13138
Szczegóły |
Tytuł |
13138 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13138 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13138 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13138 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Edward Guziakiewicz
SESJA POPRAWKOWA
Lekkie podmuchy wiatru poruszały kartkami skryptu. Od przeszło godziny
wyciągnięty jak
długi leżał na gęstej trawie w parku saskim, skryty przed oczami przechodniów.
Osłaniały go
porastające ten zakątek krzewy akacji i jesionu. Nieopodal dokazywały dzieciaki,
rzucające krążącym
po stawie łabędziom paluszki, frytki i suche ciastka. Bachorów było sporo i nie
umiał się ich doliczyć.
Wystający na wygiętym w łuk mostku malec usiłował podzielić się z dostojnie
sunącym białym
ptakiem napoczętym gofrem ze śmietaną. Czerwono-pomarańczowy dziób zdobiła
czarna nasadowa
narośl. Chłopczyk zachęcająco wystawił rączkę między pręty, głośno przyzywając
uskrzydlonego
gościa. Michał skrzywił się ze zniechęceniem, gdyż nie w głowie mu były takie
popisy, a mimo, że
mocno przygrzewało wrześniowe słońce, nie opuszczały go posępne myśli. Rok w rok
złote brązy
jesieni dotkliwie unaoczniały mu, że nie można bez końca zachłystywać się
wolnością. Finiszowało
upalne lato z szaleńczymi wyprawami w zalesione góry i z maniackim wylegiwaniem
się nad wodą.
Miał jeszcze zamiar wybrać się z plecakiem w Bieszczady, ale fatalnie oblany
egzamin wżynał się w
jego wakacyjne plany szczerzącą kły sesją poprawkową. Musiał gnić w mieście,
poniewierać się na
przygodnej stancji i wkuwać.
Cóż biedakowi pozostało? Mozolnie kartkował skrypt, nadziany — jak mawiał
profesor —
tajemną wiedzą z rajskiego drzewa poznania dobra i zła, a w czasie powtórki
chodziły mu po głowie
jego niektóre dowcipy, którymi ubarwiał wykłady. Nie były śmieszne, ale zwykle
hałaśliwie się śmiali,
a każda krótka przerwa ich cieszyła, pozwalała bowiem odpocząć ściskającej
długopis zmęczonej
ręce. Oblał, bo niefrasobliwie licząc na łut szczęścia zwolnił się z obowiązku
przeczytania lektur.
Profesor był w czasie egzaminu na tyle pomysłowy, by z nieskrywaną powagą
zapytać go o
nieistniejącą książkę. Rzucił z głowy fikcyjnego autora i równie fikcyjny tytuł
— a on, cymbał, dał się
na ten perfidny chwyt nabrać. Zamiast uczciwie powiedzieć, że jej nigdy nie
widział na oczy, począł
ją nieudolnie streszczać, posługując się frazesami. Był to z gruntu fałszywy
krok, zgubny w
skutkach. Jak się potem okazało, tytuł był tematem rozprawy, na którą jeszcze
żaden z
potencjalnych doktorantów się nie połakomił. Wyleciał z egzaminu z wymalowaną
czarnym
atramentem dwójką w indeksie, a przy okazji usłyszał dowcip z długą brodą. "Wie
pan, co to jest
egzamin? — pytał profesor. — To rozmowa dwóch uczonych. A co się stanie — znów
pytał — gdy
jeden z nich okaże się mało inteligentny? To ten drugi bierze indeks i wychodzi!
— Pokręcił z
zawodem głową. — Niestety, tym razem pan się nie popisał!" Musiał więc przerwać
obóz wędrowny i
wrócić do niechcianego skryptu. Wybrał i przeczytał kilka spośród zadanych
lektur, ale z reszty
zrezygnował, wychodząc z założenia, że profesor nie powtórzy tego samego podłego
chwytu.
Dzieciaki odbiegły znad stawu, porzucając sielskie łabędzie. Patrzył, jak pędzą
w kierunku
zielonego kiosku, w którym oferowano frytki i napoje chłodzące. Nagle przyszła
mu na myśl Sonia i
oblała go fala nie tak odległych wspomnień. Znaleźli wspólny język i wydawało mu
się, że wyniknie z
tego coś poważniejszego. Sporo ze sobą przegadali, rankami pospołu pakowali
plecaki, a wieczorami
przy ognisku wysiadywali obok siebie omal się nie przytulając. Była miłą, wesołą
i roześmianą
blondyneczką. Kiedy jednakże opuszczał góry i żegnał się w Rabce z wędrującą z
nim grupą, jego
miejsce przy niej zajął rudy Irek z piegowatą twarzą, chłopak z drugiego planu.
Jąkał się, ale
dziewczyny go lubiły. Stali tuż przy sobie i machali do niego, gdy zabierający
go pekaes ruszał z
przystanku. Z bólem serca żegnał zalesione Gorce.
Malcy powrócili. Znowu się zabrali do dokarmiania białych ptaków, jednakże syte
łabędzie
niechętnie podpływały do brzegu, majestatycznie trwając na środku stawu i
czyszcząc dziobami białe
pióra. Ignorowały intruzów.
Niewielu znajomych spotykał na uczelni i czuł się co nieco osamotniony. Rankami
chadzał na
Msze święte do kościoła akademickiego. Wpatrywał się w postać równie
osamotnionego Chrystusa z
szeroko rozpartymi ramionami, tworzącą jedyny wyraźny akcent na wysokiej ścianie
białego
prezbiterium. Odprawiający przy głównym ołtarzu kapłan nawiązał w jednej z
homilii do tego
rozwiązania plastycznego. "W świecie sztuki — tłumaczył — nie brakuje miejsca
dla oryginalnych
cięć i myślowych skrótów!" Kontemplujący tę rzeźbę mogli dostrzec tak
ukrzyżowanie jak
zmartwychwstanie, tak przemienienie na górze jak wniebowstąpienie. Chrystus ni
to się unosił,
wstępując do nieba, ni to pozostawał na krzyżu, którego ramiona były
niewidoczne, jak gdyby
zawieszony w próżni. "Sztuka — cichym głosem wyjaśniał celebrans — zazwyczaj
wspiera teologię;
uczy bowiem spoglądania na tajemnice wiary, na wydarzenia zbawcze, z różnych
nietypowych
punktów widzenia, ujmowania ich w jakimś szczególnym i oryginalnym aspekcie,
odpowiadającym
wrażliwości twórcy, wrażliwości człowieka wierzącego..."
Michał zadumał się nad tymi odkrywczymi myślami. Powątpiewał w to, czy artysta
musi być
wierzący i utożsamiać się z przesłaniem dzieła. Można było przecież malować,
rzeźbić, pisać i
komponować, zachowując chłodny dystans i posiłkując się beznamiętnie przyjętymi
założeniami
formalnymi. Właśnie to mu wbijał do głowy tato, sam malarz, zwracający mu uwagę
na niekiedy
lekceważone sprawy warsztatowe. W mieszkaniu wisiały jego liczne płótna, choć
gustował również w
akwareli. Kiedyś Michał odkrył w szufladzie starego biurka kilkanaście szkiców
węglem, które
przedstawiały go jako przedszkolnego brzdąca przy zabawie.
Dzieciaki narobiły hałasu. Jeden z małych łobuzów ciskał w łabędzie kamykami,
chcąc je zmusić
do tego, by podpłynęły do brzegu. Biały ptak rozłożył szeroko skrzydła. Na
szczęście — jak Michał
zauważył — ktoś z czuwających dorosłych interweniował.
Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że widok, który ma przed sobą, pewnie natchnąłby
jego ojca.
Gdyby usunąć z tła — dumał — stare, odrapane kamienice lub nadać im wdzięczny
stylowy wygląd,
powstałby miły dla oka pejzaż. Świat dawało się poprawiać. Westchnął,
przeganiając rozpraszające
go myśli i przewrócił kartkę skryptu. Miał pójść w ślady taty, ale mama była
temu przeciwna. "Dość
jednego przeklętego artysty w domu!" — gderała. Nie miała gdzie pochować
obciągniętych płótnem
ram, których wszędzie było pełno. Michał usiłował malować i ponoć nawet mu to
wychodziło, jednak
życzenie matki było święte. Rozstał się z paletą i pędzlami, aby oddać się
pożyteczniejszym
zajęciom.
Kartkował stronice i czuł, iż budzi się w nim żal, że nie poszedł w życiu w tę
stronę, w którą
chciał i że nie mógł wybrać tego, co go naprawdę pociągało. Bunt w nim narastał.
Z niesmakiem
zamknął skrypt i zabrał się do szkicowania bialego ptaka.
— Jezioro łabędzie — mruknął, mając w uszach nastrojową melodię z baletu Piotra
Czajkowskiego.
Zaraz jednak porzucił ten temat, poddając się nagłemu natchnieniu. Rysował
koński ogon,
potem buzię z zadartym noskiem i roześmiane oczy. Uprzytomnił sobie, że ocierał
się o tę
dziewczynę. "Gdzie ją widziałem? — wahał się przez chwilę. — A, już wiem!"
Kryjąc twarz w
dłoniach, klęczała w kościele za ostatnim rzędem krzeseł. Po Mszy świętej
plotkowała z koleżanką, a
gdy je mijał, obrzuciła go spod długich rzęs zaciekawionym spojrzeniem.
Wstał i rozprostował ramiona, aż strzeliło w kościach. Należało wracać. Spojrzał
na wygniecioną
trawę, a potem na słońce, które już nisko opadło. Robiło się chłodno. Wmieszany
w tłum
przechodniów kroczył Krakowskim Przedmieściem i przyszło mu tam do głowy, że
powinien był
zdecydować się na historię sztuki. Oczyma wyobraźni ujrzał siebie w roli
studenta tego kierunku,
oddającego się z pasją arcyciekawym wykładom i pasjonującym ćwiczeniom. Wstąpił
do baru i
zamówił dużą porcję frytek. Potem przez zabrudzoną szybę gapił się na ruchliwą
jezdnię, medytując
bez pośpiechu nad sobą. Ów ksiądz, który odprawiał Msze święte w kościele
akademickim, zdawał
się rozumieć artystów. Mówił o przewodniej roli piękna, o tym, że jest ono
syntezą tego, co dobre i
prawdziwe, że Bóg jest uosobieniem piękna, a z twórczością artystyczną wiąże się
swoisty
profetyzm. Może w szczegółach z nim się nie zgadzał, ale jednak idea i wymowa
jego homilii były
mu bliskie; czuł, że słowa kapłana są pełne ciepła i jakiegoś blasku...
Odsunął pusty talerz i popadł w niemal metafizyczną zadumę. Wydawało mu się, że
tłumił w
sobie drugie "ja", które budziło się samo do życia ze stanu długotrwałego
uśpienia. Być może,
podczas porannych Mszy świętych w ciszy akademickiego kościoła, w którym
odbijały się echem
kroki nielicznych wchodzących, jakaś mimowolnie wykrzesana iskra zamieniła się w
nim w płomień?
Wstał, zapłacił i wyszedł z baru. Wykoncypował, że powinien przy jakiejś okazji
pogawędzić z owym
celebrującym liturgie kapłanem na zajmujące go tematy. Nie znał jego nazwiska.
Skręcił w Szopena,
kierując się w stronę biblioteki, bo chciał jeszcze przekartkować to i owo. Przy
katalogach mignęła
mu buzia nieznajomej z kościoła. Ujrzał ją znowu w głównej czytelni, pochyloną
nad książkami.
Oddał wypełnione rewersy za kontuar i cichutko przysiadł na krześle, czekając na
zamówione
woluminy. Chwilę się przyglądał jej końskiemu ogonowi, a potem szybko się
zdecydował. Rysował
pewnie i z sercem, zapominając o całym bożym świecie. Nie przyuważył, że w
międzyczasie zapaliło
się światełko z jego numerem — znak, że książki dotarły już z magazynu. Kradł
czas przeznaczony
na lekturę. Wreszcie skończył, a portretowana laska wyglądała jak żywa. Już w
czasie szkicowania
przyszedł mu do głowy przezabawny pomysł. Wstał, wziął rysunek i podszedł do
nieznajomej,
usłużnie kładąc przed nią świeżo powstałe dzieło. Potem znów skromnie przysiadł
przy swoim
stoliku.
Dziewczyna obejrzała się, a koński ogon radośnie pofrunął. Raz i drugi się
uśmiechnęła i zrobiła
do niego perskie oko. Była ukontentowana. Sprawił jej ogromną przyjemność.