13027

Szczegóły
Tytuł 13027
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13027 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13027 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13027 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

L. E. Modesitt Jr. Wieże zachodzącego słońca (The Towers of the Sunset) Przełożyła Grażyna Motak Część pierwsza Mistrz Klingi I Widzisz, jak pasują do siebie fragmenty tej układanki? Nie tylko te widoczne, jak Wieże Zachodzącego Słońca, ale i te niewidzialne, jak serce człowieka czy dusza maga. Pewnie nie uwierzysz, ale tak właśnie układają się wzory, gdyż każda jednostka podlega własnym wzorom i musi się z tym pogodzić. Pani imieniem Megaera, o ile to jej prawdziwe miano, widzi wszystkie te wzory, choć pomimo tego, co widzi i mówi, pomimo całej prawdy Legendy logika i wieże upadają. Logika doprawdy stanowi zbyt kruchą budowlę, aby wytrzymać rzeczywistość, która musi zawierać zarówno ład, jak i chaos, zwłaszcza kiedy czerń wspiera ład, a biel jest znakiem chaosu. Nawet logika musi skapitulować przed niezrozumieniem. Przed tymi, którzy potrafią się śmiać w okowach, którzy przełamują chaos i ustanawiają ład, bardziej nawet niż przed tak zwanymi bogami i tymi, którzy ich przyzywają. Lub też furiami, podążającymi za upadłymi aniołami niebios. Czy w Candarze był jakiś bóg? Czy aniołowie naprawdę zstąpili na Dach Świata? Ile prawdy tkwi w Legendzie? Wzory nie dostarczają odpowiedzi, ale każda historia musi się gdzieś zaczynać, nawet jeśli jej początek zdaje się być końcem innej opowieści czy też środkiem jeszcze innego eposu. Wzory nigdy też nie ujawniają całej historii, nie zważając ani na mistrzów ładu, ani chaosu. A co do Wież Zachodzącego Słońca... Muzyk je widział, wyrastające ponad ostrymi szczytami na zachodzie. Kto jednak je zamieszkiwał? Jeszcze jedno spojrzenie i już ich nie było. Zostawały tylko zawieszone wysoko kłębiaste chmury smagające podnóża gór biczami bogów. W złotym świetle poranka strumyczki lodu spełnią zapowiedź gniewu...? Co mówi dom o swoim budowniczym? Miecz o swoim właścicielu? Albo o tych, którzy przystają, aby podziwiać jedno i drugie? Muzyk uśmiechnął się przelotnie. Cóż jeszcze mógł zrobić? Mógł zamienić w muzykę to, co widziały jego oczy, gdy będzie śpiewał szeryfowi Westwind, władczyni Dachu Świata, o Wieżach Zachodzącego Słońca. Kto jeszcze spoglądał na nie? Kto je zbudował? Aniołowie z niebios? Muzyk znał tylko odpowiedzi przynoszone przez muzykę i jego własne serce, a serce kłamało, zimniejsze od strun gitary, którą z sobą nosił. Wystarczy rzec, że zamek zwie się Westwind... a został zbudowany przez dawno nieżyjącą kapitan zwaną Rybą, która przybyła na szybkich okrętach niebios. Wiele lat później syn jej córki... ale to już inna opowieść, która dopiero nadejdzie. II – Wycofaj kontrolę Westwind nad Westhorns, a Sarronnyn i Suthya upadną niczym przejrzałe jabłka. – Jeśli dobrze sobie przypominam, takie myślenie kosztowało prefekta Gallos większą część jego wojska. – Do diaska! Nie rozmawiamy o armiach. – Chudy jak szkielet człowiek w bieli wycelował palec w górę, a na jego młodzieńczej twarzy pojawił się uśmiech. – Mówimy o miłości. – Co miłość ma wspólnego z wycofaniem Westwind? – Posłałem do Westwind Werlynna. Posłuchaj, jak to brzmi. Werlynn do Westwind. – Ale... w jaki sposób? Werlynn nigdy tam nie bywa; jego muzyka niszczy dzieło białego bractwa. Co... – I to jest właśnie piękne. Jedno małe zaklęcie... aby się upewnić, że przyprowadzi syna szeryfa... najpierw. I to nawet zaklęcie wzmocnione ładem. – Nigdy nie lubiłeś Werlynna, prawda? Od kiedy... – Nie w tym rzecz. Problemem jest szeryf. Pomyśl tylko... pomyśl... jest kobietą. Nie zabije swego pierworodnego, czy to będzie chłopiec, czy Legenda. – Wydajesz się tego pewien. Ale ona nie ma dzieci, ani nawet małżonka. – Werlynn się tym zajmie. – Jeśli nawet, to minie dużo czasu. – Mamy czas. Trakt przez Easthorns jeszcze nie jest gotowy. Drugi mężczyzna potrząsnął głową, ale nie odezwał się więcej. III Gitarzysta uderzał w struny uporządkowaną, niemal marszową kadencją. Doskonale precyzyjne nuty i czyste tony. Nie śpiewał. Jedno spojrzenie, podkreślone przelotnym błyskiem światła z kamiennego siedziska na środku sali, wyściełanego czarną poduszką, powstrzymało gitarzystę. Skłonił głowę ku kobiecie. – Wybacz, wasza miłość. Głos był równie melodyjny jak dźwięk strun, przywołujący na myśl mroczne lato, które miało dopiero nadejść do Westwind, takie samo jak zawsze od wieków, od czasu jego powstania. – Być może powinieneś rozważyć podróż do Hydolaru czy choćby Fairhaven. – Być może powinienem, skoro sobie tego życzysz. Jego oczy pociemniały, kiedy spojrzał w stronę chłopca. Srebrnowłosy berbeć oparty o kamienną poręcz krzesła z zieloną poduszką zerknął na srebrnowłosego gitarzystę, a potem na czarnowłosą kobietę i z powrotem na muzyka. – Zagraj jeszcze jedną pieśń lata – rozkazała. – Jak sobie życzysz. Kiedy nuty spłynęły ze strun gitary, niewidoczny ogień wypłoszył chłód z kamiennych ścian komnaty i nawet oddech gitarzysty nie parował już w mrocznym popołudniu nie kończącej się zimy Westhorns. Malec obserwował nuty wznoszące się w powietrze ze strun gitary, puścił kamienne oparcie i chwycił pojedynczy fragment, kiedy poręcz wymknęła mu się z rąk. Ani kobieta, ani gitarzysta nie zwrócili uwagi na jego nagły upadek na szary granit obok krzesła. Nie zauważyli również złotego lśnienia w różowej piąstce, ani jak dziecko odwraca się, aby przyjrzeć się światłu. Nie dostrzegli też wilgotnych oczu, kiedy złoto wymknęło się z zaciśniętej rączki, choć tak bardzo uważał. Zaciskając usta, dziecko o pulchnych nóżkach prostowało się z wysiłkiem, aż stanęło przy swoim krześle, i raz jeszcze sięgnęło rączkami w stronę ładu ukrytego za dźwiękami, które widziało i słyszało. Ale pieśń lata dobiegła końca, a z oczu gitarzysty nie spłynęła ani jedna łza. Za szarymi granitowymi murami zawodził wiatr i... znowu... spadł śnieg. IV – I ja mam to włożyć? – Pod ciepłe światło, które wlewało się z otwartego podwójnego okna przezcienki, ciasno tkany połyskliwy jedwab ciemnych, lekkich spodni, młodzieniec widział zarys postaci mężczyzny stojącego w nogach łoża i trzymającego przed sobą odzienie. – Nie mówisz poważnie, Galen. Starszy mężczyzna o okrągłej twarzy bezradnie wzruszył ramionami. – Szeryf rozkazała... Młodzik wziął spodnie i cisnął je na łóżko obok równie cienkiej koszuli z białego błyszczącego jedwabiu. Jego wizerunek – szczupłego, srebrnowłosego chłopaka w jasnoszarej flanelowej koszuli, zielonej skórzanej kurcie i spodniach – odbijał się w wysokim lustrze w pozłacanych ramach, które wisiało na jasnej drewnianej boazerii. Oczy miał szarozielone, wyraziste. Srebrne włosy i delikatne rysy twarzy łagodziły widok żylastych mięśni pod flanelą i zgrubienia od broni na mocnych kwadratowych dłoniach. – Po co się w ogóle trudziła, żeby mnie sprowadzić? Nie jestem książątkiem, z którym można by się pokazywać. Galen wygładził ubranie, schludnie ułożone na białozielonym brokacie narzuty. – Szeryf uznała, że powinieneś się dowiedzieć o Sarronnynie z pierwszej ręki. I jesteś księciem, czy ci się to podoba, czy nie. – Ha! Chodziło jej o coś więcej. Jedyną osobą, która będzie miała do czynienia z Sarronnynem, jest Llyse. Galen znowu wzruszył ramionami, niemal bezradnie, aż zakołysały się jego długie do ramion, siwe loki. – Wasza miłość, mam jedynie wypełnić rozkazy szeryfa. Dębowe drzwi, łączące przestronną komnatę z apartamentem ofiarowanym szeryfowi przez tyrana, otworzyły się i wkroczyła wysoka kobieta, smukła i groźna niczym ostrze rapiera pomimo zielonych jedwabi opływających jej sylwetkę. Krok za szeryfem podążała strażniczka, której krótkie brązowe włosy znaczyły pasma siwizny. Młodzieniec spojrzał sponad jedwabnego ubrania na Szeryfa i ponownie powrócił wzrokiem do rozpostartego na brokacie odzienia. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie, ale jej uśmiech nie sięgał oczu. – Creslin, skoro ja mam na sobie jedwab, to i ty możesz go włożyć. To odzienie jest darem tyrana i odtrącenie go jedynie utrudni negocjacje. W przeciwieństwie do ciebie wolę zachować swój sprzeciw na czasy, kiedy będzie miał sens. Błękitne oczy były surowe jak ciemne kamienie Westwind. Kontrast pomiędzy nieugiętością a zielonym jedwabiem opływającym gibkie mięśnie – mięśnie, które rozwijała i utrzymywała w dobrej kondycji przez niemal cztery dekady treningów i walk – przypominał Creslinowi śnieżną panterę przyczajoną na obrzeżach Dachu Świata. Skłonił głowę, zdjął mundurową kamizelę bez rękawów i położył ją na łóżku. – Za chwilę będę gotowy. – Dziękuję. – Wycofała się do swego apartamentu, ale nie zamknęła za sobą ciężkich dębowych drzwi. Creslin cisnął flanelową koszulę obok kamizeli, a potem zdjął skórzane spodnie. – A to skąd? – zapytał Galen, wskazując cienką czerwoną linię na lewym ramieniu księcia. – Ćwiczenia z mieczem. A skąd by? – Wasza miłość, czy szeryf... – Wie, ale nie może sprzeciwiać się temu, że chcę umieć sam o siebie zadbać. – Creslin zmarszczył brwi, podnosząc ciemnozielone jedwabne spodnie, po czym zaczął wciskać w nogawki nieźle umięśnione nogi. – Ciągle jej mówię, że skoro zbytnio ulegam emocjom, to tym bardziej potrzebuję ćwiczeń. Nawet jeśli to się jej nie podoba, nie zabroniła mi treningów. Widocznie zdaje sobie sprawę, że tak trzeba. No bo jak by to wyglądało, gdyby syn najbardziej nieustraszonego wojownika w Westhorns nie wiedział nawet, którą stroną miecza się walczy? Galen wzdrygnął się, chociaż w komnacie nie było zimno. Creslin naciągnął koszulę i układał ją, patrząc w lustro. – Wasza miłość... – ośmielił się Galen. – Tak, Galen? Która fałda źle leży? Dłonie Galena zręcznie poprawiły kołnierz, po czym dodały zapinkę z oprawionego w srebro szmaragdu, dostarczoną przez szeryfa. – To też muszę mieć? Czuję się jak rekwizyt. Galen się nie odezwał. – W porządku. Jestem rekwizytem, za sprawą tej przeklętej Legendy. – Wasza miłość... – wymamrotał Galen, podnosząc dłonie do ust. – Jesteś gotów, Creslin? – Głos dobiegał zza drzwi. – Tak, wasza miłość. Jeszcze tylko znajdę swój miecz. – Creslin... – Galen, czy żaden z panów ze wschodu nie nosi szpady? Nie było odpowiedzi, a po wargach Creslina przemknął blady uśmiech, kiedy zapinał sprzączki miękkiego skórzanego pasa, noszonego na urzędowe okazje. W pochwie bezpiecznie spoczywała klinga krótkiego miecza strażników Westwind. Książę przeszedł przez drzwi łączące oba pomieszczenia. Strażniczka podążyła za nim wzrokiem, ale zignorował ją i stanął u boku swej matki. Wyszli przez rzeźbione odrzwia do skrzydła dla gości. Creslin szedł po lewej stronie szeryfa, pół kroku z tyłu, wiedząc, że na więcej nie może sobie pozwolić. – Creslin – zaczęła szeryf cichym głosem, którego twardy ton nie wróżył nic dobrego. – Rozumiesz, jaka jest tutaj twoja rola? Tak, wasza miłość. Mam być czarujący i uważny i nie pozwalać sobie na nic więcej poza błahymi uwagami. Mogę zaśpiewać, jeśli będzie okazja, ale tylko jedną pieśń i to... nie obraźliwą. Nie wolno mi dotykać stali, chyba że znajdę się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, co jest raczej mało prawdopodobne. I mam się nie wtrącać do negocjacji. – Naprawdę słuchałeś. – Jej głos był oschły. – Zawsze słucham, wasza miłość. – Wiem. Po prostu nie zawsze jesteś posłuszny. – Jestem sumiennym synem i księciem. – I niech tak zostanie. Szli korytarzem do szerszego holu wiodącego do jadalni pałacu tyrana. Pojawił się herold, ledwo wyrosły z chłopięcych lat, aby doprowadzić ich przed oblicze władczyni. Kiedy skręcili w równie szeroki korytarz, duże oszklone okna po lewej stronie ukazały ogród z krótko przyciętym żywopłotem i labiryntem zielonych krzewów otaczających staw z fontanną pośrodku. Z cokołu fontanny – posągu nagiego mężczyzny hojnie obdarzonego przez naturę – tryskały dokoła strumienie wody, wznoszące się łukami, zanim opadły do stawu. Mur po prawej stronie dwojga ludzi z Westwind był z bladoróżowego granitu, gładkiego i wypolerowanego. Na kamiennych ścianach, w odległości jakichś trzech kroków od siebie wisiały obramowane złotem gobeliny przedstawiające życie w dawnym Sarronnynie. Creslin, który przyjrzał się malowidłom już wcześniej tego dnia, ignorował je teraz. Utkwił wzrok w drzwiach przed nimi, gdzie dwie uzbrojone kobiety strzegły wejścia do jadalni. Szeryf czekała, aż herold wkroczy do komnaty. Creslin czekał wraz z nią, wciąż pół kroku z tyłu. – Szeryf Westwind! – oznajmił młodziutki herold. – W towarzystwie księcia następcy. Szeryf skinęła głową i weszli do środka, podążając za heroldem w stronę długiego stołu na podium. – ...przystojny chłoptaś. – ...i jeszcze ten miecz... tylko czy potrafi się nim posługiwać? – ...chciałabym zobaczyć, jak pracuje innym mieczem. – ...za bardzo kobiecy. Wygląda, jakby szkolili go na strażnika. Creslin zaciskał wargi, usiłując nie słuchać wymawianych szeptem komentarzy dworu, kiedy tak szedł za heroldem i szeryfem. Niektóre uwagi brzmiały aż nadto znajomo. Dwa miejsca przy wysokim stole były wolne: jedno obok tyrana i jedno na samym końcu, pomiędzy dwiema kobietami. – Wasza miłość... – Usługujący chłopak odsunął krzesło dla Creslina. Książę skłonił się siwiejącej kobiecie po prawej, a potem dziewczynie po lewej. Niesforne, długie do ramion, mahoniowe loki dziewczyny wymykały się spod srebrnej opaski. Była jedyną kobietą przy stole, która nosiła długie włosy. – Wasza miłość... – zaczęła starsza kobieta. Creslin rozżalony, że go tak posadzono, odwrócił się ku niej. – Tak? – Jego głos był niemal melodyjny, choć w takich chwilach bardzo tego żałował. – Jak możemy się do was zwracać? – Creslin, ale pośród przyjaciół imiona są zupełnie zbyteczne. Żołądek zaprotestował skurczem przeciwko temu kłamstwu. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdolny będzie ominąć prawdę, tak jak go uczono, nie płacąc za to osobiście. Zerknął ku środkowi stołu, gdzie mężczyzna po lewej stronie tyrana uniósł nóż. Pozostali zajęli się rozdrabnianiem gruszek na żółtych talerzach z chińskiej porcelany i Creslin uniósł nóż, żeby pociąć cząstki na jeszcze mniejsze plasterki. – Czy wszyscy mężczyźni w Westwind noszą miecze? – zapytała starsza kobieta. – Wasza miłość, Westwind leży na Dachu Świata i wszyscy, którzy opuszczają jej mury, muszą strzec się żywiołów i niebezpiecznych bestii – odrzekł z galanterią i wymijająco. – Szeryf nie zostawia bez ochrony żywej duszy, ale była dość łaskawa, aby uczynić zadość mojej Prośbie, bym mógł się sam bronić. – Jesteś raczej... słusznej postury. Creslin uśmiechnął się. Ponownie poczuł skurcz żołądka. – Wygląd może być mylący, wasza miłość. – Możesz mówić do mnie Frewia. – Jej uśmiech był tylko odrobinę mniej przytłaczający niż oddech. – Opowiedz nam o Westwind. Creslin skinął głową, ale najpierw skończył kawałek gruszki i otarł usta płócienną serwetką, zanim się odezwał. – Wątpię, czy jestem najbardziej odpowiednią osobą, żeby opisywać Westwind, ale zrobię co w mojej mocy. – Odwrócił się do rudowłosej dziewczyny. – Jeśli was nie znudzę, wasza miłość... – Jeśli opowiecie nam o Westwind... – W jej głosie brzmiał cień śmiechu, kiedy wznosiła puchar, zatrzymując go w pół ruchu. Nosiła ciężką, toporną stalową bransoletę, niemal tak szeroką jak stalowy ochraniacz na nadgarstek, ozdobioną pojedynczym czarnym kamieniem. Creslin wyczuwał, że bransoleta nie jest dokładnie tym, na co wygląda, i szybko powrócił spojrzeniem ku jej twarzy. Ucieszył go ów cień śmiechu i odpowiedział dziewczynie uśmiechem, zanim odwrócił się z powrotem do Frewii. – Westwind usadowiona jest na Dachu Świata, osadzona w szarym granicie samych gór, osłonięta murami przed niepogodą i uzbrojona przed jakimikolwiek napastnikami... – Creslin nie zastanawiał się nad wypowiadanymi słowami, przywoływał z pamięci te spisane przez innego srebrnowłosego mężczyznę, które przetrwały w niewielkim tomiku przeznaczonym dla niego. – ...a podczas burz ogromny zamek z licznymi paleniskami i kominami jest ciepły pomimo zimy i niepogody. Poza murami Westwind i poza obwałowanym traktem, który prowadzi na handlowe szlaki, od południowej wieży i w górę, do lśniącej iglicy Frei ciągną się niemal nietknięte śnieżne połacie. Freja – opowiadał Creslin już zwykłym tonem rozmowy – to samotny szczyt, który o świcie i zmierzchu wychwytuje promienie słońca. Poza Dachem Świata są głębie, urwiska opadające ponad tysiące cubitów w lód i skałę. Jeszcze dalej w dole kładą się ciemności wysokich lasów... potężnych świerków oraz jodeł... ciągnących się zarówno na północ, jak i południe w stronę granicznych szczytów Westhorns. – Creslin przerwał, uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Jak widzicie, mogę przedstawić wam jedynie obrazy. – Przedstawiasz je doskonale – odrzekła Frewia. Rudowłosa dziewczyna czy też raczej kobieta – bo Creslin dostrzegł, że jest trochę starsza od niego – skinęła głową. Tymczasem zabrano mu talerz i zastąpiono go innym, większym, również z żółtej porcelany, na którym spoczywał plaster brązowego mięsa oblany białym sosem. Z boku leżały ugotowane zielone liście. Ukroił zgrabny kawałek mięsa. Zignorował pikantny i gorzki smak, choć musiał przywołać lekki wiaterek, żeby wysuszyć krople potu, które już miały osiąść mu na czole. – Jak ci smakuje burkha? – Pytanie padło od strony rudowłosej. – Jest odrobinę bardziej pikantna od tej, którą podają w Westwind – przyznał. Kobieta roześmiała się. – Jesteś pierwszym cudzoziemcem, jakiego widzę, który nie oblał się potem po pierwszym kęsie. Creslin uśmiechnął się blado, zastanawiając się, czy ma się czuć obrażony, czy pochwalony. – Zakładam, że to komplement. – Tak. – Ale zanim powiedziała coś więcej, odwróciła się do mężczyzny po lewej, żeby odpowiedzieć na zadane przezeń pytanie. Creslin zauważył, że na lewym ramieniu ma jeszcze jedną bransoletę. Obie ozdoby ukryte były pod powiewnym błękitnym jedwabiem sukni i ukazywały się jedynie w chwili, gdy wznosiła dłoń z pucharem. Mężczyzna po lewej, który miał na sobie zdobną w koronki i falbanki koszulę rozchyloną niemal do pasa, ukazywał szeroką, opaloną pierś. Wydawała się Creslinowi miękka i delikatna. Mimo to był od Creslina wyższy, jak większość mężczyzn w Sarronnynie, a jego śmiech był swobodny i wyćwiczony. Ton głosu mężczyzny zgrzytał mu w uszach, jak każdy fałsz – zarówno własny, jak i cudzy. – Co sądzisz o postępie w negocjacjach? – zapytała Frewia. Creslin przełknął kolejny kęs burkhi. – Ufam, że przebiegają zgodnie z planem, ale skoro sprawy wyższej wagi państwowej są w rękach piastujących wysokie urzędy, mogę jedynie mieć taką nadzieję. – Wziął kolejny kawałek, tym razem wraz z liściem mięty, który łagodził płomień gorącego brązowego sosu. – Czy strażniczki Westwind są naprawdę tak przerażające, jak się o nich mówi? – nie ustępowała jego współbiesiadniczka, puszczając mu w twarz kolejną falę swego zniewalającego oddechu. – Przerażające? Z pewnością można je tak określić. Ich szkolenie jest niezwykle surowe... z tego co wiem. Ale ponieważ nie widziałem ich w bitwie, jedynie na ćwiczeniach, być może nie jestem najwłaściwszą osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. – Ukroił jeszcze jeden plaster ostro doprawionego mięsa. – Niewiele zdajesz się móc ocenić, książę – wtrącił się nowy, głęboki głos należący do mężczyzny, który siedział po drugiej stronie rudowłosej kobiety. Creslin uniósł głowę i obrzucił wzrokiem sztucznie skręcone blond loki, równą opaleniznę i modną koszulę. – Obawiam się, że niewielką mam wprawę w mówieniu o niczym i być może ujawniam brak treningu w sztuce dyplomacji. Na wargach rudowłosej pojawił się niepewny uśmiech, ale się nie odezwała. – Twoje słowa zadają kłam twoim zapewnieniom, ponieważ raz jeszcze powiedziałeś niewiele. Masz absolutną rację, ale z drugiej strony muszę rozmawiać o niczym. Nie muszę za to niczego udowadniać swoimi słowami. – Creslin odwrócił odrobinę głowę od blondyna w stronę rudowłosej. – Wybacz, wasza miłość, taką zuchwałość, ale Dach Świata nie jest łagodnym miejscem nawet dla księcia i nie jestem wprawny w sztuce uników. Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy na wpół zdumiona, na wpół rozbawiona. – Wybaczam twoją śmiałość, Creslinie. Wielka szkoda, że nie zostaniesz tu dłużej. Niektórzy... mogliby się wiele od ciebie nauczyć. – Odwróciła się do swego towarzysza i dodała: – Dreric, jestem pewna, że nasz gość będzie miał znacznie więcej do powiedzenia podczas mniej oficjalnego spotkania. Dreric skinął głową i zwrócił się do kobiety po lewej: – Czy słyszałaś już, wasza miłość, o sligońskich gitarzystach? Creslin ledwie zdołał ukryć zaskoczenie, słysząc stal dźwięczącą w słowach rudowłosej kobiety i reakcję Drerica. – Co myślisz o Sarronnynie? To chyba dość nieszkodliwe pytanie. – Rudowłosa, której imienia Creslin jeszcze nie poznał, roześmiała się. – Nie wiem, co myśleć – zaczął. – Wygląda na zamożne. Trakty są dobrze utrzymane, a ludzie, których mijaliśmy po drodze, ledwo podnosili wzrok znad swoich zajęć. Niektórzy nawet nam machali, a to oznaczałoby powszechne zadowolenie. – Jesteś ostrożny, prawda? – Na Dachu Świata człowiek uczy się ostrożności. – Także jako jedyny mężczyzna poważany w garnizonie najstraszliwszych wojowniczek Westhorns? – Poważany? – Creslin roześmiał się szczerze. – Wasza miłość, nie mam żadnego stanowiska, chyba że z woli szeryfa. – Czyż nie jesteś księciem następcą? – Dopóki szeryf dzierży Westwind. – Nie dostrzegam różnicy. Creslin wzruszył ramionami. – Dzięki szeryfowi i mojej siostrze Llyse pewnie nie ma żadnej. Ale sukcesja nie jest równoznaczna z dziedziczeniem. Kapitanowie straży mogą, teoretycznie, wybrać innego szeryfa. – Czy to możliwe? – Teraz? Raczej nie. Przypuszczam, iż tradycja jest jakimś wyjściem, gdyby trafił się słaby szeryf. Ci, którzy żyją Legendą, czerpią z niej siłę. Z podwyższenia obok wysokiego stołu, gdzie siedzieli trzej muzykanci w jasnobłękitnych tunikach i spodniach, rozbrzmiała pojedyncza nuta. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Każdy trzymał gitarę, ale instrumenty różniły się rozmiarami i kształtem. Creslin widział nikłe srebrnozłote lśnienie nuty, która wznosiła się w stronę wysokiego, wyłożonego ciemnymi belkami sufitu. – Gitarzyści ze Sligo są ponoć nieźli – zaryzykował. – Tak. Chociaż to tak, jakby powiedzieć, że Werlynn jest niezły. – Werlynn? – Mistrz muzyki z Southwind. Nigdy go nie słyszałeś? Mówią, że bawił jakiś czas w Westwind. – Wielu muzyków bawiło w Westwind. Szeryf przepada za muzyką. Nie przypominam sobie żadnego o imieniu Werlynn. – Ty możesz nie pamiętać. Zniknął gdzieś w śniegach Westhorns wiele lat temu. Ale starsi wieśniacy nadal go wspominają. Miał srebrne włosy, jak twoje, a niewielu ludzi ma takie. – To prawda – odrzekł Creslin. – I być może słyszałem o nim, jeśli to ten o srebrnych włosach. Jego nuty były prawdziwe. – Prawdziwe? Dziwne określenie. Może wyjaśnisz mi je kiedyś. Mimo iż słowa dopraszały się komentarza, ton był niedbały i brzmiała w nim niejasna groźba, jakby rozważanie prawdziwości nut nie było najwłaściwszym tematem przy tym stole. Creslin z wdzięcznością przyjął wskazówkę, ponieważ wyjaśnienie ujawniłoby zbyt wiele, a kłamstwo zaszkodziłoby mu jeszcze bardziej. Zamiast tego podniósł więc wzrok na gitarzystów, którzy zaczęli grać. V – Co dość, to dość – prychnął Creslin po śniadaniu, rzucając przez otwarte okno setne już chyba spojrzenie na nijaki ogród w dole. – Czego dość? – spytał Galen. – Wychodzę. – Creslin! Przecież szeryf... – Nie mówiła, że mam siedzieć w jednym pokoju. Mówiła, że mam się nie pakować w kłopoty. Ten ogród jest całkowicie w obrębie pałacu. Spacer nie przysporzy mi kłopotów. – Pozwól, że przynajmniej sprowadzę ci przewodnika. – Nie potrzebuję przewodnika. – Nie dlatego. Przewodnik będzie znakiem, że jesteś gościem. – Wychodzę. – To zajmie tylko chwilę. Która już prawie minęła, Galen czmychnął przez drzwi łączące pokój z apartamentem szeryfa i wrócił, zanim Creslin skończył poprawiać pas jedwabnych spodni, które ślizgały się po skórze. – Creslin, czy miecz... U boku Galena stał młody herold, który poprzedniego wieczoru eskortował Creslina i szeryfa. – Bez niego czuję się nie ubrany. Wystarczy, że włożyłem to... burdelowe ubranko. Poza tym to nie jest wojenny ekwipunek. – Creslin odwrócił się do chłopca. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie mógłbym pospacerować po tym ogrodzie na dole? – Wielu... mężczyzn w waszej sytuacji to czyni, wasza miłość. – Dyplomatyczna odpowiedź, młodzieńcze. No cóż, i tak nikogo tam nie ma. Prowadź. Creslin zlekceważył wzburzony wyraz twarzy Galena i otworzył drzwi na korytarz. Stuknęło. Nie zamierzał zamykać dębowych drzwi tak stanowczo, ale zawiasy były dobrze naoliwione. Z początku ani Creslin, ani herold nie odzywali się. W końcu młodzik zapytał: – Czy to prawda, że nosicie polowy mundur, wasza miłość? Creslin roześmiał się cicho. – Noszę mundur, ale nosi go każdy w Westwind. Zamarzłbyś na kość w takich jedwabiach. Nasze lato jest chłodniejsze od waszej zimy. – A w jaki sposób uprawiacie zboża? – Nie uprawiamy. Mamy stada górskich owiec na mleko, sery i mięso. Resztę kupujemy. Płacimy, oczyszczając zachodnie szlaki handlowe z bandytów i... – ...najmując się na służbę u zachodnich wielmoży? – dokończył chłopiec. – Czy strażniczki są tak dobre, jak mówi tyran? – Prawdopodobnie – przyznał Creslin, podążając za heroldem po szerokich kamiennych stopniach. – Ale nie wiem, co mówi o nich tyran. – Mówi, że nie mogliby im sprostać nawet magowie z Fairhaven. – Tego nie wiem. Magowie nie lubią chłodnej stali, ale ci ze wschodu potrafią ponoć rozszczepiać góry. – Gadają, że każdego roku podchodzą coraz bliżej. Creslin wzruszył ramionami. Sprawy królestwa rządzonego przez magów po wschodniej stronie Easthorns – dwóch górskich łańcuchów na wschód od Dachu Świata – nie wydawały się istotne. – Czy to wejście do ogrodów? – To wschodnia brama. Jest jeszcze jedna od męskich kwater. – Męskich kwater? – Creslin stanął na białym żwirze ścieżki. Cień przesłaniający ogród uniósł się, kiedy przesunęła się nieduża biała chmura, odsłaniając białozłote słońce, i blękitnozielone niebo pojaśniało niczym szmaragdowy płomień. – Gdzie mieszkają samotni mężczyźni i inni... męscy goście... Creslin uniósł brwi. – Zakładnicy gwarantujący dobre sprawowanie? Synowie podejrzanych rodów? Herold spoglądał w dół na równe, gładkie białe kamienie. – Nieważne. Opowiedz mi o ogrodzie. – Jest niemal tak stary jak pałac. Opowieści głoszą, że drugi tyran zbudowała je dla upamiętnienia swego małżonka. Był nim Aldron, ostatni książę, który ruszył do bitwy. Został zabity w Berlitos, kiedy tyran zmiażdżyła Jerańczyków. – Jera jest teraz w południowym Sarronnynie, prawda? – Tak, wasza miłość. Bardzo lojalna. Ten labirynt wycięto tylko z jednego krzewu pnącego tarnitza. – Tylko jednego? – Tak jest. Jeśli spojrzycie na ziemię, zobaczycie, jak korzenie przecinają się i splatają. Creslin przyklęknął, żeby przyjrzeć się korzeniom tarnitza. – Bardzo zmyślny ogród. Nie moglibyśmy robić takich rzeczy w Westwind. – Och? Creslin roześmiał się krótko. – Tam rosną tylko wiecznie zielone drzewa i to nie za dobrze. Pokaż mi coś więcej. Herold wiódł Creslina przez liczne zakręty w labiryncie, aż wynurzyli się w pobliżu pomnika pośrodku otoczonego marmurem stawu. – Aldron? – zapytał Creslin, wskazując na hojnie obdarzoną przez naturę męską postać. – Tak mówią, wasza miłość, ale nikt nie jest pewien. Creslin odwrócił się na dźwięk kroków i głosu. – Ach, widzę, że to sam czcigodny książę następca Westwind. Wiesz, Nertryl, ten, który nie miał nic do powiedzenia na przyjęciu. Głos należał do Drerica, barczystego towarzysza rudowłosej kobiety o nie znanym imieniu. Miał na sobie granatowe jedwabie, znakomicie pasujące do jego złotej opalenizny i falujących złotych włosów. Obok niego stał starszy mężczyzna w szarych jedwabiach, z obwisłym wąsem i długim mieczem u pasa. Chociaż uśmiechał się blado, Creslin nie miał nic do powiedzenia żadnemu z nich, zwłaszcza iż nie wątpił, że każdy dowcip, na jaki mógłby się wysilić, będzie o wiele mniej cięty niż tych dwóch, którzy całe życie spędzili na ćwiczeniu się w insynuacjach. – Mówiłem, że ładny mamy dzień. – Z warg Drerica spływał sam miód. – Przyjemny, w rzeczy samej – zgodził się Creslin, wiedząc, że nie może nie odpowiedzieć na bezpośrednie powitanie. – Nosi miecz, jak widzisz – zauważył Dreric, patrząc wymownie na starszego mężczyznę. – Może dlatego, że inne ostrze ma niewystarczające, co, Nertryl? – To już... kobietom... oceniać, wasza miłość. – A tak... zakładając, że kobiety są równie... Nieważne. Creslin przełknął, kiedy Dreric przystanął cztery kroki dalej, odwrócił się plecami do księcia i zaczął przyglądać się miniaturowej różowej róży rosnącej w wysokim do pasa kwietniku z białego marmuru. – Wasza miłość – szepnął herold, ciągnąc Creslina za rękaw. Creslin ani drgnął. – Myślisz, że naprawdę zasługuje na ten tytuł? Miłość? Hm, no cóż... czegóż to nie musimy scierpieć, żeby zyskać więcej poczucia bezpieczeństwa. Przypuszczam, że moglibyśmy wyświadczyć mu przysługę. Maggio lubi chłopców, szczuplutkich jak ten górski... paniczyk. Myślisz, że moglibyśmy go przedstawić? Creslin czuł, jak płonie mu twarz, choć nie od słońca. – Uważam, że będzie zainteresowany, wasza miłość. – Głos Nertryla był równocześnie bezbarwny i rozwlekły. – Trzeba być straszliwie bezpośrednim z tą... górską... szlachtą. Creslin odwrócił się do herolda. – To doprawdy zdumiewające, słyszeć tak ordynarne uwagi wypowiadane w tak uprzejmych słowach. Chciałbym zobaczyć kawałek ogrodu nie zepsuty przez... – Nie był w stanie dokończyć zdania. Przez chwilę panowała cisza. – Uważam, że wyraziliście się lekceważąco o moim panu. Uwłaczająco – oznajmił Nertryl. Uśmiech na jego twarzy nie znajdował odbicia w oczach. – Nie można zniesławić ropuchy – warknął Creslin. – Żyje w błocie. – Wasza miłość... – wyszeptał herold. Długie ostrze wysunęło się z pochwy. Creslin przełknął. – A więc... pragniecie błagać jego miłość o wybaczenie... pokornie i na kolanach? – Głos Nertryla wciąż był pozbawiony wyrazu i rozwlekły. – Nie sądzę. – Mówiąc to, Creslin cofnął się o krok i chwycił w dłoń własny, nieco krótszy i szerszy miecz. – No, no... nie brak mu werwy, czego nie można powiedzieć o rozsądku... – zauważył zgrzytliwie Dreric. Nertryl się nie odezwał. Wzrok utkwił w Creslinie, który uśmiechnął się, wspominając zaprawę z Aemris i Heldrą, a jego ostrze poruszyło się, choć spojrzenie miał nieruchome. Przeciwnik cofnął się bezwiednie, z cięciem na przedramieniu, i ruszył naprzód. Ostrze Creslina błysnęło szybciej niż myśl i długi miecz legł na białym żwirze. Nertryl trzymał się za prawe ramię, a spomiędzy jego palców tryskała na szary jedwab fontanna krwi. Dreric ciągle jeszcze miał otwarte usta, gdy Creslin podszedł, błyskając klingą. – ...nie zrobisz tego... barbarzyńco... Miecz musnął pieszczotliwie policzek blondyna i pojawiły się dwie cienkie, czerwone smugi. – To powinno wystarczyć, paniczyku Dreric, by przypomnieć ci, że obrażanie ludzi o wyższej od ciebie pozycji może być niebezpieczne. – Creslin skłonił się Nertrylowi. – A ty przyjmij coś w rodzaju przeprosin. Lepiej również zapamiętaj, że strażniczki Westwind są ode mnie o wiele lepsze. Ja jestem zaledwie biednym księciem następcą. – Odwrócił się do stojącego z otwartą buzią chłopaka. – Idziemy. Nienawidzę odoru krwi. – Przełknął, myśląc o reakcji szeryfa: nie będzie zadowolona. – Wasza miłość... – Którędy? – Creslin ruszył ścieżką, którą weszli do ogrodu. Herold wzruszył ramionami i poprowadził go z powrotem po białych kamieniach. Za sobą Creslin słyszał, jak cichnie ostry chrzęst kroków. Zmusił się do powolnego marszu za heroldem, zastanawiając się, dokąd to Dreric zmierza w takim pośpiechu. Jego własne kroki były stanowcze. Nie będzie umykał w popłochu przed żadną męską ladacznicą, zwłaszcza taką, która nie ma dość odwagi, żeby sama zająć się własną brudną robotą. – Dobrze się czujecie, wasza miłość? – Nic mi nie jest. Po prostu myślę. W milczeniu podeszli do pomalowanych złotym lakierem drzwi prowadzących z ogrodu do pałacu. Herold otworzył wrota, które rozwarły się szeroko na takich samych dobrze naoliwionych zawiasach, jakie posiadały drzwi do komnaty Creslina. Ciągle rozmyślając o Drericu, książę wkroczył w mrok korytarza o kamiennych ścianach. – Lordzie Creslin! Ciemność zawirowała wokół niego, jakby nagle zapadła głęboka noc. Dłoń pomknęła ku klindze miecza. Palce rozwarły się, zanim dosięgła rękojeści, został pchnięty na granitowy mur, a więcej niż jedna para rąk próbowały przygwoździć go do ściany. Sięgnął myślami ku wichrom i lodowate podmuchy szarpnęły jedwabiami i szalami, ciskając je w oczy napastników. Na ramieniu poczuł zimne ukłucie, ciemność uniosła się równie nagle jak zapadła, wichry ucichły i znowu stał sam – jeśli nie liczyć herolda ze spuszczonym skromnie wzrokiem. – Co... co... to? – wydyszał Creslin. – Co, wasza miłość? – zapytał chłopiec, patrząc przytomnie. – Ktoś zawołał i przystanęliście, żeby porozmawiać. Nie widziałem kto to. Myślałem, że ją znacie, skoro się zatrzymaliście. – Chłopiec patrzył na wymięte ubranie Creslina. – Nic wam nie jest? – Nie widziałeś, kto to był? – Nie, wasza miłość. To znaczy, niewyraźnie: była w cieniu. Creslin obejrzał się na drzwi. Choć nie tak jasny jak ogród, korytarz był dobrze oświetlony dzięki oddalonym o kilka kroków oknom. Nie było tu cienia. – Ha, dobrze. Chciałbym wiedzieć, kim była – grał na zwłokę. – Musieliście wpaść jej w oko, skoro była tak bezpośrednia – zdumiał się herold. Creslin uśmiechnął się fałszywie i poczuł kolejny skurcz żołądka. Robota Drerica? Ale dlaczego ktoś miałby atakować i wycofywać się, gdy tylko chwycił jego ramię? Creslin nie spojrzał na rękę, chociaż zmysły mówiły mu, że ma na niej ślad po igle, a rozcięcie w jedwabiu jest tak wąskie, że nie może być widoczne. W porównaniu z awanturą w ogrodzie incydent w korytarzu był błahy i najlepiej szybko o nim zapomnieć. A mimo to nie przestawał się zastanawiać. VI – Poważnie ryzykowałeś, Creslin. A gdyby to był mistrz klingi? – Ale nie był. Zbyt dobrze wyglądał w jedwabiach. Szeryf pokręciła głową. – Zdajesz sobie sprawę, że to jeszcze bardziej utrudni ci życie? – Moje życie? Bardziej martwię się o twoje negocjacje. Zerknął w stronę okna, gdzie jedwabne zasłony falowały na wietrze niosącym deszczowe chmury widoczne już na horyzoncie. – Nie mogłeś bardziej mi pomóc. – Szeryf podeszła w stronę okna, po czym przystanęła i utkwiła w synu spojrzenie surowych błękitnych oczu. Kpi sobie? Czekał na dalsze słowa. Przez jakiś czas w bawialni apartamentu panowała cisza. – Następca, ledwie wyrosły z lat chłopięcych, rozbraja jednego z najbardziej znanych szermierzy w Sarronnynie. Nertryl zabił ponad dwudziestu wojowników, mężczyzn i kobiet. – Szeryf roześmiała się ochryple. – A ty przepraszasz, bo nie dorównujesz poziomem strażniczkom. Twój przyjaciel, herold, rozgłosił to po całym pałacu w ciągu paru chwil, od chwili gdy wróciłeś do swego pokoju. – Nie rozumiem w czym problem – przyznał Creslin. Czy panująca rodzina zechce zaakceptować małżonka groźniejszego niż ktokolwiek na zachód od magów i bardziej niebezpiecznego niż większość wojowniczek w Candarze? Nie spodoba się to tym, którzy szanują Legendę. – Szeryf uśmiechnęła się. – Dzieło sztuki na policzku tamtego człowieka to też nieco zbyt wiele. Och, wiem, że było usprawiedliwione, ale pokazuje wyraźnie, że nie lubisz żartować. Czego zresztą nauczyliśmy się wszyscy już dawno temu. – Spojrzała w okno. – Swoją drogą wielka szkoda, że nie nawiązaliśmy lepszych stosunków z emisariuszem Suthyan zeszłej wiosny. Zrobimy co w naszej mocy... Creslin powstrzymał się od grymasu – w końcu nikogo nie zabił. Widząc nastrój szeryfa, postanowił nie wspominać o dziwnym epizodzie w korytarzu. Rana na ramieniu była niczym więcej jak ukłuciem szpilki, a zmysły i stan zdrowia mówiły mu, że nie użyto trucizny. Strażniczka u drzwi delikatnie kręciła głową, naśladując ruchy szeryfa Westwind, dopóki Creslin nie spojrzał w jej kierunku. VII Nie pytaj, czym jest mężczyzna, Co po pochlebstwa plecy zgina, Albo swą duszę przed kobietą ugina... W końcu to tylko mężczyzna. Nie pytaj, kim mógłby być mężczyzna, Co szpadę swą nosi jak wachlarz, A damy go mamią, jak chcą... W końcu to tylko mężczyzna... Chichoty od stołu strażniczek szarpały nerwy Creslina, ale minstrel nie przerywał swej satyry na słabości mężczyzn. Z każdą linijką Creslin coraz mocniej zaciskał zęby. Twarz szeryfa była bez wyrazu. Llyse natomiast uśmiechała się niewyraźnie, jakby nie całkiem pewna, czy strofy naprawdę są dowcipne. Minstrel, odziany w lśniące obcisłe brązowe spodnie i granatową jedwabną koszulę, pląsał na wolnym końcu podium, zadając ciosy – czasami dość sugestywnie – długim wachlarzem w kształcie miecza. – ...bo w końcu to tylko mężczyzna! Wybuchł ogólny aplauz i minstrel kłaniał się na wszystkie strony. W końcu odłożył komiczny wachlarz, wyjął gitarę, podciągnął taboret, na którym przysiadł, i gdy przycichły oklaski i gwizdy, spojrzał na tłum. Creslin słuchał, patrzył, jak srebrne nuty drżą na strunach gitary, i obserwował reakcję strażniczek na bardziej tradycyjną balladę o Fenardre Wielkim. Srebrnowłosy młodzieniec przypominał sobie słowa zasłyszane od innego srebrnowłosego mężczyzny. Minstrel nie należał do wybitnych. Creslin był równie dobrym wykonawcą, a nie rościł sobie pretensji do bycia minstrelem. Oklaski na koniec ballady stanowiły zwykłą uprzejmość. Pieśniarz z wymuszonym uśmiechem pochylił głowę w stronę podium, po czym odwrócił się z powrotem do strażniczek na dole i zaczął wyzywająco, rytmicznie uderzać w struny. Kilka z nich do rytmu stukało w blat stołu, kiedy poddawał im marszową pieśń o Westwind. Mimo iż cieszyła go znajoma muzyka, Creslin czuł, że nie należy do podium ani nawet do tego zamku. Wciąż słyszał w myślach refren komicznej piosenki: „W końcu to tylko mężczyzna...” Zacisnął wargi, dostrzegając, że szeryf bacznie mu się przygląda. Napotkał jej mroczne spojrzenie: przez chwilę żadne nie mrugnęło. W końcu Creslin opuścił wzrok, nie dlatego że musiał, ale co mógł przez to osiągnąć? Nie po raz pierwszy pojawiła się myśl, że musi opuścić Westwind, że musi znaleźć własne miejsce w świecie. Ale jak? I gdzie? Skupił wzrok na minstrelu, nie widząc niczego. Śpiewak stał teraz na końcu podwyższenia, kłaniając się w kierunku stołu, gdzie siedzieli szeryf, Llyse, następca i Aemris, kapitan straży. Kiedy gwizdy znowu ucichły, szeryf pochyliła się w lewo i mruknęła do Aemris kilka słów. Wzrok kapitan przeniósł się najpierw na Creslina, a potem na zbliżającego się minstrela. Nieznacznie pokręciła głową. Creslin wytężył zmysły, żeby prądem powietrza wytworzonym przez trzaskający ogień wielkiego paleniska przywołać słowa do siebie, ale uchwycił jedynie kilka ostatnich: – ...po Sarronnynie, on zawsze szuka okazji do wyzwania. Musi być tak dobry, jak tylko może. – Jak sobie życzysz – przytaknęła Aemris, ale jej ton nie należał do przyjemnych. Creslin żałował, że nie zwrócił większej uwagi na pierwsze słowa, jakie padły pomiędzy tymi dwiema. Szeryf wstała, kiedy minstrel podszedł bliżej. – Przyłącz się do nas, jeśli masz ochotę, Rokelle z Hydlenu. – Jestem zaszczycony. – Rokelle skłonił się. Był starszy, niż wskazywała na to jego smukła sylwetka i młodzieńczy głos, z siwizną na skroniach i delikatnymi zmarszczkami biegnącymi promieniście od pozbawionych wyrazu brązowych oczu. Creslin opanował grymas na widok zła w tych oczach i uśmiechnął się. Rokelle zajął puste krzesło pomiędzy Llyse i Aemris, sięgając po puchar, który napełniła mu Llyse. – Ach... śpiewanie to praca budząca pragnienie, nawet jeśli jest doceniana. – A jeśli nie jest? – zapytała Aemris. – Wtedy nie masz czasu, żeby być spragnionym. – Rokelle pociągnął solidny łyk ciepłego, doprawionego korzeniami wina. – Jakieś interesujące nowiny? – zapytała szeryf. – Nowiny są zawsze, wasza miłość. Ale od czego zacząć? Może od białych magów. Wielki trakt minął już środek Easthorns i teraz budują portowe miasto w Wielkiej Zatoce Północnej, gdzie niegdyś było miasto Lydiar. – Co stało się z księciem Lydiaru? – A co dzieje się z każdym, kto sprzeciwia się białym magom? Chaos... zniszczenie. – Minstrel pociągnął mniejszy łyk wina i sięgnął po plaster białego sera leżącego na talerzu przed nim. – A ci, którzy ponoć czczą ład? Czarni? Rokelle wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć? Zniszczenie jest o wiele łatwiejsze od ładu. Gromadka starszych strażniczek odeszła od stołu na dole, ale młodsze kobiety przy stołach na przedzie ciągle dolewały sobie wina z dzbanów. Creslin omiótł wzrokiem stoły, mając nadzieję, że dojrzy krótkie, jasne włosy Fiery, ale nie dostrzegł młodszej strażniczki. Kolejne kilka zdań puścił mimo uszu, dopóki nie zrozumiał, że Fiery nie ma już w sali, jeśli w ogóle tu była. – Ach, tak... hm, magowie i książę Montgren doszli, zdaje się, do pewnego porozumienia, bo książę zakończył umacnianie Vergren i Krańca Lądu... – Krańca Lądu? Za Recluce? – zapytała szeryf. – Montgren od pokoleń rości sobie prawo do Recluce, wasza miłość. – Bezpodstawnie – warknęła Aemris. – Rozległa, sucha i opuszczona wyspa. W sam raz dla kilku przybrzeżnych rybackich wiosek. – Jest z dziesięć razy większa od Montgren – zauważyła szeryf. – Ale ani Nordlańczycy, ani Hamorianie nie byli w stanie zmusić swoich kolonii do płacenia. Nigdy nie podważano praw Montgren, bo nikt nie chciał tego miejsca. To, że książę coś przedsięwziął, jest... – Nie dokończyła zdania. – Sądzę, że książę Montgren ma powiązania z tyranem Sarronnynu – ośmielił się zauważyć Creslin. Aemris i szeryf odwróciły się ku niemu i utkwiły w nim chłodne spojrzenia. – Ma, paniczu – odrzekł minstrel. – Ale Sarronnyn patrzy na niego z góry, ponieważ włada królestwem nie większym od stołu i jest zły, bo Sarronnyn ofiarował mu ledwie symboliczne wsparcie przeciwko Fairhaven. Twierdzi, że jest jedynym, który się nie ugiął i nie dołączył do białych magów. – To prawda? – zapytał Creslin. Ach... – Minstrel uśmiechnął się dziwnym, złym uśmiechem. – W końcu to tylko mężczyzna i któż może wiedzieć, co jest prawdą? Pewne jest, że nie płaci Sarronnynowi daniny, i pewne jest również, że zwiększył armię i podatki do takiego stopnia, że wieśniacy, którzy mogli to zrobić, zostawili swe pola dla Spidlaru i Gallos. – Aż tak źle? – zdziwiła się Aemris, odwracając wzrok od Creslina ku Rokellemu. Minstrel nie odpowiedział od razu, ale raz jeszcze napił się ciepłego wina. Llyse napełniła pusty kielich. – Aż tak źle? – powtórzyła kapitan straży. Rokelle wzruszył ramionami. – Wiesz tyle co i ja. Szeryf powoli pokiwała głową i spojrzała na Aemris. – A co z Jellickiem? – zapytała Llyse. – Zeszłego roku jakiś podróżny mówił, że miasto zostało odbudowane. – Nie jest tak duże jak Fairhaven, ale o wiele bardziej przyjazne dla śpiewaków – zauważył Rokelle pomiędzy kęsami sera. – Powinniście zobaczyć ich kamieniarstwo... Creslin pozwolił ulecieć słowom minstrela, rozważając, co usłyszał tej nocy: strażniczki śmiały się ze słabości mężczyzn; książę Montgren stanął sam jeden przeciwko białym magom i został wyszydzony przez swoje krewniaczki; czarni magowie milczeli; a jego pytania wywołały niezadowolenie szeryfa i Aemris. Zacisnął palce pod stołem na rzeźbionej poręczy krzesła, choć pochylał się do przodu z miłym uśmiechem na twarzy. Z czasem rozmowa przygasła i Creslin znowu się oparł, chociaż szeryf już wyszła. Jeszcze nigdy nie widział, żeby twarz miała tak pozbawioną wszelkiego wyrazu. Aemris odwróciła się w jego stronę. – Od jutra zaczniesz ćwiczyć z Heldrą. Z mieczami. – Jej głos był oschły. Wstała, mówiąc: – Będziesz tego potrzebował. – Skłoniła się minstrelowi i Llyse. Dziewczyna odwróciła się do brata zaskoczona. Creslin wzruszył ramionami. – Myślisz, że mi powiedzą? W końcu jestem tylko mężczyzną. Minstrel wysączył resztę wina, kiedy następca i córka szeryfa Westwind wstali. Llyse skinęła na strażniczkę na końcu podwyższenia. Creslin poszedł wewnętrznymi schodami do swoich kwater, zostawiając siostrze kwestię noclegu minstrela. VIII Rudowłosa kobieta nosząca stalowe bransolety spojrzała w lustro, zaciskając usta. Powierzchnia zafalowała, ale nie pojawił się żaden obraz. Po chwili skupienie znikło i zanurzyła nadgarstki w wiadrze obok krzesła. Syk pary połączył się z jej westchnieniem. Później, kiedy już wyjęła grzebienie ze swych długich rudych włosów, spojrzała na swój miniaturowy portrecik spoczywający na blacie rzeźbionego biurka. Ryessa nalegała, aby artysta namalował ją z krótkimi włosami, mimo iż nigdy nie hołdowała wojskowej modzie, jaka ogarnęła Sarronnyn. Jej siostra, tyran, nigdy nie mieszała rzeczywistości z obrazami niezbędnymi do szczęśliwego panowania. Palce rudowłosej przesunęły się ku lewemu ramieniu. Chciała, aby swędzenie znikło, chciała już od zbyt dawna. Wyobraźnia? Jej krew k