatrzymał się. Montgomery oznajmił, że tu kończy się jego podróż. Wyspa była zbyt daleko, by rozpoznać jakiekolwiek szczegóły; przypominała płaski skrawek bladego błękitu wśród nieokreślonego, szarobłękitnego morza. Znad wyspy unosiła się ku niebu niemal pionowa smużka dymu. Kapitana nie było w tym czasie na pokładzie. Wyładowawszy na mnie gniew, zszedł chwiejnym krokiem pod pokład i, o ile wiem, usnął w swej kajucie na podłodze. Faktyczne dowództwo przejął jego zastępca. Był nim ów chudy, małomówny osobnik, który stał poprzednio przy sterze. Widać było, że i on ma z Montgomerym na pieńku. Nie zwracał na nas obu najmniejszej uwagi. Kolacja, którą jedliśmy razem, po paru nieudanych próbach nawiązania przeze mnie rozmowy upłynęła w ponurym milczeniu. Zwróciło również moją uwagę, ze marynarze dziwnie nieżyczliwie odnoszą się do mego towarzysza oraz do jego zwierząt. Montgomery, jak zauważyłem, bardzo wymijająco mówił o przeznaczeniu zwierząt i celu swej podróży, więc mimo narastającej ciekawości nie narzucałem się. Zostaliśmy rozmawiając na pokładzie rufowym, aż niebo zaroiło się od gwiazd. Noc była cicha i spokojna, tylko z połyskującej żółtym światłem dziobówki dolatywały czasem oderwane dźwięki albo poruszyło się któreś ze zwierząt. W kącie klatki majaczył ciemny kształt zwiniętej w kłębek pumy, która obserwowała nas świecącymi ślepiami. Psy chyba posnęły. Montgomery wyjął cygara. Z nutą na wpół bolesnej nostalgii rozmawiał ze mną o Londynie, zadając najrozmaitsze pytania, by dowiedzieć się, co się tam zmieniło. Mówił jak człowiek, który uwielbiał tamtejsze życie, ale został zeń nagle i nieodwracalnie wykluczony. Gawędziłem o tym i owym dla podtrzymania rozmowy. Przez cały czas narastało we mnie poczucie, że w tym człowieku kryje się coś dziwacznego, toteż ukradkiem obserwowałem jego bladą, zagadkową twarz, na którą padało, przyćmione światło latarni nad kompasem za moimi plecami. A potem popatrzyłem na ciemne morze, tam, gdzie w mroku kryła się jego wysepka. Ten człowiek, myślałem sobie, wyłonił się z bezmiaru świata po to tylko, by uratować mi życie. Jutro przekroczy burtę i znów zniknie z mego życia. Nawet w najbanalniejszych okolicznościach miałbym powód do zadumy. Ale jak wytłumaczyć zdumiewający fakt, iż wykształcony, cywilizowany człowiek mieszka na nieznanej wysepce, a na dobitkę wiezie z sobą tak niecodzienny ładunek. Przyszło mi na myśl to samo pytanie, które postawił kapitan: Po co mu te zwierzęta? I dlaczego udawał, iż nie są jego własnością, kiedy pierwszy raz zagadnąłem go o to? A ten jego pomocnik, którego dziwaczna powierzchowność tak bardzo mnie poruszyła. Wszystkie te okoliczności tworzyły wokół niego aurę tajemniczości. Przykuwały moją wyobraźnię i pętały język. Przed północą rozmowa o Londynie wygasła, więc staliśmy obok siebie oparci o poręcz i mierząc rozmarzonym wzrokiem cichy, połyskujący w blasku gwiazd ocean, pogrążyliśmy się każdy we własnych myślach. Atmosfera sprzyjała sentymentom, przeto poruszyłem wątek osobistej wdzięczności. - Chciałbym, jeśli pan pozwoli - ozwałem się po pewnym czasie - podziękować panu za uratowanie mi życia. - Przypadek - odparł. - Ślepy traf. - Chciałbym jednak wyrazić swoją wdzięczność jego wykonawcy. - Niech pan nie dziękuje. Pan potrzebował pomocy, a ja wiedziałem, jak jej udzielić, karmiłem więc pana i szpikowałem zastrzykami - można powiedzieć, że był pan dla mnie nowym okazem do kolekcji. Nudziłem się, szukałem jakiegoś zajęcia. Gdybym tamtego dnia był zmęczony lub gdyby nie przypadła mi do gustu pańska twarz... kto wie, co by się z panem w tej chwili działo. Jego słowa trochę mnie ostudziły. - Nie zmienia to jednak... - zacząłem. - Ślepy traf, zapewniam pana - przerwał mi - jak wszystko w ludzkim życiu. Tylko osły nie chcą tego zrozumieć. Dlaczego jestem tutaj, wyrzucony poza nawias cywilizacji, zamiast cieszyć się życiem, korzystać ze wszystkich uroków Londynu? Tylko dlatego, iż jedenaście lat temu pewnej mglistej nocy na dziesięć minut straciłem głowę... Urwał. - Tak? - podchwyciłem. - To wszystko. Znów zapadło milczenie. Po chwili zaśmiał się. - Światło gwiazd ma dziwną moc rozwiązywania języków. Wiem, że robię z siebie głupca, a jednak coś mnie kusi, by się przed panem zwierzyć. - Cokolwiek pan powie, zapewniam, iż zachowam to dla siebie... jeśli o to chodzi. Już miał zacząć, ale tylko z powątpiewaniem pokręcił głową. - Proszę nie mówić - rzekłem. - Nie muszę nic wiedzieć. Tak będzie chyba dla pana lepiej. Cóż to może dać, oprócz chwilowej ulgi - o ile dochowam sekretu. A gdybym go nie dochował... prawda? Chrząknął niepewnie. Czułem się, jak bym go podstępnie przyłapał w chwili słabości. Prawdę powiedziawszy, nie byłem specjalnie ciekaw, co mogło młodego medyka wygnać z Londynu. Mam odrobinę wyobraźni. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się. Na rufie, wsparta o reling, stała ciemna, milcząca postać obserwująca gwiazdy. Był to dziwny pomocnik Montgomery'ego. Gdy się poruszyłem, rzucił mi przez ramię szybkie spojrzenie i znów odwrócił głowę. Ktoś powie może, że to drobiazg, ale ja poczułem się, jakby runął we mnie grom z jasnego nieba. Jedyne światło w naszym sąsiedztwie padało od latarni przy sterze. W owej krótkiej chwili, gdy jego twarz wyłoniła się z mroku rufy i oświetlił ją promień latarki, w zwróconych na mnie oczach zapaliły się bladozielone błyski. Nie wiedziałem wówczas, że ludzkie oczy też czasami fosforyzują - czerwonym blaskiem. W. każdym razie widok ten sprawił na mnie wrażenie czegoś absolutnie nieludzkiego. Owa czarna postać z jarzącymi się ślepiami wymiotła ze mnie wszystkie dojrzałe myśli i uczucia i znalazłem się na moment w zapomnianym świecie dziecinnych koszmarów. Dziwne to doznanie minęło równie szybko, jak się pojawiło. Oparta o reling rysowała się na tle wygwieżdżonego nieba ciemna i niezdarna, mało znacząca postać, a jednocześnie posłyszałem głos Montgomery'ego. - No, chyba już czas pójść spać - powiedział - pewnie i pan ma już tego dosyć. Odpowiedziałem coś bez sensu. Zeszliśmy pod pokład, a Montgomery pod drzwiami mej kajuty powiedział dobranoc. Miałem tej nocy nieprzyjemne sny. Malejący księżyc późno wyszedł na niebo. Smuga bladego, upiornego światła wdarła się do kajuty rzucając złowieszczy cień na deski koi. Potem obudziły się psy; ich wycie i ujadanie wplotło się w moje sny i do świtu prawie nie zmrużyłem oka. 5. Człowiek, który nie miał dokąd pójść Wczesnym rankiem - było to drugiego dnia po mym ozdrowieniu i chyba czwartego po odnalezieniu mnie - z otchłani niespokojnych, pełnych wrzawy i szczęku broni snów wyrwały mnie dochodzące z góry ochrypłe wrzaski. Przetarłszy oczy nasłuchiwałem chwilę hałasów, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem. Potem rozległ się szybki tupot bosych stóp, odgłos przesuwania ciężkich przedmiotów, gwałtowny zgrzyt i szczęk łańcuchów. Usłyszałem bulgotanie wody przy gwałtownym obrocie statku i spieniona szarozielona fala zalała małe, okrągłe okienko, by po chwili spłynąć po szybie strużkami wody. Pośpiesznie narzuciłem ubranie i wyszedłem z kajuty. - Idąc po schodkach, na tle różowiejącego nieba - słońce zaledwie wschodziło - ujrzałem szerokie bary i rudą czuprynę kapitana, a dalej, patrząc mu przez ramię, zobaczyłem klatkę z pumą huśtającą się na linie zamocowanego przy bezanbomie wyciągu. Biedne, skulone zwierzę przywarło ze strachu do podłogi swego ciasnego więzienia. - Za burtę z nimi! - wrzeszczał kapitan. - Za burtę! Zaraz oczyścimy statek z całego tałatajstwa! Ponieważ zagradzał mi drogę, musiałem chcąc nie chcąc stuknąć go w ramię, by wydostać się na pokład. Odskoczył gwałtownie i z wybałuszonymi oczami zatoczył się do tyłu. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by poznać, że jest nadal pijany. - Hej - mruknął tępo, ale po chwili oczy mu się rozjaśniły i dodał: - Ejże, toć to szanowny, no jakże mu...? - Prendick - rzekłem. - Jaki tam Prendick! - zawołał. - “Zamknij Się” - tak się pan nazywasz. Wasza Wielmożność “Zamknij Się”. Nie było sensu wdawać się z brutalem w sprzeczkę. Ale jego następne posunięcie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pokazał ręką przystawiony do burty trap, obok którego stał Montgomery zajęty rozmową ze świeżo widać przybyłym na pokład potężnie zbudowanym siwym mężczyzną w przybrudzonym granatowym ubraniu. - Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność “Zamknij Się”. Tędy! - ryknął kapitan. Montgomery i jego towarzysz odwrócili się na głos kapitana. - O co panu chodzi? - spytałem. - Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność - o to mi chodzi. Za burtę, panie “Zamknij Się”, i to już. Robimy porządki, oczyszczamy ten biedny statek z wszelkiego paskudztwa. I wyrzucamy pana za burtę. Patrzyłem na niego, nie wierząc własnym uszom. Ale po chwili pomyślałem sobie, że niczego innego nie pragnę. Perspektywa dalszej samotnej podróży w towarzystwie awanturniczego pijaka bynajmniej nie była kusząca. Zwróciłem się więc do Montgomery'ego. - Nie możemy pana zabrać - odparł krótko jego towarzysz. - Nie możecie mnie zabrać? - zdumiałem się. W życiu nie widziałem równie stanowczej, zdecydowanej twarzy. - Niech pan posłucha - zwróciłem się znów do kapitana. - Za burtę - oświadczył. - Na tym statku nie ma od dziś miejsca dla dzikich zwierząt, ludojadów i gorszych od zwierząt bydlaków. Wynocha... panie “Zamknij Się”. Skoro oni nie chcą pana zabrać, sam pan sobie popłyniesz. Ale ja pana stąd wyrzucam: Razem z pańskimi kamratami. Skończyłem raz na zawsze z tą przeklętą wyspą i kropka! Mam was po dziurki w nosie. - Niech pan posłucha, Montgomery- rzekłem błagalnie. Wykrzywił dolną wargę i bezradnie wskazał głową swego siwowłosego towarzysza na znak, że nic nie może dla mnie zrobić. - Zaraz się za pana weźmiemy - oświadczył kapitan. Rozpoczęła się osobliwa rozgrywka słowna na trzy fronty. Odwoływałem się kolejno do trzech mężczyzn - najpierw do siwowłosego pana, aby pozwolił mi wysiąść na ląd, potem do kapitana, aby zatrzymał mnie na statku. Zwracałem się nawet o pomoc do marynarzy. Montgomery nie odezwał się słowem, tylko potrząsał głową. - Wynocha ze statku i kropka - powtarzał w kółko kapitan. - Do diabla z prawem! Ja tu jestem królem. Muszę wyznać, iż na koniec, w trakcie wypowiadania energicznej pogróżki, załamał mi się głos. Rozdrażniony, rozhisteryzowany, poszedłem na rufę i wbiłem ponury wzrok w nicość. Tymczasem marynarze pośpiesznie wyładowywali pakunki oraz klatki ze zwierzętami. Przy zawietrznej burcie stal spory dwumasztowy lugier z postawionymi żaglami, do którego spuszczano osobliwy dobytek. Przybyłych z wyspy pomocników, którzy odbierali bagaże, nie widziałem, gdyż kadłub lugra zasłaniało nadburcie szkunera. Montgomery i jego towarzysz nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Byli zajęci doglądaniem czterech czy pięciu marynarzy, którzy wyładowywali ich rzeczy. Kapitan plątał się po dziobie, zawadzając raczej niż pomagając. Ogarniała mnie na przemian rozpacz i rezygnacja. Oczekując rozwiązania sytuacji parę razy mimo woli roześmiałem się na myśl o dziwaczności swego położenia. Pusty żołądek pogłębiał moją niedolę. Głód i wycieńczenie całkowicie odbierają człowiekowi hart ducha. Czułem, iż nie starczy mi wigoru, by przeciwstawić się kapitanowi, gdy ten zechce wyrzucić mnie za burtę, ani by zmusić Montgomery'ego i jego towarzysza do zabrania mnie na wyspę. Czekałem więc bezwolnie, co przyniesie los, a tymczasem przeładunek dobytku Montgomery'ego trwał nadal, jak bym w ogóle nie istniał. Wreszcie ukończono pracę i rozpoczęła się walka; prawie nie stawiając oporu pozwoliłem się doprowadzić siłą do trapu. Już wtedy brunatne twarze ludzi siedzących w łodzi obok Montgomery'ego sprawiły na mnie dziwne wrażenie. Ale wyładowana po brzegi łódź szybko odpłynęła od burty. Widząc w dole rozszerzające się pasmo zielonkawej wody, zaparłem się z całych sił, by nie runąć w dół. Z łodzi dobiegły mnie drwiące okrzyki majtków, a potem łajania Montgomery'ego. Wówczas kapitan, mat i jeden z marynarzy zawlekli mnie na rufę. Szalupa “Królowej Próżności” płynęła za statkiem na holu; była do połowy zalana wodą, pozbawiona wszelkiego prowiantu i nie miała wioseł. Padłem jak długi na pokład, odmawiając zejścia do szalupy. W końcu spuścili mnie w dół na linie - nie mieli bowiem drabinki rufowej - i odcięli hol. Szalupa z wolna oddalała się od szkunera. W niemym osłupieniu obserwowałem, jak marynarze podnoszą żagle i statek powoli, ale zdecydowanie ustawia się do wiatru. Żagle załopotały, chwyciły wiatr i wydęły się. Ujrzałem nad sobą naruszoną zębem czasu burtę statku w przechyle. Po krótkiej chwili szkuner znikł z pola mego widzenia. Nawet się za nim nie obejrzałem. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Siedziałem skulony na dnie szalupy, oszołomiony, spoglądając tępo w oleistą pustkę oceanu. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, iż jestem z powrotem w dobrze mi znanym zamkniętym piekle, na dodatek wypełnionym do połowy wodą. Spojrzawszy w tył, zobaczyłem rudowłosego kapitana, który drwił sobie ze mnie, wychylając się znad relingu rufowego; a gdy popatrzyłem w kierunku wyspy, malejący w oczach lugier zbliżał się do brzegu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie w pełni, jak okrutnie ze mną postąpiono. Nie miałem możliwości dotarcia do lądu, chyba że fale przypadkiem mnie tam zaniosą. Pamiętajmy, iż byłem jeszcze osłabiony po poprzednich przeżyciach w szalupie; gdyby nie wycieńczenie i pusty żołądek, z większym męstwem stawiłbym czoła sytuacji. Ale w ówczesnym stanie rozpłakałem się po prostu jak małe dziecko. Łzy spływały mi po twarzy. W bezsilnej rozpaczy tłukłem pięściami zebraną na dnie łodzi wodę i wściekle kopałem o burty. Modliłem się na głos do Boga, aby pozwolił mi umrzeć. 6. Dziwaczni wioślarze Ale wyspiarze ulitowali się nade mną widząc, iż naprawdę znalazłem się na łasce fal. Moja szalupa pod ostrym kątem dryfowała powoli na wschód, w stronę wyspy, gdy nagle ku mej szaleńczej radości łódź zawróciła i zaczęła płynąć w moim kierunku. Była mocno wyładowana; kiedy podpłynęła bliżej, zobaczyłem, że siwy i barczysty towarzysz Montgomery'ego siedzi na rufie wciśnięty między psy i skrzynie. Człowiek ten uparcie mi się przypatrywał, nie poruszając się i nic nie mówiąc. Z dziobu równie uporczywie spoglądał na mnie usadowiony w sąsiedztwie pumy ciemnoskóry pokraka. W łodzi znajdowało się jeszcze trzech innych dziwacznie wyglądających, zwierzopodobnych ludzi, na których ogary wściekle warczały. Siedzący przy sterze Montgomery doprowadził łódź do szalupy, po czym wstał, chwycił cumę, którą mu rzuciłem, przywiązał do rumpla i wziął mnie na hol, gdyż o 'wejściu na zatłoczony pokład nie było mowy. Zdążyłem się już opanować po histerycznym ataku i w miarę pogodnie odpowiedziałem na jego powitanie. Dowiedziawszy się, że szalupa jest pełna wody, podał mi cebrzyk. Rzuciło mnie do tyłu, gdy łączący nas hol naprężył się i szarpnął. Przez jakiś czas pracowicie wybierałem wodę. Dopiero po całkowitym osuszeniu szalupy - była bowiem cała, tylko zalana przez fale - mogłem się przyjrzeć spokojnie pasażerom łodzi. Siwowłosy mężczyzna nadal nie spuszczał mnie z oka, ale teraz na jego twarzy czytałem jakby pewne zaniepokojenie. Gdy nasze oczy spotkały się, opuścił wzrok na siedzące między jego kolanami ogary. Był to, jak już wspomniałem, silnie zbudowany mężczyzna o wyniosłym czole i dość grubych rysach twarzy; spod brwi opadały mu na oczy fałdy skóry, co często przychodzi wraz z wiekiem, a opuszczone kąciki mocno zarysowanych warg zdawały się świadczyć o porywczości i zdecydowaniu. Mówił do Montgomery'ego, ale tak cicho, że go nie słyszałem. Potem przeniosłem wzrok na trójkę ludzi - jakże przedziwną stanowili załogę. Widziałem tylko ich twarze, ale było w nich coś - sam nie wiedziałem co - budzącego mimowolną, niezrozumiałą odrazę. Przypatrywałem się im uważnie, ale przykre wrażenie nie mijało, choć jego przyczyny nadal nie umiałem sobie wytłumaczyć. Wyglądali na ciemnoskórych, ale ich ciała, z wyjątkiem stóp i dłoni, były od góry do dołu dokładnie opatulone białą i cienką, pobrudzoną materią. Pierwszy raz w życiu widziałem tak szczelnie okulanych mężczyzn, a kobiety - tylko na Wschodzie. Na głowach mieli turbany, spod których wyzierały na mnie twarze koboldów, twarze o wysuniętych do przodu szczękach i połyskliwych oczach. Mieli czarne, proste włosy przypominające końską grzywę, a w siedzącej pozycji zdawali się przewyższać wzrostem wszystkie znane rasy ludzi. Siwy mężczyzna, który musiał mieć ponad sześć stóp wzrostu, sięgał im głową do ramion. Jak się później okazało, nie byli wcale ode mnie wyżsi, tylko ich tułowie były nienaturalnie drugie, a za to nogi niezwykle krótkie, o dziwnie kabłąkowatych udach. W sumie trudno sobie wyobrazić równie szkaradną grupę, a nad ich głowami, spod grotżagla wyzierała ciemna twarz człowieka, którego oczy świeciły w ciemnościach. Oni też mi się przyglądali, ale ilekroć nasze spojrzenia spotkały się, umykali oczami w bok i popatrywali na mnie ukradkiem. Pomyślałem sobie, że być może wprawiam ich w zakłopotanie, więc skierowałem uwagę na wyspę, do której właśnie dopływaliśmy. Był to nizinny skrawek lądu, pokryty gęstą roślinnością, wśród której przeważał nie znany mi gatunek palmy. Z jednego miejsca wyrastała pod niebo wąska smuga białej pary rozwiewająca się na końcu jak puchowe piórko. Wpłynęliśmy do szerokiej zatoki pomiędzy dwoma niskimi cyplami. Pokryta szarym i matowym piaskiem plaża wznosiła się stromo na wysokość sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu stóp ponad poziom morza, a szczyt skarpy porastały nieregularne kępy drzew i krzewów. W połowie zbocza wznosił się czworobok muru z pstrokatego kamienia, który, jak się później przekonałem, zbudowany był z bloków pumeksu i koralu. Ponad ogrodzenie wystawały dwa pokryte strzechą dachy. Na skraju wody czekał na nas jakiś człowiek. Będąc jeszcze daleko od brzegu miałem wrażenie, iż na zboczu widzę jakieś inne, pokraczne istoty umykające w zarośla, ale gdy podpłynęliśmy bliżej, nie dostrzegłem żadnej. Stojący na brzegu był człowiekiem średniego wzrostu, o czarnej, negroidalnej twarzy. Miał wielkie, niemal pozbawione warg usta, niezwykle cienkie ręce, wąskie i długie stopy oraz kabłąkowate nogi, a wypatrując łodzi wysuwał do przodu potężną szczękę. Był ubrany tak samo jak Montgomery i jego siwowłosy towarzysz - w kurtkę i spodnie z granatowego drelichu. Gdy podpłynęliśmy jeszcze bliżej, osobnik ów zaczął biegać tam i z powrotem po plaży, wykonując przy tym nader groteskowe gesty. Na rozkaz Montgomery'ego czteroosobowa załoga poderwała się z miejsc i dziwacznymi, niezdarnymi ruchami zaczęła zwijać żagle. Montgomery wprowadził łódź do wąskiego doku wcinającego się w plażę. Oczekujący osobnik podbiegł do nas. Tak zwany dok był po prostu krótkim rowem, w którym przy ówczesnym stanie pływu łódź ledwie się mieściła. Usłyszałem, jak dziób szalupy szoruje po piasku, odepchnąłem się cebrzykiem od rufy żaglówki, odwiązałem hol i wysiadłem na brzeg. Trzej opatuleni w białe szmaty osobnicy wyjątkowo niezdarnie wygramolili się na plażę i z pomocą oczekującego tutaj człowieka przystąpili niezwłocznie do wyładunku. Uderzył mnie szczególnie sposób chodzenia trzech opatulonych i obandażowanych ludzi - ich nogi nie były sztywne, ale jakoś dziwnie zniekształcone, jakby miały niewłaściwie rozmieszczone stawy. Psy, które siwowłosy mężczyzna wysadzał na ląd, bez przerwy warczały na nich i rwały się do nich szarpiąc łańcuchy. Trzej potężni osobnicy porozumiewali się dziwnie gardłowymi głosami, a gdy sięgnęli po leżące na rufie bele, oczekujący na plaży człowiek zagadał do nich żywo w jakimś nie znanym mi chyba języku. Musiałem już słyszeć podobne dźwięki, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie. Siwy mężczyzna stał spokojnie otoczony szóstką rozszalałych psów i przekrzykując ich jazgot wydawał rozkazy. Montgomery po wyjęciu steru również wysiadł na brzeg i wszyscy zabrali się do wyładowywania bagaży. Ja czułem się zbyt słaby - miałem pusty żołądek, a na dodatek słońce niemiłosiernie paliło mnie w głowę - by zaofiarować swoją pomoc. Po chwili siwowłosy mężczyzna przypomniał sobie widać o moim istnieniu i podszedł do mnie. - Wygląda pan - rzekł - jakby od rana nie miał pan nic w ustach. Jego małe czarne oczy błyszczały spod krzaczastych brwi. - Bardzo mi przykro. Postaramy się zadbać o pańską wygodę, skoro został pan naszym gościem; choć, jak pan wie - nieproszonym. Patrzył mi badawczo w twarz. - Montgomery mówił mi, że jest pan człowiekiem wykształconym - że wie pan coś niecoś o naukach przyrodniczych. Jak mam to rozumieć, jeśli wolno zapytać? Wyjaś