L. E. Modesitt Jr. Wieże zachodzącego słońca (The Towers of the Sunset) Przełożyła Grażyna Motak Część pierwsza Mistrz Klingi I Widzisz, jak pasują do siebie fragmenty tej układanki? Nie tylko te widoczne, jak Wieże Zachodzącego Słońca, ale i te niewidzialne, jak serce człowieka czy dusza maga. Pewnie nie uwierzysz, ale tak właśnie układają się wzory, gdyż każda jednostka podlega własnym wzorom i musi się z tym pogodzić. Pani imieniem Megaera, o ile to jej prawdziwe miano, widzi wszystkie te wzory, choć pomimo tego, co widzi i mówi, pomimo całej prawdy Legendy logika i wieże upadają. Logika doprawdy stanowi zbyt kruchą budowlę, aby wytrzymać rzeczywistość, która musi zawierać zarówno ład, jak i chaos, zwłaszcza kiedy czerń wspiera ład, a biel jest znakiem chaosu. Nawet logika musi skapitulować przed niezrozumieniem. Przed tymi, którzy potrafią się śmiać w okowach, którzy przełamują chaos i ustanawiają ład, bardziej nawet niż przed tak zwanymi bogami i tymi, którzy ich przyzywają. Lub też furiami, podążającymi za upadłymi aniołami niebios. Czy w Candarze był jakiś bóg? Czy aniołowie naprawdę zstąpili na Dach Świata? Ile prawdy tkwi w Legendzie? Wzory nie dostarczają odpowiedzi, ale każda historia musi się gdzieś zaczynać, nawet jeśli jej początek zdaje się być końcem innej opowieści czy też środkiem jeszcze innego eposu. Wzory nigdy też nie ujawniają całej historii, nie zważając ani na mistrzów ładu, ani chaosu. A co do Wież Zachodzącego Słońca... Muzyk je widział, wyrastające ponad ostrymi szczytami na zachodzie. Kto jednak je zamieszkiwał? Jeszcze jedno spojrzenie i już ich nie było. Zostawały tylko zawieszone wysoko kłębiaste chmury smagające podnóża gór biczami bogów. W złotym świetle poranka strumyczki lodu spełnią zapowiedź gniewu...? Co mówi dom o swoim budowniczym? Miecz o swoim właścicielu? Albo o tych, którzy przystają, aby podziwiać jedno i drugie? Muzyk uśmiechnął się przelotnie. Cóż jeszcze mógł zrobić? Mógł zamienić w muzykę to, co widziały jego oczy, gdy będzie śpiewał szeryfowi Westwind, władczyni Dachu Świata, o Wieżach Zachodzącego Słońca. Kto jeszcze spoglądał na nie? Kto je zbudował? Aniołowie z niebios? Muzyk znał tylko odpowiedzi przynoszone przez muzykę i jego własne serce, a serce kłamało, zimniejsze od strun gitary, którą z sobą nosił. Wystarczy rzec, że zamek zwie się Westwind... a został zbudowany przez dawno nieżyjącą kapitan zwaną Rybą, która przybyła na szybkich okrętach niebios. Wiele lat później syn jej córki... ale to już inna opowieść, która dopiero nadejdzie. II – Wycofaj kontrolę Westwind nad Westhorns, a Sarronnyn i Suthya upadną niczym przejrzałe jabłka. – Jeśli dobrze sobie przypominam, takie myślenie kosztowało prefekta Gallos większą część jego wojska. – Do diaska! Nie rozmawiamy o armiach. – Chudy jak szkielet człowiek w bieli wycelował palec w górę, a na jego młodzieńczej twarzy pojawił się uśmiech. – Mówimy o miłości. – Co miłość ma wspólnego z wycofaniem Westwind? – Posłałem do Westwind Werlynna. Posłuchaj, jak to brzmi. Werlynn do Westwind. – Ale... w jaki sposób? Werlynn nigdy tam nie bywa; jego muzyka niszczy dzieło białego bractwa. Co... – I to jest właśnie piękne. Jedno małe zaklęcie... aby się upewnić, że przyprowadzi syna szeryfa... najpierw. I to nawet zaklęcie wzmocnione ładem. – Nigdy nie lubiłeś Werlynna, prawda? Od kiedy... – Nie w tym rzecz. Problemem jest szeryf. Pomyśl tylko... pomyśl... jest kobietą. Nie zabije swego pierworodnego, czy to będzie chłopiec, czy Legenda. – Wydajesz się tego pewien. Ale ona nie ma dzieci, ani nawet małżonka. – Werlynn się tym zajmie. – Jeśli nawet, to minie dużo czasu. – Mamy czas. Trakt przez Easthorns jeszcze nie jest gotowy. Drugi mężczyzna potrząsnął głową, ale nie odezwał się więcej. III Gitarzysta uderzał w struny uporządkowaną, niemal marszową kadencją. Doskonale precyzyjne nuty i czyste tony. Nie śpiewał. Jedno spojrzenie, podkreślone przelotnym błyskiem światła z kamiennego siedziska na środku sali, wyściełanego czarną poduszką, powstrzymało gitarzystę. Skłonił głowę ku kobiecie. – Wybacz, wasza miłość. Głos był równie melodyjny jak dźwięk strun, przywołujący na myśl mroczne lato, które miało dopiero nadejść do Westwind, takie samo jak zawsze od wieków, od czasu jego powstania. – Być może powinieneś rozważyć podróż do Hydolaru czy choćby Fairhaven. – Być może powinienem, skoro sobie tego życzysz. Jego oczy pociemniały, kiedy spojrzał w stronę chłopca. Srebrnowłosy berbeć oparty o kamienną poręcz krzesła z zieloną poduszką zerknął na srebrnowłosego gitarzystę, a potem na czarnowłosą kobietę i z powrotem na muzyka. – Zagraj jeszcze jedną pieśń lata – rozkazała. – Jak sobie życzysz. Kiedy nuty spłynęły ze strun gitary, niewidoczny ogień wypłoszył chłód z kamiennych ścian komnaty i nawet oddech gitarzysty nie parował już w mrocznym popołudniu nie kończącej się zimy Westhorns. Malec obserwował nuty wznoszące się w powietrze ze strun gitary, puścił kamienne oparcie i chwycił pojedynczy fragment, kiedy poręcz wymknęła mu się z rąk. Ani kobieta, ani gitarzysta nie zwrócili uwagi na jego nagły upadek na szary granit obok krzesła. Nie zauważyli również złotego lśnienia w różowej piąstce, ani jak dziecko odwraca się, aby przyjrzeć się światłu. Nie dostrzegli też wilgotnych oczu, kiedy złoto wymknęło się z zaciśniętej rączki, choć tak bardzo uważał. Zaciskając usta, dziecko o pulchnych nóżkach prostowało się z wysiłkiem, aż stanęło przy swoim krześle, i raz jeszcze sięgnęło rączkami w stronę ładu ukrytego za dźwiękami, które widziało i słyszało. Ale pieśń lata dobiegła końca, a z oczu gitarzysty nie spłynęła ani jedna łza. Za szarymi granitowymi murami zawodził wiatr i... znowu... spadł śnieg. IV – I ja mam to włożyć? – Pod ciepłe światło, które wlewało się z otwartego podwójnego okna przezcienki, ciasno tkany połyskliwy jedwab ciemnych, lekkich spodni, młodzieniec widział zarys postaci mężczyzny stojącego w nogach łoża i trzymającego przed sobą odzienie. – Nie mówisz poważnie, Galen. Starszy mężczyzna o okrągłej twarzy bezradnie wzruszył ramionami. – Szeryf rozkazała... Młodzik wziął spodnie i cisnął je na łóżko obok równie cienkiej koszuli z białego błyszczącego jedwabiu. Jego wizerunek – szczupłego, srebrnowłosego chłopaka w jasnoszarej flanelowej koszuli, zielonej skórzanej kurcie i spodniach – odbijał się w wysokim lustrze w pozłacanych ramach, które wisiało na jasnej drewnianej boazerii. Oczy miał szarozielone, wyraziste. Srebrne włosy i delikatne rysy twarzy łagodziły widok żylastych mięśni pod flanelą i zgrubienia od broni na mocnych kwadratowych dłoniach. – Po co się w ogóle trudziła, żeby mnie sprowadzić? Nie jestem książątkiem, z którym można by się pokazywać. Galen wygładził ubranie, schludnie ułożone na białozielonym brokacie narzuty. – Szeryf uznała, że powinieneś się dowiedzieć o Sarronnynie z pierwszej ręki. I jesteś księciem, czy ci się to podoba, czy nie. – Ha! Chodziło jej o coś więcej. Jedyną osobą, która będzie miała do czynienia z Sarronnynem, jest Llyse. Galen znowu wzruszył ramionami, niemal bezradnie, aż zakołysały się jego długie do ramion, siwe loki. – Wasza miłość, mam jedynie wypełnić rozkazy szeryfa. Dębowe drzwi, łączące przestronną komnatę z apartamentem ofiarowanym szeryfowi przez tyrana, otworzyły się i wkroczyła wysoka kobieta, smukła i groźna niczym ostrze rapiera pomimo zielonych jedwabi opływających jej sylwetkę. Krok za szeryfem podążała strażniczka, której krótkie brązowe włosy znaczyły pasma siwizny. Młodzieniec spojrzał sponad jedwabnego ubrania na Szeryfa i ponownie powrócił wzrokiem do rozpostartego na brokacie odzienia. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie, ale jej uśmiech nie sięgał oczu. – Creslin, skoro ja mam na sobie jedwab, to i ty możesz go włożyć. To odzienie jest darem tyrana i odtrącenie go jedynie utrudni negocjacje. W przeciwieństwie do ciebie wolę zachować swój sprzeciw na czasy, kiedy będzie miał sens. Błękitne oczy były surowe jak ciemne kamienie Westwind. Kontrast pomiędzy nieugiętością a zielonym jedwabiem opływającym gibkie mięśnie – mięśnie, które rozwijała i utrzymywała w dobrej kondycji przez niemal cztery dekady treningów i walk – przypominał Creslinowi śnieżną panterę przyczajoną na obrzeżach Dachu Świata. Skłonił głowę, zdjął mundurową kamizelę bez rękawów i położył ją na łóżku. – Za chwilę będę gotowy. – Dziękuję. – Wycofała się do swego apartamentu, ale nie zamknęła za sobą ciężkich dębowych drzwi. Creslin cisnął flanelową koszulę obok kamizeli, a potem zdjął skórzane spodnie. – A to skąd? – zapytał Galen, wskazując cienką czerwoną linię na lewym ramieniu księcia. – Ćwiczenia z mieczem. A skąd by? – Wasza miłość, czy szeryf... – Wie, ale nie może sprzeciwiać się temu, że chcę umieć sam o siebie zadbać. – Creslin zmarszczył brwi, podnosząc ciemnozielone jedwabne spodnie, po czym zaczął wciskać w nogawki nieźle umięśnione nogi. – Ciągle jej mówię, że skoro zbytnio ulegam emocjom, to tym bardziej potrzebuję ćwiczeń. Nawet jeśli to się jej nie podoba, nie zabroniła mi treningów. Widocznie zdaje sobie sprawę, że tak trzeba. No bo jak by to wyglądało, gdyby syn najbardziej nieustraszonego wojownika w Westhorns nie wiedział nawet, którą stroną miecza się walczy? Galen wzdrygnął się, chociaż w komnacie nie było zimno. Creslin naciągnął koszulę i układał ją, patrząc w lustro. – Wasza miłość... – ośmielił się Galen. – Tak, Galen? Która fałda źle leży? Dłonie Galena zręcznie poprawiły kołnierz, po czym dodały zapinkę z oprawionego w srebro szmaragdu, dostarczoną przez szeryfa. – To też muszę mieć? Czuję się jak rekwizyt. Galen się nie odezwał. – W porządku. Jestem rekwizytem, za sprawą tej przeklętej Legendy. – Wasza miłość... – wymamrotał Galen, podnosząc dłonie do ust. – Jesteś gotów, Creslin? – Głos dobiegał zza drzwi. – Tak, wasza miłość. Jeszcze tylko znajdę swój miecz. – Creslin... – Galen, czy żaden z panów ze wschodu nie nosi szpady? Nie było odpowiedzi, a po wargach Creslina przemknął blady uśmiech, kiedy zapinał sprzączki miękkiego skórzanego pasa, noszonego na urzędowe okazje. W pochwie bezpiecznie spoczywała klinga krótkiego miecza strażników Westwind. Książę przeszedł przez drzwi łączące oba pomieszczenia. Strażniczka podążyła za nim wzrokiem, ale zignorował ją i stanął u boku swej matki. Wyszli przez rzeźbione odrzwia do skrzydła dla gości. Creslin szedł po lewej stronie szeryfa, pół kroku z tyłu, wiedząc, że na więcej nie może sobie pozwolić. – Creslin – zaczęła szeryf cichym głosem, którego twardy ton nie wróżył nic dobrego. – Rozumiesz, jaka jest tutaj twoja rola? Tak, wasza miłość. Mam być czarujący i uważny i nie pozwalać sobie na nic więcej poza błahymi uwagami. Mogę zaśpiewać, jeśli będzie okazja, ale tylko jedną pieśń i to... nie obraźliwą. Nie wolno mi dotykać stali, chyba że znajdę się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, co jest raczej mało prawdopodobne. I mam się nie wtrącać do negocjacji. – Naprawdę słuchałeś. – Jej głos był oschły. – Zawsze słucham, wasza miłość. – Wiem. Po prostu nie zawsze jesteś posłuszny. – Jestem sumiennym synem i księciem. – I niech tak zostanie. Szli korytarzem do szerszego holu wiodącego do jadalni pałacu tyrana. Pojawił się herold, ledwo wyrosły z chłopięcych lat, aby doprowadzić ich przed oblicze władczyni. Kiedy skręcili w równie szeroki korytarz, duże oszklone okna po lewej stronie ukazały ogród z krótko przyciętym żywopłotem i labiryntem zielonych krzewów otaczających staw z fontanną pośrodku. Z cokołu fontanny – posągu nagiego mężczyzny hojnie obdarzonego przez naturę – tryskały dokoła strumienie wody, wznoszące się łukami, zanim opadły do stawu. Mur po prawej stronie dwojga ludzi z Westwind był z bladoróżowego granitu, gładkiego i wypolerowanego. Na kamiennych ścianach, w odległości jakichś trzech kroków od siebie wisiały obramowane złotem gobeliny przedstawiające życie w dawnym Sarronnynie. Creslin, który przyjrzał się malowidłom już wcześniej tego dnia, ignorował je teraz. Utkwił wzrok w drzwiach przed nimi, gdzie dwie uzbrojone kobiety strzegły wejścia do jadalni. Szeryf czekała, aż herold wkroczy do komnaty. Creslin czekał wraz z nią, wciąż pół kroku z tyłu. – Szeryf Westwind! – oznajmił młodziutki herold. – W towarzystwie księcia następcy. Szeryf skinęła głową i weszli do środka, podążając za heroldem w stronę długiego stołu na podium. – ...przystojny chłoptaś. – ...i jeszcze ten miecz... tylko czy potrafi się nim posługiwać? – ...chciałabym zobaczyć, jak pracuje innym mieczem. – ...za bardzo kobiecy. Wygląda, jakby szkolili go na strażnika. Creslin zaciskał wargi, usiłując nie słuchać wymawianych szeptem komentarzy dworu, kiedy tak szedł za heroldem i szeryfem. Niektóre uwagi brzmiały aż nadto znajomo. Dwa miejsca przy wysokim stole były wolne: jedno obok tyrana i jedno na samym końcu, pomiędzy dwiema kobietami. – Wasza miłość... – Usługujący chłopak odsunął krzesło dla Creslina. Książę skłonił się siwiejącej kobiecie po prawej, a potem dziewczynie po lewej. Niesforne, długie do ramion, mahoniowe loki dziewczyny wymykały się spod srebrnej opaski. Była jedyną kobietą przy stole, która nosiła długie włosy. – Wasza miłość... – zaczęła starsza kobieta. Creslin rozżalony, że go tak posadzono, odwrócił się ku niej. – Tak? – Jego głos był niemal melodyjny, choć w takich chwilach bardzo tego żałował. – Jak możemy się do was zwracać? – Creslin, ale pośród przyjaciół imiona są zupełnie zbyteczne. Żołądek zaprotestował skurczem przeciwko temu kłamstwu. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdolny będzie ominąć prawdę, tak jak go uczono, nie płacąc za to osobiście. Zerknął ku środkowi stołu, gdzie mężczyzna po lewej stronie tyrana uniósł nóż. Pozostali zajęli się rozdrabnianiem gruszek na żółtych talerzach z chińskiej porcelany i Creslin uniósł nóż, żeby pociąć cząstki na jeszcze mniejsze plasterki. – Czy wszyscy mężczyźni w Westwind noszą miecze? – zapytała starsza kobieta. – Wasza miłość, Westwind leży na Dachu Świata i wszyscy, którzy opuszczają jej mury, muszą strzec się żywiołów i niebezpiecznych bestii – odrzekł z galanterią i wymijająco. – Szeryf nie zostawia bez ochrony żywej duszy, ale była dość łaskawa, aby uczynić zadość mojej Prośbie, bym mógł się sam bronić. – Jesteś raczej... słusznej postury. Creslin uśmiechnął się. Ponownie poczuł skurcz żołądka. – Wygląd może być mylący, wasza miłość. – Możesz mówić do mnie Frewia. – Jej uśmiech był tylko odrobinę mniej przytłaczający niż oddech. – Opowiedz nam o Westwind. Creslin skinął głową, ale najpierw skończył kawałek gruszki i otarł usta płócienną serwetką, zanim się odezwał. – Wątpię, czy jestem najbardziej odpowiednią osobą, żeby opisywać Westwind, ale zrobię co w mojej mocy. – Odwrócił się do rudowłosej dziewczyny. – Jeśli was nie znudzę, wasza miłość... – Jeśli opowiecie nam o Westwind... – W jej głosie brzmiał cień śmiechu, kiedy wznosiła puchar, zatrzymując go w pół ruchu. Nosiła ciężką, toporną stalową bransoletę, niemal tak szeroką jak stalowy ochraniacz na nadgarstek, ozdobioną pojedynczym czarnym kamieniem. Creslin wyczuwał, że bransoleta nie jest dokładnie tym, na co wygląda, i szybko powrócił spojrzeniem ku jej twarzy. Ucieszył go ów cień śmiechu i odpowiedział dziewczynie uśmiechem, zanim odwrócił się z powrotem do Frewii. – Westwind usadowiona jest na Dachu Świata, osadzona w szarym granicie samych gór, osłonięta murami przed niepogodą i uzbrojona przed jakimikolwiek napastnikami... – Creslin nie zastanawiał się nad wypowiadanymi słowami, przywoływał z pamięci te spisane przez innego srebrnowłosego mężczyznę, które przetrwały w niewielkim tomiku przeznaczonym dla niego. – ...a podczas burz ogromny zamek z licznymi paleniskami i kominami jest ciepły pomimo zimy i niepogody. Poza murami Westwind i poza obwałowanym traktem, który prowadzi na handlowe szlaki, od południowej wieży i w górę, do lśniącej iglicy Frei ciągną się niemal nietknięte śnieżne połacie. Freja – opowiadał Creslin już zwykłym tonem rozmowy – to samotny szczyt, który o świcie i zmierzchu wychwytuje promienie słońca. Poza Dachem Świata są głębie, urwiska opadające ponad tysiące cubitów w lód i skałę. Jeszcze dalej w dole kładą się ciemności wysokich lasów... potężnych świerków oraz jodeł... ciągnących się zarówno na północ, jak i południe w stronę granicznych szczytów Westhorns. – Creslin przerwał, uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Jak widzicie, mogę przedstawić wam jedynie obrazy. – Przedstawiasz je doskonale – odrzekła Frewia. Rudowłosa dziewczyna czy też raczej kobieta – bo Creslin dostrzegł, że jest trochę starsza od niego – skinęła głową. Tymczasem zabrano mu talerz i zastąpiono go innym, większym, również z żółtej porcelany, na którym spoczywał plaster brązowego mięsa oblany białym sosem. Z boku leżały ugotowane zielone liście. Ukroił zgrabny kawałek mięsa. Zignorował pikantny i gorzki smak, choć musiał przywołać lekki wiaterek, żeby wysuszyć krople potu, które już miały osiąść mu na czole. – Jak ci smakuje burkha? – Pytanie padło od strony rudowłosej. – Jest odrobinę bardziej pikantna od tej, którą podają w Westwind – przyznał. Kobieta roześmiała się. – Jesteś pierwszym cudzoziemcem, jakiego widzę, który nie oblał się potem po pierwszym kęsie. Creslin uśmiechnął się blado, zastanawiając się, czy ma się czuć obrażony, czy pochwalony. – Zakładam, że to komplement. – Tak. – Ale zanim powiedziała coś więcej, odwróciła się do mężczyzny po lewej, żeby odpowiedzieć na zadane przezeń pytanie. Creslin zauważył, że na lewym ramieniu ma jeszcze jedną bransoletę. Obie ozdoby ukryte były pod powiewnym błękitnym jedwabiem sukni i ukazywały się jedynie w chwili, gdy wznosiła dłoń z pucharem. Mężczyzna po lewej, który miał na sobie zdobną w koronki i falbanki koszulę rozchyloną niemal do pasa, ukazywał szeroką, opaloną pierś. Wydawała się Creslinowi miękka i delikatna. Mimo to był od Creslina wyższy, jak większość mężczyzn w Sarronnynie, a jego śmiech był swobodny i wyćwiczony. Ton głosu mężczyzny zgrzytał mu w uszach, jak każdy fałsz – zarówno własny, jak i cudzy. – Co sądzisz o postępie w negocjacjach? – zapytała Frewia. Creslin przełknął kolejny kęs burkhi. – Ufam, że przebiegają zgodnie z planem, ale skoro sprawy wyższej wagi państwowej są w rękach piastujących wysokie urzędy, mogę jedynie mieć taką nadzieję. – Wziął kolejny kawałek, tym razem wraz z liściem mięty, który łagodził płomień gorącego brązowego sosu. – Czy strażniczki Westwind są naprawdę tak przerażające, jak się o nich mówi? – nie ustępowała jego współbiesiadniczka, puszczając mu w twarz kolejną falę swego zniewalającego oddechu. – Przerażające? Z pewnością można je tak określić. Ich szkolenie jest niezwykle surowe... z tego co wiem. Ale ponieważ nie widziałem ich w bitwie, jedynie na ćwiczeniach, być może nie jestem najwłaściwszą osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. – Ukroił jeszcze jeden plaster ostro doprawionego mięsa. – Niewiele zdajesz się móc ocenić, książę – wtrącił się nowy, głęboki głos należący do mężczyzny, który siedział po drugiej stronie rudowłosej kobiety. Creslin uniósł głowę i obrzucił wzrokiem sztucznie skręcone blond loki, równą opaleniznę i modną koszulę. – Obawiam się, że niewielką mam wprawę w mówieniu o niczym i być może ujawniam brak treningu w sztuce dyplomacji. Na wargach rudowłosej pojawił się niepewny uśmiech, ale się nie odezwała. – Twoje słowa zadają kłam twoim zapewnieniom, ponieważ raz jeszcze powiedziałeś niewiele. Masz absolutną rację, ale z drugiej strony muszę rozmawiać o niczym. Nie muszę za to niczego udowadniać swoimi słowami. – Creslin odwrócił odrobinę głowę od blondyna w stronę rudowłosej. – Wybacz, wasza miłość, taką zuchwałość, ale Dach Świata nie jest łagodnym miejscem nawet dla księcia i nie jestem wprawny w sztuce uników. Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy na wpół zdumiona, na wpół rozbawiona. – Wybaczam twoją śmiałość, Creslinie. Wielka szkoda, że nie zostaniesz tu dłużej. Niektórzy... mogliby się wiele od ciebie nauczyć. – Odwróciła się do swego towarzysza i dodała: – Dreric, jestem pewna, że nasz gość będzie miał znacznie więcej do powiedzenia podczas mniej oficjalnego spotkania. Dreric skinął głową i zwrócił się do kobiety po lewej: – Czy słyszałaś już, wasza miłość, o sligońskich gitarzystach? Creslin ledwie zdołał ukryć zaskoczenie, słysząc stal dźwięczącą w słowach rudowłosej kobiety i reakcję Drerica. – Co myślisz o Sarronnynie? To chyba dość nieszkodliwe pytanie. – Rudowłosa, której imienia Creslin jeszcze nie poznał, roześmiała się. – Nie wiem, co myśleć – zaczął. – Wygląda na zamożne. Trakty są dobrze utrzymane, a ludzie, których mijaliśmy po drodze, ledwo podnosili wzrok znad swoich zajęć. Niektórzy nawet nam machali, a to oznaczałoby powszechne zadowolenie. – Jesteś ostrożny, prawda? – Na Dachu Świata człowiek uczy się ostrożności. – Także jako jedyny mężczyzna poważany w garnizonie najstraszliwszych wojowniczek Westhorns? – Poważany? – Creslin roześmiał się szczerze. – Wasza miłość, nie mam żadnego stanowiska, chyba że z woli szeryfa. – Czyż nie jesteś księciem następcą? – Dopóki szeryf dzierży Westwind. – Nie dostrzegam różnicy. Creslin wzruszył ramionami. – Dzięki szeryfowi i mojej siostrze Llyse pewnie nie ma żadnej. Ale sukcesja nie jest równoznaczna z dziedziczeniem. Kapitanowie straży mogą, teoretycznie, wybrać innego szeryfa. – Czy to możliwe? – Teraz? Raczej nie. Przypuszczam, iż tradycja jest jakimś wyjściem, gdyby trafił się słaby szeryf. Ci, którzy żyją Legendą, czerpią z niej siłę. Z podwyższenia obok wysokiego stołu, gdzie siedzieli trzej muzykanci w jasnobłękitnych tunikach i spodniach, rozbrzmiała pojedyncza nuta. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Każdy trzymał gitarę, ale instrumenty różniły się rozmiarami i kształtem. Creslin widział nikłe srebrnozłote lśnienie nuty, która wznosiła się w stronę wysokiego, wyłożonego ciemnymi belkami sufitu. – Gitarzyści ze Sligo są ponoć nieźli – zaryzykował. – Tak. Chociaż to tak, jakby powiedzieć, że Werlynn jest niezły. – Werlynn? – Mistrz muzyki z Southwind. Nigdy go nie słyszałeś? Mówią, że bawił jakiś czas w Westwind. – Wielu muzyków bawiło w Westwind. Szeryf przepada za muzyką. Nie przypominam sobie żadnego o imieniu Werlynn. – Ty możesz nie pamiętać. Zniknął gdzieś w śniegach Westhorns wiele lat temu. Ale starsi wieśniacy nadal go wspominają. Miał srebrne włosy, jak twoje, a niewielu ludzi ma takie. – To prawda – odrzekł Creslin. – I być może słyszałem o nim, jeśli to ten o srebrnych włosach. Jego nuty były prawdziwe. – Prawdziwe? Dziwne określenie. Może wyjaśnisz mi je kiedyś. Mimo iż słowa dopraszały się komentarza, ton był niedbały i brzmiała w nim niejasna groźba, jakby rozważanie prawdziwości nut nie było najwłaściwszym tematem przy tym stole. Creslin z wdzięcznością przyjął wskazówkę, ponieważ wyjaśnienie ujawniłoby zbyt wiele, a kłamstwo zaszkodziłoby mu jeszcze bardziej. Zamiast tego podniósł więc wzrok na gitarzystów, którzy zaczęli grać. V – Co dość, to dość – prychnął Creslin po śniadaniu, rzucając przez otwarte okno setne już chyba spojrzenie na nijaki ogród w dole. – Czego dość? – spytał Galen. – Wychodzę. – Creslin! Przecież szeryf... – Nie mówiła, że mam siedzieć w jednym pokoju. Mówiła, że mam się nie pakować w kłopoty. Ten ogród jest całkowicie w obrębie pałacu. Spacer nie przysporzy mi kłopotów. – Pozwól, że przynajmniej sprowadzę ci przewodnika. – Nie potrzebuję przewodnika. – Nie dlatego. Przewodnik będzie znakiem, że jesteś gościem. – Wychodzę. – To zajmie tylko chwilę. Która już prawie minęła, Galen czmychnął przez drzwi łączące pokój z apartamentem szeryfa i wrócił, zanim Creslin skończył poprawiać pas jedwabnych spodni, które ślizgały się po skórze. – Creslin, czy miecz... U boku Galena stał młody herold, który poprzedniego wieczoru eskortował Creslina i szeryfa. – Bez niego czuję się nie ubrany. Wystarczy, że włożyłem to... burdelowe ubranko. Poza tym to nie jest wojenny ekwipunek. – Creslin odwrócił się do chłopca. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie mógłbym pospacerować po tym ogrodzie na dole? – Wielu... mężczyzn w waszej sytuacji to czyni, wasza miłość. – Dyplomatyczna odpowiedź, młodzieńcze. No cóż, i tak nikogo tam nie ma. Prowadź. Creslin zlekceważył wzburzony wyraz twarzy Galena i otworzył drzwi na korytarz. Stuknęło. Nie zamierzał zamykać dębowych drzwi tak stanowczo, ale zawiasy były dobrze naoliwione. Z początku ani Creslin, ani herold nie odzywali się. W końcu młodzik zapytał: – Czy to prawda, że nosicie polowy mundur, wasza miłość? Creslin roześmiał się cicho. – Noszę mundur, ale nosi go każdy w Westwind. Zamarzłbyś na kość w takich jedwabiach. Nasze lato jest chłodniejsze od waszej zimy. – A w jaki sposób uprawiacie zboża? – Nie uprawiamy. Mamy stada górskich owiec na mleko, sery i mięso. Resztę kupujemy. Płacimy, oczyszczając zachodnie szlaki handlowe z bandytów i... – ...najmując się na służbę u zachodnich wielmoży? – dokończył chłopiec. – Czy strażniczki są tak dobre, jak mówi tyran? – Prawdopodobnie – przyznał Creslin, podążając za heroldem po szerokich kamiennych stopniach. – Ale nie wiem, co mówi o nich tyran. – Mówi, że nie mogliby im sprostać nawet magowie z Fairhaven. – Tego nie wiem. Magowie nie lubią chłodnej stali, ale ci ze wschodu potrafią ponoć rozszczepiać góry. – Gadają, że każdego roku podchodzą coraz bliżej. Creslin wzruszył ramionami. Sprawy królestwa rządzonego przez magów po wschodniej stronie Easthorns – dwóch górskich łańcuchów na wschód od Dachu Świata – nie wydawały się istotne. – Czy to wejście do ogrodów? – To wschodnia brama. Jest jeszcze jedna od męskich kwater. – Męskich kwater? – Creslin stanął na białym żwirze ścieżki. Cień przesłaniający ogród uniósł się, kiedy przesunęła się nieduża biała chmura, odsłaniając białozłote słońce, i blękitnozielone niebo pojaśniało niczym szmaragdowy płomień. – Gdzie mieszkają samotni mężczyźni i inni... męscy goście... Creslin uniósł brwi. – Zakładnicy gwarantujący dobre sprawowanie? Synowie podejrzanych rodów? Herold spoglądał w dół na równe, gładkie białe kamienie. – Nieważne. Opowiedz mi o ogrodzie. – Jest niemal tak stary jak pałac. Opowieści głoszą, że drugi tyran zbudowała je dla upamiętnienia swego małżonka. Był nim Aldron, ostatni książę, który ruszył do bitwy. Został zabity w Berlitos, kiedy tyran zmiażdżyła Jerańczyków. – Jera jest teraz w południowym Sarronnynie, prawda? – Tak, wasza miłość. Bardzo lojalna. Ten labirynt wycięto tylko z jednego krzewu pnącego tarnitza. – Tylko jednego? – Tak jest. Jeśli spojrzycie na ziemię, zobaczycie, jak korzenie przecinają się i splatają. Creslin przyklęknął, żeby przyjrzeć się korzeniom tarnitza. – Bardzo zmyślny ogród. Nie moglibyśmy robić takich rzeczy w Westwind. – Och? Creslin roześmiał się krótko. – Tam rosną tylko wiecznie zielone drzewa i to nie za dobrze. Pokaż mi coś więcej. Herold wiódł Creslina przez liczne zakręty w labiryncie, aż wynurzyli się w pobliżu pomnika pośrodku otoczonego marmurem stawu. – Aldron? – zapytał Creslin, wskazując na hojnie obdarzoną przez naturę męską postać. – Tak mówią, wasza miłość, ale nikt nie jest pewien. Creslin odwrócił się na dźwięk kroków i głosu. – Ach, widzę, że to sam czcigodny książę następca Westwind. Wiesz, Nertryl, ten, który nie miał nic do powiedzenia na przyjęciu. Głos należał do Drerica, barczystego towarzysza rudowłosej kobiety o nie znanym imieniu. Miał na sobie granatowe jedwabie, znakomicie pasujące do jego złotej opalenizny i falujących złotych włosów. Obok niego stał starszy mężczyzna w szarych jedwabiach, z obwisłym wąsem i długim mieczem u pasa. Chociaż uśmiechał się blado, Creslin nie miał nic do powiedzenia żadnemu z nich, zwłaszcza iż nie wątpił, że każdy dowcip, na jaki mógłby się wysilić, będzie o wiele mniej cięty niż tych dwóch, którzy całe życie spędzili na ćwiczeniu się w insynuacjach. – Mówiłem, że ładny mamy dzień. – Z warg Drerica spływał sam miód. – Przyjemny, w rzeczy samej – zgodził się Creslin, wiedząc, że nie może nie odpowiedzieć na bezpośrednie powitanie. – Nosi miecz, jak widzisz – zauważył Dreric, patrząc wymownie na starszego mężczyznę. – Może dlatego, że inne ostrze ma niewystarczające, co, Nertryl? – To już... kobietom... oceniać, wasza miłość. – A tak... zakładając, że kobiety są równie... Nieważne. Creslin przełknął, kiedy Dreric przystanął cztery kroki dalej, odwrócił się plecami do księcia i zaczął przyglądać się miniaturowej różowej róży rosnącej w wysokim do pasa kwietniku z białego marmuru. – Wasza miłość – szepnął herold, ciągnąc Creslina za rękaw. Creslin ani drgnął. – Myślisz, że naprawdę zasługuje na ten tytuł? Miłość? Hm, no cóż... czegóż to nie musimy scierpieć, żeby zyskać więcej poczucia bezpieczeństwa. Przypuszczam, że moglibyśmy wyświadczyć mu przysługę. Maggio lubi chłopców, szczuplutkich jak ten górski... paniczyk. Myślisz, że moglibyśmy go przedstawić? Creslin czuł, jak płonie mu twarz, choć nie od słońca. – Uważam, że będzie zainteresowany, wasza miłość. – Głos Nertryla był równocześnie bezbarwny i rozwlekły. – Trzeba być straszliwie bezpośrednim z tą... górską... szlachtą. Creslin odwrócił się do herolda. – To doprawdy zdumiewające, słyszeć tak ordynarne uwagi wypowiadane w tak uprzejmych słowach. Chciałbym zobaczyć kawałek ogrodu nie zepsuty przez... – Nie był w stanie dokończyć zdania. Przez chwilę panowała cisza. – Uważam, że wyraziliście się lekceważąco o moim panu. Uwłaczająco – oznajmił Nertryl. Uśmiech na jego twarzy nie znajdował odbicia w oczach. – Nie można zniesławić ropuchy – warknął Creslin. – Żyje w błocie. – Wasza miłość... – wyszeptał herold. Długie ostrze wysunęło się z pochwy. Creslin przełknął. – A więc... pragniecie błagać jego miłość o wybaczenie... pokornie i na kolanach? – Głos Nertryla wciąż był pozbawiony wyrazu i rozwlekły. – Nie sądzę. – Mówiąc to, Creslin cofnął się o krok i chwycił w dłoń własny, nieco krótszy i szerszy miecz. – No, no... nie brak mu werwy, czego nie można powiedzieć o rozsądku... – zauważył zgrzytliwie Dreric. Nertryl się nie odezwał. Wzrok utkwił w Creslinie, który uśmiechnął się, wspominając zaprawę z Aemris i Heldrą, a jego ostrze poruszyło się, choć spojrzenie miał nieruchome. Przeciwnik cofnął się bezwiednie, z cięciem na przedramieniu, i ruszył naprzód. Ostrze Creslina błysnęło szybciej niż myśl i długi miecz legł na białym żwirze. Nertryl trzymał się za prawe ramię, a spomiędzy jego palców tryskała na szary jedwab fontanna krwi. Dreric ciągle jeszcze miał otwarte usta, gdy Creslin podszedł, błyskając klingą. – ...nie zrobisz tego... barbarzyńco... Miecz musnął pieszczotliwie policzek blondyna i pojawiły się dwie cienkie, czerwone smugi. – To powinno wystarczyć, paniczyku Dreric, by przypomnieć ci, że obrażanie ludzi o wyższej od ciebie pozycji może być niebezpieczne. – Creslin skłonił się Nertrylowi. – A ty przyjmij coś w rodzaju przeprosin. Lepiej również zapamiętaj, że strażniczki Westwind są ode mnie o wiele lepsze. Ja jestem zaledwie biednym księciem następcą. – Odwrócił się do stojącego z otwartą buzią chłopaka. – Idziemy. Nienawidzę odoru krwi. – Przełknął, myśląc o reakcji szeryfa: nie będzie zadowolona. – Wasza miłość... – Którędy? – Creslin ruszył ścieżką, którą weszli do ogrodu. Herold wzruszył ramionami i poprowadził go z powrotem po białych kamieniach. Za sobą Creslin słyszał, jak cichnie ostry chrzęst kroków. Zmusił się do powolnego marszu za heroldem, zastanawiając się, dokąd to Dreric zmierza w takim pośpiechu. Jego własne kroki były stanowcze. Nie będzie umykał w popłochu przed żadną męską ladacznicą, zwłaszcza taką, która nie ma dość odwagi, żeby sama zająć się własną brudną robotą. – Dobrze się czujecie, wasza miłość? – Nic mi nie jest. Po prostu myślę. W milczeniu podeszli do pomalowanych złotym lakierem drzwi prowadzących z ogrodu do pałacu. Herold otworzył wrota, które rozwarły się szeroko na takich samych dobrze naoliwionych zawiasach, jakie posiadały drzwi do komnaty Creslina. Ciągle rozmyślając o Drericu, książę wkroczył w mrok korytarza o kamiennych ścianach. – Lordzie Creslin! Ciemność zawirowała wokół niego, jakby nagle zapadła głęboka noc. Dłoń pomknęła ku klindze miecza. Palce rozwarły się, zanim dosięgła rękojeści, został pchnięty na granitowy mur, a więcej niż jedna para rąk próbowały przygwoździć go do ściany. Sięgnął myślami ku wichrom i lodowate podmuchy szarpnęły jedwabiami i szalami, ciskając je w oczy napastników. Na ramieniu poczuł zimne ukłucie, ciemność uniosła się równie nagle jak zapadła, wichry ucichły i znowu stał sam – jeśli nie liczyć herolda ze spuszczonym skromnie wzrokiem. – Co... co... to? – wydyszał Creslin. – Co, wasza miłość? – zapytał chłopiec, patrząc przytomnie. – Ktoś zawołał i przystanęliście, żeby porozmawiać. Nie widziałem kto to. Myślałem, że ją znacie, skoro się zatrzymaliście. – Chłopiec patrzył na wymięte ubranie Creslina. – Nic wam nie jest? – Nie widziałeś, kto to był? – Nie, wasza miłość. To znaczy, niewyraźnie: była w cieniu. Creslin obejrzał się na drzwi. Choć nie tak jasny jak ogród, korytarz był dobrze oświetlony dzięki oddalonym o kilka kroków oknom. Nie było tu cienia. – Ha, dobrze. Chciałbym wiedzieć, kim była – grał na zwłokę. – Musieliście wpaść jej w oko, skoro była tak bezpośrednia – zdumiał się herold. Creslin uśmiechnął się fałszywie i poczuł kolejny skurcz żołądka. Robota Drerica? Ale dlaczego ktoś miałby atakować i wycofywać się, gdy tylko chwycił jego ramię? Creslin nie spojrzał na rękę, chociaż zmysły mówiły mu, że ma na niej ślad po igle, a rozcięcie w jedwabiu jest tak wąskie, że nie może być widoczne. W porównaniu z awanturą w ogrodzie incydent w korytarzu był błahy i najlepiej szybko o nim zapomnieć. A mimo to nie przestawał się zastanawiać. VI – Poważnie ryzykowałeś, Creslin. A gdyby to był mistrz klingi? – Ale nie był. Zbyt dobrze wyglądał w jedwabiach. Szeryf pokręciła głową. – Zdajesz sobie sprawę, że to jeszcze bardziej utrudni ci życie? – Moje życie? Bardziej martwię się o twoje negocjacje. Zerknął w stronę okna, gdzie jedwabne zasłony falowały na wietrze niosącym deszczowe chmury widoczne już na horyzoncie. – Nie mogłeś bardziej mi pomóc. – Szeryf podeszła w stronę okna, po czym przystanęła i utkwiła w synu spojrzenie surowych błękitnych oczu. Kpi sobie? Czekał na dalsze słowa. Przez jakiś czas w bawialni apartamentu panowała cisza. – Następca, ledwie wyrosły z lat chłopięcych, rozbraja jednego z najbardziej znanych szermierzy w Sarronnynie. Nertryl zabił ponad dwudziestu wojowników, mężczyzn i kobiet. – Szeryf roześmiała się ochryple. – A ty przepraszasz, bo nie dorównujesz poziomem strażniczkom. Twój przyjaciel, herold, rozgłosił to po całym pałacu w ciągu paru chwil, od chwili gdy wróciłeś do swego pokoju. – Nie rozumiem w czym problem – przyznał Creslin. Czy panująca rodzina zechce zaakceptować małżonka groźniejszego niż ktokolwiek na zachód od magów i bardziej niebezpiecznego niż większość wojowniczek w Candarze? Nie spodoba się to tym, którzy szanują Legendę. – Szeryf uśmiechnęła się. – Dzieło sztuki na policzku tamtego człowieka to też nieco zbyt wiele. Och, wiem, że było usprawiedliwione, ale pokazuje wyraźnie, że nie lubisz żartować. Czego zresztą nauczyliśmy się wszyscy już dawno temu. – Spojrzała w okno. – Swoją drogą wielka szkoda, że nie nawiązaliśmy lepszych stosunków z emisariuszem Suthyan zeszłej wiosny. Zrobimy co w naszej mocy... Creslin powstrzymał się od grymasu – w końcu nikogo nie zabił. Widząc nastrój szeryfa, postanowił nie wspominać o dziwnym epizodzie w korytarzu. Rana na ramieniu była niczym więcej jak ukłuciem szpilki, a zmysły i stan zdrowia mówiły mu, że nie użyto trucizny. Strażniczka u drzwi delikatnie kręciła głową, naśladując ruchy szeryfa Westwind, dopóki Creslin nie spojrzał w jej kierunku. VII Nie pytaj, czym jest mężczyzna, Co po pochlebstwa plecy zgina, Albo swą duszę przed kobietą ugina... W końcu to tylko mężczyzna. Nie pytaj, kim mógłby być mężczyzna, Co szpadę swą nosi jak wachlarz, A damy go mamią, jak chcą... W końcu to tylko mężczyzna... Chichoty od stołu strażniczek szarpały nerwy Creslina, ale minstrel nie przerywał swej satyry na słabości mężczyzn. Z każdą linijką Creslin coraz mocniej zaciskał zęby. Twarz szeryfa była bez wyrazu. Llyse natomiast uśmiechała się niewyraźnie, jakby nie całkiem pewna, czy strofy naprawdę są dowcipne. Minstrel, odziany w lśniące obcisłe brązowe spodnie i granatową jedwabną koszulę, pląsał na wolnym końcu podium, zadając ciosy – czasami dość sugestywnie – długim wachlarzem w kształcie miecza. – ...bo w końcu to tylko mężczyzna! Wybuchł ogólny aplauz i minstrel kłaniał się na wszystkie strony. W końcu odłożył komiczny wachlarz, wyjął gitarę, podciągnął taboret, na którym przysiadł, i gdy przycichły oklaski i gwizdy, spojrzał na tłum. Creslin słuchał, patrzył, jak srebrne nuty drżą na strunach gitary, i obserwował reakcję strażniczek na bardziej tradycyjną balladę o Fenardre Wielkim. Srebrnowłosy młodzieniec przypominał sobie słowa zasłyszane od innego srebrnowłosego mężczyzny. Minstrel nie należał do wybitnych. Creslin był równie dobrym wykonawcą, a nie rościł sobie pretensji do bycia minstrelem. Oklaski na koniec ballady stanowiły zwykłą uprzejmość. Pieśniarz z wymuszonym uśmiechem pochylił głowę w stronę podium, po czym odwrócił się z powrotem do strażniczek na dole i zaczął wyzywająco, rytmicznie uderzać w struny. Kilka z nich do rytmu stukało w blat stołu, kiedy poddawał im marszową pieśń o Westwind. Mimo iż cieszyła go znajoma muzyka, Creslin czuł, że nie należy do podium ani nawet do tego zamku. Wciąż słyszał w myślach refren komicznej piosenki: „W końcu to tylko mężczyzna...” Zacisnął wargi, dostrzegając, że szeryf bacznie mu się przygląda. Napotkał jej mroczne spojrzenie: przez chwilę żadne nie mrugnęło. W końcu Creslin opuścił wzrok, nie dlatego że musiał, ale co mógł przez to osiągnąć? Nie po raz pierwszy pojawiła się myśl, że musi opuścić Westwind, że musi znaleźć własne miejsce w świecie. Ale jak? I gdzie? Skupił wzrok na minstrelu, nie widząc niczego. Śpiewak stał teraz na końcu podwyższenia, kłaniając się w kierunku stołu, gdzie siedzieli szeryf, Llyse, następca i Aemris, kapitan straży. Kiedy gwizdy znowu ucichły, szeryf pochyliła się w lewo i mruknęła do Aemris kilka słów. Wzrok kapitan przeniósł się najpierw na Creslina, a potem na zbliżającego się minstrela. Nieznacznie pokręciła głową. Creslin wytężył zmysły, żeby prądem powietrza wytworzonym przez trzaskający ogień wielkiego paleniska przywołać słowa do siebie, ale uchwycił jedynie kilka ostatnich: – ...po Sarronnynie, on zawsze szuka okazji do wyzwania. Musi być tak dobry, jak tylko może. – Jak sobie życzysz – przytaknęła Aemris, ale jej ton nie należał do przyjemnych. Creslin żałował, że nie zwrócił większej uwagi na pierwsze słowa, jakie padły pomiędzy tymi dwiema. Szeryf wstała, kiedy minstrel podszedł bliżej. – Przyłącz się do nas, jeśli masz ochotę, Rokelle z Hydlenu. – Jestem zaszczycony. – Rokelle skłonił się. Był starszy, niż wskazywała na to jego smukła sylwetka i młodzieńczy głos, z siwizną na skroniach i delikatnymi zmarszczkami biegnącymi promieniście od pozbawionych wyrazu brązowych oczu. Creslin opanował grymas na widok zła w tych oczach i uśmiechnął się. Rokelle zajął puste krzesło pomiędzy Llyse i Aemris, sięgając po puchar, który napełniła mu Llyse. – Ach... śpiewanie to praca budząca pragnienie, nawet jeśli jest doceniana. – A jeśli nie jest? – zapytała Aemris. – Wtedy nie masz czasu, żeby być spragnionym. – Rokelle pociągnął solidny łyk ciepłego, doprawionego korzeniami wina. – Jakieś interesujące nowiny? – zapytała szeryf. – Nowiny są zawsze, wasza miłość. Ale od czego zacząć? Może od białych magów. Wielki trakt minął już środek Easthorns i teraz budują portowe miasto w Wielkiej Zatoce Północnej, gdzie niegdyś było miasto Lydiar. – Co stało się z księciem Lydiaru? – A co dzieje się z każdym, kto sprzeciwia się białym magom? Chaos... zniszczenie. – Minstrel pociągnął mniejszy łyk wina i sięgnął po plaster białego sera leżącego na talerzu przed nim. – A ci, którzy ponoć czczą ład? Czarni? Rokelle wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć? Zniszczenie jest o wiele łatwiejsze od ładu. Gromadka starszych strażniczek odeszła od stołu na dole, ale młodsze kobiety przy stołach na przedzie ciągle dolewały sobie wina z dzbanów. Creslin omiótł wzrokiem stoły, mając nadzieję, że dojrzy krótkie, jasne włosy Fiery, ale nie dostrzegł młodszej strażniczki. Kolejne kilka zdań puścił mimo uszu, dopóki nie zrozumiał, że Fiery nie ma już w sali, jeśli w ogóle tu była. – Ach, tak... hm, magowie i książę Montgren doszli, zdaje się, do pewnego porozumienia, bo książę zakończył umacnianie Vergren i Krańca Lądu... – Krańca Lądu? Za Recluce? – zapytała szeryf. – Montgren od pokoleń rości sobie prawo do Recluce, wasza miłość. – Bezpodstawnie – warknęła Aemris. – Rozległa, sucha i opuszczona wyspa. W sam raz dla kilku przybrzeżnych rybackich wiosek. – Jest z dziesięć razy większa od Montgren – zauważyła szeryf. – Ale ani Nordlańczycy, ani Hamorianie nie byli w stanie zmusić swoich kolonii do płacenia. Nigdy nie podważano praw Montgren, bo nikt nie chciał tego miejsca. To, że książę coś przedsięwziął, jest... – Nie dokończyła zdania. – Sądzę, że książę Montgren ma powiązania z tyranem Sarronnynu – ośmielił się zauważyć Creslin. Aemris i szeryf odwróciły się ku niemu i utkwiły w nim chłodne spojrzenia. – Ma, paniczu – odrzekł minstrel. – Ale Sarronnyn patrzy na niego z góry, ponieważ włada królestwem nie większym od stołu i jest zły, bo Sarronnyn ofiarował mu ledwie symboliczne wsparcie przeciwko Fairhaven. Twierdzi, że jest jedynym, który się nie ugiął i nie dołączył do białych magów. – To prawda? – zapytał Creslin. Ach... – Minstrel uśmiechnął się dziwnym, złym uśmiechem. – W końcu to tylko mężczyzna i któż może wiedzieć, co jest prawdą? Pewne jest, że nie płaci Sarronnynowi daniny, i pewne jest również, że zwiększył armię i podatki do takiego stopnia, że wieśniacy, którzy mogli to zrobić, zostawili swe pola dla Spidlaru i Gallos. – Aż tak źle? – zdziwiła się Aemris, odwracając wzrok od Creslina ku Rokellemu. Minstrel nie odpowiedział od razu, ale raz jeszcze napił się ciepłego wina. Llyse napełniła pusty kielich. – Aż tak źle? – powtórzyła kapitan straży. Rokelle wzruszył ramionami. – Wiesz tyle co i ja. Szeryf powoli pokiwała głową i spojrzała na Aemris. – A co z Jellickiem? – zapytała Llyse. – Zeszłego roku jakiś podróżny mówił, że miasto zostało odbudowane. – Nie jest tak duże jak Fairhaven, ale o wiele bardziej przyjazne dla śpiewaków – zauważył Rokelle pomiędzy kęsami sera. – Powinniście zobaczyć ich kamieniarstwo... Creslin pozwolił ulecieć słowom minstrela, rozważając, co usłyszał tej nocy: strażniczki śmiały się ze słabości mężczyzn; książę Montgren stanął sam jeden przeciwko białym magom i został wyszydzony przez swoje krewniaczki; czarni magowie milczeli; a jego pytania wywołały niezadowolenie szeryfa i Aemris. Zacisnął palce pod stołem na rzeźbionej poręczy krzesła, choć pochylał się do przodu z miłym uśmiechem na twarzy. Z czasem rozmowa przygasła i Creslin znowu się oparł, chociaż szeryf już wyszła. Jeszcze nigdy nie widział, żeby twarz miała tak pozbawioną wszelkiego wyrazu. Aemris odwróciła się w jego stronę. – Od jutra zaczniesz ćwiczyć z Heldrą. Z mieczami. – Jej głos był oschły. Wstała, mówiąc: – Będziesz tego potrzebował. – Skłoniła się minstrelowi i Llyse. Dziewczyna odwróciła się do brata zaskoczona. Creslin wzruszył ramionami. – Myślisz, że mi powiedzą? W końcu jestem tylko mężczyzną. Minstrel wysączył resztę wina, kiedy następca i córka szeryfa Westwind wstali. Llyse skinęła na strażniczkę na końcu podwyższenia. Creslin poszedł wewnętrznymi schodami do swoich kwater, zostawiając siostrze kwestię noclegu minstrela. VIII Rudowłosa kobieta nosząca stalowe bransolety spojrzała w lustro, zaciskając usta. Powierzchnia zafalowała, ale nie pojawił się żaden obraz. Po chwili skupienie znikło i zanurzyła nadgarstki w wiadrze obok krzesła. Syk pary połączył się z jej westchnieniem. Później, kiedy już wyjęła grzebienie ze swych długich rudych włosów, spojrzała na swój miniaturowy portrecik spoczywający na blacie rzeźbionego biurka. Ryessa nalegała, aby artysta namalował ją z krótkimi włosami, mimo iż nigdy nie hołdowała wojskowej modzie, jaka ogarnęła Sarronnyn. Jej siostra, tyran, nigdy nie mieszała rzeczywistości z obrazami niezbędnymi do szczęśliwego panowania. Palce rudowłosej przesunęły się ku lewemu ramieniu. Chciała, aby swędzenie znikło, chciała już od zbyt dawna. Wyobraźnia? Jej krew krążyła się szybciej wraz z wyciem wichrów. – Ciągle nabierasz sił, co? – Głos, należący do kobiety, która właśnie weszła, był zimny, tak zimny, jakby jej jasne jak lód włosy naprawdę zostały wykute z lodowych sopli. – Nie czuję się silna – skłamała rudowłosa. – Kłamiesz. – No więc kłamię. Powieś mnie. Chciałabyś. Proponujesz mi tylko inną formę więzów... może nawet gorszą niż te. – Uniosła ramiona, pozwalając opaść jedwabnej materii. Stal się przesunęła, odsłaniając pręgi i blizny. Opuściła ramiona i jedwab na powrót skrył ślady. – Ciągle się nie poddajesz? – A mogę? – Rudowłosa spuściła wzrok. Przez chwilę trwała cisza. – Myślałam... wspominałam, naprawdę, zanim... W każdym razie, ty i ja bawiłyśmy się na starym dziedzińcu, a ty się wściekałaś, bo zawsze potrafiłam cię znaleźć, nieważne gdzie się skryłaś. Ale wtedy się śmiałaś, przynajmniej czasami... – Byłyśmy wówczas dziećmi, Megaero. – Czy nadal nie jesteśmy siostrami? A może twoje wstąpienie na tron uczyniło mnie bękartem? – Biel nigdy nie miała żadnych praw pod rządami Legendy. – Czyż jestem teraz kimś innym, bo mój talent określono jako biel? – Nie w tym rzecz. – Blondynka pokręciła głową. – W każdym razie negocjacje z Westwind być może ofiarują ci uwolnienie. – Uwolnienie? Przez oddanie mnie w niewolę zwykłemu mężczyźnie? Jak prawdziwa siostra może robić coś takiego? – Uważasz, że nie jestem sprawiedliwa? – A kiedykolwiek byłaś, Ryesso? – Robię to, co najlepsze dla Sarronnynu. – Blondynka wzruszyła ramionami. – W każdym razie, to jest bardziej sprawiedliwe. Nie ufam Korweil, a zwłaszcza nie ufam Dylyss. – Nie ufasz szeryfowi, najgroźniejszej wojowniczce Candaru? Co za sceptycyzm. – Nie jestem sceptyczna, tylko praktyczna. Dylyss walczy zawzięcie i założę się, że kocha równie namiętnie, jak walczy. A on jest jej synem. – Myślisz, że pokonałaby cię? – Megaera roześmiała się chrapliwie. – Po tym, jak poradziłaś sobie z Drerikiem? I po reakcji Creslina? – Creslin jest dobry, niemal tak dobry jak strażniczka. – Z tego, co widziałam, jest lepszy od niektórych. – Tyran uśmiechnęła się. – On tak nie uważa. – Myślisz, że Dylyss by mu powiedziała? Zresztą, co za różnica. Z tego, co słyszę od Suthyi, Cerlyn i Bleyans, raczej nie zaproszą wilka w owczej skórze. Wykorzystają Legendę jako wymówkę. – Wierzysz, że to tylko wymówka? Jesteś większą hipokrytką niż Dylyss albo Korweil. – Żadna z nas nie żyła w czasach Ryby. – Jak to się dobrze składa. Tyran uśmiechnęła się. – Dla ciebie również. Gdybym naprawdę wierzyła w Legendę i demony światła... – Proszę, nie przypominaj mi znowu. – Potrafisz odczytać jego uczucia? – Nic nie wyczuwam. Już ci mówiłam. Wróć po prostu do swoich intryg. – To również dla twojego dobra, siostro. Któż inny mógłby przeciwstawić się twojej furii, potędze, która w tobie tkwi, z bransoletami czy bez? – A jak długo każda z nas przetrwa, kiedy urodzę dziecko? – Ty, dziecko? Bez twego przyzwolenia? Nie wysilaj się. – Pod groźbą miecza lepszego od twoich najlepszych? Mówisz, jakbym naprawdę miała jakiś wybór. Odpowiedzi nie było, ponieważ jasnowłosa kobieta wyszła. Rudowłosa spojrzała na ozdobne, ale solidne krzesła, odlane z żelaza, które wypełniały jej pokoje. Potem omiotła spojrzeniem okute stalą drzwi. Czy powinna przywołać Drerica? To przynajmniej leży w jej mocy. Na samą myśl poczuła nagły przypływ krwi i pokręciła głową. Z szalejącej w niej burzy spadły dwie łzy, niczym krople deszczu. IX Przed największym oknem Creslin uderzał w struny niewielkiej gitary, ściskając rzeźbione różane i świerkowe drewno w palcach, które zdawały się za grube dla mistrza muzyki, chociaż wiedział, że kształt palców niewiele ma wspólnego z umiejętnościami. W pokoju stało wąskie biurko z dwiema szufladami, szafa wysoka niemal na cztery cubity – o dobre trzy cubity niższa od ciężkiego belkowanego sufitu – dwa drewniane krzesła z poręczami, długie lustro na stojaku i podwójne łoże bez baldachimu i zasłon, przykryte zieloną kołdrą, na której pojawiały się srebrne nuty. Ciężkie drzwi zaryglował od środka. Drzwi i meble z czerwonego dębu wygładziły dłonie rzemieślnika i czas. Jedynym łagodnym akcentem były dwie zielone poduszki na krzesłach. Pojedyncza nuta, srebro drgające przed oczyma jego duszy, wibrowała w chłodnym powietrzu komnaty, po czym załamała się na granitowej ścianie. Nigdy jego dotyk nie wydobywał ze strun złotej muzyki, jak czynił to srebrnowłosy gitarzysta, ten, o którym zakazano mu mówić. Nawet zeszłej jesieni osławieni gitarzyści ze Sligo nie wygrywali solidnego złota, jedynie przemykali się po nim. Po jakimś czasie położył instrument na płaskim blacie biurka i podszedł do zamarzniętego okna, dotykając palcami szyby, dopóki szron nie pojaśniał, topiąc się, jak gdyby wiosna dotknęła zamarzniętej powierzchni nizinnego jeziora. Na zewnątrz śnieg ochlapywał szare mury Westwind i uderzał w okno – okno, które z rzadka otwierano, choć i tak częściej niż większość okien w Westwind. Kiedy szkło na nowo pokryło się szronem, podniósł gitarę. Rozległo się stukanie. Zmarszczył brwi na niecierpliwość siostry, uniósł zasuwę i otworzył drzwi. Stała w nich Llyse. – Jesteś gotowy do kolacji? Włosy, srebrne jak jego, oślepiały, choć ledwie sięgały karku. Jak przelotna ulewa światła błyskającego nawet w mroku korytarza o granitowych ścianach. Tylko w porównaniu z jego krótko ostrzyżoną głową włosy Llyse wydawały się długie i falujące. – Nie. – Przelotny uśmiech trwał ledwie chwilę, zanim wnętrzności ostrzegły go przed niebezpieczeństwem nonszalanckiej nieprawdy. – Jak zwykle. Jak możesz wytrzymać tyle samotności? Zamknął ciężkie drzwi i stanął na nagiej kamiennej posadzce. – Matka nie była zadowolona... – O co chodzi tym razem? – Creslin nie miał zamiaru warczeć na siostrę i złagodził głos. – O czas spędzany w samotności czy... – Nie. Nie martwi jej, że pragniesz być sam. Ona toleruje u mężczyzn różne nastroje. – A zatem musi chodzić o przejażdżki. Llyse pokręciła głową, szczerząc zęby. – No dobrze. Więc co? – Uważa, że twoja fryzura nie jest twarzowa, bo za krótko przycinasz włosy. Creslin jęknął. – Nie podoba jej się to, co noszę, co robię, a teraz... Przystanęli u szczytu łukowatych krętych schodów z mocnych bloków granitu, który mógł unieść ciężar wszystkich oddziałów szeryfa. Potem zaczęli schodzić do wielkiego holu. – Naprawdę – zaczęła Llyse, a jej głos stwardniał, przypominając do złudzenia głos szeryfa. – Jako następca musisz nauczyć się właściwych manier, Creslin. Możesz się wdzięczyć z gitarą, skoro już musisz, ale przejażdżki ze strażniczką nie są odpowiednie. Absolutnie. Nie jestem zadowolona. Creslin wzdrygnął się, nie z powodu treści słów, ale nieświadomy ton rozkazu, który już przeniknął do głosu jego siostry, sprawił, iż była wierną kopią matki. – Nigdy nie jest zadowolona. Nie była zadowolona, kiedy wymknąłem się i wyruszyłem na pierwszy zimowy trening polowy z młodszymi strażniczkami. Ale sprawiłem się lepiej niż większość z nich. Przynajmniej pozwoliła mi pójść na następne ćwiczenia. – Tego Aemris jej nie powiedziała. – Aemris jej się nie sprzeciwi, choćby zawalił się Dach Świata. Roześmieli się oboje, ale ukradkiem. Zmierzali do głównego wejścia zamku. – Jak idą treningi z mieczem i Heldrą? – zapytała Llyse, kiedy dotarli do podnóża schodów. – Wszystko mnie boli. Nie wzrusza jej, że rani moją dumę i ciało. Llyse gwizdnęła cicho. – Musisz być coraz lepszy. Tak mówią wszystkie starsze strażniczki. Creslin pokręcił głową. – Zrobiłem postępy, ale prawdopodobnie niewielkie. Po obu stronach bramy do głównego holu stały strażniczki. Creslin rozpoznał tę po lewej i skinął głową, ale nawet nie drgnęła. – Creslin... – zganiła go Llyse. – To nie w porządku. Fiera jest na służbie. Creslin wiedział, że to nieoficjalne powitanie nie było w porządku. Przeniósł wzrok ku końcowi wielkiej sali. Przy stole na podwyższeniu siedziała tylko Aemris. Przy niższych stołach zebrała się większość obsługi zamku, strażniczki oraz ich małżonkowie. Dzieci posadzono z tyłu razem z opiekunami, blisko drzwi, przez które weszli Llyse i następca. Creslin skupił się na krokach w stronę podwyższenia, wiedząc, że usłyszy zbyt wiele, kiedy zbliży się do stołów jeszcze niezamężnych strażniczek. – Jacyśmy to dzisiaj zawzięci i ponurzy – zakpiła Llyse. – To nie ciebie oglądają jak ogiera na zawodach – mruknął przez zaciśnięte wargi. – Mógłbyś się tym dobrze bawić – doszła go spokojna odpowiedź. – Nie masz wielkiego wyboru. Poza tym to szczery podziw. Na początku być może tak było, kiedy nalegał, żeby dołączyć do grup szkolących się strażniczek i uczyć się fechtunku, i kiedy wymykał się chyłkiem na przejażdżki na kucykach ćwiczonych do bitwy. Wiedział, bo przy całej tej pisaninie i logice, której wymagała od niego szeryf, nie mógł spędzić na ćwiczeniach wiele czasu, że choć ma siłę i podstawowe umiejętności, większość strażniczek, z którymi niegdyś się mierzył, prawdopodobnie prześcignęłaby go w polu. Mógł im stawić czoło jedynie w walce na miecze. Nawet Llyse, jeszcze teraz, brała udział w kompleksowych polowych ćwiczeniach, czego jej zazdrościł. Nieomal wzruszył ramionami. W tym cała rzecz. Jeśli chodzi o szybkość, wytrzymałość i umiejętność prowadzenia walki, strażniczki z Westwind mogły prześcignąć praktycznie każdego. To dlatego jego matka, szeryf, władała Dachem Świata i sprawowała kontrolę nad szlakami handlowymi łączącymi wschód i zachód Candaru. – ...ciągle to ładny chłopiec. – ...ostry jak klinga. Zrani ci serce i zostawi broczące krwią. – ...dla mnie za mało delikatny, dzięki. Creslin mógł się założyć, że Llyse z trudem powstrzymuje śmiech, widząc jego zakłopotanie, i zacisnął wargi. – I tak bym go wypróbowała... – Szeryf wyprułaby ci flaki na śniadanie. Kiedy weszli na podwyższenie, Aemris wstała z krzesła na prawym krańcu stołu. Były tam cztery miejsca. – Wasze miłości... – Głos dowódcy straży był cichy i surowy. – Siądź, proszę – nakazała Llyse. Creslin tylko skinął głową, wiedząc, iż jego słowa będą tylko pustym ozdobnikiem. Llyse uniosła brwi. Ani ona, ani Aemris nie usiadły, dopóki nie zajął miejsca. Potem wszyscy wstali na powitanie szeryfa. Creslin mógł trzymać na stojąco wszystkie trzy. Czynił tak już wcześniej, ale dziś wieczorem nie chciało mu się wysilać. Usiadł naprzeciw Aemris i Llyse powoli wypuściła powietrze, siadając koło brata na jednym z dwóch krzeseł zwróconych przodem do sali i stołów na dole. Aemris odwróciła się ku Llyse. – Zimowe ćwiczenia polowe rozpoczną się pojutrze. Llyse skinęła głową. Creslin miał nadzieję wziąć udział w ćwiczeniach. Chciał jeździć na nartach, wykorzystując pęd wiatru zawodzącego od Westhorns – tego wiatru, który mógłby ukoić jego niepokój – ale słowa Aemris oznaczały, że będzie tam Llyse, nie on. Mimo to patrzył w jej stronę. Dowódca straży zignorowała jego spojrzenie, odwróciła się w stronę zasłon za Llyse i wstała. Creslin i Llyse zrobili to samo, kiedy weszła ich matka i uniosła dłonie, żeby powstrzymać zgromadzonych od wstania. Ciemnowłosa kobieta w czarnym mundurze, o kwadratowej twarzy i barczystych ramionach, które zadawały kłam inteligencji bijącej z ponurych błękitnych oczu, spojrzała na dowódcę swojej straży, syna i córkę, po czym usiadła bez zbędnych ceremonii. Usługujący chłopiec podbiegł z dwiema tacami, a Creslin zaczął nalewać z ciężkiego dzbana do kubków ciepłą herbatę. – Dziękuję. – Głos jego matki był oficjalny. Dziękuję – zawtórowały Llyse i Aemris. Skinął im głową po kolei, na końcu nalewając sobie, i odstawił dzban. Od strony strażniczek i siedzących na dole dobiegł cichy, radosny szmer, kiedy podano im te same potrawy, co siedzącym na podium. Wzrok Creslina przemknął ku stołom na przedzie. Cieszył się, że posiłek przerwał – na jakiś czas – przesyłane mu zalotne spojrzenia. Llyse wzięła jeden z talerzy. Z jednego końca wyłowiła widelcem trzy grube plastry mięsa, a z drugiego wzięła dużą bułkę. Na drugim talerzu leżały suszone, słodzone miodem owoce oraz marynowane warzywa. Choć Creslin nie przepadał za warzywami, wziął swoją porcję. Będzie musiał potem wypić dużo herbaty. – Creslin? – Wasza miłość? – Aemris niewątpliwie delikatnie dała ci do zrozumienia, że twój udział w ćwiczeniach polowych nie będzie możliwy. To był mój rozkaz. – Jestem pewien, że miałaś ku temu ważne powody. – Miałam i mam. Zamierzam je właśnie wyjawić. Znasz tyrana Sarronnynu? – Szeryf czekała. Poczuł skurcz żołądka, kiedy matka przemówiła, ale nie spuszczał wzroku z jej twarzy. – Gościliśmy tam zeszłej jesieni. – Pamiętał, aż nazbyt dobrze, nie wyłączając incydentu w pałacowych ogrodach, którego szeryf nie pozwoli mu zapomnieć. Szeryf uśmiechnęła się. – Twoje mistrzostwo w szermierce zostało dostrzeżone. – Pamiętam. – Niewiele wówczas zostało powiedziane – dodała. – Najwidoczniej Ryessa była pod wrażeniem. Negocjacje były dość zagmatwane, bo rozważano również oświadczyny szeryfa Southwind. Creslin nie pojmował. Przez całą jesień i wczesną zimą słyszał, jak jego pochopne działania zniweczyły szansę na to, by był traktowany jako poważna partia poza Westwind. A nie mógł już dłużej pozostawać w zimowej fortecy. Choćby dla własnego zdrowia psychicznego musiał ją w końcu opuścić. Llyse u jego boku wstrzymała oddech, co zabrzmiało jak szept wichrów tuż przed mistralem. – Pogubiłem się. Dajesz mi do zrozumienia, że... – Niezupełnie. Zostaniesz małżonkiem podtyrana, młodszej siostry Ryessy. Nie pamiętam w tej chwili jej imienia. Gdzieś dano znak i służący podsunął Creslinowi tacę, z czarnej emalii, na której leżał kawałek niebieskiego aksamitu, a na nim złota ramka. W ramce tkwił portret rudowłosej kobiety, atrakcyjnej pomimo niezwykle krótko przyciętych włosów, z mocnym, prostym nosem i przenikliwym wejrzeniem zielonych oczu. Kąciki jej ust wygięte były odrobinę w górę w takim samym cynicznym uśmiechu, jaki prezentowała tyran przez cały ośmiodzień ich pobytu w Sarronnynie. Wyglądała jakoś znajomo, Creslin wiedział jednak, że nie widział żadnej rudowłosej kobiety o tak krótkiej fryzurze. – Rozumiem. – Oczywiście, że rozumiesz. Nie mogłeś trafić lepiej i masz szczęście, że woli zniewieściałych mężczyzn od tych bardziej tradycyjnych, z zachodu. Była zaintrygowana, słysząc, że nalegasz na przeprowadzenie prób polowych, i mile zaskoczona twoją reputacją. Oklaskiwała nawet ten... incydent w pałacowym ogrodzie, Świątynia jedna wie dlaczego. Creslin przełknął, pokonując mdłości, kiedy szeryf wstała. Emanowała z niej cisza, rozprzestrzeniając się po wielkiej sali; z jej dumnej, bladej twarzy i czarnego roboczego munduru biła ciemność. – Chcemy coś ogłosić. – Czekała. – Nasz syn został zaszczycony, wielce zaszczycony. W ciągu ośmiodnia opuści Westwind jako małżonek przyrzeczony podtyranowi Sarronnynu. – Obróciła się lekko i skinęła na Creslina. Wstał z bladym uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Creslin... CRESLIN... CRESLIN! Okrzyk potężniał, kiedy wstał, i łagodnym gestem dłoni dał znak, aby umilkli, czekając, aż słowa ucichną. Usiadł, pragnąc otrzeć mokre czoło, ale nie chcąc okazywać słabości. Wystarczyła sztywność szczęk spowodowana zaciśniętymi zębami. – Bardzo ładnie, bracie, zważywszy, że gotów jesteś posiekać podtyrana swoim ostrzem. Syknął, słysząc wypowiedzianą szeptem uwagę Llyse. Szeryf dała znak, że wszyscy powinni wrócić do jedzenia, co większość uczyniła, poza garstką strażniczek przy stołach na przodzie, które otwarcie przyglądały się Creslinowi. Napił się herbaty, po czym znowu napełnił kubek. Nie skończył ostatniego plastra mięsa na talerzu, a teraz już nie miał na niego ochoty. Jak mógł uniknąć stania się kimś więcej niż tylko wystawionym na licytację ogierem? Jego matka ponownie zasiadła na swoim miejscu. – Byłoby miło usłyszeć wcześniej drobne ostrzeżenie – powiedział do niej. – Im szybciej, tym lepiej... dla twego własnego bezpieczeństwa. – Mojego bezpieczeństwa? – Twoje rówieśnice... te, które biorą pod uwagę twoją kandydaturę na małżonka... raczej nie cenią kandydata, który lubi walczyć i tarmosi się z najładniejszymi strażniczkami Westwind. Roześmiała się gardłowym śmiechem, tym prawdziwym, który słyszał tak rzadko. Ten śmiech na chwilę odebrał mu mowę. – I, jak dobrze wiesz, nie możesz tu zostać, dopóki... Wzdrygnął się, wiedząc, do czego zmierza. – Naprawdę nie sądziłam, że zyskam twoją zgodę. A siostra Ryessy jest atrakcyjna, może odrobinę... zbyt męska. Siostra tyrana? Czyją spotkał? Znowu pociągnął łyk herbaty. – Czy jest taka... czy tak wygląda? – zapytała Llyse, wpatrując się w portret. – Troszkę łagodniej – zauważyła Aemris. – Dobrze robi, biorąc sobie silnego małżonka, takiego jak Creslin. Sarronnyn surowo pilnuje czystej linii, a Ryessa ma już dwie córki. Silny małżonek, jak Creslin – Aemris skinęła głową w jego stronę, jak gdyby nie słyszał rozmowy – ochroni ją przed tymi, którzy będą wykorzystywali przeciwko niej kwatery mężczyzn. Szeryf spojrzała na Creslina. – Jutro musisz naradzić się z Galenem, aby ustalić, co zabierzesz do Sarronnynu. – Uśmiechnęła się. – Co najlepsze. – Wstała i wyszła, zanim Creslin zdążył odpowiedzieć. Gdy tylko minęła wiszące gobeliny, Creslin także wstał, ukłonił się i wyszedł. Kroki powiodły go przez tylne wejście na wąskie stare schody, pierwsze, jakie zbudowano w Westwind, z wyżłobionym kamiennym stopniami i chropawymi krawędziami wyciosanymi w murze. Wspinał się szybkim krokiem, aż stanął na odkrytym murze. Zapatrzył się na południe. Choć zawierucha wyziębiła parapety Westwind, było tu cieplej niż w atmosferze wielkiej sali. Z wysokiego komina, ustawionego dokładnie na północnym krańcu sali, unosiła się cienka smuga bieli. Dym skręcał na wschód i rozwiewał się, opuszczając schronienie zamkowych murów. Creslin spoglądał na niemal nie tkniętą biel, ciągnącą się przez śnieżną dolinę pod południową wieżą i w górę, w stronę ciągle lśniącego szczytu Frei, samotnej iglicy oświetlonej słońcem, które opadło już za Westhorns. Nawet w półmroku śnieg lśnił nie skażony, poza oczyszczonymi szarymi kamieniami wysokiego traktu prowadzącego do puszczy poniżej, a potem na wschód. Chciało mu się śpiewać albo krzyczeć. Milczał jednak. Nie śpiewał, bo nie była to odpowiednia chwila na pieśń, i nie krzyczał, ponieważ nie zamierzał dawać Aemris i szeryfowi tej satysfakcji, najmniejszego dowodu, że jest takim samym słabeuszem jak inni mężczyźni. Zamiast tego sięgnął po wichry, splatał je i ciskał o mury, aż zapiekła go twarz, a spływający z niej pot zamarzł na skraju munduru. Aż ściany pokryły się twardą jak kamień warstwą lodu. Aż rozbolały go oczy i mógł widzieć jedynie myślami. Aż wichry wymknęły się z jego myśli i odeszły tam, skąd przyszły. Wtedy, dopiero wtedy powlókł się z powrotem do ciepła swego pokoju, nie zwracając uwagi na dwie strażniczki, które z szeroko rozwartymi oczami patrzyły, jak małżonek podtyrana zmaga się z przeznaczeniem, które zgotowali mu inni. X Kroki wiodły Creslina wzdłuż wschodniego muru ku ukrytemu przejściu prowadzącemu do wieży zwanej Czarną, pomimo iż zbudowano ją z tego samego szarego granitu co resztę Westwind. W Czarnej Wieży znąjdowały się przeterminowane zapasy na zimę oraz zapasowy ekwipunek, składowisko owiniętych w ceratę, nie do końca zużytych paczek i stare zimowe kołdry. Musiały tam być, bo nowsze wyposażenie znajdowało się w zbrojowni straży poniżej, gdzie czuwał strażnik. Krótkie srebrne włosy odsłoniły gładką twarz następcy. Kroczył szybko w ciemnościach poranka tuż przed świtem. Szarozielone oczy otaczały ciemne kręgi, bo nie spał zbyt dobrze, od czasu gdy dowiedział się o swej przyszłości. Jego krok był zdecydowany pomimo warstwy śniegu na kamieniach, buty mechanicznie oczyszczały stopnie. Creslin spojrzał na wąską białą połać, która opadała w strome urwisko, znacząc kraniec Dachu Świata. Tysiąc cubitów poniżej, poza skupiskiem lodu i skał w dole, przebijała się przez głęboki śnieg ciemność wysokiej puszczy pasma potężnych świerków i jodeł ciągnącego się na północ i południe w stronę bariery szczytów Westhorns, które oddzielały wschodnie krainy od cywilizowanego zachodu. Pomiędzy nimi i na czubkach leśnych olbrzymów lśnił biełusieńki śnieg. Za wysoką puszczą leżały niewidoczne handlowe szlaki. Creslin oderwał wzrok od zamglonego horyzontu, zwracając się ku mroczniejszym cieniom, bardziej zmartwiony przeszłością niż teraźniejszością. – Oofff... Zachwiał się od siły uderzenia i na wpół upadł, a na wpół został pociągnięty ku jasnowłosej strażniczce, niemal tak wysokiej jak on i niemal tak samo silnej. – Fiera... – Ciii! Jej wargi parzyły. Wreszcie stanęli, nie dotykając się, rozdzieleni jej wprawnym ruchem wyszkolonej strażniczki Westwind. Creslin pożałował, że ciepło trwało tak krótko. – Witaj, wielce szanowny małżonku. – Wolałbym być strażnikiem. – Wszyscy to wiedzą, nie wyłączając szeryfa. Ale to niczego nie zmienia. – Fiera... Spojrzała mu prosto w oczy. – Za to, co właśnie zrobiłam, mogłabym zostać wysłana do Strażnicy Północnej na całe lata. Strażnica Północna? Za jeden pocałunek? – Tak. – W mroku jej wąska twarz miała zacięty wyraz. – Za to, że ośmieliłam się pocałować syna szeryfa, za uwiedzenie go. – A co to ma do rzeczy? Llyse zastąpi szeryfa, nie ja. Fiera skrzywiła się nieznacznie. – Mężczyźni. To ważne. A podtyran też nie byłaby zadowolona, choć przelotną miłość trudno udowodnić. Jej słowa były bez znaczenia i Creslin nie odpowiedział. – Miłego dnia, słodki książę. Wyciągnął ramiona, ale już odeszła, w polowej kurcie z kapturem, z mieczem i hełmem – wewnętrznymi schodami ku barakom na dole. Raz jeszcze pokręcił głową. Osłonięty skrawek parapetu był pusty, namacał palcami klucz w sakiewce u pasa. Fiera nie powie o ich spotkaniu, a on musi wziąć, co potrzebuje, z magazynu i wrócić do kwater, zanim zaczną się pałacowe obowiązki dnia. Podszedł do kłódki. Lepsze stare zapasy niż żadne. XI – Widzisz? W ten sposób. – Mistrzyni broni poprawiła przepisowy pas Creslina. – Nauka podstaw nie była zła. Szeryf powinna na tym poprzestać. Potrzeba ci było jedynie umiejętności obrony. – Mówiła obiektywnie, stwierdzając tylko fakty. – Obrony? Tylko obrony? – Nie przepadam za uzbrojonymi mężczyznami. Legenda drogo oddaje życie. Ale nie mogę odmawiać ci prawa do własnej obrony. Szeryf również nie, kiedy już wyjedziesz. – Mistrzyni skrzywiła wargi, jakby połknęła gorzką pigułkę. Creslin słyszał pogłoski o zachodnich władczyniach oraz ich stajniach mężczyzn i chłopców; widział nawet kwatery mężczyzn w Sarronnynie. Nigdy jednak nie sądził, że mógłby do takiej stajni należeć. – Może powinienem się nauczyć lepiej władać nożem. Nie odezwała się. – Jak mogę się obronić przed tymi ze wschodu? – Musisz być dobry we władaniu mieczem, może nawet więcej niż dobry. Z całą swoją magią nie radzą sobie za dobrze z wyrobem mieczy. Jeśli kiedykolwiek tam trafisz, weź miecz z hartowanej stali. Jest dwa razy lepszy od ich broni. Ponieważ Creslinowi wbito już do głowy, że na wschodnich krańcach nikt nie nosi stali – stal ogranicza chaos – tylko pokiwał głową. Być może jego celem będzie Fairhaven, ale wiele kayów, jak również sama zima, leżały pomiędzy nim a Białym Miastem, nie wspominając o strażniczkach jego matki i tyranie Sarronnynu, której siostrę poślubi, czy mu się to podoba, czy nie. Rudowłosa, na portrecie schowanym w plecaku, jeśli była tak silna, jak na to wyglądała, miała co najmniej o połowę więcej doświadczenia niż on. – Na wchodzie mówi się, że mężczyźni... Barbarzyńcy. – Mistrzyni broni cofnęła się. – Budują patriarchalne imperium oparte na magii. – Poprzedni obojętny, rzeczowy ton zmienił się w gwałtowną gorycz. – Na nowo tworzą Legendę. Tyle że gorszą. Cały zachodni kontynent będzie wyglądał jak Recluce. Tę samą gorycz słyszał w głosie swojej matki i, nie bezpośrednio, większości zachodnich władczyń. – Wyglądasz dobrze – oznajmiła mistrzyni broni, przyglądając mu się. – Być może trochę zbyt kobieco z tym mieczem. Ale w końcu to nie jest bojowy ekwipunek. Creslin zachował uprzejmy wyraz twarzy. Wojenny ekwipunek był w plecaku, który podrzucił zamiast spakowanego przez Galena. – Ciągle jeździsz jak kawalerzysta, a nie małżonek, ale prawdopodobnie właśnie to tak zaintrygowało tyrana. Nie przejmuje się za bardzo brakiem delikatności u mężczyzn i to ona prosiła o ciebie. Ktoś był potrzebny... – Do czego? – Creslin nie słyszał tego wcześniej. Twarz mistrzyni broni zamknęła się niczym bramy zamku przed najazdem. – Spotkamy się na dole, młody Creslinie. Jej miłość zobaczy się z tobą, kiedy zapakujesz miecz i stroje. Creslin nie był wcale pewny, czy pragnie widzieć matkę – albo Llyse – właśnie w tej chwili. Jednak w tej sprawie nie miał wiele do powiedzenia, skoro jego matka była regentką Rubieży Zachodnich i władczynią Westwind oraz wszystkich szczytów, które widać było z wysokiego zamku, nie wspominając o mnóstwie niewidocznych. Równocześnie pragnął jak najszybciej uciec od miękkich jedwabi i mundurów, które dla niego przygotowano. Wszystko, łącznie z gitarą, zostało spakowane, poza mieczem i ostatnim uroczystym strojem, który miał na sobie. Udało mu się uratować miecz straży, z którym trenował przed wyjazdem. Matka nie odmówi mu prawa do dobrego ostrza do obrony własnej. Miał taką nadzieję. Jeszcze zanim mistrzyni broni opuściła pokój, ściągnął zieloną bawełnianą koszulę i dopasowane cienkie skórzane spodnie, ignorując przeciągłe spojrzenia Heldry. Cisnąl je na zielonosrebrną narzutę i zaczął naciągać na siebie mundur straży. Uchwycił jej spojrzenie, kiedy podniósł wzrok. Odwróciła się pospiesznie. Creslin pokręcił głową. Nawet Heldra... czy Fiera miała rację? Nie miał ochoty rozważać słuszności słów matki, szeryfa, ale wbijał się w gruby mundur gwałtowniej, niż było to konieczne. Potem zaczął składać dworski strój i rzucił go na łóżko. Galen wśliźnie się tu i zapakuje go, podczas gdy on będzie rozmawiał z matką. Otworzył drzwi i zostawiwszy otwarte, poszedł w stronę przeciwnego skrzydła, obok zamkniętych drzwi Llyse. Jego siostra będzie w polu, w samym środku zimy Dachu Świata, próbując udowodnić swe umiejętności i prawo do odziedziczenia władzy szeryfa – każdego roku musiała podjąć i przejść pomyślnie taką próbę. Creslin musiał się martwić jedynie o pałacowe intrygi i zadowolenie podtyrana. Prychnął. Nie tak będzie, jeśli się postara. Jednak tak niewiele wiedział o prawdziwym życiu poza Dachem Świata i rządami strażniczek. Zanim ucichło jego pukanie, drzwi otworzyła siwowłosa, muskularna strażniczka. Wpuściła go do środka, spoglądając na miecz straży u jego pasa. Wszedł do gabinetu. – Creslin! – Szeryf wstała. – Nawet w tym mundurze wyglądasz dobrze. Wyjąwszy włosy. Prędzej czy później będziesz musiał je zapuścić. – Być może. Wszystko może się zmienić. Roześmiała się. Jej zachowanie w gabinecie, tylko przy dwóch strażniczkach, było mniej oficjalne. – Ciągle walczysz z przeznaczeniem? Creslin uśmiechnął się ponuro. – Skoro nie mam pojęcia, jakie ma być moje przeznaczenie, nie potrafię powiedzieć, z czym walczę. Dotknęła jego ramienia i cofnęła dłoń. – Poradzisz sobie w Sarronnynie, synu, jeśli będziesz pamiętał, że biegniesz ku przeznaczeniu, a nie przed nim uciekasz. – To brzmi jak racjonalizacja losu. Pokręciła głową. – Powinieneś ruszać w drogę. Idziemy? Wrócili z powrotem do holu i zeszli po schodach. Za frontową bramą zamku czekała honorowa straż. Creslin przełknął. Honorowa straż? Bez uzbrojonego szwadronu eskorty? Odwrócił się od szeryfa i poszedł w stronę jedynego kucyka bez jeźdźca. Na siodle razem z kapuzą i rękawicami leżała kurtka, której nie nosił. Galen nie zapomniał o niczym, poza tym że bycie mężczyzną oznaczało coś więcej niż doskonałość w sprawach gospodarstwa domowego. – Szczęśliwej podróży. Creslin skłonił głowę i naciągnął kurtkę. Potem kapuzę i rękawice i wskoczył na siodło. Szeryf, w codziennym czarnym mundurze, stała na szczycie schodów, a wiatr burzył jej krótkie, przetykane siwizną czarne włosy. Creslin uniósł dłoń w geście pożegnania, po czym strzepnął wodze. Odgłos końskich kopyt był najgłośniejszym dźwiękiem, gdy kawalkada skierowała się przez otwarte bramy na kamienny trakt, biegnący skrajem Dachu Świata w stronę ludów mieszkających poniżej. XII – I co masz zamiar teraz zrobić? Najmniej potrzebne nam jest teraz przymierze Westwind i Sarronnynu. Wystarczy, że ci czarni słabeusze szemrają przeciwko naszemu naruszeniu równowagi. Przy potędze Ryessy i południowych szlakach handlowych, które trzyma, z tą oszalałą suką Dylyss i jej strażniczkami... – Nadal nie rozumiesz, prawda? A co tu jest do rozumienia? Ryessa musi w jakiś sposób utrzymać to... to paskudztwo, swoją siostrę, pod kontrolą, a zarówno Creslin, jak i Megaera mogą zostać na pozór zmuszeni do tego przymierza. My musimy utrzymać ich z dala od siebie, a ty musisz mieć wpływ na Montgren. Dotąd wszystko jest jasne. Tylko jak u licha ten szalony plan doprowadzi do upadku kogokolwiek poza Westwind i Sarronnynem, albo co myślisz o... – Przyciężki, biało odziany mężczyzna wypowiadał kolejne dziwnie brzmiące zdania. – Dość. To ciekawe, co mówisz. Uważasz, że siostra Ryessy jest paskudztwem, ponieważ urodziła się z mocą i wybrała drogę bieli. A mimo to uważasz biel za dobrą dla siebie? Może to dlatego, że jest kobietą z zachodu, która urodziła się dla Legendy? – Legendy, która pogmatwała zrozumienie! – Kto podsunął pomysł zaręczyn? – Starszy i szczuplejszy mężczyzna przerwał zawiłą gadaninę. – Ty. – A co się stanie, jeśli chłopak nigdy nie dotrze do Sarronnynu? – Otoczony strażniczkami z Westwind? Kto byłby na tyle głupi, żeby je zatrzymywać? – Zakładasz, że chłopak zgodzi się na zaręczyny. To raczej śmiałe założenie. A co się stanie, jeśli zechce uciec przed swym, tak doskonale zaplanowanym, przeznaczeniem? – Strażniczki z Westwind ruszą za nim w pogoń i schwytają. – A jeśli nie da się złapać albo zginie? Albo jeśli czarni spróbują mu pomóc? – Czy możesz być tego pewny? Szczupły mężczyzna wzruszył ramionami. – Ziarno zostało zasiane. Starannie. A on jest dobrą glebą. Ale w końcu muzyka Werlynna nigdy nie dała się pojmać. Wielka szkoda; nikt nie potrafił zaśpiewać tak jak on. Jestem pewien, że był czarny, ale zbyt mądry, by się przyznać. – To zbyt teoretyczne rozważania... – Nie, bardzo praktyczne, ponieważ nasz sukces opiera się na porażce tego nieprawdopodobnego przymierza. Kiedy się załamie, tyran będzie musiała zniszczyć to... jak to nazwałeś, paskudztwo. Albo zniszczyć, albo uznać drogę bieli i wtedy ona i Dylyss rzucą się sobie do gardeł. – Roześmiał się cicho. – Książę już wycofał część swego garnizonu z Recluce. Żadna z nich nie zwycięży... nieważne, co się teraz stanie. – Mimo to wolałbym coś bardziej bezpośredniego. – Na przykład chaos przeciwko zimnej stali? Bądź rozsądny. XIII Creslin nie zapamiętał traktu tak dobrze, jak by tego pragnął, ale istniały dwa punkty, w których jego plan mógł się powieść, zakładając, że niepostrzeżenie dotrze do nart i plecaka. Jechał konno, jak każdy ceniony małżonek, w samym środku swojej świty, za sześcioma strażniczkami, które wyprzedzały ich o niemal kay, i przed tylną strażą. Nie było sań ani wozów, bo strażniczki z Westwind nie używały takich pojazdów, jedynie kuców albo nart. Dla Creslina kuce nie były dobrym rozwiązaniem. W porównaniu ze strażniczkami był tylko przeciętnym jeźdźcem. Na nartach, jeśli przywoła na pomoc wiatry i jeśli warunki będą sprzyjające... Zacisnął wargi, kiedy podjechała do niego Heldra. – Jedziesz w milczeniu, lordzie Creslinie. Po raz pierwszy nazwała go lordem i przez chwilę zastanawiał się, co też to może oznaczać. – Przypuszczam, że to czas przeznaczony na refleksję. Miałem nadzieję pojeździć na nartach w czasie zimowych prób. Nie wszystko dzieje się tak, jak planujemy. Nawet wichry, pomimo całej swej potęgi, nie panują nad swymi drogami. Creslin nie zareagował na zawoalowaną uwagę co do sposobu, w jaki zachowywały się przy nim wichry. Pomimo ostrożności zawsze krążyły wokół niego plotki, a bezmyślne zachowanie tamtej nocy, kiedy ogłoszono zaręczyny, raczej nie pomogło ich uciszyć. Miał jednak jeszcze dwie inne, niewielkie przewagi: zwyczajną odwagę i długie godziny ćwiczeń na nartach na otwartych zboczach. Umiejętność widzenia w nocy przyda mu się później, ale nie dziś wieczorem, bo najwcześniej pod wieczór dotrą do miejsca, skąd będzie mógł uciec. Nie reagował na obecność Heldry i po jakimś czasie strażniczka pojechała naprzód, aby sprawdzić przednią straż. Jadąc, wyobrażał sobie punkt, gdzie droga biegnie wzdłuż górskiego pasma pomiędzy Dachem Świata i osłoną. Tam zawsze wiał wiatr. Przez długie zimy i zbyt krótkie lata zamieniał śnieg na północnym zboczu w lód, tworząc grubą taflę. Tę z kolei pokrywał unoszący się, przesuwający, zdradziecki puch, który spływał na całe kaye, zasypując rosnący w dole las. Zbocze nie było szczególnie strome jak na Westhorns, ale dokąd nie było potrzeby zjeżdżać na nartach po stoku, który wiódł jedynie na północ, prosto w wichry. Strażniczki nigdy nie robiły niczego bez powodu. – Nie wydajesz się zadowolony z małżeństwa z siostrą najpotężniejszej władczyni na zachodzie. – Heldra podniosła głos, żeby przebić się przez świst wiatru, kiedy wycofała się ponownie, aby mu towarzyszyć. Drobne, suche płatki śniegu zasypywały kamienie drogi prowadzącej z Dachu Świata ku granicznym szczytom. Na zachód od nich leżały cieplejsze krainy Sarronnynu, Suthya oraz Delapra. – A powinienem być zadowolony? Czy szeryf miała jakiś wybór? Tuzin strażniczek próbowało się do ciebie dobrać. – Uśmiechnęła się lekko. – Prędzej czy później którejś by się udało. Co szeryf zrobiłaby z dziedzicem, zwłaszcza gdyby nic nie trafiło się Llyse? Co by powiedzieli ci ze wschodu? Creslin zgubił wątek. Pomyślał natomiast, ileż to nocy spędził samotnie, zastanawiając się, czy Fiera jest jedną z nich. I jak taki prawiczek jak on mógłby zrobić dziecko strażniczce? – To zwykła wymówka – uciął krótko. – Nikt nie może zagrozić szeryfowi. – Czy to naprawdę ważne? – odrzekła sucho Heldra. Miała rację, zdał sobie sprawę. Ale nic już nie powiedział i po jakimś czasie Heldra znowu wysunęła się, żeby sprawdzić przednią straż. Po niebie wciąż przesuwały się ciemnoszare zimowe chmury i kiedy dotarli do długiego spadku z płaskowyżu Dachu Świata, zaczął się zrywać wiatr. Spadek prowadził ku górskiemu pasmu, które łączyło się z granicznymi szczytami. Pomiędzy płaskowyżem i barierą gór, które obejmowały również wschodnią połowę Westhorns, nie było połączenia, jedynie wąwozy i wyjące wichry. Creslin zwolnił lekko kucyka, aby podczas zejścia juczne kuce, które na wszelki wypadek niosły narty, podeszły bliżej. Sięgnął też ku wichrom, chwytając odrobinę i wplatając na chwilę we włosy, aby upewnić się, zanim wyzwoli energię, że potrafi to zrobić. Teraz musi jechać i czekać, jechać i czekać, i mieć nadzieję. Niebo pociemniało, a potem rozbłysło, kiedy strażniczki i małżonek, którego strzegły, zbliżyli się do pasma spinającego brzegi przepaści pomiędzy ziemiami regentki Westwind i łagodniejszych władczyń niżej położonych terenów. Creslin sięgnął po energię, jaką był w stanie kontrolować, ściągnął sypki śnieg z północnego stoku, tworząc zadymkę tak gęstą, że Heldra mogła ujrzeć własną dłoń jedynie przed twarzą. Wtedy wyciągnął plecak i zarzucił go na plecy. Jego kucyk znalazł się tuż przed jucznym zwierzęciem z lewej, gdy pochylił się w tył. Narty były zbyt mocno związane, żeby je wyszarpnąć. Zeskoczył lekko z kuca i klepnął go w bok, po czym ciął nożem, żeby wydostać narty, wciąż idąc szybko obok jucznego konia. Jego własny wierzchowiec przystanął i Creslin skulił się, żeby obejść zwierzę, chwycił wodze jedną dłonią i oplótł je wokół ręki, w której trzymał nóż. Przygotowania trochę trwały, mimo iż zasłaniał go sypiący śnieg. W końcu oba kuce ruszyły i nikt nie zauważył jego działań. Jeszcze nie. Pierwsza narta zwisała luźno. Zostawił ją tak i zajął się drugą, dopóki jej również nie poluzował. Wyciągnął obie narty, niemal tracąc równowagę na śliskim kamieniu pod stopami. Zachwiał się na sekundę, próbując zrównać krok z jucznym kucem i utrzymać wiatr smagający śnieg. – Gdzie małżonek? – zawołała Heldra. Creslin puścił wodze kucyka, wiedząc, że zwierzę zatrzyma się i tylna straż podbiegnie do pustego siodła. Wtedy wdrapał się na niski kamienny murek po prawej stronie drogi i zaczął obwiązywać rzemienie wokół butów, najpierw na lewej, potem na prawej narcie. Zacisnął je i otulił się porywem wichru. – Spadł z konia! – Znajdź go! – Gówno widzę w tym wietrze... – ...cholery jesteś? Przypiął drugą nartę tak mocno, jak się dało, wyszarpnął zza pasa rękawice i naciągnął je na prawie zesztywniałe od mrozu palce, po czym zeskoczył z kamienia, stanął na nartach i odepchnął się z całej siły, żeby nie utonąć natychmiast w głębokim puchu. – Kapitanie! Zjechał z drogi! Narty znikły! Creslin zachwiał się, a puch sięgnął mu kolan, zanim zdecydowanym podrzutem ciała uniósł czuby nart. Ruszył, a wiatr smagał go po twarzy, oczach i ciele – przedzierając się nawet przez grubą kurtkę. Stracił równowagę, kiedy coś zgrzytnęło pod prawą nartą, ale przechylił się w lewo, a potem w tył, powoli dopasowując kurs do krzywizny zbocza. Jazda prosto w dół byłaby wyrokiem śmierci, nawet dla niego. Raz jeszcze się poprawił, przechylając się i mając nadzieję, że zdoła utrzymać równowagę, przynajmniej dopóki nie oddali się od strażniczek. Miał szansę, bo zostawił im tylko kilka par nart – a na znanym terenie nawet większą szansę niż na pełnym intryg zachodnim dworze. Spod lekkiej warstwy śniegu przed nim ukazało się skupisko skał i zaczął omijać je szerokim łukiem, bo tylko na tyle się ważył. Drewno wibrowało pod butami; rzemienie wpijały się w grubą skórę; ale utrzymał się na nartach na zakręcie i ruszył w wąską, zasypaną śniegiem dolinę. Za nim rysowały się bliźniacze ślady nart, przecinając łukiem śnieg, który okrywał skałę i lód pod spodem, ale nie mógł sobie pozwolić na oglądanie się w tył. Skupił się więc na puszystej powierzchni przed sobą – nietkniętej, dziewiczej jak on, ale pełnej ukrytych rozpadlin, których wolałby teraz nie odkrywać. Tak jak ja, pomyślał z ponurym uśmiechem, który niemal zamarzł mu na twarzy od wichru, ponieważ ciągle uciekał zbyt szybko, aby kontrolować uderzenia powietrza na swym wodoodpornym, watowanym mundurze i nie osłoniętej twarzy. Potknął się, podwinął krótkie narty pod siebie i zwinięty w kłębek, spadał... Kiedy się zatrzymał, pośladki piekły jak ogień, a jedna z kostek była mocno skręcona. Śnieg wbił się we wszystkie możliwe i niemożliwe zakamarki jego ciała, a nogi leżały wyżej od tułowia. Odwrócił się powoli, unosząc narty nad sobą, a potem kierując je w dół, choć wciąż nic nie widział. Zimny śnieg przywarł do nagich pleców tam, gdzie odsłonił je watowany mundur i wełniana bielizna. Podłoże było niepewne. Creslin otarł śnieg z twarzy i rozejrzał się dokoła. Stoczył się w dół niemal na kay, zatrzymany w końcu przez wystający śnieżny garb, z którego wystawały cienkie gałązki starych krzewów. Leżał, ocierając lodowaty pot, który nagle wystąpił mu na czoło, i śnieg. Pojedynczy lok srebrnych włosów znad srebrnych brwi spadł na gładką twarz pod kapturem munduru i watowanej kurtki. Jego ciało, ciągle zbyt słabe po tym, co przeszedł, nie mówiąc o tym, co jeszcze będzie musiał przejść, spoczywało na ubitym śniegu, który ściągnął za sobą. Niecałe sto cubitów niżej zaczynała się wiecznie zielona puszcza. Creslin odetchnął głęboko i sprawdził plecak, z ulgą odkrywając, że się nie odczepił. Krótki miecz miał wciąż przypasany do ramienia. Wstał z wysiłkiem, otrzepując się z lepkiego śniegu, wyraźnie mniej puszystego i suchego niż na zboczu, gdzie rozpoczął swój szalony zjazd. Kostka bolała, ale nie była wrażliwa na dotyk. Przypiął narty i skierował się w stronę lasu. Szedł ostrożnie noga za nogą, wiedząc, że musi iść dalej, żeby zostawić w tyle zdeterminowane strażniczki, które podążają jego śladem, jakby od tego zależało ich życie. Narty wzniecały tumany puchu niczym wiatr. W miarę jak szedł, powietrze zamarzało za nim, a ziarno zimy pod warstwą szronu zapadało coraz głębiej w cienką, twardą jak kamień glebę. Parł naprzód, dopóki nie wszedł niemal na kay w głąb lasu, dysząc ciężko z każdym posuwistym krokiem. Po jakimś czasie przystanął, aby się skupić. Za jego plecami podniósł się wiatr. Na zboczach powyżej, śnieg na nowo utworzył nietkniętą połać, niemal taką jak była, zanim przedarł się przez nią uciekający małżonek. Oddech ciągle zgrzytał mu w płucach jak lodowa piła, bo zatarcie wiatrem śladów okazało się wysiłkiem większym niż fizyczny ruch. Odpoczywał oparty o ciemny pień jodły, której gałęzie rozpościerały się tuż nad jego głową. Próbował oddychać głęboko i równo przez nos, zamiast dyszeć, wiedząc, jaką szkodę powietrze wyrządzi płucom, jeśli zbyt długo będzie oddychał przez usta. Nie mógł długo odpoczywać i ruszył ponownie, mimo iż cienie półmroku gęstniały, chociaż rozglądał się za schronieniem i starał się zacierać ślady. Widział wprawdzie w głębinach nadciągającej, oświetlonej śniegiem nocy, ale nogi miał obolałe, a szczękę sztywną od zaciskania, żeby ochronić płuca. Po jakimś czasie Creslin odnalazł kolejną kępę starych krzewów, odwiązał na wpół zamarznięte rzemienie, które spinały buty z nartami, i jedną nartą odkopał naturalne zagłębienie pod oszronionym nawisem gałęzi. W osłoniętej ceratą dziurze, pod zimową kołdrą, było mu dość ciepło. Niewygodnie, ale dość ciepło, żeby przeżyć. Kiedy wyścielał wgłębienie, w którym miał spać, suchym igliwiem, i starannie wykładał gałęziami świerku, kątem oka uchwycił jakiś cień. Ledwo powstrzymał się od podskoku. Powoli obrócił głowę, żeby spojrzeć na dwie jodły, gdzie mogła przyczaić się postać. Drzewa stały jakieś dziesięć cubitów od jego wydrążonej w śniegu kryjówki. Odległość pomiędzy gałęziami niskich drzew o niebieskawych igłach wynosiła niecałe dwa cubity i nie znaczył jej żaden ślad. Za jodłami wiatr zmiatał i rozmiatał biały puch, który już przykrył większość linii pozostawionych przez narty Creslina. Obserwował bez ruchu, z prawą dłonią gotową do wydobycia miecza z pochwy położonej na plecaku u jego stóp. Wiatr ponownie zamiótł drobny lodowy pył, jęcząc jednostajnie w ciemnościach ponad wysokim lasem. Creslin zapadł się niżej w swojej jamie. Wciągnął do środka plecak oraz miecz i ciągle obserwował w milczeniu. Zignorował żerującego ptaka, poruszając palcami stóp, żeby rozgrzać je wewnątrz jeszcze suchych butów. Zamarznięta gałązka albo świerkowa szyszka stuknęła o pień drzewa. Cień powrócił, pojawiając się znikąd. Creslin po cichu wciągnął powietrze. Mroczna postać nie miała na sobie kurtki, stała na puszystym śniegu, nie zostawiając śladów, i wpatrywała się w przestrzeń pomiędzy nimi. Miała na sobie jedynie cienkie spodnie oraz bluzkę z wysokim kołnierzykiem i długimi rękawami. Najwyraźniej była to kobieta. Jej oczy płonęły. Creslin odwzajemnił spojrzenie, ale się nie odezwał. Potem cień zniknął, jakby nigdy go nie było. Creslin zadrżał, ponieważ nigdy wcześniej nie widział tej kobiety ani nikogo podobnego. A jednak ścigała go. Tego był pewien. Chociaż nie było mu zimno, naciągnął na siebie kurtkę – Ranek wkrótce nadejdzie, a on miał przed sobą wieleset kayów, zanim ucieknie regentce Westwind i szeryfowi Dachu Świata. A to dopiero początek. Ale najpierw musi uciec. Jeśli w ogóle mu się uda. Zacisnął wargi i po raz ostatni przyjrzał się dwóm jodłom, zanim skulił się na powrót w jamie, osłonięty przed wiatrem. XIV Jeszcze przed świtem Creslin obudził się zesztywniały, ale zadowolony, że nie czyhają nań żadne cienie, ani kobiece, ani inne. W powietrzu tak zimnym i nieruchomym, że kryształki jego oddechu opadały na rękawy kurtki niczym płatki śniegu, niedoszły małżonek poruszył palcami u stóp, aby się upewnić, że nadal są sprawne. Następnie wyjął z plecaka niewielką paczkę wojskowych racji, zaczynając od plasterków suszonego jabłka. Przeżucie każdego kawałeczka było żmudną pracą dla wysuszonych ust. Zwilżył wargi cienkim strumyczkiem wody z manierki. Zgarnął do butelki trochę śniegu i schował ją, po czym zaczął ogryzać kawałek twardego sera. Resztę suszonych owoców i sera schował na powrót do plecaka. W wysokim lesie panowała cisza, wiatr tylko lekko poruszał gałęzie i unosił suchy śnieżny puch z ciężkich zasp bieli. Creslin musiał również poradzić sobie z innymi potrzebami i to niebawem, pomimo przenikliwego chłodu, jaki pociągnie za sobą taka konieczność. Nocne wichry zatarły jego ślady, przynajmniej na tyle, że trzeba by o wiele więcej strażniczek niż dotychczas mu towarzyszące, aby go odnaleźć. Z tą myślą wykonywał kolejne czynności, począwszy od fizjologicznych potrzeb, poprzez pakowanie i ukrycie swego schronienia. Stojąc już na nartach, zatarł ślady, na ile zdołał, ufając, że śnieg i wiatr dokonają reszty. Szedł miarowym krokiem; jeden posuwisty ślizg za drugim. Zanim osłonięte chmurami słońce wzniosło się ku szaremu dniowi, pokonał kolejne trzy kaye albo i więcej, przez wysoki las, który wznosił się i opadał, w miarę jak zmierzał na północny wschód oraz ku granicy szczytów Westhorns. Cichy szept wiatru w gałęziach jodeł, śnieg osypujący się z drzew i nikłe skrzypienie nart to jedyne dźwięki, jakie słyszał, kiedy nogi niosły go naprzód. Żadne drogi i szlaki nie znaczyły północnowschodniej trasy. Właśnie dlatego nią szedł, wiedząc, że na odśnieżonej powierzchni lub na drodze strażniczki na pewno by go znalazły. Żywność? Miał jej dość na ośmiodzień, w wojskowych racjach. Woda? Topił śnieg od gorąca własnego ciała i pił ją już przedtem, przez całe lata zimowych treningów, zanim matka uznała je za niewłaściwe. Ślizg, uniesienie ciała, ślizg... cubit za cubitem, aż przyjdzie czas odetchnąć. A potem znowu ślizg, uniesienie ciała, ślizg... ślizg, uniesienie ciała, ślizg. Podmuchy z północy wzmogły się wraz z upływem dnia i kolejna zamarznięta szyszka spadła z chrzęstem na ziemię. U stóp leśnych olbrzymów – świerków tak ogromnych, że jego ramiona nie obejmowały nawet jednej trzeciej obwodu pomniejszych pni – śnieg leżał nierówno, a światło było przytłumione. Creslin skupił się na górskich pasmach, trzymając się północy i wykorzystując stożkowate szczyty w oddali jako drogowskaz, kiedy tylko w szczelinie pomiędzy gałęziami widać było graniczne wzniesienia. Ślizg, uniesienie... Zimny puch zmroził mu kark i równocześnie chłodził rozgrzane wysiłkiem ciało. Wstał z trudem w głębokim do pasa zagłębieniu, w które wjechał. Z początku osunął się jeszcze głębiej, aż puch pochłonął go niemal do piersi. Świerkowa gałąź przyszła mu z pomocą i podciągnął się na niej delikatnie, próbując się unieść. Gałąź trzasnęła i na jego pierś osypało się jeszcze więcej śniegu, już ani w połowie tak przyjemnie chłodnego. Creslin z westchnieniem rozpoczął powolny proces uwalniania się z rozpadliny, rozumiejąc, iż żadne szybkie wyrwanie się z niej nie jest możliwe. Przesunął narty – przysypane teraz ciężkim śniegiem – odrobinę w bok, zatrzymał się i wziął głęboki oddech. Raz jeszcze przesunął niewidoczne narty w prawo, aż w końcu poczuł pod stopą i biodrem zamarzniętą ziemię. Znowu odpoczął. Potem chwycił cienki pień młodego świerka, który przechylił się, ale nie złamał, gdy wyciągał buty i narty z głębszego śniegu. Kiedy podszyte wełną spodnie munduru zwilgotniały od białego puchu i wysiłku, leżał już przysypany bardziej zwartym śniegiem i oddychał chrapliwie, a spomiędzy wysokich gałęzi wiatr przynosił drobinki lodu i rzucał je na wełniany kaptur i przemoczoną duszę Creslina. Pociągnął z cienkiej flaszki, którą szybko napełnił na nowo śniegiem i umieścił w specjalnej kieszeni spodni, wgryzł się w twardy, na wpół zamarznięty ser i odetchnął głęboko. – Naprzód, Creslin, ty arystokratyczny idioto... Zmierzch czy też coś zbliżonego do zmierzchu i mrok zapadły równocześnie. Mimo coraz częstszych odpoczynków nogi nie przestawały go boleć. Często upadał, nawet na łagodnych spadkach terenu. Zdawało się, że granica gór w ogóle się nie przybliża, a wiatr narastał nieustannie, sypiąc coraz twardszą i gęstszą biel w twarz Creslina. Ślizg, uniesienie, ślizg... Czy to cień za tamtą wysoką jodłą? Czy raczej tamtym smukłym świerkiem? Ślizg, uniesienie, ślizg... – Co dość... to... dość. Creslin usiadł na śniegu, rozsupłując skórzane rzemienie. Wiedział, że nie stanie już na nartach. Dwadzieścia cubitów niżej, w prawie do pasa sięgającym śniegu i przy zapadającej białej kurtynie, znalazł przewrócony pień. Będzie musiał wystarczyć. Po jakimś czasie, z pomocą zamarzniętego igliwia, połamanych gałęzi i krzesiwa z sakiewki u pasa, zdołał rozniecić niewielki ogień, żeby się ogrzać i przygotować kolejną jamę, która wyłożona gałązkami oraz igliwiem, być może okaże się cieplejsza niż ostatnia. Zmusił się do zjedzenia czegoś i wypicia, a potem nie zasnął od razu, ale najpierw naciął nożem gałązek i dołożył do niewielkiego ogniska, żeby zatrzymać ciepło pomimo wiatru i śniegu. Śnieg ukrył cienie; sypał tak mocno, że żaden ślad nie miał prawa przetrwać. Creslin zastanowił się, nie po raz pierwszy, czy jemu się uda. XV – Nadal nie ma żadnych wieści ani z przydrożnych posterunków, ani od naszych szpiegów w Westwind. Szeryf odmawia ogłoszenia żałoby, ale połowa strażniczek nosi czerń na rękawach, kiedy nie ma jej w pobliżu. – Zupełnie jakby zniknął. Jak mogła pozwolić, aby to się stało? Nawet nie zdaje sobie sprawy, kim on jest. – Frewia była zdumiona. – Wiesz to na pewno? – zapytała Ryessa. – Co masz na myśli? – W Westwind musi zawsze rządzić córka. Co nie znaczy, że nie kochała syna. Albo że nie zauważa, kim on jest. – Tyran zmarszczyła brwi. – Chodzą plotki, że Dylyss również posiada talent. – To byłoby straszne, jeśli to prawda. – Dlaczego? Przyrzekła go nie wykorzystywać. No i nie w tym rzecz, choć wyjaśniałoby to... – Dlaczego pozwoliła mu jeździć na nartach podczas zimowych wichrów? – Frewia, chłopakowi wolno było trenować ze strażniczkami, przynajmniej dopóki się nie wtrąciła. Potrafił prześcignąć na nartach większość z nich. Nasze źródła podają, że kiedy odmówiono mu pozwolenia na szkolenia z nimi, trenował na własną rękę. Uczono go walki z mieczem aby, jak nam mówiono, bronił swojej czci i uniknął krytyki ze strony wschodnich władców. Widziałaś, czego tutaj dokonał. A mimo to szeryf pozwoliła, żeby dalej uczyła go mistrzyni broni straży. Pewna jestem, że uzasadniono to tym, iż po epizodzie u nas potrzebuje tym większych umiejętności. Jakie to wygodne. Uczono go też tradycyjnej matematyki, retoryki oraz starego języka Świątyni. – Jej uśmiech był zimniejszy niż grymas większości kobiet. – W dodatku potrafi władać wichrami, o czym zapewniała mnie Megaera. – Ale nasze źródło upierało się, że nie dorównuje strażniczkom w walce mieczem. Tak mi mówiłaś. Starsza kobieta wzruszyła ramionami. – Być może to prawda. Ilu mężczyzn, nawet tych ze wschodu, dorównuje poziomem strażniczkom? – Jej twarz znieruchomiała. – Podejrzewam jednak, że jest lepszy od większości strażniczek Westwind, nawet swojej rodzicielki. Dylyss ma skłonność do opuszczania istotnych szczegółów. – Chcesz powiedzieć, że kazała nauczyć go wystarczająco dużo, by przeżył zdany sam na siebie? – Tylko gdyby tego zapragnął. Nie mogła nauczyć go pragnąć. Musi być więc naiwny co do sposobów działania świata. Nie można nauczyć doświadczenia. Widziała tu więcej, niż miała zobaczyć, ale mimo to nie chciała mu niczego ułatwiać. Nikomu nie ułatwiła. – Ryessa urwała. – A jednak nasza kolej nadejdzie. – Nalegaj, żeby go odnalazła! – Jak? – zapytała oschle tyran. – Jak możemy zmusić szeryfa? Przy pomocy naszych mocarnych wojsk? – A jeśli zginie w tych górach? Albo przedrze się przez Westhorns? Albo nawet Easthorns? – Nie sądzę, aby zginął. W końcu Megaera nadal żyje. Kusi mnie, żeby zabrać ją do Bleyan i rozkuć bransolety. Wiesz, że będzie musiała go odnaleźć, niczym furie. A co do tych ze wschodu... jeśli dotrze tak daleko i Megaera go znajdzie, prędko pożałują. – Nie chcesz zabrać z sobą magów? – A niby po co? Zobaczymy, czego potrafi dokonać, zwłaszcza kiedy Megaera ruszy za nim w pogoń. – Czy strażniczki... Kobieta w wysokim krześle wzruszyła ramionami. – Zapytaj je albo go znajdź, jeśli potrafisz. Jeśli nie... – To niebezpieczna gra. – Mamy jakiś wybór? Każdego roku magowie przesuwają swój trakt coraz bliżej nas. Kobieta z zimnym zielonym ogniem w oczach, który harmonizował z białym płomieniem jej jasnych włosów, patrzyła za odchodzącą doradczynią. W innej komnacie rudowłosa kobieta wpatrywała się w zwierciadło, które niczego nie odbijało oprócz wirującej szarości. Tylko jeden obraz, jedna wyraźna chwila – to wszystko, co ujrzała w przelocie, obraz mężczyzny zagrzebanego w śniegu – zanim ból stał się zbyt wielki, żeby utrzymać połączenie. Za każdym razem, kiedy sięgała przed siebie, bransolety parzyły, ale tylko zagryzała wargi, kiedy rozpalały się do czerwoności i nie mogła już dłużej znieść gorąca. Przesunęła wzrok ku okutym stalą drzwiom, które rozpaliły się jeszcze większym żarem niż stal na jej nadgarstkach. XVI Kiedy Creslin zobaczył polanę na zboczu, przyspieszył lekko, pomimo mozolnego przesuwania nart w śniegu, który stawał się coraz gęstszy i bardziej wilgotny, w miarę jak posuwał się na wschód i coraz niżej. Jeśli tylko mógł, podążał górskim grzbietem. Ciepła pogoda w ciągu ostatnich dwóch dni sprawiła, że spał niewygodnie i w wilgoci, a podróż była powolna. Poza kilkoma jeleniami, śnieżnymi zającami i paroma ptakami nie widywał żywych stworzeń. Żadnych podróżnych, żadnego szlaku. Poprzez zasłonę drzew wschodnia granica szczytów zdawała się przebiegać ledwie parę wzgórz dalej. Teraz, ośmiodzień po ucieczce z Dachu Świata, zjadł niemal całe skromne zapasy, a kurtka i spodnie zwisały na nim zauważalnie. – Nawet Heldra uznałaby, że nie mam nadwagi... – Mówienie do siebie pomagało, przynajmniej na jakiś czas. Potężne świerki i jodły wysokiego lasu ustąpiły miejsca sosnom i jodłom o nieco cieńszych pniach, przeplatającym się z dębami oraz innymi bezlistnymi drzewami, których nie rozpoznawał. Niemal najechał nartami na gałąź, ledwie przykrytą ciężkim śniegiem. Zachwiał się, ale odzyskał równowagę. Nasłuchiwał, ale nie słyszał niczego prócz szeptu wiatru, który nie przynosił niczego nowego. Przyjrzał się wyrwie pomiędzy drzewami, nie odkrył jednak żadnych śladów ani budowli. Otarł czoło. Pomimo iż kurtę przypiął do plecaka, nawet w cieniu górskich lasów podróż za dnia była męcząca. W końcu wjechał na nartach w szczelinę pomiędzy drzewami, minął rzadkie gałęzie wystające ze śniegu i stanął w pełnym zimowym słońcu. Linia poczerniałych pni ciągnących się w dół zboczy wskazywała na przesiekę. Creslin uśmiechnął się. Ogień mógł wprawdzie zapłonąć sam, ale ścieżka zniszczenia wiodła na północny wschód, a śnieg, mimo iż gęsto prószył, był łagodny. Zmrużył oczy w jaskrawym świetle późnego poranka, w blasku, do którego jego oczy nie były przyzwyczajone. Wąska brązowa linia wiła się wokół podstawy wzgórza w stronę granicznych szczytów i biegła na wschód. Zdumiony pokręcił głową. Jakimś sposobem zdołał odnaleźć handlowy szlak do Gallos. Przynajmniej tak sądził. Wyciągnął dłoń z grubej rękawicy, odnalazł manierkę i napił się, ostrożnie przyklękając na nartach i uzupełniając zapasy czystszym śniegiem. Kiedy się wyprostował, potarł palcami nierówno rosnącą brodę; podejrzewał, że srebrną jak jego włosy, ale nie wziął z sobą żadnego lusterka. Z westchnieniem nałożył rękawicę. Tą drogą czy inną, dotrze do szlaku przed wieczorem. Dopiero wtedy naprawdę zaczną się problemy. Mimo iż droga znajduje się poza kontrolą szeryfa, będzie musiał unikać strażniczek, które matka mogła wysłać na poszukiwanie srebrnowłosego młodzika. Bo wiedział aż nazbyt dobrze, że nie jest jeszcze mężczyzną... jeszcze nie. Zerknął za siebie na dalekie chmury wiszące ponad Dachem Świata, odepchnął się i zaczął zjeżdżać w stronę doliny i drogi poza nią. Pochylał się, przenosząc ciężar ciała, i spoglądał bacznie przed siebie, starając się wyczuć wcześniej chropowate skrawki ziemi. Rzadko musiał skręcać, bo zbity śnieg spowalniał bieg drewnianych nart. Z każdą chwilą oddalał się od Westwind oraz podtyrana Sarronnynu. Po jakimś czasie, po kilku zakrętach, zachwianiach i jednym upadku – który pozostawił wilgotną plamę na mundurze od nogi aż po bark – sunął, kroczył i parł naprzód przez śnieg i gęste krzewy, dopóki znowu nie ujrzał niskiej linii drzew, która oznaczała drogę. Narty już mu ciążyły, śnieg był bardziej zbity, a chrobot pozbawionych igieł gałązek i innych śmieci pod śniegiem coraz częstszy. Przystanął i otarł czoło wierzchem rękawicy. Brak powiewu pomiędzy drzewami sprawiał, że dzień był niespotykanie ciepły. Teren przed nim wznosił się stopniowo, w stronę, gdzie jak sądził, znajdowała się droga. Westchnął i ruszył znowu, wspinając się z trudem. Drzewa tutaj rosły w pewnej odległości od siebie, tworząc połacie lodu i szronu, z którego wystawały gałęzie i krzewy. Creslin osunął się na ziemię i zaczął odpinać narty, poruszając palcami stóp i wyciągając najpierw jedną, a potem drugą nogę, dopóki nie ustąpił ucisk skórzanych pasków. Postanowił nieść narty, dopóki nie zobaczy, czy droga rzeczywiście leży za grzbietem wzgórza, i pomaszerował przez śnieg, który ledwie zakrywał czubki butów. Po chwili wpadł w puch niemal po kolana, kiedy trzasnęła pod nim biało oszroniona tafla. Maszerował nierówno, ale w końcu, ciężko dysząc, dotarł na płaską połać. Około dwudziestu cubitów dalej znajdowała się droga, którą dostrzegł ze wzgórza. Creslin położył narty i zamyślił się. Najpierw odwiązał skórzane rzemienie, zwinął je w kłębek i włożył do plecaka. Potem ukrył narty w rozpadlinie, bo mogły go niechcący zdradzić. Miecz zostawił w pochwie przypasanej do plecaka. Niecałe dziesięć cubitów od drogi przystanął w śniegu do połowy kolan. Niebawem się stopi nie osłonięty cieniem sosen. Czirrrik... Czirrrik. Nawoływanie ptaka, którego nie znał, bo na Dachu Świata żyło ich niewiele, szepty w nagich gałęziach dębów i zielonym igliwiu sosen. Czirrrik... Łagodne trele niewidocznego ptaka wciąż brzmiały mu w uszach, gdy ruszył w stronę drogi, jeśli można to było nazwać drogą – raptem dwie gliniaste koleiny i brudna biel pośrodku. Gliniaste linie oznaczały ślady kół wozu, ale słońce roztopiło je, aż stały się niemal na cubit szerokie. Śnieg pomiędzy nimi znaczyły nieregularne otwory, pozostawione przez buty. Creslin przyglądał się drodze oraz śladom – tylko jeden wóz i jeden jeździec, być może para podróżnych na piechotę, a wszyscy kierowali się na zachód kilka dni temu. Przynajmniej dzień był przyjemny i marsz po zimnej, ubitej glinie drogi będzie miłą odmianą po taplaniu się rozmokłym śniegu na wzgórzach. Tęsknił za rześkim chłodem Dachu Świata i łatwiejszym marszem po suchym piasku. – Naprawdę? – zapytał sam siebie, wspominając wypełnione piachem doły, do których wpadał. – Może nie wszystko... Spojrzał za siebie na wijącą się na zachód drogę. Nic. Nogi zaniosły go z sięgającego nieco ponad kostki śniegu przy drodze na ciemną powierzchnię. Glina pod stopami uginała się, jakby błoto nie było całkiem zamarznięte ani całkiem rozmokłe. Skręcił na wschód, mając słońce za plecami, i rozprostował nogi. Po tylu godzinach na nartach dobrze będzie trochę się przejść. Wiedział, że nowość szybko zblednie, zwłaszcza gdy słońce stanie nisko na zachodzie. Nie wiedział, czy są jakieś podróżne stacje na tej drodze, która powinna prowadzić do Gallos. Ani też, czy mądrzej byłoby z nich korzystać, czy też raczej ich unikać. Wiedział, że zapas monet w sakiewce u pasa nie zaprowadzi go daleko i że ciężki złoty łańcuch ukryty w samym pasie jest zbyt cenny, aby go pokazywać, nawet pojedyncze ogniwo może zdradzić, skąd pochodzi, i uczynić z niego cel. Więcej niż cel, poprawił się. Przynajmniej strażniczki nie docierały tak daleko na wschód. Jeszcze nie. XVII Uderzenia młota i ciężkiego stalowego dłuta o zimne żelazo odbijały się echem w niemal opuszczonej kuźni. Rudowłosa kobieta klęczała na kamiennej posadzce z jednym nadgarstkiem wyciągniętym na kowadle. – Jedno jest, wasza miłość. – Kowal trzymała ciężki młot i zerkała od kobiety w podróżnym wełnianym stroju, klęczącej przy kowadle, do blondynki w białych barwach tyrana. – Dalej. Rozkuj to drugie – rozkazała Ryessa. Klęcząca kobieta wyciągnęła drugi nadgarstek, zaciskając mocno wargi. – Jak sobie życzycie, wasza miłość. – Kowal pokręciła głową. Młot opadł. – Dziękuję. – Słowa rudowłosej, kiedy wstała, skierowane były do kowala. Odwróciła się do tyrana. – Tobie również, siostro. – Eskorta oczekuje cię Megaero. – Eskorta? – Do Montgren. Pomyślałam, że to ci trochę ułatwi zadanie. Nakłoniłam księcia... – Ile cię to kosztowało? – Palce Megaery dotknęły grubych blizn na nadgarstkach, prawie jakby nie mogła uwierzyć, że stalowe okowy znikły. – Wystarczająco. – Ton tyrana był sardoniczny. – Mam nadzieję, że ty i twój kochanek jesteście tego warci. – On nie jest moim kochankiem i nigdy nie będzie. Tyran pokręciła głową. – A któż inny mógłby nim być? – Sądzisz, że mam zamiar pozwolić tobie i Dylyss dyktować, jak mam żyć? Być może muszę utrzymać Creslina przy życiu, aby ocalić siebie, ale to nie znaczy, że muszę oddać swoje ciało zwykłemu mężczyźnie, jakbym była... niewolnicą. – Nie miałam takiego zamiaru. Poza tym odpłacisz mi się na wiele sposobów. Megaera uniosła dłonie i tyran cofnęła się mimo woli. – Tak, droga siostro – odpowiedziała rudowłosa. – Masz rację, że się mnie obawiasz, aleja płacę swoje długi i ten również spłacę. – Nie próbuj mi odpłacać, dopóki nie opuścisz zachodnich krain. Masz trzech strażników. Nie spodziewałam się mniej. – Megaera opuściła dłonie. – To dziwne, ale naprawdę mam u ciebie dług... – Urwała. – W przeciwieństwie do ciebie nigdy nie zapomniałam, że jesteśmy siostrami. – Podeszła do kamiennych schodów, które prowadziły do stajni. Niewidoczne więzy ognia wciąż otaczały jej nadgarstki, a oddech zgrzytał w gardle. Przełknęła z wysiłkiem, ale głowę trzymała wysoko. XVIII Głos nieznanego ptaka wibrował w nadciągającej ciemności, kiedy Creslin wpatrywał się w mrok przed sobą, widząc jedynie pustą drogę i nagie konary pomiędzy smukłymi iglastymi drzewami. Słońce opadło za ciągle jeszcze wyniosłe cienie środkowego pasma Westhorns już dużo wcześniej, niedługo po tym jak Creslin postawił stopę na rzadko uczęszczanym szlaku handlowym do Gallos. W ociągającym się świetle szedł łagodnie zakręcającym traktem, może jeszcze ze cztery kaye. Nadszedł wieczór, a w mroku nie pojawiła się żadna gospoda. Creslin miał mocne buty, ale z każdym krokiem czuł twardość zamarzniętej gliny. U kresu sił trzymał się raczej twardo ubitych skrawków gliny niż śniegu, zdecydowany nie zostawiać strażniczkom, które zostaną wysłane na wschód, zdradzających go śladów. Jak daleko się znalazł? Ile kayów pokonał przez ponad osiem dni, od kiedy skazał się na wygnanie z Dachu Świata? Powrócił myślami do lekcji, z powrotem do Legendy. Dlaczego aniołowie przybyli na Dach Świata? Czy ludzie naprawdę byli tak ślepi? Jak ktokolwiek mógł uwierzyć, że mężczyzna czy też kobieta mają prawo rządzić z powodu swojej płci? Stawiał krok za krokiem, przez cały czas rozglądając się za schronieniem, w którym mógłby spędzić noc. W jakiś sposób, pomimo ciemności, wyczuł budynek. Nie gospodę, bo nie otaczało go ciepło, ale... coś. Z wysiłkiem pokonał trzy długie zakręty, czując, że siła mentalnego obrazu rośnie, aż wreszcie wzrok potwierdził jego odczucia. Stacja podróżna, na wpół zagrzebana w śniegu, miała solidny dach i zbite w kwadrat deski, którymi można było zasłonić wejście. Creslin zbliżył się, przeszedł przez próg obramowanego kamieniem otworu i zajrzał do środka. Nieduża sterta zakurzonych klocków drewna spoczywała obok wąskiego paleniska pod poczerniałymi kamieniami komina. – Wystarczy... Położył plecak na zimnych kamieniach i zaczął odłupywać drzazgi z najcieńszego kloca, aż na palenisku zebrał się stos. Wyszedł na zewnątrz, ułamał kilka zielonych świerkowych gałęzi i przyniósł je do środka. Wysiłki przy krzesaniu iskry powiodły się i wkrótce niewielki ogień ogrzewał chatę. Creslin mógł rozkoszować się gorącą herbatą i prawie ostatnią porcją wojskowych racji. Potem zasnął, czując w całym ciele odprężające ciepło. Obudził się przed świtem z nagłym drżeniem. Czy coś go szukało? biały ptak szybujący po błękitnym niebie? A może lustro pełne wirującej bieli? Tyle tylko pamiętał, a wspomnienia były silniejsze od zwykłego snu. – Biały ptak... Pokręcił głową, ciągle okryty zimową kołdrą. Najpierw cień kobiety, a teraz biały ptak? Poczucie winy? Czuł się winny? Że opuścił siostrę? Że udaremnił plany swojej matki szeryfa? A może ucierpiał z zimna i głodu i jego umysł stworzył te iluzje? A lustro? Co oznaczało lustro? Creslin odetchnął głęboko. Obraz kobiety, którą widział na długo przed doświadczeniem chłodu i głodu, mógł mieć na niego wpływ. Ale ptak, biały ptak i lustro – mogły być tylko snem. Czy całe jego życie oparte jest na snach? Czy tak jest z każdym? Sny i Legenda? Sny o lepszych czasach i lepszym miejscu zwanym niebem? Czyżby naprawdę był... poza tym, że jest młodzikiem, jeszcze nie mężczyzną, który zdaje się nigdzie nie pasować? Zaburczało mu w brzuchu. Wysunął się spod kołdry i włożył buty oraz kurtkę. Za szorstką barierą drzwi, w szarej ciemności tuż przed świtem zawodził wiatr. Creslin sięgnął w tę szarość i dotknął wiatru, zakosztował chłodu i powoli pokiwał głową. Wstanie mroczny dzień, ołowiany i wietrzny, ale bez śniegu, przynajmniej nie od razu. Złożył i zapakował płaszcz, a potem zjadł słodzony miodem suchar i nieduży kawałek twardego jak kamień żółtego sera, popijając go wodą z manierki. Zamknął plecak i miotełką z igliwia zmiótł popiół z ogniska na kupkę w tyle paleniska. Tej samej miotełki użył do zatarcia swoich śladów na śniegu, idąc ku drodze. Parę podmuchów wiatru i za dzień lub dwa nikt nie pozna, że chata była ostatnio zamieszkiwana. Różowa smuga zabarwiła skrawek nieba, po czym utonęła w jednostajnej szarości pochmurnego dnia. Creslin wyciągał nogi, idąc w stronę wschodniej granicy szczytów Westhorns, których nieco mniej strome zbocza wznosiły się raptem parę kayów od miejsca, gdzie się znajdował. Rwący ból w barkach przypomniał mu, od jak dawna już niesie plecak, choć coraz lżejszy. Z głębokim oddechem, który zafalował mu przed twarzą białą mgłą, szedł dalej równym krokiem na wschód, podążając śladami wozu, które na zmianę topiły się i zamarzały. XIX „W tamtych czasach panowały w niebie anioły, a władcy ci podlegali innym władcom, a ci z kolei także mieli nad sobą władców. Ponad połowę aniołów niebios stanowiły kobiety, mimo to tylko niektóre były pomniejszymi władcami; jeszcze mniej kobiet było władcami tych władców; i żadna kobieta nie była nigdy najwyższym władcą, ani nawet cherubinem czy serafinem. Aniołowie niebios wszyscy podobni byli bogom i każdy mógł rzucać gromy z młota trzymanego w dłoni; każdy mógł przemierzać wielkie odległości w rydwanie napędzanym ogniem, czy to na ziemi, czy to po niebie. Kiedy więc okazało się, że aniołowie niebios szykują się do walki z demonami światła, ci, którzy byli kobietami, zapytali: «Z jakiego powodu mamy walczyć z demonami?» Władcy władców aniołów odpowiedzieli: «Walczymy z demonami światła, ponieważ sprzeciwiają się nam». A aniołowie, którzy byli kobietami, zapytali ponownie: «Z jakiego powodu mamy walczyć z demonami?» «Czczą światło chaosu i sprzeciwiają się nam», odrzekł cherubin; i władcy poczuli się bardzo znieważeni tym pytaniem. Mimo to pomniejszy władca, anioł, kobieta nosząca imię Ryba, domagała się od serafina odpowiedzi: «Demony nie zagrażają naszym ziemiom ani życiu, a mimo to chcecie poświęcić nasze dzieci i dzieci naszych dzieci, ponieważ demony nie są takie jak my». «Nie może być pokoju pomiędzy aniołami i demonami, ni na firmamencie niebios, ani w białych otchłaniach piekieł”, odrzekł serafin, przypasując miecze z gwiazd będących słońcami i mroczne włócznie zimy, która skuła ziemie swoim chłodem. «Mówisz, że nie może być pokoju, choć kiedyś był pokój, i nie potrafisz odpowiedzieć, dlaczego ten pokój nie może trwać», nie ustępowała Ryba z rodu aniołów. A serafin i cherubin byli najbardziej zagniewani i zebrali wokół siebie wszystkich aniołów, którzy byli mężczyznami, oraz białe mgły, które wyjawiały prawdę tkwiącą we wnętrzu mężczyzn i kobiet, czy byli aniołami, czy śmiertelnikami. I zamknęli wszystkie anioły we wnętrzu białej chmury. Mimo to Ryba i pomniejsze anioły, które były kobietami, wyrwały się z kręgu i zebrały się, swój dobytek i swoje dzieci wzięły na plecy i do rydwanów i na własną rękę opuściły niebiosa. Cherubin i serafin przyciągnęli do siebie wszystkie pozostałe anioły i uzbroili je w miecze z gwiazd i włócznie zimy i ponieśli przeciwko demonom światła zniszczenie i noc. Przez słońca, które były gwiazdami, a nawet przez głębie zimy pomiędzy gwiazdami, pozostałe anioły ścigały zarówno demony światła, jak i anioły, które uciekły. Ale demony światła sięgnęły do własnych sposobów i bogactw i zbudowały zwierciadlane wieże oślepiającego światła, które odbijało w anioły energie gwiezdnych mieczy oraz zimowych włóczni. Gwiazdy przygasły, a firmament, który obejmował niebiosa oraz wszystkie gwiazdy, a nawet ciemność pomiędzy gwiazdami, zadrżał od mocy cherubina i serafina, a wichry zmian rozdarły oblicza wód i zalały światła. Mimo to demony nie wpadły w rozpacz, weszły do swoich wież i rzuciły je przeciwko aniołom, i znowu firmament zadrżał i zachwiał się, i tym razem gwiazdy pogrążyły się w zimie, niebiosa rozdarły się w wielu miejscach, a z płonących ran uniósł się dym, który truł nawet anioły; cherubin i serafin, i całe mnóstwo aniołów, wyginęli tak samo jak demony, z wyjątkiem tych najsilniejszych. Ryba, ostatni z władców aniołów, stała się w ten sposób ostatnim władcą i aniołowie upadli z gwiazd po czasach wielkiego pogromu przybyli na Dach Świata, gdzie osłonili się wichrami i czekali, aż zima przeminie. Jednak na Dachu Świata, jako wspomnienie upadku aniołów, zima nie ustąpiła. W tych czasach Ryba wysłała swoich ludzi do południowych i zachodnich krain i powiedziała im: „Pamiętajcie, skąd przyszliście, nie pozwólcie, aby przewodził wam mężczyzna, bo dlatego właśnie upadli aniołowie...»„ Księga Ryby Pieśń I, Rozdział 2. (tekst oryginalny) XX Gospoda ledwie odróżniała się od zwałów śniegu. Stała przycupnięta pośrodku czegoś, co w lecie mogło być polaną. Niskie kamienne ściany nie miały więcej niż osiem albo dziewięć cubitów wysokości i zakończone były spadzistym smołowanym dachem z szarych gontów. Creslin ukrył srebrne włosy pod impregnowanym kapturem kurtki, zawiązanym ciasno przed wiatrem wirującym wokół niego przez ostatnie kilka kayów. Stał w miejscu, w którym droga się poszerzała, wychodząc na płaską dolinę z gospodą. Z dwóch kominów budowli – jednego po prawej i jednego pośrodku – biały i szary dym formowały cienką wstęgę, wyrównaną wiatrem i ledwie widoczną na tle chmur oraz ośnieżonych zboczy za gospodą. Rżenie koni niosło się echem przez lód i ubity śnieg. Dlaczego były w stajni tak wcześnie po południu? Chyba że zwierzęta należały do grupy, która przed nim przybyła do gospody. Wzruszając ramionami, Creslin odetchnął głęboko i ruszył w stronę podłużnego budynku. Dym wciąż się wznosił, ale żadna postać nie odważyła się pojawić w podmuchach wichru. Drewniane drzwi, wzmocnione belkami, otworzyły się szeroko z lewej strony. Na zewnątrz wytoczył się przysadzisty kształt i zatrzymał pod okapem, patrząc na niego i czekając. Creslin szedł dalej kamienną drogą, aż znalazł się niecałe dwa rody od barierki niemal przykrytej śniegiem, który odgarnięto z dwóch ścieżek wiodących do budynku. Jedna z nich, szeroka i pełna zamarzniętych śladów kopyt, prowadziła w lewo, do ciężkich drzwi za samotną sylwetką mężczyzny. Druga, wąska i przykryta deskami, wiodła prosto do gospody. Creslin zerknął na lewo od przykrytego chodnika, skąd docierał zapach zwierząt, a potem w prawo, gdzie łuszcząca się farba na zniszczonej desce ponad zamkniętymi podwójnymi drzwiami ukazywała rysunek kufla i miski. – Kim jesteś, podróżny? – zapytał głos zza drzwi. – Jakiś chudzina idzie samotnie od Westhorns. Założę się, że trafi w ręce Frosee – mruknął krepy mężczyzna stojący przed drzwiami stajni. Głos miał dudniący, akcent na pierwszą sylabę, charakterystyczny dla języka Świątyni, był znakiem wolnego handlarza, zgodnie z naukami dawnego nauczyciela Creslina. Dłoń handlarza spoczywała niedbale na rękojeści noża za pasem. Drzwi gospody otwarły się, a potem zamknęły, kiedy szczupły mężczyzna w kurcie z owczej skóry wyszedł na zewnątrz. – Ha. Ubranie jest jego, ale luźne, jakby schudł. Szczupły mężczyzna nosił na ramieniu krótki miecz w sposób, w jaki on sam też nosił krótszą klingę. Creslin spojrzał od krępego mężczyzny do chudego i z powrotem. – Nie wygląda wcale na silnego – mruknął olbrzym, podchodząc bliżej. Nie wiedząc, co robić, Creslin uprzejmie skinął głową. – Macie rację. Ubranie jest moje. Ale kto to jest Frowsee? – Frosee – poprawił wysoki handlarz. – To bandzior. Creslin wszedł na deski chodnika. Chudy się nie poruszył. – Przepraszam – odezwał się cicho Creslin. – Chłopak przynajmniej ma maniery – zauważył olbrzym. Chudy obserwował Creslina bez słowa. Creslin odwzajemnił spojrzenie, zauważając pociągłą twarz z wąsami, surowe szare oczy, twardą wypukłość na piersi, która mogła oznaczać kolczugę albo opancerzoną skórzaną kurtę, i krótki nóż, który uzupełniał długi miecz. – Młodszy syn? Creslin rozważył pytanie, po czym skinął głową. – To trochę bardziej skomplikowane, ale musiałem odejść. Nawet niekompletna prawda wgryzła mu się we wnętrzności, ale zwalczył to odczucie i wciąż obserwował mężczyznę, bo to on był z tej dwójki bardziej niebezpieczny. – Miecz? – Mój. Chudy spojrzał na Creslina, zanim się odwrócił. – Masz zamiar tak go po prostu wpuścić, Hylin? – burknął handlarz. – Zatrzymaj go, jeśli chcesz. Nic ci nie zrobi, chyba że będziesz wścibski. – Chudy otworzył drzwi gospody. – Więc, chłopcze... dlaczego się tu znalazłeś? – Handlarz podszedł do Creslina chwiejnym, kaczym krokiem. – Ponieważ to po drodze na wschód. A teraz, jeśli wybaczycie... – Ominął handlarza w drodze do drzwi gospody. – Mówię do ciebie! – Ciężka dłoń chwyciła go za ramię. Creslin odkrył, że reaguje odruchowo i że trening strażniczek spełnił swoje zadanie w sposób nie zamierzony przez Aemris czy Heldrę. Stwierdził, iż patrzy na leżącego twarzą do ziemi handlarza. – Zabiję... – Nie sądzę – przerwał nowy głos. W otwartych drzwiach stała kobieta, siwowłosa i krępa. – Ten młodzieniec próbował być uprzejmy, a ty go zaczepiłeś. Poza tym, Derrild, nie masz dość rozumu, żeby wchodzić w drogę tym z zachodu. Twój człowiek mówił ci, żebyś nie zaczynał z tym młodzieńcem, rozpoznał kogoś, kto umie walczyć, nawet jeśli ty tego nie widzisz. Młody nie znaczy niezdarny. – Odwróciła się do Creslina. – A co do ciebie, młodzieńcze, wygląd i talent są piękne, ale to monety są tym, co kupuje gościnność. – Nie chciałem sprawić kłopotu, pani. – Creslin skłonił głowę. – Taryfa? – zapytał w języku Świątyni, wiedząc, iż jego akcent różni się od akcentu gospodyni. – Taryfa? – Kobieta spojrzała zdumiona. – Cena za jedzenie i gościnę. – Och, opłaty. Cztery srebrne za pokój i jeden za każdy posiłek. Mimo iż Creslin mógł pozwolić sobie na takie opłaty, przynajmniej na razie, wiedział, że cyfry są wygórowane, i z wysiłkiem przywołał na twarzy wyraz zaskoczenia. – Pięć srebrnych? – Dużo, ale musimy drogo płacić za jedzenie i napoje. – Trzy byłoby złodziejstwem, miła pani, ale pięć to już zdzierstwo. I to nawet za pokój godny królowej. Po twarzy kobiety przemknął uśmiech, być może z powodu jego języka. – Za taką miłą buzię jak twoja poprzestanę na zwykłym złodziejstwie i nawet dorzucę gorącą kąpiel. Za tak niewielką cenę możesz nawet spać sam, chociaż... – Przebiegła po nim wzrokiem. – Humph – burknął handlarz, który dźwignął się na nogi. – Kąpiele. Paskudztwo wymyślone przez kobiety. – I posiłek? – naciskał Creslin, ignorując przytyk. – I posiłek. Ale bez napitków. – Jej głos stwardniał nieco, kiedy uniosła miotłę. – Płatne z góry. Creslin spojrzał na chmury w górze, po czym skinął głową. – Wchodź, zanim ucieknie całe ciepło od paleniska. Weszli do środka, drzwi zatrzaśnięto, a kobieta czekała, aż Creslin wygrzebie trzy srebrne pensy. Cieszył się, że większe monety miał ukryte w grubym podróżnym pasie. W pokoju, do którego go wprowadziła, stało podwójne łóżko, stolik o szerokości ledwie dwóch dłoni i lampa ze świecą. Kamienna podłoga była nie osłonięta, a okno stanowiła niewielka szczelina. – Jest nawet poduszka i porządna kołdra! – oznajmiła siwowłosa gospodyni. – Wspominałaś o kąpieli? – A tak. W drugim pokoju. – Zakładam, że jest tam również dobry ręcznik – dodał pogodnie Creslin. – Zrujnujesz nas, młody paniczu. – Może najpierw powinniśmy się zająć kąpielą – zaproponował Creslin, kiedy doleciał go własny zapach. – Jak sobie życzysz.. Zabrał z sobą plecak i miecz, obojętny na milczącą sugestię, by zostawił je w pokoju. Kiedy zobaczył łazienkę, zrozumiał prychnięcie grubego handlarza. Nieduży pokój mieścił dwie kamienne wanny, do których spływała powoli gorąca mineralna woda z podwójnego otworu fontanny. Pomimo nikłego odoru siarki gorąca woda była bardzo przyjemna i Creslin zgolił swą rzadką brodę prostą brzytwą, zacinając się tylko raz albo dwa. Kiedy gospodyni zostawiła go samego, wyprał bieliznę, wykręcając ją możliwie do sucha, po czym wydobył z plecaka zapasową i ponownie wdział mundur. Potem wrócił do pokoju. Ręcznik i wilgotne ubranie rozłożył na podnóżku. Zaryglował drzwi i opadł na łóżko. Po chwili już spał. Na dźwięk dzwonka Creslin poderwał się na równe nogi. Jak długo spał? Całą noc? Ciemność za oknem mogła oznaczać równie dobrze wczesny wieczór, jak i przedświt. Usiadł, wygrzebał zza pasa krzesiwo i zapalił świecę. Ubranie na podnóżku przypomniało mu o praniu, toteż wstał i dotknął go. Zbyt wilgotne jak na ranek, pomyślał. W końcu naciągnął buty, przewiesił plecak przez ramię, odryglowai drzwi i wyszedł na kiepsko oświetlony korytarz. Cztery z tuzina stołów w jadalni były zajęte. Usiadł przy małym stoliku na dwie osoby i wsunął plecak pod nogi, ignorując spojrzenia grubego handlarza oraz rudobrodego mężczyzny, którzy siedzieli przy okrągłym stole w towarzystwie kobiety i trzech ludzi z mieczami. Jeszcze jedna siwowłosa kobieta, szczuplejsza nawet od właścicielki gospody, wytarła dłonie o niegdyś biały fartuch, podchodząc do stołu Creslina. – Mamy gulasz z niedźwiedzia i kruchy pasztet z bażanta, czerwone wino albo piwo. Wino jest dodatkowo płatne. – A co pani by zjadła? – Smakują prawie tak samo. Za drugiego srebrnego możesz dostać dwa jagnięce kotlety. Srebrnowłosy młodzieniec uśmiechnął się nieznacznie, zastanawiając się, czy za srebrnego pensa nie mógłby kupić całego jagnięcia. – Gulasz i piwo. – To będzie wszystko? Creslin skinął głową. Kiedy przemknęła obok paleniska w stronę kuchni, spojrzał na rudobrodego mężczyznę, który powrócił do jedzenia, najprawdopodobniej jagnięciny. Jeden z żołnierzy, zwaliste chłopisko z szarawą brodą i jednym uchem, obejrzał się na Creslina, który odwzajemnił wrogie spojrzenie uprzejmym uśmiechem. Żołnierz, który przyglądał mu się wcześniej, przy wejściu do gospody, zaczął rozmawiać z handlarzem. Derrild potrząsał głową raz i drugi, po czym przytaknął, a żołnierz wstał i podszedł do stolika Creslina. – Mogę się przysiąść na chwilę? Mam na imię Hylin. Strażnik drogowy Derrilda. Jest handlarzem. Ciągle czekając na gulasz, Creslin wskazał gestem zniszczone krzesło naprzeciw siebie. – Całkiem łatwo poradziłeś sobie wtedy z Derrildem. – Raczej głupio – przyznał Creslin, wciąż niepewnie posługując się językiem Świątyni. – Nie pomyślałem. – Domyślam się, że jesteś z dalekiego zachodu? Creslin uniósł brwi, nie chcąc niczego potwierdzać. Hylin wzruszył ramionami. – Mówisz w świątynnym jak paru gości z Suthyi, których kiedyś znałem, ale masz jasne włosy, a nigdy jeszcze nie widziałem nikogo o srebrnych włosach. – Ja też nie – roześmiał się Creslin, choć musiał stłumić skurcz żołądka przypominający mu o Llyse i srebrnowłosym mężczyźnie. Jedziemy do Fenardu, a potem do Jellica. Derrild nie miałby nic przeciwko temu, żeby mieć jeszcze jeden miecz. Jest skąpy. Pewnie nie zapłaci więcej niż miedziaka za dzień, ale ma zapasowego konia. Berlis został w Cerlynie. – Szczupły mężczyzna utkwił wzrok w podłodze. – Może być lepiej niż na piechotę. A w każdym razie szybciej. – Martwisz się? – Creslin wyczuwał w mężczyźnie niepokój, niczym ciemną mgłę czającą się na dnie oczu. – Ja? Niech to diabli, jasne, że się martwię. Wóz, dwa juczne muły i tłusty kupiec, z jednym tylko mieczem? Creslin skinął głową. – Dwa byłoby lepszą liczbą? – Właśnie. Trzy dałyby do zrozumienia, że Derrild wiezie biżuterię i perfumy, a jeden i puste siodło mówią, że ponieśliśmy straty. Mimo iż nie nadążał za tą logiką, Creslin rozumiał uczucia żołnierza. – Jestem zainteresowany. – Przyjdź rano o drugim dzwonku. Creslin znowu uniósł brwi. – Jesteś z daleka. Drugi dzwonek jest tuż po wczesnym śniadaniu dla spieszących się podróżnych. Tak samo jest we wszystkich gospodach, przynajmniej na wschód od Westhorns. Najdalej na zachód byłem tylko w Cerlynie. – A zatem drugi dzwonek – potwierdził Creslin. Szczupły mężczyzna już miał wstać, ale zatrzymał się. – Umiesz jeździć konno? Lepiej niż chodzić – zachichotał Creslin w odpowiedzi. Hylin skinął głową i wrócił do stołu Derrilda, zajął swoje miejsce i przyciszonym głosem zaczął rozmawiać z kupcem. Creslin spojrzał na wysokiego mężczyznę siedzącego samotnie przy drugim stoliku na dwie osoby w przeciwległym kącie gospody. Miał ciemne włosy i wąsy, ale nie nosił brody. Po pobieżnym przyjrzeniu się srebrnowłosy młodzieniec odwrócił wzrok od białej mgły, która unosiła się wokół samotnej postaci, niewidoczna dla nikogo. Niemal się roześmiał na myśl, co by zobaczył, gdyby spojrzał na samego siebie. Czy naiwność była dla innych tak samo oczywista jak dla niego? – Biały ptak i cień kobiety... kłopot dla kogoś dziś wieczorem... Uszy Creslina zapłonęły na dźwięk cichych słów, ale nie potrafił określić, z czyich wyszły ust, poza tym że wymówił je mężczyzna. Na stole z głośnym stukiem, wylądował wyszczerbiony szary kubek pełen pienistej cieczy. Chuda służąca była już dwa stoliki dalej, zestawiając resztę naczyń z drewnianej tacy na stół większej grupy – mężczyzny i kobiety w towarzystwie trzech zbrojnych, najwyraźniej ze wschodu, gdzie nie docierał wpływ Legendy. Przebijając się wzrokiem, przez mgłę dymu z paleniska i kuchni, Creslin zdał sobie sprawę, że jest jedynym gładko ogolonym mężczyzną w gospodzie. Większość nosiła brody. Tylko Hylin i śniady mężczyzna w rogu mieli jedynie wąsy i obaj wyglądali na najemników. Czy to zwykły zbieg okoliczności? I co oznacza gładko ogolona twarz? Ostrożnie pociągnął łyk ciepłego piwa. Ostrożność została wynagrodzona, bo zdołał wypić gorzki płyn, zamiast się nim zakrztusić. Czekał na gulasz i słuchał, chwytając strzępy rozmów tak, że mówiący nie podejrzewali nawet, że są podsłuchiwani. – ...przysiąc, że to mundur strażniczek Westwind... kobieta udająca mężczyznę? – ...słyszałem, jak mówi... nie ma głosu kobiety. – ...zaklinaczka pogody mówi, że z północy nadejdzie zimny wiatr... Dym z ogniska i mgła z kuchni zgęstniały i Creslina zaczęły piec oczy. Dwóch mężczyzn w zdartych pasterskich kurtkach, szurając po kamiennej podłodze znoszonymi butami usiadło ciężko przy stole obok Creslina. Pasterze owiec albo kóz, rozpoznał Creslin po zapachu. Wykonał niedbały ruch, nastawiając uszu na otaczające go rozmowy i dym usunął mu się delikatnie sprzed oczu. – ...patrz – syknął cichy głos. – Dym... Creslin gwałtownie uwolnił dym oraz powietrze, pozwalając im wirować tam, gdzie chcą. – Co dym? – Mógłbym przysiąc... Srebrnowłosy młodzieniec wziął niespieszny, głęboki oddech, przeklinając się za głupotę, i dalej nasłuchiwał. – ...załatwił tego grubego handlarza, nawet nie dotykając miecza. – ...cech zabójców... – ...nie musisz z nim gadać, Derrild. Tylko mu zapłać... takiego jak on nie dostałbyś nigdzie i za dwa złote pensy. Creslin uśmiechnął się lekko na tę bardzo przesadzoną ocenę swoich umiejętności. – ...czego chcą teraz magowie, poza wszystkim pomiędzy Easthorns i Westhorns? – ...dzięki niech będą światłu... obym nigdy nie musiał wracać na Kraniec Lądu. Kto myśli, że to miejsce warte jest... – ...możesz kupić wszystko, co zechcesz, najdroższa, kiedy już będziemy w Fenardzie. Na stół przybyła wyszczerbiona gliniana miska z gulaszem, tak samo bezceremonialnie jak co spienione piwo. Z jednego końca miski sterczała wygięta cynowa łyżka, a rzadki brązowy płyn kapał na stół, niemal wprost na grubą pokruszoną kromkę chleba rzuconą obok. Creslin podniósł łyżkę. Chociaż gulasz był prawie tak samo mocno doprawiony jak burkha w Sarronnynie, kombinacja pieprzu i różnych korzeni złagodziła smak tych, którymi doprawiono piwo. Mimo to pikantne ziemniaki, przywiędła marchew i poszatkowane mięso były lepsze niż polowe racje, którymi się żywił, od kiedy zjechał na nartach z Dachu Świata. Chleb był twardszy niż wszystko, co miał w plecaku, ale i gulasz, i chleb zyskiwały na smaku jedzone razem. – Nie wygląda jak mag. Za młody... – Mag może wyglądać na tyle lat, ile chce. Creslin ignorował te domysły. Trącił tylko stopą plecak i miecz, upewniając się, że łatwo po nie sięgnąć. Zanurzał łyżkę w papce, przegryzając grubym brązowym chlebem, aż miska była pusta. Ciepłe piwo o lekkim posmaku mydlin złagodziło gorycz potrawy nazywanej gulaszem z niedźwiedzia. Starał się jednak pić jak najmniej. Nie skończył piwa, wstał i zarzucił plecak na ramię. – Skończyłeś, panie? – Nagle pojawiła się służąca, która ledwo zdawała się go zauważać. Creslin stłumił uśmiech i wsunął w dłoń kobiety miedziaka, odgadując, że jej obecność oznacza oczekiwanie na nagrodę, choć nie wiedział za co. – Wielkie dzięki, panie. – Jej głos był uprzejmy. Creslin z ulgą stwierdził, że dobrze odgadł, i z plecakiem na ramieniu ominął dwóch cuchnących owcami osobników, trącając lekko ramię najbliższego. – Hej... – Mężczyzna z postrzępioną czarną brodą spojrzał na Creslina i zaczął się podnosić. – Wybaczcie – rzekł Creslin bezbarwnym tonem. Mężczyzna zmierzył spojrzeniem jego twarz oraz krótki miecz na plecaku i usiadł. – Przepraszam, panie. Creslin skinął głową i ruszył dalej ku drzwiom. – Uprzejmy... jak jeden z tych morderców prefekta. – Nadal twierdzę, że to czarodziej. Za drzwiami jadalni Creslin skręcił w lewo i poszedł kamiennym korytarzem do swego pokoju. W połowie korytarza paliła się pojedyncza oliwna lampka. Zanim otworzył pokój, przystanął, nasłuchując i próbując wyczuć, czy ktoś może być w środku, aczkolwiek nie miał pojęcia, dlaczego ktoś miałby zadać sobie taki trud. Pokój był pusty, pchnął więc drzwi. Najwyraźniej nikogo nie było tu od jego wyjścia, kurtka wisiała na gwoździu, a z kieszeni wystawały rękawice. Zamknął drzwi, zaryglował i położył plecak na drugim brzegu łóżka, by w razie potrzeby móc natychmiast wyjąć miecz. Potem przysiadł na łóżku, które zapadło się, ale nie skrzypnęło, zsunął buty i mundur i ułożył go na stole. Pod ciepłą kołdrą bielizna wystarczała, a Creslin wciąż nie lubił spać w ubraniu. Po chwili namysłu sprawdził, w jakim stanie jest rozłożona w nogach łóżka bielizna. Była już tylko wilgotna. Prawdopodobnie wyschnie do rana, przynajmniej będzie na tyle sucha, żeby włożyć ją do zbyt pustego plecaka. Kamień pod stopami nie był tak chłodny, jak myślał, być może z powodu gorących źródeł pod gospodą. Powieki miał ciężkie, kiedy zdmuchnął świecę i wsunął się pod kołdrę. Gdy Creslin się obudził, pokój był ciągle ciemny, ciemny jak smoła. Nie poruszył się, bo ktoś był w pokoju. Wiedział o tym, mimo iż niczego nie słyszał. Przyglądał się uważnie pokojowi przez przymknięte powieki. Miał też inne metody wyczuwania przedmiotów. Zasuwa na drzwiach tkwiła na swoim miejscu. W końcu przewrócił się na bok, jakby we śnie, niepewny, czy naprawdę się obudził. – To nie jest konieczne. – Głos był niski i ochrypły, kobiecy. – Wiesz, że tu jestem, i ja wiem, że ty wiesz. Creslin ujrzał kobietę w jasnym odzieniu, siedzącą na końcu łóżka. W ciemnościach nie potrafił określić koloru jej włosów, poza tym że nie były jasne. Lśniły na nich drobniutkie czerwone iskierki. Dźwignął się do pozycji siedzącej, wciąż niepewny, czy nie śni. – Kim jesteś? – Możesz nazywać mnie Megaera. – Dziwne imię. – Tylko jeżeli nie znasz legendy ukrytej w Legendzie. – Przysunęła się do niego. – Niestety należę do ciebie, a ty nawet mnie nie znasz. Ochrypły głos sprawił, że zadrżał, wyciągając dłoń. Nie wiedział, czy ona jest jawą, czy snem. – Ale... Jej dłonie rozchyliły jasną suknię. Ciało było ciepłe, a wargi płonęły... Creslin obudził się sam pośrodku wymiętego łóżka, a światło przedświtu było dla jego widzących w nocy oczu jaskrawe niczym słońce. Zmrużył powieki i odwrócił się. Widmowa pani znikła. Creslin zmarszczył brwi, spoglądając z wymiętoszonego łóżka ku zaryglowanym drzwiom i wąskiemu oknu. Ciemnowłosa piękność rozpłynęła się w powietrzu, choć żadna ludzka istota nie mogła przecisnąć się przez otwór szerokości dłoni, choćby otwarty na oścież. I jak mogłaby zaryglować drzwi od zewnątrz? Mimo to zasuwa była na swoim miejscu, a kurz na podłodze przy oknie i na parapecie pozostał nietknięty. I chociaż woń rialu uderzyła go w nozdrza, kiedy go przytuliła, żaden zapach nie pozostał na kołdrze, gdzie musiała się położyć. Czy to był sen? Zarumienił się, wspominając szczegóły. Megaera – czy tak brzmiało jej imię? Co takiego mówiła? Słowa, które wydawały się wieczorem tak złowrogie, zagubiły się niemal w świetle poranka. Niemal, ale nie całkowicie. Creslin zaczął przypominać sobie ciemność... – ...Legenda. Niestety należę do ciebie, a ty nawet mnie nie znasz. Teraz, surowy magu, już mi nie umkniesz, choćbyś próbował, ani czynem, ani myślą, bo jestem związana z twoją duszą... i zapłacisz mi za to. Kim była? Jak go odnalazła? I dlaczego ma zapłacić? Opierała się – niezbyt długo – i dzieliła z nim łoże. Przełknął, nie mogąc całkiem uwierzyć, że zmusił ją... ale czy naprawdę? Opuścił stopy na kamień, odkrywając, że tylko dzięki bieliźnie nie czuje chłodu. Włożył ją do snu, biorąc sobie do serca uwagę gospodyni, że noce w Westhorns bywają chłodne, nawet gdy w gospodzie dobrze dołożą do pieca. Ciągle pamiętał ciepło ciała na własnej skórze. Mimo iż był sam, w pustym pokoju, zaczerwienił się. Dlaczego drżał, jakby cały lód Westhorns przeszył mu serce? Megaera? Pokręcił głową, wstał i podszedł do miednicy z zimną wodą, gdzie inny rodzaj chłodu owionął mu twarz. Myśląc o naturalnych gorących źródłach na drugim końcu pokoju, zatrzymał się i zacisnął wargi. Po chwili, kiedy wyjrzał przez wąskie okno na rysunki szronu wymalowane na trawie w polu za drogą do gospody, powrócił do ablucji w zimnej wodzie, której nie wykorzystał poprzedniego wieczoru. Kiedy wytarł twarz i dłonie, powiesił ręcznik na drewnianym kołku na skraju stołu i rozłożył gruby mundur. O drugim dzwonku musi się spotkać z Hylinem i Derrildem. Wkładając buty, zerkał jednak ciągle ku poduszce, a w myślach miał obraz lustra, choć sam nie wiedział dlaczego. XXI W przeciwieństwie do lodowatego deszczu i mroku poprzedniego dnia ranek wstał jasny i rześki, słońce rzucało światło przez szczelinę pomiędzy wschodnimi szczytami Westhorns oraz przez wąskie okna gospody Pod Kuflem i Miską, na długo zanim połowa podróżnych dźwignęła się z łóżek. Oddech Creslina parował niczym kocioł w kuchni, kiedy w stajni przyglądał się koniowi, wyższemu i smuklejszemu niż bojowe kuce strażniczek Westwind. W końcu dotknął kasztanowego boku wałacha, omijając starą bliznę i koncentrując się na uspokojeniu zwierzęcia. Po chwili sprawdził uzdę i resztę uprzęży, zanim zaczął sadowić się w siodle. – Nie dosłyszałem twojego imienia... czy też jak cię tam zwać, jeśli nie chcesz go podać. – Hylin patrzył przez chwilę, zanim osiodłał własnego konia, cięższego i młodszego siwka. – Derrild będzie tu niebawem. – Będę gotów. – Creslin umieścił miecz na ramieniu, jak go uczono do walki, choć dla człowieka ze wschodu mogło to wyglądać obco. Tylko na świąteczne okazje strażniczki nosiły miecze u pasa. – Mów do mnie Creslin. – Creslin... – Chudzielec wypróbowywał nowy dźwięk. – Wczoraj przez tę brodę i srebrne włosy wyglądałeś jak jedna z tych diabelskich strażniczek. – Diabelskich strażniczek? – No wiesz. Nie słyszałeś o nich? Te kobiety wojowniczki z Dachu Świata. Te, które zniszczyły Jerliall dwa lata temu. – Nieduży mężczyzna zacisnął pasy na grzbiecie jucznego muła, a potem ułożył na nich wyładowane torby. – Jerliall? – Nazwa była obca, ale Creslin zdał sobie sprawę, że nie wie jeszcze wielu rzeczy. – Naprawdę nic nie wiesz, co? Creslin pokręcił głową. – Przestańcie mleć ozorami i wyjeżdżajcie na drogę. – Głos Derrilda był jeszcze grubszy niż wczoraj. Kupiec wycelował grube ramię w stronę Hylina, a potem na wpół otwartych drzwi stajni. Hylin z kolei odwrócił się do młodzieńca. – Pomóż mi, Creslin, dobrze? Młodzieniec obszedł wałacha i zaczął podawać Hylinowi torby do załadunku, podczas gdy kupiec zmagał się z drugim mułem – wyprowadził go na dwór i zaprzęgał; mamrocząc pod nosem, układał worki oraz skrzynie na wozie. – Co za zimnica. Gówniany czas na handel... musiałem zwariować, żeby zostać kupcem. Creslin spojrzał w stronę przysadzistego brodacza, a potem na Hylina. – Nie przejmuj się nim. – Hylin sprawdzał uprząż. – Gada do siebie, ale jest ostrożny. Nie upija się i płaci, czego nie można powiedzieć o zbyt wielu kupcach. Bycie kupcem to ciężki kawałek chleba. – A jeszcze cięższy bycie strażnikiem. – Niekiedy, ale nam płacą, czy on zarobi, czy nie. Creslin zmarszczył brwi. Nie przyszło mu do głowy, że kupiec mógłby stracić pieniądze. – Czy on... dobrze zarabia? – Trudno powiedzieć. Ale prowadzi interesy od dawna i ma w Jellicu solidny dom ze stajnią. Jego syn bierze krótsze kursy, na północ do Sligo albo na południe do Hydlenu. Creslin pokiwał głową, podając Hylinowi ostatni worek. – A co ze wschodem? – Ha... co to za pieniądze. Żadnego ryzyka. Nawet ktoś taki jak Frosee nie drażni strażników traktu magów. – Chudy mężczyzna zacisnął ostatni pas i zaczął wyprowadzać oba muły ze stajni. – To samo jest zresztą na zachodzie. Pomiędzy tymi górskimi diabłami a tyranem nie uchowa się żaden złodziejaszek. Więc każdy może być kupcem. – Oni tylko myślą, że są kupcami – zaburczał Derrild, kończąc ładowanie wozu. – Dwadzieścia kayów ciągną wózek wyładowany kapustą, też mi kupcy! Creslin trzymał wodze siwka i kasztana; jego oddech parował w chłodnym powietrzu. Przypiął swój plecak za siodłem, pomiędzy prawie pustymi sakwami, w których były suchary z ziarna, prawdopodobnie dla konia. – Jedziemy. Im szybciej wyruszymy, tym szybciej ogrzeję się w domu przy ogniu. – Derrild dźwignął się na kozioł wozu, prawą dłonią dotykając owiniętej w skórę rękojeści jakiegoś rodzaju broni. Creslin poprawił strzemiona i wskoczył na siodło. Hylin tylko chrząknął. – Dokąd? – zapytał młodszy mężczyzna. – Nigdy tędy nie jechałeś? – Nigdy nie dotarłem na wschód dalej niż tutaj. Najemnik uniósł brwi pod kapturem poplamionej skórzanej kurty, ale nie odezwał się, spinając ostrogą swego siwka. Creslin jechał o pół długości z tyłu, utkwiwszy już wzrok w wąskiej szczelinie na skraju okrytej śniegiem polany – szczelinie, która wskazywała na wschód. Ciężar miecza na ramieniu przypominał mu, że jest teraz czymś w rodzaju strażnika i jedzie na koniu, który zaniesie go na wschód szybciej, niż uczyniłyby to jego własne nogi. Podjechał bliżej najemnika. – Opowiedz mi coś o Gallos... co możesz. Hylin prychnął i uśmiechnął się półgębkiem. – Jedziemy do Fenardu, który jak mi mówiono, został nazwany od wielkiego króla Fenardre. Bajarze twierdzą, że to on właśnie pobił Legiony Zachodnie. Założył też pierwsze królestwo, które nie poddało się tyranii Legendy. Fenard leży na wysokiej równinie i ma dwa mury. Niższy mur jest dziesięć razy wyższy od człowieka... XXII Powóz toczył się na północ głównym traktem pocztowym od Bleyans, przez Suthyę, na północ do portu Rulyarth. Megaera spojrzała na białą skórzaną skrzynkę, w której mieściło się zwierciadło, po czym pokręciła głową. Dlaczego użycie lustra przyprawiało ją teraz o skurcze żołądka? Czy miało to coś wspólnego z połączeniem? Próbowałaprzywołać znajome odczucie bieli. Nadgarstki zaswędziały, mimo iż stalowe bransolety znikły. Jak do tej pory zdołała trzykrotnie posłać swą duszę za srebrnowłosym celem – raz dotknęła jego umysłu, poprzedniego wieczoru, w tamtej gospodzie. Zacisnęła wargi. „Mężczyźni – nawet ci najbardziej niewinni – to brutalne bestie, pełne przemocy nawet w myślach”. Utkwiła spojrzenie we własnych rękawach, zsuniętych na tyle, aby zakryć pokryte bliznami nadgarstki, ale nie mogła skupić wzroku i czuła lekkie zawroty głowy. Dzieło wyobraźni? Dlaczego chwilami w głowie wirują jej wichry, które wyczuwa, ale nie może ich dotknąć? – Nie! Dlaczego on, a nie ja? – Dobrze się czujesz, pani? – Strażniczka pochyliła S1ę i zajrzała przez otwarte okno powozu. – Niech będzie przeklęta Legenda, jeśli wiem... – Megaera spiorunowała wzrokiem strażniczkę. Jej oczy rozbłysły białym płomieniem mimo bólu głowy. Strażniczka cofnęła twarz, znikając jej z oczu, na chwilę przedtem jak biały płomień trysnął przez okno. Megaera zacisnęła usta i nasłuchiwała woźnicy oraz strażniczki, starając się uchwycić przyciszone głosy przez łoskot powozu. – ...uważaj no... tyran cię ostrzegała... – ...będę cholernie zadowolona, kiedy już dotrzemy do Rulyarth... cholernie. – Popatrz na to inaczej, druhu. Niech no ktoś spróbuje nas zatrzymać! Ha! – ...im szybciej dotrze na wschód, gdzie jej miejsce, tym będę szczęśliwsza... – Spokojnie. Ciesz się, że nie szukasz jej chłoptasia. Mówią, że jest jeszcze gorszy. – On nie jest mój! – wysyczała Megaera przez zęby. – Niech cię szlag, siostro... – Ale na wspomnienie dwóch dziewczynek skradających się ku sobie po dziedzińcu z kącików jej oczu popłynęły łzy. Tyle że wtedy była to zabawa. XXIII Odgłos końskich kopyt odbijał się echem od kamiennych murów i uderzał w Creslina. Widział miejsce, gdzie wąwóz poszerzał się, a za ostatnim kamiennym zwałem Westhorns wyrastał cień wzgórz. Jadący przed nim Hylin dotknął rękojeści miecza u pasa, pochylając się w przód, jakby próbował kogoś, albo coś, usłyszeć. Creslin zastanawiał się, czemu najemnik wygląda na tak zatroskanego, skoro niebawem dotrą do falistych równin Gallos po niemal trzech dniach podróży na krętych górskich szlakach. Jednak Hylin miał o wiele większe doświadczenie. Creslin przywołał na pomoc zmysły i poddał się wiatrom, zwłaszcza tym, które wirowały na szlaku wychodzącym na porośniętą krzewami dolinę przed nimi. Wysiłek wywołał krople potu na zwykle chłodnym czole i Creslin zachwiał się lekko w siodle. Po jakimś czasie, który konie potrzebowały na pokonanie kolejnego kaya, wyprostował się. – Hylin... – Głos miał chrapliwy, bo w gardle mu zaschło. – W dole jest dwóch albo trzech ludzi, za tamtym pasmem, gdzie wyjdziemy na otwartą przestrzeń poza osłoną skał. Miecz Hylina wysunął się z pochwy i wskazywał na Creslina. – Mówiłeś, że nigdy nie podróżowałeś tak daleko. – To prawda. Ale wiem, że tam są. Hylin przez długą chwilę wpatrywał się w twarz młodzieńca. – Sam nie wiem, ale gdybyś miał z nimi coś wspólnego, to nie miałoby sensu. Creslin czekał. – Ale skąd do diabła o tym wiesz? Wzruszył ramionami. – Czasami... potrafię wyczuć, gdzie są ludzie, jeśli wokół nich wieją wiatry. Po części dlatego właśnie wpakowałem się w kłopoty. Żołądek skurczył się na to drobne oszustwo i przemknęło mu przez głowę pytanie, czy każda nieprawda lub też niepełna prawda już zawsze będzie go tak dręczyła. Zamrugał i kiedy otarł oczy, ujrzał, jak Hylin opuszcza miecz i zawraca do wozu, gdzie rozmawia z kupcem. – ...przeklęty czarownik... – ...przeklęty... albo nie. – ...niech on to zrobi... – Creslin? Potrafisz posługiwać się kuszą? – Nie tak dobrze jak mieczem – wyznał srebrnowłosy młodzian, nie czując najmniejszego skurczu wnętrzności. – Ale zazwyczaj trafiam do celu. Hylin trzymał coś, co można by określić mianem niedużej kuszy. – Skoro wiesz, gdzie są ci bandyci czy kto tam, podkradnij się do tej skalnej bramy przed nami i poślij strzałę za grzbiet wzgórza. Nie bardzo jest się tam gdzie ukryć. Creslin zmarszczył brwi. – I co dobrego nam z tego przyjdzie? Nie wiem, ile szkody wyrządzi strzała z takiej odległości. – Ma tylko tam dolecieć. Większość z tych typków chce cię zaskoczyć. Myślę, że jedna albo dwie strzały mogą ich zniechęcić. Jeśli nie – Hylin wzruszył ramionami – to i tak nic nie tracimy. Creslin rozumiał obie strony logiki mężczyzny – jak również to, że Hylin będzie strzegł Derrilda i wszystkich jego towarów. Wziął kuszę i przywiązał kołczan do mosiężnego pierścienia nad lewym kolanem, raz jeszcze zdając sobie sprawę z własnej naiwności. Nie miał najmniejszego pojęcia, jakież to towary wiezie handlarz, i nawet nie zapytał. Trzymając się pobocza drogi, żeby nie było go widać z ujścia przełęczy wiodącej na faliste równiny, Creslin przynaglił konia. Po jakimś czasie ściągnął wodze i wziął kuszę. Zanim osadził strzałę na cięciwie, raz jeszcze na grzbiecie lekkiej bryzy posłał naprzód swoje zmysły. Trzy postacie wciąż tkwiły na wzniesieniu. Napiął cięciwę i wypuścił strzałę, czując, jak się wznosi, po czym opada w stronę tamtej trójki. Był w stanie wyczuć uderzenie stalowego grota o głaz przed jednym z czekających jeźdźców. – Demony! – Skąd strzelają? Wypuścił drugą strzałę, lekko dotykając i korygując bieg wiatru, aby wspomógł pierzasty pocisk. Strzała przebiła mocny bark. – Jazda! – Nie można walczyć z niewidzialnym... – Diabły! Stłumiony stukot kopyt odbił się echem w wąwozie, kiedy Creslin przynaglił kasztanka w stronę Hylina i Derrilda. Hylin uśmiechnął się blado. – Odjeżdżają, co? Creslin skinął głową. – Dwie strzały. – Trafiłeś kogo? – Chyba jednego, sądząc po odgłosach. Żołądek Creslina skurczył się na takie przekręcenie faktów. Zastanawiał się, kiedy wreszcie nauczy się nie wyjawiać niepotrzebnych i zafałszowanych informacji. – A mówiłeś, że lepiej radzisz sobie z mieczem niż z kuszą. – Bo to prawda. – Słowa wymknęły się Creslinowi, zanim zdążył je powstrzymać. – Oo... – Z wozu dobiegł mimowolny komentarz kupca. Hylin na chwilę zacisnął wargi, po czym przełknął ciężko. – Sprawdźmy tak dla pewności. Jedynie niewyraźne ślady mówiły o obecności niedoszłych bandytów: zatarte ślady kopyt, złamana strzał i parę ciemnych plam na niskim głazie. XXIV Przez niemal pół dnia, bo tyle czasu zabrało całej trójce przejście falistych równin ze skraju Westhorns do płaskowyżu, na którym przycupnęło miasto Fenard, Creslin milczał, rozmyślając o udanej sztuczce z wiatrem i strzałą i zastanawiając się, w jakim stopniu jego talenty zależą od wiatrów, o ile naprawdę posiadał jakieś talenty. Dwukrotnie widział białego ptaka, którego wcześniej widywał wyłącznie w snach, kołującego nad nimi i znikającego. Ani razu nie dostrzegł chwili jego pojawienia się lub zniknięcia i za drugim razem, na kamiennym moście wiodącym do północnozachodnich bram Fenardu, potrząsnął głową. – Masz rację, młodzieńcze. To ptaki czarownic. Tak w każdym razie mówiły mi kobiety w Suthyi. Czarownice obserwują ludzi poprzez ich oczy. Czy kobieta, która kazała nazywać się Megaera, jest czarownicą? Czy naprawdę ma na imię Megaera? I co to znaczy? I dlaczego on ma zapłacić? Zadrżał po raz drugi i odsunął od siebie pytania. Musi być czarownicą. Ale dlaczego go śledzi? – Ostrożnie. Strażnicy należą tu do drażliwych – stwierdził Hylin. – Och? – W każdym widzą zaraz agenta Białych Magów – zahuczał z wozu Derrild. – Jakby coś dobrego im z tego przychodziło. – Niewiele wiem o Białych Magach – zaczął Creslin. – Później – syknął najemnik. Strażnicy w czarnych mundurach witali podróżnych przy posterunku na przeciwległym krańcu mostu. Niskie kamienne mury biegły wzdłuż wschodniego brzegu niewielkiej rzeki, przerywane jedynie mostem i kamienną bramą. Mury miasta znajdowały się o dobry kay dalej. Fenard zdawał się zaprojektowany tak, żeby wytrzymał przedłużający się atak, choć Creslin nie mógł przypomnieć sobie żadnych opowieści o bitwach w tym mieście czy też wokół niego. – W jakiej sprawie? – zapytał środkowy strażnik. – Na handel – wysapał Derrild. Wymachiwał grubym skórzanym zwojem, który otworzył się na stronie z wytłoczoną w purpurowym wosku pieczęcią cechu. – Moja pieczęć... od prefekta. Strażnik uprzejmie skinął głową. – A czym handlujecie w tym sezonie? Konopie czy senny pył? – Napary demonów – prychnął Derrild. – Nic z tych rzeczy. Trochę świecidełek, trochę korzeni, na przykład ziarno rialu, fiolki z olejkiem ceranowym, purpurowa glazura z Suthyi dla garncarzy z Jellica. – Zobaczymy. – Strażnik podszedł do worków na wozie. Derrild westchnął, zsuwając się z ławeczki. – Co może biedny kupiec? – Rozwiązał największy worek. – Jeśli chcecie zobaczyć na własne oczy... Strażnik zajrzał do worka. Derrild klepnął wór i głowę strażnika owiała niewyraźna mgiełka pyłu. – To tylko proszek na glazurę... – Ooo... AAAA... APPSSSSIK AAACCCII... - Łzy płynęły strumieniami po policzkach strażnika, kiedy zgiął się wpół, nie przestając kichać i kaszleć. – A w tej paczce... to olejek. Każda buteleczka zamknięta jest woskiem. To dlatego, że olejek mógłby poparzyć wam skórę... – Głos Derrilda dudnił, jakby nic się nie stało. – AAAACCII... AAAAAPSSSSIIIK... Kupiec skinął w stronę trzeciej torby. – A tu... – Ruszaj... AAACCCIIII... już... AAPSSSIK... Wargi Hylina były mocno zaciśnięte, kiedy prowadzili muły obok dwóch mniejszych strażników. Jeden z nich, niewiele starszy od Creslina, również mocno zaciskał wargi. – Przeklęte urzędasy, głupcy – brzmiał komentarz Derrilda, kiedy wreszcie znaleźli się przy głównych murach i otwartych, nie strzeżonych bramach. – Szkoda tylko proszku. Nigdy się nie nauczą. Hylin pokręcił głową. – Nawet jego ludzie ledwo nie pozrywali boków ze śmiechu. – Dlaczego potem nie użył broni? – zapytał Creslin. – Bo nie mógł. Zadarłby z gildią handlu i moglibyśmy wysłać wszystko do Kyphrien. – Ale Kyphrien i tak stanowi część Gallos – zauważył Creslin. – W zasadzie tak, ale strażnicy opłacani są z podatków miejskich kupców. Chciałbyś wyjaśniać prefektowi, w jaki sposób przyczyniłeś się do tego, że kupcy wyjechali z Fenardu? – Poza tym – dodał Hylin ze śmiechem przypominającym szczeknięcie psa – kupcy od dawna szukają pretekstu, żeby w Kyphrien zrobić handlowe centrum Gallos. Jest cieplejsze i jest tam prefekt. – Nie mógłby się po prostu przenieść? – To nie takie proste – odpowiedział Hylin. – Wróżbici od pokoleń przepowiadają, że Fenard nie upadnie, jeśli prefekt utrzyma Wielką Twierdzę. Creslin uniósł brwi. – A tak, to zabobony – wtrącił się handlarz ze skrzypiącego wozu. – Ale władcy muszą kierować się zabobonami. Co się stanie, jeśli Vaslek przeniesie się do Kyphrien? Wieśniacy i żołnierze natychmiast uwierzą, że miasto upadnie, i zaczną wypatrywać najgorszego. Ich wiara zachęci jakichś poszukiwaczy skarbów do napadnięcia na północne Gallos i osiedlenia się w Wielkiej Twierdzy, a stąd już blisko do wojny. – Tylko z powodu przekonań? – Creslin pokręcił głową. – Nie śmiej się, młody człowieku – zagrzmiał kupiec. – A te kobiety strażniczki? To najbardziej niebezpieczne wojowniczki po obu stronach Westhorns, a są nimi przynajmniej po części dlatego, że wierzą w tę przeklętą Legendę o upadku niebios, który spowodowali mężczyźni. Creslin się nie odezwał. Czy Legenda była wystarczającym powodem zwycięstw strażniczek Westwind? Czy też może lekceważenie przez innych precyzji oraz treningu koniecznego do wykształcenia strażniczki? Niziny pomiędzy rzeką i murami osłaniała zielona mgiełka niedawno posianych zbóż, ale nie było tu gospodarstw ani ogrodzeń. Creslin odwrócił się w siodle, żeby spojrzeć w tył na rzekę, i uśmiechnął się na myśl o obronie miasta. Bez wątpienia na grobli istnieją ukryte bramy, przez które można zalać niziny, zamieniając szerokie niemal na kay pola w błoto i moczary. Podkowy koni i mułów stukały na grobli wiodącej ku zewnętrznym murom miasta. Chociaż bramy były potężne i osadzone na stalowych zawiasach oraz kolumnach, strzeżonych przez jeszcze grubsze granitowe mury, jedynie dwóch strażników wysoko na murach pilnowało wejścia do miasta. – Jedźmy do Gilded Ram – sapnął kupiec. – Jutro długi dzień. A ty otrzymasz edukację, chłopcze z zachodu. Otrzymasz edukację! – Edukację? – Z każdym pytaniem Creslin czuł się coraz mniej wykształcony, ale zbyt wielu rzeczy chciał się dowiedzieć. – Derrild mówi w ten sposób, że wprawdzie prefekt jest raczej nieprzystępny, ale tutejsze kobiety potrafią być bardzo przyjazne. – Potrafią być tak przyjazne, że zgarniają w końcu wszystko, co masz, i jeszcze trochę – narzekał kupiec, nie patrząc na swych najemnych strażników. – Wjedźcie w drugą szeroką ulicę. Ram jest po lewej przy warsztacie stolarskim, przed wielkim placem. Nie pojmując, jak niby ma znać drogę do miejsc, w których nigdy nie był, Creslin pochwycił zmysłami lekką wiosenną bryzę, która wirowała wokół niego, gdy próbował zlokalizować wielki plac. Znalazł go wraz z ciżbą ludzi i niewielkich straganów. Jednak ponad i poza nim Creslin odnalazł również mgłę, czerwonawobiały dym, niewidoczny dla oczu, który wisiał nad miastem niczym całun. Nawet najmniejsze dotknięcie tej zawiesiny skręcało mu wnętrzności i wycofał się z trudem do własnego wnętrza jak tylko zlokalizował wielki plac. Przez chwilę zachwiał się w siodle, zanim zwyciężyły refleks i szkolenie. – Dobrze się czujesz? – Tak. – Otarł czoło grzbietem rękawa. – To minie. Jednak nawet kiedy już zsiedli z koni w stajni za Gilded Ram, zastanawiał się, co go tak niepokoi w mieście. Derrild wynurzył się z gospody z ponurym grymasem na twarzy. – Rozładujcie te muły. Ta skrzynia tam! Hylin i Creslin wymienili spojrzenia, ale milczeli. – Musicie wysprzątać stajnie, zanim rano wyjedziemy – oznajmił Derrild, podczas gdy dwaj strażnicy zaczęli rozładowywać worki i przenosić je do solidnej skrzyni z czerwonego dębu okutej czarnym żelazem. – Nie jesteśmy chłopcami stajennymi – warknął Hylin, przystając z workiem w ramionach. – Wiem. To będzie warte ekstradniówkę. – Tylko tym razem – ustąpił najemnik, podając worek Creslinowi, który ułożył go w tylnym kącie skrzyni. – Zgoda – westchnął handlarz i zaczął ściągać z wozu pomniejsze pakunki i wkładać je do swojego plecaka. Spojrzał na skrzynię i pokręcił głową. – Twierdzą, że jest bezpieczna. – Raz jeszcze pokręcił głową. – Proszek glazurowy ułóżcie na wierzchu. Hylin skinął głową. – Chcesz, żeby się wysypał, kiedy ktoś otworzy skrzynię? Derrild przytaknął ponuro. – Szkoda dobrej emalii, ale co można zrobić? Nawet w Fenardzie są rabusie. Sami złodzieje. – Nie pozwolą ci wnieść bagażu do gospody? – Nie. Rozkaz prefekta. Próbowałem w Mosiężnym Koźle po drugiej stronie ulicy, ale powiedzieli to samo. W zeszłym roku spłonęły dwie gospody. Ci idioci wieźli cammabarkę. Creslin spojrzał ponuro, po czym zatoczył się pod ciężarem worka pełnego bryłowatych przedmiotów, który rzucił mu Hylin. – Cammabarkę? To wilgotny korzeń, który rośnie na południowych moczarach. Kiedy wysycha, pali prawie jak ogień demonów. Każdy przy zdrowych zmysłach wozi ją w wilgotnym płótnie. – Derrild wlókł worki z wozu do skrzyni. Mały chłopiec ciągnął belę siana przez drzwi stajni za nimi. Derrild odwrócił się. – Chłopcze! Które to stajnie piąta, szósta i siódma? – Co, panie? – Chłopiec wyprostował się. – Stajnie piąta, szósta i siódma? – Tamte puste po prawej przed wami, panie. Widzicie numery... na belkach na górze? – A, widzę. A co z paszą dla naszych biednych zwierząt? – Jak tylko to wniosę, zajmę się wami, panie. – Wrócił do beli siana, niemal tak dużej jak on sam, ciągnąc ją w stronę pierwszej stajni, którą zajmował wysoki czarny ogier. Creslin i Hylin skończyli z jucznymi mułami i zaczęli pomagać kupcowi opróżniać wóz. – Mają tłok, będziemy więc dzielić ten sam pokój. Wziąłem dla was dwa łóżka. – Kupiec stękał, chwiejnym krokiem niosąc ciężki pakunek w stronę skrzyni. Creslin upchnął jeszcze z przodu dwie skórzane torby, a potem przystanął, bo poza dwoma workami glazurowego proszku, które Hylin przesunął delikatnie ku wąskim dębowym drzwiczkom, nie było już nic do umieszczenia w skrzyni. – Dobra. Przesuń je tu, żebyśmy mogli ich złapać. – Derrild zamknął drzwi skrzyni na ciężką stalową kłódkę. – Teraz wprowadźcie zwierzęta do stajni, a ja znajdę stajennego. – Krępy handlarz zarzucił na ramię plecak pełen mniejszych torebek, które wcześniej tam włożył, i potoczył się w stronę frontowych drzwi stajni. Creslin odwiązał wałacha od barierki i poprowadził go do drugiego boksu, a potem wrócił po siwka Hylina, jako że boks był podwójny. Najemnik z kolei zdołał wprowadzić do trzeciego boksu juczne muły, zostawiając pierwszą przegrodę dla większego muła od wozu. – Obiecali paszę i będziemy mieli paszę... Creslin ignorował kupca, wieszając na stojaku siodła i derki. – ...tu i teraz... – Panie... Hylin wyjrzał przez barierkę boksu i wyszczerzył zęby, kręcąc głową, kiedy głos kupca zaczął odbijać się echem od poplamionych drewnianych ścian. Gdy Creslin wychodził z boksu, zamykając za sobą drzwi, chłopak stajenny, mamrocząc coś do siebie, napełniał żłoby pod czujnym okiem kupca. – Chodźmy jeść – powiedział Derrild, odwracając wzrok od chłopca ku swoim strażnikom. – Dobry pomysł – odrzekł Hylin, zarzucając na ramiona swój plecak. Creslin skinął głową. Jego plecak wisiał mu przez ramię na jednej szelce. W Gilded Ram była jedna wspólna sala, zadymiona od przypalonego tłuszczu i duszna od oparów rozlanego piwa i wina. Z trzech pustych stołów Hylin wybrał ten najbliżej ściany i usiadł twarzą do drzwi. – Spodziewasz się kłopotów? – zapytał Creslin. – Nie. Nie tutaj. Dobrze jest przestrzegać pewnych nawyków, nieważne gdzie jesteś. Poza tym uniknięcie walki zazwyczaj warte jest więcej od wygranej. – Dziwna uwaga jak na najemnego strażnika. – Creslin poprawił swoje krzesło na nierównych, szerokich belkach podłogi. – Mądra uwaga – burknął Derrild. Odwrócił się do Creslina. – Coraz lepiej mówisz. Czasami prawie nie słychać akcentu. Widzisz – dodał Hylin – w każdej walce możesz zostać ranny. Lub też możesz kogoś zranić albo zabić. W większości miast, jeśli zranisz miejscowego, zamkną cię, albo i gorzej. Stracisz zapłatę, albo nawet skończysz jako drogowy rabuś, albo zawiśniesz na drzewie. Kiedy jesteś w mieście, walcz tylko wtedy, gdy każda alternatywa jest gorsza od walki. – Skinął na usługującą kobietę, chudą i w nieokreślonym wieku. – Coś do picia! – Mamy czerwone wino, piwo, miód i sok z jagód krasnokrzewu. Co ma być? – Głos kobiety był równocześnie znudzony i zmęczony. – Co to jest sok z krasnokrzewu? – zapytał Creslin. – Sok z jagód, czerwony. Napój dla pań, bez alkoholu. – Wino – oznajmił Derrild. – Dla mnie też – dodał Hylin. – Sok z jagód krasnokrzewu – powiedział Creslin powoli. Nie wiedział, czy mu posmakuje, czy nie, ale żołądek mówił mu, że alkohol to kiepski pomysł. Służąca spojrzała ponownie na srebrnowłosego młodzieńca, po czym dostrzegła miecz oraz pas przypięte do plecaka u jego stóp i skinęła głową. – Dwa wina i sok z czerwonych jagód. A na kolację? Pasztet z bażanta albo gulasz za dwa miedziaki, cztery za kotleta. Do tego czarny chleb. – Gulasz. – Gulasz. – Pasztet. Służąca powstrzymywała się od spoglądania na Creslina. – Jedenaście miedziaków. Po cztery dla was dwóch razem z winem, a ty trzy. – Skłoniła głowę w stronę Creslina. Derrild rzucił na stół srebrnego pensa i miedziaka, po czym przykrył je ciężką dłonią. – Tylko niech tu będą, kiedy przyniosę jedzenie, handlarzu. – Nie martw się, dziewczyno. Nie martw się. Hylin zdołał opanować uśmiech, dopóki nie odwróciła się do drugiego stołu. – Ile ty masz wdzięku, Derrild. W końcu ktoś mi zaufał – warknął kupiec. Creslin rozejrzał się po pokoju. Oczy piekły go od tłustego dymu i miał ogromną ochotę przywołać choćby leciutki wiaterek, ale powstrzymał się, pamiętając o posępnej białej mgle zatruwającej miasto. Zamrugał, żeby odpędzić pieczenie. Łzy pomogły. – Czy to nie jakaś dama? – zauważył Hylin. Creslin podążył za jego wzrokiem w stronę narożnego stolika, gdzie szczupły mężczyzna w bieli siedział obok ciemnowłosej kobiety. Nawet poprzez dym Creslin wyczuwał powab kobiety. Czuł również paskudną biel, która otaczała oboje i rozlewała się na dwóch uzbrojonych ludzi siedzących po bokach. Zbrojni nie jedli, obserwowali tylko jedzącą dwójkę. – Zobaczmy te monety, mój śliczny – zachrypiała kelnerka, kiedy trzy metalowe kufle stanęły na zniszczonym stole. Derrild niechętnie oddał pieniądze. – Zobaczmy to jedzenie, moja śliczna – odburknął. – Może bym ci uwierzyła, gdybyś był młodszy. – Uśmiechnęła się przelotnie, odsłaniając poczerniałe zęby. Creslin uniósł kufel z sokiem i pochwycił wzrok Hylina. – Kiedy tu jechaliśmy, mówiłeś coś o wierzeniach i dlaczego prefekt musi zostać w Fenardzie... Hylin pociągnął wolno łyk wina. – Ach, lepsze niż górskie piwo. O wiele lepsze. Creslin czekał, a Derrild się nie odzywał. – Och... prefekt. Sam nie wiem... – Racja. Znasz się tylko na mieczu – przerwał Derrild zaskakująco cichym i łagodnym głosem. – Jest jeszcze jeden powód, dla którego prefekt nie opuści Fenardu, jeszcze jedna przepowiednia w Księdze. – Przerwał, żeby napić się wina, a potem otarł usta ogromną chustką, którą wyciągnął zza pasa; być może kiedyś było to delikatne białe płótno. – Księga mówi coś, że równiny Gallos pozostaną zjednoczone pod panowaniem jednego władcy, dopóki nie rozdzielą ich góry magów, kiedy to rządy przejmie kobieta z mieczem ciemności, która utrzyma górską krainę Analerię i zaczarowane wzgórza. – Wzruszył ramionami. – Tak więc jeden prorok twierdzi, że prefekt musi zostać, a inny, że tak czy inaczej może utracić południowe równiny... jak to w ogóle możliwe? I czy w ogóle ktoś kiedyś chciał tych gór? Kozły rządzone przez książęta z okrągłych namiotów, ot i cała Analeria. Cholerna głupota. Creslin poczuł dotyk chłodu i spojrzał w stronę mężczyzny w bieli przy narożnym stoliku, który uśmiechał się wszystkowiedzącym uśmiechem nie do Creslina, ale do pleców Derrilda. Trzy ciężkie, wyszczerbione gliniane talerze opadły na stół. W każdym tkwiła wygięta i zniszczona cynowa łyżka. – Widzisz, mój śliczny? Ja zawsze dobrze się spisuję. To wy, mężczyźni, nie spisujecie się dobrze, jak wam przybywa lat! Creslin uśmiechnął się mimo woli. Hylin chwycił łyżkę i zaczął siorbać gulasz. Derrild pokręcił głową do szerokich pleców służącej. – ...jeszcze mógłbym ci pokazać, dziękuję. Creslin jadł powoli, metodycznie, myśląc o przenikliwej bieli miasta, białym magu w kącie i śledzących go białych ptakach. Patrzył, sącząc od niechcenia sok z jagód krasnokrzewu, a Hylin uśmiechał się do kobiety w przeciwległym kącie pokoju. Siedziała z inną kobietą i nawet Creslin nie musiał patrzeć na ich umalowane policzki, żeby ocenić wygląd i doświadczenie obu dam. Wolał jednak podziwiać je z daleka. Związek z jeszcze jedną kobietą to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował. Megaera... kim jest i czemu ciągle o niej myśli? Obrazy powiedziały mu – ale co mu powiedziały? Pokręcił głową, kiedy Hylin spojrzał na niego, na kobiety i z powrotem. – Nie dziś. Nie teraz. – Mądry człowiek – burknął Derrild, kiedy Hylin mrugnął i odszedł od stołu. – On czy ja? – Ty. Nie można kupić miłości. Nie można nawet kupić prawdziwego seksu. – Derrild uniósł potężne ramiona. – Jeszcze jedno wino, ślicznotko! Creslin sączył swój sok, zaciskając wargi. Ile jeszcze musi się nauczyć. – Jeszcze jedno wino, ślicznotko! XXV Jeden z mułów zboczył i szedł ciężko skrajem drogi. – liii... aaah! – Hylin metodycznie zganiał juczne zwierzę z powrotem na trakt. – Cholerne błoto. Spowalnia wszystko. – Jak daleko jeszcze? Creslin ponownie zerknął na faliste wzgórza, które nazajutrz lub pojutrze, jak twierdził Hylin, doprowadzą ich do zachodniego krańca Easthorns. Horyzont był ciemny. Patrząc przez ramię na wzgórza w tyle, widział pomarańczoworóżowy blask, który przypominał mu Wieże Zachodzącego Słońca, tamte niewiarygodne chmury o zachodzie, które widać było z Dachu Świata. Ale na wschodnich równinach Gallos nie było wież, tylko pola, wzgórza i od czasu do czasu sady, urozmaicone deszczem i błotem. Popołudnie było jasne i ciche, niemal przesycone wiosną, kiedy słońce ogrzewało kałuże i trzęsawiska powstałe po porannej ulewie. Creslin pocił się większość dnia, rozluźniając tunikę, choć musiał znacznie częściej oganiać się od much i komarów. Hylin i Derrild wciąż mieli na sobie kurtki. Bzzzzzzzz... Pac. Creslin otarł z przedramienia rozpaćkane szczątki komara, który prześladował go od ponad kaya w nieruchomym, dusznym powietrzu. Bzzzzzzzz... Czy powinien przywołać teraz lekki wiatr, skoro już są daleko od bieli otaczającej Fenard? Pac! Bzzzzzzzz... – Psiakrew – mruknął. Nikt nie mówił o komarach, kiedy wspominano o żyznych równinach Gallos i wschodnich krainach. Ani o muchach. Ani o smrodzie bocznych uliczek miast i miasteczek. Bzzzzzzzzz... Kątem oka uchwycił błysk bieli i odwrócił się w stronę południowego nieba, ale ptak, jeśli to był ptak, już zniknął. Bzzzzzzzz... Pac! Bzzzzzzz... – Nie lubisz tych małych uprzykrzeń? Najwyraźniej one cię lubią – zauważył Hylin. Pac! Obnażona szyja bolała, ale populacja komarów na równinach Gallos zmniejszyła się o jednego osobnika. – Jak daleko jeszcze? – Jeszcze parę kayów. Będzie ciemno, kiedy dojedziemy. – Ton Hylina był oschły. – Dobrze będzie stanąć na ziemi – burknął kupiec z wozu. – Wy dwaj nie musicie siedzieć na twardym drewnie. Hylin spojrzał na Creslina. Obaj zauważyli grubą poduszkę na siedzeniu wozu, na które nieustannie narzekał kupiec. Bzzzzzzz... – Jak daleko jest do tego miejsca? – To może być ten kamień przed nami... jeśli będziemy mieli szczęście. Pomarańczoworóżowy blask przybladł, a podłużny kamień był jasnoszary na tle ciemnej szarości szybko zapadającego zmroku, kiedy Creslin ściągnął wodze konia, żeby odcyfrować litery. – Perndor. Trzy kaye. To tam jedziemy? – Tak, chyba tak. – Chyba? Bzzzzzz... – Kpi sobie z ciebie, chłopcze. – Hylin wyszczerzył zęby. Pac... Creslin zachwiał się w siodle, tracąc równowagę po kolejnej próbie uśmiercenia ostatniego prześladowcy. Potem szarpnął wodze. Błoto chlupotało pod kopytami konia, który go niósł z powrotem na kamienie traktu, również pokryte błotem, ale o wiele twardsze niż gliniaste pobocza drogi. – Nie powinno być już daleko. Bzzzzzz... Srebrnowłosy młodzieniec westchnął – pot ciekł mu pod koszulą, a rój owadów brzęczał nad karkiem. Wkrótce dotarli do następnego szarego kamienia, który głosił tylko „Perndor”. Waląca się rudera wyrastała nad drogą za tak samo chylącym się ku upadkowi płotem. Kamienie głównego traktu znikły, zastąpione miejscową gliną i... czymś jeszcze gorszym. Mimo iż deszcz dawno przestał padać, droga pełna była błota i wody. Creslin ciągle się pocił, nawet w chłodnym mroku, który szybko przechodził w noc. Nie odważył się poruszyć wiatrów, aby się ochłodzić i odpędzić owady, nie przy sceptycznym kupcu i bystrookim Hylinie jadącym obok. – Nie znoszę jeździć tak późno. – Hylin uniósł dłoń i dotknął rękojeści miecza. Creslin lekko przeniósł ciężar ciała i zarzucił sieć zmysłów na grzbiet lekkiej bryzy, która zdawała się wionąć od zachodu, spoza mułów handlarza, w stronę ciemnych kształtów nie oświetlonych budynków przed nimi. – Czy ktoś tam mieszka? – zapytał, kiedy mijali kolejną opuszczoną ruderę. – Powinni mieć jakąś porządną gospodę. Creslin ujrzał pojedynczy błysk światła jakieś pół kaya przed nimi. Usłyszał stuk kopyt i prychnięcie konia. Zesztywniał, wyczuwając konnych stojących za opuszczoną stodołą z tyłu i po prawej, po czym sięgnął i wyszarpnął miecz z pochwy. W tej samej chwili wyczul napinającą się cięciwę łuku, gorączkowo pochwycił wiatr i wilgoć powietrza i cisnął je w twarze łucznika. – Bandyci! – ryknął niepotrzebnie Derrild, chwytając wreszcie swą ciężką, nabijaną gwoździami pałkę. Creslin przypadł do grzbietu swego kościstego wierzchowca i pognał go w stronę sześciu jeźdźców. – HYYYYYYYY! – Bękart! Ciął raz i drugi, uchylił się i wyćwiczone odruchy przejęły kontrolę nad jego ciałem. – Diabeł! Gdzie on jest? Creslin zebrał zawodzące już teraz wichry i cisnął je raz jeszcze, mimo iż koń zaczął utykać. Skoczył, wykorzystując siłę rozpędu, i zatopił miecz w gardle potężnego bandziora, który usiłował się cofnąć. – Jedź! Jest ich więcej! Dopadli Frosee! – Cholera... – mruknął, próbując wysadzić z siodła martwego mężczyznę. Hylin ściągnął wodze, stając przy nim. – Kto się zbliża? – zapytał Creslin. – Nikt, tylko ja. – Twarz Hylina była blada nawet w niewyraźnym świetle. – Gdzie Derrild? – Creslin zrzucił wreszcie trupa. – W drodze do gospody, ciągnie muły, jak tylko może najszybciej. – Co? – Za to nam zapłacił. Pamiętasz? – Och... tak. Creslin rozejrzał się. Oprócz potężnego mężczyzny, leżącego twarzą w błocie, na ziemi rozciągały się jeszcze dwa ciała... i wałach, który niósł go przez tyle kayów. – Trafiłeś jeszcze jednego, ale siedzi martwy w siodle – stwierdził Hylin bezbarwnym głosem. Creslin potrząsnął głową, zarówno żeby powstrzymać drżenie rąk i ciała, jak i zaprzeczyć słowom Hylina. – To niemożliwe. Przejechałem pomiędzy nimi tylko dwa razy. Ujrzał łucznika leżącego na plecach z twarzą pokrytą lodem. Skąd wziął się lód? Jak to możliwe? Wieczór był chłodny, ale nie aż tak. Creslin przełknął, nie chcąc myśleć o tym, jak przywołał wichry z Dachu Świata. Drugi mężczyzna, mniejszy, w ciemnej tunice i spodniach, leżał z twarzą w kałuży. – Nie wiem, kim jesteś, Creslin, i nie chcę wiedzieć. Creslin raz jeszcze potrząsnął głową. – Jestem nikim... absolutnie nikim. – Wytarł miecz w kawałek szmaty zwisającej z siodła i automatycznym ruchem umieścił go na powrót w pochwie. – Taka jest śmierć, przyjacielu. – Hylin zeskoczył z konia, pochylił się nad hersztem bandytów i ciął nożem. Wstał z ciężką skórzaną sakiewką i rzucił ją Creslinowi. – Schowaj to. Creslin wsunął ją do plecaka, odrętwiały, a najemnik wsiadł znowu na konia. – Przenieś swoje torby i ruszajmy stąd. Niech miejscowi sprzątną ten bałagan. Przynajmniej tyle mogą zrobić. Creslin podał Hylinowi wodze silnego czarnego konia, zastanawiając się, jak szybko wszystko się stało. W jednej chwili łucznik już miał przeszyć go strzałą, a w następnej czterech ludzi, jeśli wierzyć Hylinowi, już nie żyło. – Nie mogłem tego zrobić... Znowu pokręcił głową, po czym chwiejnym krokiem podszedł do wałacha przez sięgające kostek błoto. Ciemne plamy biegły od chrap martwego konia. Creslin nie wiedział, czy było to błoto, czy krew, i nie dbał o to, ściągając umazane błotem worki. Szybko uwiązał sakwy i plecak za siodłem o wiele lepszym niż to, które zapewnił mu Derrild. Dotknął karego, próbując go uspokoić, i koń stanął posłusznie. Wskoczył na siodło ruchem na tyle płynnym, na ile pozwalały mu zmęczone nogi. Gdzieś przetoczył się grzmot i zaczęły zbierać niewidoczne chmury. – Trudno uwierzyć, że nie należysz do diabelskiej gwardii... siedzisz na koniu, jakbyś się na nim urodził, i walczysz jak one. – Szkoliły mnie. – Równie dobrze mógł powiedzieć prawdę. Hylin nie patrzył na Creslina. – ...teraz wierzę... ale ciągle nie pojmuję, co się stało z tym łucznikiem. Creslin też nie pojmował, wiedział jednak, że to jego dzieło. Zaczerpnął głęboko tchu i ruszyli w stronę gospody. Nie chciał rozmawiać o łuczniku, nie dziś wieczór. Z każdym nowym czynem odkrywał, że wie o sobie coraz mniej. Zadrżał w siodle, choć nie było zimno. Bzzzzzzz... Ze zniechęceniem pokręcił głową: pewne rzeczy jednak się nie zmieniały. Znowu zaczął padać deszcz, zimne krople – niepodobne do porannej ulewy. XXVI Creslin zerkał na prawą stronę szlaku – skały i tylko skały, urozmaicane plamami starego lodu w głębszych szczelinach. Chociaż Easthorns nie były tak wysokie jak Westhorns, to były bardziej nagie, rosło tu mniej drzew i krzewów i było bardziej sucho, jakby śnieg, który padał na Dachu Świata, nigdy naprawdę nie docierał na równiny Gallos. Wrzask czarnego sępa odbił się echem wzdłuż wąskiego szlaku, a za nim rozległ się łopot skrzydeł, kiedy padlinożerca odleciał na wschód wijącą się drogą, która wiodła do Jellica. Creslin, nawet nie wytężając zmysłów, czuł białe zło wokół czarnego ptaka. Przynajmniej w górach me ma komarów ani much i panuje miły chłód. Creslin szeroko rozchylił kurtkę, mimo iż Derrild kulił się pod grubym, futrem, kołysząc się na ławeczce wozu. Obramowana futrem kurtka Hylina była zapięta. Kary koń, żywszy od kościstego wałacha zboczył trochę. Creslin poklepał kark wierzchowca. – Spokojnie. Koła wozu zaskrzypiały na wystających kamieniach, kiedy wzięli ostry zakręt. Powóz miałby większe problemy niż dwukółka Derrilda. – Nie ma szerszej drogi przez Easthorns? – zawołał Creslin do Hylina. – Południowy trakt jest prawie dwa razy szerszy. – Dlaczego nim nie jedziemy? – Bo to prawie pięć dni drogi więcej – zahuczał Derrild. – Pięć dni więcej do zapłacenia za was, za gospodę i pięć dni bez sprzedaży. – Och... – Creslin urwał. On sam nie był drogi, ale Hylin prawdopodobnie wyciąga srebrnego pensa dziennie. Za pięć dni w obie strony, plus gospoda i koszty wyżywienia... – Nie zapominaj, srebrnowłosy – wrzasnął kupiec – że mogę odbyć więcej podróży albo założyć sklep w Jellicu, jeśli każda podróż zabierze mniej czasu! Creslin odetchnął głęboko, żałując, że podjął temat. – I ta droga jest bezpieczniejsza – dudnił z wozu głos kupca – bo wszystkie bogate karawany wybierają południowy trakt. Czasami nie zobaczysz ani jednego bandyty. Rzadko, ale... Hylin odwrócił się w siodle i wyszczerzył zęby, po czym spojrzał na przód i przynaglił kasztanka, żeby wejść pomiędzy wóz i strażnika. – ...i nie robię tego, żeby przeżyć dreszczyk emocji, nie w moim wieku – grzmiał dalej Derrild. – Mężczyzna musi coś robić, kiedy ma żonę, dwie córki i tylko jednego syna. Poza tym, czy mam siedzieć w sklepie, kłaniać się i obrastać tłuszczem? Choć czasami myślę w podróży, że już nigdy nie chciałbym usiąść na koniu ani na wozie. – A trakty? – zapytał rozpaczliwie Creslin. – Trakty! – prychnął kupiec. – Jakie trakty? Wóz zaskrzypiał przy kolejnym przechyle i droga pochyliła się ku równinom Certis. – To nie są trakty – ciągnął kupiec z wyściełanego poduszką siedzenia. – Jedyne prawdziwe trakty to te z Lydiaru do Fairhaven i z Fairhaven do Easthorns. Magowie budują dobre trakty. – Więc dlaczego nimi nie jedziemy? – Ponieważ, młody głupcze, nie zarabia się, wybierając trakty, którymi jeżdżą wszyscy. Rób to, co inni, a będziesz biedakiem. Ty na przykład walczysz mieczem. Jeśli dorównujesz raptem średniakom, giniesz. Zgadza się? – Chyba tak – zaryzykował Creslin. Sęp opadał ku stopniowo poszerzającej się, otoczonej kamieniami dolinie, aby przysiąść gdzieś poza zasięgiem ich wzroku. – Musisz być lepszy, robić coś, czego nie robią inni. Więcej umiejętności i więcej ryzyka, oto gdzie leży zysk. I większa szybkość. Wiem, że to rozumiesz, po sposobie, w jaki używasz miecza – dodał handlarz. – Dlatego właśnie nie zatrzymujemy się i nie handlujemy po drodze. Wszystko warte będzie więcej, dużo więcej, im szybciej dotrzemy na wschód. Creslin pokiwał głową, patrząc przed siebie, na plecy Hylina. – I jeszcze jedno, to uczciwość... Creslin przysłuchiwał się wbrew sobie. Zawsze słyszał, że wędrowni handlarze są najbardziej fałszywi ze wszystkich kupców. – Uczciwość popłaca, chłopcze. Nie w słodkich słówkach. Nie... płaci twardą, żywą gotówką. Ludzie z tobą handlują. Trzymają dla ciebie towar, bo ty dotrzymujesz słowa. Dobrzy strażnicy pracują dla ciebie, bo płacisz, ile obiecałeś. I w dodatku, jeśli jesteś uczciwy przed sobą samym, to nie okłamujesz się i nie próbujesz wmówić sobie, że nie mógłbyś palnąć głupstwa. Okłamywanie siebie w końcu zabija, jeśli najpierw nie doprowadzi cię. do ruiny. Creslin zmarszczył brwi, patrząc przed siebie. Myślał o tym, że Derrild rzeczywiście raz czy dwa zrobił z siebie głupca. Był hałaśliwy. Targował się ostro, ale nigdy nie próbował nikogo oszukać. -? Jednak nie jest to łatwe przy tych wszystkich podróżach... XXVII Creslin pochylił się w siodle. Przed sobą po prawej ujrzał odblask słońca na rzece. Po lewej droga poszerzała się w szeroki kamienny trakt prowadzący do otwartych bram. Odgłos kół kupieckiego wozu niósł się echem na twardym, równym podłożu. W przeciwieństwie do mniejszych miast, Gallos i Certis, Jellico miało mury wznoszące się na ponad pięćdziesiąt cubitów. Otwarta południowa brama stała na potężnych stalowych umocnieniach. Żłobienia, w których zakotwiczono wrota i kamień, w którym je wykuto, były idealnie gładkie. Oddział dwunastu albo więcej ludzi w s z ar obraz owych mundurach patrolował bramy, sprawdzając każdego przyjeżdżającego podróżnego i każdą wyjeżdżającą z miasta osobę. – Mistrzu Derrild, dawno was nie było. Niektórzy gadali, że odeszliście za daleko. – Głos sierżanta był pełen szacunku i przyjazny. Jego pokaźny brzuszek nie wypychał całkiem munduru. Na murach wyżej, ledwo widocznych za grzbietem parapetów, dwóch kuszników siedziało leniwie na słońcu, a ich broń spoczywała na drewnianych stojakach w zasięgu cubitów od każdego z nich. – To twoi ludzie? – zapytał sierżant, pochylając głowę w stronę Hylina i Creslina, którzy na powrót stanęli przed wozem. – Hylina spotkałeś już wcześniej – zagrzmiał Derrild. – Creslin, ten tutaj, dołączył do mnie za Bleyans kiedy Berlis upodobał sobie damę, której rodzina stwierdziła, że posunął się w tym upodobaniu za daleko. Mam nadzieję, że polubi zawód bednarza! – Śmiech Derrilda odbił się echem po kamieniach. Sierżant uśmiechnął się uprzejmie. – Dobrze znowu was widzieć, mistrzu Derrild. Miłego dnia. – W jego oczach nie było uśmiechu, a spojrzenie spoczęło kilkakrotnie na srebrnych włosach Creslina. Cała trójka ruszyła do miasta. Domy były tu przeważnie z wypalanej cegły; wąskie, dwupiętrowe budynki ze smołowanymi dachami, ciężkimi, okutymi stalą dębowymi drzwiami, zamkniętymi pomimo słońca i wiosennego ciepła. – Złapię cię, Thamaz! Złapię cię! – Piskliwy głosik należał do niedużej, obdartej figurki, która ścigała inną w stronę dzielnicy handlowej. – Uważajcie na konie! – zaskrzeczała kobieta w skórzanej spódnicy, kiedy dwaj chłopcy przebiegli po nierównych kamieniach pobocza. – Uważajcie na konie! – Z drogi! – warknął Hylin. Creslin oderwał wzrok od dzieci oraz kobiety i zerknął w aleje po lewej, jakieś trzydzieści łokci przed nimi. Nawet bez pomocy wiatrów wyczuwał, że coś tam czeka. – Ktoś jest w uliczce przed nami. – Sięgnął po łuk, chwytając strzałę. Hylin ściągnął wodze. – Niech tu do nas przyjdą. Kiedy Derrild zatrzymywał muły, dwaj chłopcy przerwali swój wyścig i skręcili, czmychając w wąską uliczkę po prawej. Kobieta przystanęła i sięgnęła po coś. – Stój! – krzyknął Creslin ze strzałą na cięciwie. Okazało się, że to wcale nie była kobieta, tylko chudy młodzik. Rzucił łuk, po czym spojrzał nerwowo w boczną ulicę. Creslin uśmiechnął się blado, słysząc stłumione kroki, cichnące w oddali, zostawiające młodzika i dwóch chłopaczków swojemu losowi. – Uciekli – prychnął Hylin. – Nie zdołali nas zaskoczyć, uciekli więc bez walki. – Proszę... – błagał młodzik, wpatrując się w wycelowaną w niego strzałę. – Przeszyj go – zagrzmiał Derrild. – Po co ma wyrosnąć z niego jeszcze jeden złodziej. – Zdejmij ubranie – rozkazał Creslin. – Już! – Czekał. – Podejdź do drzwi. I zostań tam. Młodzik drżał, choć dzień nie był chłodny. Creslin dostrzegł mimowolnie, że dwaj chłopcy znikli w jakiejś kryjówce. – I co teraz? – zapytał Hylin. – Podnieś łuk i idziemy. Wątpię, żeby się na nas rzucił, a nie mam ochoty tłumaczyć się z trupa. – Mięczak o gołębim serduszku – burczał Derrild z wozu. Rzucił wodze i pospiesznie wziął łuk, ale udało mu się tylko zerwać cięciwę, więc cisnął bezużyteczny w alejkę. Kiedy zrównali się z młodzikiem, który stał z wytrzeszczonymi oczami, mając na sobie jedynie workowate spodenki, Creslin utkwił wzrok w jego ciemnych oczach. – Rób tak dalej, a nie dożyjesz następnych urodzin. Jego głos zabrzmiał srebrem niczym wiosenny grzmot i młodzik wzdrygnął się gwałtownie. Dwóch strażników jechało dalej w stronę skrzyżowania z szerszą drogą. – Wiesz co, Creslin – zauważył Hylin cicho – straszny z ciebie sukinsyn. Wierzę w każde słowo tego ostrzeżenia. On też. – Bo to prawda. Nie potrafię ci wyjaśnić, skąd to wiem, ale to prawda. Czasami wiem, co się stanie. – Odwrócił się lekko i obejrzał przez ramię, ale młodzieniaszek zniknął. – Kim ty jesteś? Jakimś magiem wojownikiem? – Chciałbym... – Creslin roześmiał się smutno. – A czasami może bym nie chciał. – Dość mielenia językiem – wtrącił się Derrild, doganiając ich. – Tam jest magazyn. – Poznaję – mruknął Hylin. Magazyn był kamiennym budynkiem o szerokości kilku domów, trzypiętrowym, ze spadzistym dachem. Mimo iż wyższy od sąsiednich budowli – warsztatu stolarskiego przy placu czy sklepu z materiałami i żywnością przy bramach miasta – dorównywał białym kamiennym fasadom wyższych budynków wokół placu. Firma Derrilda miała troje drzwi. Pierwsze, otwarte wahadłowe drzwi znajdowały się na poziomie szorstkich kamieni ulicy i były dość szerokie, żeby pomieścić dwukółkę kupca. Drugie okute były stalą i zamknięte na ciężką zasuwę. Natomiast drzwi najbliżej placu wykonane były z rzeźbionego dębu i osłonięte pomalowanym na niebiesko gzymsem. Creslin zadarł głowę i ujrzał, że na trzecim piętrze znajdują się okna pomieszczeń mieszkalnych. Zwrócił uwagę na rozsuwane drzwi, przed którymi przystanął Hylin. Chudy najemnik odciągnął lewe skrzydło. Creslin usunął z drogi czarnego konia, a Derrild poprowadził wóz do słabo oświetlonego wnętrza. – Pomóc ci? – zapytał Creslin Hylina. – Nie. Zamknę tu. Idź za Derrildem. Wewnątrz, po prawej, Creslin znalazł rząd otwartych drewnianych koszy, z których większość była pusta. W jednym znajdowały się gliniane słoje z szeroką szyjką. Jeden z nich był pęknięty i nie zalakowany. Pozostałe spoczywały pewnie na czerwonej glinie. Kosze stały na dwóch poziomach. Schodki i drewniane kładki pozwalały dosięgnąć drugiego poziomu, gdzie większość zapasów zamknięta była w solidnych skrzyniach. Creslin poprowadził konia przed szósty boks na tylnej ścianie. W jednym, najbliżej drzwi, za którymi Creslin domyślał się biura kupca, stała czarna klacz. Pozostałe Pięć boksów było puste. Pomimo słabego światła sączącego się przez wysokie okna na tylnej ścianie oraz z olejnej lampy przy pierwszym boksie Creslin bez trudu mógł stwierdzić, że magazyn nie jest zaśmiecony. Własny nos upewnił go, że czystość nie jest tylko powierzchowna i że kupiec utrzymuje ład w całym obejściu. Pod maską gderzącego i grzmiącego Derrilda kryło się umiłowanie porządku, tak jak i u Hylina. Przystanął. Czy dlatego droga przez góry Candaru nie sprawiła mu większych kło – potów? – Zabierajmy się do roboty! Creslin zsiadł z konia. Poprowadził karego do trzeciego boksu, który wydawał mu się odpowiedni, i ściągnął siodło, powiesił je na stojaku, wytrzepał i złożył derkę. Kary prychnął. – Wiem... Wiem. To była długa droga. Ale teraz będziesz odpoczywał. – Nie marudź tam długo! – zawołał Hylin. – Wiem – powtórzył Creslin. – Od rozładowania mułów jesteśmy my, mam rację? – Masz rację. Rozładunek nie był trudny, ale wspinanie się po schodach i decydowanie, który towar ma iść do której skrzyni czy kosza. – Nie tutaj! Purpurowa emalia idzie do następnej skrzyni, tamtej! – wołał kupiec. – Olej ceranowy noś po jednej butelce. Nie stać mnie, żebyś tłukł dwie naraz. Ciebie też. Idą na drugą półkę, piąte drzwi od dołu, z zielonym liściem. – Te z napisem „ceran”? – zapytał Creslin. – Tak. Skąd wiesz, co tu jest napisane? – Umiem czytać – prychnął niegdysiejszy książę. – Co jeszcze? – Och, nie... – Nieważne. Nic nie mówiłem. Od tej chwili rozładunek szedł szybciej, bo Creslin brał towary z etykietami. Podejrzewał, że wszystko, co ma etykiety, jest albo ciężkie, albo delikatne, albo drogie, albo wszystko naraz, patrzył więc uważnie pod nogi. – Zrobione... – mruknął pod nosem, kiedy wtaszczył na górę ostatni słój czegoś o nazwie porthernth. Pot ściekał mu po czole. – Kończysz? – zawołał Hylin. – Tak. Wreszcie. Kiedy Creslin zszedł ciężko po schodkach bez barierki, Derrild skinął, żeby doń podeszli. Kupiec stał przy drzwiach prowadzących do kwater. – Dostaniecie kolację, łóżko i śniadanie plus zapłatę – wyjaśnił rozwlekle. – Rozliczymy się po kolacji. – A co z koniem? – zasugerował Creslin. – Koń wart jest więcej niż ty, młody człowieku, choć nic ci nie brakuje. – Derrild odwrócił się do Hylina. – Zaczekaj – odrzekł Creslin. – Twój był wałach. Ten karosz jest o wiele lepszy. Derrild przystanął, krzywiąc na chwilę twarz, po czym rozpogodził się. – Zgadza się. Jestem ci winien nadwyżkę. Prawdopodobnie różnica wyniesie dwa srebrne. Dam ci połowę. Creslin westchnął. – Różnica wyniesie raczej więcej niż jeden złoty. – Nie mogę sprzedać karego – zauważył Derrild. – Jest rzeczywiście zbyt dobry dla kupca, ale dam ci dwa srebrne zamiast jednego. Gdybym poszedł do handlarza końmi, nie dostałbym więcej niż trzy lub cztery srebrne pensy. Creslin sięgnął myślami, wyczuwając, że kupiec jest przerażony i wierzy w to, co mówi. – W porządku. A zatem dwa srebrne. Derrild odetchnął ciężko. – Możesz się umyć. Hylin pokaże ci gdzie. Do tego czasu kolacja będzie już czekała. – Odwrócił się z kolejnym ciężkim westchnieniem. – Dobra – warknął najemnik. Creslin potarł spocony, nie ogolony podbródek. Kupiec Derrild – przerażony? Creslin sięgnął po plecak. Chciał się również ogolić i coś wyprać. – Czy mogę gdzieś uprać ubranie? Nie mundur, ale resztę? – Skoro i tak zachlapiemy mydłem łazienkę, wątpię, żeby ktoś miał coś przeciwko – odrzekł Hylin, podnosząc swój plecak. Creslin poszedł za nim nie więcej niż kilkanaście kroków. Czekały na nich dwa duże cebrzyki pełne ciepławej wody. Żałując, że nie może zanurzyć się w nich cały, Creslin zadowolił się gruntownym myciem i goleniem. Idąc za przykładem Hylina, powiesił swój miecz i plecak na stojaku i w przeciwieństwie do Hylina wdział świeżą koszulę bez tuniki i najlepiej jak potrafił, wyczyścił buty. Druga koszula wisiała razem z bielizną na suszarce. – Pomyślałby kto, że idziemy na zamek, tak się pucujesz – powiedział Hylin. – W porównaniu z niektórymi miejscami, które odwiedziłem, to jest zamek. – Creslin poszedł za Hylinem do jadalni. Długi stół z czerwonego dębu, długości jakichś ośmiu cubitów, był lśniąco polakierowany i tylko gdzieniegdzie zniszczony. Stały tam również drewniane fotele, a nie ławy, dla dziewięciu osób. Derrild, z przystrzyżoną brodą, w wygodnej, spłowiałej czerwonej tunice i spodniach, skinął w stronę swoich domowników. – Moja żona Charla, mój syn Waltar, jego żona Vierdra i młody Willum oraz moje córki, Derla i Lorcas. Creslin skłonił się nisko Charli, a potem nieznacznie pochylił głowę przed resztą. – Jestem zaszczycony, pani, i dziękuję za waszą gościnność. Jasnowłosa córka imieniem Lorcas pochyliła się do siostry i mruknęła coś, czego Creslin nie dosłyszał. – Siadajmy – zagrzmiał Derrild. – Ty tutaj, Hylin, a Creslin pomiędzy Charlą i Lorcas. Wiedząc, że na wschodzie mężczyźni uważani są za silniejszych, Creslin przysunął krzesło Lorcas, zakładając, iż Derrild usłuży swej małżonce. – Ach, Derrild, miło widzieć, że rycerskość jeszcze gdzieś się ostała. – Rycerskością nie płaci się za kolację – burknął Derrild. Lorcas i Derla wymieniły spojrzenia przez stół. Z sąsiedniego pokoju wyszła siwowłosa kobieta, niosąc wielką, parującą miskę, którą postawiła przed Charlą. Następnie pojawiły się dwa drewniane talerze ze świeżo pieczonymi bochenkami chleba. Dwa dzbany stały już na stole, a przed każdym biesiadnikiem leżał duży wyszczerbiony talerz i ciężki brązowy kubek. – Piwo jest w szarym dzbanie, a sok z jagód krasnokrzewu w brązowym – powiedział Derrild. – Skąd jesteś, młodzieńcze? – odezwała się Charla. Miała okrągłą, miłą twarz pod krótką szarą czupryną. – Z drugiej strony Westhorns – odrzekł. – To długa droga. Dokąd zmierzasz? – Ułamała koniec bochenka i podała mu tacę. – Myślę, że do Fairhaven. Jeszcze się nie zdecydowałem. – Wziął chleb, oderwał kawałek i położył na talerzu. Potem podniósł dzban z sokiem, podał Lorcas, która skinęła głową, i nalał im obojgu. – Dobrze się bijesz? – zapytał Willum, którego zmierzwione blond włosy ledwo wystawały zza stołu. – Willum! – zganiła go jasnowłosa Vierdra. Creslin roześmiał się cicho. – To zależy, kogo spytasz. Ci, których pokonałeś, powiedzą, że jesteś dobry. Ci, którzy cię pobili, stwierdzą co innego. – Dobrze się bijesz! – stwierdził radośnie chłopczyk. – Widzi cię na wylot, Creslin – mruknął Hylin z ustami pełnymi chleba. – Nie widziałem lepszego wojownika – dodał Derrild. Kiedy przyszła jego kolej, Creslin nalał sobie gęstej potrawki – na którą składały się grube kluski, biały sos i jakieś mięso – na połowę talerza. Zdołał tego dokonać, nie kapiąc na stół i nie kompromitując się w żaden inny sposób. Hylin zaatakował wielką miskę chochlą i na wypolerowanym stole natychmiast znalazł się sos, a z talerza ześliznęły się kluski. Creslin niemal skrzywił się na ten nieład, ale nikt nie wydawał się zwracać nań uwagi. – A więc jesteś zawodowym wojownikiem? – zapytała Lorcas. Przełknął kęs pieprznej potrawki, nie tak ostrej jak burkha w Sarronnynie, ale i tak zbyt pikantnej, zanim odpowiedział. – Nie. Widziałem prawdziwych wojowników i nie mogę się z nimi równać. – Ja ich nie widziałem – wtrącił się Hylin. – A jeśli naprawdę są lepsi od Creslina, mam nadzieję, że nigdy ich nie spotkam. – Dlaczego myślisz o Fairhaven? – zapytała Charla. – Wydaje się miejscem, gdzie można odkryć coś nieznanego. – Czasami lepiej tego nie odkrywać – mruknął Derrild. – Zwłaszcza jeśli dotyczy magów. – Przerwał. – To zazdrosna banda, Creslinie. – Zazdrosna? Chluup... – Willum! Brązowy dzban oparł się silnej rączce młodego Willuma i chlusnął na stół sokiem z jagód krasnokrzewu. – Jarra! Siwowłosa służąca pojawiła się ze szmatami i wytarła stół, podając czystką szmatkę Vierdrze, która pokręciła głową. – Jedzenie z młodymi jest zawsze niebezpieczne – powiedziała. Creslin uśmiechnął się, choć był zadowolony, że sok rozlał się z dala od niego, i odwrócił głowę, żeby chłopiec nie widział wyrazu jego twarzy. Młody Willum pozwalał się wycierać z soku, pogryzając duży kawałek chleba. – Chcesz odbyć jeszcze jakieś podróże? – zapytał ciemnobrody, ale już łysiejący Waltar. Creslin pokręcił głową. – Cieszę się, że mogłem się przysłużyć, ale... – Trudno znaleźć dobrych ludzi. – A jeszcze trudniej ich utrzymać – dodał Derrild. – Jakoś nie wydaje mi się, żeby ten młodzieniec polubił handlowe przejażdżki, nawet gdybym mógł zapłacić tyle, ile jest wart. – ...jest naprawdę dobry... Creslin zignorował szepty Derli i Lorcas, ułamał kolejny kawałek chleba i dolał sobie potrawki. – Później będą słodycze – zauważyła Charla. Z jakiegoś powodu Derla rozkaszlała się, Lorcas spłonęła rumieńcem, a Hylin wyszczerzył zęby do Creslina. Poczuł, że rumieniec wypełza mu na twarz, i sięgnął po kubek. – Co was tak bawi? – dopytywał się Willum. – Nic... nic. – Ale nawet Vierdra z trudem utrzymywała poważny wyraz twarzy. Waltar nie widział w sytuacji nic zabawnego, co okazał cierpkim skrzywieniem warg. – Kobiety... – mruknął tak cicho, że tylko Creslin go słyszał. Nawet Derrild się uśmiechał, kręcąc głową. – Być znowu młodym... – Potem spojrzał na Charlę, pochylił się i musnął wargami jej policzek. Creslin przełknął, zdając sobie sprawę, iż nigdy przedtem nie widział, nigdy nie doświadczył takiego przekomarzania się. Powoli sączył sok z krasnokrzewu. Przyniesiono słodycze: ciężki ciemny pudding i cienkie miodowe herbatniki. Creslin wziął niewielką porcję puddingu, czując, iż jest dla niego zbyt pożywny i tłusty. Ani szeryf, ani strażniczki nigdy nie pozwalały sobie na tak ciężkie słodycze, pozostając raczej przy owocach i zwykłych herbatnikach. Zerknął ku drugiemu końcowi stołu, gdzie twarzyczka Willuma niemal całkiem pokryta była ciemną melasą. Stłumił uśmiech. – Dobre! – mlasnął chłopiec, gryząc następnego miodowego herbatnika. – Dosyć! – warknął Waltar na syna. Vierdra położyła dłoń na rękawie męża. – Zachowuje się jak prosię – mruknął Waltar. – Zachowuje się jak mały chłopiec. Creslin znowu przełknął, czując, jak pieką go oczy, ale nie rozumiał dlaczego i znalazł schronienie w kolejnym łyku soku. Powędrował spojrzeniem do małej gitary wiszącej na ścianie. Wzrok Lorcas podążył za nim. – Ty także grasz? Creslin pokręcił głową. – Nie na tyle dobrze, żeby popisywać się przed publicznością. Kiedyś szukałem w muzyce rozrywki dla siebie. Wydaje się, że to było tak dawno. – Miałem gitarę w Suthyi, dawno temu – zagrzmiał Derrild. – Tyrell umiał grać, ale chyba był ostatnim strażnikiem, który to potrafił. Czasami uda mi się namówić Vierdrę, żeby coś zabrzdąkała... masz ochotę, dziewczyno? Młoda matka uśmiechnęła się. – Chyba nie dzisiaj. Derrild rozejrzał się po stole i chrząknął. – Przejdźmy do kantoru – zaproponował w ciszy, która zapadła po uprzejmej odmowie synowej. – Zajmiemy się dochodami. – Wstał. Creslin wstał i zwrócił się ku Charli. – Raz jeszcze dziękuję, pani, za tak smaczny i obfity posiłek. – Cofnął się. – I wam wszystkim za serdeczne przyjęcie. – Uśmiechnął się szeroko do Willuma i odwrócił się, żeby pójść za kupcem. – ...żaden najemnik. Ale może to jakiś książęcy bękart albo ktoś taki. – ...srebrne włosy... widziałaś kiedy coś takiego? Obie niezamężne córki wpatrywały się w Creslina nawet, gdy wstali z krzeseł. Zignorował ich szepty i poszedł za kupcem. Derrild zapalił olejną lampę na ścianie niedużego pokoju. Jedną ze ścian zapełniały kasetki na stojaku, odgrodzone kratami z zimnej stali, grubszymi niż nadgarstek mężczyzny. Najwięcej miejsca zajmowały stół i cztery krzesła. Krzesło za stołem wyściełała gruba poduszka. – Siądźcie, a ja wezmę księgę i podliczę wszystko. Hylin rozparł się na jednym krześle; Creslin opadł na drugie. Derrild wyjął ciężką księgę znad stalowej kraty. – Hhhmm... Creslin zaczął na ósmym staju za Cerlynem. Powiedzmy, że należy mu się premia, bo wytrzymał do końca. To będzie dwa srebrne pensy i jeszcze, powiedzmy, cztery – za dwa napady i dwa za czarnego ogiera. To razem osiem. Przyjechaliśmy z tym, co zabraliśmy, bez żadnych strat. Niech będzie premia pół złotego. Powiedzmy więc, półtora złotego pensa. Derrild nie podniósł wzroku, notując cyfry piórem, które zanurzał w kałamarzu. – Ty, Hylin... dostajesz to, co umówione, plus cztery za napady i pół złotego premii. Hylin skinął głową. – Sprawiedliwie. Creslin wyczuwał, iż obaj mężczyźni uważają zapłatę za uczciwą, i skinął głową. – Dostaniecie również śniadanie i łóżko, a to coś warte w tym złodziejskim miasteczku. – Derrild spojrzał na Creslina znad księgi ze smutnym wyrazem twarzy. – Te moje dziewczęta, Creslin... cóż... myślą, że ładna twarz i szybka klinga to wszystko. Creslin zrozumiał. Kupiec związany był własnym słowem i wiedział, że nie może grozić Creslinowi. – Rozumiem. Nie macie nic przeciwko żarcikom, ale jeden wnuk na razie wystarczy. Derrild spojrzał na księgę; srebrnowłosy młodzieniec wyczuł jego ulgę. Hylin skinął głową, jakby na znak aprobaty. – Jeszcze chwilkę, panowie. Gdybyście poczekali na zewnątrz... Wstali i Creslin podążył za Hylinem, podczas gdy_ kupiec zamykał drzwi, usiłując dyskretnie zasunąć za nimi sztabę. – t Nawyk... – mruknął Creslin. – Dziwny jesteś, Creslin – powiedział przeciągle Hylin. – Nie znasz wschodu, ale zachowujesz się jak książę, a walczysz jak demon i czasami myślę, że czytasz w ludzkich myślach... a z drugiej strony chcesz ryzykować wszystko, żeby pójść do Fairhaven. – Nie wiem, czy mam wybór. Nikt inny nie może mnie uczyć. – Oni również mogą cię nie nauczyć... mogą po prostu chcieć cię zabić. Lepiej bądź ostrożny. Nie pozwól im myśleć, że jesteś tylko jakimś najemnikiem. Niestety to, co mówił chudzielec, miało sens. Aż za wiele. – Proszę, panowie... Derrild wręczył każdemu z nich niewielką skórzaną sakiewkę. Creslin wsunął monety w wewnętrzną kieszeń pasa, złożył sakiewkę i ją również wetknął za pas. – Hylin... pokażesz Creslin owi, gdzie będziecie spali? – Nie ma sprawy. – Do zobaczenia rano. Dziś wieczór muszę jeszcze posiedzieć nad księgami. Creslin wziął swój plecak i poszedł za Hylinem po wąskich schodach z drugiego piętra na trzecie. – Jesteśmy na tyłach mieszkania rodziny. Pokój wyposażony był w dwa duże, choć pojedyncze łóżka i olejną lampę w mosiężnym lichtarzu na ścianie. Wysoki stół z odkrytymi półkami pod spodem dostarczał miejsca na plecaki i inne niewielkie sprzęty. – No to na razie. – Chudy najemnik położył plecak na końcu stołu. – Nie śpisz tutaj? – To zależy... Muszę się zobaczyć ze starym przyjacielem. – Hylin wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Poza tym jestem pewien, że córki Derrilda nie ucieszą się, kiedy będę przerywał ich świergoty. Którą wolisz? Creslin pokręcił głową. – Wolę? Ja... Hylin raz jeszcze się uśmiechnął i wyszedł, pogwizdując cicho. Creslin przysiadł na krawędzi łóżka, nasłuchując gwizdu najemnika, który schodził po schodach, a potem zamknął drzwi. Wkrótce Creslin usłyszał lekkie kroki. Nasłuchiwał bacznie. Nie potrafił jeszcze rozeznać się we własnych uczuciach po nocnej wizycie – a może to był tylko sen – pani imieniem Megaera, a teraz znowu miał gości. W drzwiach pojawiła się jasnowłosa główka. Creslin się roześmiał. – Witaj, Willum. Przyszedłeś powiedzieć dobranoc? Twarz dziecka była czysta. Miało na sobie długą nocną koszulkę. – Ilu ludzi zabiłeś? Dziadek mówi, że jesteś najlepszym wojownikiem, jakiego w życiu widział. Creslin westchnął. – Zabiłem paru... – Ilu? Założę się, że całą bandę. Creslin pokręcił głową. – Lepiej unikać zabijania, Willumie. Dorośnij i zostań dobrym kupcem, jak twój dziadek. Kolejne dwie jasne głowy pojawiły się za chłopcem. – Głęboka mądrość jak na kogoś tak młodego... – Vierdra uśmiechała się, mówiąc to. – Powiedz dobranoc, Willumie. – Dobranoc. – Dobranoc, Willum. Vierdra zagarnęła synka i zostawiła jasnowłosą Lorcas, stojącą w drzwiach. Dziewczyna trzymała w dłoni małą gitarę. – Dlaczego powiedziałeś tak Willumowi? Nie mogłeś zabić tylu ludzi. – Zabicie jednej osoby to już zbyt wiele. – Wskazał łóżko naprzeciwko siebie i zatrzymał się w pół gestu. – Czy nie byłoby lepiej zejść gdzieś na dół? Lorcas cicho zamknęła za sobą drzwi i usiadła na lóżku naprzeciw niego. Creslin zauważył, że ma brązowe oczy. Oraz że nie odpowiedziała na jego pytanie. – Może zagrałbyś jakąś pieśń albo coś innego...? Jak mógł odmówić tak delikatnej prośbie? Powolnym ruchem ujął gitarę i przebiegł palcami po strunach, zdając sobie sprawę, że instrument musiał być własnością mistrza muzyki. Przyciskał struny, dopóki pojedyncze nuty nie okryły się srebrem, które on tylko był w stanie zobaczyć. – Coś z twoich rodzinnych stron... Creslin uśmiechnął się blado. Wątpił, czy Lorcas naprawdę pragnęłaby usłyszeć marszowe pieśni z Westwind. Co miał zagrać? Przypomniał sobie nagle pieśń z dworu Sarronnyn. Powoli, powoli zaczął śpiewać... Me proś, abym zaśpiewał, I nie proś, aby zagrał dzwon, Nie pytaj o baśń. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Och, miłość ma ma barwę bieli, Jasna jest i biała jak gołębica, I biały był ten, jak ona jasnowłosy, Który odebrał mi moją miłość. Nie pytaj, czy skończyłem baśń, Nie proś o rymy, Nie proś o pieśń. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Och, czarny jest mój wzrok, Ciemny i czarny jak noc, I mroczny jestem ja, mroczny jak niebiosa, Których błyskawica obnażyła kłamstwo. Nie pytaj, czy zabrzmi dzwon, I nie proś o pieśń, Ani o baśń. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Pozwolił, aby ucichły słowa pieśni, i wstał. Położył gitarę na stole i zajął znowu swoje miejsce na krawędzi łóżka. Lorcas pochyliła się do przodu. – Skąd naprawdę jesteś? Creslin postanowił ją zniechęcić, wyjawiając prawdę. – Z Dachu Świata, Westwind. – Myślałam, że to kobiety są tam wojownikami. – Zmarszczyła czoło zakłopotana. Potem odgarnęła za ucho pasemko czarnych włosów i uśmiechnęła się. – Bo są. – Ale ty nosisz miecz. Hylin mówi, że jesteś jedynym, przed którym by uciekł. A on nigdy nie ucieka. Ojciec obserwuje cię jak sęp. – To długa historia. Wstała ze swego miejsca i usiadła obok niego. – Mamy czas. Hylin nie wróci, a Vierdra niczego nie powie. – A twój ojciec? – Matka trzyma go w garści. Creslin uśmiechnął się ironicznie. Pewne rzeczy na wschodzie nie różniły się za bardzo od Westwind. – Nazywam się Creslin i urodziłem się w Czarnej Wieży... szkolenia? Teraz... pewnie już wiedzą. – Odpowiadał na jej pytania. – Aemris nigdy nie lubiła uczyć mnie walki na miecze. Heldra, jak wiem, miała swoje własne powody. Czy którąś lubiłem? Fierę, ale ona przede wszystkim była strażniczką... przeważnie – poprawił się, myśląc o tamtym pocałunku w Czarnej Wieży. Lorcas siedziała obok niego, ciepła i miękka, kiedy streszczał swoje dość krótkie życie. Wciąż miała na sobie błękitną tunikę, którą nosiła przy kolacji, chociaż rozpuściła włosy. Odkrył, że otacza ramieniem jej talię, kiedy przechylili się w tył, żeby oprzeć się o poduszki i mur. O niektórych rzeczach nie wspomniał. Na przykład o Sarronnynie ani o nocnej wizycie Megaery. – Naprawdę jesteś księciem? Roześmiał się łagodnie, ciesząc się, że leży koło kogoś, kto go słucha. – Nie. To nie całkiem tak. Tylko Llyse może być następnym szeryfem, jeśli wykaże się zdolnościami. Nie musi być najlepsza w walce na miecze, ale równie dobra jak starsze strażniczki i musi znać się na handlu, taktyce... wszystkim. – Lubisz swoją siostrę? – Czasami, a czasami jest taka sama jak szeryf. – Dlaczego nigdy nie nazywasz jej matką? – Nigdy na to nie pozwala. – Ale... wydaje się, że wiele ryzykowała, pozwalając na twoje szkolenie. – Można i tak na to spojrzeć. – Creslin urwał, opierając głowę o policzek Lorcas, zamknął na chwilę oczy i zmusił się do ich otwarcia. – Chyba nie jestem w stanie dłużej rozmawiać. – Nic nie mów. – Odwróciła się ku niemu, otoczyła ramionami, kiedy osunął się na plecy, rozkoszując się jej miękkim ciałem, wargami i ramionami. Nadeszła jednak chwila, kiedy musiał ją puścić, i uczynił to. Odsunęła się łagodnie. – Gdybyś nie obiecał... Rozdziawił usta. – Myślisz, że nie wiemy, o co chodzi ojcu? – Słowa brzmiały łagodnie, ale nie złośliwie. Potem pocałowała go, zanim zdążył się odezwać. – Poza tym gdzieś czeka na ciebie księżniczka i zasługujesz na nią. – Ale... – Myśl o mnie. Często. Lorcas odeszła równie cicho, jak się pojawiła, i Creslin znacznie lepiej zrozumiał zdanie „Kobiety...” i potrząśnięcie głową. Zanim upadł na łóżko, zdołał zdjąć buty i spodnie. Lampa zgasła, kiedy liznął ją język przywołanego przezeń wiatru. Spał bez snów. XXVIII Creslin podniósł plecak i przewiesił go przez ramię. – No cóż, młodzieńcze. Żałuję, że nie stać mnie na ciebie – grzmiał łagodnie Derrild. – Ale handel to kiepski interes. Creslin skinął głową. – Dzięki za dobre chęci. Derrild nie mógł sobie na niego pozwolić z paru jeszcze powodów, a jednym z nich była jasnowłosa dziewczyna w sąsiednim pokoju. Przesunął plecak i nałożył obie szelki tak, żeby móc dosięgnąć rękojeści miecza. – Uważacie, że Gerhard to najlepszy pomysł? – Tylko on podróżuje regularnie do Fairhaven i robi z nimi interesy. Demony wiedzą jak, więc lepiej się pilnuj. Ale to o wiele szybciej niż na piechotę, jeśli cię zatrudni. Taniej też niż płacić za powóz. – Derrild wzruszył ramionami. – Uważaj na siebie, chłopcze. – Przesunął się w stronę drzwi. Creslin zrozumiał aluzję i również się cofnął. – Ojcze? – Lorcas schodziła z kuchennych schodów. – Czy Creslin już odchodzi? – Tak – odrzekł Creslin, żeby oszczędzić Derrildowi potwierdzenia. – Czas ruszać. – Zatrzymał na niej wzrok, wspominając miękkość i ciepło jej ciała. – A zatem muszę się pożegnać. – Ominęła ojca, podeszła do Creslina, uściskała go i ucałowała mocno w same usta. Creslin odwzajemnił pocałunek, zapominając, że obok stoi jej ojciec. Ciągle jeszcze mrugał, kiedy go puściła. – Żegnaj... Cichy głos powiedział mu, że wszelkie frazesy o ponownym spotkaniu zabrzmiałyby fałszywie. – Żegnaj. – Gardło miał suche i ściśnięte. Nie poruszył się, dopóki nie cofnęła się na schody. – Żegnaj – powtórzył. Pomknęła w górę po schodach. – Hm, lepiej już idź. Creslin skinął głową w milczeniu i niemal potykając się, wyszedł przez drzwi na ulicę. – Spróbuj u Gerharda. – Spróbuję. Drzwi zamknęły się, zanim zdążył zrobić dwa kroki. Spojrzał w stronę domu, ale w oknach nie ujrzał żadnej twarzy. – Idź pogadać z Gerhardem – sugerował Derrild. Nie mając lepszego pomysłu, Creslin ruszył ulicą. Kupiec nie był zły, ale Creslin wiedział, że gdyby zechciał zostać, nie powitano by go wylewnie. Hylin nie wrócił i nie było sensu zostawiać mu wiadomości, skoro i tak nie umiał czytać. Chociaż śniadanie było równie obfite jak kolacja, chociaż niebo było jasnobłękitne i chociaż Lorcas ofiarowała mu na pożegnanie pocałunek, co nie było najbardziej cnotliwym z pożegnań – szedł z ociąganiem, a kiedy pogwizdywał, miedzianosrebrne nuty nie chciały się całkiem zmaterializować i drżały w świetle poranka. Na końcu pierwszego budynku skręcił w lewo, kierując się w dół ulicy. Zastanawiał się, czego Derrild nie powiedział o Gerhardzie. Tuż przy krętym strumieniu, który wpływał do rzeki, znalazł Gerharda. W przeciwieństwie do potężnego Derrilda Gerhard był po prostu tłuściochem, którego brzuch wylewał się zza szerokiego, brązowego skórzanego pasa. – Przydałaby się dodatkowa ochrona, ale nie mogę opłacić jeszcze jednego strażnika. – Gerhard wzruszył ramionami. Creslin wiedział, że mężczyzna równocześnie kłamie i mówi prawdę, ale nie potrafił stwierdzić, która część wypowiedzi była prawdziwa. – W porządku. Muszę dostać się do Fairhaven. Wy potrzebujecie jeszcze jednego strażnika. Zapłacicie symboliczną stawkę, powiedzmy miedziaka za dzień, a ja pojadę z wami. – To i tak za wiele. Nie masz konia, a sam pewnie jesz jak koń. Chudzi wszyscy są tacy sami, żarłoczni. Creslin wzruszył ramionami i już chciał się odwrócić. – No dobra. Weź tę kasztankę z końca. Musisz załadować worki na główny wóz. Ale nie zapłacę, jeśli coś zniszczysz. Creslin skinął głową. Spodziewał się, że Gerhard znajdzie jakiś sposób, aby mu nie zapłacić, ale jego główną troską było dostać się do Fairhaven, zobaczyć magów i spokojnie obserwować. To może być miejsce dla niego. Koszty nie były już teraz takie ważne, skoro w sakiewce zabitego bandziora znalazł prawie dwanaście złotych pensów. Zanim opuścił dom Derrilda, wsunął dwie monety do plecaka Hylina, mając nadzieję, że przydadzą się chudzielcowi. Powrócił myślami do Fairhaven. Czy dowie się tam, kim jest? Albo jakie jest jego przeznaczenie? Czy też nadal będzie uciekał na oślep przed Westwind? Potrząsnął głową. Jeśli nie do Fairhaven, to gdzie mógłby się zwrócić? Z pewnością nie wróci do Sarronnynu, ale księciu Montgren być może przyda się jakaś pomoc. Kiedy odpinał dodatkowe pakunki z grzbietu kasztanki, podszedł do niego inny mężczyzna. Był równie gruby jak Gerhard i niechlujny. Skórzaną, znoszoną kurtkę pokrywały plamy, a wełniana koszula była tak wyblakła, że jej oryginalne barwy stopiły się w jednostajną szarość. – Jesteś dodatkowym strażnikiem? Creslin odwrócił się. – Creslin. – Jestem Zern. Odpowiadasz przede mną. Dlaczego odpinasz te paczki? – Gerhard mi kazał. Muszę załadować je na wóz, bo mam jechać na tym koniu. – W porządku. Staw się na przedzie, jak tylko skończysz. Już jesteśmy spóźnieni. Creslin z kamienną twarzą przyjrzał się karawanie, na którą składały się dwa przeładowane wozy, dwa juczne muły i dwóch strażników. XXIX Jasnoszara granitowa powierzchnia drogi nie lśniła, choć pod pewnym kątem, w pełnym słońcu, kamień wydawał się niemal biały. Każdym potężny blok dopasowany był do następnego, gładszego niż marmurowe posadzki wielu pałaców. Droga wystarczająco szeroka, aby pomieścić dwa jadące obok siebie wozy, droga ciągnęła się prosto na wschód i zachód tak, że przy pełni księżyca na jej powierzchni nie kładły się żadne cienie, nawet w miejscach, gdzie biegła pomiędzy pasmami Easthorns i niskim górami na wschodzie i zachodzie od Fairhaven. Wozy Gerharda toczyły się po tych granitowych blokach od ubitej gliny traktu Certan, mijając rogatki obsługiwane przez biało odzianych strażników drogowych. Derrild nie wspominał o mycie, ale starania ekonomiczne magów oraz znaczenie wojskowe tych działań były wyraźne. Sam trakt był bronią, umożliwiającą kawalerii oraz dostawom o wiele szybszą podróż przez góry oraz faliste równiny i poła, szybszą nawet niż na płaskich i krętych drogach Certis i Gallos. Ale trakt jeszcze nie otaczał Easthorns, chociaż krążyły pogłoski, że magowie posuwają się nieustannie naprzód, chełpiąc się, że dzień ten nie jest tak odległy i nadejdzie wkrótce czas, kiedy w końcu rzucą wyzwanie nawet potężnym Westhorns. Ale dlaczego Certis pozwoliło magom na budowę takiego traktu? Creslin zapytał o to Żerna. – Kto to wie? Gerhard mówił mi kiedyś, ale zapomniałem. Coś o dziesięcinie, którą pobiera wicehrabia. Ma jakieś zyski i może za darmo używać drogi dla swoich oddziałów... coś w tym rodzaju. – Twarz Żerna wykrzywiła męka myślenia. – A co cię to, chłopcze, obchodzi? – Nic. Po prostu pierwszy raz widzę, że ktoś pobiera opłaty za korzystanie z traktu. – Założę się, że tam, skąd pochodzisz, nie ma takich dróg. – Masz rację – przyznał Creslin. – Nigdy nie widziałem takiej drogi. Nie widział, jednak mimo iż projekt i kamieniarstwo były pierwszorzędne, miał znajome poczucie złej bieli, otulającej teren niczym całun. Nie samą drogę, ale kamienne mury wzdłuż odcinka, gdzie droga przechodziła przez wzgórza. – Ale tam, skąd pochodzisz, pewnie w ogóle niewiele jest. – Niewiele – odrzekł odruchowo Creslin. – Potrafisz używać tej zabawki, którą nosisz na plecach? – Użyłem jej raz czy dwa. – Creslin przyglądał się niemal niedostrzegalnemu pochyłowi kamieni i zauważył, że droga jest o wiele niższa niż otaczające ją wzgórza, prawie jakby spoczywała na solidnym skalnym podłożu. – Dla kogo? Jakiegoś korzennego kupca z prywatną armią? – Handlarza imieniem Derrild. – Z kim pracowałeś? – Z Hylinem. – Och... – Toporna twarz Żerna skrzywiła się, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. – Zaraz! Czy to ten chudy z długim nosem, który właśnie wrócił z Suthyi? – Tak. Dołączyłem do nich w powrotnej drodze. – Cholera. Zapomnij, co powiedziałem, dobra? – Dobra – zgodził się Creslin, wciąż zajęty drogą oraz białym złem za nią i wokół niej. Zern zostawał w tyle... powoli, dopóki nie zrównał się z prowadzącym wozem. Tam na wysokiej ławce obok woźnicy siedział Gerhard. Creslin, zdumiony nagłą zmianą zachowania Żerna, posłał ku niemu myśli na grzbiecie lekkiego wiatru, przedzierając się przez niewidoczną, białą mgłę. – ...wiem, kto to. Morderca... ten, o którym ci mówiłem. Sam jeden wykończył całą bandę Frosee. – ...tak myślałem... – ...niebezpieczny. – ...Raczej nie. Niebezpieczny dla tych, co nas zaatakują. Dobra tania ochrona. – Gerhard roześmiał się. – ...zaatakują nas? Kiedy... – Daj spokój. Creslin, zamyślony, oddalał się coraz bardziej od wozu. Pola południowego Certis ustąpiły już miejsca zalesionym wzgórzom, które wznosiły się po obu stronach traktu pnącego się w górę, choć nie tak stromo jak wzgórza, więc koryto drogi zdawało się zagłębiać jeszcze bardziej w skałę, w której je wyżłobiono. Czując na sobie czyjeś spojrzenie, zerknął w górę, ale nie dostrzegł białych ptaków, ani żadnych innych. Strażnicy jechali równym rytmem, wozy skrzypiały na twardym granicie, tocząc się mozolnie w stronę białego miasta. Wiozły worki i skrzynie, kto wie z czym i kto wie skąd. Po jakimś czasie strażnik imieniem Pitlick podjechał do przodu i zaproponował zmianę miejsc. Creslin jechał więc za wozami, czując na sobie spojrzenie niewidocznego obserwatora czy może obserwatorów. xxx Wozy potoczyły się gładko, gdy tylko wjechały za rogatkami na trakt magów. Tyle że tym razem droga wyłożona gładkimi blokami granitu prowadziła w prawo ku głównemu szlakowi. Gerhard rozmawiał ze ściągającym myto kolejnym strażnikiem odzianym na biało i w białej zbroi. Czymkolwiek raczył go Gerhard, poborca wydawał się zainteresowany i kiwał głową, zanim machnął ręką, że mogą jechać dalej. Creslin wciąż nie pojmował konstrukcji traktu. Dlaczego droga była lekko obniżona, prosta i gładka, a nie położona wyżej od reszty terenu? Ale jej budowniczowie wzięli pod uwagę położenie traktu, o czym świadczyły otoczone kamieniem rowy odpływowe ciągnące się po prawej stronie. Zmarszczył brwi. Militarny cel traktu był oczywisty. Ale po co budować drogę tam, gdzie wróg może się ukryć ponad nią? Zamyślony niemal przywołał wiatry, aby go ochłodziły. Zdawały się wiać nie na drodze, ale ponad nią. Pokiwał głową. Magowie nie obawiali się łuczników. Bali się innych magów, którzy potrafili ciskać ogniem – prawdopodobnie – w odsłonięty cel. Nawet Creslin miał problem ze skierowaniem wiatrów na drogę. Podejrzewał jednak, że ani Heldra, ani Aemris nie miałyby wielkich trudności, żeby wykorzystać drogę przeciwko jej budowniczym. – Prosto przed nami! – ryknął Gerhard. – Stacja handlowa jest prosto przed nami. Creslin przynaglił kasztankę w kierunku wskazanym przez tłustego kupca, wystawiając plecy na ciepło słońca, kiedy zwróć ł się na północ. Po niecałym kayu dotarł na szczyt wzgórza, skąd ujrzał namioty wszelkich barw i rodzajów. Wie! z nich połatanych było wyblakłymi łatami o dziwnych kształtach. – Pitlick! Podjedź tam i przeszukaj teren. Wiesz, czego potrzebujemy. Przeklęci magowie. Zasady... – Głos Gerharda przycichł. Creslin próbował wyłowić znaczenie słów z tego mamrotania, ale słowa nie miały ani znaczenia, ani sensu. – Zern! – Tak, panie! – dowódca straży wycofał się za Creslina i zrównał krok z wozem kupca, pochylając się do przodu. – ...jak już przejedziemy... Pitlick... miejsce... zapłata w srebrze... – ...zanim ustalimy? – ...dopóki nie złapiesz Turąue... Creslin usiłował pochwycić wymianę słów pomiędzy mężczyznami, ale bez powodzenia. Mówili przyciszonymi głosami, a wozy skrzypiały i dudniły. – ...zapłać mu... ustalone, plus srebrnego premii. – ...srebrnego! Ja... my... – ...chciałbyś być na jego miejscu, Zern? – ...Turąue... nie założyłbym się... – ...chcesz Turąue... po tobie? – ...w porządku... Creslin nie był zaskoczony, zastanawiał się tylko, kim lub też czym był Turąue. Tymczasem jechał na kasztanowej klaczy w stronę namiotów, w stronę kurzu i hałasu handlowego skupiska. Zern wysunął konia przed wierzchowca Creslina. – Dlaczego nie jedziemy prosto do Fairhaven? – zapytał Creslin. – Nie możemy. W Fairhaven handluje się tylko żywnością, chyba że tam mieszkasz. W tym mieście nie lubią handlarzy. – Nie można nawet wjechać do miasta? Tego nie powiedziałem, chłopcze! – Grzmiący śmiech Żerna zabrzmiał jak ze studni. – Wezmą twoje pieniądze. Zobaczysz. Nie rozmawiają z obcymi, a w każdym razie niewiele. Więc wszyscy młodzicy, tacy jak ty, chcą to zrobić – widziałem takich nawet chodzących ulicami, a ulice... nie uwierzyłbyś – ale nikt ze starych nie jeździ do Fairhaven. Nie ma tam nic zabawnego, ani z kim się napić, ani pograć, a miejscowe dziewczynki... szkoda słów. – Jest tam wszystko? -? Wszystko, czego potrzebujesz. Nie wszystko, ale Zern nie zrozumiałby. Creslin milczał, kiedy zatrzymali się przy kolejnej bramie, gdzie Gerhard uiścił następną opłatę, tym razem za pozwolenie wejścia na teren handlowy. – Otworzyć bramę! – zawołał odźwierny i jedno skrzydło rozwarło się szeroko. Creslin jechał za Zernem, próbując nie kichać, kiedy spod kopyt konia uniósł się drobny pył. Po kilkuset cubitach jazdy krętą ścieżką pomiędzy namiotami Zern wskazał czerwonozłotą flagę powiewającą na lekkim spadku terenu po północnej stronie. Flagą machał Pitlick i wozy potoczyły się w jego kierunku. W ciągu paru chwil Gerhard znalazł się na ziemi, wywrzaskując rozkazy. – Bierzcie namiot, ten największy, rozwińcie... Zern dołączył do niego, zostawiając wodze swego wierzchowca Creslinowi, a ten uwiązał konie do palika, przy którym stał już spętany koń Pitlicka, i odpiął plecak. Sprawdził swoje rzeczy. Zastanawiał się nad rozsiodłaniem kasztanki, ale zrezygnował, nie wiedząc, gdzie mógłby położyć siodło i derkę. Pitlick wybrał siedlisko na północy jakieś trzy cubity wyżej od reszty handlowego terenu. Strumień wił się leniwie przez pole po drugiej stronie płotu, który wyznaczał granicę handlowej działalności. Creslin omiótł wzrokiem rozległą połać namiotów i przysłuchiwał się morzu głosów; nie usłyszał nic poza odgłosami chciwości i handlowania. – ...najlepsze morskie szmaragdy po tej stronie Westhorns! – ...korzenie! Korzenie! Wszystkie przyprawy, jakie można sobie wyobrazić! – ...mocne wino tu dostaniecie! Niegdysiejszy książę małżonek otarł czoło i spojrzał w stronę wozów Gerharda. Kupiec wydawał polecenia, ale Zern szedł w kierunku Creslina z sakiewką w dłoni. – To jest;., gdzie my... Creslin. – Zern jąkał się, jakby usiłował coś powtórzyć, ale zapomniał tekstu. – Koniec roboty? Zern skinął głową. – Tu masz pół srebrnego premii. – Bardzo hojnie. Powinienem podziękować Gerhardowi, czy może to twoja zasługa? – Creslin usiłował zachować spokojny wyraz twarzy, choć żołądek skurczył się na słowa sugerujące, iż nie zna odpowiedzi na swoje pytanie. – Jemu. – Zern odchrząknął. – W każdym razie... powodzenia. – Dziękuję. – Creslin przymocował pas miecza do plecaka, po czym zarzucił całość na ramiona. Zern obserwował, jak poprawia plecak. Zanim Creslin odszedł od wozów Gerharda, gdzie Pitlick zaczynał rozwijać bezkształtną masę płótna, która wkrótce stanie się namiotem, wsunął zapłatę do wewnętrznej kieszonki pasa, zadowolony z paru dodatkowych monet. Przynajmniej nie będzie musiał pokazywać złotych pensów od Frosee ani też zamieniać złotych oczek łańcucha na gotówkę. Jeszcze nie. – ...sławne garnki ze Spidlaru. Najlepsza purpurowa glazura z Suthyi. – Miedź twarda jak stal. Creslin prychnął na przechwałki sprzedawcy broni. Żaden brąz nie mógł się równać ze stalą z Westwind. Podniósł wzrok i przyjrzał się namiotom oraz wchodzącym i wychodzącym osobom. Niecałe dziesięć cubitów od niego czarnowłosa kobieta, kształtna i odziana w niemal przezroczysty jedwab, szła za szczupłym mężczyzną z ogromnym, zakręconym wąsem. Miała na sobie smutek i łańcuchy, lekkie stalowe kajdany, niemal ozdobne. Pochwyciła jego wzrok i zatrzymała spojrzenie na srebrnych włosach. Nieznacznie pokręciła głową i poruszyła wargami, ale nie dosłyszał słów, kiedy szarpnięcie łańcucha pociągnęło ją za mężczyzną, który nawet się nie obejrzał. Creslin dojrzał biel uwięzioną pod zimną stalą i przełknął. Widok czegoś ledwie widocznego sprawiał, że drżał chwilami z zimna. – ...surowe drewno... Cedr z Hydlenu. Twardy świerk ze Sligo. – ...maści na wszystkie choroby! Na każdą chorobę! Nie zrobił więcej niż kilkanaście kroków, przechodząc za wozami z tarcicą, kiedy naprzód wyszła jasnowłosa kobieta, nadzwyczaj hojnie obdarzona przez naturę, co widać było przez jedwab nie zakrywający prawie niczego. Za białowłosą boginią miłości podążał mężczyzna, na pierwszy rzut oka ponad cubit wyższy od niego. Creslin zobaczył również, że jego nadgarstki miały grubość dachowej więźby. – Z zachodu... Gardłowy, ochrypły szept kobiety przeznaczony był tylko dla niego, a uśmiech był zaproszeniem. Podeszła bliżej i otoczył go zapach rialu i kobiety. Zrobiła kolejny krok. Creslin czekał, obserwując sterczące brodawki wysokich, pełnych piersi, delikatne obojczyki, niezbyt pełne, wydęte czerwone wargi... Idiota! Sam nie wiedział, skąd przyszła ta myśl, ale zamrugał i zmusił się do sięgnięcia zmysłami poza wzrok. Przełknął, omal nie wymiotując. Mimo iż kobieta nie była brzydka, wirująca wokół niej biel zabarwiona była wściekłą czerwienią i cuchnęła złem. Jasne włosy były niemal białe, a oczy stanowiły obietnicę innego rodzaju zapomnienia. – A więc... potrafi widzieć więcej. Gardłowy szept brzmiał jak syk węża. Zdawało się, że nikt ich nie zauważa; potężny strażnik przeszedł niecały cubit obok, ignorując ich obecność. – Ale oni nie mogą... Olbrzym za otuloną w biały całun kobietą wyszedł na prowadzenie, z każdym jego krokiem drżała twarda ziemia. Jedyne zbawienie Creslin widział w tym, że mężczyzna niósł szeroki miecz, wystarczająco duży, żeby używać go jako dźwigni do podnoszenia głazów. Miecz... być może. Tyle że Creslin nie był w stanie sięgnąć po własny. Sięgnął więc ku temu, co było dostępne – własnym myślom – i pochwycił wiatry wiejące wysoko ponad jego głową, cienką linę, która wiązała je z burzą i grzmotami władającymi Dachem Świata. – Walcz, srebrnowłosy dzieciaku. Uwielbiam patrzeć, jak ludzie walczą. Olbrzym przystanął z dłonią na rękojeści potężnego miecza. Creslin wytężył siły, ściągnął wiatry niżej... w dół... chwytając wodę i lód zamknięte w powietrzu. ...sssssSSSSSTTTTTT! Ujrzał, że płótno namiotów wokół niego zaczyna łopotać, i wyczuł tworzącą się w górze mgłę. Usta kobiety zamieniły się w duże „O”, ale zamarły bez ruchu, kiedy Creslin chwycił wichry i cisnął je przez zatruwającą ją biel. Gdzieś rozbłysła błyskawica i na namioty oraz kupców sypnął się grad. Aeeeiii... Krzyk przycichł, a biel znikła. Creslin wyrwał się z odrętwienia. Olbrzym również. Spojrzał na leżącą na ziemi, pokrytą lodem postać i uniósł miecz. Creslin rzucił się w tył, chwytając własną broń, i zrzucił plecak, żeby szybciej się poruszać. Olbrzym był szybki, bardzo szybki i Creslin nie mógł na nowo zawładnąć wichrami, jeśli chciał przeżyć dłużej niż parę sekund. Odskoczył więc w paradzie. Ostrze musnęło tylko klingę przeciwnika, bo Creslin wiedział, że nie zdoła uczynić nic więcej. Całe ramię wibrowało od uderzenia, ale szedł dalej. Skręt... Olbrzym próbował zamachnąć się mieczem po raz ostatni, ale ramię Creslina zdołało zablokować uderzenie. Mężczyzna spojrzał głupawo i zwalił się ciężko na ziemię. – Co to? – Turąue i jej służący! Creslin schował miecz, nie wycierając go. Potem jedną ręką zarzucił na ramię porzucony plecak i uciekł, skręcając za namioty. Szedł szybko w stronę drogi, pewny, że co najmniej paru kupców nie będzie zmartwionych widokiem martwego olbrzyma. Co innego Turąue, ale chyba nie miał wyboru. Uderzyło go milczące pytanie i spojrzał w górę, akurat w chwili gdy szerokoskrzydły biały ptak znikał w pustej przestrzeni, nabrzmiałej czymś więcej niż tylko przelotnym gradem, który przywołał Creslin. Wiatr wciąż smagał namioty, a ciepłe powietrze już zaczynało się ochładzać, kiedy Creslin dotarł do drogi. Przełknął, myśląc o białym ptaku. Megaera? Czy to ona wyszeptała ostrzeżenie? Dlaczego? Kim była i czego chciała? Zadrżał, czując zimno większe od lodu, który zesłał na białą czarownicę nasłaną nań przez Gerharda. Czy mądrze było iść do Fairhaven? Ale gdzie indziej mógł się dowiedzieć, kim i czym jest? XXXI Szybkim krokiem Creslin przemierzył ponad trzy kaye od terenów handlowych do płaskiej rozjeżdżonej drogi. Oglądając się przez ramię, ujrzał niewyraźną mgłę unoszącą się nad terenem handlowym, naturalną mgłę powstałą z nie całkiem naturalnej wilgoci i dymu ze zbyt wielu ognisk, stłoczonych na zbyt małej przestrzeni. Burzowe chmury ciągle przesłaniały niebo, coraz ciemniejsze pod spodem, z białymi pióropuszami waty na wierzchu, sięgającymi w stronę słońca. Burzowa chmura na czystym niebie? Od jednego przywołania wichrów? Droga, którą szedł, najwyraźniej była drogą farmerów, poznaczoną śladami kół, ciężkich podków i końskich odchodów. Być może spotka jakiś farmerski wóz zmierzający ku Fairhaven. Jeśli nie, nogi i tak w końcu go tam zaniosą. Po przejściu kolejnego kaya Creslin obejrzał się w stronę chmur, które rozpościerały się już za terenem handlarzy i rzucały cień na drogę. Na szczytach falistych wzgórz przed sobą zobaczył wóz farmerski i siedzące na nim dwie postacie. Szedł dalej. Czuł ociężały bieg nadjeżdżającego wozu, ciągniętego przez pociągowego konia trzy razy większego niż czarny ogier, którego zabrał martwemu bandycie. Szczupły mężczyzna, z czarnymi włosami ze śladami siwizny, trzymał wodze. Obok siedziała kobieta o wychudłej twarzy. Jej włosy były jeszcze całkiem czarne. – Szukasz podwody, młodzieńcze? – Nie odmówiłbym, proszę pana. – A więc nie odmawiaj. Właź na górę, jeśli nie chcesz siedzieć przy koszykach. Creslin zerknął przez burty wozu i zobaczył wąską przestrzeń pomiędzy koszami pełnymi czegoś, co wyglądało na ziemniaki i różnego rodzaju warzywa. Wskoczył do środka i zachwiał na trzęsących się deskach, aż złapał równowagę i opadł na kurz, który uniósł się z korców. – Jesteś jakimś akrobatą? – zapytał farmer. – Nie. Po prostu nie miałem lepszego pomysłu. – Idziesz do Fairhaven? – indagowała go kobieta. Creslin skinął głową. – Nie lubią tam żołnierzy – dodał mężczyzna. – Tak właśnie słyszałem. Umiem posługiwać się mieczem, ale nie jestem prawdziwym żołnierzem. – Żołądek Creslina zgodził się z tym stwierdzeniem i wywołało to zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jeśli nie żołnierzem, to kim jest? – Mam nadzieję, że magiem też nie – odezwał się farmer. – Nie przepadają tam za magami, z wyjątkiem swoich oczywiście. – Nie wydają się szczególnie przyjaźni – zauważył Creslin. – Kupcy mówią, że nie lubią tam kupców. Wy mówicie, że nie lubią żołnierzy i magów. To kogo lubią? Nie jest tak źle. – Farmer się roześmiał. – Lubią sklepikarzy, dzieci, farmerów i ludzi, którzy żyją swoim życiem i nie wścibiają nosa w cudze sprawy. Creslin kiwał głową, słuchając. – Fairhaven to dobre miasto. Możesz bezpiecznie chodzić ulicami w dzień i w nocy. W dzień i w nocy możesz tam coś zjeść, a pieniądze i ludzie są uczciwi. O ilu miejscach można to powiedzieć? – Niewielu – przyznał Creslin. – Niewielu. Po chwili dotarli do innej drogi, szerszej i gładszej, z kamienia, prowadzącej wzdłuż szerokiego górskiego pasma na południe. Na niebie kłębiły się ciężkie burzowe chmury, przepuszczając tylko rozproszone słoneczne światło. – To droga prosto do miasta? – Właśnie, młodzieńcze. Prosto tam. Co zamierzasz tam robić? Creslin wzruszył ramionami. – Rozejrzeć się, popatrzeć, coś zjeść, znaleźć nocleg. – Mam nadzieję, że masz parę groszy. – Trochę. – Magowie surowo karzą za kradzież. Za pierwszym razem lądujesz przy robotach drogowych, za drugim jesteś martwy. – Robotach drogowych? – Przy budowie wielkiego traktu ze wschodu na zachód. Gadają, że pewnego dnia droga przetnie cały Candar. – Farmer potrząsnął lejcami. – To już nie za naszych czasów – dodała kobieta. Jej głos był niemal tak samo głęboki i ochrypły jak męża. – No nie wiem, Marran. Pamiętam, kiedy sięgał zaledwie do Certis. Teraz gadają, że są już niemal w połowie drogi przez Easthorns. Creslin słuchał, zadając co jakiś czas pytanie. Wóz skrzypiał na kamieniach. W pełnym galopie minął ich posłaniec w białej tunice z czerwonym pasem na piersi, a konie i wozy jechały dalej w przeciwnym kierunku. – Czy nie jest za późno na wjazd do Fairhaven? – zapytał. – Lepiej teraz – wyjaśnił farmer. – Rano towar jest przebrany, a warzywa przywiędłe. Nie wiem czemu, ale pewne towary nie utrzymują tu długo świeżości. W naszych piwnicach tak, ale nie tutaj. Chyba za dużo magii. W każdym razie nasi klienci wiedzą, że przyjeżdżamy późno, i ich służący już czekają. Nie musimy walczyć z tłumem i tracić całego dnia. Creslin pokiwał głową. A więc w Fairhaven jest coś, co sprawia, że warzywa szybciej więdną. Ciekawe, dlaczego właśnie warzywa? I czy tylko warzywa? Ukląkł na rozkołysanej podłodze i wyjrzał w stronę dwóch budynków przed nimi. – To stare bramy – powiedział woźnica, podążając za wzrokiem Creslina. – Z czasów kiedy magowie rządzili tylko doliną. Creslin spojrzał na bramy, zielone drzewa i krzewy za nimi i na zbielały granit stróżówki, chodnika oraz łańcuchów. Poczuł skurcz żołądka. – Chyba tu wysiądę. – Plac jest dobre dwa albo trzy kaye dalej. Creslin wyprostował się i zarzucił plecak na ramiona. – Muszę... – W końcu tylko wzruszył ramionami, nie potrafiąc wyjaśnić, dlaczego musi iść do miasta od starych bram. – Możemy zawieźć cię aż do placu, młodzieńcze – zaproponował farmer. – To kawał drogi na piechotę. – Trzymał luźno długie skórzane lejce, czekając, aż pasażer się namyśli. – Dziękuję, ale potrzebuję trochę czasu... – odrzekł srebrnowłosy młodzieniec, wiedząc, że musi przystanąć i zastanowić się, spróbować określić, co ma nadzieję osiągnąć w Fairhaven, Białym Mieście, zanim pojawi się w centrum tego, co stanowiło ośrodek Candaru, i to od pokoleń, jeśli nie tysiącleci. – Jeśli naprawdę musisz, nie będziemy cię namawiać. Dziękuję – powtórzył Creslin, po czym chwycił się burty i zeskoczył z wozu, lądując lekko na ziemi. Potknął się o twardy kamień. – Jesteś pewien? – zapytał opalony farmer, potrząsając lejcami. – Jestem pewien – potwierdził Creslin. – Ale mimo wszystko dziękuję. Potrzebuje trochę czasu do namysłu. – Wii... iiooo. – Farmer raz jeszcze potrząsnął lejcami. – Nie myśl za dużo. Nie to się liczy. Liczy się to, co robisz. Wóz skrzypnął i odjechał, kierując się na wschód szeroką podzieloną aleją, która przechodziła we wschodniozachodni trakt wchodzący do Białego Miasta. Bo miasto było białe, białe jak piaski pustyni Vindrus w pełnym słońcu, białe jak światło z różdżki maga. Białe i czyste, z chodnikami z szarego granitu, które lśniły w słońcu bielą, i niemal lśniącym cieniem. Creslin spojrzał w dolinę tuż za zachodnimi wieżami bram, zdumiony połączeniem bieli i zieleni. Wysokie drzewa z masą gęstego listowia rozpościerały się ponad przecinającymi się rzędami białych kamiennych murów i alei. Jednak pomimo całego wdzięku i krzywizny linii wielkie aleje – wschodniozachodnia oraz południowopółnocna – przecinały miasto na cztery części niczym dwa białe kamienne miecze. Szedł powoli obok pustych, starych budowli, przechodząc przez niewidzialną linię, poza którą niemal wszystkie budynki wydawały się białe. Nawet pod skłębionymi, szarymi chmurami, które niosły obietnicę deszczu, ulice z białego kamienia zdawały się lśnić jakimś wewnętrznym światłem. Creslin wszedł w aleję, gdzie środkowy pas trawy i krzewów, obramowany piaskowcem, oddzielał dwie drogi. Pomimo wiosennej aury nie widział kwiatów ani innych barw poza zielenią zarośli i traw oraz bielą krawężników i chodników. Przyglądał się drodze przez jakiś czas, zanim zdał sobie sprawę, że wszystkie konie i wozy zmierzające do miasta używały drogi po prawej, a wyjeżdżające jechały lewą stroną. Piesi szli poboczami drogi. Ku środkowi płytkiej doliny biel stawała się coraz bardziej wyrazista, a zieleń gasła. Żaden z budynków nie miał więcej niż trzy piętra. Creslin zaczerpnął głęboko tchu, po czym zarzucił sieć myśli na wiatr... i zatoczył się na nogach. Cofając w głąb siebie, wyczuwał wirujące wzory białawej czerwieni, która zdawała się wypełniać dolinę i targać całą jego istotą. Przez chwilę myślał, że wyczuł plamę lub dwie kojącej czerni pośród niewidocznego chaosu, ale ból był zbyt wielki. Nie mógł szukać dłużej, dopóki się nie dowie czegoś więcej. Rękawem otarł czoło, które nagle spłynęło potem. Naprawdę była to magia i zdawała się tkwić u podstaw wszystkiego, co go otaczało, choć kamienie najwyraźniej kładli najlepsi murarze, a drzewa i trawy były całkowicie naturalne. Po kolejnym głębokim oddechu i kolejnej próbie otarcia wilgoci z czoła ruszył z wysiłkiem naprzód, ostrożnie stawiając krok za krokiem. XXXII – Raport. – Twarz ciemnowłosej kobiety była nieprzenikniona jak zawsze, pomimo kręgów pod oczami. Palce lewej dłoni zacisnęła na rękojeści noża. – Zszedł z Dachu na nartach Zboczem Demonów... – Skąd wiesz? – Znalazłyśmy dość śladów w wysokim lesie. Typowe wzory strażniczki. Oczywiście żadnych tropów. Pod tym względem zachował ostrożność. – Starsza strażniczka stała przed szeryfem. – Nie potrafiłyście go dogonić, zwykłego mężczyzny? Strażniczka spuściła wzrok. – Miał przewagę na starcie i nie wiedziałyśmy, dokąd idzie. Kiedy już określiłyśmy kierunek, poszło łatwiej. – To dlaczego go tu nie ma? – Głos szeryfa pozostawał spokojny i obojętny, jakby omawiała formację oddziałów. – Ponieważ rozkazałaś nam nie wchodzić do Fenardu i nie przekraczać Easthorns. – Strażniczka przełknęła. – Teraz jest już prawdopodobnie w Fairhaven. Przynajmniej wszystko na to wskazuje. – Szybko podróżuje – zauważyła szeryf. Strażniczka jeszcze niżej spuściła wzrok. – Zażądasz mojej dymisji? Szeryf roześmiała się, a szorstki dźwięk odbił się ostrym echem od kamiennych murów. – Za co? Zrobiłaś, o co prosiłam. Mogłabyś go schwytać tylko wtedy, gdyby popełnił błąd albo został ranny. Pytałaś mistrzynię broni o jego umiejętności? – Nie, pani. – Nie trudź się. Dowiedziałabyś się, że dorównuje wszystkim standardom strażniczek oraz poziomowi większości seniorek. Nie wie o tym i zapewniam cię, że strażniczki też nie. – Och, dlaczego mówisz... – Wprowadziłam cię w błąd. Nie chcę, żeby twoje działania krępowały fałszywe uczucia czy porażka. Zapytaj Aemris. Mój syn nie mógł być bezradny, chociaż mogłam go zwodzić, pozwalając na te szkolenia. – Pani... dlaczego? – Strażniczka nie chciała spojrzeć na czarny mundur, ale stała z wyprostowanymi plecami. Szeryf wstała, odwróciła się i spojrzała na grube płatki śniegu opadające na ołowiowe szybki jej gabinetu. – Czy na jego miejscu chciałabyś zostać tutaj, czy też być salonowym pieszczochem w Sarronnynie? Odpowiedzi nie było. – Oczywiście, nie możesz odpowiedzieć. Pytanie nie było fair. – Wciąż obserwowała biel za cytadelą. – Mam tylko nadzieję, że uda mu się gdzieś uciec... na czas. Jeszcze długo po odejściu strażniczki wpatrywała się w padający śnieg, obserwując, jak ciężkie płatki zakrywają parapety, a noc zapada, aby osłonić nieprzeniknioną biel. XXXIII Garstka ludzi zebrała się w złotym świetle przedwieczornego słońca wokół trzech wozów na brukowanej otwartej przestrzeni. Z najbliższej dwukółki, pomalowanej na zielono, kobieta zdjęła coś z rusztu ustawionego w tyle, owinęła zręcznie w płaski naleśnik i podała brodatemu mężczyźnie. Powtórzyła całą procedurę z następnym klientem i dorzuciła na ruszt jeszcze dwa kawałki mięsa. Creslina doleciała woń pieczonej dziczyzny i ślina napłynęła mu do ust. Nie jadł nic od wczesnego śniadania, wiele kayów na zachód stąd, a teraz było późne popołudnie. Skierował kroki ku zielonej dwukółce i zajął miejsce za przysadzistym mężczyzną odzianym w zielone spodnie i zieloną tunikę bez rękawów i bez koszuli pod spodem. – Pieczony pasztet. Dosłyszał. – Dwa. – Dwa miedziaki przeszły z ręki do ręki. Dwie młodsze kobiety i potężny mężczyzna stali pomiędzy Creslinem a obsługującą kobietą. – ...Ojciec uważa, że on jest taki uczciwy. – Ha! Powinien go zobaczyć w Wietrznym Zaułku albo zapytać, dlaczego Reeva wyjechała, żeby mieszkać ze swą ciotką i wujem w Hrisbargu... – ...wierzysz w tę historię o kadecie z Białej Straży?... musi być jakiś żart. – Macie pasztet z jagnięcia? – Za trzy miedziaki. – A więc jagnię i dziczyzna. – A wy, panie? – zapytała kobieta mężczyznę stojącego tuż przed Creslinem. – Dwa z dziczyzną. – Mężczyzna odsunął się trochę na bok. – A co dla ciebie, srebrnowłosy? – Kobieta była prawdopodobnie w wieku Aemris, ale uśmiechała się przyjaźnie, a jej figury całkowicie nie ukrywała workowata brązowa tunika. – Pasztet z dziczyzny. – Creslin wyjął miedziaki. – Och, pewne monety. – To jakiś kłopot? – Skądże. Po prostu nie widujemy ich zbyt często. – Znowu się uśmiechnęła, odwróciła i zdjęła z rusztu dwa kawałki mięsa, zręcznie zawijając je w płaskie naleśniki, które wyciągała ze stosu ułożonego na talerzu przy niewielkim ruszcie. Podała je dziewczynie. – Proszę, jeden z jagnięciem i jeden z dziczyzną. Obie dziewczyny podeszły do kamiennej ławy, nie oglądając się za siebie. – ... Ojciec będzie wściekły. Później... – Niech sobie będzie... Za ławą, na której siedziały dziewczęta, trzej brodaci mężczyźni w identycznych zielonoczerwonych opończach, z flaszkami w dłoniach, przystanęli na skraju otwartej przestrzeni, zbyt małej na park czy plac. Stanęli na trawie za ławkami. ... trzynaście dni, gadali, że jest martwy, on jednak wstał i kapitanowi rozbił łeb... Oooch... szalony był to żeglarz, szalone było morze, A jeszcze bardziej szalona dziewka imieniem Maree... Były to pierwsze dźwięki muzyki, jakie Creslin usłyszał po całym dniu w Fairhaven. Spojrzał za siebie, ale był ostatni w kolejce, przynajmniej w tej chwili. Nikt nie stał przy dwóch pozostałych wózkach i nie widział, co tam podają. – Dwa z dziczyzną dla was. Mężczyzna wziął swoje placki i kaczym chodem poszedł w stronę ławy na prawo od dziewcząt. Na jednym końcu siedział starszy człowiek, niemal łysy, odziany w szarawą zieleń, z laską w dłoni. Utkwił wzrok w parze brązowych gołębi, które podleciały do ławy po okruchy. – Srebrnowłosy... Creslin poderwał wzrok ku sprzedawczyni. – Przepraszam... – Wziął w rękę ciepły placek z mięsem. – Jesteś cudzoziemcem? – Tak bardzo widać? – Nie potrzebował zmuszać się do śmiechu. – Co myślisz o Fairhaven*? – Chyba zasługuje na swoje miano. Bardzo czyste miasto, a ludzie wydają się szczęśliwi. Za nimi zabrzmiało głośniej i bliżej. ... walnął tak mocno, że opadły żagle, ale wstał z koroną prefekta... Oooch... szalony był to żeglarz, szalone było morze, A jeszcze bardziej szalona dziewka imieniem Maree... Rozległ się świst. Creslin skrzywił się, słysząc przenikliwy gwizd. – Co to? – Straż magów. Lepiej zostań tu przez chwilę, dobrze? – Podała mu niedużą flaszkę. – Napij się. Znowu gwizd. – Mogę zapytać dlaczego? – Creslin rozejrzał się dokoła, a potem zauważył, że nikt inny nie zwraca uwagi, że dziewczęta patrzą tylko na siebie, a staruszek wpatruje się w ziemię. Spojrzał znowu na sprzedawczynię. W jej uśmiechu czaiło się napięcie. – Śpiewanie... – Mówiła tak cicho, że ledwie ją słyszał. Oooch... szalony był to żeglarz, szalone było morze, A jeszcze bardziej szalona dziewka imieniem Maree... Pomimo gwizdu birbanci śpiewali dalej, wymachując ramionami i naśladując nierówny rytm. *Fair (ang.) – czysty, bez skazy, także targ, jarmark; haven (ang.) – przystań, port, schronienie (przyp. tłum.). Gwizd. – Dość. – Ochrypły głos wstrząsnął Creslinem, ale za przykładem sprzedawczyni oraz dziewcząt nie obejrzał się na strażników, którzy otoczyli trzech mężczyzn. – Wy trzej wiecie lepiej. Dla was to pewnie przydrożny zajazd. – Chrzań się, białasie! Rozległ się odgłos uderzenia. – Wy dwaj idziecie z nami. Lerrol, wezwij śmieciarzy. Creslin przełknął i utkwił pytające spojrzenie w brązowych oczach sprzedawczyni. – Pasztet z jagnięcia, trzy miedziaki – powiedziała pogodnie, ale jej głos drżał lekko. – Idziemy... Sprzedawczyni odetchnęła powoli, kiedy kroki straży i birbantów ucichły w oddali. Nikt nie spojrzał na ciało leżące na ziemi za ławkami. – Pijackie burdy? – zapytał ochryple Creslin. Pokręciła głową. – Publiczne śpiewy. Zakłócają białą magię. Gadają, że zabijają ludzi. Creslin w końcu pociągnął z trzymanej w dłoni flaszki. – Dziękuję. Ile jestem winien? – Oddał butelkę. – Nic. Cieszę się, że tu byłeś. Ja też nie jestem z Fairhaven. – Wzięła butelkę, zaczęła odwracać się do rusztu i przystanęła. – Bądź ostrożny. Jesteś obcy i nosisz zimną stal. – Potem prysnęła wodą na ruszt. Węgle zasyczały, kiedy zaczęła układać placki. Creslin wybrał ławę najdalej od trupa, gdzie nie mogli go zobaczyć śmieciarze – kimkolwiek byli. Ugryzł swój pasztet, jeszcze ciepły, chociaż puszysty placek rozmiękł od mięsnego sosu. Pomimo piekącego smaku placka Creslin zmusił się do kolejnego kęsa. Dwie dziewczyny przeszły obok, nie patrząc w jego stronę. – ...wyobrażasz sobie... jakby bycie białym strażnikiem coś znaczyło... – ...później. Ojciec będzie... – ...niech tam... zawsze się o coś wścieka. Creslin siedział już teraz w cieniu, bo słońce zaszło za niskimi zachodnimi wzgórzami, choć niewielki placyk nie był mroczny. Sprzedawczyni skończyła układać zapasy w drewnianej skrzyni na wozie. Potem przykryła ruszt i zamknęła tylną klapę wozu. Obserwował, jak wyjeżdżała z placu wzdłuż łagodnego spadku terenu. Pozostałe dwa wozy już odjechały. Jeszcze trzy powolne kęsy i wreszcie skończył placek. Kiedy wstał, podniósł się również starzec, który wpatrywał się w niego przez chwilę, jakby chciał się upewnić, w którą stronę Creslin zamierza pójść. Creslin skręcił na południe, z powrotem w aleję. Starzec skręcił na północ, gdzie odjechała sprzedawczyni. Jedna po drugiej zapalały się uliczne lampy i z każdym błyskiem światła Creslin czuł przelotny dotyk czerwieni i płomienia. Fairhaven szeptało jak wszystkie miasta, a jego słuch, wzmocniony bryzą, chwytał tylko głośniejsze pomruki. Musiał przebić się przez krąg białej magii. – ...nie tutaj. Mój ojciec... Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – ...ciągle ta sama historia... nigdy dosyć... – ...i mówiłem jej, że to dla mnie nic takiego. Jeśli chce myśleć, że... – ...trzydzieści, trzydzieści jeden, trzydzieści dwa. Niezły dzień... dużo przyjezdnych, a oni płacą więcej. – ...dużo białych płaszczy wyszło dziś wieczorem. Na końcu alei kroczyła powoli w górę kolejna para białych tunik. – Czego szukamy? – ...nie mówili. Powiedzieli tylko, że będziemy wiedzieli, jak zobaczymy. – Też mi rozkazy. Moim zdaniem... – ...nikt cię nie pytał o zdanie. Srebrnowłosy mężczyzna przesunął się na pobocze alei i schylił, żeby poprawić but. Kiedy dwójka minęła go, nie oglądając się nawet na niskie zarośla i gęste trawy, wyprostował się powoli i ruszył dalej. Czy powinien zawrócić i odejść? Ale dlaczego mieliby go szukać? Nikt nie wiedział o incydencie w obozowisku handlarzy, a przynajmniej nikt, kto mógłby go rozpoznać. I z całą pewnością ani szeryf, ani tyran nie poprosiłyby o nic magów. Mimo to pokręcił głową. Musiał wiedzieć więcej. Szedł, aż aleja zaczęła stopniowo schodzić w dół. Równym krokiem wszedł na kolejny plac, gdzie znalazł stojącą w cieniu ławkę. Nawet po zmroku najlżejszy blask od ulicznych latarni był dziesięć razy mocniejszy, a z kamieni połyskiwało białe światło i tylko on widział jego czerwonawy odcień. Creslin usiadł na ławce przy fontannie, nasłuchując w ciszy ciepłego wieczoru, próbując rozpoznać miasto. Po jednej stronie środkowego placu znajdowała się długa arkada ze sklepami wszystkich rodzajów – z meblami, odzieżą, beczkami, koszami, srebrem i złotem – z wyjątkiem jednego. Nie było sklepu, który sprzedawałby zimną stal. Wiele sklepów było zamkniętych, ale nie wszystkie. Kobiecy śmiech, jak grające dzwoneczki, zadźwięczał z otwartej kawiarni na drugim końcu alei. Im więcej się dowiadywał, w tym większe popadał zmieszanie. Zwano go Magiem Burz, a jednak nie obawiał się stali, choć całe miasto magów, o wiele potężniejszych od Creslina, unikało tego metalu. Kolejną dziwną sprawą był zakaz publicznych śpiewów i powszechne niezwracanie uwagi na morderstwa Białej Straży. Zupełnie jakby ludzie nie chcieli przyjąć do wiadomości władzy strażników. W końcu wstał i ruszył ku drzwiom, przez które przechodziło wielu przybyszów i z których dochodziły stłumione dźwięki gitary i śpiewu. Być może tam dowie się więcej, może Biała Straż nie patrolowała tak gruntownie wszystkich tawern. A może, pomyślał po chwili, patrolują tawerny tym częściej. Co mu szkodzi wejść do zadymionego pomieszczenia i rozejrzeć się po stolikach. Na końcu kamiennego podwyższenia znajdowała się niska scena, na której stała pojedyncza postać; mężczyzna uderzał w struny gitary i śpiewał jakąś pieśń. ...la, la, la, la, la, i kot zabawi się z psem w ten pierwszy wiosny dzień... Nuty był miedziane. Creslin zagrałby lepiej bez specjalnego wysiłku. Mały stolik przy ścianie był wolny, chociaż stały tam puste kubki. Ruszył naprzód. – Uważaj! – warknął jakiś głos. Odwrócił się i zobaczył dwóch młodych mężczyzn i kobietę pomiędzy nimi. Mężczyzna, który się odezwał, z włosami w kędziorkach, chwycił nóż. – Nie przepadam za obcymi. Może powinieneś wrócić do swojego kraju, co? Creslin obrzucił mężczyznę spojrzeniem. – Wolałbym nie. – Głos miał monotonny jak wiatr przed burzą. Mężczyzna odwrócił wzrok, a Creslin poszedł dalej do stolika, gdzie zsunął plecak i wcisnął go pod stół koło swoich nóg, z rękojeścią miecza z Westwind w zasięgu ręki. – Co zamawiacie? – Służąca już zebrała dwa kubki i przejechała po drewnie mokrą ścierką. – A co jest? – Jesteś śpiewakiem? – Miała okrągłą twarz pod czarną gęstwiną loków, nie sięgającą na wpół odsłoniętych ramion, i pogodny szorstki głos. – Nie tutaj. – Roześmiał się. – Co macie? – Szkoda. Chociaż mówią, że następny jest lepszy. Co mamy? Jabłecznik, miód, czerwone wino, miód... Creslin wzruszył ramionami. – Niech będzie jabłecznik. – Trzy miedziaki. Jego twarz wyrażała zdumienie. – Płacisz za śpiew, choćby i kiepski. To jedno z niewielu miejsc, gdzie mają pozwolenie. Creslin wygrzebał monety, położył je na stole i tam zostawił. – W porządku. Ale żadnych sztuczek. Niech lepiej tu będą, jak wrócę. – Śmiech w jej głosie wskazywał, iż nie wierzy naprawdę, że mogłyby zniknąć. Musnęła go lekko biodrem, odwracając się do trójki, którą potrącił po drodze. – Następna kolejka? – Proszę... – ... jeszcze nie – wtrącił kobiecy głos. – Dobra. Tylko parę oklasków rozległo się, kiedy gitarzysta wstał i zszedł ze sceny. Czekając na jabłecznik, Creslin niespiesznie przyglądał się pozostałym. Oprócz siedzącej dwa stoliki dalej trójki było tam jeszcze czterech obcych, odzianych w różne liberie i szerokie pasy, z równie szerokimi mieczami, które wskazywały na obznajomienie z przemocą. Obok obcych siedziały dwie pary w nieokreślonym wieku. W miarę jak omiatał wzrokiem pomieszczenie, wyłowił z tłumu jeszcze dwóch mężczyzn wyglądających na kupców i trzech w mundurach żeglarzy, choć nie miał pojęcia, co mogli robić w Fairhaven żeglarze. Pięć kobiet, wszystkie z krótkimi włosami i sztyletami za pasem, siedziało przy narożnym stoliku, a cały kąt wydawał się otulony całunem bieli. Najszybciej jak mógł powrócił do swoich obserwacji. Przy kolejnym stoliku znowu siedzieli obcy przybysze – kobieta i czterech mężczyzn – ale tylko dwoje nosiło miecze, w tym właśnie kobieta. – Proszę bardzo! – Z zawodową wesołością kelnerka postawiła na stole ciężki brązowy kubek. Creslin uśmiechnął się. – Proszę bardzo. Żadnych sztuczek. – Dzięki. Gadają, że ten nowy facet jest lepszy, o wiele lepszy. – Odwróciła głowę ku scenie, gdzie przysadzisty człowiek sadowił się na krześle, tuląc w ramionach gitarę i patrząc prosto na publiczność. – ...lepiej, żeby był lepszy za te pieniądze – odezwał się ktoś. Creslin zgadzał się z tą opinią. – ...cicho. Słuchaj już. Srebrnowłosy mężczyzna pochylił się naprzód i pociągnął łyk mocno doprawionego korzeniami i ciepłego jabłecznika. Smakował jabłkami i przyprawami z lekką goryczką, która jednak nie psuła całości. Zerknął ku scenie i zaczął obserwować. Za nutami gitarzysty dostrzegał ład – niemal jakby nuty wyciśnięte były w gęstym, zadymionym powietrzu. Pociągał z ciężkiego brązowego kubka, nie czując już smaku korzennego jabłecznika. Przed jego oczami pojawiło się blade wspomnienie innych czasów, wspomnienie gitarzysty o srebrnych włosach, chwytania nut unoszących się w powietrzu. Creslin wzruszył ramionami z uśmiechem, skupił się i sięgnął naprzód dotykiem i umysłem. Palce gitarzysty zawahały się, kiedy pojedynczy ton zawisł w powietrzu, a oczy rozszerzyły, kiedy spojrzał w stronę kąta, gdzie nuta rozbrzmiewała echem i gdzie leciutkie lśnienie srebra zawisło na czubkach palców srebrnowłosego mężczyzny, siedzącego samotnie przy dwuosobowym stoliku. Creslin zwolnił uchwyt, ignorując potknięcie gitarzysty i chropawy koniec ballady. – Co... – wyszeptała tęga kelnerka, wpatrując się w blask znikający na czubkach jego palców. – Tylko wspomnienie – odrzekł, jakby te słowa wyjaśniały cokolwiek. Dziewczyna przełknęła, odwróciła się i uczyniła znak wyznawców jednego boga, zbierając ze stołu grających w kości kolejny komplet pustych kubków. – Jeszcze jedna kolejka, dziewczyno. To samo co ostatnio. Z paleniska uniósł się dym z płonącego dębu, mieszając się z chłodnym powietrzem, które wpadło przez otwarte drzwi. Creslin napił się znowu z brązowego kubka, po raz pierwszy wyczuwając zatopiony w jabłeczniku posmak jesieni, wydobywając wspomnienie dojrzewających owoców i ślad czegoś jeszcze, czego nie zauważył przy pierwszym łyku. Pac... Na stole chwiało się czerwone jabłko nakrapiane zielenią. Z jednej strony owocu widniała ciemna plama i czarne czułki jakiegoś żuka. Z kubka zniknęła część płynu, choć napił się ledwie trzy razy. Chyba wolałbym nie wiedzieć, pomyślał i pociągnął kolejny łyk jabłecznika, odkrywając nie zmieniony smak i pojmując, że robaczywe jabłka stały się jabłecznikiem. – Gdzie dostałeś jabłko o tej porze roku? – zapytał gładko ogolony młody mężczyzna, który usiadł przy sąsiednim stoliku. Miał surową twarz, a na sobie biały mundur straży magów. Taki sam miała kobieta na krześle obok, tyle że na klapie jej białej kurtki widniało czarne koło. Spojrzała na Creslina, jego srebrne włosy i twarz. W końcu odwróciła wzrok i skinęła dłonią. Nieduży punkt ognia pojawił się przed twarzą służącej, która odwróciła się szybko, zobaczyła białe mundury i pospieszyła ku dwóm strażnikom. – Słucham, wasze miłości? Creslin wziął głęboki oddech. Odejście w tej chwili ściągnęłoby na niego tylko jeszcze większą uwagę. Napił się nieco, żeby tylko unieść kubek przed twarzą. – Jabłecznik i ser z dobrym, ciemnym chlebem – rozkazała kobieta. – Dla mnie to samo – odezwał się mężczyzna, zwracając ponownie uwagę na Creslina. – I co z tym jabłkiem? Creslin wzruszył ramionami, otumaniony lekko, podniósł jabłko i podał je strażnikowi. – Jest nadpsute. Mężczyzna wziął owoc, po czym wyciął brązową plamę wąskim, naznaczonym bielą nożem z brązu, który miał u pasa, a resztę jabłka pociął na identyczne półkola. Jeden kawałek podał strażniczce. Przebiegłszy wzrokiem po zajętych w połowie stolikach, zaczęła gryźć i nagle przestała. – Harlaan, skąd to masz? – Od niego. O co chodzi? – Jest świeże. O to chodzi. – Odwróciła się do kąta, w którym siedział Creslin. – Świeże? To źle? – mruknął strażnik. – Ty! Z jakiej szkoły jesteś? – Jej szare jak kamień oczy wwierciły się w Creslina. – Szkoły? Zechciej mi wybaczyć, pani miecza, ale jestem tu obcym, nie studentem, choć chętnie nauczyłbym się czegoś, gdybym wiedział jak. Zacisnęła wargi. – Ładna gadka. Zwłaszcza jak na zachodniego maga. – Wstała, a jej smukły miecz zalśnił bielą i złotem w przygaszonym świetle. – Idziemy, ty i ja. I Harlaan. Creslin wstał powoli, dłonie miał puste, brwi uniesione. – Z wdzięcznością przyjąłbym wyjaśnienie, jakież to wykroczenie czy też przestępstwo mogłem popełnić. – Zdecydowanie obcy, co ty na to, Harlaan? – Słowa adresowane były do strażnika, choć wzrok wciąż spoczywał na Creslinie. – Może to ten, którego szukamy? – Mówi w świątynnym zbyt oficjalnie, za dobrze – zgodził się strażnik, zostawiając na stole dwie cząstki jabłka i wyciągając naznaczony bielą, brązowy nóż w stronę Creslina. Creslin ciągle stał, ale spoglądał na plecak. – Odsuń się od stołu. Harlaan, weź jego plecak. Myślę, że jest w tobie coś dziwnego, obcy. – Na świętych magów... – wyszeptał Harlaan, podnosząc plecak. – Spójrz na tę klingę. Służąca wycofała się przez dym do kuchni, a reszta biesiadników przesadnie ignorowała dwóch białych strażników oraz ich więźnia, tak samo jak wcześniej przechodnie na bulwarze. – Co jest? – Zimna stal, w dodatku to miecz strażników Westwind. Poznaję po długości. – Ostrożnie z tym, strażnicy Westwind to kobiety. On jest mężczyzną; prawdopodobnie ukradł to w drodze przez góry. Creslin uśmiechnął się smutno. Harlaan pokręcił głową. – Im nie można ukraść miecza. Albo należy do niego, albo był dość dobry, żeby odebrać go jakiejś strażniczce. Creslin uniósł brwi i zmarszczył je, ale nie odezwał się, podejrzewając, iż każda odpowiedź ściągnie na niego jeszcze większe kłopoty. – Interesujące – warknęła kobieta. – Idziemy. – Czy pozwolisz, żebym zostawił służącej miedziaka? – Nie krępuj się. Creslin wyjął z sakiewki pojedynczą monetę i położył ją na zniszczonym stole. – Dokąd? – Za drzwi, potem skręć w górę ulicy. Nie radziłabym uciekać, jeśli nie chcesz mieć wypalonych flaków. Creslin słyszał o białych strażnikach, którzy łączyli broń z magią, ale żałował, że pierwsze spotkanie z nimi przybrało taki obrót. A wszystko dlatego, że ciekaw był smaku jabłecznika. Zacisnął wargi i wyszedł przez ciężkie drewniane drzwi, pogrążając się w mglistym półmroku. Poczuł spływające po karku drobne i zimne krople wiosennego deszczu. Znikło wcześniejsze ciepło dnia. Wprawdzie powietrze wydawało mu się niemal letnie – właśnie dlatego kurtkę włożył do plecaka – ale wilgoć deszczu była denerwująca. Mimo to, mając na karku maga ze swoim własnym mieczem, nie ośmielił się odegnać od siebie wiatru i wilgoci. – W górę, obcy. Wykonując rozkaz, Creslin mimo woli zauważył, że dym z tawerny wyłania się wraz z nimi. Zauważył również, że strażnik jest prawie o głowę wyższy od niego. – Naprawdę myślisz, że potrafi posługiwać się tym mieczem? – Tak, ale nie umiem ci tego wyjaśnić – odrzekł Harlaan. – I chyba nie chciałbym być w pobliżu, gdyby dostał go do ręki. Creslin zachichotał. – Myślisz, że to zabawne? – Nie. Tyle że uznaliście mnie za niebezpiecznego posiadacza śmiertelnej broni, jakiegoś zbrodniarza, a ja tylko piłem jabłecznik w tawernie. Żaden ze strażników nie odpowiedział, ale Creslin wyczuł w obydwojgu rosnące napięcie i pomyślał, że może nie powinien się odzywać. Jednak milczenie mogło oznaczać przyznanie się do winy. Kiedy światło z zachodu przygasło, blade, białe kamienie ulicy zdawały się odbijać skądś przygaszone światło, tak że olejne lampy zawieszone u drzwi wydawały się niemal niepotrzebne. Wzniesienie nie było długie, a kwadratowy budynek usadowiony na jego grzbiecie niezbyt duży. – Do środka. Szybkie spojrzenie w prawo pozwoliło Creslinowi dojrzeć białą linię, wyglądającą na główny trakt, którym tak niedawno wjechał do Fairhaven. – Syrienna? Rozrabiaka z tawerny tak wcześnie? – Chudy mężczyzna w czarnym mundurze siedział za niskim stołem. Mówiąc, wyginał wargi, ukazując równe, białe zęby, przez co wyglądał staro, choć Creslin wątpił, żeby było wiele starszy od kobiety. – Zawołaj Gyretisa. – No, no! – Zawołaj Gyretisa albo.. – Grozisz mi, droga pani? – Nie. Ale mogłabym dać temu chłopakowi jego miecz i nie robić już nic więcej. – Mogłoby się to okazać kłopotliwe. – Wy, czarni, umiecie się bronić tylko przed innym magiem – prychnął Harlaan. – To niezupełnie prawda, Harlaan. Czy chciałbyś zapuścić sobie jeszcze jedną brodę, prosto z oczu? Młody strażnik przełknął głośno. – Czy mógłbyś tylko zawołać Gyretisa? – A mógłbym mu powiedzieć, po co go wołam? – zapytał czarny mag. – Czarny mag bez licencji, zdolny do noszenia i użycia zimnej stali, i miecz z Westwind. Creslin poczuł dotyk niewidzialnych palców na swoich myślach, kiedy czarny mag przyglądał mu się bacznie. – Macie cholerne szczęście, że nie przeszedł zasadniczego szkolenia, Syrienno. Ma dość mocy na trzech czarnych. Pech dla niego. Creslin skrzywił się mimo woli. Moc? Czarna moc? W nim? O czym oni mówią? Pewnie chodzi o jego skromną umiejętność kierowania wichrami – albo o stworzenie jabłka z jabłecznika – ale to żaden powód do zazdrości ani alarmu. – Gdzie Gyretis? – Został powiadomiony. – Mężczyzna w czerni uśmiechnął się oschle. Creslinowi ciążyły powieki i chciało mu się ziewać, ale kolana mu zadrżały i ledwie zdążył wyciągnąć ręce, żeby nie zwalić się w kompletnym wyczerpaniu na podłogę. Równocześnie wyrzucił przed siebie mentalną osłonę przed snem, ale... podłoga była głęboka i czarna. XXXIV – Jesteś pewien, że to ten? – zapytał Wysoki Mag. – A ilu jeszcze potrafi przywołać wichry i władać mieczem? – Dlaczego go po prostu nie zabiłeś? Pytanie okrążyło stół biało odzianych mężczyzn niczym sęp padlinę. – Wiemy, że tyran Sarronnynu ma jego duchową bliźniaczkę, jeśli to ten sam młodzik. Co się stanie, jeśli umrze? – Umrze również bliźniaczka, rzecz jasna. – I? – Naciskał przeraźliwie chudy mężczyzna w jaskrawej bieli. – Wtedy tyran dowie się, że on nie żyje. Więc co z tego? – Tyran i szeryf podejrzewają, że jest w Fairhaven – odrzekł biały mag. – Martwisz się dwiema kobietami po drugiej stronie Westhorns? – Martwią mnie jedynie dwie władczynie w Candarze, z armiami, które w pełni zasługują na swoją opinię. Pamiętam też, co się stało z ekspedycją, którą tak skutecznie pokierowałeś, Hartor. Poza tym tyran jest kuzynką, choć tylko przez małżeństwo, księcia Montgren. – Och... – Właśnie. Jeśli ten młodzik osłabłby z czasem i umarł, oczywiście... – Wzruszył ramionami. – W każdym razie, nie byłoby źle, ale po co robić szeryfowi czy Ryessie kolejny afront, skoro nie musimy? – Przygotuję celę – zaproponował Hartor. Odpowiedziało mu westchnienie. – Czy ty kiedykolwiek myślisz? Jeśli jego wzór życia pozostanie w jednym miejscu, będzie to pewna wskazówka. Druga sprawa, że naprawdę nie chcemy wiedzieć, kim on jest. Możemy zatem rozpuścić pogłoski o barbarzyńskiej naturze tych zachodnich dziewoi, które doprowadziły biednego chłopca do śmierci. To z pewnością nie zaszkodzi. – Ale to my... – A kto się dowie? Nie obowiązują nas ścisłe zasady zakonu czarnych. – Człowiek w oślepiającej bieli uśmiechnął się przewrotnym uśmiechem. – Czarnym się to nie spodoba, Jenred. – Nie muszą o niczym wiedzieć. A jeśli nawet się dowiedzą, jak to udowodnią? – Rozumiem. Może główny obóz przy trakcie? – Doskonale, z jednym małym zastrzeżeniem. On nie musi wiedzieć, kim jest. – Czyż białe więzienie nie zatrze śladów? – Nie przez rok. A do tego czasu... Biało odziani mężczyźni wokół stołu z powagą pokiwali głowami. Z wyjątkiem jednego, ale jego twarz bez wyrazu pozostała nie zauważona w ogólnej aprobacie. XXXV Rudowłosa kobieta wstała, potykając się i wycierając czoło chustką. – Gnojek. Dlaczego nie uważa na siebie? Dlaczego? Cholerna gorączka, cholerny ból głowy. Co oni mu zrobili? Nie mogła skupić wzroku, opadła więc znowu na drewniane krzesło przymocowane do pokładu, chwytając palcami poręcze rzeźbione w skaczące delfiny. Białe blizny na nadgarstkach swędziały i zabarwiła je czerwień, zupełnie jakby wciąż otaczała je zimna stal. – Siostro... Połknęła słowa z powrotem, patrząc na półkę nad wąską koją i wyławiając wzrokiem puzderko z białej skóry ze zwierciadłem w środku. Lewa dłoń kobiety uniosła się z rzeźbionej poręczy, jakby niezależna od reszty ciała, po czym opadła znowu, kiedy pokład się zakołysał. Statek przybrzeżny niósł ją ku północnym brzegom Sligo, do Tyrhawen, tnąc dziobem wzburzone morza, ale jej żołądek był spokojny, w przeciwieństwie do myśli i ciała trawionego gorączką. Chwyciła dońmi poręcze krzesła, zaciskając palce, jakby chciała dźwignąć wiotkie ciało i stanąć na gładkich deskach pokładu z czerwonego dębu. Potem palce skurczyły się i wstrząsnął nią dreszcz. – Siostro, zasługujesz... na całe piekło wschodnich magów. – Zamknęła oczy, jakby wyczerpały ją same słowa, ale wciąż siedziała z zaciśniętymi powiekami, wspominając zwierciadło i wirującą biel, która blokowała wszelki kontakt z jej duchowym bliźniakiem. – Niech ciemność pochłonie... jego i niech szlag... ją. – Oddychała chrapliwie przez rozchylone usta i wyschnięte gardło. – Szlag... szlag... XXXVI W porannym cieniu wypełniającym wąwóz rozlegał się odgłos młota uderzającego o dłuto, daleki i nierówny wypełniony nieładem. Srebrnowłosy mężczyzna wlókł się z powrotem od przedniej krawędzi budowli, za pierwsze z głębokich, prostych urwisk, które oddzielało jedną kamienną podstawę od następnej, gdzie każdy skalny blok miał boki długości trzydziestu cubitów. Podszedł do miejsca rozładunku i pochylił się, żeby zrównoważyć ciężar skalnych okruchów w koszu na plecach, nie zważając na ból ramion i pulsujące ślady od płóciennych pasów kosza. Przed nim rozciągał się najnowszy górski wąwóz, niczym rozcięta nożem surowa rana otwarta na wschód. U jej podstawy leżały złączone kamienie koryta drogi, które ani na jotę nie zbaczało w lewo czy w prawo, tylko biegło prosto z Fairhaven do miejsca, w którym stał, albo tylko tak mu mówiono. Za nim, niecałe czterysta cubitów od kwadratowych palet machiny do rozładunku, równo ścięte ściany wąwozu kończyły się barierą z solidnego kamienia. Drzewa i gleba ponad dwieście cubitów powyżej zostały usunięte, a kurz i biały popiół po tym zniszczeniu opadał w przełęcz, sprawiając, że robotnicy kasłali często, mrużyli oczy i mrugali, żeby odpędzić popiół i żwir. W połowie drogi pomiędzy platformą rozładunkową i górską ścianą, która blokowała postęp drogi, stały dwie postacie w bieli: w białych butach, tunikach i spodniach. Siłą nawyku srebrnowłosy młodzieniec odwrócił się i zrzucił brzemię, zsuwając je z pasów i odsuwając się na bok, żeby poczekać na powrót pustego kosza. Jego wzrok przebiegł po lśniącym łuku, który wypływał z północnej ściany wąwozu, o kay na wschód od jego miejsca pracy. Strumień wpadał w koryto na poboczu drogi, na próżno szarpiąc potężne granitowe bloki i wygładzając kamienie podtrzymujące drogę. Mgła unosząca się z wodospadu popłynęła w stronę srebrnowłosego mężczyzny, kiedy poruszyła nią lekka poranna bryza. Mistrz ładowacz odwrócił wylot taśmy rozładunkowej, żeby skierować mniejsze odłamki w przestrzeń pomiędzy dwa granitowe fundamenty i ponad kamienny rów. Koryto wody przy nowej konstrukcji stało puste, nie licząc paru kałuż po popołudniowym deszczu. – Następny! Przechodząc na drugą stronę platformy rozładunkowej, mężczyzna, który nie posiadał imienia, przynajmniej żadnego, które by teraz pamiętał, odebrał pusty kosz i powlókł się z powrotem w stronę magów w bieli. Przenikliwy gwizd rozdarł poranne cienie, ponieważ słońce nie wspięło się jeszcze dość wysoko, aby dotrzeć do dna wąwozu. – Cofnijcie się! Cofnąć się, idioci! – Rozkaz, jak bezładny, grzmiący ryk stoczył się z grubych warg mężczyzny w białym mundurze, który nosił miecz i białą czapkę zdobioną brązem. – Ty! Srebrny Łbie! Stań przy kamieniu. Za barierą! Wycofawszy się za niski kamień, który spoczywał na drewnianych płozach, bezimienny robotnik zajął swoje miejsce pośród tuzina przygarbionych postaci. – Zamknąć oczy! Zamknąć oczy! Pamiętając ból, srebrnowłosy usłuchał. Czy istniał czas bez bólu? Czuł, że kiedyś był taki czas. TRZASK! TRZAASSSK! Po fasadzie kamienia, który otaczał wąwóz, przemknął błysk, jaśniejszy niż południowe słońce, wyraźniejszy niż najbliższa błyskawica. Potężna skała rozszczepiła się na pięćdziesiąt cubitów w głąb, popękała, rozdzieliła się i osunęła w nierówną piramidę u stóp resztek skalnej ściany. Grzyb skalnego pyłu wyrósł ponad mrokiem i porannym światłem, zamazując ostre krawędzie ścian wąwozu. – Wyłazić. Ładować! – wrzasnął żołnierz. Dwóch magów szło powoli, zmęczonym krokiem, w stronę złotego powozu, który czekał w miejscu, gdzie kończył się gładki kamienny chodnik. Srebrnowłosy bezimienny mężczyzna zmrużył oczy, kiedy młodszy mag przeszedł obok niego bliżej niż na niecałą długość ramienia. Nie mógł pochwycić wspomnienia, rozumiejąc jedynie, że powinien coś wiedzieć i nie wie. – Ładować, idioci! To oznacza również ciebie, Srebrny Łbie! Wspomnienie i chwila odpłynęły we mgle i mroku, kiedy słońce rozjaśniło południowowschodni kraniec wąwozu i rozbłysło nad budowniczymi traktu. Bezimienny zamrugał i podszedł do stosu granitu, który musiał zostać usunięty, żeby wypełnić albo ukształtować na nowo kamienne szczeliny. Wtedy przyjdą magowie w czerni i zwiążą kamień z zaprawą. Widywał już ludzi w czerni, ale pamiętał tylko to, co mu mówiono o znaczeniu ich działań. W każdym razie kamień zostanie wykorzystany, a trakt będzie postępował dalej na zachód, w stronę zachodzącego słońca. – Ładować! – rozległ się rozkaz. Nogi zaniosły go ku palecie, którą inni więźniowie ustawili na miejscu, jeszcze zanim osiadł pył. – Tylko szare kamienie... Słowa przepłynęły przez niego, kiedy czekał w rzędzie ludzi noszących takie same kosze jak on. Stuk... stuk... Za jego plecami podjęli pracę kamieniarze, obrabiając uformowane przez strumień wody szare ściany i rowy odpływowe, które biegły wzdłuż kamiennego łożyska traktu. Ładowacze zaczęli umieszczać kwadratowe kamienie w skrzyniach i pierwszy tragarz dźwignął swój kosz. – Następny! Bezimienny mężczyzna położył swój kosz, czekał, aż się napełni, po czym uniósł go i zataczając się, wszedł na grubą kładkę prowadzącą do miejsca rozładunku, pochylając się do przodu i mrużąc oczy przed słońcem. – Następny! Ciężkie skórzane buty chroniły stopy przez drzazgami z desek i ostrymi krawędziami skał, ale nie przed przypadkowym zranieniem i pęcherzami. Wnętrze prawego buta było wilgotne od krwi. Każdy krok powodował fale bólu wzdłuż całej nogi. – Srebrny Łbie! Spojrzał tępo na żołnierza, nie zatrzymując się, kiedy mijał nadzorcę. – Rozładuj to i idź do namiotu uzdrawiacza. Potem wróć tutaj. W głosie żołnierza pobrzmiewała irytacja. Nie był tak wysoki jak więzień, ale nosił miecz i wymachiwał ciężką pałką z białego dębu. Bezimienny mężczyzna widział wokół pochwy miecza biały blask naznaczony czerwienią. Ten sam blask otaczał wszystkie miecze żołnierzy traktu, miecze, które cięły niczym ogień, jaki nosiły. Potykając się, wszedł na platformę rozładunkową, wykonał rutynowe czynności i powlókł z powrotem po deskach. Zamiast skręcić w prawo, w stronę pokruszonych skał zrzuconych w bezładny stos niczym nieudana piramida na końcu wznoszącego się wąwozu, poszedł w lewo, w kierunku płóciennych namiotów noszących biały znak z pojedynczym zielonym liściem. Tam odstawił swój kosz. Kobieta w świeżej zielonej bluzie i dopasowanych kolorem skórzanych spodniach oraz wysokich butach spojrzała na niego. – Prawa stopa? Pokiwał głową. – Usiądź tutaj. – Wskazała krótką drewnianą ławę. – Zdejmij but. Zobaczymy. – Ton był rzeczowy. Muzyka w jej słowach, choć ukryta pod obowiązkowością, sprawiła mu przyjemność i uśmiechnął się blado, siadając i ściągając but. Z pięty spłynęły czerwone pasemka, kapiąc z zakrwawionej, żółtawej rany. Kobieta pokręciła głową, mówiąc do siebie, jakby go nie było. – Durnie. Nie wkłada się za dużych butów na bose nogi. – Jej palce dotknęły skóry wokół rany. Skrzywił się, oczekując bólu, ale delikatny dotyk nie sprawił cierpienia. – Hmmmm... nie jest tak źle. – Wzięła białą szmatkę i zanurzyła ją w kwaśnym płynie. – Może zapiec. – Mokra szmatka dotknęła stopy, kiedy zaczęła obmywać ropę i krew. Syknął przez zaciśnięte wargi, kiedy płynny ogień obmył mu piętę, ale się nie poruszył. – Skoro już tu jesteś, sprawdzę coś jeszcze. – Palce kobiety dotknęły jego skroni. Poczuł w głowie lekki puls ciepła, który zaraz zniknął. Cofnęła się, zanim jeszcze ustało pieczenie w stopie. Uzdrawiaczka patrzyła na niego z odległości dwóch cubitów poprzez ocienione ciemnymi rzęsami oczy, ledwo dostrzegalnie kręcąc głową. – Usiądź tam. Niech wyschnie. Podszedł do stołka, który mu wskazała. – Uzdrawiaczko? – Wtrącił się inny głos. Oboje unieśli wzrok. Przy namiocie stał strażnik traktu, a za nim dwóch więźniów z noszami. Srebrnowłosy mężczyzna znał jednego z dźwigających nosze – Redricka – ponieważ dzielili ten sam sypialny barak. – Zmiażdżona noga – oznajmił strażnik bezbarwnym głosem. – Połóżcie go na stole. Delikatnie. Bezimienny mężczyzna patrzył, jak Redrick z drugim więźniem kładą rannego na długim zniszczonym stole. Strażnik wraz z dwójką tragarzy obserwowali, jak uzdrawiaczka ogląda nogę. – Mogę ją wstawić w łubki, ale mistrz uzdrawiacz z Borlen będzie musiał nastawić kości. – Ciemności... – mruknął strażnik traktu. – Wybór należy do ciebie. Kości są strzaskane. Mogę uratować mu nogę, ale minie prawie pół roku, zanim ruszy się bez pomocy i nigdy już nie będzie całkiem sprawny. – Opatrz go najlepiej jak możesz. Zapytam dowódcę oddziału. Wy dwaj – strażnik wskazał dłonią bez laski – wracajcie do pracy. – Spojrzał na bezimiennego mężczyznę. – A ten kiedy będzie gotów? – Niedługo. Tym razem wysłaliście kogoś, zanim zainfekował całą stopę. Strażnik zacisnął usta, po czym odwrócił się bez słowa. Redrick i drugi więzień podążyli za nim. – Moja noga? – zapytał więzień, starszy mężczyzna z pasmami siwizny w rzadkiej brodzie i resztce włosów. – Wyślą cię do Klerrisa. Nie podoba im się to, ale wyślą. – Mówiąc, szukała czegoś w długiej skrzyni, aż w końcu wyciągnęła jakiś przyrząd z płótna i drewnianych klamer. – Ty, srebrnowłosy. Pomóż mi. – Co? – wymamrotał starszy mężczyzna. – Unieruchomimy na razie tę nogę. Żeby końce kości nie rozdarły nogi jeszcze bardziej, kiedy wrzucą cię na wóz. Bezimienny mężczyzna wstał i zrobił cztery kroki, żeby stanąć przy stole. Ból w bosej stopie zmienił się w tępe pulsowanie. – Kiedy ci powiem... – Uzdrawiaczka wyjaśniła, jak ma trzymać nogę rannego. – Rozumiesz? Skinął głową. Wzięła przyrząd w dłoń. Więzień wrzasnął, ale nie poruszył się, kiedy uzdrawiaczka oraz bezimienny mężczyzna wykonywali swoją pracę. Dłonie kobiety nie drgnęły ani na chwilę. Srebrnowłosy mężczyzna zaciskał wargi, ale dłonie miał spokojne. Wiedział, że powinien zrobić coś więcej, niż mu kazano, tylko nie pamiętał, czy naprawdę powinien pamiętać jakieś działanie z zapomnianej przeszłości. Pod koniec mężczyzna na stole leżał spocony w stanie niemal śpiączki. Kiedy uzdrawiaczka wycierała go gąbką, jej wzrok spoczął na bezimiennym mężczyźnie. – To nie jest miejsce dla ciebie. – Nie wiem, gdzie jest moje miejsce. A ty? Odwróciła wzrok, po czym pokręciła głową. – Zobaczmy, jak twoja stopa. Miała zręczne dłonie. Położyła na ranie cienką szmatkę, kleistą na brzegach. Rana nie była już żółta, ale niemal biała i zaczynała się zabliźniać. Kobieta poszperała w skrzyni pod stołem. – Ochhh... – dobiegł jęk ze stołu. Uzdrawiaczka wyprostowała się i dotknęła czoła nieszczęśnika. – Wszystko będzie dobrze. – W drugiej dłoni miała coś wyglądającego jak dwa pasy materiału. Odwróciła się do srebrnowłosego mężczyzny. – Noś jedną na zranionej stopie, dzisiaj na opatrunek. Jutro umyj nogę i zdejmij opatrunek. Włóż czystą onucę. Pierz je i codziennie noś czyste, aż stopa się zagoi. Jeśli się pogorszy, przyjdź do mnie jak najszybciej. Powiedz tylko strażnikom, że ja ci kazałam. – Uniosła dłoń. – Jeśli naprawdę wda się infekcja, wcale nie będziesz pracował. Wziął onuce i usiadł na stołku, nakładając jedną z nich na zranioną stopę, ostrożnie, żeby nie poruszyć opatrunku. Potem sięgnął po gruby roboczy but, spoglądając na uzdrawiaczkę. Czy nie przypominała cienia, który powinien pamiętać? Opuścił wzrok, niepewny. Uśmiechnęła się lekko, po czym odwróciła do mężczyzny na stole. Bezimienny mężczyzna powoli naciągał but. Uzdrawiaczka nie patrzyła na niego, dopóki nie podniósł pustego kosza i nie skierował się na zachód w stronę piramid z pokruszonego granitu. XXXVII Akurat teraz niby to popierają równowagę i całkowicie ignorują Legendę. – Czy naprawdę możemy wierzyć Legendzie? – zapytała uzdrawiaczka. – Spójrz na Fairhaven i ku czemu to wszystko zmierza. Potem przyjrzyj się Sarronnynowi i sama sobie odpowiedz. – A co z Westwind? – Uzdrawiaczka zacisnęła wargi. – Szeryf jest niemal tak samo zła jak Wysoki Mag. Jak Werlynn mógł kiedykolwiek... Kochał ją. – Mężczyzna w czerni pokręcił głową. – A poszedł tam tylko wypełnić swoje zadanie. Jego syn jest cudem i przynajmniej tyle jesteśmy mu winni. – Przyjrzał się uzdrawiaczce. – Chcesz spróbować znieść blokadę pamięci? Skutki mogą być fatalne, jeśli odkryją twoje wysiłki. – Nie odkryją. Ma zranioną nogę. Był raz u mnie i już rozpoczęłam proces. Być może sam jest w stanie dokonać reszty. Jeśli nie, mogę tak wszystko zaaranżować, że odzyska rozum. – Nie użyjesz przymusu? – W jego głosie zabrzmiała zdławiona odraza. – Nie posunęłabym się tak daleko, Klerris. On jest bystry, bardzo bystry i nadal walczy pod naporem bieli. Mówi i rozumie i już samo to jest cudem. Następnym razem go nie złapią. – Jeśli ucieknie... Spuściła wzrok. – Nic nie ryzykujemy. Albo ucieknie, albo go zabiją. Przez chwilę milczeli. W końcu kobieta wstała. – Zrób, co możesz z tą nogą. – To dość łatwe, w porównaniu... Machnęła ręką, nie pozwalając mu dokończyć. – Biali służą tylko chaosowi. Jeśli my nie będziemy służyć równowadze, to kto? „Jeśli my nie będziemy służyć równowadze, to kto?” Słowa rozbrzmiewały mu w myślach, kiedy wspiął się po schodach i zaczął nastawiać strzaskaną nogę więźnia pod czujnym spojrzeniem strażnika traktu. XXXVIII Rudowłosa raz jeszcze utkwiła wzrok w zwierciadle, nie zważając na wilgotne plamy na czole oraz policzkach i zmatowiałe od potu włosy. Na ciemnej, wyłożonej dębem ścianie płonęły równo dwie olejne lampy, mrugając tylko, kiedy rzucała myśli w srebrną głębię przed sobą. – Niech cię szlag... szlag... Wyczuła cieniutkie nici... delikatny dotyk bieli i poruszenie wichrów za tą barierą – obnażyła zęby w zawziętym uśmiechu, ciskając energie wzdłuż cienkiej linii potu i krwi. Trzask! Na ciężkim dębowym stole leżało strzaskane zwierciadło. Lampy na ścianie poza nią zgasły jak zdmuchnięte. Krew ściekała ze skaleczenia na przedramieniu rudowłosej, nad blizną otaczającą lewy nadgarstek. Jej głowa opadła na ramiona, a łzy, krew i szkło mieszały się, kiedy jej ciałem wstrząsnął szloch. – Bądź przeklęty... Creslin... i ty też, siostro... – Słowa były niemal szeptem. Za jej plecami uchyliły się ciężkie drzwi. W świetle lamp z korytarza stał niski, szczupły mężczyzna, odziany w zieleń i złoto, dość jasnym, żeby widać było jego przetykane siwizną rude włosy i zmarszczki na czole. Wpatrywał się w skuloną postać, odłamki szkła i lampy, otworzył usta i zamknął je. Uczynił gest ochrony, wycofał się na korytarz i zamknął drzwi tak cicho, jak je otworzył. W komnacie wciąż słychać było łkanie. XXXIX Mężczyzna bez imienia, kuśtykając, wszedł do wozu. Prawą stopę miał bosą, w jednej ręce niósł but, a w drugiej mokrą onucę. Zignorował strażnika, który szedł za nim od ujęcia wody. – Żadnego włóczenia się, nie po zmroku – burknął chudy jak tyczka nocny strażnik. W przeciwieństwie do dziennych, nocni strażnicy nosili noże i miecze. Dla utykającego srebrnowłosego mężczyzny biały poblask, otaczający broń, był wyraźnie widoczny. – Uzdrawiaczka powiedziała... – Przed zmrokiem, Srebrny Łbie. Znasz zasady. Więzień ruszył w ciemność baraku, choć nie hamowała ona jego kroków, ponieważ odkrył, iż postrzega przedmioty równie wyraźnie w ciemności jak w świetle. I w nocy nie musiał mrużyć oczu, żeby odegnać rozpraszającą jasność letniego słońca. Raz jeszcze wydało mu się, że powinien o tym wiedzieć. Chciał wiedzieć, ale odnajdował myślami jedynie wielką próżnię tam, gdzie powinny się znajdować wspomnienia. – ...strażnicy... złośnicy, złośnicy, złośnicy. – Słyszał w baraku głosy innych więźniów. – To jedna z ich wymarzonych przyjemności, Deiter. Wino, kobiety i śpiew, pamiętasz? Nie ma tu wina. Jedynymi kobietami są strażniczki, a one są twardsze od mężczyzn. A wiesz, co magowie sądzą o śpiewaniu. Bezimienny mężczyzna ustawił but na pryczy i szykował się do wejścia na górę. Nie ma kobiet? A uzdrawiaczka? I pieśń? Nie pytał jednak. Zbyt wielu rzeczy nie wiedział. W końcu postawił stopę na krawędzi dolnej pryczy. – Uważaj no, Srebrny Łbie. – Przepraszam. Wspiął się na pryczę pod drewnianym dachem baraku, tam wcisnął się w wąską przestrzeń i zdjął drugi but. Potem spróbował się wyciągnąć i zasnąć. Mięśnie miał obolałe, choć nie tak bardzo jak na początku, kiedy nosił kamienie. Chociaż ból w pięcie zniknął, ciche szepty innych więźniów nie ustawały i sen nie nadchodził. – Piosenka... – syknął jakiś głos. Srebrnowłosy mężczyzna przysunął się do skraju ciasnej pryczy i spojrzał na dół. Redrick siedział na wąskim miejscu przy dolnej pryczy w rzędzie naprzeciwko, zerknął w jedną i drugą stronę baraku, odchrząknął cicho, przełknął, po czym spojrzał w stronę otwartych drzwi i czerni za nimi. Jak trzej pozostali w baraku, na wpół siedział, na wpół leżał pomiędzy niższą pryczą i wąskim kawałkiem podłogi, który oddzielał bliźniacze rzędy sienników na twardych drewnianych ramach. – No dalej... piosenka – nalegał starszy mężczyzna z bezwłosą, opaloną czaszką, którego ramiona przypominały pnie niedużych drzew. – Piosenka? – Piosenka. – Cciii... – syknął ktoś z górnej pryczy. – Hałas piorunem sprowadzi ludzi magów. Pojedyncza lampa mrugała na wietrze, który wdzierał się przez pozbawiony drzwi otwór baraku. – Psiakrew... – Pomruk dochodził z dolnej pryczy, najniższej z trzech, gdzie leżał bezimienny mężczyzna. Redrick zerknął nerwowo w pustkę na zewnątrz i znowu odchrząknął. Potem, bez strun, bez fletu, jego piskliwy głos, czysty jak górski strumień o brzasku, przemknął po baraku, po jednej nucie, jednym słowie. Me proś, abym zaśpiewał, I nie proś, aby zagrał dzwon, Nie pytaj o baśń. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Och, miłość ma ma barwę bieli, Jasna jest i biała jak gołębica, / biały był ten, jak ona jasnowłosy, Który odebrał mi moją miłość. Nawet w mrugającym świetle lampy śpiewak wydawał się wyczerpany, jakby każde słowo było walką z niewidzialnym przeciwnikiem, każda nuta strzałą posłaną w białoczerwony płomień, który pragnął ją pochłonąć. Te kruche nuty pięły się ku srebrnowłosemu mężczyźnie niczym srebrne widmowe światła płynące od śpiewaka ku sufitowi baraku, o wiele jaśniejsze w swym bezcielesnym blasku niż żółty płomień lampy. Wyciągnął dłoń, zamykając ją wokół pojedynczej uładzonej wibracji. Czirik! Czirik! Głos Redricka załamał się, zatrzymał... Nuta rozpadła się w pył, a bezimienny mężczyzna wpatrywał się bezmyślnie w pustkę pomiędzy palcami, czując napływające do oczu łzy. Łzy? Z powodu ułamka nicości? – No... – zagrzmiał ponury głos żołnierza. – Śpiewki, co? Jaka szczęśliwa grupka. I kto śpiewał? – Biała pałka skręciła w stronę chudego mężczyzny z jasnymi rudawymi włosami. – Znowu ty? Nadal sprawiasz kłopoty? Redrick nie patrzył na żołnierza. Pałka szturchnęła śpiewaka. – Ruszaj się. Magowie chcą cię widzieć. Wiesz, co myślą na temat śpiewania tutaj. Redrick powoli dźwignął się na nogi. – Dalej, mój piękny śpiewaku! Zanim srebrnowłosy mężczyzna pojął, co się dzieje, śpiewak i żołnierz znikli, a lampa zamrugała na wietrze. – Śpiewanie niszczy pracę na trakcie... – Ciche naśladownictwo głosu maga było niemal niesłyszalne, okrutne i gorzkie w swym szyderstwie. Żaden głos nie podniósł się w proteście. Żaden. Srebrnowłosy mężczyzna otarł łzy i odwrócił twarz do ściany, ale nie wyśpiewane słowa brzmiały mu w myślach, ich muzyka odbijała się echem w uszach. ...odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic... W ciemnościach baraku, długo po tym jak pozostali odpłynęli w ciężki sen, on leżał przebudzony, wpatrując się w deski niecały cubit nad swoją twarzą. Poprzez czerń niósł się szept drobnych głosów; chrapanie wyczerpanych ludzi, skrzyp prycz, gdy poruszali się we śnie, a nawet pomruki harmoriańskiego, kiedy obcy więzień wymamrotał coś z głębi swoich snów. Mięśnie bezimiennego mężczyzny nie bolały już, jak pierwszego dnia pracy na trakcie, a biała skóra zbrązowiała i stwardniała. Nie miał jednak imienia ani przeszłości oprócz szeptów pod czaszką, głosów tak nikłych, że nie rozróżniał słów, ledwie pojmując, że tam są. Tylko jedną rzecz pamiętał wyraźnie: cień z kobiecą twarzą. Po jakimś czasie zasnął, śniąc o złotych nutach, które lśniły na tle szarych kamiennych murów i nie kończącej się śnieżnej połaci. Czirik! Czirik! – Wyłazić! Wstawać i wyłazić! – Ochrypły głos dziennego strażnika zgrzytał bardziej niż zwykle. Słaba mżawka wypełniała wąwóz, ale nawet we mgle unosił się pył z pokruszonych, zmiażdżonych skał. Tak samo jak w owsiance przysługującej każdemu więźniowi pracującemu przy trakcie. Tylko woda była czysta i zimna i ten chłód przypomniał mu o spadających białych płatkach i o pieśni. Drewniana miska przechyliła się na skalnej podstawie, owsianka rozlała się na kamieniach. Otworzył oczy, nie widząc mgły ani mżawki, więźniów wokół siebie, ani strażników za plecami. – NIIEEE! Krzyk niósł się bez końca i srebrnowłosy mężczyzna zastanawiał się, dlaczego strażnicy nic nie robią, nawet kiedy zdał sobie sprawę, że to on wydaje ten udręczony krzyk i że strażnicy ruszają ku niemu w zwolnionym tempie. Chłód i biel myśli, pęd obrazów... nie kończącej się połaci śniegu pod szczytami, które dotykają nieba... posrebrzonych nut roztrzaskujących się o szary granit murów... Kolacja w zielonych mundurach przy wysokim stole... jazda wąską kamienną drogą... Zataczał się na chwiejnych nogach, nawet nie uniósł rąk, żeby zasłonić się przed ciosami. Obrazy rozproszyły się po drugim uderzeniu i pochłonęła go ciemność. Kędy się ocknął, nie mógł się poruszyć, ponieważ przywiązano go do stołu. Nad jego głową kołysało się na wietrze wilgotne płótno. Kap... kap... Kropelki wody zbierały się w zagłębieniu namiotu nad jego głową, niektóre przesiąkały przez zniszczony materiał i spadały na kamień, inne padały na jego na wpół nagie ciało. Ciemnowłosa uzdrawiaczka spoglądała na niego z góry, chociaż jej dłonie opatrywały głębokie rozcięcie na ramieniu innego więźnia, chudego, łysego mężczyzny, który kiedyś był otyły. – To powinno pomóc. Staraj się utrzymać ranę w czystości. – Głos był bezbarwny, jakby wiedziała, że kurz i skalny pył i tak przenikną wszystko. Srebrnowłosy mężczyzna zamknął oczy, starając się utrzymać równy oddech. – Gotów? – Ten? Tak. – A Srebrny Łeb? – Oddech ma bardziej regularny, ale dopóki się nie ocknie, nie mogę nic powiedzieć. Każdemu zaszkodziłaby druga rana na głowie. – Żadna strata. Nawet nie wiedział, kim jest. – Być może nigdy się nie dowie, jeśli dalej będziecie walić go po głowie. – Wpadł w szał! – Uderzył kogoś? – Zaczął wrzeszczeć „nie!” na całe gardło. Nie przestawał. Magowie byli naprawdę wściekli. Gero musiał go walnąć. Oni mogli zrobić coś gorszego. – Dam wam znać. Zabrzmiały człapiące kroki, kiedy strażnik i łysy więzień wychodzili. – Poszli. Podskoczył, gdy jej głos zabrzmiał tuż nad nim. – Spokojnie. Rozwiążę to. Rozluźnił się, na ile mógł, poruszając zesztywniałymi ramionami. Przywiązano go z szeroko rozpostartymi rękami, ale głowa bolała bardziej niż ramiona. – Nie próbuj jeszcze wstawać. Powoli otworzył oczy. Uzdrawiaczka przypatrywała się jego twarzy, zaglądając mu w oczy. – Co się stało? – zapytała. – Ja... nie wiem – wymamrotał, czując znajomy niegdyś skurcz żołądka. – Dokładnie... – dodał, żeby złagodzić napięcie. Powoli pokiwała głową. – Prawdopodobnie jutro będziesz mógł wrócić do pracy, ale musisz być bardzo ostrożny. Nie będziesz widział rzeczy tak wyraźnie jak kiedyś i trudno ci się będzie przyzwyczaić. – Odwróciła wzrok w stronę otworu u wejścia do namiotu i spojrzała na kamienny chodnik biegnący na wschód. – Pięć kayów w stronę Jellica jest piękna dolina. Magowie zostawili ją na przyszłą gospodę albo miejsce wypoczynku. Strumień prowadzi w górę do miejsca, gdzie można przejść północnymi dolinami Certis na drogę do Sligo. W deszczu na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki. – Zobaczmy jeszcze raz te oczy. – Więc Srebrny Łeb dochodzi do siebie? – Burczący strażnik traktu stał u wejścia do namiotu. – Nadal ma zawroty głowy, ale nie uderzyłeś na tyle mocno, żeby go zabić. Może nawet dojdzie do siebie, pod warunkiem że dasz mu dzisiaj odpocząć. Przez kilka dni może mu się kręcić w głowie. Lepiej więc, żeby gwałtownie nie siadał. – Jak długo taki będzie? To może potrwać tylko dzień. A może trzy albo i cztery. Jeśli przeżyje trzy, cztery dni, wyzdrowieje. Nic nie zostało złamane i nie mogę zrobić nic więcej. – Świetnie! Równie dobrze może leżeć na pryczy jak tutaj. Idziemy, Srebrny Łbie. Uzdrawiaczka spojrzała na strażnika. – Jeszcze nie. Nie wstanie jeszcze bez zawrotów głowy. – Wrócę po niego. Poranna mżawka zamieniła się w potoki wody z jednolicie szarego nieba. Po raz pierwszy od wielu dni, jeśli nie dłużej, zniknął odór skalnego pyłu. – Spróbuj usiąść. Zwiesił stopy ze stołu. Przez chwilę miał uczucie, że jest dwojgiem różnych ludzi, siedzących obok siebie, a mimo to razem. Nawet deszcz zdawał się padać dwoma oddzielnymi strumieniami. – Wstań. Napięcie w jej głosie dodało mu sił. Obserwowała jego oczy, kiedy wyprostował się chwiejnie. Chwycił się rękami stołu. – Możesz usiąść. – Jej głos znowu był bezbarwny. Do namiotu wszedł strażnik, pochylając się pod zwisającym i wilgotnym płótnem. – Nadal nie może ustać, ale niewiele więcej mogę zrobić. Srebrnowłosy mężczyzna, ponieważ teraz już wiedział, że niebezpiecznie jest wyznać, że posiada jakieś imię, poszedł za strażnikiem przez deszcz do baraku pełnego więźniów. – Srebrny Łeb wrócił. – Musi mieć czaszkę ze stali. Widziałeś, jak Gero go walnął? Ostrożnie pokonał drogę na górną pryczę, próbując nie zważać na pustą, zajmowaną niegdyś przez śpiewaka. Wkrótce zajmie ją inny nieszczęsny więzień, ale pieśń pozostanie nie wyśpiewana. Ucieczka... ma niewiele czasu, zanim biali magowie go rozpoznają. Mimo iż wiedział, co niegdyś potrafił, nie znał swoich obecnych umiejętności. Światło, poprzedzone dudnieniem grzmotu, przeszyło wąwóz przez strugi deszczu. Krople bębniły o dach, a wilgotne powietrze wpadało chwilami do wnętrza pozbawionego drzwi baraku. Po jakimś czasie pulsowanie guza przycichło, przechodząc w tępy ból. Przesunął się na bok pryczy i zaczął schodzić, niezdarnie stawiając na deskach obute stopy. – ...zostańcie na miejscu. – ...to tylko Srebrny Łeb. Nie odezwał się, usiłując utrzymać ten sam bezmyślny wyraz twarzy. Dowlókł się do drzwi i zatrzymał, wpatrując się w deszcz. Stare wzory układały się na nowo, choć każde spojrzenie posyłało do oczu falę potwornego bólu. Największy deszcz będzie trwał, ale niedługo. Znudzeni strażnicy stali i rozmawiali pod płóciennym dachem. Po chwili skulił się w deszczu i zaczął kuśtykać na wschód, klucząc w stronę nie dokończonej ściany, która oddzielała uniesione koryto drogi od zatopionych rowów odpływowych po lewej. – ...Srebrny Łeb. Oszalał jeszcze bardziej. – ...nie rób tego! Nie jest szalony. Jest bardziej zdrowy na umyśle, niż był przez wiele ostatnich ośmiodni, bo tylko podczas burzy możliwa jest ucieczka przed magami. – Gero! Łap tego durnia! Więzień poczłapał szybciej, kierując się ku ścianie i płynącemu pięć cubitów niżej potokowi. Wysoki strażnik zawahał się, potem wyciągnął miecz i ruszył za srebrnowłosym mężczyzną, ale nie pełnym biegiem, bo kamienie były śliskie od deszczu. – Uciekaj! Uciekaj, Srebrny Łbie! – Cisza! – warknął drugi strażnik, który nie ruszył w pościg. Wydarzenia rozwijały się za rozmazującymi wszystko strugami ulewy niczym pantomima. Więzień podszedł chwiejnie w stronę krawędzi nie dokończonej ściany i przez chwilę wpatrywał się w coś w dole. Strażnik podbiegł naprzód z uniesionym mieczem. Wicher smagnął potężnym podmuchem powietrza i wody w twarz strażnika, który zwolnił, potrząsając głową. Więzień zwiesił się przez mur, widać było tylko jego dłoń ściskającą kamienie muru. Strażnik uniósł miecz, pochylił się... i cofnął. – Zniknął. Jest w rzece. – Deszcz i wiatr tłumiły głos. – W rzece? Jakiej rzece? Drugi strażnik stanął obok pierwszego na krawędzi nie dokończonej kamiennej ściany. Potem pognali w stronę ozdobnego baraku na kołach, zamieszkiwanego przez białych magów, spoglądając przez ramię na mur, przez który uciekł więzień. Bim! Bom! Czirik! Czirik! Czirik! Druga para strażników biegła na wschód dokończonym traktem. Jeden spoglądał na wzburzone wody w dole, a jego wzrok przesuwał się dalej i dalej, wyprzedzając ciało. – ...przeklęta woda! Srebrnowłosy mężczyzna pośród fal próbował się rozluźnić, pozwalał, aby woda niosła go, gdzie chciała, przynajmniej na razie. Zanim odetchnął dwa razy, uniosła go przez tymczasową bramę na trakcie, która odgradzała teren pracy więźniów od ukończonego traktu. Mały wszechświat, który był dla niego wszystkim od... jak dawna? Nie wiedział, ponieważ jego życie dzieliło się na dwie części: tę, którą zaczynał odzyskiwać, i część, którą spędził jako więzień białych magów. Ostatnia część, brak świadomości mogły trwać całe dnie, miesiące, a może nawet lata. Bieg rzeki uspokajał się, niosąc go na wschód, z dala od burzy i w mgłę. Obserwował teren za drogą i płynął na południe, w stronę koryta drogi, po stronie naznaczonej rowami. Po kolejnych dwóch kayach nurt zwolnił do szybkości wartkiego strumienia. Zaczął wyczuwać pod nogami kamienie i zobaczył wysokie szczyty. Potem ujrzał most, szybko zbliżającą się plamę ponad rzeką. Machając gwałtownie ramionami i przebierając nogami po kamieniach, na wpół płynął, na wpół skakał w stronę północnego brzegu kanału i zdążył chwycić kamienny wspornik. Przywarł doń, dysząc ciężko. Palcami jednej dłoni dosięgnął cienkiej linii pomiędzy rzeźbionymi kamieniami, wczepił je w wąski rowek i dźwignął ociekające wodą ciało bliżej skalnej skarpy. Przysunął drugą rękę, chwytając kolejną cienką kamienną krawędź. Powtarzając żmudną procedurę, uciekinier wynurzył się z wody na kamienny narzut, schodzący do doliny, o której mówiła uzdrawiaczka. Dźwignął się znowu i stanął na kamieniach, stawiając pełen wody but na trawie. Łąkę porastało kilka karłowatych dębów i niewielkie krzewy jałowca. Zostawił za sobą kamienny most i przeszedł na drugą stronę opadającego strumienia. Już niedługo po trakcie magów pokłusują jeźdźcy i musi zniknąć im z oczu. Mgła zmieniała się w deszcz, w miarę jak chmury ponad Easthorns przesuwały się z zachodu na wschód. Zmusił się do ciężkiego biegu w wysokiej do kolan trawie na skraj łąki, gdzie jeśli zajdzie konieczność, będzie mógł przykucnąć za niskimi jałowcami i rzadkimi jodłami. Nierówny deszcz uderzał po okrytych łachmanami ramionach, ale woda wydawała mu się ledwie chłodna. Wykaszlał z obolałych płuc ostatnie krople wody i ruszył ciężko w górę, ku wąskiemu krańcowi doliny, gdzie świerki pięły się ku wyższym szczytom i przesłaniały skalne usypiska pomiędzy pasmami marnej gleby. Kiedy na trakcie magów oraz w sztucznym wąwozie kryjącym drogę rozległ się odgłos końskich kopyt, srebrnowłosy mężczyzna dotarł do osłony drzew. Powoli, ale wytrwale piął się w górę. Odgłosy pogoni stały się głośniejsze, po czym przycichły, kiedy uciekinier przedzierał się przez świerki, zadowolony ze skąpego poszycia. Deszcz znowu padał falami, a każda fala niosła porywy wiatru i ograniczała widoczność do zaledwie paru cubitów. Wspinał się z wysiłkiem, wiedząc, iż musi przebyć jak najwięcej drogi, zanim zniknie osłona deszczu, albo biali magowie czy też psy tropicieli trafią na jego ślad. Chwilami przystawał, ale tylko by uspokoić oddech i zebrać siły. Szedł tak przez cały deszczowy poranek i popołudnie wzdłuż drzew na szczycie wzniesienia, a potem odbił w dolinkę, która wkrótce stanie się korytem rzeki prowadzącej na równiny Certis, na północ od doliny, gdzie stały obronne mury Jellica. Odpoczął późnym popołudniem pod niebem pełnym białych chmur sunących przez czysty błękit i zieleń aż po plamy fioletu. Nawet kiedy od traktu magów dzieliła go już duża odległość, ostrożnie przykucnął w zagłębieniu pomiędzy głazem i przewróconym drzewem, osłonięty przed wzrokiem latających wysoko ciemnych ptaków. Zwinięty w kłębek w swoim schronieniu, wdzięczny, że wyrastał w prawdziwym chłodzie Dachu Świata, próbował złożyć rozsypane fragmenty, deszcz wspomnień, które pozwoliła mu odzyskać bezimienna uzdrowicielka. Czy była to Megaera? A może inne narzędzie losu i furii Legendy? Kiedy wypoczywał, na wpół śpiąc i śniąc, jego myśli odpływały w dal. Xl – To trudne, przyznaję, funkcjonować, kiedy część umysłu jest pusta, ale pokonywałam już większe przeszkody. – Megaera uśmiechnęła się oschle. – Jesteś tu od późnej wiosny, a teraz zbliża się koniec jesieni. Jak długo jeszcze zamierzasz tu pozostać? – dopytywał się książę Montgren. – Robię, co mogę, kuzynie. Ale w moim wypadku... – Uśmiechnęła się znowu krzywym uśmiechem. – Tak długo, jak będzie trzeba. – Nie myślisz chyba... Dopóty, dopóki to potrwa. Odzyska zdrowie, ucieknie albo umrze. Oczywiście śmierć byłaby najłatwiejsza dla ciebie i mojej drogiej siostry. Ja dokładam tylko skromnych starań, żeby pomóc mu przełamać zaklęcia. – Urwała. – Chociaż nie jestem dobrze wyszkolona. Moja droga siostra upewniła się co do tego. Być może więc długo będę się cieszyć twoją gościnnością. – Którą muszę ci zapewnić – zauważył chłodno książę. – A tak. Wszyscy niesiemy jakieś brzemię. – Odwróciła się do antycznego biurka, na którym postawiła swój kryształowy puchar. Zamrugała, po czym niepewnie sięgnęła w stronę biurka. Książę pokręcił powoli głową, nie dostrzegając jej wahania. – Aeeeiii... Rudowłosa upadła na podłogę pod ciężarem kalejdoskopu wspomnień i wykrzywionych obrazów, które wdzierały się z krzykiem pod czaszkę, niczym nocne koszmary atakujące na bojowych rumakach z ostrymi kopytami. Niewysoki, starannie ubrany mężczyzna, który trzymał jej ramię, zanim się odwróciła, omal nie upuścił kielicha z czerwonym winem. Ale tylko rozlane ciemnoczerwone plamy naznaczyły antyczny harmoriański dywan z czasów świetności jego dziada. Zanim zdążył odstawić na wpół pusty kryształowy kielich na biurko, rudowłosa legła z twarzą bez wyrazu, nieprzytomna, choć ciągle oddychała. – I co teraz? – mruknął. – Helisse! Helisse! – Spojrzał na kobietę i w końcu ukląkł przy niej. – Co teraz? Część druga MISTRZ BURZY XLI Uciekający młodzian na uskrzydlonych wichrem nartach Mknie po urwiskach z największą łatwością, Miecz ma na plecach, a duszą oddał wichrom, Uciekający młodzian na uskrzydlonych wichrem nartach. Wicher ma u nóg i w srebrnych włosach, Zeskakuje ze wzgórz ponad drzewami, I opada z Dachu prosto w ramiona magii, Uciekający młodzian na uskrzydlonych wichrem nartach. Wzrok ma pochmurny, a duszę okrył lodem, Ucieka od tyrana, od łatwego żywota, Porzuca bogactwo dla miłości, która nie ma ceny, Uciekający młodzian na uskrzydlonych wichrem nartach. Żołnierze szukają go od wielu lat, Kruszą góry i rozdzierają drzewa, Ale nigdy nie znajdą tego, czego nie usłyszą, Uciekającego młodziana na uskrzydlonych wichrem nartach. „Uciekający młodzian” pieśń z Sarronnynu – autor anonimowy XLII Spod nawisu Creslin obserwował nienaturalnie czyste niebo na południu. Krążyła tam para sępów, skręcając od miejsca, gdzie trakt magów przedzierał się przez Easthorns. Skąd wziął siły i odwagę do przepłynięcia wzburzonej rzeki, która poniosła go z dala od bieli strażników drogowych? Czy dłonie uzdrowicielki pomogły przełamać blokadę wspomnień? A może coś lub ktoś inny? Cokolwiek było przyczyną, uciekł białym magom. Drugi raz nie ucieknie, nie żywy, a to oznaczało, że nie może ponownie dać się schwytać. Na wschodzie krążyła jeszcze jedna para bystrookich drapieżników. A on odczuł zakłócenia w wichrach i niebiosach, burze przetaczały się na wschód i zachód. Tłumiąc oddech, odpoczywał pod skałami ze wzrokiem utkwionym w cienkiej linii pędzącej wody; jeszcze jeden strumień, który może poprowadzić go na wschód. Wspomnienia wirowały pod czaszką niczym wichry, ponieważ był równocześnie dwojgiem ludzi – srebrnym łbem i Creslinem – a każdy z nich pamiętał inny wczorajszy dzień. Jeden pamiętał roboty na trakcie, drugi lśnienie białych kamieni Fairhaven i gitarzystę, który ledwie docierał do srebrnych nut i to tylko w dobrze osłoniętej tawernie. Muzyka... dlaczego jej nie 1 u b i ą? Zbyt wiele było pytań, a zbyt mało odpowiedzi. A więc kim jesteś? Był mężczyzną. Mężczyzną, który wyczuwał muzykę i ukryty za nią ład, który władał łukiem i mieczem lepiej niż wielu innych. Mężczyzną, który potrafił chwytać wichry i naginać je do swej woli. Mężczyzną, który niewiele wiedział o życiu poza Dachem Świata, a jeszcze mniej o kobietach, chociaż wyrastał w ich otoczeniu, który nie miał pojęcia o swoim przeznaczeniu. Kolejne nieproszone słowa pojawiły się w jego umyśle: „Możesz uciekać ku swemu przeznaczeniu, ale nie przed nim”– Ale co jest jego przeznaczeniem? Nie był muzykiem, żołnierzem, ani studentem – jaka więc była jego rola? Dlaczego białe ptaki i sępy krążyły w górze, szukając go? Takie pytania nie pomogą mu uciec przed magami. Ani znaleźć jedzenia. Sępy na bezchmurnym niebie zaczęły krążyć dalej na północ, bliżej jego kryjówki. Pięta rwała, ale nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić poza utrzymywaniem rany w czystości. Poza tym, mimo bliskości infekcji, uzdrawiaczka dotknęła rany i w jakiś sposób przyspieszyła gojenie. Creslin pamiętał jej dłonie na stopie, a potem na czole. Ale... kto? Dlaczego? Ktoś jeszcze sprzeciwiał się białym magom na tyle, żeby pomóc mu bez wyjaśniania przyczyny i dać wskazówki, choć taki czyn mógł się okazać nadzwyczaj niebezpieczny. A jednak uzdrawiaczka nie była widmową Megaerą. Osunął się na plecy pod nawisem, próbując pokonać niepewność i zaplanować następny ruch. Przynajmniej pogoda była znośna. Trudno będzie przetrwać na tej ziemi, choć w Certis i Sarronnynie zbliżały się żniwa, a on nie miał nawet noża i pasa, jedynie tunikę bez rękawów, spłowiałe spodnie i robocze buty. Jak może uciec białym magom? Każda próba schwytania wiatrów naprowadzi ich na niego. Przyglądał się skalistemu zboczu w dole, rzadkim jodłom i karłowatym dębom, a potem roześmiał ochryple. Cierpliwość. Tylko tego potrzebował, cierpliwości i chęci jedzenia wszystkiego, co jadalne, kiedy szedł w nadchodzącej nocy w stronę równin Certis. Tak czy inaczej musi odnaleźć drogę do Montgren. Odetchnął głęboko, potem jeszcze raz i spróbował się rozluźnić, czekając, aż nadejdzie ciemność, czas, gdy sępy nie widzą zbyt dobrze. XLIII Przygarbiona postać wlokła się, powłóczyła nogami, a czasami kuśtykała polną drogą. Okrywające ją łachmany były stosunkowo czyste. Jedno oko zakrywał kawałek materiału, a mocna, choć w dłoni o kwadratowych palcach spoczywała wygięta laska. Creslin znowu zadawał sobie pytanie, dlaczego drugie przejście równin Certis trwa dłużej niż pierwsze. – Bo nie masz konia ani pieniędzy... Dlaczego przemierzał równiny, kierując się na wschód? Dlaczego podróżował z powrotem w stronę magów, którzy najwyraźniej chcieli, żeby zginął albo postradał zmysły? – Ponieważ to wydaje się właściwe...? – Mówił do siebie, skoro nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać. – Ryzykowanie głowy wydaje się właściwe? Wichry nie prowadziły go ku białym magom, ale niewyraźnymi szlakami, zbyt słabo widocznymi, żeby mogły być białe lub czarne, a jednak łączącymi czerń i biel. Pamiętał, żeby się pochylić, kiedy przetoczył się obok niego kolejny wóz, i wyciągnął błagalnie dłoń. Miedziak poleciał w jego stronę, ale mężczyzna i kobieta na wozie nie spojrzeli na niego. Creslin podniósł monetę i schował ją. Wyprostował się i kiedy droga opustoszała, ruszył pewniejszym krokiem. XLIV – Nie... – Ciemnowłosa kobieta, potykając się, wypadła przez boczne drzwi, ale dotarła tylko do drugiego stopnia, zanim została pochwycona od tyłu. Opadła podarta bluzka, ukazując pełne piersi i posiniaczone ramię. Nie rozlejesz już dobrego wina! – Chudy mężczyzna z blizną na policzku pochwycił nagie ramię i łokieć przysadzistej dziewczyny, pochylając ją ku pełnemu brudów rynsztokowi. – Nie rozleję. Będę uważać. Proszę... Dwóch zbirów uśmiechnęło się głupawo, obserwując gospodarza. – Nie! Nie! Stuk... stuk... Gospodarz zatrzymał się, kiedy koń podszedł bliżej, a potem znowu podniósł rękę na służącą. Rudowłosa kobieta na koniu ściągnęła wodze. Karczmarz nie patrzył na nią, ale nie opuścił ręki. – Proszę, panienko, wstaw się za mną... – Jasne, wstaw się za nią – warknął karczmarz. – To nic niewart kocmołuch. Rzucać winem w płacących klientów. I to dobrym, suthyańskim winem. Służąca wyprostowała się. – Chcieli coś więcej niż wino... Dwa inne wierzchowce, niosące dwóch spidlariańskich najemników, zatrzymały, się w odległości dobrych dziesięciu cubitów od kobiety. – Dlaczego miałabym ci pomóc? – Głos rudowłosej był chłodny, niemal niski. Służąca zawahała się. – Jeśli wasza miłość... – Potrząsnęła głową i spuściła wzrok. Oczy miała zaczerwienione. – A więc nie będziesz błagać. – Głos rudowłosej wciąż był obojętny. – Ona taka jest. Uważa się za coś lepszego – ośmielił się odezwać chudzielec. Nie puszczał posiniaczonego ramienia dziewczyny. – Dlaczego? Bo nie lubi być zabawką mężczyzny? – W głosie rudowłosej pojawił się ostry ton. – Klienci oczekują miłej obsługi. Wzrok kobiety omiótł ciemne siniaki i opuchliznę nad odsłoniętym ramieniem, a potem przesunął się na karczmarza. – A ty oczekujesz, że ona zapewni im b a r d z o miłą obsługę? – Interes to interes – odrzekł gospodarz, ale w jego głosie brzmiała ostrożność. – Poza tym była dobra, kiedy zaczynała. Służąca stała z podniesioną głową, nie patrząc ani na karczmarza, ani na kobietę na koniu, ale na milczących najemników w błękitach. Z oczu płynęły jej łzy; nie poruszyła się, nie uczyniła nawet ruchu wolną prawą ręką, żeby je obetrzeć albo zasłonić. – Puść ją. – Głos rudowłosej był spokojny. – Kto zapłaci za jej umowę? – jęknął karczmarz. – To nie była... – Ciemnowłosa dziewczyna stłumiła wybuch, kiedy kobieta na koniu utkwiła w niej wzrok. – Nie wierzę, że książęce prawo pozwala oddawać do terminu dzieci za długi rodziców. Karczmarz otworzył usta i zamknął je. – Nawet jeśli to prawo nie zawsze jest przestrzegane – ciągnęła kobieta. Sięgnęła do pasa i dobyła monetę. – Masz. Karczmarz puścił swego więźnia, żeby pochwycić rzucone mu złoto. – Ale... – To więcej, niż zasługujesz. Karczmarz spojrzał na surową twarz kobiety na koniu, a potem na dwóch znudzonych najemników. – Nawet o tym nie myśl – ostrzegła rudowłosa. – Mój drogi kuzyn kazałby cię ściąć. – Kuzyn... – Karczmarz spoglądał zaskoczony. – Korweil. Książę. Chudzielec zbladł, przebiegając wzrokiem od kobiety do najemników. Dziewczyna cofnęła się od niego o krok. Uwolnioną dłonią naciągnęła podartą bluzkę na ramiona i częściowo odkrytą pierś i nerwowo oblizała wargi. – A więc weź ją sobie i skończmy z tym. – Nie. XLV – Nie możemy zrobić nic więcej – powiedział dowódca oddziału. – Dość. Czarni mu pomogli – warknął Wysoki Mag. – Któżby inny? – No cóż, Gyretis twierdzi, że jedyną bezpośrednią energią była biel. – Biel? Jest pewny? – A czyż szlachetny Gyretis nie był kiedyś pewny? – Hmmpphh... – Jenred bębnił palcami po białym dębowym biurku. – Biel, oczywiście. Biel. Niech żołnierze odetną każdy główny szlak do Montgren. – Montgren? – Nie rozumiesz? Biała magia. Nikt, kogo znamy. Kto jeszcze został? Tyran nie mogła nic zrobić z Sarronnynu. Cholera! Musi być silna. Drugi mężczyzna pokręcił głową. – Nie. To co innego. Gyretis powiedział, że kimkolwiek był biały – ona czy on – nie miał tyle siły, żeby przełamać barierę. – Przesunął ciężar ciała na drugą nogę na twardym białym granicie. Marmur jest za miękki dla działań chaosu. – To znaczy, że pomógł mu jednak ktoś czarny, ale zbyt sprytny, żeby go odkryto. Niech ich szlag! A uzdrowiciele? – Nie wiemy. – Czemu nie? – Była tylko jedna, a ona nie żyje. – Nie żyje? Drugi mężczyzna wzruszył ramionami. – Tak mówią. Drogowy mag pochował ciało zgodnie z twoimi instrukcjami. – Idioci! – Wysoki Mag potrząsał głową. – To nie jej ciało pochowano. Chciała, żeby widzieli coś innego. Demony tylko wiedzą, gdzie jest teraz, i tym razem uda im się, chyba że oddziały odnajdą Creslina żywego! Zrozumiałeś? Hartor skinął głową. – Zrozumiałem. Nie wiem tylko, czy to możliwe. Zwłaszcza że unika traktów. – Rób, co możesz. – Wysoki Mag odwrócił wzrok, ale jego palce nie przestawały bębnić po lśniącej złotem powierzchni białego dębu. – Nie żyje. Też coś... XLVI Creslin siedział pod żółknącymi liśćmi karłowatego dębu, niespiesznie jedząc ostatnie czerwone jagody, które zerwał z pobliskiego krzaka. W górze krążył kolejny sęp i nic nie zapowiadało, że biało odziani strażnicy drogowi w dole wkrótce odejdą. Zupełnie jakby wiedzieli, że jest gdzieś w pobliżu. Ale skąd? Młodzieniec odetchnął głęboko, nie zwracając uwagi na ból w żebrach – rezultat uskoku z drogi przed oficerem kawalerii z Certanu, który nieprzychylnym okiem patrzył na żebraków albo tych, którzy wyglądali na żebraków. Creslin pamiętał śmiech mężczyzny i jego słowa: „Zostaw drogę tym, którzy wiedzą, jak z niej korzystać!” Przez żółte liście obserwował sępa krążącego na krańcu doliny nieprzerwaną, powolną spiralą. Poza przeciwległym krańcem długiej doliny, poza zasięgiem jego wzroku, falujące wzgórza oddzielały łagodnie wznoszące się łąki od Fairhaven. Czy mógłby znaleźć inną drogę do Montgren? Pewnie tak. Czy byłaby równie dobrze strzeżona. Pewnie tak. Creslin? Głos był cichy, tak cichy, że ledwo usłyszał swoje imię. Obrócił się dokoła pod dębem, próbując znaleźć mówiącego, ale słyszał jedynie szelest liści w gorącym jesiennym wietrze. Od strażników traktu na dole dochodził głos rogu. Kilku wskazywało w górę w jego kierunku. Creslin? Nie wyczuwał mówiącego i nie widział, a głos był tak cichy, że nie potrafił stwierdzić, czy należy do kobiety, czy do mężczyzny. Gdyby musiał zgadywać, powiedziałby, że do kobiety, sądząc jedynie po miękkim tonie, jakim wymawiano jego imię. Traaa... traaa... Więcej jeźdźców kierowało się ku wzgórzom, a sęp szybował w ich stronę. Creslin zerknął w górę akurat w chwili, kiedy szerokoskrzydły biały ptak znikał pośród plamy jasnego błękitu. Megaera! – Ciemności... – mruknął. – I co teraz? Niewidzialna mgła bieli zaczynała wspinać się na wzgórze, a tuzin żołnierzy skierowało wierzchowce w stronę karłowatego dębu. Jeśli to nie robota maga... Creslin wzruszył ramionami. Bolały go nogi, żołądek miał pełen korzonków i jagód, a do obrony laskę i nóż, który ukradł w jakimś miasteczku na wschód od Jellica. Nie zważając na odczucia, które mówiły mu, że drogo zapłaci za ten wysiłek, sięgnął ku wichrom, tym wyższym, które uderzały w Dach Świata. Pod drżącymi żółtymi liśćmi dębu jego czoło ociekało potem. Głos wichrów brzmiał, jakby były o setki kayów stąd, jak dalekie echa w niebiosach. – Znajdźcie go! Próbuje przywołać jakąś magię! Creslin zignorował skrzeczący głos z dołu. – ...bardziej na prawo! W stronę tamtych żółtych liści! Biała mgła sunęła w górę. – ...nic tutaj nie widzę. ...mam nadzieję, że ten przeklęty nie ma łuku. W uszach Creslina narastał ryk, w miarę jak chmury na niebie zmieniały w ciemniejące czarne wiry. – Znajdźcie go! Pod tymi żółtymi drzewami! – Którymi żółtymi drzewami? Wszystkie te cholerne drzewa są żółte. – ...tamtymi! Tam! Ciemności spadły na wzgórza niczym noc, wraz z wrzaskiem zimowych burz Dachu Świata. Lód i deszcz opadał z Wież Zachodzącego Słońca niczym zamarznięty płomień, a wichry... ...wichry zerwały żółte liście z gałęzi schronienia Creslina i rozrzuciły z poszarpanych drzew po całej dolinie i łąkach. Wichry zmiotły jeźdźców z koni, a lód uderzał w zbroje i nie osłoniętą skórę niczym strzały. ... iihhhaaaaahhhaaa... – ...demony... demony... ...iihhhaaaaahhhaaa... Kiedy wichry nieco ucichły, spadły deszcze niczym fale zimy na północnym wybrzeżu Spidlaru, uderzając w rozmiękły grunt i obdarte drzewa. Mężczyzna na wzgórzu wyprostował się z wysiłkiem, ocierając pot z czoła, które płonęło pomimo lodowatej ulewy. Zrobił jeden krok w dół, a potem następny. Zwymiotował mizerną zawartość swego żołądka na powaloną kosodrzewinę. Wyprostował się i powlókł do koła stosu bieli, który niegdyś był człowiekiem i koniem, pośliznął się, potknął i zjechał niżej. Pozbierał się niezdarnie i pokuśtykał w stronę biegnącej w dole drogi i otwartego przejścia do Montgren. Po czasie, który wydawał mu się wiekiem, minął ciężkim krokiem następne dwa białe stosy. W głowie mu wirowało, ale przystanął i przeszukał sakwy u siodeł, zabierając nieduży worek z prowiantem i skórzaną kurtkę munduru. Biel klingi spowodowała skurcz żołądka i zostawił broń martwemu właścicielowi. Jakiś czas później jego stopy dotknęły ubitej gliny, która już zaczynała rozmiękać pod wpływem ulewy. – Megaera... dlaczego im pokazałaś? Dlaczego? Powlókł się dalej, ociężale unosząc stopy, a dokoła niego padał lodowaty deszcz. Choć tego nie zauważył, nieliczne krople jednak w niego trafiały i po kilku latach, albo tak mu się tylko wydawało, stanął na twardych kamieniach traktu wiodącego przez wzgórza. Deszcz lał się z nieba nie kończącymi się strugami – przed nim i za nim. Oddech miał urywany. Z determinacją stawiał jedną nogę za drugą, nie zważając na palący ból i drżenie ciała, kiedy tak kroczył w stronę Montgren... i Megaery. XLVII Na wąskiej drodze, wijącej się na północny wschód w stronę Sligo, Klerris odwrócił się w siodle, aby przyjrzeć się ciemnym chmurom na północy, mając dogodne miejsce obserwacji. Po dwóch dniach bicia w wysokie wzgórza pomiędzy Certis i Montgren burza dopiero teraz zaczynała przycichać. Pokręcił głową, po czym na powrót utkwił wzrok w krętej wstędze gliny. – Martwisz się, że znajdą nas strażnicy drogowi? – zapytała jego towarzyszka. W chłodzie wczesnego poranka, który wkrótce zastąpi ciepło pory żniw, miała na sobie spłowiała zieloną opończę zarzuconą na ramiona. Jechała na jasnoszarej klaczy. – Nie. – Ciągle martwisz się jego ucieczką? – Nie o ucieczkę chodzi, ale o to. – Wskazał na burzę na horyzoncie. – Wiesz, jak wysoko musi być, skoro ją widzimy? Masz pojęcie, jaką on posiada moc? Prawdopodobnie przez wiele dni będzie teraz padał zimny deszcz nad niemal całym Certis. – Mówiłam, że jest bystry. – Lidia, czy masz pojęcie... – mówił łagodnie. – Klerris, masz przykry zwyczaj brania na swoje barki ciężaru całego świata. Mówię ci, że Creslin nie lubi się bawić swoimi umiejętnościami. Jeśli stworzył tę burzę, to naprawdę jej potrzebował. – i To tylko część mego zmartwienia. Nie dość, że potrafi zniszczyć klimat połowy świata, to żaden z białych nie uwierzy, iż nie wyszkolony i nieznany czarny włada taką mocą. – Więc co z tego? – Przynagliła konia, zrównując się z czarnym magiem. – Więc Jenred uzna ją za nasze dzieło, tak samo jak wini nas za ucieczkę Creslina. – Dlatego właśnie uśpiłeś drogowych strażników i spaliłeś dom. Już mi to mówiłeś. Jenred tak czy inaczej zechce cię o coś obwinie. – Źle, że musieliśmy użyć oleju. – Klerris wzruszył ramionami, raz jeszcze spoglądając na północ. – Lepiej niech myślą, że to nasza robota niż czarna konspiracja. Jenred marzy tylko, aby zyskać pretekst do zwrócenia się przeciwko wszystkim czarnym. – Czy tak się stanie? – Prędzej czy później, ale naprawdę nie mamy żadnej dobrej ochrony. – Creslin najwyraźniej ma. Klerris prychnął. – On nawet nie wie, że jest czarny, a powiązany jest z szarą, która uważa się za białą. – Jesteś pewien tej duchowej bliźniaczki? – Sama mi mówiłaś. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. – Co teraz? – zapytała uzdrawiaczka. – Będę musiał zrobić z Creslinem co się da. Ty... Westwind,jak sądzę. – Nienawidzę zimna. – Wzdrygnęła się. – A ja nie pałam szczególnym entuzjazmem do zajęcia się Creslinem i Megaerą. Może ty chcesz spróbować? – Dziękuję, wezmę raczej szeryfa – powiedziała i dodała po chwili: – Niech już będzie zimno. XLVIII Creslin nie powinien wstawać, ale zmęczyło go leżenie w małym domku. Uzdrowienie owcy było błędem, skoro sam był ledwo podleczony i z pewnością nie wiedział, co robi. Powoli spuścił nogi z dziecinnego łóżka, usiadł i spojrzał w stronę na wpół otwartego okna na wprost paleniska. Czysty zielonkawy błękit nieba wskazywał na wczesne popołudnie albo nieco później. Naciągnął workowate spodnie i grubą wełnianą koszulę, którą pożyczył od pasterza. Wyszedł i skierował się do ogrodzenia, które trzymało owce z dala od ogrodu. Oparł prawą stopę o niższą żerdź płotu i skrzyżował ramiona na najwyższej. Objął wzrokiem wilgotne, gęste jesienne trawy, które brązowiały coraz bardziej, i kremowe owce o czarnych pyskach, które pasły się, nie zauważając go. Na zachodzie – za falistymi wzgórzami, poza żyznymi polami Certis oraz rzekami, które je nawadniały, zanim wpadły do Oceanu Północnego – leżały góry Easthorns i trakt magów, który zapewni Wysokiemu Magowi władanie całym Candarem, albo przynajmniej jego częścią leżącą na wschód od Westhorns. – Wasza miłość... Creslin zapragnął, żeby pasterze przestali go tytułować. Oczywiście nigdy tego nie powiedział, robił jedynie, co mógł, aby pomóc, odzyskując jednocześnie siły po swych podróżach i trudach. Przy jego osłabieniu nie było to wiele; rozpoznanie chorej owcy albo dwóch i wyleczenie jednej. To był błąd, ponieważ natychmiast stracił przytomność i ocknął się na powrót w domku. – Tak, Matyldo? – Jakaś pani chce z wami rozmawiać. – Co takiego? Odwrócił się od ogrodzenia, żeby spojrzeć za stodoły i usadowiony na wzgórzu domek z niezdarnym dachem z szarej słomy, gdzie niemal tuzin zbrojnych żołnierzy siedziało na grzbietach bojowych rumaków. W górze ujrżał w przelocie cień białego ptaka, który natychmiast zniknął. Zszedł do głównej ścieżki, wiodącej do domku i żołnierzy. Po tym, co Andre i jego rodzina dla niego uczynili, nie mógł zostawić ich na pastwę żołnierzy. Zebrał tyle wichrów, ile zdołał, ale nogi wciąż mu drżały, a zbłąkana bryza zburzyła włosy. – Zaczekajcie na mnie, wasza miłość. Zwolnił, spoglądając na niedużą figurkę skuloną pod ciężkim pasterskim płaszczem. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że dziecku dzień musi wydawać się chłodny pomimo jasnego nieba i ciepła słońca. – Przepraszam. – Odsunął od niej wiatry nieobecny duchem. – Mówili, czego chcą? – Tylko ta pani mówiła. Pytała o mistrza, który przybył z zachodu. – Dziewczynka dogoniła go i spojrzała oskarżycielsko. – Nie mówiłeś nigdy, że jesteś mistrzem. – Nie jestem. – Zdradził go skurcz w żołądku i dodał: – Nie lubię o tym myśleć. Niektórzy myślą, że jestem mistrzem. Jej krótkie nóżki usiłowały za nim nadążyć, kiedy kroczył przez wysokie, mokre trawy. Wkrótce weszli na łagodny spadek wiodący w stronę domu. – Ja myślę, że jesteś. Papa też. Mama nie wie, o co to całe zamieszanie. Mówi, że jesteś zbyt łagodny, żeby skrzywdzić muchę, i że każdy głupi to widzi. – Po chudej twarzyczce pod wełnianym kapturem przemknął cień niepokoju. – Czy to prawda? – Nie mógłbym skrzywdzić ciebie ani twojej rodziny. Ani nikogo dobrego – dodał. – Krzywdzisz tylko złych ludzi. – Tak – przyznał. – Wiedziałam! Jesteś dobrym mistrzem. Tak właśnie powiedziałam tej pani. Creslin nie westchnął, rozdarty pomiędzy wiarą małej a jej przeklętą szczerością. Ciężkie chmury nadciągały z północy nad wzgórza niczym bojowe konie zebrane do bitwy. Z każdą chwilą wydawały się ciemniejsze. Uniósł wzrok ku żołnierzom czekającym przy domu. Wszyscy siedzieli na koniach, poza dwoma, bo dwa konie stały luzem. Przed Andre stała kobieta, a jej głos niósł się w stronę srebrnowłosego mężczyzny i dziecka. – ...wyszedł prosto z burzy? I nie był mokry? – Z przeproszeniem waszej miłości, to prawda. Ale poraniony i okrwawiony, i taki gorący jak kocioł znad paleniska. I gadał bez sensu. Rozmowa urwała się, kiedy rudowłosa kobieta, której włosy opadały niemal do ramion, choć spięła je dużymi grzebieniami do tyłu, oraz Andre ujrzeli, jak nadchodzi. – Znalazłam go, tato – oznajmiła Matylda. Andre nie spojrzał mu w oczy, ale wpatrywał się w mokrą glinę pod kopytami kasztanka dowódcy. Creslin na chwilę pochwycił spojrzenie ciemnozielonych oczu kobiety, skinął głową i podszedł do pasterza. – Andre? – odezwał się łagodnie. – Dziękuję za wszystko. Mężczyzna wciąż nie patrzył na niego. – Naprawdę. Będzie, co ma być. Ale wątpię, czybym żył bez waszej pomocy. – Pasterzu? – Głos rudowłosej brzmiał rozkazująco, choć cicho. Andre uniósł ku niej twarz. – Nie mam zamiaru go skrzywdzić – rzekła. – Ale nie może tu zostać. Creslin spojrzał na drugie puste siodło, zastanawiając się, gdzie może być brakujący żołnierz. – Wasza miłość? Creslin spojrzał w dół na Matyldę. – Nie zapomnisz o nas, prawda? Nie, nie zapomni ani tego wytchnienia w cierpieniu, ani miłej rodziny. Ani też poważnej, chudej twarzyczki z jasnobrązowymi oczami. – Nie zapomnę, Matyldo. Wyprostował się i odwrócił do pasterza, który nagle zesztywniał. Creslin zignorował to i uściskał brodacza krótko, ale wystarczająco mocno, żeby podkreślić swoje podziękowanie. – Naprawdę – wyszeptał i cofnął się. Lepszy człowiek ode mnie... – wymamrotał Andre. Creslin spojrzał ku kobiecie, która wsiadła na konia, po czym skinęła głową w stronę pustego siodła. – Gdzie drugi żołnierz? – Och, nie – zachichotała i dźwięk ten nie był całkiem muzyką. – Jak inaczej dostaniesz się do Vergren? – Pani... Płaski głos mężczyzny siedzącego na koniu po przeciwnej stronie zazgrzytał Creslinowi w uszach. Podszedł bliżej przyjrzeć się mówiącemu o krótkich srebrnoczarnych włosach i orlim nosie. – Magu, zostań tam, gdzie jesteś – rozkazał mężczyzna. – Obejrzyj się. Creslin odwrócił się i ujrzał wycelowaną w siebie parę kusz. – To niezupełnie przyjazne powitanie – zauważył. – Są trochę... nadopiekuńczy – dodała kobieta. Na twarzy Creslina pojawił się wyraz zaskoczenia. – Ale... Roześmiała się delikatnie i odwróciła do mężczyzny. – Widzisz, Florin. Jestem absolutnie bezpieczna. A raczej byłam, dopóki nie postanowiłeś mnie „bronić”. – Będę cię bronił, kiedy uznam za stosowne, tak jak mi rozkazał książę. Creslin zignorował tę wymianę słów. Spojrzał na konia, zastanawiając się, co robić, i w końcu wskoczył na siodło. Jego nogi zaprotestowały i zachwiał się bardziej, niżby chciał okazać, jedną ręką przytrzymując się końskiej grzywy i czekając, aż miną zawroty głowy. Umiejętności pozostały, ale brakło mu sił. – Dobrze się czujesz? – zapytała rudowłosa. – Obyśmy tylko nie jechali zbyt daleko. – Spojrzał w dół na dziewczynkę. – Do widzenia, Matyldo. – Do widzenia, wasza miłość. Stała z buzią ciągle zwróconą ku wąskiej dróżce, jeszcze długo potem jak konie zeszły na główny trakt. Wiedział o tym. Kiedy poczuł się swobodniej na rumaku, dużo większym niż górskie kuce, na których uczył się jeździć, większym nawet niż wałach kupca, odwrócił się do rudowłosej. Odkrył, iż jest jedyną kobietą w oddziale. – Dlaczego po mnie przyjechałaś? Mężczyzna spiorunował go wzrokiem, ale Creslin patrzył tylko na damę. Wydawała się dziwnie znajoma, jednak gdy próbował sięgnąć do wspomnień, jasny punkt światła błysnął mu przed oczami. – Naprawdę... – Urwała, zerknąwszy na ponurą minę Florina. – Może powinieneś nam powiedzieć, jak się tu dostałeś – zaproponowała, przysuwając bliżej swego konia do jego wierzchowca. Creslin wzruszyłby ramionami, ale potrzebował całej swojej energii, zwłaszcza gdyby jazda okazała się długa, a sądził, że tak właśnie będzie. – Jeśli zacznę od początku, minie dużo czasu, zanim dojdę do ciekawszych momentów. Zaczęły padać zimne krople deszczu, ale Creslin pozwalał im uderzać, nie chcąc się wysilać na odsunięcie ich. Poza tym w porównaniu z zadymkami Westwind deszcz nie był zimny. – ...za dobry z niego jeździec jak na maga, jakby mnie kto pytał. – ...jechać bez kurtki w taką... nawet nie wygląda na zmarzniętego. Creslin ignorował szepty, które niósł ku niemu wiatr. – Opuściłem swój rodzinny kraj na zachodzie... – Dlaczego? – Pytanie było bezpośrednie, ale nie ostre. Wzruszył ramionami i poczuł skurcz w barkach. Zacisnął wargi i chwilę potrwało, nim odpowiedział. – Zęby uniknąć zaaranżowanego małżeństwa. – Czy było tak odrażające, że zdecydowałeś się przejść Easthorns? Nie skorygował niewłaściwej oceny przebytej przezeń odległości, ale skoncentrował się na utrzymaniu się w siodle, a nie miał z tym kłopotu od czasów swej pierwszej przejażdżki na oklep. – Tak – odrzekł w końcu. – Obyczaje tam... są raczej odmienne... niż tu. Mężczyzn nie zachęca się... do okazywania inicjatywy. Żeby utrzymać się w siodle, skierował na twarz chłodny deszcz, aby złagodził płonącą w nim gorączkę. Nie wiedział, na ile wzgórz wjeżdżali i zjeżdżali i czy odpowiadał więcej niż „tak” lub „nie” na sporadyczne pytania damy. Wiedział tylko, że deszcz zaczął padać strumieniami, a siodło ruszało się pod nim. Potem nie wiedział już nawet i tego. Kiedy ocknął się po raz pierwszy, nie mógł skupić wzroku, a płomienie w jego wnętrzu paliły niczym ognie za Fairhaven, jak słońce Frei, niczym skały na niskiej pustyni za południową krawędzią Easthorns. – Spokojnie, spokojnie... – Wlano mu do ust jakiś płyn, zanim jego myśli odpłynęły na powrót w ciemność. Za drugim razem widział już wyraźnie, choć panował półmrok, nie licząc światła lampy na ścianie. Znowu łyżeczką podano mu coś do picia i ponownie znalazł się w ciemnościach. XLIX Creslin w końcu otworzył oczy w półmrok graniczący z ciemnością. Znajdował się w komnacie o wysokim sklepieniu, oświetlonej jedną tylko lampą, zawieszoną na ścianie pokrytej boazerią. Bolały go nogi, a pod czaszką czuł tępe uderzenia młota. Leżał na wznak na miękkich, okrytych bawełną poduszkach. Przebiegł wzrokiem od ciężkich aksamitnych zasłon na wąskim oknie do małego stolika pod oprawnymi w ołów szybkami. Ciemna szarość na zewnątrz wskazywała, że zapadł już zmrok. Dwa drewniane fotele, wyściełane ciemnym brokatem, stały przy stole, na którym stała nie zapalona nieduża lampka z brązu. Ściany wyłożone były ciemnym drewnem, ale na zewnątrz mur był z gładkiego kamienia. Otworzyły się z szelestem ciężkie okute stalą drzwi na dobrze naoliwionych zawiasach. Choć w zamku najwyraźniej nie panował chłód ani przeciągi, kobieta, która weszła do komnaty, miała na sobie płaszcz z kapturem. Zamknąwszy drzwi, przeszła obok lampy na ścianie i bezgłośnie zbliżyła się do wysokiego łoża. Płaszcz i przygaszone światło skrywały rysy jej twarzy. Osłabienie Creslina nie nadwerężyło jednak jego umiejętności widzenia w nocy. Była to ta sama dama, która zabrała go z farmy Andre, choć teraz odziana była w czerń, biel i szarość. – Dobry wieczór. – Usiłował nie wychrypieć tych słów. – Cieszę się, że w końcu powróciłeś do krainy żyjących. – Przysunęła do łóżka najbliższy fotel i usiadła. – To już jest nas dwoje, ale do jakiej krainy żyjących? – Och, to zamek Vergren, dziedzictwo księcia Montgren, a ty jesteś jego honorowym gościem. Tak jak i ja – dodała oschle. – Obawiam się, że nie miałem tej przyjemności... poza naszą przejażdżką, kiedy to nie myślałem zbyt jasno. – Spotkaliśmy się – rzekła. – Ale nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Być może słyszałeś moje imię. Ale ty też się nie przedstawiłeś. Creslin poruszył się i zobaczył przed oczami gwiazdy. – Muszę zapytać... czy byłoby to mądre. Czekała z twarzą okrytą cieniem. – A zatem, co za różnica. Mam na imię Creslin. – Żadnego rodowego nazwiska? Żadnych wielkich, znakomitych tytułów? Prychnął i pod wpływem wysiłku rozkwitły mu przed oczami ogniki świetlne. L – Jesteś słabszy, niż myślisz – przyznała. – Masz szczęście, że tu jesteś. Niewielu przetrwałoby taką drogę, a jeszcze mniej z taką chorobą. Chorobą? Czyżby w stopę wdała się powtórna infekcja, kiedy uciekał od magów? Co mówił? Czy podczas jazdy na zamek nie wspominał o swoich podróżach? – Chciałam tylko zobaczyć, jak się miewasz. Wstała, wyciągając dłoń ku jego twarzy. Ciepły, łagodny dotyk pałaców złagodził wilgotny żar gorączki, kiedy na chwilę spoczęły na jego czole. Mimo to, mimo błysku światła w oczach zauważył białą bliznę otaczającą jej nadgarstek. Jednak zanim wydobył z siebie słowo, odeszła. Zamknął oczy niemal w tej samej chwili, gdy ciężkie drzwi zamknęły się lekko. – L Czekać? – żachnął się książę Montgren. – Jak długo muszę czekać? To szaleństwo. Każdy dzień pobytu w Vergren zwiększa szansę, że go tu znajdą. – Wielkimi krokami zataczał ciasne kręgi. – Nie ma takiej możliwości. Ryzykowałbyś najbardziej, gdyby miał być schwytany. Upewniłeś się co do tego oczywiście. Tylko go zmuś, żeby wyjechał, zanim odzyska siły. – Megaera oparła się w wyściełanym skórzanym krześle. – Dlaczego miałbym... – Ponieważ, drogi kuzynie, tak się składa, że potrzebujesz tych koni, które przybywają następnym statkiem, zachodnich łuków i grotów z zimnej stali. Zależy ci również, aby moja najdroższa siostra sprzeciwiła się Wysokiemu Magowi. Odnosisz korzyść nawet z gniewu szeryfa Westwind. – Wszystko to na niewiele mi się zda, jeśli magowie go tu znajdą. – Naprawdę czasami nie myślisz. – Leniwy uśmiech ukazał równe białe zęby, a błysk w oczach starł na chwilę wyraz zmęczenia. – Nie mogą sobie pozwolić na najazd, by sprawdzić, czy tu jest, akurat nie w tej chwili. Jesteś bardziej bezpieczny, kiedy tu jesteśmy, niż będziesz później. On sam prawdopodobnie jest wart kilka szwadronów kawalerii, zakładając, że uniesie ciężar śmierci. – Po prostu pragnę, żeby już wydobrzał i żebyście oboje odeszli zająć się tym, co zamierzacie zrobić, cokolwiek to jest. – Książę przerwał. – A co zamierzacie zrobić? Uśmiechnęła się szerzej. – Nie wiem, drogi kuzynie. Wiem tylko, że nie jestem mile widziana na zachód od Easthorns, a on nigdzie nie jest mile widziany. – Na światło! – Książę zamknął usta i otworzył je. – Nie zamierzasz chyba... – Zostać? – Uśmiech zgasł. – Myślałam o tym. Spojrzał na węgle w kominku. Jeden z nich błysnął białym światłem i zgasł. Kobieta znowu się uśmiechnęła. – To naprawdę nie byłoby możliwe. Moja droga siostra opłaca zbyt wielu wśród twoich dostojników. I chce, abyśmy stworzyli, powiedzmy... pewne trudności... magom. – Zgadzasz się na jej szalone plany? – Czy to ważne? – Megaera dotknęła palcami nadgarstka, ale się nie odezwała. – Przypuszczam, że nie, jeśli w grę wchodzi Ryessa. – Podszedł do narożnego biurka, które panowało w jego gabinecie od czasów pradziada. – Ale życzę Creslinowi jak najlepiej. – Zabieram go rano na przejażdżkę. – Czy on umie jeździć? – Wiesz, że nieprzytomny i w gorączce przejechał dziesięć kayów. Ponadto wiem, że brał udział w szkoleniach młodszych strażniczek w Westwind. To chyba o czymś świadczy? – Ha! A więc Ryessa znalazła kogoś, kto ma dość siły, aby się z tobą zmierzyć, jak również talent. – Bądź tak miły i zamknij buzię, drogi kuzynie. Ty nie masz ani talentu, ani siły. Książę spiorunował ją wzrokiem, ale powoli odwrócił się do zakurzonego biurka. Za jego plecami zasyczał kolejny węgielek na palenisku. LI Creslin położył bose stopy na baranicy przykrywającej gładką kamienną posadzkę. Pod oknem stał mały stolik i dwa krzesła, na których siadał, spożywając posiłki dostarczane mu regularnie przez ostatnie trzy dni. Nie widział już potem tajemniczej damy. Jedynym gościem był poważny siwowłosy uzdrowiciel i nieśmiała młoda kobieta, która przynosiła jedzenie. Gdyby nie niemal luksusowy prysznic oraz wychodek w sąsiednim pokoju, mogłoby to być równie dobrze więzienie w jakiejś zachodniej twierdzy. Na krześle schludnie ułożono kompletny zielony mundur, skrojony i pikowany na wzór mundurów strażniczek Westwind. Obudziło go właśnie pojawienie się służącej z ubraniem w rękach. Zielony materiał był o ton jaśniejszy niż ten używany na Dachu Świata. Otrzymał również sztylet z Westwind, ale miecza nie było. Wstał, nie czując już zawrotów głowy, jak w poprzednich dniach, wciąż jednak świadomy słabości w nogach. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że bielizna, którą ma na sobie, nie należy do niego; materiał był delikatniejszy od zgrzebnego płótna strażniczek. Młoda, ciemnowłosa i przysadzista dziewczyna weszła przez ciężkie drzwi, niosąc tacę. Nie miała na sobie zieleni i złota – kolorów dworu księcia, ale błękitny i kremowy. Creslin odkrył, że ślinka mu cieknie na widok chleba i pary unoszącej się znad kubka herbaty. – Dzień dobry – zaryzykował. – Kim jesteś? Byłaś taka miła... – Dzień dobry panu. Jestem Aldonia. – Ustawiła śniadanie na stole, a potem spojrzała na niego, ignorując niekompletny strój. – Pani... jej wysokość... chciałaby wiedzieć, czy macie dość sił na przejażdżkę dziś rano. Creslin stłumił uśmiech. Dlaczego imię dziwnej kobiety było taką tajemnicą? Dlaczego zasłaniała twarz kapturem i dlaczego zawsze towarzyszyli jej strażnicy? Nie mogła być księżną, bo nie nogiła klejnotów oznaczających zamężną czy zaręczoną kobietę. Panna służąca nie ubierała się na złoto i zielono. Błękitny i kremowy kolor były znajome, ale nie pamiętał skąd. – Chyba tak – odpowiedział w końcu. Aldonia skinęła głową i wyszła. A zatem pozostawał więźniem, mimo iż dobrze traktowanym i uraczonym kolejnym solidnym śniadaniem. Zastanawiał się, czy najpierw zjeść, czy się ubrać, ale tylko przez chwilę. Wspomnienia kleistej papki magów, resztek i jagód podczas drugiej podróży na wschód pozostawały zbyt świeże, żeby obojętnie przeszedł obok herbaty, gruszek i grzanek. Po jakimś czasie, pomyślał Creslin, być może znowu zacznie traktować jedzenie bardziej obojętnie. Może. Drżenie nóg odeszło wraz z ciepłem herbaty i pierwszym kęsem bułki z miodem. Głodny czy nie, zmusił się do powolnego przeżuwania każdego kęsa. W przerwach patrzył przez oprawione w ołów szybki okna na niebieskozielone czyste niebo ponad grubym, szarym kamieniem wyrastającym przed jego oknem. Jego pokoje otaczały mury wyższe i grubsze niż szeroki na dwa cubity występ okienny, przed którym stał stół. Mimo iż służąca nie podała dokładnej godziny, Creslin usłyszał słowo „ranek”. Wstał i ruszył do łazienki. Chociaż z kranu leciała letnia woda, pospiesznie ogolił się i umył. Wdział mundur, najwyraźniej szyty na miarę, którą zdjęto podczas jego choroby, i rozdziawił usta na widok szarych skórzanych butów pod krzesłem. Były to buty do konnej jazdy, takie jak z Westwind. Spojrzał ponownie i uśmiechnął się. Fason był ten sam, ale bez wodoodpornej warstwy, i palce były odrobinę zbyt kwadratowe. Naciągnął je i wygładził kapę na łóżku, zanim usiadł na jednym z krzeseł. Czekał, co się teraz wydarzy, cokolwiek to miało być. Nie trwało to długo, bo drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Stanęła w nich Aldonia, a za nią dwóch strażników w takich samych zielonozłotych ubraniach, jakie mieli na sobie ludzie towarzyszący tajemniczej damie w drodze z farmy Andre. – Jaśnie pani czeka na was. Macie dość sił na przejażdżkę? – Krótką, jak sądzę. Creslin wstał i poszedł za nią, nie zważając na strażników. Korytarz był z grubego kamienia i pozbawiony okien. Aldonia dotarła do schodów i bez wahania podążyła w dół. Strażnicy zostali na górze. Creslin pokiwał głową sam do siebie. To skrzydło zamku czy twierdzy, cokolwiek to było, należało do rodziny. Najwyraźniej był kimś więcej niż tylko więźniem i najwyraźniej też książę niezupełnie był z tego zadowolony. Pospieszył, żeby dogonić Aldonie, i udało mu się to przy kolejnych ciężkich drzwiach. – To drzwi na wewnętrzny dziedziniec. Stajnie księcia są po drugiej stronie. Zanim Aldonia się odwróciła, dotknął jej ramienia. – Kim ona jest? – Nie wiecie? – Mam wrażenie, że powinienem wiedzieć, ale widziałem ją, kiedy byłem na wpół tylko zdrowy. Wydawało się, że mnie unika. – Ma własne powody, ale ma dobre serce. – Dobre serce? Aldonia zesztywniała. – Naprawdę jej nie znam. – Creslin dziwił się, dlaczego próbuje ułagodzić dziewczynę. – Może powinniście, panie... – Dziewczyna skłoniła głowę i ruszyła z powrotem po schodach. Creslin się skrzywił. Dziewczyna była lojalna, dziwnie lojalna i nosiła nie znaną mu liberię, jeśli to w ogóle była liberia. Sięgnął do żelaznej klamki. Drzwi zamknęły się równie cicho, jak się otworzyły, i wyszedł na zamiecione do czysta, płaskie kamienie wewnętrznego dziedzińca. W cieniu, gdzie przystanął, dzień był chłodny. Wystarczająco chłodny, żeby zaznaczyć, iż lato i ciepło wschodniej pory żniw naprawdę odeszły. Białe pierzaste chmury znaczyły niebo. Raz jeszcze przypomniał sobie, że stracił niemal pół roku, choć wspomnienia tego czasu były wciąż obecne, tak jak wspomnienia o zmaganiach Srebrnego Łba. Po drugiej stronie dziedzińca, niecałe trzydzieści cubitów dalej, stały dwa konie. Wodze kasztanka trzymał odziany w złoto i zieleń strażnik siedzący na grzbiecie czarnej klaczy. Creslin podszedł cicho do koni. – Lord Creslin? Skinął głową. Jej... wysokość... oczekuje was przed zamkiem. Czarna klacz postanowiła podkreślić to stwierdzenie, unosząc ogon i zostawiając na kamieniach daninę. Zarówno strażnik, jak i on sam zignorowali ten nacisk i Creslin dosiadł kasztanka. Na łęku kawaleryjskiego siodła wisiał westwardzki krótki miecz w naramiennej pochwie. Nałożył ją bezzwłocznie. Prawa dłoń strażnika dotknęła szabli u pasa. Dwóch mężczyzn wyjechało przez arkadę wiodącą na główny dziedziniec zamku. Kiedy zbliżyli się do bram, strażnik na murach skinął ku postaci wewnątrz stróżówki. Potężne, okute stalą wierzeje otwarły się ze zgrzytem. Odgłos kopyt odbił się od granitu, kiedy dwóch jeźdźców przejechało pod kamiennym łukiem obok wzmocnionych niedawno zewnętrznych murów. Strażnik za nimi skinął ponownie i drzwi zamknęły się głucho. Stalowe zasuwy, grube jak talia mężczyzny, opadły na miejsce, a rygle wsunęły się w kamienne łożyska. Czterech konnych strażników i kobieta czekali na drugim końcu grobli. Kiedy Creslin się zbliżył, kobieta spięła konia ostrogą i pojechała wzdłuż drogi, która powoli opadała ze wzgórz, na których królował zamek. Wszystkie zarośla na zboczach zostały wycięte, a pnie drzew, niektóre niedawno ścięte i szerokie na cubit, ciągnęły się poprzez zbocza otaczające szare granitowe mury Vergren. Lekka, chłodna bryza wzburzyła długie włosy Creslina. Po prawej stronie, prawie trzy kaye poniżej, miał mury miasta. Zastanawiał się, dlaczego zamek nie należy do miasta albo przynajmniej nie graniczy z nim. Dama przed nim ciągle przynaglała swojego konia. Zamiast spiąć swego kasztanka, pozwolił mu iść stępa. Po raz pierwszy od kiedy zaczął jasno myśleć, czuł rześkie powietrze. Znowu zaczerpnął głęboko tchu, ciesząc się wiatrem i światłem słońca. Koń niósł go spokojnym krokiem w dół po długim pasie drogi. Kiedy dotarł do pierwszych drzew – niewielkiego zagajnika graniczącego z kamiennym ogrodzeniem pola, gdzie na brązowej trawie pasły się czarnopyskie owce – dama już na niego czekała. Zatrzymała wierzchowca z dala od strażników i mężczyzna jadący za Creslinem dołączył do pozostałych. Creslin ściągnął wodze. – Dzień dobry. – Dobrze jeździsz. – Jej uśmiech był uprzejmy, a długie rude włosy związała do tyłu i częściowo ukryła pod błękitną jedwabną apaszką. – Trochę wyszedłem z wprawy. – Nie widać. Zsiadła z konia i poprowadziła go do spłachetka trawy pod jednym z wysokich dębów, a wodze przewiązała wokół pala sterczącego z kamiennego ogrodzenia. Sama usiadła na szerokim, płaskim kamieniu. Creslin poszedł za jej przykładem, jeśli chodzi o konia, stanął jednak przy płocie. Nawet nie zbliżając się do niej, wyczuwał cienką linię... czegoś... pomiędzy nimi. Wyczuł drgnienie niewidzialnych czarnobiałych płomieni, które tańczyły wokół niej. – Kim jesteś? – wypalił w końcu niezręcznie. – Nie wiesz? – Dlaczego mi po prostu nie powiesz? Po co te wszystkie gierki? Wiem, że jesteś kimś w rodzaju czarownicy. Wszyscy odsuwają się od ciebie. – Nie zauważyłam też, żeby ktoś szczególnie garnął się do ciebie, Creslinie. – Skrzywiła się kwaśno, opierając się o kamienny mur. – Ale książę? Strażnicy? – Patrzył jej prosto w oczy. Twarz miała bladą i poważną. – Strażnicy są tu tak samo z mojego, jak i z twojego powodu. Książę jest moim kuzynem i szczerze żałuje, że tu jestem. – Kim jesteś? – powtórzył. – Wiesz, czy się do tego przyznajesz, czy nie. Utkwił wzrok w zielonych oczach, w bladej piegowatej twarzy z małym, kwadratowym podbródkiem. – Krążą na przykład plotki, że jedyny męski dziedzic Westwind nie tylko odrzucił swą narzeczoną, znamienitą i najpiękniejszą podtyran Sarronnynu, ale pracował jako pospolity więzień na największym wschodniozachodnim trakcie. – Twarz miała surową, a zielone oczy płonęły, kiedy na niego spojrzała. Creslin przełknął, czując szybsze bicie serca. – Co więcej, ten niewdzięcznik miał czelność rzucić się w śnieżną burzę, żeby uciec przed legendarnymi strażniczkami Westwind. Potem, jak mi mówiono, dał się pojmać białym magom, stracił rozum, a mimo to przeszedł przez burzę i zniknął w nieprzebytych Easthorns, nie dając Wysokiemu Magowi szansy obejrzenia jego trupa. Roześmiał się, rozpoznając wreszcie ochrypły głos, który nie całkiem pasował do jasnej cery i piegów. Nie wiedział, czy to z ulgi, czy z radości, ale roześmiał się i nuty tego śmiechu były złote nawet w zimowym chłodzie. – Masz mnie, pani. Masz mnie. – Śmiech przygasł, bo w lśnieniu jej oczu nie było radości. – Ale kogo masz? Człowieka, który jest mniej niż zrujnowanym dziedzicem? Który musi uciekać po całym Candarze? Człowieka, który nie dokonał niczego więcej poza ucieczką od jednej katastrofy do drugiej? A i to nie zawsze. – Dość. – Pochyliła się ku niemu, a jej płomiennorude włosy zatańczyły na gładkiej błękitnej bawełnie cienkiej kurtki do konnej jazdy. – Jestem ci coś winna. Słowa nie pasowały do jej postawy. Trzask! Creslin nie drgnął – ani jego oczy, ani twarz – kiedy poczuł smagnięcie białego gniewu, który podążył w ślad za dłonią na jego policzek. Powstrzymał się od sięgnięcia po wichry, chociaż zacisnął zęby z całej siły. – Przypuszczam, że sądzisz, iż bycie podtyranem Sarronnynu uprawnia cię do obrażania innych? – Jestem pod wrażeniem. – Jej ton był tylko na wpół szyderczy. – Megaera – powiedział powoli. – To musi oznaczać furię. Albo bezmyślną destrukcję. – Jeszcze nie rozumiesz? – Co mam rozumieć? – odrzekł chłodno. – Że byłem popychany, poszturchiwany i manipulowany podczas wędrówki przez Candar? Że jestem kimś w rodzaju maga, którego zniknięcia wszyscy zdają się pragnąć? Że w jakiś sposób jesteś ze mną powiązana i uważasz, że to moja wina? Tego ode mnie oczekujesz? – Przynajmniej zacząłeś myśleć. – Myślenie nie na wiele się zda, pani, kiedy nie ma się wyboru. Tym razem zmarszczyła brwi. – Megaero. – Podniósł wzrok na strażników, którzy odciągnęli swoje konie jeszcze dalej od nich. – Nie jestem mile widziany na Dachu Świata. Nie jestem mile widziany w żadnym miejscu, gdzie żyją biali magowie, i wątpię, czy powitają mnie ciepło w Sarronnynie albo w Suthyi... zwłaszcza teraz. Jej wzrok spoczywał na nim, ale nie widziała go. Ihaaaa... iiih... Kasztanek przerwał ciszę. Ponad wzgórzem przemknął cień, kiedy jedna z pierzastych chmur zakryła słońce. Roześmiał się ochryple. – No i proszę. Masz mnie, a wszyscy inni pragną, żebym zniknął. – Nikt cię nie ma. I nigdy nie będzie. – Ale ty mnie masz, pani, czy ci się to podoba, czy nie. – Źle mnie zrozumiałeś, Creslinie. – Jej głos był łagodny, bardziej łagodny niż mógł to sobie wyobrazić. – To ty mnie masz, nieważne co zrobię, tak samo jak ja ciebie. – Nienawidzisz tego i nienawidzisz mnie? – Tak. Spojrzał na chmurę, która rzucała cień na nich. Jej koń machnął ogonem, żeby odegnać muchę. – Co za para! – Popatrzył w stronę rozproszonych czarnopyskich owiec na odległych wzgórzach, a potem w stronę konnych strażników, którzy wiercili się w siodłach, zerkając od dwójki pod drzewami ku sobie i z powrotem. – Wracajmy. – Jesteś zmęczony? – Tak – przyznał. – Ale to nie powinno ci robić różnicy. – O czym myślałeś? – O niczym pożytecznym. – Wsiadł na konia ostrożniej niż zwykle, wiedząc, że brak mu siły w nogach. – Po prostu zastanawiałem się, co możemy zrobić. Strażnicy odprowadzili ich do Yergren. LII – Nadal nie rozumiesz, prawda? – Megaera skuliła się na twardym kamieniu, podwijając pod siebie nogę w skórzanych spodniach. Siedziała na wpół odwrócona na wschód, gdzie za trzema kayami ogołoconych pastwisk szerokie mury miasta rzucały cień na budynki. Creslin spojrzał w prawo, na pomarańczowe słońce chylące się ku zachodowi ponad wzgórzami, a potem odwrócił się do Megaery. Usiłował się nie krzywić, wiedząc, że w jej pobliżu to bezużyteczne. Mimo to, czując szalejącą w niej burzę, zastanawiał się, czy jakakolwiek odpowiedź jest bezpieczna. – Chyba nie. Uniosła ramiona, pozwalając opaść długim bawełnianym rękawom i odsłonić zabliźnione nadgarstki. – Widziałeś to już wcześniej. Nie mów, że nie. – Nie powiem. – Mógłby usunąć blizny, ale nie miało to sensu, dopóki nie znikną kryjące się za nimi blizny w jej psychice. – Żelazo, zimne żelazo, każdego dnia od kiedy... od kiedy przestałam być małą dziewczynką. Wiesz, jak to jest? Wiesz? – Nie. – A potem Ryessa, moja droga siostra, i Dylyss zmieniły zimne żelazo na gorące. Twoja krew za moje kajdany i moje życie połączone z twoim. Wiesz, jak to jest czuć twoje zdolności i nigdy nie móc ich wykorzystać? A przynajmniej nie w pełni? Nie bez bólu. Nie móc wykorzystać czyich umiejętności? Jego czy jej? – Mów dalej. – Nie chcesz tego słyszeć. – Dlaczego... – Utkwił w niej wzrok. – Mów dalej. – Nie. – Odwróciła spojrzenie. – Nie mam zamiaru się ośmieszać, nawet przed kimś, kto zasadniczo jest miły, choć tępy. – Świetnie – warknął Creslin. – A więc powiedz mi, dlaczego pokazałaś tamtym strażnikom magów, gdzie jestem. Mało mnie nie zabiłaś. – Co? – Dobrze wiesz, o czym mówię. Ty i twój cholerny biały ptak krążyliście dokładnie nad moją głową, dopóki mag mnie nie zobaczył. – Więc tak to widziałeś? – W głosie Megaery brzmiało zaskoczenie. – Nie wiedziałaś? – Jak mogłam wiedzieć? – Znowu uniosła ramiona, pokazując Creslinowi blizny. – Jak mogłam wiedzieć? Kiedy każdy lot po niebie wypala twoje ciało i duszę? Kiedy całymi dniami światło słoneczne oglądasz przez zakratowane okno? Dopiero przez ostatni rok mogłam działać, nie parząc się. – Nie wiedziałaś? Nie widzisz tego przeklętego ptaka, kiedy do mnie docierasz? – Oczywiście, że nie, idioto! Kto miał mi o tym powiedzieć? Masz dość siły, żeby trzymać dłonie na rozgrzanym do czerwoności palenisku, kiedy przywołujesz burze? A gdybyś miał, byłbyś ciekaw, jak to wygląda? Za Megaerą na kamiennym chodniku pojawił się cień. Creslin obserwował, jak na scenie pojawia się pochmurne oblicze Florina. Mistrz straży księcia ukłonił mu się bezgłośnie i cofnął, a po zazwyczaj nieruchomej twarzy przemknął nikły uśmiech. – Nie rozumiesz? – naciskała Megaera. – Co mam powiedzieć? Jeśli powiem, że rozumiem, powiesz, że nie rozumiem. Jeśli przyznam, że nie rozumiem, będę cholernym głupcem, bo nikt nie może zrozumieć tego, co przeszłaś. – Creslin przełknął, ale zbyt długo dusił w sobie te słowa. – Ty sama nalegałaś, żeby cię napiętnować, zakuć w zimne żelazo. Miałaś wybór. Może niewielki, ale miałaś. Był czas, kiedy mogłaś odejść, na przykład na tamtym bankiecie. Jaki strażnik zdołałby cię powstrzymać? – Słowa płynęły pospiesznie. – Nie musiałaś walczyć o każdy maleńki krok. Nie musiałaś udowadniać swojej wartości przed strażniczkami Westwind. Nie musiałaś przekraczać Westhorns w zimie i piechotą. Biali magowie nie skradli twej świadomości. Nikt dwukrotnie nie rozbijał ci głowy niemal na kawałki. Nigdy nie zrobiłem żadnego pochopnego kroku, żeby cię przerazić i zagrozić twemu życiu. Twoja siostra może i tak, szeryf również, ale ja nie. Przestań więc zrzucać na mnie wszystkie swoje problemy, jakbym był ich przyczyną. Usta Megaery były szeroko otwarte. – Ty... ty nadal nic nie rozumiesz. Twój umysł, jeśli jakiś masz, jest tak samo zamknięty jak Westwind. Wyszkolono cię na wojownika, kto by cię powstrzymał? Urodziłeś się jako jeden z najpotężniejszych magów burzy – kto mógłby cię powstrzymać? Jedyne kajdany istnieją w twojej własnej głowie i nadal je nosisz! – Stała teraz, a jej oczy lśniły jaśniej niż zachodzące słońce. Creslin zamrugał. Jakie kajdany? – Ja nosiłam kajdany i mnie one nie powstrzymały – ciągnęła. – Ty nosisz okowy i nawet o tym nie wiesz. Niech mi światło pomoże! Bo ty z pewnością nie. – Czerwonawy ogień igrał na czubkach jej palców, po czym zniknął, a jej twarz zbladła. – Niech cię szlag! Nie cię szlag! Odgłos jej butów do konnej jazdy odbijał się na kamieniach jeszcze długo potem, jak uciekła z parapetów. Kajdany? Czym były jego kajdany? A może Megaera coś sobie tylko wyobraża? Oparł ramiona na kamieniu, ciągle ciepłym od słońca. Megaera mówiła prawdę, tak jak ją rozumiała, i to niepokoiło go bardziej niż wrogość wszystkich magów Fairhaven. Po chwili spojrzał w półmrok, pozwalając słowom wymknąć się w ciemność. ...struny harfy plotą starą opowieść, od kiedy aniołowie uciekli z owczarni, ty jednak śpiewasz, że prawda jest mocna, choć każda twoja nuta jest fałszywa. Czyż mogę zaufać słowom pieśni, gdy w srebrnych strunach kryje się nienawiść? Pieśń była niemelodyjna, słowa nie całkiem właściwe i pożałował, że nie ma swojej gitary. Jeśli dobrze się domyślał, tkwiła gdzieś w Sarronnynie. LIII Creslin zapukał do ciężkich drzwi i czekał. Za pasem miał notatkę, którą wręczyła mu Aldonia przy popołudniowym posiłku. Megaera nie była obecna. Starannie wypisane słowa mówiły tylko, że on i ona muszą pracować razem. – Wejść... Drzwi Megaery były okute stalą, tak jak jego. Czasami łatwiej uniknąć oczywistych ograniczeń. Ciężki dąb ustąpił i w drzwiach stanęła Aldonia. – Proszę wejść. Jej wysokość zaraz tu będzie. Oczekuje was. Creslin wszedł do komnaty i rozejrzał się. Zamknięte drzwi po prawej prowadziły prawdopodobnie do sypialni. Sofa z wysokim oparciem i fotel stały przy niskim stole, na którym stały dwie filiżanki i przykryty czajniczek; unosił się z niego pióropusz pary. Drewniane boazerie, mosiężne lampy, mały stolik i komplet krzeseł przy oknie były takie same jak w jego pokoju. Tylko zasłony i narzuty Megaery były błękitne i kremowe, jego zaś zielone i złote. Aldonia cofnęła się od zamkniętych drzwi. – Napijecie się gorącej herbaty? – Nie... nie, dziękuję. – Urwał. – Czy od dawna jesteś u Megaery? – Nie, wasza lordowska mość. Ja... tutaj przyszłam do niej na służbę. – Należałaś do dworu księcia? – Nie, panie. Jej wysokość... sama mnie znalazła. – Dziewczyna nie patrzyła mu w oczy i ciekaw był, ile prawdy ukrywa. – Ona jest raczej... imponująca. – Tak, panie. Ponownie słowa ukrywały więcej, niż ujawniały, choć brzmiały prawdziwie. – Dzień dobry, Creslinie. Głos Megaery nie był całkiem ochrypły. Jego odcienie niosły dźwięk, który pamiętał z tamtej nocy. Być może tamto nigdy się nie wydarzyło. Czy mogło być tak, jak pamiętał? Skoro Megaera tak się wobec niego zachowywała? Posuwistym krokiem podeszła do okna. Wisiała nad nim nie zapalona lampa. Pośrodku wysokiego ośmiokątnego stołu stało nieduże zwierciadło. Creslin poszedł za nią, po raz pierwszy dostrzegając, jak jest smukła i szczupła, jak delikatne ma kości. – Usiądź. Cokolwiek się zdarzy, musisz wiedzieć parę rzeczy. Możesz odejść, Aldonio. – Odprawa była łagodna, niemal delikatna, zwłaszcza w porównaniu z tonem kierowanym do Creslina. Podszedł do stolika i usiadł. Jedynym odgłosem oznajmiającym odejście dziewczyny było zamknięcie drzwi. Megaera usiadła naprzeciw Creslina, tyłem do uchylonego okna. – Przykro mi z powodu tamtych dni, ale nadal nie bardzo cię lubię. – Nie mogę powiedzieć, że rozumiem, ponieważ nie mówisz prawdy ani mnie, ani sobie. – Przerwał. – Masz prawdopodobnie rację co do mnie, jeśli ci to pomoże. Wielu rzeczy nie przemyślałem. – Usiłuję przeprosić, a ty mnie atakujesz. – Spuściła wzrok na lustro na stole. – Powiedz mi więc, panie magu burz, co czuję. – Słowa były niczym lodowa tafla. – Nie mam zamiaru cię atakować. Nie wiesz, co czujesz, jeżeli chodzi o mnie – zaryzykował i czekał na jej reakcję. Spokój żołądka wskazywał, że przynajmniej sam wierzy w to, co mówi. Megaera milczała, zielone oczy patrzyły chłodno. – Nienawidzisz swojej siostry – podjął – i nienawidzisz, że jesteś ze mną związana. Uważasz, że powinnaś mnie nienawidzić, ale w głębi duszy nie czujesz nienawiści. I tego również nienawidzisz. – Uniósł dłoń, na wypadek gdyby jej ręka znowu sięgnęła do jego policzka. – Jestem ci winna jedną rzecz, Creslinie. Nienawiść tego nie zmienia. – Nie powiedziałem, że mnie lubisz. Nie powiedziałem, że kochasz się we mnie skrycie. Mówiłem, że nie czujesz do mnie nienawiści. – Mogłabym czuć ją z łatwością, zwłaszcza za twoje bezczelne przypuszczenia. – Jak sobie chcesz... – westchnął. – Chciałaś mi coś powiedzieć? – Tylko dlatego, że chcę żyć, a jest to najwyraźniej niemożliwe, jeśli ty nie będziesz żył. Nie mam ochoty stracić zmysłów, nawet częściowo. – Dlaczego po prostu nie poszukamy maga, który zerwie to połączenie? – zaproponował. – Ponieważ jest już za późno. Moja droga siostra była sprytna. Byłam uwięziona, dopóki nie powróciłeś do Westwind. Teraz, nawet mimo zaręczyn, zerwanie więzów zabije mnie. Siostra nie miała pojęcia, kim jesteś, i musiała się upewnić, że będziesz żył, żeby wypełnić jej plany wykorzystania oddziałów twojej matki. Jaki mógł być lepszy sposób? Creslin zadrżał, ale napięcie pomiędzy nimi opadło. – Pamiętasz, co czułeś w obozie na trakcie? – Jej głos znowu był ożywiony. – Nie. Mam dwa rodzaje wspomnień, w tym jedno bez przeszłości. – Nazywają to Białym Więzieniem. Tak mówią księgi. Korweil ma przynajmniej dobrą bibliotekę. – Zmarszczyła brwi, po czym znowu się odezwała: – Ale to udaje się jedynie z ludźmi, którzy nie wiedzą, czym jest i jak działa... albo z kimś, kto został ranny czy okaleczony. – Byłem naiwny. – Creslin spojrzał ciężkim wzrokiem na małe zwierciadło na stole. Potrząsnęła rudymi włosami do ramion, wymykającymi się pomimo grzebieni ponad i za drobnymi uszami. Przelotny uśmiech przemknął po jej wargach. Creslin przełknął, patrząc na mleczną skórę jej szyi i delikatne obojczyki, ukazujące się z dekoltu bladozielonej sukni. Po raz pierwszy widział ją bez tuniki z wysokim kołnierzykiem, kurtki do konnej jazdy czy szczelnie zapiętego płaszcza. Znowu przełknął, czując szybsze bicie serca. – Przestań! – Zarumieniła się. – Och... – Jej reakcja zmroziła go niczym lodowaty podmuch z Dachu Świata, wystarczająco zimny, żeby zamarznąć na miejscu. Rumieniec odpłynął z jej policzków. – Wyczuwasz wszystko, co czuje i myślę? Odwróciła się ku oprawionym w ołów szybkom okna. – Nie. Tylko... kiedy jesteś blisko, a twoje odczucia są intensywne. Kiedy pracowałeś na trakcie... tylko te najgorsze... – Odwróciła wzrok, chociaż jej dłonie i zabliźnione nadgarstki wciąż spoczywały na blacie stołu. Creslin czekał, usiłując nie zagryzać warg i uspokoić dłonie. Megaera milczała, nie patrząc na niego, ale skrycie unikając jego spojrzenia. – Co powinniśmy zrobić, twoim zdaniem? – Zrobić? – Creslin miał ochotę ugryźć się w język za głupotę tych słów. – Nie jestem pewien. Miałem nadzieję nauczyć się czegoś w Fairhaven... – Ufam, że naprawdę się czegoś nauczyłeś. – Głos Megaery był oschły. – Mnóstwo. – Zmusił się do śmiechu. – Ale nie całkiem tego, co zamierzałem. – Przerwał. – Nie mogę wrócić do Westwind. Więc... dokąd możemy pójść? – Nie dokąd my możemy pójść, ale dokąd ty możesz pójść. – To niezupełnie prawda. Podejrzewam, że moglibyśmy wrócić do Sarronnynu. Albo zostać tutaj. Książę potrzebuje każdej pomocy, jaką uda mu się znaleźć, nawet jeśli się do tego nie przyznaje. – Naprawdę sądzisz, że w którymkolwiek z tych miejsc bylibyśmy długo bezpieczni? – Dlaczego nie tu? – zapytał Creslin. Książę nie ma następców. Jako młodzieniec przeszedł zapalenie opon mózgowych – powiedziała Megaera bezbarwnym tonem. – Księżna zmarła cztery łata temu. Nie miała potomstwa. Creslin pokiwał głową. – Więc magowie będą czekali na jego śmierć, ale gdybyś została i zgłosiła pretensje do księstwa... – Cieszę się, że nie muszę wszystkiego wyjaśniać. Creslin powstrzymał się od zaciśnięcia szczęk, lekko tylko zaciskając wargi. W końcu odezwał się, żeby przerwać milczenie: – Zostaje więc tylko Candar. – Miewasz przebłyski geniuszu, nadobny narzeczony. Zwłaszcza kiedy zauważasz oczywistości. – Szukamy rozwiązania, czy też bardziej interesuje cię obrażanie mnie? – Creslin natychmiast pożałował swoich słów. – Prawda nie jest obrazą, chyba że chcesz być zwodzony. Zastanawiał się, dlaczego się tym w ogóle przejmuje. Jednak Megaera nie całkiem była z nim związana z własnej woli. – Niewiele wiem o ludzkiej naturze, intrygach rządzących i... prawdopodobnie... niewiele o kobietach, przynajmniej o tych wychowanych poza Westwind. Wiem o tym równie dobrze jak ty. Przyznaję. Co dobrego przyjdzie z bezustannego wytykania mi tego? Czy to daje ci poczucie wyższości? – Może i tak. W pewien sposób – dodała niemal pospiesznie, z napiętą twarzą. – Niech cię cholera... – wyszeptała, nie chcąc na niego spojrzeć. Pochyliła głowę i utkwiła wzrok w wypolerowanym drewnie stołu. Creslin pokręcił głową. W jednej chwili Megaera była niemal przystępna, a w drugiej... Jakby było w niej dwoje różnych ludzi. Przełknął, pojmując wreszcie. Oczy zapiekły, próbował odgrodzić się od własnych uczuć, wiedząc, że jest już za późno, że ona natychmiast odczuje to samo. – Przestań! Nie potrzebuję twojej przeklętej litości! Bądź po prostu dalej głupi i tępy. Tak jest łatwiej. – Uniosła krzesło i odwróciła się do niego tyłem, twarzą do otwartego okna. Pokój był zamknięty, powietrze nieruchome i Creslin dotknął wichrów, wprowadzając bryzę przez wąski otwór. Obserwował, jak powietrze unosi pasma rudych włosów Megaery. Zdawała się nie zauważać jego obecności ani działania. Czując narastający niepokój, odsunął krzesło i wstał. Podszedł do sofy z dala od Megaery. – Jak długo jeszcze możemy tu zostać? – zapytał. Megaera nie odpowiedziała od razu, patrząc nadal na wzgórza za zewnętrznym murem i na południe – widok lepszy niż Creslin miał ze swego pokoju, który wychodził na narożną wieżę zewnętrznych murów. – Korweil nie może zmusić nas do odejścia. – Chcesz zostać? – A dokąd mógłbyś... moglibyśmy... pójść? – A co z Recluce? – Ta wyludniona wysepka? Wolę już zostać za żelaznymi murami z moją drogą siostrą. Creslin wzruszył ramionami. – Hamor? Czuł, że Hamor nie jest odpowiedzią. – Nordla? – Tak samo zimna jak Westwind i nie poważają tam Legendy. – Myślę, że w Hamorze również nie. Zwłaszcza od czasu założenia cesarstwa. – Niech szlag trafi was wszystkich... – A zatem musi to być Recluce, przynajmniej na jakiś czas. Chyba że chcesz ryzykować pozostanie tutaj. Megaera nie odwróciła się ani nie odezwała. – Powinniśmy porozmawiać z księciem po kolacji. – Creslin czekał. – Potem się zobaczymy. Ruszył ku drzwiom, ale Megaera ciągle milczała. Zamknął drzwi i skręcił w korytarz do swoich kwater, a za nim para uzbrojonych strażników. LIV Pomimo podwyższonych obcasów Korweil był znacznie niższy od Creslina. Chuda twarz księcia wydawała się ściągnięta, a głęboko osadzone oczy nabiegły krwią. – A więc to ty ściągnąłeś na mnie magów? – Stał przy masywnym biurku zaprojektowanym dla o wiele większych przodków. – Mogła to być wygodna wymówka. Zrobią, co będą chcieli, i podadzą najbardziej zadowalającą przyczynę swoich działań, jaka akurat się pojawi. – Wymówki, wymówki. Dylyss przynajmniej nauczyła cię logiki oprócz sławnego już władania mieczem. Creslin wyczuł u Megaery napięcie, narastający gniew. Książę próbował atakować. – Wiesz, Megaero, uważam, że twój kuzyn usiłuje zmusić nas do jakiejś reakcji. – Przebiegł wzrokiem od niej do księcia. – Zważywszy, że doprawdy niewielu ma sprzymierzeńców, czy ta chwilowa satysfakcja warta jest kłopotu, jaki może sprawić prowokowanie nas? – Jesteś raczej spokojny, książę Creslinie. I porażająco wdzięczny temu, kto zapewnił ci bezpieczne schronienie, żebyś mógł odzyskać zdrowie i siły. – Jestem głęboko wdzięczny, wasza wysokość. – Ukłon Creslina nie był całkiem ironiczny. – I przyszedłem porozmawiać, jak najlepiej moglibyśmy się wam przysłużyć, opuszczając to bezpieczne schronienie. Megaera przebiegła wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. – Czy możemy usiąść przy stole, kuzynie? – Oczywiście, oczywiście. Książę podszedł do najbliższego krzesła, jakby chciał je podsunąć Megaerze. Zatrzymał się, kiedy tylko palce Creslina objęły wysokie oparcie. Megaera ominęła ich obu i zajęła krzesło księcia. – Jeśli jesteście gotowi... Creslin usiadł na krześle, które chciał podać Megaerze, i przysunął je do okrągłego stołu. Korweil stanął za jednym z dwóch pozostałych krzeseł i nalał do kielicha czerwonego wina z zielonej kryształowej karafki. – Napijecie się? – Skłonił się najpierw Megaerze, a potem Creslinowi. – Raczej nie, kuzynie. – Nie, dziękuję. – Rozumiem. – Książę pociągnął z pucharu, po czym postawił go przed sobą i osunął się na krzesło. – Co zamierzasz, Megaero? – Ciekawa jestem raczej twoich pomysłów, kuzynie. Książę wzruszył ramionami. – Wszędzie poza Montgren, gdzie ci się tylko spodoba. Może z powrotem do Sarronnynu? – Zabawny pomysł, ale czy naprawdę sądzisz, że moja droga siostra z radością ujrzy mnie z powrotem... bez kajdan? – Ach, tak. Ryessa mogłaby się tym trochę zaniepokoić. – Splótł palce. – Może Suthya? Megaera utkwiła wzrok w księciu. – Ach. Rozumiem, że mógłby być w tym pewien kłopot. – Jego czoło zalśniło w świetle lampy. Korweil wyjął chustkę i otarł pot. – Czy masz jakąś propozycję, osławiony magu burz? – Tylko jedną. Być może oszczędzi ona wszystkim kłopotu. Dlaczego nie mianujecie Megaery regentką Recluce? – Ja... co!? – wybuchnął książę, dławiąc się winem. – Mianujcie Megaerę wicekrólem Recluce, jako swojego regenta wyspy. Korweil otarł czoło wierzchem rękawa, zapominając o serwetkach na stole i chustce za szerokim białym pasem. – Recluce jest dziesięć razy większa od Montgren, a ja mam mianować ją tam regentką? Nawet Megaera otworzyła usta ze zdumienia. – Tak. – Ale... – Jest waszą kuzynką. Jest podtyranem Sarronnynu. Nie możecie pozwolić sobie na utrzymanie wyspy, skoro potrzebujecie wszystkich swoich ludzi przeciwko magom, i wątpię, czy Sarronnyn albo Westwind będą miały coś przeciwko wsparciu niewielkim oddziałem twoich interesów na Recluce, nawet z Megaerą jako regentką. Korweil potrząsnął głową. – Nie. – Dlaczego? – Ton głosu Creslina był niemal roztargniony, jakby uwaga Korweila była bez znaczenia. – Recluce należy do Montgren. – Więc dlaczego nie ma tam waszej twierdzy? – Wolę Montgren z powodu jego... korzystniejszego... położenia. – Praktycznie tuż przy Fairhaven? Korweil znowu otarł czoło. – Drogi kuzyn zapomniał chyba, jak wyludniona jest większość Recluce – zauważyła Megaera. Książę nie przestawał wycierać czoła. – Albo jaką by to mogło sprawić trudność. – Dosyć... – Korweil westchnął. – Dosyć. Ryessa marzy tylko o tym, żebym mianował cię regentką. Kiedy zaś oboje usuniemy się z drogi, zgłosi swoje prawa do Montgren. Czy nie o to chodzi magom? – Moja droga siostra jest na to za sprytna. Rzeczywiście ma nadzieję, że skoro mój szlachetny narzeczony i ja nie mamy dokąd pójść, moglibyśmy w ten sposób zapewnić sobie natychmiastową sukcesję. Nie jest zainteresowana wysyłaniem swoich oddziałów tak daleko od Sarronnynu. – Kąciki jej ust drgnęły lekko. Creslin rozpoznał ten grymas i zastanawiał się, w którym momencie Megaera nie powiedziała prawdy. Korweil spojrzał w stronę wejścia do jadalni i pary strażników stojących ponad dwanaście cubitów dalej. – Kuzynie – ciągnęła Megaera. – Gdybyśmy mieli zamiar pozbyć się ciebie, już byś nie żył. – Nadal mówię „nie”. Propozycja twojego... przyjaciela stworzy kolejny kraj dla wyznawców Legendy. – Ten jałowy skrawek? – Słowa padały niczym lodowate ziarna gradu. – Kto by go zechciał? – Mój ojciec pozwalał sobie na wiele... – Korweil – przerwał mu Creslin. – Jeśli chcesz, żebyśmy wyjechali z Montgren, musisz znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy się udać. W przeciwnym razie... Książę znowu otarł czoło. – Więc co naprawdę możesz zrobić? Naprawdę? Creslin chwycił wiatry krążące po dziedzińcu i przeprowadził je przez salon. Na biurku w kącie komnaty zaczęły się unosić grube kartki pergaminu. Creslin stłumił wiatr. – To chyba niezłe w czasie upałów – wymamrotał książę. – Nie bądź durniem, kuzynie. On już zabił dobrych dwudziestu strażników białych magów. I zrobił to na wpół świadomy i z rozwaloną głową. Rozbroił także, jeśli sobie przypominasz, najlepszego szermierza w Sarronnynie, trzema sztychami. – Megaero, twój kuzyn najwyraźniej nie chce mianować cię swoją regentką. Nie znalazł też żadnej alternatywy. Proponuję więc, żebyśmy wrócili do swoich komnat i dobrze się wyspali. Dziś w nocy i tych paru następnych, dopóki nie zaatakują magowie. Nasz pobyt tutaj będzie dla nich doskonałą wymówką. I oczywiście jeżeli coś nam się stanie, zarówno szeryf, jak i tyran nie będą zachwycone. – Wstał. Megaera spojrzała na księcia i skinęła głową. Na czubkach jej palców błysnął ogień, po czym sam zgasł. Twarz księcia w świetle lampy wydawała się jeszcze bledsza. Nagle uśmiechnął się. – W porządku. Mianuję wasze dziecko regentem Recluce. Tym razem zbladła Megaera. – Pozwalasz sobie na zbyt wiele. – Ogień pojawił się na nowo. Książę przełknął, spojrzał na Megaerę – stojącą z ogniem w oczach i na dłoniach – i na Creslina. – Nie ufam ci, Megaero – zakrakał w końcu w odpowiedzi. – Gdybym mógł, uczyniłbym regentem Creslina, nawet jeśli jego matka jest najbardziej zawziętą suką w całym Candarze. Ogień zgasł na dłoniach Megaery, ale nie w oczach. – Mogą jedynie mianować was współregentami, pod warunkiem małżeństwa. – Książę zacisnął wargi i wstał, patrząc prosto na Megaerę, jakby wzywał ją do najgorszego. Tym razem Megaera cofnęła wzrok. – Jedynie formalnego małżeństwa – odezwała się w końcu. – W twojej świątyni, w obecności tylko twojego dworu. Creslin otworzył usta i zamknął je. Małżeństwo? Nigdy nie przeszło mu to przez myśl. I to z kobietą, przez którą uciekł z Dachu Świata? Nawet, musiał dodać w duchu, jeśli nie zdawał sobie sprawy, kim jest. – Łączę się z tobą w bólu, młody Creslinie – zagrzmiał książę. – Niech ciemność wspomaga was oboje. – Bardzo śmieszne, kuzynie. Creslin milczał. – Kiedy? – zapytał książę. – Dziś wieczorem to równie dobry termin jak każdy inny. – Rudowłosa starannie cedziła słowa i upuszczała je niczym krople ołowiu. – Jutro albo pojutrze wyjedziemy z oświadczeniem o wspólnej regencji. Weźmiemy twoją korwetę, tę do Tyrhawen. Oddamy ją oczywiście natychmiast, kiedy tylko bezpiecznie wylądujemy na Krańcu Lądu. Książę westchnął, powoli kiwając głową. – Przygotowanie dokumentów potrwa jakiś czas. – A zatem przebiorę się w coś odpowiedniego na oficjalny ślub. – Pobiegła spojrzeniem ku Creslinowi. – Gdybyś mógł znaleźć coś odpowiedniego dla Creslina. – Nie – zaprotestował Creslin. – Nie ożenisz się z moją kuzynką? – zapytał niespiesznie książę. – Ożenię się z nią... tylko formalnie... ale zostanę w swoim ubraniu. Mundur wystarczy. Korweil znowu pokiwał głową. – Zostawiam to tobie i twojej narzeczonej. Jeśli to małżeństwo ma dojść do skutku, muszę znaleźć Shiffurtha i kilku skrybów. Zechcecie mi wybaczyć... – Wstał, ukłonił się i odwrócił. Creslin patrzył na Megaerę, kiedy Korweil opuszczał gabinet. – Ty.i twoja regencja – powiedziała. Płomień w jej oczach nie wygasł, kiedy mówiła. – Masz lepszy pomysł? Ten nie podoba mi się tak samo jak tobie. A może i jeszcze mniej. – Po tych twoich przemyśleniach? Po tym, jak przeciągnąłeś mnie przez rynsztok swojego umysłu? W głębi duszy jesteś jak każdy mężczyzna, protestujący, choć mający nadzieję dostać kobietę do łóżka. Ten związek jest tylko formalnością, służy przetrwaniu. Proponuję, żebyś o tym nie zapominał. – Jakże bym mógł? – Jak doprawdy, pomyślał Creslin, wpatrując się w prąd powietrza, który igrał wokół lampy na pustym biurku księcia. – Jakże bym mógł? LV Świątynia księcia była po prostu długą, wąską komnatą pod ratuszem, chociaż jej ściany wyłożono czerwonym dębem, a posadzka wykonana była z gładkiego, szarego granitu. Mniej niż dwudziestu mężczyzn i kobiet stało półkolem jakieś dziesięć kroków za czarnym drewnianym stołem. Stali, ponieważ w świątyni ładu nie było ławek, tak samo jak obrazów. Creslin przestępował z nogi na nogę przed otwartymi podwójnymi drzwiami, zastanawiając się, czy jego upór i naleganie na zielony mundur ma sens. Nigdzie nie było widać Megaery, aczkolwiek Aldonia zapewniała go, że wkrótce się pojawi. Oczy służącej nie napotykały wzroku Creslina i otaczała ją aura smutku, kiedy wycofała się na tyły świątyni. – Zdenerwowany? – zapytał książę. – I to z paru powodów. – Creslin pozazdrościł służącej. Przynajmniej Megaera była dla kogoś miła. Znowu przestąpił z nogi na nogę. – Przyjmij gratulacje i wyrazy współczucia, panie magu burz. Moja kuzynka jest o wiele większą burzą od jakiejkolwiek, którą przywołałeś. – Zaczynam zdawać sobie z tego sprawę. – Z czego? – zapytał gardłowy kobiecy głos. Creslin odwrócił się. – Och... Megaera stała w złocie i błękitach. Srebrnowłosy mężczyzna przełknął raz, drugi i skinął głową. – Dziękuję... szlachetny narzeczony. – Uśmiechnęła się blado, ale ciepło. Ten uśmiech był jak słońce po burzy, ale zgasł, w miarę jak Creslin obserwował. – Masz dokumenty? – Jej głos był rzeczowy. – Są na stole, gotowe. Brak tylko mojego podpisu i pieczęci – powiedział Korweil. – Z radością podpiszę je przed albo po ceremonii. – To w zupełności wystarczy – powiedziała. Creslin zacisnął wargi, słysząc chłód w jej głosie. Jak mógł kiedykolwiek brać to pod uwagę? Pomyślał raz jeszcze. Jaki mieli wybór? Powrócił do niej wzrokiem, dostrzegając kremową, lekko piegowatą skórę, zielone oczy, które rzucały iskry albo burze, mocny, równy nos, smukłą sylwetkę. – Przestań... nie jestem nagrodą... Jej głos słyszał tylko Creslin, a słowa były zimne jak lód. Odwrócił wzrok ku otwartym podwójnym drzwiom i czarnemu stołowi. I – Możemy zaczynać? – zapytał książę. Creslin odwrócił się do Megaery, która stanęła u jego boku. – Najlepiej mieć to już za sobą – powiedziała. – Nie musisz tego robić. – Muszę, jeśli chcę przeżyć. – Jej głos był ledwie szeptem. – Zaczynaj, drogi kuzynie – powiedziała już głośniej. Książę skrzyżował ramiona i podszedł do stołu. Megaera dotknęła ramienia Creslina. Podał jej ramię, ale nie przyjęła go, kiedy ruszyli naprzód, mijając mężczyzn i kobiety, którzy rozstępowali się przed nimi. Książę odwrócił się, kiedy dotarł do stołu. Creslin i Megaera zatrzymali się o krok przed nim. – W imię ładu i pod karą zawsze obecnego chaosu, który można jedynie odsunąć, ale nigdy mu zaprzeczyć, zebraliśmy się razem, aby być świadkami dwóch dusz, które pragną dołożyć wszelkich starań, aby wnieść ład w swój związek. – Książę czytał z pergaminu, a jego głos brzmiał głębiej niż podczas prywatnych rozmów z Megaera i Creslinem. – ...czy dołożysz wszelkich starań, aby w twoim sercu zapanowało zrozumienie i ład? – Tak – odpowiedział Creslin. – Na ile będę mogła – odrzekła Megaera. – Czy potwierdzacie swoje oddanie dla siebie i wyższego ładu? Creslin przełknął, zanim odpowiedział. – Tak. Głos Megaery był cichy, ledwie można było rozróżnić słowa. – Na ile to możliwe, jeśli taka wola ciemności. Książę stłumił grymas. – A zatem, w obecności ładu, który musi być codziennie tworzony na nowo i pod karą światła wiecznie obecnego chaosu, potwierdzam więzy tego wyższego związku i oddanie tych dwóch dusz ładowi i sobie nawzajem. Creslin zdał sobie sprawę, że musi wykonać jakiś gest i że Megaera nie podeszła do niego. – Pocałuj ją przynajmniej w policzek – wyszeptał książę. Tyle Creslin mógł zrobić i zrobił, pochylając się ku niej delikatnie. Ale jego wargi musnęły ślady łez, które płynęły strumieniem. – ...taka piękna. ...nawet jego srebrne włosy wydają się właściwe. Creslin zignorował szepty i podał ramię. Tym razem Megaera przyjęła je i nie spuściła głowy, kiedy szli z powrotem do drzwi, mijając niewiele osób, z których składał się dwór księcia. Przeszli obok krępej służącej w błękitnokremowej sukni, która szlochała gwałtownie i to nie ze szczęścia. Zacisnął wargi i szedł dalej, nie zważając na pieczenie oczu. LVI – Powinniście mieć przynajmniej jedną pokojówkę – ośmieliła się zauważyć czarnowłosa dziewczyna. – Jesteście podtyranem i regentką. – W podróży poślubnej? – W jej śmiechu brzmiało coś pomiędzy wściekłością i bólem. – Sądzisz, że mój nadobny małżonek będzie sobie życzył, żebyś się przyglądała? Wzrok dziewczyny powędrował do toreb na podłodze. Megaera wypiła ostatni łyk z filiżanki. – Dlaczego... dlaczego... kiedykolwiek... – Urwała. – Aldonia... – Tak? – Umówiłam się z Korweilem i Helisse. Możesz zostać u nich na służbie, jak długo zechcesz. To nie jest umowa. W każdej chwili możesz odejść. – To bardzo miło ze strony waszej wysokości, ale wolałabym iść z wami. – Na Recluce? Tę bezludną wyspę? – Oczy Megaery spoczęły na delikatnie zaokrąglonym brzuchu dziewczyny. – Recluce to nie miejsce dla dziecka. – Wasza miłość... – Aldonio, jeśli nadal się upierasz, jeśli ty i dziecko jesteście zdrowi i jeśli ja nadal... mogę w czymś pomóc, to możesz jechać w ślad z’a mną na Recluce. Korweil poczyni odpowiednie przygotowania. Bladziutki uśmiech przemknął po twarzy młodej kobiety. – Jesteście taka dobra, pani. Gdyby tylko Creslin to dostrzegł. – Nie jestem dobra. On o tym wie. Czasami tego żałuję. – Megaera uniosła ramiona i pozwoliła rękawom opaść i odsłonić białe blizny. – One nie pozwalają mi zapomnieć. Być kobietą pozbawioną mocy... Młoda kobieta znowu się uśmiechnęła. – Myślę, że on ma dobre serce. I mógłby cię pokochać, pani. – Prawdopodobnie, ale dobre serce nie zawsze idzie w parze z dobrymi słowami i czynami. – Rudowłosa spojrzała przez okno na wczesne poranne cienie, jakie rzucały wschodnie mury zamku. – Moja droga siostra... nauczyła mnie tego dawno temu. Uśmiech Aldonii zgasł, kiedy dostrzegła smutek w oczach rudowłosej. LVII – Jest w twierdzy księcia w Vergren – powiedział Hartor do Wysokiego Maga. – Skąd wiesz? Ze zwykłego źródła? Potężny mężczyzna wyszczerzył zęby ponad stołem. – Złoto czasami działa lepiej niż chaos czy ład. Korweil jest nerwowy niczym nieopierzony sęp. Wysoki Mag pokiwał głową ze zrozumieniem. – Zakładam, że robisz, co możesz, żeby zdenerwować księcia jeszcze bardziej. – Upewniliśmy się, że wie, iż szeryf odwołała wojska w Suthyi. Podkreśliliśmy, że Westwind jak zawsze przybywa pierwsze. – A sam Creslin? – Rozpuściliśmy wieść, że zabił cały oddział bandytów. – Nie przesadzaj, Hartor. – No cóż... – zmitygował się olbrzym. – Uciekł tylko jeden z siedmiu, a Creslin najwyraźniej zabił Frosee osobiście i zabrał mu konia. – Nigdy o tym nie wspominałeś. – Dowiedzieliśmy się dopiero po jego ucieczce. – To niesie następne pytanie. – Wysoki Mag zmarszczył brwi. – Co z oddziałem na drodze do Montgren? – To jego robota? – Prawdopodobnie nie. Wvątpię, żeby osiągnął taki poziom mistrzostwa. To musiał być Klerris i ta uzdrowicielka, Lidia. Wyciągnęli go z obozu na trakcie. Oboje zniknęli, a Klerris podpalił swój dom, używając oleju, zostały więc pewne ślady. Nic użytecznego niestety, z wyjątkiem paru oznak, że skierowali się na zachód, z powrotem do krainy tej bezcennej Legendy. Olbrzym skłonił głowę ku zwierciadłu na blacie stołu. – Jest w tym coś więcej, niż ukazuje zwierciadło. Jesteś pewien, że Klerris ruszył na zachód? – Nie. Ale tu nie ma nic do roboty. Ani w Montgren. Ład nigdy nie był w stanie wygrać z nami w bezpośredniej walce. – Może i tak. – Hartor szybko oblizał usta językiem, zbyt małym przy jego szerokiej twarzy. – Ile czasu minie, zanim ruszymy przeciwko czarnym? Wysoki Mag uśmiechnął się chłodno. – Wątpię, czy będziemy musieli. Większość powinna odejść z własnej woli, a ci, którzy tego nie zrobią... – Jesteś spokojny, Jenred. Spokojny niczym kamień. Jenred nieznacznie pokiwał głową, ciągle myśląc o ucieczce dziedzica Westwind. – Lepiej wyślij z Certis kogoś w pełni białego, na przykład Bortrena, i dwa oddziały. – Creslin będzie jechał tylko z nią i czterema kiepskimi Spidlarianami. – Nie wierzę, że ta biała suka nie nauczyła go czegoś, i on naprawdę wykończył siedmiu, zanim zdążyli pojąć, co się dzieje... jeśli dobrze usłyszałeś. – Wyślę Bortrena. Ale myślę, że to za wiele. Poza tym, gdzie mógłby pójść. Na Recluce? Do Hamoru? – Recluce to nie problem. Hamor być może. A jeśli powierzyli mu szkolenie swojego legionu? Westwind nigdy nie zdradza swoich tajemnic szkolenia, a on przeszedł wszystkie kursy. – Hmmm... Dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia. W końcu Hartor westchnął i wstał. Z zaciśniętymi wargami Wysoki Mag wpatrywał się w pustą biel zwierciadła na stole przed sobą. LVIII Creslin spojrzał w kierunku przełęczy, a potem znowu przez ramię, chociaż nie musiał tego robić. Zmysły i tak powiedziały mu o podążającej za nimi białej mgle. Megaera poruszyła się w siodle. Biel za nimi bez przerwy wylewała się z drogi w dolinie, która skręcała z powrotem do Fairhaven. Jeden z czterech towarzyszących im najemników w niebieskich kurtach również obejrzał się na białą chmurę, a potem spojrzał przed siebie na chmurę kurzawy, którą wzbijała armia Certami wysłana prosto z Jellica, jak donosili szpiedzy księcia. W białej mgle znajdowało się kilka koni, być może sześć albo siedem. Jeden z jeźdźców musiał być jakimś magiem. – Czuję ich – potwierdziła Megaera. – Potrafisz to? Myślałem... Częściowo przez ciebie, a częściowo sama. Creslin zastanawiał się ile talentów, jakie posiadali, było wrodzonych, a jak wiele pochodziło ze świadomości, że takie potęgi są możliwe. Ci w bieli, podążający za nimi, mogliby udzielić mu informacji, ale ani on, ani Megaera nie przeżyliby tego. Wyciągnął lewą dłoń w stronę barku i krótkiego miecza na pasie. – Panie...? – zapytał chudy żołnierz, który dowodził najemnikami towarzyszącymi Megaerze. – Słucham – odrzekł. – Nie... – Nie wynajęto was do bezpośrednich walk. Wiem. Creslin pochwycił w przelocie wiatr i posłał przed siebie myśli. Potem odwrócił się do Megaery. – Jakiś kay przed nami i dwieście cubitów na północ od drogi znajduje się stos głazów. Czy możemy użyć czegoś, żeby powstrzymać ten oddział konnych, jeśli tam dotrą? – Masz zamiar odegrać bohatera i wykończyć tego maga? Creslin zacisnął usta. – Nie jestem bohaterem. Mogę wykorzystać wichry i mgłę, żebyśmy minęli konnych przed nami, ale nie tego maga z tyłu. – A ja nie jestem dość dobra, żeby iść z tobą? – Nie. – Co za szczerość. Creslin zawrócił kasztanka w stronę białej mgły i maga, który się w niej skrywał. – Nigdy nie miałem wielkiego wyboru. – Tak czy inaczej, staniesz się przyczyną mojej śmierci. – Możemy porozmawiać o tym później. – Jeżeli będzie jakieś później. Uważaj na siebie. – Dziękuję. Będzie – dodał i przynaglił konia w stronę wojsk z Fairhaven, niecałe dwa kaye przed nimi. Jadąc, zaczął zbierać wichry, zwłaszcza te chłodniejsze, z wysoka, wichry, które gnały na zachód i omiatały Dach Świata. – ...tylko jeden jeździec. – ...wysłali nas za jednym człowiekiem... Creslin zbliżał się do oddziału z Fairhaven. Sześciu uzbrojonych białych i biało odzianych strażników traktu, poprzedzających maga, sięgnęło po miecze. – Tu jedzie! – Szaleniec! Creslin skupił się na połączeniu wiatru, wody i chłodu burzy z piorunami, usiłując odtworzyć warunki, które wytworzył za Perndorem, chociaż i miecz znalazł drogę do jego dłoni, kiedy runął na białych strażników. Oślepiający chłód ściany lodowych pocisków uderzył w trzech jadących na czele jeźdźców i jego miecz nie napotkał oporu. Ogień zapłonął wokół Creslina, kiedy ruszył ku czwartemu, ale wiatry przeniosły go przez płomienie. Klinga uderzyła raz, a potem drugi. – Nie... demon... Kolejny błysk bieli wokół niego, wokół osłony wiatrów, którą splótł, mimo iż jego miecz przemknął pod ramieniem piątego strażnika i uderzył. – Uggmm... Wichry pomknęły w stronę białego maga, gdzie połączyły się z ogniem i zimnym żelazem. Zatriumfowało żelazo. Creslin ściągnął wodze akurat, kiedy ostatni strażnik pognał konia z powrotem do Fairhaven... i zgiął się wpół. Wnętrzności wywróciły mu się do góry nogami. Kasztan spłoszył się, ale Creslin nie zważał na konia. Łzy płynęły mu po twarzy, kiedy wymiotował, siedząc na siodle. Pod czaszką waliły młoty i nie zważał na sześć ciał na ziemi, z których trzy pokrywały się powoli topiącym się lodem, a trzy nosiły ślady czerwonych nacięć. W górze zaczynały się piętrzyć ciemne chmury. W końcu wyprostował się i zawrócił kasztanka w stronę przełęczy, z której wyłoniła się kawaleria Certanu. Ciągle drżał, kiedy zbliżył się do usypiska głazów, gdzie czekali najemnicy i Megaera. Spiorunowała go wzrokiem. Była blada, zauważył obojętnie, a przednie nogi jej siwka znaczyły ciemnobrązowe pasma. – Przepraszam. Nie spodziewałem się tego – powiedział. Megaera nie odpowiedziała. – Panie? – zapytał dowódca Spidlarian. – Nie musisz się martwić o maga. Ani o jego oddział. Spidlarianin zbladł jak chusta. Konny oddział, pod czerwonozielonym sztandarem Certis, dotarł do podstawy wzgórza, na którym czekała szóstka jeźdźców. – Myślę, że potrzebujemy burzy – zauważył Creslin. – Zaburzysz pogodę na całe miesiące! – zaprotestowała Megaera. – Świetnie. Chcesz tu umrzeć? Nie poradzę sobie z dwudziestką zbrojnych. – Naliczyłam pięćdziesięciu. – Cholera... – mruknął pod nosem najmłodszy najemnik. – Żadnych walk – przypomniał dowódca Spidlarian, a w jego głosie brzmiało nieco większe napięcie niż przedtem. – Zamknij się. Creslin sprawdził, czy miecz jest czysty, zanim wsunął go do pochwy. Nie pamiętał, czy go oczyścił, ale stal była zimna, błękitna. Schował miecz, choć jego oczy i myśli które zostawił za nimi, szukały znowu wichrów, innych jednak niż te poskręcane i wilgotne, których użył wcześniej. W porannym powietrzu rozbrzmiała trąbka, zadźwięczała mu w uszach i odbiła się miedzią i złotem od traktu niecały kay poniżej, tuż przed szwadronem konnych z Certanu. Creslin przełknął i pochwycił wiatry. Whhhsssttt... wiiihhsss... Jego własna tunika groziła odlotem. – ...cholera... cholera! Creslin ciekaw był, czy wszyscy najemnicy mają tak ograniczone słownictwo, równocześnie zmagając się z własną duszą i biczami niebios. Wokół nich oraz jeźdźców zaczynały się formować gęste szare i skłębione białe chmury. – ...magia... – ...nie mówili o magu pogody... Creslin dotknął ramienia Megaery, zanim ogarnęła ich mgła. – Lina. Sznur. – Trzymaj się wodzy, czegoś... – Nie! Nie mogę! Creslin odwrócił się gwałtownie, kiedy jeden ze Spidlarian wrzasnął i pognał konia na południe, z powrotem do Vergren. Megaera pochyliła się, dotknęła nadgarstków dowódcy najemników, szarpnęła go za rękaw i przyciągnęła do siebie razem z koniem. Pozostali dwaj najemnicy trzęśli się w siodłach, ale podążali za Creslinem, rudowłosą i dowódcą. – Tam jest jeden! Cofają się! – krzyknął konny z Certanu. Odgłos kopyt odbił się echem w gęstej mgle. – Uważaj! To może być pułapka! – ostrzegł inny. – ...przeklęci magowie! Creslin prowadził w dół na północ, z dala od traktu, zastanawiając się nad wybuchem paniki jednego ze Spidlarian. Mgła nie była z pewnością gorsza niż wiele zamieci, które przywołał, i nie tak zimna. – ...gdzie oni są? – ...słyszysz ich? – ...jadą na północ... – ...tam słyszałem coś... Bardzo, bardzo powoli, kierując się wichrem, a nie wzrokiem, Creslin wybierał drogę dokoła certańskiego oddziału, w stronę przełęczy przecinającej róg Certis na zachodzie, zanim skręcała na północ. Odetchnął głęboko, po czym sięgnął dalej, skręcając i przyciągając jeszcze zimniejsze powietrze w chmury nad ich głowami i krzywiąc się, kiedy formował się lód. Trot... trot... trot... trot... Większość gradu opadła przy trakcie. – ...demony... – ...pieprzony kapitan. Powinien tu być. Poprzez mrok i mgłę Creslin wyczuwał krzywy uśmieszek Megaery, mimo iż czuł równocześnie drżenie nóg i pieczenie w oczach. Zaczerpnął głęboko tchu, bo nie ujechali jeszcze wystarczająco daleko. Jakaś dłoń dotknęła jego nadgarstka i fala ciepła popłynęła do ciała. Była to Megaera, której koń jechał obok, niemal dotykając jego kasztanka. Powróciła słabość w kolanach, ale musiał iść naprzód. Uwolnił grad i znowu odetchnął głęboko, czując zbliżającą się ścianę przełęczy. – Gdzie... – zaczął najemnik. – Zamknij się. – Stalowy szept należał do Megaery, nie Creslina, ale wcale nie miał mniejszej mocy. Minęli powoli kolejny kay i Creslin uwolnił więcej wichrów, kiedy wspinali się, wychodząc z mgły. Obejrzał się. Przełęcz i dolina, do której prowadziła, skąpane były w bieli, niemal tak białe jak twarze trzech najemników. – Och... Ciało Creslina było zbyt zmęczone, aby mógł pochwycić rudowłosą, która opadła na szyję wierzchowca. Dwie ciężkie paczki za jej siodłem zawadzały, kiedy próbował prowadzić oba konie. Zdawał sobie sprawę z ceny ciepła, jakie otrzymał – i pochylił się, aby ją wesprzeć, ciągle usiłując trzymać oba konie i żałując, iż nie wie, jak cofnąć jej przysługę. Oddychała i miał tylko nadzieję, że to omdlenie to zwykłe wyczerpanie. Spidlarianie pomogli mu posadzić Megaerę na siodle przed nim, gdzie mógł ją trzymać, kiedy ruszyli w dół. Kolana mu drżały, ale nie chciał puścić rudowłosej, nie w tak wyjątkowej chwili, kiedy mógł trzymać ją w ramionach. Podniósł wzrok i spojrzał na dowódcę najemników. Żaden z trzech mężczyzn nie patrzył na niego, nawet ten, który trzymał wodze wierzchowca Megaery. Koń pozbawiony jeźdźca wyglądał teraz jak juczne zwierzę, z odzieżą i innymi sprzętami spiętrzonymi na siodle. Kiedy piątka koni skierowała się w dół, na drogę do Sligo, Creslin zmarszczył brwi. Dlaczego mógł spleść wichry po raz drugi bez potwornego cierpienia, które wywołała pierwsza próba? Spojrzał w górę na burzowe chmury nadci.ągające z północy, niosące obietnicę deszczu, zimnego deszczu, i odetchnął głęboko. LIX Wykończył Bortrena – powiedział Hartor z niedowierzaniem. – Bortren był głupcem. Powinien tylko pomóc Certańczykom. Mimo to trudno pojąć, jak Creslin ominął dwa oddziały na trakcie do Sligo. – Dlaczego nie zapytasz strażnika, który wrócił? To był twój pomysł i teraz mamy już dwa potwory na wolności. – Odwrócił się do drzwi. – Hartor. Mężczyzna zatrzymał się. – Słucham, Jenred. – To był mój pomysł. Straciliśmy także tylko pięciu ludzi i jednego maga, a nie całą armię. Gdyby Bortren posłuchał, nie mielibyśmy żadnych strat i znacznie mniej niesfornego hrabiego w Jellicu. Zauważ też, że książę nie zapewnił Creslinowi i Megaerze własnej straży. Twarz Hartora pozostała bez wyrazu. – Dawaj tego strażnika – rozkazał Jenred. – Może sam powinieneś przyłączyć się do pościgu, żeby nadać mu większe znaczenie. – Mógłbym... kiedy wysłuchasz strażnika. Hartor odszedł, a Jenred czekał, aż młody strażnik traktu, drżąc, dojdzie do stołu. Młodzik zatrzymał się, ale nie patrzył na Wysokiego Maga. – Co się stało? – zapytał Jenred. – On... ja nie wiem, ale jakoś... to znaczy... Jekko, Beran i ten nowy zamienili się w lód... i wiatr niemal porwał nas z koni. – Jąkał się cienkim głosem. – A tamci dwaj? I Bortren? – Zabił ich mieczem. Mag, nasz mag, ten, którego nazywacie Bortren, rzucił ogień na maga burzy, ale nawet się do niego zbliżył. Chudy mag zmarszczył brwi. – Prawdziwy ogień? – Czułem gorąco. – Dlaczego... odjechałeś? – Byłem przerażony, panie magu. Coś, co zabija pięciu ludzi i maga... to nie na moje siły. – Co się stało potem? – Cała dolina wypełniła się mgłą. Później spadł grad. Mówili, że trzy dni później. Nie zostałem tam. – No cóż, jesteś uczciwy. Przynajmniej widziałeś tego... maga burzy. Powiedz Hartorowi, że popłyniesz statkiem. – Hartorowi, panie? – Temu wielkiemu magowi, który cię tu zawołał. Popłyniesz statkiem, który zatopi szkuner księcia. Weźmiesz statek z Lydiaru. W ten sposób rozwiążemy dwa problemy. – Tak, panie. – Głos strażnika był bezbarwny, zrezygnowany. Chudy mężczyzna w bieli zignorował ten ton. LX Trójka spidlariańskich najemników dojechała do tamy. Creslin poszedł w ich ślady, Megaera również. Ponad błotnistą drogą, która wiodła ku falistym wzgórzom, i miejscem ataku certańskiej lekkiej jazdy nie było jeźdźców. Jeszcze nie. Zimny deszcz zacinał dokoła nich, ale nie w nich i chociaż Spidlarianie mamrotali pod nosem, nie protestowali przeciwko ochronie, jaką zapewnił im Creslin. Sięgnął myślami ku zimnej morskiej bryzie, która napłynęła z białych grzywaczy zza zbyt niskiego falochronu; była niemal jak zimowy wiatr, niosący wilgoć ciepłą na tyle, żeby deszcz nie zamienił się w lód. Megaera drżała pod cienką opończą, a jej twarz była blada, kiedy podążyła za wzrokiem Creslina w stronę falochronu. Tyrhawen było kiepską imitacją portu: miał miejsce jedynie na kilka szkunerów i od czasu do czasu harmoriański statek handlowy, a w czasie zimy było niemal bezużyteczne. Podczas gdy spidlariańskie porty skuwał lód, Tyrhawen było na południe od linii mrozów, nie dość daleko na południe od czystej wody, a jednak wystarczająco, żeby kry i góry lodowe omijały je z daleka – dzięki połączeniu wiatrów, przypływów i fal. Kiepski port czy nie, był jedyną drogą Montgren w morze, a i to tylko dzięki traktatom wynegocjowanym przez tyrana Sarronnynu. Z dwóch statków przycumowanych do nabrzeża jeden był korwetą pod banderą Montgren, mniejszą od szkunera, ze zwiniętymi żaglami. Drugi był dwumasztowym szkunerem wojennym noszącym biały trójkąt w czarnym kole. Dwóch strażników w pomalowanych na biało miedzianych napierśnikach strzegło trapu. – Cudownie. – Creslin sięgnął do miecza w pasie na ramieniu i opuścił dłoń. – Co teraz? – Nic tutaj nie zrobią – zauważyła Megaera. – Po prostu wchodzimy na pokład? – Czemu nie? – Roześmiała się. – To lepiej, niż siedzieć tu i marznąć. – Nie sądzę, żeby to było takie proste. – Oczywiście, że nie jest. Kiedy już staniemy na pokładzie, naślą na nas przynajmniej jednego zabójcę. Kiedy wypłyniemy z portu, popłyną za nami, a kiedy znikniemy z oczu możliwych świadków, statek stanie w płomieniach i zatonie. Dlatego właśnie mój drogi kuzyn nalegał na wysłanie osobnego posłańca trochę później. – Jeśli nam się nie uda, prawie nikt się nie dowie, prawda? Megaera skinęła głową. – Uda się nam. – Jest ich co najmniej dwudziestu. Biali wojownicy na statku i czekający gdzieś inny statek. Oczekują nas. Przypłynęłaś na tym – wskazał korwetę z Montgren – z Sarronnynu? – Nie. Dotarłam tu na suthyańskim szkunerze. Był większy, cięższy i wolniejszy. Książę nie zaryzykowałby jednego ze swoich statków. A moja droga siostra oczywiście nie naciskała nań zbytnio. – Złóżmy im wizytę. Megaera wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. – Masz lepszy? – Po tym, jak potraktowałeś strażników drogowych, maga i szwadron konnych z Certanu? – A co miałem zrobić? Ostatnia wizyta w Fairhaven nie wyszła mi za bardzo na zdrowie. – Myślisz, że mnie było lepiej? – Nie pozbawili cię świadomości, nie dźwigałaś kamieni z zakażoną nogą, podczas gdy wszyscy mieli nadzieję, że umrzesz. – Nie. Ja tylko traciłam rozum, czując każde cierpienie i pragnąc, żebyś przez to przeszedł. Ekhm... – wtrącił się najemnik o wychudłej twarzy, podnosząc teczkę z dokumentami, gdzie były ich pełnomocnictwa oraz przepustki. Creslin obejrzał się przez deszcz na wzgórza. Wciąż nie było tam śladu ewentualnego pościgu. Wskazał na dokumenty. – Dostarczyliście je i wędrówka się skończyła. Koniec roboty. – Ta dama... dowodzi. Creslin odwrócił się do Megaery. – Pozwól im odejść. To twoi strażnicy. – Ja? Zwykła kobieta? W porównaniu z wielkim magiem burzy? – Jesteś podtyranem – przypomniał jej Creslin. Ciszę przerwało pokasływanie. – Pani? – Idźcie. – Westchnienie Megaery było jakby zjadliwe. Creslin zadumał się, co też zrobił źle... znowu. – Wszystko – odrzekła. – Porozmawiajmy z kapitanem. – Już idę. Niech ten człowiek robi, co do niego należy. Megaera zsiadła z konia i uwiązała go do barierki. Zerknęła na Creslina siedzącego jeszcze na kasztanku, który przejechał niemal trzysta kayów przez ostatni ośmiodzień. Potem wyjęła grzebień i zaczęła naprawiać szkody, jakie wiatr wyrządził jej fryzurze. – Co zrobimy z końmi? – Creslin zsunął się z wierzchowca, zerkając ku obmywanemu przez deszcz nabrzeżu, gdzie najemnik wchodził na pokład korwety. – Pojadą z nami. Nie będzie im wygodnie, ale kuzyn ma boksy na statku. W każdą podróż bierze parę koni. Ma nadzieję wystawić kiedyś cały oddział kawalerii Montgren. – Roześmiała się ochryple. – To raczej trudne, kiedy ma się tylko dwa małe statki. – Grzebień zniknął. – Dlaczego więc zgodził się mianować nas regentami? A dlaczego nie? Skoro będziemy mieli dość sił, żeby przeżyć i utrzymać Recluce, nie powstrzyma nas. I potrzebuje wsparcia Sarronnynu. – Na jej wargi wypłynął krzywy uśmieszek. – Wie również, że jesteśmy dość silni, aby stać się przyczyną kłopotów magów. Warto poświęcić jeden statek. Z resztą już sobie poradził. Ile oddziałów i magów zniszczyłeś? – Urwała. – Jak na czarnego maga jesteś całkiem pomysłowy w omijaniu ograniczeń chaosu. – Ograniczeń chaosu? – Jeśli chcesz pozostać czarny, nie możesz wykorzystywać ognia ani niczego, co rozrywa na strzępy. To przywołuje chaos. – Czy wielki mag nie może robić jednego i drugiego? – Wtedy jest szarym magiem – po części białym, po części czarnym. Powiadają, że istniał tylko jeden albo dwóch szarych magów. I to dawno temu. Jedna z ksiąg, którą ukryłam przed drogą siostrą, mówiła, że próba władania zarówno chaosem, jak i ładem jest najbardziej niebezpieczna ze wszystkich, ponieważ wskazówki zmieniają się w zależności od sytuacji. – Spojrzała na molo. – Musimy sprowadzić tam konie. Creslin poszedł za nią, dostrzegając najemnika oraz mężczyznę w złocie i zieleni stojących na pokładzie i dających znaki. Gesty kapitana nie były zbyt zachęcające. Spidlarianin wręczył teczkę, wskazał na Creslina i Megaerę i wycofując się uprzejmie, skłonił się. Nabrzeże było krótkie i dotarli do nie strzeżonego trapu, kiedy najemnik wchodził z powrotem na molo. – Nasze zadanie zakończone, panie, pani. – Ukłonił się ponownie. Creslin odkłonił się i wręczył mężczyźnie złoto. – Chciałbym, aby mogło być tego więcej, ale... Najemnik przyjął monetę z krzywym uśmiechem. – Ocaliłeś nas, panie, a niewielu dałoby sobie z tym radę. Moje życie warte jest trochę więcej niż to złoto, ale doceniam waszą troskę. Miłej podróży. – Znowu się ukłonił, po czym ruszył nabrzeżem w stronę konia, którego trzymał jeden z pozostałych dwóch Spidlarian. – Synder! Creslin zignorował wrzask kapitana i spojrzał na Megaerę. – Co z końmi? Kiedy mówił, jakiś młodzik wskoczył na trap. – Synder! Zabierz konie! – Tak jest, kapitanie. Kapitan spojrzał na dwójkę na nabrzeżu. Creslin uśmiechnął się, wyczuwając jego niepokój. – Chodźmy. Megaera wzruszyła ramionami, ale podążyła za nim po deskach trapu. – Nazywam się Freigr. Jestem kapitanem Gryfa, pod rozkazami księcia oczywiście. – Gładko ogolony kapitan nosił zielonozłotą opończę. Jego zimne szare oczy mierzyły pasażerów. – Creslin, a to jest Megaera, podtyran Sarronnynu. – Wy nie macie żadnego tytułu, panie? – zapytał kapitan z półuśmieszkiem. – Jest księciem Westwind – wyjaśniła Megaera. – Ale twierdzi, że taki tytuł się nie liczy. Kapitan pokiwał głową. – Zgodnie z tym – wskazał dokumenty – zostaliście wyznaczeni na regentów księcia na Recluce, a ja mam zapewnić wam transport. – Jego wzrok zbłądził do pierwszego konia prowadzonego na pokład. – Macie inne bagaże? – Tylko to, co na koniach. – Jak na regentów podróżujecie bez zbytniego obciążenia. Creslin wzruszył ramionami. – Większość moich rzeczy albo została w Westwind, albo znalazła drogę do rąk białych magów. Megaera uśmiechnęła się promiennie, ale milczała. – Kabina księcia należy oczywiście do was – powiedział łaskawie Freigr, prawą dłonią przygładzając krótkie, przerzedzone włosy barwy piasku. – Ale nasz wikt jest raczej prosty. Creslin wyszczerzył zęby. – Nie przywykłem do ciężkostrawnego pożywienia. – Pewnie nie w Westwind. A twoja pani? Oczy Megaery błysnęły i zacisnęła wargi, ale powiedziała tylko: – Raczej wątpię, żeby sprawiło mi to kłopot. Ale... nie jestem właściwie jego panią, skoro on jest z Westwind, a ja z Sarronnynu. Kapitan uniósł brwi. – Ona jest o wiele ważniejsza niż ja, kapitanie – wyjaśnił Creslin. – Jej siostrą jest tyran Sarronnynu, a moja siostra będzie władała Westwind. – Ach, chyba rozumiem. – Freigr odwrócił się na chwilę. – Synder! Postaw siwka w boksie przy lewej burcie Jest mniejszy. Creslin próbował zbadać uczucia Megaery, ale wydawała się osłonięta tarczą szarości – biel przeświecała przez linie czerni, które wyczuwał, ale ich nie widział. – A jednak książę mianował was współregentami. – Książę jest wschodnim władcą. – W głosie Megaery brzmiał chłód. Freigr poskrobał się w tył głowy. – Może zanieślibyśmy nasze torby do kabiny – zaproponował Creslin. – Ach, tak. Tak będzie najlepiej. – Kapitan ruszył w stronę pomostu na rufie. Creslin zatrzymał Syndera i siwka, aby odzyskać rzeczy Megaery. – Idźcie przodem, panie. Zniesiemy je na dół – zaproponował Synder. – Dziękuję. – Creslin skinął głową i dołączył do kapitana oraz Megaery. Musiał pochylić głowę w wejściu do wąskiego korytarzyka. – Kabina księcia jest po tej stronie, naprzeciwko mojej. To jest mesa, a na wprost kuchnia. Kapitan nie mógł stać wyprostowany, a głowa Creslina dotykała belek sufitu, kiedy cała trójka weszła do obniżonej części statku. Kabina księcia – niecałe osiem cubitów kwadratowych – mieściła dwie koje, jedna nad drugą, ustawione za przednią przegrodą. Ramy koi wyrzeźbione były z czerwonego dębu, a na każdej leżała ozdobna zielonozłota kapa. Po prawej stronie wbudowano wysoką do ramienia komodę, a wąska szafa upchana została pomiędzy kojami a kadłubem statku. Creslin potarł nos, żeby powstrzymać swędzenie od nikłego zapachu pleśni wypełniającego kabinę. Najwięcej miejsca zajmowały ciężki okrągły stół, przymocowany do pokładu oraz trzy drewniane krzesła wyściełane zielenią i złotem. Rzeźbiony wzór na krzesłach był taki sam jak na kojach. W kącie stał ozdobny nocnik. Jedynego światła dostarczały dwa świetliki, choć na belce ponad stołem wisiała żeliwna lampa. – Niezupełnie odpowiednia dla świeżo poślubionej pary – przepraszał kapitan – z tymi oddzielnymi kojami... ale i tak lepsza niż warunki na większości statków. – Bardzo ładna – upierała się Megaera z rozbawieniem. – Doceniamy waszą gościnność – dodał Creslin. Ciężkie kroki na deskach zapowiedziały nadejście dwóch żeglarzy niosących plecak Creslina i bagaże Megaery. – Postawcie je po prostu na podłodze – powiedziała Megaera. – Postawcie je tam – zawtórował Freigr. Kapitan poczekał, aż dwóch mężczyzn wyjdzie. – Przypływ nie stanowi tu problemu, a wiatr jest dobry. Mamy, co potrzeba; czekaliśmy tylko na rozkazy księcia. Więc, jeśli wybaczycie, chciałbym... – To świetnie. Kiedy wypływamy? – Dziś po południu, jeśli ściągnę trzech chłopców z miasteczka. Tymczasem możecie nacieszyć się sobą. – Freigr uśmiechnął się szeroko do Creslina i zamknął drzwi. – Nacieszyć sobą! To... wy... mężczyźni! – Megaera niespiesznie rozwiązywała podróżną opończę. – Przypuszcza, jak sądzę, że jesteśmy... zwyczajną... młodą parą... – Creslin odkrył, że się czerwieni. – Przestań! Wystarczy, że musieliśmy się pobrać, żeby ocalić twój nieszczęsny kark. – Mój nieszczęsny kark? – Był to jedyny sposób, żeby ocalić mój, dzięki mojej drogiej siostrze i twojej kochanej matce, Szeryfowi. Ale to ciągle twój kark. – Nie byłaś szczególnie kochana w Sarronnynie. Megaera zaczęła szperać w ustawionych wyżej torbach. Creslin podniósł plecak i położył go na górnej koi. – Mogłeś zapytać – odezwała się chłodno. Creslin podniósł plecak. – Którą chcesz? – Dolna będzie w sam raz. Wyszczerzył zęby. – Nie potrzebuję twoich głupich uwag. – Na czubkach palców Megaery błysnął ogień. – Nic nie szkodzi. – Creslin z powrotem położył plecak na górnej koi. – Wyjdę na pokład. LXI Kiedy żeglarze odwiązali cumy, Creslin obserwował ruch na pokładzie. Pojawiła się Megaera, wciąż blada, ale już bez płaszcza, bo deszcz przeszedł. Twarz i dłonie miała świeżo obmyte z kurzu podróży. – Co teraz? – zapytał. – Teraz chyba... Creslin przestał zwracać uwagę na słowa Megaery, kiedy jego wzrok padł na falujące światło. Przypominało śnieżny miraż albo falę słonecznego upału odbitą od czarnych kamieni traktu wiodącego na Dach Świata. Chociaż oczy upierały się, że niczego tam nie ma, wiatr mówił, że za pierścieniem światła stoi człowiek, który wszedł po trapie, zanim ten został wciągnięty na pokład. Creslin, któremu miecz sam wskoczył w dłoń, ruszył powoli w stronę postaci ukrytej za tarczą światła. – Creslin? – Głos Megaery ze zwykłego tonu rozmowy nabrał ostrości, kiedy ujrzała miecz i szeroko otworzyła oczy, odbierając jego odczucia. Zasłona znikła i na pokładzie stanął chudy czarnowłosy mężczyzna w czerni – czarnej koszuli, tunice, spodniach i wyblakłej czarnej podróżnej opończy – ukazując puste dłonie. Na plecach miał wypchany plecak ze skóry i płótna. Creslin nie schował miecza, czekał. – Nazywam się Klerris. Pomyślałem, że możesz potrzebować pomocy, poza tym zmierzasz w kierunku, który może okazać się pożyteczny. Klerris? Imię było jakby znajome, ale Creslin nie potrafił go nigdzie dopasować. – Ogólnie jestem znany jako czarny uzdrawiacz i często pomagałem rannym na trakcie. Uzdrawiaczka, która pomogła odzyskać Creslinowi pamięć, wymieniła to imię. – Gdzie ona jest? – Powoli schował miecz. – Lidia? W drodze do Westwind. Biali magowie nie są w tej chwili szczególnie zachwyceni żadnym z nas. Megaera spoglądała to na Klerrisa, to na Creslina. – Czy któryś z was mógłby to wyjaśnić? Kiedy mówiła, rzucono ostatnie liny, Gryf zakołysał się przy molo i częściowo ożaglowany, minął szkuner Fairhaven, sunąc w stronę otwartego morza. Biało odziani żeglarze na wojennym szkunerze kręcili się gorączkowo, jakby przygotowując się do ruszenia za Gryfem. – W obozie przy trakcie była pewna uzdrawiaczka – odrzekł niespiesznie Creslin, obserwując szkuner; na tablicy nad rufą widniała nazwa Błyskawica. – Pomogła mi odzyskać pamięć. Wspominała imię Klerrisa. – Czy to znaczy, że to ten sam Klerris? – zapytała Megaera. Niekoniecznie – przyznał Creslin. – Ale nie widzę, co mógłby zyskać, przedstawiając się jako czarny mag, a on białym magiem z pewnością nie jest. – Może to coś zmieni – zasugerował Klerris, wyciągając dłoń. Spoczywał w niej ciężki złoty łańcuch. – Twój, jak sądzę. Creslin wziął łańcuch, obejrzał go i zauważył charakterystyczne ogniwa. – Dziękuję. – Lidia odzyskała go, kiedy przyprowadzono cię do obozu. Pomyślała, że możesz tego potrzebować. – To warte majątek – zauważyła chłodno Megaera. – Zakładając, że jest prawdziwy. – Dotknij. Jest prawdziwy. – Creslin zachwiał się przy przechyle. Palce Megaery musnęły złoto. Morze za falochronem było bardziej wzburzone, ale żeglarze stawiający pełne ożaglowanie nie mieli problemu z chodzeniem ani koordynacją ruchów. – Pierwsza część podróży jest najtrudniejsza – zauważył Klerris. – Och? – Megaera uniosła brwi. – Odbywałeś już kiedyś tę podróż? – Nie, na ciemności. Ale na północ i zachód od zatoki wiatry są silniejsze, a na morzach północnych rodzą się sztormy. Creslin podszedł do relingu i chwycił zniszczone drewno. Jego myśli popłynęły ku szkunerowi Fairhaven, lśniącemu bielą, która nieodmiennie łączyła się z białymi magami. Megaera była również dokładna w swych szacunkach, ponieważ ponad dwudziestu uzbrojonych w biel żołnierzy szykowało broń. Nagle szkuner otuliła lśniąca biała mgła, niewidzialna, ale przesłaniająca wzrok Creslina tak, że przestał widzieć cokolwiek poza Błyskawicą. – Osłaniają statek – stwierdziła Megaera. – Zauważyłem. – Mógłbyś mnie oświecić co do twego towarzysza? – Obok Klerrisa stał kapitan Freigr. – w Och, to jest Klerris – powiedział Creslin. Freigr skłonił głowę. – Papiery o tobie nie wspominały. – Książę nie spodziewał się mnie. Freigr pokręcił głową i zwrócił się do Creslina. – Błyskawica niedługo siądzie nam na rufie. – Jest taka szybka? – zapytał Klerris. – Nie tak szybka jak Gryf. Creslin spojrzał na kapitana. – Wyglądasz, jakbyś chciał o coś zapytać. – Tak – odrzekł Freigr. – Jak zamierzasz nas ocalić? Rozkazy księcia mówią, że to ty zapewniasz ochronę statku. – Dopiero co mówiłeś, że twój statek jest szybszy od tego szkunera. – Srebrnowłosy wiedział dobrze, że Freigr rozważa sytuację. Freigr uśmiechnął się, ale tylko ustami. – Nie martwię się o ten szkuner. Martwi mnie tamten, który wypłynął z Wielkiej Zatoki Północnej i spotka się z nami w cieśninie. – Dlaczego? Freigr skinął w stronę rufy i niknącego białego trójkąta, jaki pozostał ze szkunera Fairhaven. – Zawsze tak robią. Wszyscy o tym wiemy. – Wzruszył ramionami. – Ale co możemy zrobić? Gadanie magów. Ten szkuner tak łatwo nas nie zwycięży, nawet jeśli nas dogonią. Tamten w zatoce będzie miał na pokładzie prawdziwego maga, a generalnie biały w takich wypadkach wart jest dwóch czarnych. – Skinął głową Klerrisowi. – Musieli się domyślić, że tu będziesz, albo już wiedzą. – Jestem uzdrawiaczem – przyznał Klerris. – Większość sposobów ładu jest bezużyteczna podczas wojny. Ta dama będzie bardziej pomocna. Freigr spojrzał w stronę dziobu, gdzie Megaera rozrzuciła włosy na ramionach. Smugi piany ominęły rudowłosą, kiedy dziób Gryfa zanurzył się głębiej. Megaera, nie odwracając się, obserwowała południowy horyzont. – Mam was troje na pokładzie? – Szczęśliwie tak – odrzekł Klerris. – Troje? – mruknął kapitan. – Jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę Korweila... Trzech pieprzonych magów. To będą przynajmniej dwa statki z Wielkiej Zatoki Północnej i ja na ociężałej korwecie. – Kiedy? – zapytał Creslin znużonym głosem. – Co kiedy? – Kiedy przypłyną? – Nie wcześniej niż pojutrze rano albo później następnego dnia. Wszystko zależy od wiatrów w zatoce i czy mają własnego maga pogody. Statek znowu się zachwiał i Creslin odkrył, że żołądek nie do końca spełnia jego oczekiwania. Wnętrzności miały ochotę odwrócić się na drugą stronę. Nie chciał pozwolić mu na wymioty i przełknął, ale ołowiany ciężar pozostał. Mógł jeździć chory na koniu i na nartach po okrytych lodem zboczach... dlaczego zwykły statek miałby przyprawiać go o chorobę? W końcu oparł się o reling, pozwalając wiatrowi chłodzić rozpaloną twarz. – Dobrze się czujesz? – zapytał czarny mag, stając obok, na wszelki wypadek po zawietrznej. – Nie. – Możesz mnie wysłuchać? Prysnął kolejny strumień piany. – Chyba tak. – A zatem słuchaj... – Klerris przesunął się lekko w stronę rufy. Creslinowi odbiło się. Myślał, że to pomoże, ale nie pomogło. Rufa zanurzyła się głębiej przy kolejnym przechyle i żołądek zacisnął się jeszcze bardziej. – Urrrpppp... – To nie pomoże. Jesteś pewien, że możesz słuchać? – Spróbuję. Chmury, wiatry, deszcz... wszystko jest z sobą powiązane. Za każdym razem, kiedy chwytasz mocne zimne wiatry, coś zmieniasz. Burza, którą stworzyłeś, żeby dostać się do Montgren, rolników z Kyphros pozbawiła deszczu na co najmniej dwa ośmiodnie. Mgła i grzmoty, które wykorzystałeś, aby się przebić do Tyrhawen, spowodują prawdopodobnie srogą i wczesną zimę niemal w całym Sligo... Deszcz, który padał bez przerwy po twoim odjeździe, to także twoja robota. – Moja robota? – Nie słuchasz? Kiedy ściągasz wiatry z jednego miejsca, powietrze gdzie indziej musi się poruszyć. – Oooch? – Zastanów się – nalegał Klerris surowym głosem. – Powietrze, którym oddychamy, jest jak ten ocean. To ocean powietrza. Czy możesz wyjąć z oceanu wiadro wody, żeby woda nie wlała się w przestrzeń, z której ją zabrałeś? Creslinowi nie podobała się myśl o oceanie powietrza. Ocean wody stwarzał mu wystarczająco dużo kłopotów. – Nie – przyznał w końcu. – Kiedy poruszasz wichry, poruszasz ocean powietrza. Im bardziej go zmieniasz, tym większe powodujesz zamieszanie. – Czy mam pozwolić nas zabić? – Creslin zapomniał o skurczach żołądka. – Tego nie powiedziałem. To twoje poczucie winy, nie moje. – Czego chcesz? – Żebyś zrozumiał. Chcę cię też nauczyć, jak używać tego, co posiadasz. – Pomyślę o tym. Klerris uśmiechnął się łagodnie, ze smutkiem. – Jak sobie życzysz. – Odwrócił się i zostawił Creslina przy relingu. Creslin, obserwując przechyły, pozwalał obmywać się chłodnemu powietrzu, podczas gdy dzień zaczynał gasnąć. LXII – Korweil to zrobił? – Szeryf się zamyśliła. Jej głos był spokojny, kiedy uniosła wzrok znad rejestru zapasów, który przeglądała. Llyse skinęła głową. – Tak mówi wiadomość. Była to prywatna ceremonia, ale ustanowienie wspólnej regencji zaskoczyło mnie. – Jakiej współregencji? – Mianował Creslina i Megaerę współregentami Recluce. – To uparty gnojek, ale nie taki przebiegły. – Szeryf zaznaczyła stronę rejestru, zanim zamknęła księgę. – Megaera po zdjęciu bransolet nie ma zamiaru podporządkować się mężczyźnie. Przynajmniej tak twierdziła Ryessa. Ale nigdy nie powiedziała, dlaczego uznała za bezpieczne rozkuć Megaerę. – Ufasz tyranowi? – zapytała niezobowiązująco Llyse. – Nie. Ale to kłamstwo nie przyniosłoby jej korzyści. Podejrzewam, że w jakiś sposób połączyła swoją siostrę z Creslinem, użyła jakiegoś magicznego węzła. To zmusiło podtyrana do śledzenia i oszczędzenia... Creslina. – Potrząsnęła głową. – On otrzymał skądś pomoc,.prawdopodobnie od zachodnich czarnych. Ale ta wspólnaregencja, to musi być robota Creslina. Mam tylko nadzieję, że wie, w co gra. Llyse nie odzywała się, czekając. Za oknami Czarnej Wieży zawodził wiatr i padał śnieg. Szeryf uniosła brwi. – Masz jakieś pytania? – Creslin nigdy nie miał jechać do Sarronnynu. Dylyss odwróciła się i wyjrzała przez zamarzniętą szybę. – Miał? – zapytała Llyse. – Nie. – Tak myślałam. Uczono go wszystkiego, tak jak mnie, ale nigdy mu o tym nie powiedziano, prawda? Szeryf wciąż obserwowała padający śnieg na zewnątrz Czarnej Wieży. Llyse spuściła w końcu wzrok, ukłoniła się i opuściła komnatę. LXIII Creslin zignorował chichoty sternika, kiedy chwiejnym krokiem szedł ku rufie. Korytarz był ciemny, ale mimo że był osłabiony, zmysły prowadziły go ku drzwiom kabiny, gdzie gmerał chwilę przy klamce, zanim otworzył drzwi do jeszcze ciemniejszego pomieszczenia. Megaera oddychała rytmicznie na dolnej koi. – Creslin? – Głos miała niewyraźny. – Tak – wychrypiał. – Idź spać. Niech twój umysł zaopiekuje się ciałem. Dobranoc... Creslin walczył z pasem miecza, po czym opadł na krzesło i ściągnął buty. Stanął i zdarł z siebie tunikę, koszulę i spodnie. Złożył je i położył na krześle, a potem ruszył powoli do swojej koi. Megaera odwróciła kapę. – Dziękuję – wymamrotał. – Tak jest łatwiej. Idź spać. Podniósł nogę i próbował dźwignąć się na górę. – Proszę. Nie jestem drabiną. – Przepraszam. Pomimo nikłego zapachu pleśni wysoka koja była wygodna. Creslin nie pamiętał, kiedy zasnął. Gdy otworzył oczy, przez świetliki wlewał się strumień światła. Megaera wciąż spała, oddychając równo. Usiadł. Stuk. Rozcierając głowę, pomyślał, że wolna przestrzeń nie jest większa niż w baraku na trakcie, chociaż wyposażenie ma o wiele lepsze. Zsuwając się na pokład, unikał dotykania czy budzenia śpiącej rudowłosej. Tak samo cicho zaczął się ubierać. – Muszę przyznać, że naprawdę masz ładne ciało. Creslin się zarumienił, naciągnął spodnie i usiadł, żeby sięgnąć po buty. – Próbowałem cię nie obudzić. Stuk. Creslin wyszczerzył zęby. Megaera pocierała głowę jedną dłonią, podczas gdy drugą ściskała pikowaną kapę. – To nie jest śmieszne. Boli. – Wiem. Zrobiłem to samo. – Och. Creslin zauważył, jak świeżo wygląda pomimo rozrzuconych rudych loków. Przejechał palcami po zarośniętych policzkach i zastanawiał się, czy odważy się ogolić na ruchomym pokładzie. Przełknął. – Proszę... Odwrócił wzrok, skupiając się na wkładaniu butów. – Dziękuję. – Wciąż siedziała otulona kapą. Podniósł brzytwę i chwycił cienki zielony ręcznik, który leżał złożony na krześle. – Poszukam miejsca, gdzie można się ogolić i umyć. Wyszedł na korytarz, mając na sobie tylko spodnie i buty, i poszedł chwiejnym krokiem na pokład. Dzień był jasny, wietrzny. Klerris stał na dziobie, spoglądając na południowy wschód. Creslin w końcu znalazł to, czego szukał, na lewej burcie przy wywietrzniku. Po załatwieniu najpilniejszych potrzeb chciał się ogolić. Nie było świeżej wody, tylko dwa puste wiadra wiszące na podwięzi, uwiązane do relingu. Opuścił jedno, wciągnął i postawił je na pokładzie i obmył starannie twarz. Podczas golenia zaciął się przynajmniej dwa razy, a cała twarz piekła go, kiedy opłukiwał skórę i zarost. Krzywiąc się, raz jeszcze opuścił wiadro, podniósł je i ustawił na barierce. Potem skoncentrował się. Na relingu ukazała się nieduża kupka bieli. Zanurzył palce w wiadrze, posmakował i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Potem zdjął spodnie oraz buty i czystą wodą spłukał starannie kurz i brud podróży. Wiatr wywołał gęsią skórkę na mokrej skórze, ale znikła, kiedy się wytarł i ubrał. Potem przygotował drugie wiadro i znowu uzyskał świeżą wodę, pozwalając wiatrowi zmieść suchą sól, zanim z wiadrem w ręce skierował się z powrotem do kabiny. Kiedy wszedł do środka, zadowolony z sukcesu w oddzielaniu soli od wody i niezadowolony z nacięć na podbródku, znalazł Megaerę w jasnoniebieskim ubraniu podróżnym czeszącą włosy. Poszukał miejsca, żeby postawić wiadro. – Słodka woda – wskazał gestem. – Dziękuję. Kiedy postawił wiadro na wąskiej skrzyni, zauważył nocnik, który stał lekko przesunięty. – Czy... muszę opróżnić... Megaera uśmiechnęła się szeroko. – Wciąż jeszcze potrafię niszczyć. W ten sposób jest wygodniej. Creslin znowu się zaczerwienił, odłożył brzytwę i skończył się ubierać. Spojrzał na swój miecz, ale zostawił go na haku przy skrzyni. Potem poprawił koszulę i tunikę. – Usunęłam kurz i brud. – Dziękuję. Czasami wydawała się taka ciepła, przyjazna. Wygładził ubranie. – Na śniadanie są suchary i suszone owoce. – Suszone? – Jeśli masz ochotę na świeże, być może dam sobie z tym radę. – Och? – Dlatego właśnie wylądowałem w obozie na trakcie. Cichy śmiech powitał to ponure stwierdzenie. – Wydaje się to głupie, przy tym wszystkim, co jeszcze zrobiłem. Skinęła głową w stronę drzwi kabiny. Creslin otworzył je i po trzech krokach znaleźli się w mesie. Nie było tam Freigra, ale od jednego ze stołów podniósł się człowiek, którego otaczała atmosfera autorytetu. Przy drugim stole siedziało trzech żeglarzy. – Gossel, pierwszy oficer. Zapraszam do kompanii. Usiedli obok siebie naprzeciwko mężczyzny, którego bujne brązowe włosy związane były w kucyk. Na stole stały suszone owoce, trójkąciki twardego żółtego sera i równie twarde białe suchary. Dwa ciężkie brązowe dzbany spoczywały w uchwycie na środku stołu. Gossel przechylił się w tył i chwycił dwa kubki z osłoniętej półki. – Proszę. – Dziękuję. – Odrzekli jednocześnie i spojrzeli po sobie. Creslin pokręcił głową. Megaera uśmiechnęła się lekko. – Częstuj się... – Creslin wskazał drewniany talerz z suszonymi owocami. – Mógłbyś naprawdę... myślałam o świeżej brzoskwini? – Mogę spróbować. Gossel ściągnął brwi, kiedy Creslin podniósł suszoną brzoskwinię. Srebrnowłosy mężczyzna usiłował przypomnieć sobie tamto zdumiewające uczucie z jabłecznikiem. Nagle w miejsce wyschniętej skórki pojawiła się złocista kula. – Och... – Podał jej brzoskwinię i otarł czoło. Gossel zabulgotał Uh... nigdy czegoś takiego nie widziałem. Kapitan mówił, że wszyscy jesteście magami... – Obawiam się, że tak. – Creslin napełnił dwa kubki tym, co było w dzbanie, i podał jeden Megaerze. Dwóch żeglarzy wstało cicho i przemknęło obok stołu. Jeden uczynił ochronny gest, opuszczając mesę. Trzeci żeglarz pokręcił głową, uśmiechnął się szeroko i poczęstował kolejną porcją sera i sucharów. – To dlatego kapitan tyle siedzi na pokładzie – zadumał się mat. – Ten trzeci mag dostał chyba zapasową koję w kabinie kapitana. Nieczęsto się to zdarza. Creslin gryzł powoli twardego suchara, pamiętając o wczorajszym stanie swego żołądka. – Nigdy przedtem nie natknęliście się na statki białych magów? Mat skrzywił się. – Raz. Kędy pierwszy raz wyszedłem w morze, w załodze nordlańskiego brygu. Kapitan nie zapłacił im podatku. Spalili fokmaszt i kapitana. Zapłacił mat, ale właściciele go powiesili. Twierdzili, że uprawiał piractwo. Gdy tylko mogłem, porzuciłem służbę u Nordlandczyków. – Jak blisko musieli podejść magowie? – Creslin sączył gorzką, ciepławą herbatę. – Podpłynęli blisko w nocy, mniej niż na kabel... – Kabel? – To trochę ponad czterysta cubitów. W każdym razie, widzieliśmy białego maga. Stał na rufie obok kapitana i tam, gdzie wskazywał, pojawiała się ognista kula, taka płonąca. – Czy woda ugasiła ogień? – Ugasiłaby, tylko że każdy, kto próbował gasić, zostawał usmażony przez następną kulę. Creslin pokiwał głową. – Muszę być na pokładzie – wyjaśnił mat i wstał. – Mam nadzieję, że nam pomożecie. Miło byłoby zobaczyć, jak ci biali dostają za swoje. – Skinął głową i kaczym chodem wyszedł przez niskie drzwi. Creslin wziął następnego suchara. – Chciałbym, żeby istniał jakiś inny sposób. Megaera przełknęła kęs brzoskwini, zanim odpowiedziała. – Może jest. – Na przykład? – Dlaczego po prostu ich nie ominiemy? Użyj swojej władzy nad wichrami, żebyśmy ich przegonili. – Przypuszczam, że moglibyśmy... – Chcesz walczyć? Zważywszy na twoje reakcje, chyba nie podoba ci się destrukcja, co? – Nie. Ale czegoś mi brak. – Naprawdę, czy może tylko... Nieważne. – Napiła się z ciężkiego kufla. Creslin obserwował, jak ostatni żeglarz kończy ser i owoce. Każdy zakładał po prostu, że będzie walczył z białymi magami, jakby to była najłatwiejsza rzecz pod słońcem – poza Megaerą, która uparcie twierdziła, że wcale nie musi walczyć. Ale Megaera wierzyła w Legendę, utrzymującą, że mężczyźni chcą jedynie niszczyć. Czy naprawdę tego chciał? Co takiego mówiła Heldra podczas ćwiczeń tak dawno temu? „Jeśli podnosisz miecz, musisz zabić albo zostaniesz zabity. Zabijaj czysto i bez żalu”. Czy wichry są jak miecze? Megaera podniosła wzrok znad na wpół zjedzonej brzoskwini. – Mógłbyś na chwilę pomyśleć o czymś innym? – Wybacz. Trudno zawsze pamiętać, że... Przez chwilę panowała cisza, Creslin przełknął kolejny łyk herbaty, zastanawiając się, o czym może pomyśleć. Nie mógł myśleć o tym, jak ślicznie wygląda z odsłoniętymi ramionami... – Musisz psuć tak doskonały poranek? – Co zrobiłem? Megaera wstała gwałtownie i już była w drzwiach, zanim dokończył pytanie. – Ognista jak jej włosy. – Pozostały żeglarz wyszczerzył zęby. – Chyba bardziej – mruknął Creslin, kończąc drugiego suchara. – A to dopiero początek. LXIV Jak obroni Gryfa? Silna ulewa z grzmotami i błyskawicami mogłaby ograniczyć skuteczność magów na pokładzie trzech statków Fairhaven, ale nie powstrzyma najbliższej pięćdziesiątki białych żołnierzy od wejścia na pokład Gryfa. A gwałtowniejsza burza mogłaby okazać się tak samo niebezpieczna dla Gryfa, jak i dla magów. Megaera mogła przeciwstawić chaosowi własną destrukcję. Creslin wzdrygnął się na wspomnienie czerni i bieli splatającej się teraz w duszy Megaery. Potem zadrżał znowu, przypominając sobie jej reakcję przy śniadaniu pierwszego ranka na pokładzie Gryfa i to, że od dwóch dni nie chciała nawet do niego podejść. Czego chciała? Bezkrwawego rozwiązania? Podczas gdy każdy pragnął ich krwi? Statek zanurzył się w długim przechyle, a żołądek Creslina zakołysał się. W przeciwieństwie do pierwszego dnia jego wnętrzności nie protestowały już tak bardzo, choć były niespokojne. Lód? Wystarczająca ilość lodu, żeby coś zmienić, spowoduje takie same kłopoty jak gwałtowna burza. – Ahoj na pokładzie! Okrzyk wartownika przypomniał Creslinowi, że ma niewiele czasu. Przez ostatnie dwa dni Klerris kręcił się po statku, mamrocząc coś do siebie i wzmacniając tchnieniem ładu drzewca – łączenia i maszty, a nawet liny i żagle. Nasycenie było tak mocne, że nawet załoga gadała, iż statek wydaje się teraz o wiele solidniejszy. – Wymyśliłeś już coś, młodzieńcze? – Głos maga był zmęczony. Creslin odwrócił wzrok od dziobu, gdzie Megaera obserwowała nikłą plamkę bieli na horyzoncie, ku czarno odzianemu mężczyźnie. W kruczoczarnych włosach Klerris a pojawiły się siwe pasma, jakby w ciągu jednej nocy. – Kiedy ciężko pracujesz, widać twój wiek – odpowiedział mag na spojrzenie Creslina. – Co by się stało, gdybyśmy ich po prostu ominęli? – Masz na myśli białych? – Klerris potarł gładko wygolony podbródek. – Nie wiem, czy to możliwe. Popłyniemy dokoła nich, a oni skierują się na Kraniec Lądu. Mają dość siły, żeby podbić miasto, nawet razem z twierdzą księcia. Albo po prostu poczekają i zatopią Gryfa, kiedy kapitan Freigr spróbuje odpłynąć. Wiesz, że tak tego nie zostawią. – A zatem jedyny sposób, aby zapewnić nam bezpieczeństwo, to zatopić te trzy statki. Wysoki Mag nam nie daruje. Jak z tego wyjdziemy? Klerris wyszczerzył zęby. – Ty nie wyjdziesz. Skoro już stajesz się magiem, przez resztę życia będziesz musiał zmagać się z takimi decyzjami. – Twarz mu spochmurniała. – Oczywiście jeśli nie chcesz podjąć decyzji, możesz zwlekać, dopóki ty albo ludzie dokoła ciebie nie zostaną zabici. To problem większości nas, czarnych. Nie lubimy przemocy i zabijania. Pragniemy kraju opartego na ładzie, oddzielonego w jakiś sposób od białych i sporów o Legendę. – Wspaniale – prychnął Creslin. – Ale wartownicy zobaczyli żagle pierwszego statku magów, a ja ciągle próbuję wymyślić, jak nas z tego wyciągnąć. – Jesteś wojownikiem. Znajdziesz sposób. Masz cały ocean powietrza i wody do działania. – Dzięki. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Klerris odwrócił się i skierował na dziób. Wody? Creslin nigdy nie próbował radzić sobie z wodą, oprócz usuwania z niej soli. Posłał w dół zmysły i wycofał się. Woda była ciężka, o wiele za ciężka i zimna. Ale powietrze niosło wodę, a ta woda musiała skądś pochodzić. Wiatry wychwytywały ją z rzek, jezior i oceanów. Podszedł do otworu, gdzie opuszczał wiadro, nie zważając na zaciekawione spojrzenia Gossela, który stał obok sternika. Creslin ustawił wiadro na barierce i znowu się skupił. Nad wiadrem ukazał się mały wir i woda zaczęła się poruszać. Creslin zmarszczył brwi, osłabił uwagę i wir znikł. Mimo to jakieś wspomnienie nie dawało mu spokoju. Opróżnił wiadro. – Ahoj na pokładzie! Drugi biały szkuner pojawił się za burtą i Creslin wielkim krokiem podszedł do mata. – Tak jest, panie magu? – Jaka najgorsza rzecz może się przytrafić statkowi? – Pożar. – Mam na myśli coś naturalnego, burzę albo lód, albo... Gossel zawahał się. – Słyszałem, że na południowych morzach zdarzają się trąby wodne, które potrafią unieść statek tak wysoko, że spadając, rozpada się na dwoje. – Czy szaleją wtedy burze z piorunami? – A jakże. Zawsze są wtedy burze. Creslin pokiwał głową nieobecny duchem i oddalił się. – ...niech nam ciemność pomoże, jeśli przywoła trąbę wodną. – ...niech nam światło pomoże, jeśli czegoś nie zrobi. Z dołu wyłonił się Freigr i ruszył w stronę Creslina, który chłodnym spojrzeniem powstrzymał jego pytanie i minąwszy kapitana, podszedł do Klerrisa rozmawiającego z Megaerą. Rudowłosa cofnęła się. – Zostań – powiedział Creslin i sprawdził wichry. Uniosła brwi. Klerris skinął głową, a ona czekała. – Widzisz jakiś sposób, żeby ocalić nasz statek i załogę, nie niszcząc tamtych trzech białych okrętów? – zapytał Creslin Klerrisa. – Nie znam takiego sposobu. Nie wiem też, jak je zniszczyć. – Jego ton był równie oficjalny jak Creslina. – Jako czarny mag, czy oceniasz ludzi na pokładzie tego statku jako cenniejszych od tych na białych okrętach? – Magowie się zbliżają! – krzyknął wartownik. – Creslin, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. W grę wchodzi życie całej gromady ludzi. – Zapytam wprost. Czy przeżycie tej załogi warte jest śmierci tych na okrętach białych? – Nie można w ten sposób kłaść na szali ludzkiego życia – zaprotestował starszy mag. – A więc zaczynamy. – Creslin wziął głęboki oddech i przywołał zimne, szybkie wichry, po czym zaczął zmuszać ciepłe prądy powietrza ponad wodą do wzniesienia się w górę w szaleńczym tańcu. Rhhhsssttt! Megaera skupiła się i nieduża kula ognia przemknęła obok fokmasztu. Za nią podążyła następna. Niecałe dziesięć kabli od nich pojawił się biały statek. – Zamaskowany... – wymamrotał Klerris. – Ster lewo! Żagle! – rozkazał Freigr. Creslin chwycił reling, kiedy korweta się zachwiała. Rhhhssssttt! Na czole Megaery pojawiły się kropelki potu. Na sterburcie przy dziobie zaczęła krzepnąć ciemność złożona z mgły oraz wirujących wichrów. Gryf zadrżał, kiedy wiatr przybrał na sile. Rhhhsttt! Rhhsstt! Rhsssttt! Ogień przywarł na chwilę do fokmasztu, ale spocony Klerris mruknął coś do siebie i płomień zgasł. – Cała naprzód! Megaera uniosła wzrok ku czarnozielonej wieży wirującej powoli i ociężale w stronę najbliższego białego okrętu. Szkuner skręcił w stronę trąby powietrznej, jakby chciał ją przeciąć albo ominąć, ale woda pochłonęła go masą trzy razy szerszą niż jego długość. Drugi statek zawrócił na południe, żeby wykorzystać wiatr. Ale wyniosła czarnozielona trąba zawirowała na południe szybciej od niego. Kolejna kula ognia wypaliła róg żagla korwety księcia. Luźne płótno obwisło, ale nikt z załogi się nie poruszył, zbyt skupiony na obserwacji trąby wodnej, która runęła na uciekający szkuner. Czoło Klerrisa perliło się od potu, a płomienie na płótnie przygasły, zostawiając jedynie zwęglone półkole. Szkuner wzniósł się w wirującą ciemność, po czym opadł. – Matko ciemności... – wymamrotał Klerris, widząc białe belki, płótno i szczątki rozrzucone wśród kipieli. Wzrok Creslina ciągle był nieobecny i rozproszony, kiedy korweta ustawiła się znowu na południowowschodni kurs. Klerris i Megaera patrzyli, jak daleka ciemność znowu zawraca, tym razem na północny wschód, w stronę umykającego punktu bieli, punktu, który zniknął we wnętrzu tej wirującej ciemności. Creslin kurczowo ściskał reling i wymiotował za burtę. Potem skulony osunął się na kolana. Klerris zdołał go pochwycić, zanim uderzył głową o deski pokładu. – Ciągle przesadza – powiedziała Megaera ponuro. – A daliśmy mu jakiś wybór? – zapytał łagodnie Klerris, przerzucając sobie Creslina przez ramię. Załoga odwracała wzrok, kiedy czarny mag niósł swój ciężar do kabiny księcia, a tuż za nim podążała Megaera. Freigr zerknął na szczątki, ludzkie i inne, które zaśmiecały spienioną toń za Gryfem. Potem spojrzał w stronę kabiny księcia i przełknął raz i drugi. LXV Creslin obudził się gwałtownie. – Nie. Nieeeee... Zerwał się w ciemnościach. Łup. – Oooooch... – Idiota – zauważyła bez śladu współczucia Megaera z dolnej koi. Wstała i nalała soku z dzbanka, poruszając się w ciemnościach tak samo pewnie jak Creslin. – Idiota? – zaprotestował Creslin. – Za co? – Za nic. Za to, że jesteś sobą. – Jej głos był raczej zmęczony niż surowy. Podała mu kubek, starając się nie dotknąć jego dłoni. Pił powoli. – Dziękuję. – Za nazwanie cię idiotą? – Za sok. Która godzina? – Trochę po północy. Klerris przyniósł cię jak worek ziarna. Creslin napił się soku z jagód krasnokrzewu. Słyszał bąbnienie gwałtownego deszczu na deskach ponad głową. – Jak długo pada? – Od kiedy rozszarpałeś tamte trzy statki na kawałki. Creslin potarł czoło wolną dłonią. – Lepiej to zabierz. – Nie jestem... – Sięgnęła po kubek, widząc, że się chwieje, wyjęła go z osłabłej dłoni i postawiła na stole. Potem lekko dotknęła jego czoła, usuwając palcami gorąco i wilgoć. Skrzywiła się z bólu, który smagnął ją, kiedy opadły bariery Creslina. Łzy popłynęły po jej policzkach. – Dlaczego? Niech cię szlag... droga siostro. Niech cię szlag... – Potarła czoło i naciągnęła na siebie płaszcz, zanim wyszła z kabiny i przeszła wąskim korytarzem do kabiny kapitana, żeby raz jeszcze sprowadzić Klerrisa. LXVI Kiedy Creslin znowu się obudził, wnętrze kabiny było jasne, na tyle, na ile mogło być jasne mimo deszczu bębniącego o deski pokładu. Słyszał głosy, ale nie poruszył się i nie otworzył oczu. – On nie ma pojęcia? – W szepcie Megaery brzmiało napięcie. Klerris milczał, choć Creslin wyczuł, że pokręcił głową. – A ja myślałam, że moja droga siostra jest okrutna. – Mężczyźni uważani są na Dachu Świata za zbędnych. – Klerris urwał. – Uważam, że nasz śpiący przyjaciel zaraz do nas dołączy. – Jak długo? – wychrypiał Creslin, zdając sobie sprawę, że jego gardło wymaga nawilżenia. Dźwignął się, na ile mógł, do pozycji siedzącej, pamiętając o niskim suficie nad górną koją. – Tylko dobę – odrzekł czarny mag. – Pić... – Creslin próbował przełknąć. Klerris podał mu kubek soku z jagód krasnokrzewu, ale sok zawierał coś jeszcze; nie było to gorzkie ani słodkie, po prostu jakiś dodatek. – Co... w tym jest? Dodatkowa odżywka. Coś, czego używają uzdrawiacze. Ostatnio zbyt wiele wymagałeś od swojego ciała. I umysłu – dodał po chwili czarny mag. – A teraz po prostu wypij. Creslin sączył powoli napój, czując się odrobinę lepiej, kiedy płyn spływał do gardła. – Kiedy dotrzemy do Krańca Lądu? – Jutro wcześnie rano, według Freigra. – Freigr trochę zrzędzi – dodała Megaera z nikłym uśmiechem. – Dlaczego? Z powodu deszczu? – To też, ale jest śmiertelnie przerażony, że umrzesz, i równocześnie ma na to nadzieję. I jest wściekły, że tak czuje – wyjaśnił Klerris. Creslin znowu się napił. – Już mi lepiej – oznajmił. Przeciągnął się, na ile pozwalały granice koi. – Zesztywniałem. – Nikt się nie upiera, żebyś tkwił w tej koi – odpowiedziała Megaera. Creslin wyplątał się gniewnie z pościeli. Czuł się lepki od brudu. – Chcę się umyć. – Masz na to siły? – Pewnie nie, ale nie mam siły tak śmierdzieć. – Ściągnął koszulę, buty i spodnie i na chwilę stanął w bieliźnie, zanim chwycił brzytwę i otworzył drzwi. – Nie... – Drzwi zamknęły się, zanim Megaera mogła dokończyć zdanie. – On jest niemożliwy. – Po prostu młody – łagodził Klerris. – Jak będzie starszy, też będzie niemożliwy. Klerris milczał. Napił się z kubka i w zamyśleniu nasłuchiwał deszczu bębniącego o deski pokładu. LXVII Gryf żeglował pośród długich równych fal, na tyle łagodnie, że żołądek Creslina nie protestował. Na tyle gładko, że naprawdę mógł się cieszyć śniadaniem złożonym z gruszek i chleba, a popitym sokiem z jagód. W górze i za statkiem wisiały chmury, na zachodzie niemal czarne, choć już nie podążały za korwetą. Creslin stał przy relingu. Sterburtę przy dziobie znaczyła ciemna plama. Pomimo chmur powietrze było rześkie, a ciemne wody poniżej miały odcień zieleni. Po chwili dołączył do niego Klerris. Megaera stała kilka cubitów dalej, z jedną dłonią spoczywającą lekko na zniszczonym drewnie relingu, a drugą na linie, która oplatała fokmaszt. Miała na sobie jasnozielone ubranie podróżne, które choć podniszczone, podkreślało płomienny blask jej włosów i lśnienie oczu. Creslin unikał patrzenia na nią, wiedząc, że jeśli będzie patrzył zbyt długo, ona to wyczuje. Jego wzrok podążył ku rufie w stronę zachodniego horyzontu. – Chmury już nas nie gonią, jak przez ostatni ośmiodzień w Sligo i Montgren. Dlaczego? – Dlaczego nie spróbujesz się dowiedzieć? – zapytał Klerris z rozbawionym uśmiechem. – Niczego mi nie ułatwisz, prawda? – A życie ci ułatwia? – Głos Megaery pokonał odległość pomiędzy nimi. Creslin zignorował jej słowa i posłał myśli w górę ku wiatrom, świadom swojej obecności zarówno na łagodnie przechylonym pokładzie, jak i na niebie za statkiem. Po raz pierwszy przyglądał się samym wiatrom, nie z bliska ani z daleka; patrzył nie oczami, ale uczuciami. Chwytał szarpnięcia i wiry, gorąco i chłód, pęd w górę i w dół oraz – daleko w górze – zimne ulewy, które niemal dotykały Dachu Świata przez ostatnie dni. Jak długo go nie było, jak długo pozostawał zawieszony pomiędzy dwoma światami, nie wiedział, tyle że kiedy znowu stanął na pokładzie, w chmurach pojawiły się niewielkie plamy błękitu. – Są zablokowane – oznajmił, zanim zdał sobie sprawę, że Klerris i Megaera nie stoją już obok niego. Poszli na bukszpryt, gdzie obserwowali podążającego za korwetą delfina. Srebrnowłosy mężczyzna, westchnąwszy, podszedł ku nim sztywnym krokiem. – Czyż nie jest piękna? – Megaera uśmiechała się, obserwując, jak delfin skoczył po raz ostatni i zanurkował w ciemnozieloną wodę. – To samica? – Kto wie? – powiedział Klerris. – To kobieta – upierała się Megaera. – Wyczuwam jej ducha. – A zatem to kobieta – zgodził się Creslin. Uśmiech rudowłosej trwał jeszcze chwilę, ale się nie odezwała. – Czego się dowiedziałeś? – Klerris spojrzał na Creslina. – Południowe wiatry są silniejsze. Te niskie. Najsilniejsze są wysokie wichury. W jakiś sposób droga, którą niskie wiatry przemierzają zatokę... ma coś wspólnego z pustyniami na Recluce, zwłaszcza z południową częścią i północnymi wzgórzami. – Góry i pustynie zawsze miały głęboki wpływ na wiatry i pogodę. Tak samo morza. Jest to związane z tym, w jaki sposób oddziałuje ciepło i zimno. – Klerris spojrzał na południe, gdzie smuga na horyzoncie, obserwowana wcześniej przez Creslina, stała się linią skalistego wybrzeża. Creslin pragnął, aby Klerris mówił dalej, ale czarny mag miał zwyczaj mówić tylko tyle, ile chciał powiedzieć i nic poza tym. Pewnie dobrze byłoby przyswoić sobie ten zwyczaj, pomyślał Creslin, ciekaw, jak mag może nazywać te skalne szczyty „górami”. Przy Westhorns, a nawet Easthorns, były ledwie pagórkami. – Mógłbyś zapamiętać, że gorące powietrze się wznosi, a zimne jest silniejsze i cięższe. – Klerris ruszył ku sterówce, gdzie obok sternika stał Freigr. Creslin jeszcze kręcił głową, kiedy odezwała się Megaera: – Ciągle nie przyzwyczaiłeś się do złożoności. Creslin otworzył usta i zamknął je. – Masz rację – odezwał się po chwili. – Ale najwyraźniej zbyt wielu ludzi bardziej komplikuje rzeczy niż to potrzebne. – To dlatego, że większość łudzi jest skomplikowana. Czasami muszą dorosnąć. Creslin odetchnął głęboko. – Potrafisz być równie uparty jak same góry, luby narzeczony – stwierdziła Megaera. – Zgodnie z dokumentami jesteśmy małżeństwem. – A zatem może powinnam zwracać się do ciebie „najdroższy mężu”? – Jeśli musisz używać jakiegoś przezwiska, „luby narzeczony” jest pewnie najbardziej odpowiednie. Z wielu przyczyn. Megaera spojrzała na ciemne wody. Creslin znowu zaczął obserwować linię wybrzeża, dostrzegając nagie skały. Po jakimś czasie poszedł za Megaera do mesy, gdzie siedziała już połowa załogi, siedmiu ludzi jedzących bardzo pieprzny gulasz z sucharami, twardszymi niż cokolwiek, co Creslin owi zdarzyło się gryźć. – Już niedługo – potwierdził Freigr. – Przed popołudniem powinniśmy zobaczyć Kraniec Lądu. – A co tam jest do zobaczenia? – zapytała Megaera. Siwobrody żeglarz roześmiał się ochryple. – Parę rybackich chat, nabrzeże i falochron, za duży jak na rybacką wioskę, i warownia garnizonu księcia. To wszystko. – Freigr rozgryzł suchara i nalał sobie kolejną chochlę gulaszu. – Ale kiedy powiedziałem o tym księciu, zabulgotał tylko i cały poczerwieniał. Megaera i Creslin uśmiechnęli się na myśl o Korweilu. Megaera zacisnęła wargi. – To rzeczywiście niedużo, zważywszy to całe zamieszanie, którego narobił. Creshn skrzywił się, ale wciąż jadł w milczeniu. – Hm, jest jeszcze stajnia... Kilku żeglarzy wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Megaera pokręciła głową, a jej rude włosy rozsypały się na ramiona szarej podróżnej tuniki, którą miała na sobie. Creslin wgryzł się w trzeciego twardego suchara, a Klerris szczerzył zęby razem z żeglarzami. – Teraz książę ma mapę z mnóstwem budynków... LXVIII Zza falochronu opis Krańca Lądu, przedstawiony przez Freigra, wydawał się niemal wspaniałomyślny. Na skalistych urwiskach otaczających wąską zatoczkę nie widać było żadnych budynków. Falochron, obejmujący wschodnią stronę portu, był raptem stosem kamieni szerokim może na dziesięć cubitów i wystającym na jakieś trzy, cztery cubity ponad poziom oceanu. Nawet niższe fale przślizgiwały się ponad nierówno ułożonymi kamieniami. Z płaskiego terenu za portem sterczało molo. Po stronie nabrzeża przycupnął nieduży budynek z czarnego kamienia. Za nim, sięgając do większej stromizny, wznosiło się łagodne zbocze, usłane piachem i kamieniami. Na niższym zboczu, porośniętym przez przypadkowo rozrzucone drzewa i zarośla, stało może z tuzin chat czy też szałasów. Wysokie trawy falowały w łagodnej bryzie. – Naprawdę opuszczona – mruknął Klerris. Pojedyncza droga wiła się z molo na zachód do szczytu wzniesienia. Stał tam dwupiętrowy budynek z ciemnego kamienia, na którym widniał złotozielony sztandar Montgren. – Gdzie się zatrzymamy? Widzę tylko tę podrzędną twierdzę na wzgórzu i jakieś rozwalające się rybackie chaty. – Megaera wciąż przyglądała się Krańcowi Lądu, kiedy żeglarze rozbiegli się po pokładzie i zaczęli zwijać żagle. – Będziemy musieli zbudować własny pałac – dowcipkował Creslin. – Mówisz poważnie, prawda? – Co innego możemy zrobić? – Mogę pomóc przy drewnie – zaoferował się Klerris. ?– Chociaż będą musiały wystarczyć te świerki w wąwozie. Nie ma tu dębów. W każdym razie jeszcze nie. Creslin i Megaera odwrócili się. – Czarni oprócz magicznych umiejętności uczą pożytecznych rzemiosł – wyjaśnił czarnowłosy mężczyzna. – Od czasu do czasu zajmuję się stolarstwem. – Regenci budujący własny pałac... niedorzeczność – mruczała Megaera. – Być może – zauważył Klerris. – Ale czy mamy inny wybór? Kiedy Gryf został zacumowany na głębokiej wodzie u krańca mola, z dala od rybackiej łodzi, tak zniszczonej i dziurawej, jakby miała w każdej chwili zatonąć, Freigr pojawił się na pokładzie w złotozielonej opończy, której nie miał na sobie od czasu opuszczenia Tyrhawen. – Załatwmy się z tym. – Podniósł skórzaną teczkę na dokumenty. – Jak nas nie będzie, Synder dopilnuje, żeby osiodłano i sprowadzono na ląd konie. Robił to wystarczająco często, na ciemności. – Co z naszymi bagażami? – zapytał Creslin, sprawdzając pas i odzyskany miecz Westwind, wydobyty z głębi zbrojowni księcia i naostrzony. – Nimi też się zajmie. Jak też odrobiną zapasów, które zaoszczędziliśmy, jak sugerował... – Kapitan skinął w stronę czarnego maga. – Idziemy? To stroma droga. – Ummm... – Megaera zamknęła usta. Creslin stłumił uśmiech. – A tam idą jacyś z garnizonu. Na końcu mola stało dwóch żołnierzy w mundurach i z mieczami. – Nie nauczyli się jeszcze, że nigdy nie przywozimy niczego ciekawego. – Freigr zerknął na Megaerę. – Chociaż tym razem... – Wątpię, żeby uznali mnie za interesującą – stwierdziła rudowłosa. – Chodźmy – powtórzył Freigr. Na otwartym nabrzeżu wiatr omiótł krótkie włosy Creslina i rozrzucił na wszystkie strony płomienne loki Megaery. – Kapitanie? – Czarnowłosy żołnierz z rzadką brodą wyszedł przed grupę. Pasma prostych włosów opadały mu na czoło. – Nic nowego poza tą grupką, która pewnie będzie bardzo interesująca – powiedział doń Freig. – Bardzo interesująca... – mruknął jasnowłosy szarooki mężczyzna stojący na skraju nabrzeża z dłonią na rękojeści miecza. Freigr uśmiechnął się do niego szeroko. – Byłbym ostrożny, Zarlen. Cała trójka to magowie, a Creslin, ten tutaj, znany jest już z umiejętności posługiwania się mieczem. Megaera uniosła dłoń i niewielki płomyk zatańczył na czubkach jej palców. Ciemnowłosy żołnierz cofnął się, a blondyn uśmiechnął blado. Creslin wziął głęboki oddech, ale nie odezwał się, kiedy dwóch żołnierzy zawróciło. – Ilu ludzi jest w tej twierdzy? – zapytał Creslin, kiedy wraz z kapitanem ruszył w górę piaszczystą drogą. – Niewiele ponad dwudziestu. Było więcej, ale książę zabrał ich z powrotem do Montgren. – Jasnowłosy kapitan obejrzał się przez ramię i dodał nieco ciszej: – Większość rozrabiaków wyjechała. Creslin skinął głową, zadowolony z miecza na plecach. – Jesteś tak dobry w walce jak gadają? – zapytał Freigr. Creslin rozważał odpowiedź i czując skręt wnętrzności na myśl o dyplomatycznej odpowiedzi, zdecydował się na prawdę, jakkolwiek ją pojmował. – Prawdopodobnie nie tak dobry jak najlepsi w Westwind. – Świetnie. To powinno wystarczyć. Znajdź jakąś wymówkę, żeby się tym popisać. Oszczędzi ci to później wiele kłopotów. – Freigr wydłużył krok w stronę ponurego budynku z czarnego kamienia. Proste drzwi z białego świerku stały otworem. W środku czekał wychudzony mężczyzna o brązowych włosach w złotozielonej opończy, podobnej do opończy Freigra, i drugi – śniady i niski. Obaj mieli starannie ostrzyżone brody; broda wysokiego przetykana była siwymi pasmami, w przeciwieństwie do jego włosów. Kapitan Gryfa wręczył dokumenty chudemu w złotej opończy. – Najnowsze oświadczenie księcia, Hyel. Dotyczy... nas wszystkich. – Musi być ważne, kapitanie, skoro sam je dostarczyłeś. – Drugi posłaniec przyniesie informacje. – A zatem bardzo ważne. – Śniady mężczyzna o wąskiej twarzy pochylił się, żeby przeczytać pergamin trzymany przez kapitana straży. Dwóch ludzi za Hyelem i jego pomocnikiem – tych samych, którzy powitali podróżnych na nabrzeżu – szurało stopami, podczas gdy Hyel powoli wczytywał się w papiery. Czekając, Creslin oglądał długi pokój, który zajmował całe pierwsze piętro budynku. Zewnętrzne mury były z litego kamienia, niemal czarnego. Wąskie okna nie miały zasłon poza zewnętrznymi okiennicami, teraz otwartymi. Belki sufitu były ledwo wygładzone, a z kilku kapała żywica. Megaera przyglądała się czterem ludziom księcia, poczynając od Hyela z wąską twarzą, do czarnowłosego i niskiego brodatego młodzika po lewej i dobrze umięśnionego blondyna po prawej. Klerris zdawał się nigdzie nie patrzeć, podczas gdy Freigr przestępował z nogi na nogę. – Mają dobre papiery – przyznał Hyel. – I pieczęć księcia jest wystarczająco wyraźna. – Po co w ogóle mianował regenta? – zapytał człowiek z wąską twarzą, podnosząc wzrok znad ozdobnego pisma. – Jesteśmy tylko my i garstka rybaków. – To proste, Joris. – Hyel wyszczerzył zęby. – Ten tutaj młody mag jest synem szeryfa Westwind... no wiesz, tych strażniczek, które pożarły sprzymierzeńców magów. A ta młoda dama jest siostrą tyrana Saronnynu. To czyni ją kuzynką księcia. Domyślam się, że książę potrzebuje więcej pomocy, a regencja nie odda wyspy. To rodzaj pożyczki. – Roześmiał się. – Nie bardzo mi się to podoba. – Ciemnobrązowe oczy Jorisa przebiegły od Creslina do Megaery. – Witajcie w posiadłościach Recluce. Jestem Hyel, kapitan straży i do waszego przybycia przedstawiciel księcia. – Hyel pokłonił się nisko, wyciągając ramiona tak, że jego długie palce niemal dotknęły zakurzonych desek. W uśmiechu ukazał mocne, białe i nierówne zęby. – Wymieniłem już Jorisa, a tych dwóch to Thoirkel i Zarlen. Creslin pochylił głowę. – Creslin. To jest Megaera, podtyran Sarronnynu i regentka Recluce. Hyel nieznacznie skinął głową bez słowa. – Nie masz żadnego tytułu? – zapytał Creslina Joris. – W Westwind nie ma tytułów. I nie miałbym prawa do żadnego, gdyby były. Hyel odwrócił się w stronę Klerrisa, unosząc brwi. – Klerris, dawniej z Fairhaven, wciąż w zakonie czarnych. – Przeklęty mag... – Tym razem odezwał się Zarlen. – Może i tak, ale głównie jestem uzdrowicielem. – Nie zaszkodzi mieć jednego – zauważył Thoirkel, odzywając się po raz pierwszy od powitania Freigra w porcie. – Pytanie tylko, gdzie się zatrzymacie? – zadumał się Hyel. – Nie jesteśmy przygotowani... i mały budynek jest wykończony... został wykończony... Creslin uśmiechnął się. – Podejrzewam, że będziemy mogli przystosować jedną z pustych rybackich chat, dopóki czegoś nie zbudujemy. – Nie ma tu murarzy ani stolarzy... już nie – zauważył Joris. – Damy sobie radę. Zarlen i Joris wymienili spojrzenia. Creslin pochwycił je i poczuł skurcz wnętrzności, ale uśmiechnął się miło. – To była długa podróż. Może jeden z was będzie tak miły i zmierzy się ze mną. – Zignorował sapnięcie Megaery. Tym razem Hyel i Zarlen wymienili spojrzenia. – No cóż, hmmm... wybacz, panie, ale to mogłoby spowodować... – zaczął Hyel. – Nonsens – nalegał serdecznie Creslin. – To taka mała grupa, że jeśli będę przestrzegał etykiety, mogę w ogóle nie mieć okazji do ćwiczeń, poza podnoszeniem kamieni i ociosywaniem belek. – Ale... miecze? – Creslin... – Głos Megaery był cichy. – To naprawdę niestosowne – wtrącił się Joris. Creslin wzruszył ramionami. – To może przyjacielskie zapasy... – Nadal... – Joris potrząsnął głową. – Z jakiegoż to powodu... – Ponieważ zajmę miejsce księcia. – Głos Creslina stał się lodowaty jak zimowa burza, a on sam promieniował chłodem. Nawet Klerris się cofnął. Zarlen uśmiechał się szeroko, patrząc na rudowłosą i nie zważając na rozgrywki pomiędzy oficerami a Creslinem. – Z pewnością mamy kilka drewnianych mieczy – łagodził Hyel, a pot wystąpił mu na czoło, kiedy porównał wzrost i mięśnie Zarlena i Creslina i dostrzegł, że Creslin jest o głowę niższy. – Dwa, jak sądzę – dodał Joris i zrezygnowany wzruszył ramionami. – Przyniosę je. Creslin niemal się uśmiechnął, widząc, że Megaera rozluźnia się częściowo. Jednak jej oczy płonęły, kiedy spoczęły na Creslinie. Starał się opanować, wiedząc, co musi uczynić i że Megaera nie będzie zachwycona. – Uważacie, że to... ćwiczenie jest konieczne? – łagodził Hyel. – Niestety tak – odrzekł Creslin. Zarlen spojrzał na Creslina, potem na Megaerę i uśmiechnął się lekko. Thoirkel spoglądał od Zarlena do Creslina i nieznacznie kręcił głową. Hyel uniósł wzrok znad pergaminu, który ciągle trzymał w dłoni, jakby wydobywał jakieś znaczenie spomiędzy linijek pisma. Klerris położył dłoń na rękawie Megaery, którą już chciała strząsnąć, ale powstrzymała się, patrząc magowi w oczy. – Proszę bardzo – oznajmił jowialnie Joris, wracając z dwiema pałkami z białego dębu ociosanymi na kształt mieczy. Podał je Creslinowi, który wziął krótszy z nich. Zarlen skinął głową, przyjmując drugi. Hyel, Joris i Thoirkel cofnęli się bez słowa ku wschodniej ścianie twierdzy. Megaera i Klerris zostali przy drzwiach. Zarlen uśmiechnął się do Megaery, po czym ruszył naprzód z pałką. Creslin czekał. Pałka Zarlena zbliżyła się ku niemu. Odparował atak większego mężczyzny raz, drugi i znowu. Jego ostrze działało najwyraźniej niezależnie od wzroku. Ledwo drgnął, kiedy Zarlen uderzył z miażdżącą siłą, ale żaden z ciosów nawet go nie musnął. – Tancerz, co? Dębowa pałka Zarlena poruszyła się szybciej, ale wciąż nie dotknęła przeciwnika. Potem, niczym błyskawica, cięła broń Creslina. Brzdęk. Zarlen potrząsał nadgarstkiem, na którym rosła czerwona pręga, spojrzał na pustą dłoń i pałkę na kamieniach. Jego oczy płonęły, kiedy piorunował Creslina wzrokiem. – Szaleniec... to szepnął Klerris, ale krótki miecz Creslina już uderżał, kiedy Zarlen z nieprawdopodobną szybkością dobył błękitnej stali. Mimo szybkości Creslin już był gdzie indziej, kiedy miecz uderzył i jego broń opadła dwa razy. Zarlen patrzył szklistym wzrokiem na swój miecz leżący na kamieniach, aż w końcu kolana ugięły się pod nim. Creslin czekał tylko tyle, żeby się upewnić, iż mężczyzna jest martwy, zanim wytarł swój miecz o tunikę Zarlena. Hyel stał z szeroko otwartymi ustami, Joris był blady podobnie jak Megaera. Creslin spojrzał na Hyela i na ciało. – Przykro mi, że to było konieczne, ale... – Wzruszył ramionami. – Już planował mnie zabić i dobrać się do mojej żony. Hyel zamknął usta i spojrzał na Thoirkela. Ciemnowłosy młody żołnierz patrzył od Creslina do Hyela i z powrotem. W końcu zwilżył wargi. – Ach... Creslin czekał, Hyel również. – Ach... Zarlen mówił, że... żaden mag nie poradzi sobie z zimną stalą. Ani kobieta, czarownica czy nie. – Najwyraźniej mylił się w obu wypadkach – zauważył łagodnie Creslin. Hyel skinął na Thoirkela i na ciało. Młody żołnierz pociągnął ciężkie zwłoki do tylnych drzwi długiego pokoju. – Kim jesteś? – zapytał Joris. Creslin spojrzał na Klerrisa i Megaerę. Czarny mag wzruszył ramionami. Megaera odwróciła wzrok, ale Creslin niemal drgnął, widząc błysk w jej oczach, zanim się odwróciła. Powrócił wzrokiem do Jorisa i Hyela. – Jestem jednym z waszych regentów. – Przerwał. – Byłem kawalerem Westwind. Jestem jedynym mężczyzną, którego szkoliła mistrzyni broni Westwind, i przeszedłem Westhorns w środku zimy, aby uniknąć małżeństwa z kobietą, którą poślubiłem. Mówią, że jestem również magiem burz, a książę mianował nas oboje regentami Recluce, żeby utrzymać i umocnić ten kraj dla niego. – Pokłonił się lekko. – Czy to wystarcza? – Cholera... – Tylko Creslin słyszał ten ledwo słyszalny pomruk Thoirkela. Joris spojrzał na Klerrisa. – Czy on jest dobrym magiem burz? – Lepszym niż jakikolwiek mi znany. Urodził się z tym. Creslin spojrzał na Klerrisa. Nawet Megaera podniosła wzrok. – Czy książę wie o tym wszystkim? – zapytał umęczonym głosem Hyel. – A jak myślisz, dlaczego tu jesteśmy? – odezwała się Megaera. W jej głosie brzmiało podobne znużenie. – Naprawdę sądzisz, że księciu spodobał się pomysł trzymania pod swoim dachem dwóch magów z Westwind i jednego z Sarronnyn? – Sądzę, że najlepiej będzie, jak weźmiecie chatę, której używaliśmy, przynajmniej dopóki nie znajdziemy czegoś... bardziej stosownego – zasugerował kapitan straży. Joris skinął głową. – Zaprowadzę was, bo jestem pewny, że kapitan i Hyel muszą omówić sprawy ładunku. – Konie? – zapytał Creslin, patrząc na Freigra. – Znajdę was później i możecie ze mną wrócić je zabrać, jeśli nie masz nic przeciwko. Creslin skinął głową i trójka magów wyszła za śniadym mężczyzną przez ciągle otwarte drzwi. LXIX – Burze były nadzwyczaj gwałtowne, Jenred, nawet jak na zatokę podczas zimy. – Wystarczająco gwałtowne, żeby zatopić trzy szkunery i pozostawić nietkniętą korwetę księcia? – zapytał ironicznie Wysoki Mag. – Klerris był na pokładzie korwety – zauważył inny głos. – A co z tą drugą uzdrowicielką? – Czy mam uwierzyć, że dwóch mistrzów uzdrawiania nauczyło się nagle wywoływać tak gwałtowne sztormy? – Jenred podniósł głos. – Nie częstujcie mnie kolejną wymówka w rodzaju „ta biała suka mu pomogła”. Jest tam tylko dlatego, że nie ma wyboru. W komnacie zapadła cisza. W końcu odezwał się zmęczony głos z ostatniego rzędu: – Nie zgadzałeś się ze wszystkimi. Co proponujesz? Jenred uśmiechnął się zimnym, białym uśmiechem. – Nic. – Co... – Pozwolisz, żeby księciu się upiekło? – Wyznawcy Legendy będą... Wysoki Mag czekał w milczeniu, aż wrzawa przycichnie. – Rozważmy sytuację. Przez pokolenia ciężkiej pracy, podstępów i zdrad czarni w Fairhaven i Candarze wychowali cennego mistrza. Ten zbiegł na rozległą i nic nie wartą wyspę z dala od Candaru. Związał się z białą czarownicą i nie chce mieć nic wspólnego z kontynentem. Jest również coś winien księciu Montgren. Ze swojej wyspy Creslin mógłby oczywiście zniszczyć każdą wysłaną przeciwko niemu flotę. Może także ochronić dwa statki księcia i parę innych, ale nie więcej. Nie ma złota i niewielu sprzymierzeńców. Zostawimy w spokoju statki księcia i tych parę statków, które Creslin mógłby kupić albo zbudować. Zatopimy każdy inny z Candaru, który zbliży się do Recluce. W tym czasie zawsze możemy zachęcać wschodnie kontynenty do ataku. Niewiele nas to będzie kosztowało, a da zajęcie Recluce. Jednocześnie wykończymy wielki trakt i utrwalimy rządy bieli. Po jakimś czasie Creslin umrze, a Recluce przeminie. – Ale czarni zaleją Recluce – zaprotestował inny członek Białej Rady. – A co z Nordlą i Hamorem? – No i co? Jak czarni się tam dostaną? To zajmie lata i będą osłabieni, za to my silniejsi – prychnął Jenred. – A co do Nordlan i Hamorian, mogliby pomóc Creslinowi jedynie dla złota albo towarów, a on nie ma złota i wyspa nie produkuje niczego wartościowego... nawet zakładając, że zebrałby tam dość ludzi. – Co z zachodnimi królestwami? – Czy pomogli swojemu rzekomemu sprzymierzeńcowi, księciu? Czy wyślą oddziały na Recluce? – Szeryf wyśle. – Świetnie. Nie może sobie pozwolić na więcej niż nieduży oddział. Tyran również. To tylko je osłabi, skoro i tak nie chcemy podbić zachodnich krain. – Jenred się uśmiechnął. – Zastanówcie się nad tym, przyjaciele. Zastanówcie się dobrze. LXX Kiedy zostali sami w jednoizbowej chacie, po pospiesznych przeprosinach Jorisa za jej niewygody i równie pospiesznym odejściu wraz z Klerrisem, który upierał się, żeby obejrzeć pustą chatę w sąsiedztwie, Creslin odwrócił się do Megaery. – Jesteś tylko opętanym przez demony mordercą – powiedziała. Cofnął się. – Nie martw się, Creslinie. Nie odważę się ciebie zranić, chyba że zechcę umrzeć, a to ostatnia rzecz, której pragnę. Nie zrobiłabym mojej drogiej siostrze tej przyjemności. Ani drogiemu kuzynowi. I z pewnością nie pragnę zhańbić mojego nadobnego małżonka. – Co... Oczywiście, że nie rozumiesz. Urodziłeś się w Legendzie. Bo jesteś mężczyzną. Daj mężczyźnie wielką moc, a uczyni wielkie zło. Miecz i burza. Więc zabiłeś tego biedaka. Nie był w stanie nawet cię dotknąć. – Mylisz się. – Sprowokowałeś go, żeby móc go zabić. Zaprzeczysz? – Nie. Ale mylisz się. – Powiedz mi, o nadobny. Powiedz mi, jak różnisz się od innych mężczyzn. Kłam jak każdy mężczyzna. Creslin westchnął. – Wzdychamy z żalu czy z irytacji? – Chcesz posłuchać, czy już wyrobiłaś sobie zdanie? – On nie żyje, prawda? – Megaera! – Creslin wypluł niemal jej imię, a dźwięk przetoczył się niczym grzmot i odbił echem błyskawicy. – To jest karna kolonia. Każdy człowiek w tej warowni zabił co najmniej jedną osobę. Nie w walce, ale z zimną krwią. Tych reformowalnych książę zabrał z powrotem do obrony Montgren. Zarlen nie ustawałby w swoich zaczepkach, dopóki by mnie nie zabił albo ja jego. Masz rację. Wyzwałem go i zrobiłem to jawnie, żeby każdy strażnik tutaj zrozumiał, iż atakowanie mnie i napastowanie ciebie równa się śmierci. – Oczy Creslina były niczym lód na Dachu Świata. – Jestem z Westwind i mam naturę Westwind. I naprawdę wierzę w Legendę. Ale naprawdę zabijam. Najmniej jak to możliwe, choć to dziwne. Legenda Ryby nie zakazuje przemocy ani śmierci, jedynie bezsensownej przemocy i śmierci. Najwyraźniej zapomniałaś o tej różnicy. Najwyraźniej zapominasz też, że ja również w pewien sposób umieram, ile razy ginie ktoś w stworzonej przeze mnie burzy. Na tym polega mój egoizm. Gdyby Zarlen zmusił mnie do wykorzystania przeciwko niemu wichrów, znowu bym umarł, a odczułem już dość śmierci. Oczy Megaery wciąż płonęły, a na policzkach widniały pasma brudu. – Śmierć pozostaje śmiercią. Wiem. Ale jestem zmęczony kontratakami. Gdybym się gruntownie zastanowił, połowa zniszczeń spowodowanych przez moje twórczo uładzone moce nigdy by się nie wydarzyła. Tym razem ujrzałem cały łańcuch śmierci – zemsta, żądza i gniew – ciągnący się w nieskończoność. – Przeszył ją wzrokiem. – I nie zauważyłem, żebyś była bardzo niechętna tym zalotom. – Nadal nie rozumiesz. Ani mnie, ani kobiet, ani życia. – Idę po konie. Spodziewam się, że będziesz tu, kiedy wrócę. – A gdzież mogłabym pójść, o nadobny narzeczony? Wyszedł, a Megaera obserwowała. „A gdzież mogłabym pójść, o nadobny narzeczony?” Słowa dźwięczały mu w uszach, kiedy zamykał za sobą zniszczone drzwi. Dokąd każde z nich mogłoby pójść? – Dobrze się czujesz? – zapytał Klerris. Stał niecałe dwadzieścia cubitów dalej przed chałupą w jeszcze bardziej opłakanym stanie. Creslin pokręcił głową, po czym spojrzał w dół na nabrzeże i falochron, w stronę Gryfa i koni, które musiał odzyskać. Starszy mag uśmiechnął się gorzko i przeszedł oddzielający ich piaszczysty, kamienisty kawałek ziemi. – Po tych wszystkich latach wciąż nie mogę twierdzić, że rozumiem Lidię. – Wszystkie te lata... – zadumał się Creslin. – Wszystkie te lata... – Przeniósł wzrok z portu w dole na Klerrisa. – Czy Lidia jest w twoim wieku? Klerris uśmiechnął się nieśmiało, co nadało mu przez chwilę chłopięcy wygląd. – Hm, ona trochę lepiej włada swoim wewnętrznym ładem niż ja. Jest... trochę starsza. Creslin pozwolił swoim myślom przepłynąć wokół maga, ale słowa brzmiały prawdziwie, a Klerris stał spokojnie, czekając z niezmienną trwałością, którą Creslin kojarzył z ładem. – Czym jeszcze się zajmujesz poza wiecznym życiem i uzdrawianiem ludzi? Klerris zasznurował wargi. – Poza kontrolowaniem pogody – a bardzo niewielu, jeśli ktokolwiek z nas, może równać się z twoją mocą – magia ładu jest przeważnie ograniczona do uzdrawiania i wzmacniania rzeczy. Możemy tworzyć pewne iluzje, które nie wymagają chaosu, jak na przykład znikanie. Możemy usypiać ludzi, nie czyniąc im krzywdy, chyba że upadną. Ogólnie też dobrze sobie radzimy ze światem roślin. – Roślin? Klerris wskazał na mizerne błękitne kwiatki, które opadały z kolczastej winorośli oplatającej skupisko kamieni jakiś łokieć od prawej nogi Creslina. – Patrz uważnie. To nie rzuca się w oczy, ale... Wyraźne wrażenie mocy popłynęło od Klerrisa ku maleńkim, niebieskim kwiatkom... i powoli, niczym krople deszczu spadające z dachu do beczki na deszczówkę po długiej burzy, płatki naprężyły się, łodyga wzmocniła, a kolor pojaśniał. – Lidia i Marin naprawdę potrafią się tak zająć sadzonką gruszki, żeby owoce były słodsze albo bardziej cierpkie, większe albo mniejsze. – Wzruszył ramionami. – Ale większości ludzi nie interesuje hodowanie roślin ani cuda, które wymagają lat, żeby zobaczyć rezultaty. – Pewnie nie. Od magii oczekuje się natychmiastowych efektów. Klerris uśmiechnął się szeroko i znowu wyglądał jak chłopiec. – Sama magia jest szybka. To jej rezultaty wymagają czasu, aby stały się widoczne. A w przeciwieństwie do umiejętności naszych przyjaciół, białych magów, nasze talenty tworzą rezultaty raczej trudne do cofnięcia. Creslin czuł, że Megaera patrzy przez wąskie okno. Freigr szedł w dół zakurzoną górską drogą, a oba konie stały spętane na nabrzeżu. – Muszę się nad tym zastanowić. – Creslin odetchnął głęboko. – Tymczasem trzeba odzyskać konie. Myślę, że nasz dobry kapitan chce opuścić Recluce. LXXI Środek osłoniętego białą mgłą lustra ukazywał czarną twierdzę na czarnym urwisku. Czarne mury lśniły, jakby nie całkiem realne. Siedzący przed lustrem Wysoki Mag poruszył ustami, ale słowa były niesłyszalne. Potem zmarszczył brwi i tylko sufit odbijał się w srebrnym zwierciadle. Podszedł do pojedynczego wąskiego okna w kamiennej ścianie. Stuk! – Wejść. Do małej komnaty wsunął się Hartor. – Słyszałeś? – Ba. Czułem to. Kto by nie czuł? Cały świat wrzeszczał, że nie chciałem zwołać rady. – Wysoki Mag wskazał na krzesło najbliżej drzwi i sam osunął się na krzesło z prostym oparciem. Hartor usiadł i spojrzał na martwe zwierciadło. – Masz jakiś pomysł? Jenred powoli pokiwał głową, krzywiąc wargi w wyrazie obrzydzenia. – Tak. Zostawić go w spokoju. – To ty twierdziłeś... – Nieważne, co twierdziłem. Myliłem się co do jego mocy. Ale nie mylę się co do skłonności. – Więc jak sobie z nim poradzimy? – Niech poseł Hamoru się dowie, że Creslin ma na wyspie skarby Niebios skradzione z Westwind. Niech szpiedzy Westwind się dowiedzą, że Hamor zamierza zaatakować Recluce. – O! To zadziała? – Użyj przymusu na Hamorianach. Nikt tego nie sprawdzi. Nie wierzą w magię. – Jakieś specjalne obrazy? – Możesz wypróbować kopie zimy. No wiesz, te z Legendy. – Czy one w ogóle istniały? – Kto wie? – Jenred wzruszył ramionami. – Z pewnością spodoba im się coś takiego. Może więc wystarczy im zuchwałości, żeby zaatakować Kraniec Lądu. Szeryf może wyśle parę oddziałów i nikt nie wróci z powrotem. – Jesteś tego pewien? Jenred skinął głową. – Creslin jest typem, za którym ludzie chętnie idą. – Czy to nie oznacza, że będzie niebezpieczny? – Nie. Nie dla nas. W ciągu pokolenia albo dwóch przeklną nas za krótkowzroczność, ale nie możemy sobie pozwolić na utratę więcej magów i sprzymierzeńców. Zrób więc, co możesz, z Hamorem. Możesz nawet Nordlan pierwszych powiadomić. LXXII Stuk... Rudowłosa kobieta podniosła wzrok, odrywając się na chwilę od codziennych ćwiczeń, i posłała myśli za pokój w poranne powietrze. Wiewiórka poruszyła kamyk i czmychnęła spod kamienia, który służył chacie za próg. Uśmiechnęła się, kiedy jej myśli podążyły za uciekającym gryzoniem. Potem uśmiech zgasł. – Wracaj do pracy, Megaero. Wracaj do pracy. Nie tylko on może być twardy jak zielony dąb – mruknęła do siebie. Pot ściekał po jej zarumienionej twarzy, a mięśnie płonęły, ale nie ustawała, dopóki nie była już w stanie dłużej zmuszać ciała do właściwych wzorów. Wtedy wyprostowała się i zaczęła głęboko oddychać, chodząc powoli w wąskiej przestrzeni, którą stworzyła, przesunąwszy ciężki stół i krzesła w kąt. Wkrótce ma się spotkać z Klerrisem na zajęciach z podstaw teorii ładu, którą jej współregent najwyraźniej pogardzał. Kiedy ochłonęła po ponownym urządzeniu chaty, zwilżyła zniszczony ręcznik wodą z dzbana i doprowadziła się do stanu, w którym mogła pokazać się ludziom. – ...naprawdę muszę nauczyć się sztuczek Klerrisa, żeby usuwać kurz i brud z siebie, a nie tylko z ubrania... – mruknęła. Potem uczesała włosy i dwoma grzebieniami upięła z tyłu warkocze, poprawiła wyblakłe zielone robocze spodnie oraz koszulę i wyszła z chaty. Zatrzymała się. Coś, albo ktoś, czekało za rogiem małego budynku. Ogień? Pokręciła głową, po czym szybko podniosła ciężki czarny kamień służący za odbojnicę do drzwi. Czuła pożądliwe oczekiwanie mężczyzny, który z nożem w dłoni czekał, aż wyjdzie na ścieżkę przechodzącą obok węgła chaty w stronę warowni. Żołądek jej się skurczył w odpowiedzi na jego zimną nienawiść. Megaera wysunęła się naprzód; nieduży kamień trzymała wysoko, wyczuwając, gdzie stoi mężczyzna. W końcu zaszurała stopami i zagwizdała cicho, bardzo cicho, i rzuciła obraz na ścieżkę, gdzie jej oczekiwał. Brodata postać skoczyła naprzód, chwytając... Z całej siły opuściła kamień i cofnęła się. Patrzyła na półprzytomnego mężczyznę, który usiłował wstać i chwycić nóż. Zalewały go żądza i nienawiść. Zdecydowanie kopnęła nóż dalej i ponownie chwyciła ciężki kamień. Tym razem celowała dokładniej i brodata postać legła rozciągnięta bez ruchu na glinie. Uderzyła w nią cała kombinacja ludzkiego zła i chaosu, która kłębiła się w mężczyźnie – choć był nieprzytomny i umierający. Przełknęła żółć wzbierającą w gardle, ale się nie wahała. Creslin nauczył ją, jak bardzo liczy się szybkość, nauczył ją dobrze. Sięgnęła po nóż. Czy powinna zabrać również jego męskość? To byłoby zbyt makabryczne... po prostu obrzydliwe. Zamiast tego więc poderżnęła mu gardło, z łatwością, bo nóż był naprawdę ostry, a on i tak umarłby z powodu rozbitej czaszki. Uzdrawianie nie wchodziło w grę, przynajmniej dla kogoś w rodzaju martwego już żołnierza. Odstawiła odbojnicę i wcisnęła nóż za pas, a potem pociągnęła ciało kilkanaście kroków w stronę twierdzy. Wtedy sprawdziła włosy i ubranie, żeby się upewnić, iż wygląda na bardziej spokojną, niż się czuje. Stuk! Stuk! Joris cofnął się, a za nim Creslin i Hyel. – Co... – Na światło! Z całej trójki tylko Creslin nic nie powiedział, a jedynie spojrzał na nią. Jej zielone oczy były obojętne niczym nieruchoma morska topiel. Utkwiła wzrok w Hyelu, jakby chciała go nim spalić. – Nie podobają mi się próby gwałtu twoich żołnierzy. Ufam, iż nie będę już zmuszana zajmować się twoimi niedociągnięciami co do dyscypliny. Następnym razem nie będę tak uprzejma i użyję zimnej stali. – Przy ostatnim zdaniu poczuła skurcz żołądka i przeklęła Creslina za to, że przekazał jej swe przeczulenie na punkcie ładu. Zignorowała jednak jego nikły uśmiech, choć miała ochotę uderzyć go za zrozumienie, co się z nią dzieje. Obserwowała Hyela, przygważdżając go wzrokiem, aż spuścił oczy, choć był o głowę wyższy. – Tak, regentko... – wyszeptał w końcu kapitan straży. – Zostawiam wam to ciało i dalsze ustalenia co do dyscypliny. Miłego dnia. – Zmusiła się do pogodnego uśmiechu i wynagrodziła ją bladość twarzy Hyela i Jorisa. Ciągle milczący Creslin pokiwał głową z aprobatą i miała ochotę uderzyć w niego każdą odrobiną ognia chaosu, którą mogła pochwycić. W kogo ją przemieniał? Dlaczego nie rozumiał? Czy kiedykolwiek zrozumie? Wiedząc, że nie, zawróciła równym krokiem ku zniszczonej chacie na dole, którą Klerris zaczął sprzątać i odnawiać. Zebrała myśli, próbując nie zważać na szepty za swoimi plecami. – ...rozwalona czaszka i poderżnięte gardło. – ...musi mieć ręce ze stali. – ...jak możesz z nią żyć...? – Nie, to ona pozwala mi żyć z sobą. Chłodna uwaga Creslina zmroziła ją swoją prawdą. Czy on nie widzi, co jej zrobił? Co uczynił mocom, dla których poświęciła tak wiele i tak długo się ich uczyła? Zacisnęła wargi i dalej szła równym krokiem w stronę chaty, nie bacząc na pieczenie pod powiekami i skurcz żołądka. LXXIII Kiedy rozwścieczona rudowłosa odeszła, zostawiając trzech mężczyzn i ciało na stopniach warowni, Hyel pokręcił głową. – Nigdy... nie prosiłem o wiele... Creslin prychnął głośno. – Uważacie to – Joris wskazał trupa – za zabawne, lordzie Creslinie? – Nie. Dostał, na co zasłużył. Może nawet nie. Megaera jest przeciwna niepotrzebnej przemocy. – W głosie Creslina brzmiało znużenie słyszalne nawet dla niego. – Miał dość życia bez kobiet. Możecie go za to winić? Czy taki rodzaj śmierci to nie nazbyt wiele? Creslin miał ochotę pokręcić głową. Czy próba gwałtu wystarcza, żeby skazać kogoś na śmierć? Ale i on sam zabił domniemanego mordercę. – Niedługo będą tu kobiety – odrzekł niespiesznie ciemnowłosemu żołnierzowi. – I tak obwiniam tego człowieka. Jeżeli nie za próbę zniewolenia kobiety wbrew jej woli, to za wielką głupotę. Każdy, kto atakuje maga, powinien być przygotowany na najgorsze. Megaera jest białym magiem i mogła go spalić na popiół. – Przerwał, ale zobaczył, że Joris nie jest usatysfakcjonowany. – Kiedyś, gdy będzie zajęta, przyjrzyj się bliznom na jej nadgarstkach. To od praktykowania jej sztuki w czasach, gdy była zakuta w zimne żelazo. Joris wzdrygnął się. – Jest aż tak silna? Creslin westchnął. – Może jesteśmy młodzi i w wielu sprawach niedoświadczeni, strażniku, ale czy naprawdę myślisz, że książę powierzyłby nam Recluce, gdyby mógł kupić po prostu parę mieczy i trochę zapasów? Joris odchrząknął. – Wspominaliście o kobietach? Creslin pokiwał głową. – Kobiety, zapasy... – Czym chcesz zapłacić za zapasy, lordzie Creslinie? – zapytał ironicznie Hyel. – Suszonymi rybami? To wszystko, co jest w twoim skarbcu. – Część z nich będzie w pewnym sensie darem. Część. – Wzruszył ramionami, myśląc o złotym łańcuchu, który odzyskała Lidia i który wręczył mu Klerris. – Mam czym zapłacić. – Macie duże plany co do tej bezludnej wyspy. Creslin był zmęczony zawoalowanymi ostrzeżeniami i przestrogami, sceptycyzmem i powątpiewającym tonem Hyela. Jego oczy rozbłysły i odwrócił się twarzą do wysokiego mężczyzny. Przez chwilę milczał, a kiedy przemówił, jego głos był łagodny. – Wątpiłeś w moje umiejętności, dopóki nie zabiłem twojego narzędzia. Wątpiłeś w zdolności mojej współregentki, dopóki nie zostawiła ci trupa u stóp. Jak długo jeszcze będziesz wątpił? A może mam zrobić trupa z ciebie, zanim znów coś wymyślisz? Hyel nie próbował patrzeć Creslinowi w oczy. – Nikt jeszcze nie panował na Recluce... mój panie. – Ja jestem ledwie nikim. – Creslin roześmiał się ochryple. – A Megaera jest z pewnością kimś więcej niż nikim. – Skinął obu mężczyznom. – Chcę mieć zaraz w chacie pióra i pergamin. Ufam, że przemyślicie sobie moje słowa głęboko. Zrazu podążył w ślad za Megaerą, ale na razie nie miał jeszcze ochoty jej szukać. Mimo wszystkich słów, jakie wypowiedział w jej obronie, pytanie Jorisa ciągle brzmiało mu w uszach. Czy mężczyzna powinien umrzeć z powodu pożądania, którego nie może zaspokoić? Czy akt przemocy, spowodowany takim pożądaniem, usprawiedliwia morderstwo? Ale czy Megaera miała jakiś wybór? I jaka jest różnica pomiędzy taką czy inną śmiercią? Ona sama powiedziała: „Śmierć pozostaje śmiercią”. Wyciągał nogi, które zaniosły go na wzgórze i szlakiem ku wschodnim urwiskom. Czy tak bardzo różni się od bezimiennego strażnika? Z pewnością i on myślał o zmuszeniu Megaery do przyjęcia jego zalotów. Jak cienka jest granica pomiędzy myślą a czynem? Za jego plecami dwóch ludzi obserwowało przez jakiś czas Creslina oraz jego cień, a ich wzrok opadał chwilami na trupa u ich stóp. LXXIV – Potrafisz wpoić ład roślinom? – Creslin przyglądał się rysunkom, które położył przed nim Klerris. – Czy to właśnie zrobiłeś wtedy z tymi niebieskimi kwiatkami? – Ład? Niebieskie kwiatki? – Klerris wygładził papier, na którym komplet rysunków ukazywał potrzebę rozbudowy twierdzy. Czarny mag położył na chropowatym papierze nieduży kamień, żeby przytrzymać rogi przed porywami wiatru wpadającego przez wąskie okno. – Żeby rosły zdrowsze. Albo żeby określić, które rośliny będą rodziły więcej owoców, bardziej wytrzymałe ziarno... takie rzeczy. – Ach, to. Mogę je wzmocnić. Z pewnością Lidia potrafi więcej. Przypuszczam jednak, że bym sobie poradził. Bo co? – Dostaniemy dodatkowych ludzi. Ludzie potrzebują żywności. – Creslin – powiedział niespiesznie Klerris. – Tu jest za sucho, żeby coś uprawiać, nawet mimo łagodnej zimy, bez zimnego deszczu czy śniegu. – Mówisz o normalnych roślinach. – Ach... – przerwała Megaera. Creslin podniósł wzrok znad stołu, jedynego stabilnego stołu na Recluce, jak podejrzewał, pożyczonego od Hyela na potrzeby współregentów. Stół i trzy krzesła zajmowały niemal całą podłogę chaty. – Plany... rezydencji... – przypomniała Megaera młodemu magowi burz. – Chyba że masz ochotę ryzykować śmierć podczas snu prędzej czy później. – Och. – Creslin spojrzał na papiery przed sobą. – Ten duży pokój to co? – Sala balowa. Będziecie musieli się bawić – wyjaśnił Klerris. – A to? – zapytała Megaera. – Dodatkowa sypialnia – odrzekł Klerris. Oczy Megaery rozbłysły. – Uzgodniliśmy z Creslinem, że będziemy mieli osobne sypialnie, a goście będą zamieszkiwać w sąsiednim domku gościnnym, który zbuduje się później. – A zatem musi to być prywatny gabinet – rzekł łagodnie Klerris. – Tak to nazwijmy. Z pewnością mi się przyda – powiedziała Megaera. – To będzie wymagało trochę pracy... – Musisz wykorzystać żołnierzy. – Dopiero po rozbudowie twierdzy. – Masz rację – zgodziła się z nim Megaera, wciąż przyglądając się odręcznym planom na stole. – A co z usunięciem kurzu i skał? – zapytał Creslin. – Mogę to zrobić – zauważyła Megaera. Klerris pokiwał głową. – Chcesz tego? – Już to zrobiłam, co? – Głos rudowłosej był bezbarwny, daleki. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, dopóki rudowłosa nie przemówiła ponownie. – Dlaczego Creslin może używać swoich mocy do zabijania ludzi i nadal być czarnym albo szarym magiem? Myślałam, że każda destrukcja połączona jest z chaosem. – Zielone oczy Megaery spoczęły na drobnym czarnowłosym mężczyźnie. – Nie chodzi o to, do czego używana jest magia, ale jaki rodzaj mocy się wykorzystuje. – Głos Klerrisa wszedł w utarte koleiny tonu nauczyciela, który przywykł do nieustannych wyjaśnień. – Magia ładu potrzebna jest do porządkowania rzeczy, czasami przemiany, a czasami budowy. Działanie chaosu zrywa więzy pomiędzy rzeczami, niszczy je, jeśli wolisz, poprzez ogień albo rozpad. – Spojrzał na Creslina. – W jaki sposób używałeś swoich mocy do zabijania? Creslin odchylił się w krześle, niemal wytrącony z równowagi bezpośredniością pytania. – Zawsze przywoływałem wichry. – O co je prosiłeś? – O stworzenie burzy, czasami z gradem albo marznącym deszczem. Czarny mag spojrzał na Megaerę. – Widzisz? – Ale to nie w porządku! To znaczy, że zły człowiek może użyć ładu do zabijania i niszczenia. – W pewnych granicach... jeśli jest bardzo silnym magiem i jeśli wszystko przewidzi. – Mógłbyś to wyjaśnić? – zapytał Creslin. Chociaż znał odpowiedź, chciał, aby Megaera usłyszała ją od kogoś innego. Klerris wzruszył ramionami. – Weźmy Creslina. Jeśli dziesięciu zbrojnych wyskoczy na niego zza tych drzwi, praktycznie nie będzie miał szans wykorzystania magii. Generalnie nie możesz przywołać burzy tak szybko i nie możesz liczyć, że będziesz do tego zdolny w każdych warunkach pogodowych... nie tak łatwo. Biały mag z podobną siłą mógłby usmażyć całą dziesiątkę w mgnieniu oka. Megaera rozmyślała przez chwilę. – Ale dlaczego mag nie może używać zarówno białej, jak i czarnej magii? Powiedziałeś, że chodzi o rodzaj magii, a nie do czego się jej używa. Klerris roześmiał się. – Trudno jest być dwojgiem naraz. Na przykład, możesz przez jakiś czas równocześnie kochać i nienawidzić Creslina, żywienie obu tych uczuć równocześnie rozedrze cię wewnętrznie. Dlatego właśnie ludzie w końcu przestają kochać albo nienawidzić coś lub kogoś, do kogo żywią mocne uczucia. Ta sama prawda dotyczy magii. Niektórzy powołani są do ładu, niektórzy do chaosu, a niektórzy mogą wybierać. Znałem tylko jednego szarego maga, a i on umarł bardzo młodo. Teoretycznie to możliwe, ale wątpię, żeby wielu sobie z tym poradziło. – Uśmiechnął się smutno. – Ty również musisz być rozsądna, żeby używać ładu. Nie kochająca, niekoniecznie współczująca, ale rozsądna. – Ale to nie w porządku. Klerris zrozumiał myśl ukrytą za tymi słowami. – Na szczęście nie jesteś powołana do chaosu. Możesz wybierać. Creslin nie ma takiego wyboru. – Co masz na myśli? – Jak sądzisz, dlaczego Creslin nie lubi wykorzystywać swoich mocy do zabijania? – Bo rzyga. – Skrzywiła się. – Wiem o tym aż nazbyt dobrze, ale nie rozumiem, jak człowiek może wymiotować, kiedy przywołuje burzę, żeby zabijać, ale zachowuje absolutny spokój, kiedy używa miecza. – Nieprawda – odpowiedział Creslin. – Ale reakcja przy mieczu nie jest aż tak gwałtowna. Nie czujesz tego co ja, kiedy używam miecza, ponieważ przesłania to twój własny gniew. – Żołądek zachował spokój, zapewniając go o prawdziwości tego stwierdzenia. – Ale dlaczego? – nalegała rudowłosa. – Ponieważ – odrzekł czarny mag – śmierć jest formą chaosu, a ład, który przyczynia się do śmierci, tworzy napięcie natury logicznej we wnętrzu maga. To dlatego czarni magowie cofają się przed gwałtownym wykorzystaniem ładu, kiedy są starsi. Młoda, zdrowa osoba może przez jakiś czas znosić to napięcie, ale nie na zawsze. – A więc... – Megaera westchnęła. – Jak nauczę się ładu? Klerris wzruszył ramionami. – Chciałbym dać ci łatwą odpowiedź. Istnieje niewielka garstka ludzi, którzy dokonali takiej przemiany. Nikt z nich nie podzielił się szczegółami, ale pierwszym krokiem jest wyrzec się wszelkiego użycia chaosu, nawet takich drobnych głupstw jak ogień na palcach. – Muszę zrezygnować... – Potrząsnęła głową. – Sama nie wiem. Żaden z mężczyzn się nie odezwał i ani Klerris, ani Megaera najwyraźniej nie dostrzegli wilgoci na policzkach Creslina, kiedy odwrócił wzrok i wyjrzał przez niewielkie okno, przez które widać było wzgórza na północy, gdzie zostanie rozbudowana istniejąca twierdza. Przełknął, ale nie odezwał się, sięgając dłonią i przyciskając najbliższy róg papieru. Mógł uciszyć bryzę, ale chłód był przyjemny. – Hyel nie będzie zachwycony wykorzystaniem jego żołnierzy jako budowniczych – zauważył Klerris. Creslin spojrzał raz jeszcze na odręczne plany na stole. – Nie mamy wielkiego wyboru. On też nie. – Powiesz mu o tym? – A jest ktoś inny? – Oczywiście – odezwała się Megaera. – Nadobny narzeczony będzie miał jeszcze jedną szansę wzmocnienia swego autorytetu. – Nie sądzisz, że to trochę niesprawiedliwe? – zapytał Klerris. – Tak. Ale większość mężczyzn z natury jest niesprawiedliwa. Klerris zaczął zwijać plany. Po chwili Creslin zmarszczył brwi, wciąż skupiając wzrok na czym innym. – Potrzebujemy również drzew. Możesz zdobyć sadzonki? – Drzew? Srebrnowłosy mężczyzna o opalonej skórze i niedawno stwardniałych dłoniach skinął głową. – W Sarronnynie używają akweduktów, żeby sprowadzić wodę z gór. – Creslin... – Jest nieobecny – wtrąciła Megaera z drugiego końca stołu, odwracając wzrok od Creslina i spoglądając przez wąskie okno na wzburzone zimowe morze za falochronem. LXXV – Chcesz im... my... żebyśmy pracowali jak zwykli robotnicy? – Głos dowódcy garnizonu był niemal pozbawiony szacunku. – Nie. Chcę, żeby zarobili na swoją płacę – stwierdził Creslin. – Tylko w ten sposób mogą przeżyć. Dłoń Hyela powędrowała w stronę miecza. – Nawet ty nie będziesz... – Czy twoi ludzie będą chcieli jeść codziennie ryby? Albo mieć tyle suszonych owoców, żeby być jako tako zdrowym? Czy jedzenie skórek limony uratuje ich od szkorbutu? Ponury wyraz wychudzonej twarzy kapitana straży zastąpiło zaskoczenie. – Nie. Ale co... To dość proste. Fairhaven najprawdopodobniej nie zechce stracić już więcej statków. Nie tkną statków księcia. I nie ruszą też statków z uchodźcami z Candaru czy z innych miejsc. Ale dadzą do zrozumienia, że żaden statek handlujący z Recluce nie może handlować z Fairhaven, a kto oprócz kilku przemytników zaryzykuje utratę złota białych magów dla paru miedziaków? Mimo to nie byłbym zaskoczony, gdybyśmy w ciągu roku nie mieli tu, na Krańcu Lądu jeszcze pięciuset dusz. Potrzebujemy większej twierdzy dla tych żołnierzy i jednej z oddzielnymi kwaterami dla strażniczek... – Kobiet? – Ton Hyela był chłodniejszy niż wzburzone północne morze za falochronem. – Spodziewam się oddziału strażniczek Westwind – zauważył zimno Creslin. – I może jednego z Sarronnynu. Niektóre będą miały małżonków i dzieci, ale nie wszystkie. Mogłoby to wzbudzić odrobinę zainteresowania u ciebie i twoich ludzi, zakładając, że zechcą się spotykać z kobietami, które będą od nich lepsze w walce na miecze. Wzrok Hyela przebiegł od Creslina do Megaery, która stała odrobinę za magiem, jakby w cieniu. – Uważasz, że to mądre, pani? Megaera wzruszyła ramionami. – Mądrość ustępuje miejsca przetrwaniu, kapitanie straży. Bez... maga burz i oddziałów, które wezwał, w ciągu roku bylibyście martwi. Hyel odetchnął głęboko. – To wszystko... potrwa trochę, zanim się przyzwyczają. – Lepiej zacznijcie szybko – zauważyła cierpko Megaera. – Zarlen nie zmagałby się dłużej ze strażniczką Westwind, niż uczynił to w walce z Creslinem. – Ale moi ludzie budujący kwatery... – Nie martw się. Nowi strażnicy również będą mieli pełno roboty przy budowie. Potrzebujemy gospody przy porcie. – Gospody? – Hyel i Megaera spojrzeli na Creslina. – Czemu nie? – wyszczerzył zęby. – Będziemy mieli gości. Równie dobrze możemy legalnie oddzielić ich od ich gotówki. A szynk, kontrolowany przez zaufanych strażników, może się przydać wszystkim. – Czy kilku strażników mogłoby zacząć już teraz? – zapytał Hyel. Creslin zacisnął wargi, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. – Nie widzę przeszkód, ale najpierw musimy sprawdzić, czy Klerris rozrysował jakieś wstępne plany. – Czy gospoda musi być aż tak duża? – zapytała Megaera. – Nie można by ustalić, że później zbuduje się większą? – Hm, szynk... Hyel skinął głową. – Lepiej zbudować od razu duży. Creslin odchrząknął. – Jest jeszcze coś. Po twarzy Hyela przemknął półuśmiech. – Tak? – Codziennie rano zamierzam szkolić twoich ludzi, a ciebie uczyć stosownych procedur. – Jeśli zastąpisz nas... – Hyel – warknął Creslin. – Nikogo nie zastępuję. Zanim to się skończy, będziemy na tej wyspie potrzebowali każdego, kto umie władać mieczem. Poza tym nie chcę widzieć kolejnego Westwind, gdzie całe wojsko kontrolowane jest przez kobiety. A Megaera nie chce widzieć takich miejsc jak Montgren i Fairhaven, gdzie kobiety uważane są za słabsze i gorsze. Ale jedyny sposób uzyskania takiej równości tutaj to nauczenie twoich ludzi, jak zdobyć sobie szacunek. – Creslin wpatrywał się w wysokiego mężczyznę. Hyel cofnął się o pół kroku. – To dotyczy również ciebie – dodał Creslin. – Będę tu wcześnie rano, żeby powiedzieć twoim ludziom dokładnie to, co teraz powiedziałem tobie. – Będę wdzięczny. – Hyel otarł czoło. Creslin skinął głową, odwrócił się i podszedł ku otwartym drzwiom. Megaera uśmiechnęła się pogodnie i fałszywie do Hyela, który cofnął się o kolejne pół kroku. Już na zewnątrz podeszła do Creslina. – Nadobny narzeczony, jak zamierzasz tego wszystkiego dokonać? Creslin uśmiechnął się. – Nie zamierzam. Jesteś współregentką. Pomyślałem, że mogłabyś nadzorować zarówno projekty w porcie, jak i te w twierdzy. Klerris zajmie się sadami i roślinami, ale chcę, żeby nas oboje tego nauczył. Pokręciła głową i płomiennorude pasma uniosły się na wietrze. – W ciągu jednej nocy zamierzasz zbudować królestwo, żeby wyzwać Fairhaven? – Nie. Recluce nie będzie wyzywać żadnego kraju. Po prostu nie chcemy być wyzywani. – Tak właśnie myślisz. Naprawdę tak myślisz. – Megaera zamyśliła się na chwilę, spoglądając od pustego nabrzeża do niewielkiej twierdzy i małej chaty, którą tak niełatwo było razem dzielić. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że Creslin podąża szybkim krokiem w stronę karłowatego sadu na wzgórzach ponad twierdzą. Po jej wargach przemknął lekki uśmiech. W porcie poniżej rybacka łódź brnęła w stronę nabrzeża, a mewy krążyły wokół masztu, mając nadzieję na łatwy posiłek. Dwie kobiety pchały wózek zakurzoną drogą, do miejsca wyładunku, żeby wypatroszyć ryby i wysuszyć je na stojakach na zboczu, pod starymi gniazdami opuszczonymi przez ptaki. Megaera obejrzała się na wzgórze, gdzie Creslin stał przy murze obok sadu karłowatych grusz. Raz jeszcze pokręciła głową, ale tym razem w geście tym czaił się odcień smutku. LXXVI Uzdrowicielka stanęła przed szeryfem, a jej jasnozielone podróżne ubranie wciąż było lekko wilgotne od topniejącego śniegu. – Chciałaś się ze mną widzieć? – Szarobłękitne oczy szeryfa zmierzyły drobną, ciemnowłosą kobietę. – Tak, Dylyss, chciałam. Przybyłam po zapasy dla Creslina. – Twoje imię? – Mówią na mnie Lidia. Werlynn był... należał do mojej rodziny. Szeryf nie odpowiedziała natychmiast, ale nie spuściła wzroku z uzdrawiaczki. – Nie jesteś tylko uzdrowicielką. – Nie. Nigdy tego nie powiedziałam. Usta szeryfa drgnęły. – Co chcesz zabrać? – Nasiona, sery, broń – i oddział, który obiecałaś Korweilowi. Nowi regenci Recluce docenią pomoc. – Creslin cię przysłał? – Nie. – Nasiona... dostaliśmy trochę z Suthyi. Nie bardzo nam się przydadzą. A sery zawsze się znajdą. Starsza broń? Mamy jakąś na zbyciu. – Szeryf przerwała. – A strażniczki? – Zapytam o ochotniczki. Inne nie na wiele mu się zdadzą, prawda? Lidia uśmiechnęła się blado. – Nie. A pozbycie się tych ochotniczek pomoże również tobie. – Powiedz mi, uzdrawiaczko... jaka ona jest? Lidia pokręciła głową. – Tego, szeryfie, naprawdę nie wiem. Wiem tylko, że ty i Ryessa stworzycie największe dobre i największe zło, jakie kiedykolwiek znał Candar. – Tak właśnie mówił Werlynn. – Wiem. – Zostaniesz trochę? – Tylko dopóki wszystko nie zostanie zebrane. Muszę jeszcze pojechać do Ryessy. LXXVII – Ale ja jestem biała. – Megaera zerknęła na karłowatą gruszę za walącym się kamiennym murem. Poryw wiatru zasypał jej buty piaskiem, bo droga, na której stali, była ledwie szlakiem. – Nazwy nie mają znaczenia – zauważył uprzejmie Klerris. – Masz te zdolności, chociaż będzie ci trudniej. Cokolwiek robisz, nie próbuj usuwać nieładu. – Co? Ale czy nie taki był cel? – Taki – odrzekł czarny mag, podnosząc kamień i roztargnionym ruchem kładąc go na murze. – Ale nie możesz usunąć nieładu mocą nieładu, a przynajmniej jeżeli nie jesteś bardzo utalentowana. Jak możesz powstrzymać zabijanie, więcej zabijając? – Możesz je ograniczyć – zaproponował Creslin, szurając butami po twardej czerwonej glinie. – To prawda. – Klerris uśmiechał się w popołudniowym słońcu. – Jeśli zabijasz tych, którzy zabijają setkami, zabijanie zostanie ograniczone, ale twój potencjał destrukcji będzie coraz większy. Dlatego właśnie Megaera tak bardzo lęka się twego miecza. Nie dlatego, że umiesz zabijać, ale ponieważ nawet bez użycia mocy ładu stajesz się białą siłą destrukcji. – Tak czułam, ale nie wiem dokładnie dlaczego – przyznała rudowłosa. – Teraz już wiesz. – Klerris wskazał gruszę. – Spójrzcie na to drzewo swoimi myślami... Creslin posłuchał i zobaczył nikłą warstwę czerni ładu i naznaczone czerwienią białe pasma chaosu. – Ale dlaczego nie mogę po prostu usunąć bieli? – zapytała Megaera. Klerris westchnął. – Próbuj. Creslin wstrzymał oddech, kiedy Megaera, nie ruszając się z miejsca przy murze, zdawała się obejmować drzewo. Cofnęła się i biel naprawdę zniknęła, pozostała jedynie nikła czerń. – Widzisz? Udało mi się! – Tak, udało ci się. – Głos Klerrisa był neutralny. Creslin obserwował karłowate drzewo, patrzył jak pozostała czerń rozciąga się, jakby miała pokryć przestrzeń, którą opuściła biel, patrzył jak czerń blednie i... znika. Krrrchhh... Drzewo pękło, ale jeszcze zanim pień rozpadł się na dobre, z nagich gałęzi emanowało poczucie suchości. – Minie parę tygodni, zanim się przewróci, ale to drzewo już jest martwe – odezwał się Klerris. – Ale dlaczego? – protestowała Megaera. – Wiedziałeś, że tak się stanie! Pozwoliłeś mi zabić to drzewo. – Ponieważ – wyjaśniał Klerris cierpliwym głosem nauczyciela – zarówno ład, jak i chaos są energią. Jeśli cokolwiek żywego zawiera w swej istocie zbyt wiele chaosu, usunięcie go obniża siły witalne poniżej minimum koniecznego do życia. Dobry uzdrawiacz chaosem potrafi wyleczyć niektóre choroby, ale jest to zawsze ryzykowny proces, zwłaszcza w wypadkach chorób, gdzie chaos naprawdę zmienił ciało. – Czy wszystko jest chaosem? – Creslin patrzył za Klerrisa na następne karłowate drzewo. Nie, na ciemności. W każdym razie nic żywego. Utrzymanie ciała w całości wymaga ładu. Dlatego większość białych magów umiera młodo, poza złodziejami ciał. – Czarny mag wyprostował się i wskazał na martwe drzewo. – Uważajcie to za lekcję pokazową. Zazwyczaj można pokonać chaos jedynie poprzez wzmocnienie ładu. Zwłaszcza ty, Megaero, musisz o tym pamiętać. Ale rudowłosa patrzyła w ziemię, mocno zaciskając usta i splatając dłonie za plecami. LXXVIII Creslin raz jeszcze zademonstrował ruch, powoli zataczając koło pałką z białego dębu. Thoirkel, czarnowłosy żołnierz z rzadką brodą, który pierwszy spotkał Creslina na molo, powoli powtórzył manewr, próbując naśladować lekkie ruchy srebrnowłosego mężczyzny. Creslin zatrzymał go w pół ruchu. – Nadgarstek... Thorkeil cofnął się i zaczął od nowa. Tym razem Creslin nie obserwował wyłącznie manewru, ale skupił się na samym mężczyźnie, obserwując zmagający się wewnątrz Thoirkela ład i chaos. Potem sięgnął, tak jak nauczył go Klerris przy pracy z roślinami i górskimi owcami, i wzmocnił ład wewnątrz żołnierza. – Och... – Thoirkel zachwiał się, potrząsnął głową i opuścił pałkę. Odsunął z czoła rzadkie czarne kosmyki i spojrzał na dębową pałkę w dłoni. – Będzie dobrze, musisz tylko więcej ćwiczyć. – Creslin skinął na następnego. – Ty jesteś? – Narran, panie. Tak jak w wypadku Thoirkela, nici bieli i czerni przeplatały się z sobą we wnętrzu żołnierza. W przeciwieństwie do Thoirkela białe nici były bardzo silne. Creslin westchnął w duchu, mając nadzieję, że niewielu ludzi będzie tak owładniętych chaosem jak Narran. Znowu uniósł laskę. LXXIX Creslin zwolnił kroku przy sadzie, który on i Klerris odzyskiwali. Grusze już zaczynały kwitnąć, wcześniej niż w krainach Candaru. Także przymrozki będą na Recluce późniejsze niż w Candarze. Kroki Megaery zachrzęściły na piaszczystej glinie drogi, kiedy próbowała go dogonić. Zwolnił przy niskim kamiennym murze oddzielającym szlak, który pewnego dnia będzie prawdziwą drogą do sadu. Dalej na południe, wzdłuż wschodniego brzegu, szlak wznosił się na szczyt czarnego urwiska, do miejsca, które on i Klerris wybrali na budowę i gdzie Megaera oczyściła teren do nagich skał, a on zaczął układać kamienie. – Robisz... to... dla... przyjemności? – Rudowłosa dyszała, a pot ściekał jej po twarzy. Gęste włosy zwinęła w węzeł z tyłu głowy. – W... tych... butach? – Raczej nie. W ten sposób staję się bardziej skuteczną maszyną do zabijania. Trudno walczyć w sandałach albo na bosaka. – Uśmiechnął się sardonicznie, kładąc dłoń na kamieniu i cofając ją od słonecznego gorąca. – Gotowa na następną część? – Następną część? – Odpoczynek na wzgórzu? – Jeszcze... nie... Oddychała już równiej, ale Creslin unikał patrzenia na nią, bo nawet rozczochrana i spocona odkryłaby jego pragnienie, a to sprawiłoby ból im obojgu. Zamiast tego powędrował wzrokiem ku karłowatym drzewom, które zaczęły wykazywać oznaki nowego życia, sięgając myślami, aby wzmocnić w nich przepływ. Poza drzewami dojrzał brązową wełnę jednej z kilku górskich owiec, które on i Klerris zwabili ze wzgórz w odżywającą zieleń ponad Krańcem Lądu. Część tej zieleni pochodziła z prowizorycznego akweduktu, a część od wytrzymalszych traw, które Klerris hołubił pod osłoną gliniastej gleby. – Na co patrzysz? – Na owce. – Czasami jesteś jak dwóch różnych ludzi. Pracując z kamieniami, roślinami i zwierzętami, potrafisz być taki... Creslin odetchnął głęboko, nie chcąc mierzyć się z pytaniem, które miała ochotę zadać. – Gotowa? – Nie. Ale pójdę za tobą. Jeżeli ty możesz coś robić... to i ja się nauczę. – Otarła czoło wierzchem dłoni i raz jeszcze odetchnęła. Creslin zaczął biec po krótkiej płaszczyźnie, aż szlak skręcał i piął się w górę na południe poza skupisko skał, które urastało do wysokiego, czarnego kamiennego urwiska. Słyszał za sobą odgłos lekkich butów Megaery. Słyszał na wietrze jej pomruki pomiędzy zdyszanymi oddechami. – Westwind... suki mogą... ja... mogę... Uśmiechnąłby się, gdyby nie czuł jej zimnej wściekłości i stalowej woli. Zmusił się do równego kroku, próbując myśleć o tym, co jeszcze musi zapewnić. Siano, warzywa, jakieś krowy, żeby dostarczały mleka i sera. I drzewa. Klerris stale mówił mu, że drzewa, deszcz i czas, plus odrobina magii ładu, mogłyby zamienić Recluce w ogród. Tymczasem Klerris pracował z Hyelem. Strażnicy również uczyli się kamieniarstwa i rozbudowywali twierdzę, a szczególnie swoje kwatery. Z wyjątkiem kilku, którzy woleli pracę w ogrodzie. Creslin zaczął dyszeć w połowie zbocza. Zaczynały go piec nogi. – W końcu... coś zabolało tego gnojka... Radość w pomruku Megaery zmusiła go do przyspieszenia kroku, odrzucił zmęczenie i parł ostatnie sto cubitów pod górę. – Uuuff... Zwolnił, oglądając się przez ramię, czy rudowłosa się potknęła, i zatoczył się w tył. Szybko odwrócił głowę i poszedł dalej. Spacer przez ostatni kay zapewni mu dość kondycji. Zdał sobie sprawę, ile czasu będzie potrzebował, żeby odzyskać dawną formę i o ile bardziej męcząca jest aktywność w umiarkowanym gorącu Recluce niż w chłodzie Westwind. Chłód. Cokolwiek się zdarzy, zawsze będzie tęsknił za czystym chłodem Dachu Świata. Zanim uszedł pół kaya w stronę częściowo ustawionej kamiennej półki, która stanie się domostwem współregentów, z ostrożnie zaplanowanymi oddzielnymi sypialniami, dogoniła go Megaera. Creslin przeszedł obok budowy, obok kamiennej cysterny, którą on, Klerris, Joris i kilku strażników ukończyli, zanim jeszcze położono kamienne fundamenty. Na skraju urwiska, gdzie niebawem stanie kamienny taras i mury, przystanął i spojrzał w dół, na kipiel ciemnozielonej wody. Megaera ochlapywała spoconą zakurzoną twarz zimną wodą. Czekał, aż skończy, po czym zawrócił i poszedł w jej ślady, rozkoszując się chłodem wody z kamiennej misy zasilanej z cysterny. Klerris zlokalizował źródło i pokazał Megaerze oraz Creslinowi, jak śledzić linie ładu. Megaera, trochę zaskoczona, nie miała z tym żadnych kłopotów. – Wcale niekoniecznie jesteś biała – powiedział Klerris. Ale ona celowo zignorowała jego słowa. Creslin pokręcił głową na to wspomnienie i obmył jeszcze wodą czoło. Ociekające pasma za uszami przypomniały mu, że znowu ma za długie włosy. Tyle było do zrobienia, bo nie miał wątpliwości, iż biali magowie rzucą jeszcze niejedno wyzwanie. Po otarciu twarzy rękawem zniszczonej koszuli, której używał do pracy przy kamieniach, po raz ostatni napił się wody ze złożonych dłoni i wyprostował się. Czy powinien ciąć kamienie, czy murować? Megaera badała niski rząd kamieni, który stanie się północną ścianą budowli. – Jak na wojownika i maga jesteś dobrym kamieniarzem. – Ton miała lekki. – Staram się. – Podszedł do stosu nie obrobionych kamieni, dźwiganych przez niemal ćwierć kaya z gruzowiska na południu. Wkrótce będzie musiał znowu nosić kamienie, zanim znowu zabierze się do przycinania albo murowania. W końcu podniósł ogromny kawałek, oplatając go myślami po drodze do wysokiego do pasa bloku, który trzy konie wlokły niemal przez kay, aby służył jako stół do cięcia. Szukał linii ładu, odnalazł słabości, napięcia, po czym spróbował wyobrazić sobie, jak mógłby wyglądać obrobiony kamień. Jak... albo jeśli uderzy tutaj... Uniósł ciężki stalowy młot i naostrzone ładem dłuto. Rozległ się stuk. Megaera znikła w usypisku skał i po chwili wróciła, zataczając się pod ciężarem ogromnego czarnego kamienia, który złożyła obok stosu do cięcia. Creslin otarł czoło i ustawił w rzędzie kolejny kamień. Wprawdzie jego umiejętności i siły rosły, ale dom ciągle wydawał się przedsięwzięciem bez końca. Stuk... Pojawiało się coraz więcej obrobionych kamieni, ale również Megaera przynosiła coraz więcej do obróbki. Creslin przerwał, odetchnął głęboko i odłożył młot. Megaera spojrzała na niego, po czym opadła bezwładnie na niski murek, wzmocniony zaprawą i ładem. – Dlaczego tak się przemęczasz? – zapytał. Powoli podniosła wzrok. – Czy różnię się od ciebie? Ilu ludzi nalega na bieganie po pustynnych pagórkach w wysokich butach, żeby ciąć kamienie? Ilu podejmuje się wszystkich prac, od ulepszenia systemu nawadniania po ogrodnictwo, od świtu do zmierzchu? – Mam wybór? – A ja? Cofnął wzrok od przeszywającego spojrzenia zielonych oczu, od zaczerwienionej, ale ciągle kremowej piegowatej skóry, a jego palce zacisnęły się wokół dłuta, które w końcu położył obok młota. Spojrzał na nią ponownie. Zbłąkana bryza musnęła pieszczotliwie jej czoło. – Przestań... proszę – powiedziała. – To nie ja. – Przepraszam. Nie powinnam cię obwiniać. – Jej ton był łagodny. – Czasami to ja. Ale teraz nie. – Dlaczego mnie lubisz? – Spojrzała w matowe ciemnozielone morze poniżej urwiska. – Gdybym miał to wyjaśnić... – Westchnął, wiedząc, że będzie nalegała. – Jesteś uczciwa i nienawidzisz schematów. Kiedy nie jesteś taka udręczona, umiesz się śmiać z absurdów. Wiem, że nadal byś umiała, gdyby nie chodziło o mnie. – To nie o ciebie chodzi, tylko uwiązanie do ciebie. – Poruszyła się, ale zielone oczy wciąż patrzyły na spokojne morze. – Gdybyś nie była uwiązana... – Creslin, gdzieś w środku ten szalony morderca jest czułym mężczyzną, ale wiesz, że wiąże nas zbyt wiele krwi i łez. Nawet największy mistrz ładu nie mógłby zerwać tych więzów. Tylko moja śmierć może tego dokonać, a ja jestem zbyt młoda, żeby brać to pod uwagę. Po jakimś czasie westchnął i podniósł młot. Megaera przeciągnęła się, wstała i poszła po następny kamień. LXXX Creslin pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że świt minął, jak również czas, kiedy powinien wstać. Megaera? Gdzie ona jest? Usiadł nagle, spoglądając z niskiego siennika na kamiennej podłodze ku zamkniętym drzwiom pomiędzy nie wykończonymi pokojami. Tylko te dwie sypialnie od strony domostwa wychodzącej na morze zostały ukończone, a częściowo tylko położony dach wpuszczał do środka deszcz, gdyby spadł taki kiedyś na północnym krańcu opuszczonej wyspy. Przez nie oszklone okna bez okiennic widział wiszące wysoko szare chmury za mgłą, które obiecywały kolejny gorący bezdeszczowy dzień. – Włóż mundur, Creslinie. – Głos Klerrisa przenikał zamknięte drzwi na korytarz. Srebrnowłosy mężczyzna przeciągnął się i poczłapał do drzwi. – Gdzie Megaera? – W łazience. – Jak zwykle spłowiała szata czarnego maga była czysta i bez śladu kurzu. – Dlaczego jesteś tutaj tak wcześnie? – Creslin miał na sobie tylko wystrzępione spodenki. Obejrzał się na wieszaki w kamiennej wnęce, gdzie pewnego dnia stanie szafa. – Żeby ci powiedzieć, że nadpływa twój statek. – Nie mam statku. – Współregent Recluce pokuśtykał w stronę łazienki na zewnątrz. Golenie przywróci mu normalny wygląd, a zimny prysznic być może przywróci odrobinę energii. – To suthyański statek przybrzeżny z banderą Westwind. Dotrze do Krańca Lądu przed południem. – Klerris wyglądał na szczęśliwszego i bardziej ożywionego, niż Creslin pamiętał. Czarny mag nadążał za krokami młodszego mężczyzny. – W porządku. Tylko pozwól mi się pozbierać. – Nie masz tak znowu dużo do zbierania... Zignorował szept Megaery mamroczącej spod prysznica i zaczął się golić. Zanim skończył, rudowłosa, z wilgotnymi, sczesanymi z twarzy włosami wycofała się, owinięta w wilgotną szatę, która ledwo okrywała jej kształtne uda. – Byłabym wdzięczna, gdybyś tego również zaprzestał... Prysznic był lodowato zimny – ogrzaną słońcem wodę już zużyła Megaera – i Creslin trząsł się, zbyt zmęczony, aby czuć się cnotliwie. – Za bardzo się przemęczasz. – Klerris odwrócił się i przypatrywał niebu na wschodzie, ponad taflą morza. – Dlaczego nie? Przynajmniej padam i nic mi się nie śni. Przynajmniej mogę wymierzyć kolejne pole, kolejny sad, kolejny rząd wzmocnionego kamienia. Choćby jeszcze jeden maleńki okruch zrozumienia potężnych mocy ładu. – Musisz porozmawiać z Lidią. – Dobrze, porozmawiam z Lidią. Gdzie ona jest? – Na statku. Jak myślisz, skąd wiedziałem, że statek nadpływa? – Nie zastanawiałem się nad tym. – Creslin zebrał brzytwę i spodenki, owinął wokół pasa wytarty ręcznik i pomaszerował z powrotem do swej niemal pustej sypialni. Wkrótce potem Klerris przyniósł im obojgu gruszki i chleb, który Creslin jadł, siedząc na jedynej ukończonej ścianie tarasu, wysokiej do pasa barierze. Pobiegnie ona wzdłuż chodnika do gościnnego domu, który może nigdy nie zostanie zbudowany. Megaera jadła w milczeniu, tak samo jak Creslin, gryząc powoli niewielkie kęsy. Nie patrzył na nią, bo nie mógł już sobie pozwolić na takie spojrzenia^ skoro każde przypominało im obojgu, jak bardzo mu się podoba. Droga na nabrzeże była równie milcząca, chociaż Klerris wskazywał żagle statku ze wzgórza. – Powinniśmy skierować go do nabrzeża, zanim ominie falochron. Creslin obserwował, jak szalupa opuszczana jest na wodę i poprzedza statek w stronę mola. Suthyański statek – trzymasztowiec, największy, jaki Creslin kiedykolwiek widział – kołysał się przez wody portu w lekkim wietrze, pomagając sobie liną, którą załoga szalupy uwiązała do ciężkiego kamiennego pachołka na molo. Creslin posłał myśli ku wiatrom, przeszukując morze za małym portem, ale nie znalazł innych statków, nie czuł też bieli chaosu, która oznaczała magów Fairhaven. Kiedy w pełni powrócił już do ciała, statek wsunął się do doku. Dwóch żeglarzy wyskoczyło na brzeg w ciągu paru sekund i zawiązało cumę. Trójka magów podeszła do opuszczonego trapu. Na końcu mola stał uzbrojony oddział z twierdzy pod wodzą Jorisa. Creslin wysunął się naprzód. Powitał ich łysiejący mężczyzna w znoszonej złotej kurcie zarzuconej na żeglarskie niebieskie spodnie i koszulę. – Współregenci? Wyglądacie jak na rysunkach, tylko młodziej. Mam mnóstwo towaru i chciałbym go wyładować. Ten port jest dla nas za mały, a wiatry mówią, że niedługo rozszaleje się burza i to na długo. Nie przed nocą, rozumiecie, ale to trochę potrwa... – Czego od nas potrzebujesz? – Waszych pieczęci, czegoś na kwitach frachtowych, kiedy już wszystko wyładujemy. Może wasz urzędnik mógłby to załatwić. Rozumiem, że sprawy królestwa... – W tej chwili mamy mniej urzędników niż regentów. Kiedy rozładujesz towar, zajmiemy się twoimi dokumentami. Zanim Creslin dokończył, nerwowy kapitan był już w połowie drogi na statek, a przed Creslinem stanęła muskularna czarnowłosa kobieta o znajomym uśmiechu, którego nie potrafił umiejscowić. – Kapitan straży Shierra. Regencie Creslinie, regentko Megaero. – Skinienie głowy było chyba jedynym pozdrowieniem, na jakie mogli liczyć. – Miałaś jakieś kłopoty z magami? – zapytał Creslin. – Nie. Ale – twarz kobiety zmarszczyła się w uśmiechu i skinęła w stronę grotmasztu – nalegaliśmy, aby kapitan powiesił nasz sztandar. Płynął za nami jeden wojenny szkuner. Zrezygnował w połowie drogi przez zatokę. Wzrok Creslina odnotował skrzyżowane czarnosrebrne błyskawice na lazurze. Mag odwzajemnił uśmiech. – Jest was chyba dość dużo. – Dwa i pół oddziału. – Tam są wasze kwatery, chociaż dość skromne. Inne potrzeby omówimy, kiedy już się rozejrzycie. – Creslin skinął w stronę świeżo ukończonych ścian dodatkowej twierdzy. – Moglibyśmy pomóc przy rozładunku. – Przydadzą się konie i wózki. Ta... uzdrawiaczka... była najwyraźniej bardzo przekonująca. Przywieźliśmy racje polowe na co najmniej rok, lekarstwa, nasiona i dość broni – starszej, ale dobrej – dla kolejnych dwóch oddziałów. Creslin zaciskał wargi, ale Megaera się uśmiechnęła, wyczuwając jego zdumienie. – Uzdrawiaczka zakupiła też meble i kamienne narzędzia w Suthyi. Przedni luk do połowy zapełnia nadwyżka drewna od szeryfa; nie było odpowiednie na chłody, albo tak stwierdziła szeryf, kiedy zobaczyła poręczenie. – Teraz to już prawdziwa magia. – Creslin w końcu się roześmiał. Shierra również śmiała się przez chwilę, po czym odwróciła do strażniczek stojących na pokładzie. – Rozładowywać! Creslin spojrzał za strażniczki w pełnym bojowym rynsztunku, na małżonków i garstkę dzieci, niecałe pół tuzina, i zobaczył postać w zieleni, której podświadomie oczekiwał. Klerris stał na pokładzie statku, obejmując Lidię i przez chwilę Creslin poczuł pieczenie pod powiekami. Pokręcił głową, ponownie kierując uwagę ku kapitanowi straży, która stała odwrócona do niego plecami i która kogoś mu przypominała. – To więcej niż dyplomacja czy obowiązek, Creslinie. – Megaera przysunęła się do jego ramienia. – Może to jedyny sposób, w jaki twoja matka, szeryf, potrafi okazać swoją miłość. Creslin milczał. Co mógł powiedzieć? Patrzył więc, jak dwoje czarnych magów odsuwa się od siebie z niemal identycznymi uśmiechami. Klerris i Lidia nie trzymali się za ręce, chociaż mogliby, bo ich bliskość była oczywista. Serce mu waliło i niemal zapragnął zamienić się z Klerrisem miejscami. Pomyślał, że cokolwiek zrobi i cokolwiek się stanie, Megaera zawsze pozostanie poza jego zasięgiem. Pokrywa przedniego luku otwarła się i dwóch żeglarzy zaczęło taklować blok połączony z ręczną korbą. – Megaero, zechcesz eskortować kapitana straży Shierrę? – Pytanie nie było retoryczne, bo nie był pewien, które z nich lepiej poradzi sobie z kontyngentem Westwind. – Myślę, że tak będzie najlepiej, skoro woli przestawać z kobietą i skoro kapitan najwyraźniej tego nie pragnie... chociaż... – Jej przelotny uśmiech był niczym jasne słońce w południe. – Moglibyśmy u obojga wzbudzić niepokój. Creslin uśmiechnął się swobodnie, po raz pierwszy od wielu dni. – Moglibyśmy... ale wówczas musiałbym wytłumaczyć, jak zwykły mężczyzna zdołał uciec z Westwind, a ty musiałabyś usmażyć coś albo kogoś, żeby zapewnić kapitana, że nie żartujesz. – Zajmę się oddziałami Westwind. Creslin znowu się zastanawiał, co ją tak rozgniewało. – Kobieta może być kompetentna bez użycia siły magii. – Megaera patrzyła w stronę molo, gdzie kapitan z Westwind ustawiała w szyku swoje strażniczki. – Nie to miałem na myśli – przepraszał Creslin. – Och... nadobny narzeczony... – Potrząsnęła głową. Creslin też miał ochotę pokręcić głową. Czekał jednak na czarnych magów, którzy schodzili ze statku. Lidia niosła czarną skrzynkę, która wydawała się znajoma. – Creslin, chciałbym ci... – zaczął Klerris. – Już się spotkaliśmy – przerwał delikatnie Creslin. – Zawdzięczam Lidii życie, a może i więcej. Ukłonił się po raz pierwszy, od kiedy opuścił Westwind, ale uzdrawiaczka zasługiwała na szacunek. Kiedy się wyprostował, zobaczył rumieniec na jej twarzy i zdumioną minę Klerrisa. – To zaszczyt, Creslinie. – W głosie Lidii była zaduma i coś jeszcze. – To wielki zaszczyt, doprawdy. Może jest jeszcze dla niego nadzieja. – Słowa Megaery nie były całkiem dowcipne, ale i nie zjadliwe. – Lidio, czy mogę przedstawić ci współregentkę, a także podtyrana Sarronnynu Megaerę? – Miło cię poznać, Megaero. Tyran okazała się bardzo pomocna. – Moja droga siostra? Naprawdę? A jak okazała swoją łaskawość? – Obietnicą ziarna i oliwek oraz drewna... które zostaną przysłane po jesiennych zbiorach. – Z radością będę oczekiwać tego ładunku. Creslin pokiwał głową. On również, choć oboje z Megaerą rozumieli warunek tej obietnicy. Jeśli przeżyją magów i wszystkie niespodzianki lata i wczesnej jesieni, ten ładunek będzie wiele Ryessę kosztował. – Muszę iść, Lidio, zająć się rozlokowaniem strażniczek Westwind – powiedziała Megaera. – Chętnie porozmawiam z tobą później. Kiedy Megaera skierowała się ku kapitanowi, która ciągle wydawała się Creslinowi znajoma, Lidia pochyliła się i podniosła czarną skórzaną skrzynkę. – To od córki szeryfa. Creslin zmarszczył brwi, ciekaw, co mogła przysłać Llyse. Wziął skrzynkę i już wiedział. Jego gitara. Ale dlaczego? – W środku jest kartka. Creslin postanowił nie szukać kartki na molo. Zobaczył, że kapitan patrzy w jego stronę. – Wygląda na to, że mam jeszcze parę obowiązków. – Jeśli sobie życzysz, Lidia i ja możemy zanieść gitarę do twierdzy – zaproponował Klerris. – Będę wdzięczny... – Regencie Creslin? Regencie Creslin? Creslin uśmiechnął się do uzdrawiaczki i czarnego maga, po czym odwrócił się w stronę nerwowego kapitana, który niósł w rękach stos pergaminów. LXXXI – Zrobiłaś dobry początek, jeśli chodzi o ćwiczenia fizyczne. Ale... Megaera uniosła brwi, czekając na następne słowa kapitana straży. – Czy jesteś w stanie osiągnąć trening całego życia w rok albo dwa, to już inna sprawa. Megaera powoli pokręciła głową. – Nie mamy wyboru. – Creslin nie jest taki surowy, prawda. Moja siostra uważała, że w głębi serca to dobry człowiek. – Nie o to chodzi. On sam nie potrzebuje obrony. Poza tym z tego, co widziałam, nie jestem pewna, czy kiedykolwiek zwyciężyłabym siłą broni. – Uniosła pałkę z białego dębu. – Od czego zaczniemy? Kapitan straży uniosła w odpowiedzi brwi. – Na początek od sposobu, w jaki trzymasz miecz. Rudowłosa uśmiechnęła się blado, ale pozwoliła ustawić sobie palce. – ...i sposobu, w jaki stoisz... Rozdrażnienie i ból nie mogą być aż tak złe jak palenie blizn wokół nadgarstków. Przynajmniej taką miała nadzieję. – Możesz tego żałować, pani... Może w rzeczy samej, ale czas na żal minął. Skoncentrowała się więc na ułożeniu palców starszej kobiety na mieczu oraz na sposobie, w jaki powinna chwycić broń. LXXXII Mężczyzna miał na sobie skórzane spodnie i spłowiała zieloną koszulę z rękawami podciągniętymi tuż nad łokciem. Przez długą chwilę stał na końcu mola, obserwując długie fale za falochronem, przyglądając się kilku wyższym, które pieniły się ponad skałami. Zachodnie wzgórza rzucały cień na nabrzeże, a słońce już zachodziło. Odwrócił się w stronę, gdzie wiszące wysoko chmury zaczynały połyskiwać pomarańczowo i różowo, żeby ogłosić zniknięcie słońca w morzu za zachodnimi zboczami. Mężczyzna rzucił ostatnie spojrzenie na niebiosa i Wieże Zachodzącego Słońca, po czym zawrócił. Zdarte buty niosły go z molo w stronę na wpół zbudowanej gospody, gdzie ustawiono ściany i dach jadalni. Ściany sypialnych pokoi dla gości powstawały opieszale, częściowo z powodu planów, a częściowo z powodu gasnącego entuzjazmu żołnierzy do budowy mniej pilnych dla nich pomieszczeń. Co dziwne, niektóre strażniczki z Westwind zaczęły pomagać przy budowie domostwa współregentów na urwisku tak bardzo, że ukończyły zewnętrzne i wewnętrzne mury w ciągu paru ośmiodni, robiąc więcej, niż Creslin zrobił przez rok. Prace przy twierdzy były również sukcesem Megaery i cokolwiek robiła – poza zdecydowanym pragnieniem opanowania walki mieczem – jej więzi ze strażniczkami były coraz lepsze. Creslin pokręcił głową. Dwóch rybaków zwijało sieci zostawione wcześniej do wyschnięcia, kiedy schodził z końca mola. – Dobry wieczór, panie – powiedział siwowłosy rybak, ledwo podnosząc wzrok znad pracy. – Dobry wieczór – odrzekł Creslin z uśmiechem. – Wypływacie wcześnie rano? – Zawsze wcześnie... przynajmniej jeśli chce się coś złapać. Drugi rybak, młodszy, o ciemniejszych włosach, z pręgą na ramieniu, pokiwał brodatą głową, ale nie odezwał się, kiedy Creslin szedł dalej w stronę stawianych budynków. – ...nowy regent, gadają o nim i tej rudowłosej kobiecie. – ...wiedźmy, oboje. – ...lepsza wiedźma, która pilnuje na miejscu... – Może... Creslin miał nadzieję, że spełni nadzieje pierwszego i zdobędzie zaufanie drugiego. Przystanął przy nie dokończonej gospodzie, zerkając na najbliższe przycięte już dachówki nad jednym końcem sali. Potem przeszedł pomiędzy stosami nie obrobionego kamienia. Wewnątrz sali stało ukończone palenisko, a kamienne płyty podłogi zostały ułożone, ale nie wmurowane. Okna nie miały jeszcze szyb ani okiennic, ale żadne z nich nie były konieczne w żarze nadchodzącego lata. Klerris uważał, że dymne szkło można zrobić z piasku z plaż, które leżą za niskimi wzgórzami na wschodzie Krańca Lądu. Szyby sprawią, że w gospodzie i twierdzy będzie można mieszkać przez cały rok. Stawianie trzech budynków, próba uprawy zbóż i ożywianie paru starych sadów zabierało Creslinowi większość czasu, czasu, którego nie spędzał na próbach przywrócenia własnej kondycji, rozmowach z Shierrą, Hyelem, Megaerą, Lidią i Klerrisem, na zastanawianiu się, co jeszcze należy zrobić. Westchnąwszy głęboko, wszedł w cień i ruszył w górę, w stronę chłodnego domu współregentów zbudowanego z czarnego kamienia. Pomyślał znowu o krótkiej wiadomości od Llyse, której słowa mogły znaczyć wiele... albo nic. Słowa, którymi nie podzielił się z nikim, wryły mu się w pamięć. Creslinie, Niektórych rzeczy nie można zdobyć zimną stalą ani wywoływaniem czarnych burz. To może okazać się pomocne. Mamy się dobrze, ale ja ciągle nasłuchuję nocami słów, których już nie śpiewasz. Jeśli aniołowie będą miłosierni, wyślemy kolejny ładunek na jesieni, kiedy zostaną wyliczone zimowe zapasy. Llyse – Niektórych rzeczy nie można zdobyć zimną stalą... – mruknął. – Na przykład Megaery? Teraz, kiedy o tym myślał, zdał sobie sprawę, że nigdy nie wspomniał Megaerze, że gra na gitarze i śpiewa. Ale... nigdy naprawdę nie grał poza zaciszem swojej komnaty w Westwind. I dla Lorcas, kupieckiej córki, która upierała się, że czeka nań księżniczka. Skrzywił usta. Czeka, tak, ale niedokładnie tak, jak to odmalowała Lorcas. Przyjdzie czas, że będzie potrzebował tej gitary. Każdej umiejętności czy zrozumienia, które zdobył. Dlaczego z muzyką, choćby tylko na własny użytek, miałoby być inaczej? Jakiś głęboki dźwięk zabrzmiał w ciemnościach przy drodze, po czym zamilkł na odgłos jego kroków. W najbliższej gęstwie półmroku ku ścianom urwiska z wąskich plaż pod czarnymi skałami wschodniego brzegu Recluce unosił się pomruk fal. Creslin przystanął i nasłuchiwał, ale słyszał jedynie odgłos fal na piasku. Przed sobą ujrzał błysk lampy, może dwóch. Megaera była w domu. Odetchnął głęboko i poszedł aż jego buty zachrzęściły w ciemnościach na czarnym kamieniu tarasu. – Megaera? – Otworzył główne drzwi do zadaszonej, ale i tak nie wykończonej wielkiej sali. Nie było odpowiedzi, kiedy na powrót zasunął za sobą drzwi. Przecinając nie oświetlony pokój, wszedł na kamienną posadzkę korytarza prowadzącego do ich sypialni. Stanął przy drzwiach. – Megaera? – Wejdź. Rudowłosa siedziała ze skrzyżowanymi nogami na pikowanej kapie siennika. W jej pokoju znajdował się też nieduży stołek i wąskie krzesło z ażurowym oparciem. Pojedyncza lampa z brązu, czysta i wypolerowana, rzucała światło na kamienne płytki i dywanik utkany z morskiej trawy, który zasłaniał przestrzeń pomiędzy krzesłem a siennikiem. Creslin osunął się na niewielki, ale mocny stołek. – Jak ci minął dzień? Trochę męczący. – Miała na sobie suknię, której nie widział wcześniej. Zapięta była na guziki do samej szyi, a obszerne rękawy osłaniały ramiona aż do nadgarstków. – Kiedy musisz zrobić węgiel drzewny, zanim jeszcze potrafisz zacząć... – Do szkła? Megaera skinęła głową. – Działa, ale jest wolny. Kędy uruchomimy piec, niektóre strażniczki będą mogły się tym zająć. A co u ciebie? – Moglibyśmy wykorzystać szkło. Sala jadalna i większość kuchni skończone. Nie ma jeszcze pokojów ani przedsionka. – Mimo iż odpowiadał na jej pytania, zastanawiał się, co ukrywa. – Nad czym jeszcze pracowałaś z Shierrą? – Nad niczym szczególnym. Próbuję nauczyć się sposobu pracy strażniczek i jak mogłabym pomóc. Creslin wyszczerzył zęby. – Co ukrywasz? – Niech cię szlag! Niech szlag trafi twoje rzygające flaki i twoją przepojoną ładem uczciwość! Nienawidzę cię! Wynoś się stąd! – Co takiego zrobiłem? – Nie co zrobiłeś, tylko kim jesteś. Siedzisz tu i wyglądasz na zadowolonego z siebie. Jesteś tak pokrętny, że nawet nie wiesz, jaki jesteś nieuczciwy. A teraz zejdź mi z oczu. Srebrnowłosy mężczyzna wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Słyszał zatrzaskiwaną zasuwę, kiedy wchodził do swego pokoju, w którym znajdowała się tylko nie zapalona lampa i siennik z prostą kołdrą. Przez długi czas stał w ciemnościach przy oknie, nasłuchując odgłosu fal i szeptu morskiej bryzy, jeszcze długo potem, kiedy zgasło światło w sąsiednim pokoju, długo potem, kiedy chmury przesłoniły lśniącą diamentami wstęgę nieba z Gwiazdą Polarną, która pewnie była samym rajem. Po jakimś czasie zasnął... ale nie spał dobrze. LXXXIII Megaera zgięła się wpół, odchyliła pałkę pod kątem, pozwoliła pałce młodszej strażniczki przemknąć obok i uderzyła szybko. – Uuuufff... – Uderzenie było odpowiednie, ale pochyliłaś się na końcu i nie mogłaś wstać – stwierdziła seniorka na służbie. – Nie masz toczyć pojedynków. Walczysz, żeby zabić i nie zostać zabita. Rudowłosa otarła czoło i rozejrzała się po ćwiczebnym placu strażniczek Westwind. Nikt inny nie patrzył na nią wprost. Druga para strażniczek nie przerywała ćwiczeń. Reszta oddziału pracowała przy kamieniach i drewnie, żeby zmienić surową przybudówkę twierdzy w bardziej nadające się do mieszkania kwatery, poza trzema, które pracowały na urwiskach wraz z Creslinem. Nie wiedziała, dlaczego czują się tak zobowiązane mu pomagać. Zacisnęła wargi i chwyciła mocno pałkę. – Nie ściskaj tak mocno, aż bieleją ci palce – zauważyła strażniczka. Megaera zmusiła się do rozluźnienia dłoni. Niedługo ma wyznaczone spotkanie z Klerrisem i Lidią, żeby popracować nad szkłem. – Spróbuj jeszcze raz – zaproponowała strażniczka. – Pamiętaj, zawsze ktoś jeszcze czeka, żeby uderzyć. – Skinęła ostro głową i podeszła do następnej pary, obserwując ją przez jakiś czas. – Stop – powiedziała. – Obie prosicie się o śmierć... Megaera odetchnęła głęboko i na nowo przyjęła pozycję, szybkim skinieniem głowy dając znak, że znów jest gotowa. Jeśli Klerris miał rację, miecz stanie się niedługo jedyną ochroną, na której będzie mogła polegać. Już bolały ją barki, a ramiona były bardziej posiniaczone, niż kiedykolwiek uważała to za możliwe. Ale zawsze nosiła długi rękaw i będzie nosiła, dopóki ramiona nie przestaną być fioletowe od barków po nadgarstki. – ...strażniczki Westwind... nie są... jedynymi niebezpiecznymi wojowniczkami... – Syczała pod nosem, parując i uskakując. – Uuuufff... Tym razem to ona przyjęła cios. – Wszystko w porządku, pani? – zapytała młodsza strażniczka, ledwie na tyle dorosła, że pozwolono jej dołączyć do oddziału. – Nic mi nie jest. Spróbujmy jeszcze raz. Powinna już iść, ale nigdy nie było dość czasu na wszystko i ciekawa była, jak Creslin zdołał poradzić sobie z tyloma projektami. Ale był jej to winien, tyle był jej winien za tę jego głupotę i upór, za brak zrozumienia. – Niech cię choler... – Wyszeptała, a jej pałka zakręciła się w obronie, kiedy wyobraziła sobie, że to on jest młodszą strażniczką i pałka poruszyła się jeszcze szybciej. Nie zważała na skurcz w żołądku. LXXXIV Późnopopołudniowe słońce przedarło się przez chmury ponad północnozachodnim morzem i wpadło przez wąskie okno w starej części głównej twierdzy. – Pomysł wspólnej jadalni nie sprawdza się. – Hyel zmarszczył brwi. – Moi ludzie siedzą po jednej stronie, a jej strażniczki patrzą na nich z drugiej. Podoba się tam tylko żonom rybaków, które nalewają trunki. A tak przy okazji, do picia też nie mamy za wiele. – Niech twoi ludzie... nie wiem. Przez jakiś czas może być posucha, ale sady dadzą aż nadto, żebyśmy poddawali fermentacji coś nadającego się do picia. – Creslin myślał o innych owocach i zbożach. – Może dałoby się coś zrobić z tymi czerwonymi jagodami, które rosną na urwisku. Nie ma nikogo w twierdzy, kto by robił własny alkohol? – Paru – przyznał Hyel. – Ale chciałbyś się go napić? – Zwolnij ich z części dyżurów, niech zbiorą jagody i wykorzystają je do czegoś. Pozwólcie też Megaerze, Klerrisowi albo mnie zajrzeć do beczek, baryłek, czy co tam wezmą, zanim ktoś się tego napije. Teraz martwił się nie tylko o kwatery i brak sanitarnych udogodnień w rozbudowanej twierdzy, brak łóżek, brak... Jeszcze musiał zajmować się browarnictwem! Wzruszył ramionami. Megaera pracowała z Shierrą nad remontem i dalszą rozbudową twierdzy, wykorzystując zielone drewno z Suthyi i narzędzia przywiezione przez Lidię. Kto wie, kiedy przybędzie dodatkowa pościel? Całe to bezużyteczne gadanie o prowadzeniu twierdzy, ta paplanina Galena, wszystkie rozważania nad wyposażeniem i zapasami, które tak go nudziły – w miarę jak mijały dni, stawały się bezcenne. To wszystko i zdroworozsądkowe podejście Megaery. – Potrzebujemy tego? – pytała. – Jak szybko? Wątpił, czy słyszał te pytania mniej niż dwadzieścia razy. Mimo to miała rację. Czego potrzebowali i kiedy będą tego potrzebowali? Creslin chciał mieć wszystko natychmiast skończone, więc kto miałby w tych warunkach czas na magię? Wzmacnianie ładem, którego się nauczył, było wspaniałe do pobudzania wzrostu roślin, ale nie mógł pobudzić tego, co nie rosło. Tyranią zdołał zmusić co bardziej przedsiębiorczych małżonków, garstkę żon rybaków i dwóch kalekich rybaków do zaorania i obsiania paru porzuconych pól na niższych zboczach po północnej stronie Krańca Lądu. Lidia zlokalizowała jeszcze jedno albo dwa źródła, a przyszli rolnicy odbudowali system rowów odpływowych. Rozcierał obolałe ramiona. Pewnego dnia będzie mógł wrócić do wykończenia ich domu, który teraz stanowiły ledwie na wpół ukończone sypialnie i cztery odgrodzone i nie wykończone pokoje: jadalnia, salon, tak zwany gabinet i kuchnia. – Mogłoby się udać... póki co – powiedział Hyel znużonym tonem. – Ale to nie zlikwiduje wrogości. Będą pili i gapili się na siebie nawzajem. – A co z minstrelem? – Kto tutaj przyjedzie? Przynajmniej teraz? Srebrnowłosy mężczyzna pokiwał głową, myśląc o kartce siostry. – Być może istnieje rozwiązanie. Przynajmniej możemy spróbować. – Co... – Spotkam się z wami w szynku w czasie wieczornego posiłku. Wysoki mężczyzna stał zaskoczony. Creslin uśmiechnął się. – Albo się uda, albo nie. Wyszedł, kierując się ku czarnym kamieniom domu, który ciągle pozostawał nie wykończony i samotny na szczycie urwiska górującego nad wschodnim brzegiem Recluce. Kiedy dotarł do drzwi, zawołał Megaerę, ale odpowiedzi nie było i nie wyczuwał nikogo wewnątrz ani w pobliżu domu, ani na tarasie. Przyniósł gitarę, usiadł na murku, gdzie słońce grzało mu plecy i pozwolił palcom odnaleźć struny i melodię. Mimo że dłonie miał stwardniałe, czubki palców nie były już tak mocne jak niegdyś. Odłożył więc gitarę z powrotem do pudła i zastanowił się. Myślał o pieśniach, które niegdyś śpiewał, tych paru, które skomponował i wielu, których się nauczył, pozostawionych mu przez srebrnowłosego mężczyznę. Kiedy tak wspominał, słońce opadło za wzgórza, ale Megaera się nie pojawiła, choć też i nie wyczekiwał jej tak, od kiedy zaczęła się identyfikować ze strażniczkami Westwind. Większość nocy przesypiała w swoim pokoju, ale to wszystko. Jadała w twierdzy razem z Shierrą albo spędzała czas na rozmowach z Lidią. Zbliżał się półmrok, Creslin podniósł gitarę i zszedł do miasta, kierując się ku wspólnej sali w nie ukończonej gospodzie. Hyel już czekał. – Co to jest? – Gitara. Ktoś mi kiedyś powiedział, że muzyka czasami pomaga. Hyel podążył za młodszym mężczyzną przez otwarte drzwi na zachodnim, niemal już ukończonym końcu gospody. Okna nie miały szyb ani okiennic, chociaż Klerris pracował z Megaerą i mały piec oraz obiecane grube dymne szkło niedługo miały być dostępne. Creslin stanął w za dużym pomieszczeniu i przez chwilę odczekał, aż oczy przywykną do mroku. Tylko sześć małych lamp – pożyczonych, jak podejrzewał, z twierdzy – oświetlało ściany, a nikły odór powiedział mu, że zasilane są jakimś rodzajem oleju rybnego. Pociągnął chwiejny stół – kolejny wytwór wysiłków Klerrisa, jak podejrzewał – do miejsca tuż przed drzwiami i odwrócił się do Hyel a. – Znajdź mi jakiś stołek, jak dasz radę. Kapitan straży pokręcił głową, ale podszedł do małych drzwi wiodących do przyszłej kuchni, teraz służącej jedynie do przechowywania niewielkich zapasów napitków, zbyt starego sera i pokruszonych sucharów. – ...co on tutaj robi? – Najpierw... ona zaczęła łazić z tymi sukami... teraz on siedzi z dala od wszystkich... Creslin zlekceważył szepty i spojrzał w sam środek oddziału Westwind, w stronę aureoli płomiennych włosów. Megaerą odwróciła wzrok, chłodny, a mimo to zaskoczony. – To najlepszy, jaki znalazłem... – Hyel ustawił czworonożny, krzywo przycięty stołek przy stole. – Bardzo dobry. – Creslin zaniósł go pomiędzy stoły, może sześć cubitów w połowie sali. Potem wrócił do stolika, wyjął gitarę z pudła i usadowił się z nią na stołku. Szepty i pomruki ustały. Creslin przebiegł palcami po strunach gitary, żałując, że nie ćwiczył więcej, ale kto miałby czas na takie ćwiczenia? W końcu usiadł wygodniej i spojrzał ku surowym stołom... oddziałowi Westwind siedzącemu przy ścianie niemal pozbawionej okien i żołnierzom z twierdzy Montgren przy czterech ławach przed nie osłoniętymi oknami, które wpuszczały do środka chłodną bryzę, sól i zapach ryb z portu. Uśmiechnął się krzywo. Nikt nie odwzajemnił uśmiechu, nawet Megaera siedząca obok Shierry. – Nie znam zbyt wielu pieśni, które lubiłaby jedna czy druga grupa. Cieszcie się więc tymi, które lubicie, i nie zważajcie na pozostałe – oznajmił cicho. Jego palce dotknęły strun. Wysoko w górach, Gdzie człowiek nie śmie wejść, Aniołowie ustawili straże Na lodzie i śniegu. Kobiety strzegą wrót Z mieczami ze stali, A ich serca są zimniejsze Od lodu i śniegu. Wysoko w górach, Gdzie nie rosną drzewa, Rzadko świeci słońce I nie płyną rzeki. Ze szczytów Westhorns Maszerują strażniczki. Ich miecze to płomienie, Które spalają do kości. Zranią cię i porzucą W kałuży krwi i chłodzie, I nikt cię nie odnajdzie, Aż do kresu tych gór. One rozpłatają skały, A śnieg opadnie w głąb, A strażniczki tych gór Obronią swoją twierdzę. Ich zamek przetrwa, kochana, Aż świat okryje się bielą, Aż zapomniana zostanie Legenda 0 demonach światła. Aż moja pieśń się pogrąży W otchłani nocy, A wszyscy młodzieńcy unikać będą Górskich zimnych szczytów. Wysoko w górach, Gdzie człowiek nie śmie wejść, Aniołowie ustawili straże Na lodzie i śniegu. 1 będą tam stały, kochana, Aż świat okryje się bielą, Aż zapomniana zostanie Legenda 0 demonach światła. Aż moja pieśń się pogrąży W otchłani nocy, 1 żaden z młodzieńców Nie wyruszy na zimne szczyty I żaden z młodzieńców Nie wyruszy na zimne szczyty. Kiedy Creslin skończył pieśń, panowała cisza. Żadnych szeptów, tylko cisza. Nuty były srebrne, z paroma tylko śladami miedzi. Dotknął strun i zaczął na nowo. ...Och, miłość moja ma barwę bieli, Jasna jest i biała jak gołębica, I biały był ten, jak ona jasnowłosy, Który odebrał mi moją miłość... Przerwał, rozprostowując palce, które już bolały z powodu braku wprawy, i mając nadzieję, że przypomni sobie prawdziwe słowa. – Jeszcze jedną... Prośba była szeptem, ale słyszalnym nawet w poszumie wiatru. Wzruszył ramionami, poprawiając się na stołku. ...zaśpiewaj pieśń złotych monet, o plecaku pełnym ptaków, minstrelu łaknącym miłości, zawodzącym miłosne słowa... W końcu na kilku twarzach pojawił się uśmiech, kiedy skończył głupawą piosenkę, której nauczył się dawno temu, ale strażniczki Westwind wydawały się trochę chłodne. Creslin pomyślał, po czym wziął głęboki oddech i zaczął, odgrzebując słowa z pamięci. Me pytaj, czym jest mężczyzna, Co po pochlebstwa plecy zgina, Albo swą duszę przed kobietą ugina... W końcu to tylko mężczyzna. Nie pytaj, kim mógłby być mężczyzna, Co szpadę swą nosi jak wachlarz, A damy go mamią, jak chcą... W końcu to tylko mężczyzna... Przesadnie akcentował słowa i został nagrodzony ironicznymi uśmiechami żołnierzy Montgren i chichotem starszych strażniczek Westwind. Palce miał obolałe, ale potrzebował jeszcze co najmniej jednej piosenki albo dwóch. Stał jednak przez chwilę, rozglądając się za czymś do picia, i Megaera przyniosła mu nieduży kubek soku z jagód. Była tak blada, że niemal biała. – Dobrze się czujesz? – zapytał. – Świetnie, dziękuję. Pomyślałam, że możesz tego potrzebować. – Odeszła i na powrót zajęła swoje miejsce obok Shierry. Napił się, świadomy milczenia, zanim w końcu odstawił pusty kubek koło stołka i ponownie dotknął strun. ...z niebios dawno utraconego Raju... ku szczytom twierdzy Westwind, nasze miecze są zawsze gotowe, a nasz honor nigdy nie zasypia! Niemal zgubił melodię, kiedy strażniczki w końcu zaczęły śpiewać i więcej głosów przyłączyło się, kiedy grał dalej. Na końcu zwrócił się ku grupie z Montgren. – Zaśpiewałbym waszą piosenkę, ale musiałem opuścić księstwo, zanim się jakiejś nauczyłem. Czy jest ktoś... ktokolwiek... kto podpowiedziałby mi melodię? Powoli wstał ciemnowłosy mężczyzna. Był to Thorkeil. – Panie, nie wiem, czy potrafię śpiewać... Od strony jego kompanów dało się słyszeć prychnięcie. – ...ale znam słowa paru piosenek. Creslin zerknął ku twarzom z Westwind, zauważając, że chłodna wrogość trochę zelżała. Stworzenie swego rodzaju harmonii pomiędzy tymi dwiema grupami będzie długą, ciężką pracą. ...Książę ruszył na polowanie, na polowanie ruszył on... Głos Thorkeila nie trzymał się nut ani tempa, ale Creslin pochwycił zasadniczą melodię i słowa i niebawem silniejsze głosy dołączyły się do chóru. Po jeszcze dwóch piosenkach Creslin wstał, kręcąc głową. Palce niemal krwawiły. – Może oddam gitarę komuś innemu... Przez chwilę obawiał się, że nikt jej nie weźmie. Potem jednak wyszła naprzód szczupła strażniczka Westwind. Podał jej instrument i podszedł do małego, pustego stolika pomiędzy dwiema grupami. Strażniczka miała jasny głos i dobre wyczucie gitary. Zaczęła od starej ballady. Creslin podniósł kubek i jedna z kobiet napełniła go sokiem z jagód krasnokrzewu. Potem pogrzebał w kieszeni, zdając sobie sprawę, że nie ma przy sobie pieniędzy. – Myślę, że nie musicie płacić we własnej tawernie, panie – powiedziała kobieta z uśmiechem. – Zwłaszcza po tak ślicznym przedstawieniu. Po jego prawej ręce usiadły Megaera i Shierra. Megaera skinęła na Hyela, który natychmiast wziął swoje krzesło z prostym oparciem, zrobione z resztek drewna po budowie, i usiadł po lewej ręce Creslina. – Nie wiedziałam, że potrafisz śpiewać. – Stwierdzenie Megaery było oskarżeniem. – Aż do teraz nie miałem nigdy okazji, a ty nigdy nie wydawałaś się zainteresowana – powiedział obojętnie Creslin, wciąż przyglądając się strażniczce na stołku. – Fiera mówiła, że strażniczki z korytarza zwykły zakradać się pod drzwi, kiedy ćwiczyłeś – dodała Shierra. Creslin wciąż przedtem nie słyszał u niej tak ciepłego tonu. Starał się nie otworzyć ust. Fiera? Shierra? Czy były spokrewnione? Czy to dlatego starsza kobieta wydawała się znajoma? – Fiera? – zapytał w końcu. – Czy to twoja...? – Moja młodsza siostra. Mnóstwo o tobie opowiadała, prawdopodobnie za wiele. – Jak ona się miewa? Megaera zesztywniała, ale Creslin nie zważał na to teraz. – Wyruszyła z oddziałem do Sarronnynu. Zostanie zmieniona za rok. – Skąd pochodzi ta gitara? – zapytał Hyel. – Należała do mnie. Zostawiłem ją... daleko stąd. Lidia, uzdrowicielka, ją przywiozła. Moja siostra Llyse pomyślała, że chciałbym ją tu mieć. – Nigdy nie grałeś publicznie? – Shierra uśmiechała się, jakby znała odpowiedź. – Nie. Bardzo się tego bałem, ale czasami muzyka pomaga. Druga piosenka, ta o białej gołębicy, prawdopodobnie ocaliła mnie przed białymi magami. – Nie słychać było, żebyś był przerażony. – W głosie Megaery brzmiał chłód. – Nie na wiele by mi się to zdało – odpowiedział powoli. – Poza tym nikt urodzony w Westwind nie okazuje strachu. Nie, jeśli może temu zapobiec. Megaera spojrzała na kapitana straży. Shierra powoli pokiwała głową. – Odczuwanie strachu jest dopuszczalne, ale pozwalanie, aby wpływał na twoje działanie, nie. To jedna z przyczyn, dla których strażniczki często są bardziej skuteczne od mężczyzn. Mężczyźni zbyt często ukrywają swój strach pod szorstkością albo niemądrymi atakami. Strażniczki są uczone rozpoznawać strach i odsuwać go na bok. Hyel uniósł brwi na uwagę o męskiej szorstkości, po czym pociągnął długi łyk z glinianego kufla. Przy pozostałych stołach zarówno mężczyźni, jak i kobiety klaskali w rytm marszowej pieśni. LXXXV Creslin wstał. Palce wciąż go piekły, a mięśnie bolały. Zmusił się do uśmiechu. – Idę się trochę przespać. Lidia i Klerris wymienili spojrzenia, ale zaczął mówić Hyel. – ...mamy nadzieję, że znowu dla nas zagrasz. To była prawdziwa uczta i chyba wszystkim się podobało. Creslin podniósł pudło na gitarę i wzruszył ramionami, żeby je rozluźnić. Kędy sprawdzał zapięcia przed podniesieniem pudła, wrażliwość palców przypomniała mu ponownie, jak niewiele ostatnio grał. Mimo iż strażniczki Westwind i żołnierze Montgren nie siedzieli przy tych samych stolikach, nikt już nie obrzucał się ponurymi spojrżeniami i nie pomrukiwał. Creslin miał nadzieję, że za jakiś czas niektórzy kawalerowie i zaręczone strażniczki dołączą stopniowo do towarzystwa. – Ja też mam nadzieję, że znowu zagrasz – zawtórowała mu Shierra. – Muszę z tobą pomówić. – Głos Megaery był cichy i znużony. – Teraz? – Kiedy dotrzesz do domu. Nie zostanę długo. Ciągle była blada. Creslin zauważył to i nie mógł opanować zmartwienia, że tak się przemęcza. – Przestań. Proszę... Przestał. Ruszyła ku niemu, ale podszedł do niej Klerris. – Chwileczkę, pani? – Och... czy to nie może zaczekać do jutra? – Chyba nie. Creslin westchnął, cofając się, zadowolony, że główne uderzenie ostrych słów Megaery skupi się na Klerrisie, ale równocześnie czuł się winny. Kiedy torował sobie drogę przez wspólną salę i minął dwie zewnętrzne lampy, uświadomił sobie, że idzie za nim Lidia. – Creslin... – Tak? – Masz coś przeciwko, żebym poszła z tobą kawałek? Jest parę rzeczy, o których chyba powinieneś wiedzieć. Nie podobało mu się brzmienie słów Lidii, ale wzruszył ramionami i przypomniało mu się, jak bardzo są obolałe. Praca na farmie była nawet cięższa od kamieniarstwa. – Nie. Chodźmy. Gdzie jeszcze zawiodłem? – Zawiodłeś? – Ty i Klerris ostatnio odzywacie się do mnie tylko po to, żeby wykazać mi kolejny błąd. – A jeśli nie jest poważny, tak naprawdę nie masz czasu nas wysłuchać. – Jej ton był na wpół żartobliwy, na wpół uszczypliwy, kiedy zrównała z nim krok i ruszyli w górę. – Domyślam się, że sobie zasłużyłem. Co tym razem? – Megaera – stwierdziła uzdrowicielka. – Naprawdę wyprowadziłeś ją dziś z równowagi. Znowu. – Znowu? Wszystko, co robię, wyprowadza ją z równowagi! Kiedy do niej mówię, wścieka się. Jeśli nie mówię, wścieka się. – Creslin. Miękki ton ostudził go. – Słucham? – odpowiedział zmęczony. – Megaera jest twoją żoną. – Z nazwy, być może. Ale niewiele poza tym. – Czy naprawdę zapytałeś ją kiedyś dlaczego? – Nie, ponieważ tego najwyraźniej pragnie. – Czy kiedykolwiek powiedziałeś, że ją kochasz? – A kocham? Lidia prychnęła. – W porządku. Ale to beznadziejne. Patrzę na nią i nie mogę przestać jej pragnąć. Ona czuje to, jak tylko spojrzę, i rani do żywego. – Zgadza się. Pamiętasz, jak się czułeś za każdym razem, kiedy przemierzałeś Wielką Salę w Westwind? Creslin zdławił gniew. – Wtedy... nie wiedziałeś nawet, co czuły strażniczki. Słyszałeś tylko słowa. Jak byś się czuł, gdybyś znał każdą myśl ukrytą za tymi słowami? Ton uzdrowicielki był zimny jak północne gwiazdy i tak samo odległy, a mimo to bliski niczym miecz szarpiący wnętrzności. Nie mógł nic powiedzieć, bo oczy zaczęły go piec, choć nie potknął się ani razu. – Twoja żona, a ona jest twoją żoną w nieszczęsnym i starym znaczeniu tego słowa z powodu machlojek Ryessy, słyszała od ciebie tylko parę ciepłych słów. Nigdy o nią nie zabiegałeś, a przez cały czas jej pożądasz. Czy masz jej być bliski? Czy ma ci okazywać swoją miłość? Creslin skrzywił się, ale słowa uzdrowicielki padały dalej niczym lodowe igły, które wcześniej przywoływał z Dachu Świata. – ...przy każdej okazji popisywałeś się kolejną umiejętnością. Dzisiejszy wieczór był szczególnie bolesny. Śpiewałeś pieśni o miłości i nienawiści, pieśni zabawne i wojenne, a twoja dusza była tam, otwarta i wydana na pokaz. Ryzykowałeś swoją duszę dla ludzi, których ledwie znasz i którym niewiele jesteś winien. A mimo to nie zaśpiewałeś dla kobiety, którą, jak twierdzisz, kochasz. Jak, twoim zdaniem, ona się z tym czuła? – Nie najlepiej. – Masz rację. – Głos Lidii złagodniał. – Co gorsza, jeśli przyjdziesz dziś do niej z poczuciem winy, urwie ci głowę i będzie ci się należało. – A co mam zrobić? Poza myśleniem? – Wysłuchaj każdego paskudnego słowa, które ci powie, i zastanów się nad nimi, i nie rewanżuj się tym samym. Nie bądź wyniosły. Nie działaj w poczuciu winy i nie próbuj niczego jej wynagradzać, zwłaszcza dziś wieczorem. Powiedz jej, że naprawdę nie rozumiesz, co ona czuje, i że spróbujesz to naprawić, traktując ją w przyszłości jak przyjaciela. – Nie wiem, czy potrafię... – Jeśli nie potrafisz, umrzecie oboje, zanim skończy się lato. – Lidia przystanęła. – Dobranoc, Creslin. Jej kroki były tak ciche, że zagłuszyło je bzyczenie owadów pośród skał wzdłuż drogi pomieszane z łagodnym szeptem fal na piasku. Stał tam, nasłuchując kroków Lidii albo też kroków nadchodzącej rudowłosej kobiety. Nie usłyszał żadnych. Zawrócił więc na południe i powoli poszedł pod górę. Kiedy dotarł do domu z czarnego kamienia, najpierw zapalił lampy, jedną w swoim pokoju, a drugą u niej. Potem stanął przy oknie, zostawiając drzwi otwarte na oścież, i czekał. Nocne powietrze było chłodne, ale nie tak chłodne, jak najcieplejsze nawet letnie noce na Dachu Świata, którego prosty zamek wydawał się tak wyrafinowany, od kiedy tu zamieszkał. Lampy płonęły, ale Megaera nie nadchodziła. Czyżby postanowiła spędzić noc u strażniczek Westwind? Czy wydał jej się aż tak niewrażliwy? Wrócił na taras, pozwalając myślom ulecieć na wietrze i lekkiej morskiej bryzie, która nadpływała znad oceanu na urwiska. Nie wiedział, jak długo tam szybował. Wiedział tylko, że kiedy myśli powróciły, zapadł w głąb siebie i przeciął taras w stronę Wielkiej Sali. Otworzył drzwi w chwili, kiedy jej dłoń sięgnęła do szorstkiej klamki. – Dobry wieczór. Chciałem się upewnić, czy bezpiecznie wróciłaś. – A któżby mnie niepokoił? – Nikt, jak przypuszczam. Musiałem ci tylko coś powiedzieć. Nie rozmawialiśmy naprawdę, a mówiłaś, że chcesz tego. – Nieważne. Nie słuchałeś wcześniej. Dlaczego miałbyś słuchać teraz? – A jednak słucham. – Zamknął za nią drzwi. Światło z jej pokoju wylewało się na korytarz i oświetlało zakurzone kamienie posadzki, widział ją wystarczająco wyraźnie. – Łatwiej jest pewnie słuchać po kolejnym podboju. – Pomknęła wzrokiem w prawo, jakby chciała go ominąć. – To nie miało być podbojem. – Nigdy nie ma być tak, jak się później dzieje. Po prostu działasz i nieważne, co czują inni. Albo czujesz, zanim pomyślisz, jak twoje uczucia wpływają na innych. – Patrzyła wprost na niego zimnym, a jednak płonącym wzrokiem. – Masz rację – przyznał. – Ciągle działam bez zastanowienia. – Chyba jestem ci poślubiona, nadobny narzeczony, a nie wiem nawet, że potrafisz śpiewać miłosne pieśni, które łamią kobiece serca. Albo marsze. Nigdy nie raczyłeś mi o tym powiedzieć. Chciał jej powiedzieć, że rzadko dawała mu dość czasu, żeby wiele powiedzieć, ale ugryzł się w język. – Przypuszczam, że nie. Może bałem się, że za to również mnie skrytykujesz. – Krytykować wielkiego Creslina. Niebiosa nie wybaczyłyby mi tego. – Nie zdawałem sobie sprawy, że tak to odbierasz. Wiesz, co ja czuję. Ja o tobie nic nie wiem. – Cokolwiek robiłeś dziś wieczór, możesz to dalej robić... przez kilka lat. – Ruszyła, żeby go ominąć. Podniósł rękę, ale nie dotknął jej. Zatrzymała się. – No? – Nie może tak dalej być, Megaero. – Mówię ci to od dnia, kiedy ocknąłeś się na zamku mojego drogiego kuzyna. – Więc... jestem ociężały. – Jestem zmęczona. To był długi dzień. Wszystkie moje dni ostatnio są długie. Co zamierzasz? Wciągnąć mnie do łóżka, nazwać to miłością i myśleć, że to wszystko rozwiąże? – Jej wargi wykrzywił gniewny grymas. Creslin powoli wypuścił oddech. – Nie. Coś... może przyjaźń. Może niewyszukiwanie najbardziej okrutnych słów z możliwych, kiedy jesteśmy wściekli. Może zastanowienie się, jak wpływają na ciebie moje czyny... Pokręciła głową. – Po prostu nie wiem. Akurat teraz tak czujesz. Ale czy jutro nadal będziesz tak uważał? Albo za parę dni? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Ale czy moglibyśmy spróbować? – Próbuj. Ja zobaczę. Dobranoc. Pozwolił jej przejść obok. – Dobranoc. Przez chwilę stał w mroku nie dokończonej Wielkiej Sali, a chłodna morska bryza przepływała wokół niego. Potem wrócił do swego pokoju i zdjął ubranie, zdmuchnął lampę i wyciągnął się na sienniku, który nie był bardziej miękki od kamiennej podłogi, na której leżał. Nasłuchiwał niewidocznych owadów i żab i myślał, jak nauczy się rozważać swe czyny, zanim zacznie działać, a powieki miał coraz cięższe. Dobranoc, Megaero, pomyślał. Czy słyszała jego życzenie? Zapytał swój żołądek i zignorował skurcz. Umrze przed jesienią? Zacisnął powieki, próbując się rozluźnić. LXXXVI Creslin obudził się wcześnie, niedługo po tym, kiedy słońce oświetliło fale Oceanu Wschodniego. Miał czas na pracę przy kamieniach, razem z Megaerą pójdą do twierdzy na spotkanie z Shierrą, Hyelem, Klerrisem i Lidią. – Nieoficjalna Wysoka Rada Recluce... – mruknął. Wstał, naciągnął stare rybackie spodnie, które gdzieś świsnął, robocze buty i obszarpaną zieloną koszulę z krótkim rękawem. W niedawno zbudowanym pomieszczeniu, gdzie pewnego dnia będzie kuchnia, znalazł trochę czerstwego chleba. Obfitszy posiłek musiał poczekać, dopóki nie zejdą się w twierdzy. Przeżuł twarde okruchy i napełnił kubek chłodną wodą z cysterny. Choć powietrze było ciągle rześkie, a znad oceanu nadciągała wilgoć, bezchmurny dzień zapowiadał gorąco. Ponieważ Megaerą prawdopodobnie jeszcze spała, nie pracował młotem i dłutem, ale nosił z rumowiska nie obrobione kamienie, układając je przy kamieniu służącym za stół do cięcia. Zrobił tuzin takich kursów, po czym przystanął i otarł czoło. Dzień może być bardzo gorący pomimo wczesnego lata, a do południa jeszcze daleko. – Wcześnie wstałeś. – Rudowłosa wychylała się przez otwarte okno. Włosy miała w nieładzie, a na sobie jasnoniebieski szlafrok. – Próbowałem nie hałasować. Doceniam troskę. Któregoś dnia, jeśli zdołam obudzić się przed tobą, zademonstruję ci różnicę pomiędzy prawdziwą ciszą a tym, co ty nazywasz ciszą. – Jeśli kiedykolwiek wstaniesz tak wcześnie... Niektórzy nie lubią witać słońca. Czy mamy się spotkać wszyscy dziś rano? – Zaraz się umyję. Głowa Megaery znikła na powrót w pokoju, a Creslin położył kamień na bloku i podniósł ciężki młot. Brzdęk... Skończył z jednym kamieniem. Kiedy go podniósł i dopasował tak, że tylko cieńsza niż włos szczelina dzieliła go od kamienia poniżej, raz jeszcze pożałował, że lepiej sobie radzi z bardziej twórczymi pracami, jak stolarka czy kamieniarstwo, niż z ulotnymi i niebezpiecznymi w rodzaju muzyki miecza czy łuku. Zdjął kamień i położył go na ziemi, żeby przygotować zaprawę, podniósł narzędzia i odłożył je. Zanim dotarł do łazienki, kamienie posadzki były mokre, a Megaera już skończyła. W pośpiechu wziął szybki, zimny prysznic i nagi, z roboczym ubraniem w ręce, pomknął do swego pokoju. Włosy miał jeszcze mokre, kiedy dołączył do niej na tarasie. – Bez ubrania biegasz z większym wdziękiem – powiedziała. – Co mam powiedzieć? Czy dane mi będzie zobaczyć, jak ty sobie radzisz? – Po ostatniej nocy? Zastanawiał się, czy czas na przeprosiny, ale widząc, że wciąż się uśmiecha, postanowił zrezygnować z powagi. – Zdawało mi się, że pytałem. – Przynajmniej teraz pytasz. – To chyba lepszy pomysł. – Lepiej już chodźmy. Przez pierwsze pięćdziesiąt kroków oboje milczeli. Creslin po prostu cieszył się słońcem i spokojem. Przecięli grzbiet wzgórza wychodzącego na port. Na wodzie została tylko jedna zniszczona rybacka łódź. – Szkoda, że są tu tylko głodujący rybacy i kiepscy pochlebcy. Creslin wybuchnął śmiechem. – Nie umiem łowić ryb i nie znam się na uprzejmościach. Kiepski. Pewnie tak. – Wydajesz się... zrezygnowany, spokojniejszy. – Spojrzała na niewiele wyższego od siebie mężczyznę, choć w miarę dojrzewania i ciężkiej pracy stawał się coraz potężniejszy. – Jakbyś postanowił... Co zamierzasz robić? – Przebiegła wzrokiem od drogi ku falom na północ od miasteczka, a potem ku srebrnym włosom nad szarozielonymi oczyma. – Mówiłem ci wczoraj wieczorem. Spróbuję być twoim przyjacielem. – Miałam na myśli Recluce. – Spróbujemy je rozbudować, a przynajmniej uczynić miejscem dla ludzi... – Takich jak my? – To był ogólny zamysł. – Uważasz, że to naprawdę możliwe? A nie tylko sen? – W jakiś sposób... tak. W każdym razie rano. Wieczorem wydaje się to o wiele trudniejsze i bardziej odległe. Umilkła, zamykając się w sobie, i Creslin ciekaw był, jakiego czułego punktu dotknęły jego słowa. Szedł jednak obok niej i nie kłócili się ani nie było między nimi muru. Przynajmniej nie tego ranka. LXXXVII Wieczór był ciepły, jasnofioletowy na chwilę przed prawdziwym półmrokiem. Creslin stał za ukończonym kamiennym murem, który wyznaczał koniec tarasu, i patrzył trzydzieści cubitów w dół, na skaliste zbocze wystające nieco ponad piaskami plaży. Nie widział wprawdzie piasku, ale czul go dzięki wichrom i zapachom. Toń Oceanu Wschodniego była spokojniejsza i niższa niż zwykle, a spienione przybrzeżne fale na piasku ledwie słyszalne w niemal cichy wieczór. Czarne Domostwo za nim było naprawdę czarne. Nie zapalono żadnych lamp, bo ani Creslin, ani Megaera ich nie potrzebowali, a nikogo innego tu nie było. Odchrząknął w ciemności i zaczął cicho śpiewać. ...Zranią cię i porzucą W kałuży krwi i chłodzie, I nikt cię nie odnajdzie, Aż do kresu tych gór. One rozpłatają skały, A śnieg opadnie w głąb, A strażniczki tych gór Obronią swoją twierdzę... Przerwał i odwrócił się. Na przeciwległym końcu tarasu stała Megaera. – Śmiało. Chcę posłuchać, jak śpiewasz. – Jesteś pewna? – Inaczej by mnie tu nie było. Creslin miał pewne wątpliwości, ale pogrzebał je, odkaszlnął i powrócił do piosenki. ...Aż moja pieśń się pogrąży W otchłani nocy, I żaden z młodzieńców Nie wyruszy na zimne szczyty I żaden z młodzieńców Nie wyruszy na zimne szczyty. – Znasz jakieś radosne pieśni? – Spod bocznego muru, gdzie usiadła, dobiegł łagodny, ale ochrypły głos. – Niewiele, ale spróbuję. Zacisnął wargi, usiłując przypomnieć sobie jakieś pogodne melodie. Palcami lewej dłoni przeczesał postrzępione, krótkie włosy, zastanawiając się, czy ma przynieść gitarę. Nie zdecydował się jednak, raz jeszcze odchrząknął cicho, zanucił parę taktów, próbując uchwycić właściwą tonację, właściwy błysk srebra. Spojrzał na południe, nie całkiem na Megaerę, ale też i niezupełnie z dala od niej. ...pochwyć spadający ogień; połóż go na niebiosach; i nie pozwól nigdy wygasnąć. Bo miłość może nadejść i napełnić twój pusty wzrok Światłem jaśniejszym od dnia... Kiedy skończył, zerknął na prawo. Megaera nie poruszyła się i nie odezwała. Creslin znowu odszukał i zanucił następną pieśń. ...Nie mógłbym żyć bez ciebie, jak te cierpiące dusze. Jak starcy o kamiennych sercach, Którzy wybrali samotność... Nie mógłbym kochać bez ciebie, Jak puste domy, które widziałem... – To zbyt smutne. – Przepraszam. – Nie przepraszaj. Mógłbyś zaśpiewać coś weselszego? – Nie znam wielu wesołych pieśni. Niech pomyślę. Gwiazdy zalśniły, kiedy ostatnie cienie półświatła rozproszyły się na zachodzie. Pieśń układała się w myślach i choć słowa były banalne, mówiły to, co pragnął powiedzieć, a czego unikał. Jesteś płomieniem moich nocy, Światłem moich dni, I na końcu moich wędrówek Jesteś ty... jesteś ty... jesteś ty... Niczym słońce na niebie. Kiedy skończył, nie zaczął następnej pieśni, ale podszedł powoli do miejsca, gdzie siedziała w ciemnościach Megaera. Przysiadł na płaskich kamieniach muru, zostawiając pomiędzy nimi kilka cubitów wolnej przestrzeni. – Śpiewałeś, jakbyś w to wierzył. – Jej głos ledwo wznosił się ponad poszumem wód pod tarasem. Bryza znad oceanu była łagodna, ale rześka i chłodna. – Wierzyłem. – Wiem i to boli. – Boli? – Boli. Wyczuwam tęsknotę. Nikt... – Urwała i znowu zaczęła. – Czasami potrafisz być taki delikatny... i myślę... że mogłoby się udać. Naprawdę by mogło, a wtedy... – Potrząsnęła głową, a jej włosy rozbłysły w ciemności jak płomień. Creslin zauważył lekką ochrypłość głosu, lekkie pochylenie głowy i zachował je w pamięci. – Wiesz co? – ciągnęła. – Mówiłeś kiedyś, że widzisz piosenki albo nuty lśniące srebrem w powietrzu. Kiedy śpiewałeś dziś wieczorem, po raz pierwszy widziałam lśniące słowa. Lśniły srebrem. – Chciałem, żeby były złote. Znałem tylko jednego człowieka, który potrafił śpiewać złotem. – Twój ojciec? – Werlynn. – Noc była spokojna, a on ciągle wolał nie patrzeć wprost na nią. – Żadnego z rodziców nie nazywasz matką albo ojcem. Dlaczego? Zrozumiałem, że jest moim ojcem, dopiero długo po jego śmierci. Szeryf nigdy nie traktowała mnie jak swego syna, więc nie rozumiałem tak naprawdę, że jest moją matką, dopóki nie dorosłem na tyle, żeby zabroniła mi nazywać się matką. – Nie myślisz o niej jako o matce, prawda? – Nie. – Chciałabym, żeby mogła posłuchać, jak śpiewasz. Chciałabym... Creslin czekał, choć kamień, na którym siedział, był twardy. – Życzenia po prostu się nie spełniają. – Megaera pierwsza przerwała milczenie. – Nieważne, jak bardzo pragniesz, życie nie działa w ten sposób. A jeśli pragniesz, aby ktoś coś zrobił, a on tego nie robi i musisz powiedzieć mu, czego naprawdę pragniesz, to już nie to samo. – Tak – zgodził się, pragnąc, aby Megaera mogła go pokochać, pragnąc zrozumieć, dlaczego ciągle go odpycha, skoro wiedział, że w jakiś sposób ją pociąga. – Pociągasz mnie, ale to niczego nie zmienia. Zmieszał się, kiedy odpowiedziała na jego uczucia. Tak blisko niej niewiele miał sekretów. – Dlaczego nie? – zapytał, wyciągając dłoń i dotykając, ledwie dotykając, jej dłoni. – Ponieważ nie wybierałam cię. Ponieważ nigdy nie mieliśmy swobody podjęcia decyzji. Spojrzał poza nią na południowy wschód, gdzie gwiazdy lśniły zimno ponad wzgórzami. – Czy zawsze tak zostanie? – Tak. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni. – Czy nie liczy się, że cię kocham? Nie patrzył na nią, kiedy siedzieli tak blisko, a mimo to tak daleko od siebie, i próbował myśleć o zimnych gwiazdach na zimnym niebie. Jednak gwiazdy płonęły na niebie, a Megaera była niczym czarny płomień, którego nie mógł, nie śmiał dotknąć. Zamiast tego przysunął się odrobinę bliżej, wciąż trzymając jej smukłe palce. – Nie sądzę, żebyś chciała się dowiedzieć, czy jesteśmy sobie przeznaczeni – zaryzykował. – Być może masz rację. Ale nie naciskaj. Naciskać? Czy kiedykolwiek naciskał na nią? Jego uczucia były tak mocne, że musiał zagryźć wargi i stłumić słowa. – Naciskasz wszystkim, co robisz. Zmusiłeś mnie do małżeństwa, kiedy nie zdołała tego uczynić nawet moja droga siostra. Zmusiłeś mnie do przybycia do najbardziej opuszczonego miejsca na ziemi i zmuszasz mnie do oddania tej odrobiny, która daje mi nad tobą przewagę. – Cofnęła dłoń, delikatnie, ale szybko. – A teraz jesteś zły, bo wytrąca mnie z równowagi to ciągłe naciskanie. Podnieśli się równocześnie. – Jestem zły, ale to nie znaczy, że cię nie kocham. – Wiem, że mnie kochasz. Ale jesteś tak praktyczny, że zniszczysz mnie, zanim pomyślisz dwa razy. – Odwróciła się i poszła na koniec tarasu wychodzący na morze. – Później będzie ci przykro, ale będzie już raczej za późno. – Nie jestem pewien, czy rozumiem. Jak mógłbym cię zniszczyć? Nie naciskam na ciebie. Pozwalam, żebyś sama wybierała. Jeśli chcesz uczyć się walki mieczem od Shierry, to świetnie. Albo władania ładem od Lidii... – Masz rację. Nie rozumiesz! Próbowałam powiedzieć ci, kim i czym jestem... choć raz... i dostałam jedynie niepowstrzymaną żądzę. Pamiętasz gospodę w Westhorns? Zraniłeś mój umysł i duszę i ciągle nie wiesz nawet, co zrobiłeś. To było setki kayów stąd. I mam ci po tym ufać? – To było co innego. Nie wiedziałem nawet, kim jesteś. – Cudownie! Zgwałciłeś mnie w myślach i wszystko jest w porządku, bo nie wiedziałeś, kim jestem? – To wcale nie tak. I dobrze o tym wiesz. Przełknął, kiedy biegła po kamieniach ku drzwiom. ...nigdy nie zrozumie... Fragment myśli, albo uczucia, wił się w jego rozmyślaniach, kiedy fale szumiały na piasku w dole. Stojąc samotnie pośród gwiaździstej nocy, Creslin przypomniał sobie znowu słowa uzdrowicielki: „Jeśli nie potrafisz, oboje umrzecie przed końcem lata”. Na światło! Jak miał być przyjacielem kobiety, która niezmiennie atakuje, kiedykolwiek znajdą się blisko siebie? Jak ma być dworny wobec damy, która odrzuca każde słowo, które mogłoby mieć zmysłowy podtekst? Dlaczego czyni go odpowiedzialnym za myśli i reakcje, które wypływają z niewiedzy? Dlaczego nie słyszy prawdziwych znaczeń słów, jego uczuć? Gwiazdy lśniły zimno, a wiatr znad Oceanu Wschodniego przypomniał mu raz jeszcze o Frei i Westhorns, których już nie zobaczy. Ale wiatr był ciepły i nie przynosił ukojenia, a Czarne Domostwo za nim pozbawione było światła. Sszzzzzz... ssszzzzz... Morze uderzało o piasek, a piasek je odrzucał. LXXXVIII – Ostatnia pozycja to nota podatkowa z Montgren. Shierra spojrzała na siedzących dokoła stołu. Hyel pokiwał głową zmęczony, dając znak, że słyszy. Jak zwykle, było obecne tylko jedno z dwojga starszych czarnych magów. Gest Lidii był niedbały. Creslin zerknął na Megaerę. Wydawała mu się bledsza niż normalnie i zacisnął szczęki. Na zewnątrz słońce prażyło z czystego nieba. Wzrok Shierry dotarł do Creslina. – Czy to jakiś żart? – zapytał. – Nie sądzę – odpowiedziała Megaera. – To tylko drogi kuzyn pozwala się popychać Helisse albo Florinowi. – Co tam jest napisane? – zapytał Hyel. – Że kwartalny podatek wynosi pięćdziesiąt złotych pensów. – Czy książę przysyłał wcześniej takie szacunki? – Creslin zwrócił się do Hyela. – Nie – przyznał ciemnowłosy mężczyzna. – Zazwyczaj musiał przysyłać gotówkę na pokrycie kosztów dostaw, razem z żołdem. – Może to jakieś oszustwo? – zapytała Shierra. – Coś z Fairhaven. – To jego podpis i przybyło w torbie z pieczęcią regencji. – Hyel wzruszył ramionami, spuszczając wzrok na zniszczony stół. Creslin zmarszczył brwi. – Statek pochodził z Suthyi, prawda? – Tak... Szybki Wąż. – Wiem, o czym myślisz – wtrąciła się Megaera. – Jeśli drogi kuzyn przysłał to przez suthyańskie kanały, powinno przybyć wraz z oddziałem Westwind. – To nie jest pewne. – Hyel bębnił palcami po stole. – To naprawdę nieistotne – powiedział niespiesznie Creslin. Pozostali spojrzeli na niego. – Po pierwsze, nie mamy pięćdziesięciu złotych pensów. Po drugie, nie było porozumienia co do zbierania podatków. Po trzecie, komu mielibyśmy płacić podatki? I po czwarte, co może zrobić książę, żeby nas zmusić? – Mówisz o buncie? – zapytał Hyel. Kto mówił coś o buncie? – Creslin westchnął. – Zacznijmy od tego, iż nie mamy całkowitej pewności, czy to książę przysłał notę albo czy wiedział, co podpisuje. Z praktycznego punktu widzenia ważniejsze jest jednak to, że nie można zbierać podatków od ludzi, którzy nie posiadają nic cennego. Co mamy? Prawie zbudowaną gospodę, która zarobiła w całości może dwadzieścia złotych pensów. Garstkę rybaków, którzy prawdopodobnie nie zarobili na suszonych rybach trzydziestu złotych przez cały rok. Oraz trzy oddziały żołnierzy i strażników, którym ledwo możemy płacić, nawet biorąc pod uwagę ostatni żołd od księcia. Dopóki nie rozwiniemy większego handlu, staniemy się samowystarczalni albo nie znajdziemy innego sposobu zarabiania pieniędzy, w ciągu niecałego roku będziemy żebrać u cudzych drzwi. – Są pewne możliwości... – zasugerowała Lidia. – Większość pieprzu w Candarze pochodzi z Hamoru. Rozmaryn i brin z Astranu. Zimochrzan z Nordli. – Pieprz? – zapytała Shierra. – Mówisz, że możesz go tu wyhodować? – wtrąciła się Megaera, kiedy Hyel właśnie otwierał usta. – Tak. Już zaczęliśmy z brin i zimochrzanem. Pieprz zajmie więcej czasu... Creslin słuchał, jak Lidia wyjaśnia wartość przyprawy, czas konieczny do jej wzrostu i prawdopodobne sposoby handlu. – Przemytnicy – wtrącił Hyel, kiedy Lidia przerwała. – Albo Suthyanie pod handlową flagą Sarronnynu – odezwała się Megaera. Creslin pomyślał o kupcu Derrildzie i kwestii czasu. Recluce jest o wiele bliżej niż największe wschodnie i południowe kontynenty, a zatem jest bardziej dostępna dla mniejszych statków pływających na mniejsze odległości i dla mniej zamożnych kupców. – Co takiego rośnie w Candarze, co chciałyby mieć wschodnie mocarstwa? Nikt nie odpowiedział. – A czarna wełna? – Z tym nie poradzisz sobie tak szybko – zauważyła Lidia. – Nie – zgodził się. – Ale jak długo możemy wykorzystywać przyprawy? Ilu ludzi ich używa? A ubrań potrzebuje każdy. Megaera uśmiechnęła się. – Chcesz użyć ładu, żeby rozwinąć produkcję towarów, których nie może sprzedawać nikt inny? – Czemu nie? – Potrafimy tego dokonać? Creslin zwrócił się do Lidii. – Niektóre z górskich owiec mają czarne plamy. – To zajmie parę lat – zwróciła mu uwagę. – A zatem zacznij najszybciej jak możesz. Czy ktoś nie wyraża zgody? Megaera zmarszczyła brwi. Hyel wzruszył ramionami, a Shierra powoli pokiwała głową. – Czy jest jeszcze coś do omówienia? – zapytał Creslin. Przy stole zapadła cisza. – A więc dopóki nie trzeba będzie przedyskutować czegoś nowego, wróćmy do swoich prac. Srebrnowłosy mężczyzna wstał, a pozostali poszli za jego przykładem. Creslin podszedł do Lidii. – Nie chciałem naciskać na tę wełnę. Uzdrowicielka spojrzała na niego. – Nie chciałeś nic złego, ale myślę jednak, że trochę naciskałeś. Creslin zaczerwienił się i poczuł się onieśmielony. – Masz rację. Martwię się, ile zostało nam czasu. – Tak jak Klerris. – Uśmiechnęła się przelotnie. – Mimo iż większość ludzi nie pała chęcią opuszczenia Candaru, są tam tacy, którzy mogliby bardzo pomóc. – Czarni? – zapytała Megaera, która stanęła przy nich. – Rada wypycha nas z Candaru. Jesteśmy zbyt ostrożni, zbyt zatroskani o nadużycie chaosu i zbyt zamartwiamy się równowagą ładu i chaosu. – Równowagą? – Pytanie Megaery było na pozór obojętne. Klerris uważa, że Creslin jest wytworem tej równowagi, że zbyt wiele chaosu wymusza większe skupienie ładu. Teoretycznie oczywiście możliwe jest zjawisko przeciwne. Jeśli na przykład Recluce stanie się siedzibą ładu, zbyt wielki nacisk na ład stworzy brak równowagi i wzmocni potęgę kilku wielkich magów chaosu. – Pokręciła głową. – To tylko spekulacje. Tak naprawdę nie wiemy. Megaera miała nieobecny wyraz twarzy, a wzrok rozproszony, jakby patrzyła w daleką przyszłość. Zadrżała ledwo dostrzegalnie i skupiła wzrok na Creslinie. Chciał uniknąć chłodu zielonych oczu i patrzył na Lidię. – Chyba naciskałem zbyt mocno. Megaera skinęła głową. – Nie byłoby cię tutaj, gdybyś nie naciskał – powiedziała Lidia. – Ale przychodzi czas, kiedy wydarzenia muszą biec własnym torem. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, muszę się upewnić, czy Klerris zbytnio się nie zniecierpliwił. – Uśmiechnęła się szeroko, odwróciła i wyszła na obmyte słońcem schody. Odwracając się w półmrok parteru twierdzy, Creslin ujrzał, że Shierra i Hyel jeszcze rozmawiają. Wyszedł na światło słońca i natychmiast tego pożałował, kiedy żar uderzył w niego niczym młot. – Czasami... – Głos Megaery był cichy. – Co czasami? – Omiótł wzrokiem port i nabrzeże, gdzie nie było nic poza na wpół zatopioną rybacką łodzią, która tkwiła tam nieporuszenie od czasu ich przybycia. – Jesteś taki spostrzegawczy i taki tępy. – Przyznaję. Jest mnóstwo spraw, których nie rozumiem. – To cały ty! Biedny, mały Creslin! „Niczego nie rozumiem. Pomóż mi”. Ale raptem chwilę wcześniej manipulowałeś całym zebraniem. Jesteś zdecydowany w ciągu najbliższych lat zmienić tę... pustynię w miejsce bardziej potężne niż Fairhaven. – Jej słowa kąsały jak śnieżna zamieć, pomimo otaczającego ich blasku i gorąca. – Chcesz, żeby Recluce pozostała pustynią? Myślałem... Nie o to chodzi. Zgadzam się z twoimi zamiarami. Musi być gdzieś miejsce dla takich jak my, dla ludzi takich jak Lidia i Klerris. Ale nigdy nikogo o nic nie pytasz. Po prostu robisz coś, a potem spodziewasz się, że wszyscy cię poprą. Nie należę do twojej świty! Mogę występować jako anioł stróż, ale nie dlatego że tęsknię do twego ciała czy duszy. – Ale stanęłaś po mojej stronie... – Opalone czoło Creslina zmarszczyło się ze zdumienia. – Tak było łatwiej dla nas obojga. Nie mówiła całej prawdy, co ujawniało się w pozycji ciała i najwyraźniej tłumionych uczuciach niepokoju. – Dlaczego kłamiesz? – Niech cię szlag! Myślisz, że wiesz wszystko! Miłe słowo, odrobina troski i myślisz, że jestem gotowa wskoczyć ci do łóżka. – Nawet o tym nie pomyślałem i dobrze o tym wiesz. – Creslin był zmęczony, fizycznie zmęczony od pracy na roli i prób odzyskania wcześniejszej formy oraz zmęczony psychicznie, ponieważ każdego dnia był pod obstrzałem, nie wiedząc, kiedy słowa Megaery zamienią się w jad. – Nie zwracasz uwagi na to, co mówiłam ci o naciskaniu na mnie i wszystkich dokoła. Po prostu jak zawsze. Jak każdy mężczyzna. Kiedy to wygodne, okazujesz współczucie i zrozumienie, a kiedy nie – och, przepraszam, mówisz, ale wcale nie jest ci przykro. – Megaera uniosła dłoń, aż jej palce dotknęły rękojeści miecza, który zaczęła nosić. Creslin zesztywniał, zauważywszy, że bez trudu trzyma zimną stal i że otaczająca ją aura bieli niemal całkiem znikła... i że emanuje prawie czernią Lidii, choć wiotkie, białe płomyki od czasu do czasu błyskały dokoła niej. – Nawet nie słuchasz, jak zawsze... – Słuchałem, ale myślałem o tym, jak bardzo się zmieniłaś. – Miałeś raczej na myśli, jak bardzo ty mnie zmieniłeś. – Tego nie powiedziałem. – Ale tak pomyślałeś. – Dłoń rudowłosej odsunęła się od miecza. Creslin przeniósł wzrok na wschód, gdzie linia chmur znaczyła horyzont ponad ciemnozielonym morzem. – Dopóki nie będziesz słuchał, naprawdę słuchał, nic się nie zmieni. – Kroki Megaery odbiły się echem na kamieniach. Creslin odetchnął głęboko po raz kolejny, obserwując, jak smukła rudowłosa odwraca się w stronę nowego placu ćwiczeń dla strażniczek. Na wschodzie zbierały się chmury, w miarę jak słońce zmierzało ku zachodowi. LXXXIX Po złamaniu woskowej pieczęci Megaera odczytała: „Pisane przez Helisse, w imieniu Aldonii, wiernej sługi Megaery, podtyrana Sarronnynu i regentki Recluce...” Rudowłosa była ciekawa, czemu zawdzięcza te wszystkie tytuły – ironii Helisse czy też oddaniu Aldonii. „...chociaż poród nie był łatwy, mamy córkę i nadałam jej imię Lynnia na waszą cześć i ośmielam się błagać was, gdyby coś mi się stało, bo młodym matkom przytrafiają się różne niespodziewane rzeczy, abyście się upewnili, że nie musi ona powierzać swej przyszłości tym, których nie zna. Za niecałe pięć ośmiodni, według położnej, będziemy mogły wyruszyć w podróż i mniej więcej w tym czasie odpływa jakiś statek. Helisse mówi, że możemy nim płynąć. To znaczy, jeśli obie będziemy się czuły dobrze. Lynnia jest piękną dziewczynką i będzie miała rude włosy. Myślę, że będą ciemniejsze niż wasze. Mam nadzieję, że wkrótce znowu was zobaczę i będę mogła wam służyć”. Na końcu dopisano jeszcze linijkę: „Obie mają się dobrze – Helisse”. Megaera Lynnia zaciskała wargi, kiedy szła w stronę ciemniejącego okna, mruganiem odpędzając wilgoć pod powiekami. Przez długie chwile nasłuchiwała fal, przyciskając do piersi zwinięty pergamin. XC Ta droga jest drogą Niczym zachodnie góry. Ta droga jest drogą, Mocną jak Wieże Zachodzącego Słońca I południowe morza. Ta droga jest drogą, Jak całe życie bolesną. Ta droga jest drogą, Jak cały ból jest radością. Droga jest drogą. Srebrnowłosy mężczyzna rozważał słowa, wkraczając w mrok, który nie istniał, dopóki nie pomyślał o bólu. Kiedy wyszedł z mroku na światło słońca, zmrużył oczy przed jego blaskiem, a spod jego stóp uniósł się kurz. Podniósł kolejny kamień, ustawił go na ławie z delikatnością, której nikt by się nie domyślał po mięśniach jego ramion i stwardnieniach na dłoniach. Kamienne mury tarasu zostały ukończone i teraz pracował przy nie wykończonych partiach domków dla gości. Pracował od świtu do śniadania i od kolacji do pory na niespokojny sen. Co innego mógł robić? Od tamtej nocy na tarasie Megaera stała się jeszcze mniej przystępna niż zwykle. Wróci do Czarnego Domostwa wkrótce po porannym biegu, który teraz trwał dłużej od jego ćwiczeń. Obserwował jej treningi z Shierrą – w walce mieczem wkrótce przewyższy poziomem większość starszych strażniczek. Młot uderzał dokładnie w kamień i odłupywał kawałki skały. Śpiewał cicho – te słowa były przeznaczone tylko dla jego uszu – a dłonie dotykały kamienia delikatnie, używając tylko dokładnie odmierzonej siły koniecznej przy wzmocnionym ładem dłucie i młocie. „Ta droga jest drogą...” – nucił pod nosem. W końcu odłożył narzędzia i poszedł w stronę cysterny oraz łazienki na zewnątrz. Echo jego kroków gubiło się w nikłym poszumie morza pod tarasem. Goląc się, zadawał sobie pytanie, czy to, co planuje, jest w porządku. Nie, to nie w porządku. Czy mają inne możliwości? Nie widział żadnej, a te proponowane przez Lidię i Klerrisa zawiodły. Ponieważ nie chciał być tylko przyjacielem Megaery na całe życie, kiedy jej dusza wtopiona była w jego duszę. I nie zamierzał spędzić reszty życia, broniąc się przez jej językiem i własnymi emocjami. Zimna woda chłodziła myśli. Zanim się ubrał, był na tyle spokojny, że nie będzie emanował niepokojem, chyba że Megaera znajdzie się parę cubitów od niego. Przeciął taras, żeby popatrzeć na letnie słońce błyszczące na morzu o poranku, i czekał na nią. Niedługo przybędzie Klerris. Nawet on nie wiedział dokładnie, dlaczego Creslin domagał się jego obecności. „...cały ból jest radością...” Miał taką nadzieję. Drżał jednak, myśląc o tym, co musi zostać zrobione. Czy może postąpić inaczej? Być może, ale jak? Wysłuchał Lidii, słuchał Megaery. Klerris nie miał żadnych odpowiedzi, twierdząc, że odpowiedzi nie mają znaczenia, dopóki nie odnajduje ich sam pytający. Nikły odgłos butów powiedział Creslinowi, że Megaera zbliża się do posiadłości. Pozostał po stronie tarasu wychodzącej na morze, nawet kiedy znikła w łazience. Kiedy tylko pojawiła się na skraju tarasu, jakby chciała zapytać, czy zamierza iść do twierdzy, odwrócił się. Chociaż opalona skóra Creslina była gładka i bez zmarszczek, w jego oczach czaiła się ciemność, jakby był starszy, o wiele starszy, niż na to wyglądał. – Martwisz się – oznajmiła z dłonią na rękojeści miecza. On sam wciąż wolał pas na ramię, ale przez większość czasu nie nosił miecza, w przeciwieństwie do Megaery, która nosiła go wszędzie i zdejmowała tylko do spania i biegania. – Masz rację – przyznał. – To nie może tak trwać. Zmarszczyła brwi. – Sprawy mają się dobrze. Przyprawy są gotowe do zbiorów, kupcy wykończyli swoje magazyny... – Mówię o nas. – Znowu naciskasz. – Podjąłem pewne decyzje. – Odwrócił się, podszedł naprzód i wziął ją pod ramię, jakby chciał pomóc. – Nie potrzebuję pomocy. Nie odezwał się, prawą dłonią ujmując ją pod brodę i odwracając ku sobie jej twarz. Próbowała się cofnąć, ale nagle jego mięśnie przybrały siłę stalowych klamr przytrzymujących ją w miejscu. – Nie zmusisz mnie... – Jedna dłoń już wyciągała krótki miecz Westwind. Chwycił ją wolną dłonią. – Wiem. Nieubłaganie odwrócił jej głowę, żeby spojrzała mu w oczy. Kopnęła go. Creslin zachwiał się, ale wytrzymał ból i skupił się na dotarciu do jej duszy. – Nie... nie! Ale było już za późno i osunęła się w jego ramiona. Creslin tulił ją przez chwilę, a z oczu płynęły mu łzy, kiedy obserwował, jak jej pierś wznosi się i opada. Ciało wydało się tak lekkie, kiedy duch spał, ale zaniósł ją do pokoju i ułożył na łóżku. Potem chodził koło okna, dopóki nie przybył Klerris. Za czarnym magiem podążała Lidia, chociaż nie została zaproszona. – Nie rób tego. Kolejne połączenie życia zabije ją i ciebie – błagała. Creslin spojrzał na nią i na ile potrafił, otworzył swą duszę. – Nigdy jej nie dotknąłem, tylko raz w myślach, kiedy niczego nie wiedziałem. Próbowałem być przyjacielem. Próbowałem się do niej zalecać, śpiewałem dla niej i byłem łagodny. Sytuacja nie jest lepsza, a może i gorsza niż na początku. Moja śmierć ją zabije... a jeśli to będzie nadal trwało, doprowadzi w końcu do tego, że się znienawidzimy. Powiedz mi, że będzie lepiej. Lidia w końcu odwróciła wzrok. Klerris czekał, aż skończą kłótnię. Creslin spróbował raz jeszcze. – Możesz mi powiedzieć, że sprawy przybiorą lepszy obrót? – Nie. Nie mogę ci tego obiecać. – Czy możesz powiedzieć, że będzie gorzej, jeśli nadal będzie o mnie myślała tak jak teraz? – To, co zamierzasz, zabije ją albo was oboje w ciągu paru dni, albo... – Albo? – Nie wiem. Nikt nigdy nie próbował podwójnego połączenia. – Powiedz mi, że się mylę. Lidia spojrzała na Creslina, a jej oczy były jasne i głębokie. – Używasz przemocy, żeby wyrównać przemoc. Ponieważ uczynione wcześniej zło było tak wielkie, być może jest to jedyna odpowiedź. Ale to niczego nie usprawiedliwia. – Byłem narzędziem czarnych, mojego ojca i szeryfa. Czy nie mam prawa spróbować zdobyć szczęścia i miłości? – Jego głos drżał. – Cierpliwość nie zawsze sprzyja młodym. – Głos Klerrisa był powolny i spokojny. – Albo mężczyznom – dodała oschle Lidia. Zapadła przytłaczająca cisza. Lidia i Klerris spoglądali na Creslina i na siebie nawzajem. W końcu Lidia wzruszyła ramionami. – Tak będzie szybciej. – Szybciej? – Już zacząłeś budować połączenie z Megaerą. Jeśli zrobisz to, co chcesz zrobić, przyspieszysz proces i pogłębisz go, ale może niczego nie zmienisz. Czy wciąż tego pragniesz? Dlaczego zastanawiał się nad tymi uczuciami, silnymi chwilowymi myślami, które nie należały do niego? – Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – zapytał mężczyzna w czerni. – Jak już zauważyłeś po jej reakcjach, rezultaty mogą być raczej przykre. – Nie, nie mogę powiedzieć, że chcę – odrzekł srebrnowłosy. – Ale jeśli tego nie zrobię, będzie coraz gorzej. Klerris pokręcił głową. – Jesteś młody. Są gorsze rzeczy niż ktoś, kogo trzeba zmuszać, aby zwrócił na ciebie uwagę. – Niewiele – odpowiedział Creslin, obnażając ramię. – Nie, jeżeli tym kimś jest Megaera. Lidia uśmiechnęła się ze smutkiem. – Nie wiesz, co ci przeznaczone. Ale ten wstrząs m oż e prowadzić do zrozumienia. Klerris pokręcił głową, ale otworzył małą skrzynkę, którą przyniósł z sobą. – Nie zazdroszczę ci, Creslinie. Ona ma nadzwyczaj silną wolę. Creslin nie miał nic do powiedzenia i nie mógł nic powiedzieć, bo płakał. XCI – Jesteś cholernym diabelnym głupcem! Prawdopodobnie już zabiłeś nas oboje. – Twarz Megaery płonęła. Mimo iż dzień był gorący i bezchmurny, to nie promienie słońca wywołały pot na jej czole. ...przeklęty napaleniec, chutliwy zwierzak z rozrzedzonym mózgiem...!!! – Nie mogłeś poczekać! Nie mogłeś być cierpliwy! Nie mogłeś dowiedzieć się o mnie więcej! Nie, jak wszyscy mężczyźni, kiedy tylko myślą, że coś pojęli, zaczynają myśleć gruczołami. – Oddychała szybko, nie zwracając uwagi na bryzę, którą Creslin chłodził taras. – Nie rozumiem tylko, dlaczego Lidia w ogóle brała pod uwagę ten idiotyzm. – Ponieważ... – zacinał się Creslin – ...mówiła, że to już się dzieje w ten czy inny sposób i... – Musiał zmienić to, co już chciał powiedzieć. – ...i chyba uważała, że jeśli proces będzie zbyt głęboki, żadne z nas mogłoby tego nie przeżyć. – Już się dzieje? – Tak. Czasami słyszę twoje myśli, przynajmniej kiedy jesteś naprawdę zła. – Co? – Właśnie pomyślałaś, że jestem napalonym, bezmózgim, chutliwym zwierzęciem. – Z rozrzedzonym mózgiem! – warknęła. – Świetnie. Z rozrzedzonym. Na jedno wychodzi. – Wychodzę. – Dokąd chcesz iść? – Na razie zostanę u Shierry. – Wycofała się w stronę swojego pokoju. – Nie, nie musisz się martwić, że opuszczę Recluce. Przynajmniej jeszcze nie. ...aż do następnego razu...!!! Creslin wzruszył ramionami, chociaż słowa i myśli przeszyły go niczym miecz. Zdławił żal. Raz jeszcze nie dała mu żadnej szansy. – Dałam ci wystarczająco dużo szans i każdą obróciłeś na swoją korzyść. – To nieprawda. Nie całkiem prawda – poprawił się. – Ale wystarczająca prawda. Poczuł niepokój, aczkolwiek nie swój i pokręcił głową. – Ty... ty w ogóle nie rozumiesz! – wrzasnęła Megaera. – Teraz nawet moje uczucia należą do ciebie! – Moje należały do ciebie i oczywiście byłaś tak miła, że wykorzystałaś je przeciwko mnie, kiedy to służyło twoim celom. ...niech cię cholera! Nie mogę niczego ukryć... jak mógł wytrzymać tak długo? – Niech cię cholera... – słowa były bardziej szlochem niż przekleństwem. Jej dłoń dotknęła rękojeści miecza. – Rzuć się na mnie... no już... ... i... zabij nas oboje... Creslin stał bezradnie, kiedy cofała się z dłonią ciągle na rękojeści miecza, zanim znikła w swoim pokoju. Stał na tarasie, schwytany pomiędzy słońcem i morzem, pomiędzy przeszłością, której nie stworzył, i przyszłością, której nie potrafił przewidzieć, czekał i patrzył, dopóki kobieta o płomiennych włosach w błękitnym ubraniu nie pomaszerowała na północ i zachód, z powrotem do twierdzy, z powrotem do kolejnego przyczółka Westwind. XCII W białej mgle stojącego na stole zwierciadła odbijał się las masztów na ciemnozielonych falach Oceanu Wschodniego. Wysoki Mag pokiwał głową. – Już wkrótce... – Co wkrótce? – Hartor obserwował obrazy na szkle. – Wkrótce osłonimy ich ucieczkę przed wzrokiem i magią. – Jenred, naprawdę sądzisz, że Creslin nie potrafi przeniknąć tej osłony? Chudy mag uśmiechnął się, ale tylko ustami. Jego czerwonawobrązowe oczy zalśniły. – Oczywiście, że by potrafił... gdyby zechciało mu się spojrzeć. Ale nie ma tego nawyku, a ci, którzy będą go szukali, nie mają takich umiejętności. – A co z oddziałem Westwind? Dlaczego pozwoliłeś im zejść na ląd? – Atak obudziłby jego czujność. – Nie wiem. Nie podoba mi się ten pomysł z oddziałem z Westwind na Recluce. I skąd się dowiedział? – Od Klerrisa. Jego czarna dziwka była na tym statku. – Czy grupa z Westwind nie zmieni czegoś... kiedy Hamorianie zaatakują Kraniec Lądu? – zapytał Hartor. – No to co? Nie możemy przegrać. Albo szeryf straci żołnierzy, albo Hamorianie. Creslin zostanie pokonany albo Hamorianie odkryją, że mają pośród wschodnich mocarstw jeszcze jednego wroga. – Świetnie. A jeśli Creslin zwycięży? Co z Megaerą? Jenred prychnął. – Co ma być? Ani Creslin, ani ta dziwka Megaera nigdy nie zgłoszą pretensji, a Sarronnyn nie może tego zrobić. Książę nie ma następców. Zadbaliśmy o to. Będzie nasz nawet bez walki. Korweil nie pożyje tak długo. – Chciałbym być tak pewny jak ty. Jenred przeniósł wzrok na zwierciadło i okręty, które zapełniały szkło. Było ich aż nadto, żeby przejąć Kraniec Lądu. Aż nadto. XCIII – Jesteś pewien, że nie chcesz spróbować przerwać waszych więzów krwi? Dwóch mężczyzn spoglądało na ciemnoszare urwiska ponad niskimi falami czarnozielonego północnego morza. Tylko od czasu do czasu biała piana załamywała się na grzbietach leniwych fal. Mimo że chmury przesłaniały niebo, nie spadł deszcz, a sypki czerwony pył unosił się znad drogi na czarne kamienie tarasu i ponad nie obrobionymi kamieniami złożonymi obok, gdzie Creslin wciąż pracował wczesnym rankiem. Strażnicy zaczynali teraz murować drugi domek dla gości, wykorzystując obrobione przez niego kamienie, a Klerris dostarczył dość drewna na pokrycie dachu. – Co dobrego by to przyniosło? Lidia twierdzi, że połączenie tak czy inaczej się wzmocni. – Creslin schylił się i podniósł krótki kamienny łom. Mimo iż zasadnicza część Czarnego Domostwa została ukończona, okna wymagały szyb, a kuchnia była tylko projektem. W tym czasie Creslin jeszcze zmagał się z kamieniami na chodniki do drugiego i trzeciego domku dla gości. Miał nadzieję, że ktoś będzie ich używał. – Miałbyś trochę dodatkowego czasu. – A cóż by to dało? Nie mógł tak po prostu stać i czekać. Mimo nalegań Megaery, żeby okazał cierpliwość, im bardziej odbierał jej uczucia, tym jaśniejsze się stawało, iż cierpliwość jest jedynie wymówką, aby nie zmieniać swoich uczuć do niego i jego uczucia dla niej. Pożądał jej. Nie mógł okłamywać ani jej, ani siebie. Kochał ją, niezależnie od tego pożądania, bo mimo wszystko była zdecydowana, inteligentna zjadliwa, a kiedy nie czuła się zagrożona, łagodna i troskliwa. – Nadal wątpię w mądrość tego całego podwójnego połączenia – dodał Klerris. – Nie było wyboru. Klerris zmarszczył brwi. – Lidia miała rację. Już odbieram uczucia i myśli Megaery. Na dobre czy na złe, jesteśmy połączeni. Teraz, jeśli ona pozostanie w twierdzy, a ja tutaj, nasze uczucia i myśli będą tylko silniejsze, a niedługo i to nie będzie się liczyło. – Co zamierzasz? – Czekać, dopóki połączenie się nie wzmocni. – Creslin przerwał. – Tymczasem moglibyśmy pomyśleć o porządnym strumieniu i kole wodnym. – Kole wodnym? – Czarny mag potrząsnął głową. – Chyba nie rozumiesz. W ciągu paru dni, jeśli zechce, Megaera może zabić was oboje. Może właśnie na to czeka. Srebrnowłosy mężczyzna słuchał, ale dzierżył w dłoniach młot i wzmocnione ładem dłuto, ociosując czarny kamień przed sobą. Przez chwilę czuł słoną pianę i słyszał ochrypłe nawoływanie mew. Czy to iluzja? Chyba nie. – Może być aż tak zdesperowana? Klerris wzruszył ramionami. – A która kobieta chce, aby ktoś znał jej uczucia? – Uważasz, że cieszy mnie świadomość, że ona zna każdą moją głębszą emocję? Czarny mag roześmiał się. – Kobiety zawsze wiedzą, co czują mężczyźni, nawet bez magii. – Mówisz o wschodnich kobietach, o tych, które już nie wierzą w Legendę. – Creslin, wszystkie kobiety poza wojowniczkami z Westwind, a podejrzewam, że i one nie uznają po prostu za stosowne zdradzać tej umiejętności... wszystkie kobiety potrafią czytać w duszy mężczyzny, lepiej niż większość mężczyzn potrafi poznać kobiety. – Czy to jakaś różnica? Prawdopodobnie to zasługa tyleż praktyki, ile wrodzonego talentu. Starszy mężczyzna pokręcił głową. – Co zrobisz? – Poczekam, aż połączenie będzie silniejsze. Wtedy zobaczymy. – Lidia się martwi. – Ja też. Ja też. – Jego dłonie automatycznie ociosywały twardy czarny kamień i tylko zmysłami wyczuwał jego słabości i czyste linie. XCIV – Co teraz? – zapytał Thoirkel, układając kolejny kamień na murze okalającym pole. Creslin nie słyszał go, pochłonięty śledzeniem linii ładu wewnątrz i wokół niedużego skrawka pola. Przytłaczające gorąco zaczynało tworzyć fale żaru wokół murów i nad gliną drogi. – Co teraz? – powtórzył ciemnowłosy mężczyzna, teraz tak samo gładko wygolony jak Creslin. Creslin otrząsnął się z zamyślenia i otarł czoło. Gorąco dnia pojawiało się na wyżynie wcześniej niż w miasteczku i trwało dłużej, ale Klerris zauważył, iż gleba jest tu o wiele żyźniejsza. Creslin nie potrzebował czarnego maga, żeby o tym wiedzieć, skoro miasto zbudowane było na skale, piasku i czerwonej glinie, tak twardej że nawet chwasty pojawiały się tylko na wzgórzach albo za nabrzeżem. Powtarzał jedynie bolesny proces, którego nauczył go Klerris, wzmacniając dżdżownice, właściwe larwy i żuki, a ignorując te bezużyteczne oraz wlewając ład w kiełki, które staną się kukurydzą. Mimo niewielkiego zużycia wiosennych wód i niezbyt obfitych opadów, dzięki zaś szczodremu zastosowaniu ładu kukurydza – która jeśli przetrwa niespodzianki Recluce, miała stać się mąką na chleb i kluski – rosła zdrowo, o wiele lepiej niż w bardziej umiarkowanym klimacie. Creslin raz jeszcze otarł spocone czoło. – Panie! Panie! – Jakaś postać biegła od północnego krańca pola. Creslin wyprostował się, słysząc napięcie w głosie, i ruszył ku biegnącemu. – Co się dzieje? – Rabusie! Piraci! Żagle, mnóstwo żagli! – Cholera... cholera... cholera... Creslin posłał myśli na wiatr, sięgając ku północnemu morzu, gdzie las masztów zbliżał się do brzegu. Żadna biała energia nie czaiła się pod żaglami ani wewnątrz kadłubów, ale całe zastępy łuczników i uzbrojonych ludzi rozmawiały wystarczająco głośno. Współregent Recluce zgarnął swój pas i poprawił go, krocząc na wschód, już przeszukując niebiosa i chwytając wichry. Nogi same niosły go w stronę drogi wiodącej na Kraniec Lądu. Thoirkel biegł truchtem obok niego. Od twierdzy rozległ się odgłos rogu Westwind ogłaszający alarm. Creslin usiłował przygiąć niżej wysokie wichry, przywołać lodowate podmuchy, które smagały Dach Świata. Okręty... Creslin?... Przystanął na skraju płaskowyżu. Dwanaście statków sunęło na częściowo zrefowanych żaglach w stronę portu. Statek prowadzący już przemknął obok falochronu z ponurych ciemnozielonych toni na spokojniejsze wody, a z jego pokładu spuszczono dwie łodzie. – Ciemności... – mruknął, ciągle kierując wichry w stronę Krańca Lądu. Aż nadto rozumiał teraz prawdziwość przykładu Klerrisa. Tak, ściągnie wichry, ale już wiedział, że nie przybędą, zanim dwa pierwsze statki dotrą do mola. A może nawet później. Nogi niosły go w dół, a umysł zmagał się z żywiołami i wichrami. Drużyna strażniczek Westwind biegła ku nabrzeżu i Creslin zamarł, widząc na przedzie błysk płomiennorudych włosów. ...pokażę ci, nadobny narzeczony... Jego dusza obróciła niebiosa i wydarł wichry z korzeniami z ich lodowych szczytów. Jednak mimo iż wysokie wiatry mknęły z dużą szybkością, a na zachodzie rosła ciemność, prowadzące statki i łodzie pełne uzbrojonych ludzi poruszały się szybciej, teraz już niemal dotykając mola. Pędząc na dół, Creslin nie odwracał się, choć wiedział, że męczący bieg i wyczerpanie nie przyniosą nic dobrego, zwłaszcza jemu. Ale serce waliło mu jak młotem, kiedy myślał o Megaerze. Zmusił się do myślenia o czymś innym, spokojnie obserwując rozwijające się przed nim sceny. Druga drużyna strażniczek Westwind i oddział żołnierzy Montgren ruszyły w dół od twierdzy. Trzeci i czwarty statek żeglowały przez port na wschód, w stronę płaskich plaż, gdzie również mogły cumować łodzie. Nawet jeśli strażniczki utrzymają port, wkrótce zostaną zaatakowane od tyłu, choć nie nastąpi to od razu, bo oddziały lądujące na plaży będą potrzebowały trochę czasu, by przejść po miękkim piachu i wspiąć się na niskie, ale skaliste wzgórze, które osłania miasteczko. Z okrętów blisko brzegu, na których powiewały flagi z pomarańczową słoneczną tarczą Hamoru, zaczęły się sypac strzały. Creslin szarpał i naginał ku sobie ogromne wichry, których nigdy jeszcze nie przyzywał. Oddały uderzenie i rozciągnął się jak długi w pyle drogi. Podniósł go Thoirkel i obejrzał się do tyłu na zachód. Co najmniej jedna ze strażniczek Westwind leżała na kamieniach mola. Strzała przeszyła jej gardło. Szarawa mgła przesłoniła słońce, a na zachodzie rosła ciemność. Creslin wyszarpnął miecz z pochwy. Trzymał go lekko, krocząc ku kłębowisku stali i pocisków wirującemu wokół nabrzeża. Szedł ciągle w dół ze wzrokiem skierowanym na port; myślami krążył gdzieś w niebiosach. Thoirkel był przy nim, trzymając dobyty skądś miecz. ...teraz... rzucaj... Zanim znaleźli się w połowie drogi ku walczącym, łodzie niosące żołnierzy dotarły na plaże i koniec nabrzeża przejęli napastnicy. – Aeeeiii... – Suki... Dźwięki mieczy i głosy odbijały się od chat i skał. Creslin wypatrywał czerwieni włosów Megaery, ale nie znalazł jej. Nie czuł też jednak bólu, który odczułby z pewnością, gdyby została ranna. Niebo przecięły błyskawice i pomknęły ku morzu. O mały włos dosięgłyby wysokiego okrętu, który stał najdalej od brzegu. Strzały nieustannie wznosiły się w powietrze i zasypywały walczących na kamieniach mola, ale niektóre zaczęły też nadlatywać z drugiego końca nabrzeża w stronę dwóch hamoriańskich statków w porcie. Creslin zachwiał się, osmalony białym płomieniem, kiedy Megaera rzuciła płonącą kulę. Ogień osłonił nabrzeże i przednie żagle prowadzącego szkunera stanęły w płomieniach. Kroczył spiesznie w stronę mola, gwałtownie wyszarpując wichry, ściągając z niebios wszystko, co zdołał pochwycić. Wysoki okręt zadrżał, kiedy uderzyła weń błyskawica i zawyły wichry, a mgła oraz wirujące nawałnice połączyły się w czarny lej. – Uuufff... – Thoirkel odepchnął Creslina w bok, kiedy nie wiadomo skąd pojawił się ogorzały mężczyzna i zamachnął na regenta toporem. Dwa miecze powstrzymały Hamorianina. Chociaż Megaera się nie odezwała, biały spazm jej chaosu parzył Creslina, jakby stał w samym środku płomieni. Zachwiał się, przypomniał sobie o mieczu i pozwolił ciału reagować, mimo iż jego myśli pchały czarną wieżę wody w stronę kolejnego hamoriańskiego okrętu. Szkuner przy molo stał w ogniu, maszty i deski zaczynały się palić. Z wirującej ciemności na północy i zachodzie wyskoczyły bliźniacze błyskawice, uderzając w następny okręt. Creslin nie był pewien który, bo zmagał się z wichrami i mieczem. Dwa statki po obu stronach szczątków, które były wysokim okrętem, usiłowały skręcić przed trąbą wodną, ale woda pochłonęła je swoją masą, która wyrosła niczym mur pomiędzy portem a północą. – ...światło! ...bierzcie tę rudą i tego ze srebrnymi włosami! Klinga Creslina wypadła naprzód i poraziła kolejnego Hamorianina, podczas gdy jego myśli skręcały ciemność ponad okrętami za falochronem. Wiedział, że nie odważy się rzucić takiej masy wody na mały port. – Osłaniać regentów... już! Creslin znalazł się ramię w ramię z innym walczącym o rudych włosach i niemal opuścił miecz z ulgą. – Bierz następny statek! – wysyczała Megaera. ...idiota... Creslin przypomniał sobie o tych na wschodnich plażach i odwrócił trąbę wodną ku kolejnym statkom. Tylko te trzy i dwa szkunery wewnątrz portu utrzymywały się na wodzie. – Uderzaj w środek. Tam są! – Oooo... – Creslin skrzywił się. Płomień zdawał się przeszywać prawy bark, ale skupił się na wichrach, przenosząc je oraz całą ścianę wody nad hamoriańskie okręty na plaży. Creslin zgrzytnął zębami pod uderzeniem bólu Megaery i własnego. Mimo to przy wschodnich plażach unosiły się na wodzie jedynie szczątki i martwe ciała. Piasek został obmyty do czysta przez falę wysokości masztu. Porwała ona ludzi, broń i roślinność z niskiego wzgórza, które osłaniało Kraniec Lądu przed kamieniami i falami – i zostawiła jedynie na plaży niemal pozbawiony masztów kadłub. Creslin owi żołądek podszedł do gardła i wymiotował ponad człowiekiem, którego powalił miecz Megaery, zanim i ona poszła w jego ślady. ...rzygający... mięczak... gnojek... – Zamknij się... – wymamrotał, unosząc miecz. Nie było już potrzeby używać broni, bo wszyscy Hamorianie na molo padli. Może ze dwudziestu rzuciło się do zaśmieconej szczątkami wody, żeby popłynąć w stronę drugiego statku, który zluzował cumy i zawracał ku morzu. Szkuner na przedzie palił się jasnym płomieniem, tak gorącym, że para unosiła się w miejscach, gdzie zalewał go deszcz. Kilku Hamorian próbowało odpłynąć poza zasięg żaru. Deszcz bębnił dokoła Creslina, a prawe ramię ciążyło jak z ołowiu. Pohamował się, wiedząc, że to jeszcze nie koniec. Oddychając głęboko, zebrał wichry. Czekał tylko, aż ostatni hamoriański statek wypłynie zza skał falochronu. Potem zawołał, nie zważając na białe gwiazdy przed oczami. Siłą woli odsuwając na bok potworny ból ramienia i barku, przywołał wysokie wichry i zimno. Obserwował, dopóki się nie upewnił, że mroczną kipiel znaczą jedynie deski i szczątki. Wtedy dopiero odwrócił się do Megaery, która spoglądała nań z pobladłą twarzą, a pasma krwi znaczyły jej szarą tunikę i mundur. Nie widział jej, nie był w stanie mówić i osunął się na śliskie, okrwawione kamienie, widząc jeszcze, że Megaera pada wraz z nim. xcv Ramię i bark Creslina piekły nie od słonecznych promieni, ale od gorąca płonących węgli. Kiedy spróbował otworzyć oczy, maleńkie ogniki rozbłysły na ciemnym suficie. Poczuł na czole dotyk chłodnej szmatki i ogień wycofał się. Zdrzemnął się, a kiedy się obudził, pokój był ciemniejszy. Stanęła przy nim niewyraźna postać. – Panie? – ...chyba tu jestem... – Uzdrowicielka powiedziała, że powinieneś to wypić. Przystawiono mu kubek do ust i wypił. Uniesienie głowy spowodowało falę gorąca w prawym barku i wzdłuż ramienia. Zmusił się do picia, dopóki płyn nie zaczął wylewać mu się z ust i kubek był pusty. Opadł z powrotem na poduszkę, próbując odgadnąć, gdzie jest. Pokój był nieduży, a płyn podała mu strażniczka. Musiał być w nowej części twierdzy strażniczek Westwind. Mała lampa z krótkim knotem zwisała z uchwytu na kamiennej ścianie tuż przy otwartym oknie, gdzie stały dwie strażniczki. Niebo na zewnątrz było fioletowe, a w powietrzu wisiała wilgoć deszczu. W oddali słychać było grzmot, jakby nadchodził z północnego morza. Drzemał, ale niezbyt długo. Kiedy się przebudził, wróciła Lidia. Odgłos deszczu nie ustawał. – Megaera? – Lepiej niż ty, ale jest w Czarnym Domostwie. Odległość trochę pomaga, chociaż połączenie jest zbyt silne, żeby tego uniknęła, nieważne gdzie będziesz. Creslin przez chwilę leżał bez ruchu na wąskim łóżku. Lidia podała mu kubek. – Uggghh. Gorzkie... – Potrzebujesz tego. – ...picie tego. Nie musi mi smakować. Kiedy wysączył zawartość kubka, opadł na wznak, ale nie zasnął. – Tym razem nie najlepiej mi się udało – mruknął, wystarczająco cicho, żeby strażniczki przy drzwiach nie usłyszały. Jej usta drgnęły. – Skoro oboje zostaliście uznani za wielkich bohaterów, wątpię, żeby ktokolwiek kwestionował twój osąd w tej sprawie. Bez przerwy gapią się w niebo. – Co się stało? – Widziałeś wszystko. Kiedy zniszczyłeś hamoriańskie okręty, a strażniczki i żołnierze zmietli maruderów, niewiele zostało do zrobienia. – Ile straciliśmy strażniczek i żołnierzy? – Pomimo tej całej rzezi i strzał niecałą dwudziestkę. Creslin pokręcił głową i zobaczył przed oczyma jasne gwiazdy. Dwudziestka to o wiele za dużo. Gdyby tylko obserwował morze, można by uniknąć wielu z tych śmierci. – Nie możesz cofnąć przeszłości. – ...trudno o tym nie myśleć. – Creslin usiłował zwilżyć zbyt wyschnięte wargi. Chciał znowu pokręcić głową, ale przypomniał sobie zawroty i gwiazdy przed oczami. – Głupie... takie głupie... – Co? Bycie ludzkim? Czy próba zrobienia wszystkiego samemu? – Po raz pierwszy w głosie uzdrowicielki zabrzmiał cierpki ton. – Nie możesz robić wszystkiego. Żadne z was nie może, nawet razem. Megaera jest w niemal tak kiepskim stanie jak ty. Ale o tym możesz pomyśleć później. Tymczasem napij się tego. Posłuchał polecenia i opuścił głowę na poduszkę. – Jak ona się czuje? – Lidia nie odpowiedziała naprawdę na to pytanie. – Ma parę ran, ale nie od strzały. Musiała też walczyć ze wstrząsem po twoich ranach. – Niech szlag trafi moje słabe wnętrzności... wszystko... – mruknął, odpływając znowu w mrok snu. Obudził się wraz ze światłem. Strażniczki Westwind wciąż czuwały przed drzwiami. Nie widział już płomiennych gwiazd, kiedy poruszał głową, a bark był raczej rozgrzany niż rozpalony. Zmieniono mu ubranie. Próbował zwilżyć wyschnięte i spękane wargi. – Znajdzie się tu coś do picia? – wychrypiał. Tak, panie. Uzdrawiaczka zostawiła coś dla ciebie. Szczupła strażniczka, najwyżej po szkoleniu juniorek, przyniosła kubek do wąskiego łóżka. Zawartość nie była tak ohydna jak bagienna albo słona morska woda, ale gorycz młodego piwa była równie obrzydliwa. Creslin połknął wszystko, trzymając kubek, kiedy ciemnowłosa strażniczka odwróciła się z tępym wyrazem twarzy. Czymkolwiek był lek, pomógł, bo na chwilę zdołał usiąść. Deszcz ciągle padał, chociaż niebiosa nie były już tak ciemne jak przedtem. Po chwili Creslin oparł się i znowu zapadł w drzemkę. Kiedy się obudził, jeszcze zanim się odezwał, inna strażniczka, siwowłosa, podała mu jeszcze jedną mieszankę Lidii. Wypił. Teraz też smakowało gorzej niż stęchła bagienna woda. – Ile czasu minęło? – Od bitwy? Mniej więcej cztery dni. Creslin był ciekaw, w jakim stanie jest Megaera i czy Czarne Domostwo nadaje się jeszcze do zamieszkania przy nieprzerwanych deszczach. Poruszył żywo palcami prawej dłoni. Ruch spowodował skurcz całego ramienia i zacisnął wargi. Gdyby tylko się zastanowił... Jeszcze jeden miecz Westwind nie był wcale potrzebny na nabrzeżu. W razie czego byłby pod ręką. A jednak jak mógł zostać na tyłach i pozwolić innym walczyć za siebie? – Jak się czujesz? Creslin skupił wzrok na Hyelu, kiedy wysoki mężczyzna ociężale wszedł do pokoju. – Prawie tak dobrze jak... – Urwał. Nie było sensu publicznie spowiadać się z własnej głupoty. Lidia dała mu to do zrozumienia. – ...jak każdy, kto dostał strzałą w bark, jak sądzę. Przykro mi, że ty i Shierra musieliście sami uprzątać cały bałagan. Hyel uśmiechnął się ponuro. – To było interesujące. Nie wierzyłem ci tak naprawdę, dopóki nie zobaczyłem tych strażniczek w walce. – Pokręcił głową. – Ludzie, którzy ocaleli, uważają cię za anioła... – To trochę za wiele. Hyel pokręcił głową. – Nie, nie za wiele. Widzieli, jak zabiłeś tuzin ludzi i przywołałeś burze, które zniszczyły jedenaście okrętów; burze nadal szaleją. A współregentka... spaliła jeden statek i dwudziestkę Hamorian. Paru zabiła nawet własnym mieczem. Creslin zapragnął zmienić temat. – Co z tymi, którzy przeżyli? Są jacyś? – Shierra i ja postanowiliśmy, pod warunkiem, że się zgodzisz, panie, wykorzystać ich przy budowie i w polu, dopóki nie zostaną wykupieni, a przynajmniej aż nie przestanie padać. Nie ma ich wielu – może ze dwudziestu pięciu, większość ze statku, który zatopiłeś na plaży. Ale podzieleni na mniejsze grupy przydają się. Klerris zdołał zrobić dość szkła, żeby założyć okna w waszych pokojach w Czarnym Domostwie. Jak się przejaśni, chcemy skończyć resztę budynków i wszystkie domki dla gości. Potem zajmiemy się gospodą. – Hyel uśmiechnął się nieśmiało. – Myślę, że będziemy mieli jeszcze paru gości. – Tak przypuszczam. Lepiej sprawdź, czy Shierra albo któraś z seniorek nie mogłaby poprowadzić szkoleń dla twoich żołnierzy. – No cóż... przy tym deszczu... to znaczy... mamy coś do roboty w głównej sali... trochę. Już zaczęliśmy... jak zobaczyli... Srebrnowłosy mężczyzna zdusił uśmiech. – Shierra jest na pewno o wiele lepszym instruktorem. – Mówi, że jesteś mistrzem broni, jednym z niewielu w Westwind, ale nikomu nie wolno było ci o tym mówić. – Nieśmiały głos mężczyzny przygasł niemal do szeptu. – Panie, czy to prawda, że uciekłeś z obozu pracy białych magów? Creslin zaczynał odczuwać zmęczenie i oparł się o poduszki. – Tak, ale miałem pomoc. – I tak... nic dziwnego, że chcieli cię uwięzić. Creslin wyjrzał za wąskie okno. Czyżby niebo pojaśniało? Miał nadzieję, że tak. – Porozmawiamy później. Hyel wyszczerzył zęby, po czym jego twarz przybrała wyraz szacunku. – Dobry wieczór, regentko Megaero. – Skłonił głowę. – Dobry wieczór, Hyel. Z pewnością możesz zostać. Creslin rozkoszował się dźwiękiem jej lekko ochrypłego głosu, zadowolony w tej chwili, że jest tutaj. – Dziękuję, regentko, ale muszę sprawdzić wykaz dyżurów. – No to idź i sprawdzaj. – Megaera przysiadł ostrożnie na stołku w nogach łóżka. Z jej oczu trudno było coś wyczytać w przygaszonym świetle. – Już najwyższy czas, żebyś się ocknął. – Domyślam się, że przesadziłem we wszystkim. ...przesadził?... Zerknęła ku oknu. – Łącznie z burzami. Nikt nigdy nie widział tyle deszczu, a Klerris mówi, że pewnie będzie trwał jeszcze przez parę dni. Creslin wzruszył ramionami. – Oooo... – Bark powiedział mu wyraźnie, że gest był nierozsądny. – Wtedy nie myślałem, że będę musiał je powstrzymać. Bardziej się martwiłem, żeby nie pozwolić Hamorianom na ucieczkę. Uśmiechnęła się. – Większość z nich wcale nie chce wracać. Creslin powstrzymywał się od ruchów, wiedząc, że ona również odczuje ból. – Dlaczego? – Wiesz, co cesarz robi z pokonanymi żołnierzami? – Och. – A poza tym uznali, że tutaj są bardziej bezpieczni. Creslin prychnął. – Dopóki biali magowie nie wymyślą czegoś innego. Albo Hamor. – Nie wymyślą. Nie, dopóki ty żyjesz, wielki magu burz. Kto zechce stracić całą flotę albo armię dla nic nie wartej, ogromnej i opuszczonej wyspy? – Już niedługo taka będzie. – Już taka nie jest, nadobny narzeczony. – Siedziała w milczeniu, a na zewnątrz zapadała noc. Dwie strażniczki wyszły na korytarz i zamknęły drzwi, chociaż Creslin nie wiedział właściwie dlaczego. Deszcz ciągle padał, ale już nie z taką siekącą furią, jaką czuł wcześniej. – Co zamierzasz zrobić? – zapytała w końcu. – Czy nie możemy nauczyć się... żyć... z sobą? – Ty? Ja? – Śmiech Megaery był szorstki, zimny. – Kiedy muszę cię osłaniać, kiedy ciągle muszę odbierać twoje uczucia... ...ciągle nic się nie zmieniło... – Czy mamy jakiś wybór? – zapytał. Megaera nie odpowiedziała, chociaż siedziała na wprost niego na stołku, dopóki znowu nie zasnął. XCVI Mały pokój na ostatnim piętrze jasno oświetlały cztery lustrzane lampy w białych okuciach z brązu. Za wąskimi oknami nie przestawał padać deszcz, jak przez cały zeszły ośmiodzień. – Jeśli potrwa to jeszcze trochę, nie będzie co zbierać w całym Candarze Wschodnim, Jenred – narzekał przysadzisty biały mag. – A poseł Hamoru protestuje, że wykorzystałeś magię, żeby go oszukać wiadomością, jakoby Creslin skradł skarby Westwind. – Tak naprawdę w to nie wierzą, co? – Nie sądzę, żeby cesarz Hamoru był szczególnie zachwycony utratą dwunastu okrętów. – Hartor poruszył się niespokojnie na krześle i zerknął ku na wpół otwartym drzwiom. – No cóż. Warto było spróbować – zauważył chudy mężczyzna w bieli, unosząc głowę, jakby wyczuwał coś w powietrzu. Zmarszczył brwi, znowu spoglądając za okno. – Creslin jest silny. Muszę mu to przyznać. – Silny! To jak powiedzieć o zimach Westwind, że są chłodne. – Więc... – zaczął Jenred, ciągle zaskoczony, ciągle wypatrujący czegoś... zapachu albo szeptu, którego nie mógł uchwycić – ...to nas nie dotyczy. On nie opuści Recluce i z pewnością da jeszcze Hamorowi powody do zmartwień. – Jenred – powiedział powoli Hartor. – Dlaczego nie mogłeś po prostu zostawić Creslina w spokoju? Pozwolić mu bezpiecznie przejść przez Fairhaven? Powędrowałby gdzieś i osiedlił się, może wyszkolony na czarnego. – To nie było możliwe. – Ja myślałem, że tak. Rada również. – Co myślałeś? – Oczy chudego maga wędrowały od deszczu do drzwi i z powrotem. – Że ciągle mścisz się na Werlynnie, jedynym człowieku, który ci umknął. Nienawiść nie sprzyja polityce, Jenred. Nie możemy ciągle popierać decyzji opartych na nienawiści. Jenred usiłował wstać, ale upadł, kiedy czerń zamknęła się wokół niego. Hartor odetchnął głęboko i pochylił nad śpiąca postacią, zabierając amulet i łańcuch urzędu. Spojrzał od byłego Wysokiego Maga ku ciemnym chmurom i deszczowi. Potem zapiął złotą zapinkę z amuletem wokół własnej szyi, kiedy weszli biali strażnicy, niosąc łańcuchy z zimnego żelaza. XCVII Creslin stał na wschodnim zboczu Krańca Lądu wychodzącym na Ocean Wschodni. Fale w dole cofały się i pieniły na plaży wokół kadłuba hamoriańskiego statku. Megaera była gdzieś daleko od brzegu. Czuł otaczające ją mury – prawdopodobnie twierdzy. Powrócił wzrokiem do kadłuba, jedynej pozostałości po hamoriańskich najeźdźcach. Potem ponuro pokręcił głową i odwrócił się z cichym śmiechem, idąc żwawo w stronę chaty Klerrisa i Lidii. Klerrisa nie zastał. Lidia zaprowadziła go do nowo wybudowanego osłoniętego ganku i wskazała drewniane krzesło. Sama przysiadła na murku z powagą na twarzy. – Jak się czujesz? – Jak dotąd w porządku. Megaera nadal spędza noce w twierdzy. – Spodziewałeś się czegoś innego? – Miałem nadzieję. Lidia patrzyła mu prosto w oczy. – To nie dlatego tu jesteś. – Nie. Chcę, żeby Klerris zbudował statek. A właściwie odbudował jeden. – Być może spodoba mu się ten pomysł. Projekty budowlane cieszą go o wiele bardziej niż praca z roślinami. Co zamierzasz zbudować? Łodzie rybackie? – Ten hamoriański szkuner wojenny na wschodniej plaży. – Czy to możliwe? Creslin wzruszył ramionami. – Mam taką nadzieję. Potrzebujemy własnych statków. Skoro zastanawiasz się nad cenami towarów... – To wielka praca. – Moglibyśmy wykorzystać do niej więźniów. Niektórzy może nawet zechcą pracować jako załoga. – Załoga czego? – wtrącił się inny głos. Klerris stał w niedawno wstawionych drzwiach, wiodących z głównego pokoju chaty. Creslin powtórzył swój plan. Kiedy skończył, Lidia wymknęła się z powrotem do chaty, zostawiając mężczyzn na ganku. – Sam nie wiem – zadumał się Klerris. – Musimy – nalegał Creslin. – Porozmawiam z Hyelem i Shierrą o wykorzystaniu więźniów do pracy. Poza tym łódź leży na piasku, nie na skałach. Myślę, że moglibyśmy przekopać się wokół, żeby ją podnieść. – Zerknął przez ramię, widząc, że Lidia wychodzi z chaty i kieruje się w dół, w stronę karczmy i chaty, gdzie Megaera wraz z niedużą grupą pracowała nad wyrobem szkła. Klerris uśmiechnął się. – Któregoś dnia... któregoś dnia możesz się podjąć czegoś, co okaże się absolutnie niewykonalne. – Już się podjąłem. – Creslin urwał. – Megaera. Ale muszę działać dalej, jeśli ma się udać. – Mówiłeś o tym Lidii? – Nie. – Powinieneś. – Dlaczego? Klerris pokręcił głową. – Nieważne. Chcesz porozmawiać teraz z Hyelem? – Czemu nie? – Pójdę z tobą. W ten sposób uwierzy, że obaj jesteśmy szaleni. XCVIII Kobieta w czarnym mundurze stała w przedwieczornym słońcu, obserwując szczyt Frei przemieniony w lśniący miecz wzniesiony przeciwko Wieżom Zachodzącego Słońca. Jej czarne włosy były odkryte w chłodnym wietrze, który na Dachu Świata uchodził za letnią bryzę. Za jej plecami stała druga kobieta, młodsza, w zielonym mundurze, ciągle trzymając depeszę. – Już zaczęli zmieniać świat... – Czarnowłosa kobieta westchnęła. – Zaczęli? – zapytała srebrnowłosa następczyni szeryfa. – Zaczęli – potwierdziła szeryf. – Nikt inny nie mógł tego dokonać poza tą dwójką. Ryessa miała rację. – Wzruszyła ramionami. – Ale wciąż z sobą walczą. – Depesza nie... – Jeśli Creslin nie wykaże większego zrozumienia ode mnie, zniszczy ich oboje. – Nie wierzę. – Wierz albo nie. On ma taką moc. – Szeryf dalej obserwowała lodową iglicę, dopóki nie okryło jej światło wczesnego księżyca. XCIX Piach, morze i ptaki, i czarny głaz wznoszący się nad tonią – ile setek miejsc łączy to wszystko? Creslin nie wiedział dokładnie, ale w jednym z nich znajdowała się Megaera. Ledwo dostrzegalnie pokręcił głową, odłożył młot i dłuto do skrzyni, którą przechowywał w trzecim domku dla gości. Czekał i czekał, i wiedział, że dalsze czekanie niczego nie uratuje. Powstrzymał się, pamiętając, że takie uczucia zawsze prowadziły do bólu. Tym razem wzruszył ramionami – ze smutkiem – i skierował się do łazienki. – Musisz być czysty? A nie? Roześmiał się z goryczą, kiedy zimna woda spłynęła na niego i za pomocą chropowatego mydła zeskrobał z siebie brud, pot i kurz. Od czasu kiedy wyzdrowiał, niewiele zajmował się magią i tylko trochę kamieniarstwem, a zbyt wiele myśleniem. A jednak więźniowie z Hamoru ukończyli mury wzdłuż chodników, jak również wewnętrzne ściany i dachy wszystkich trzech gościnnych domków. Czarne Domostwo zaczynało przypominać plany, które Klerris położył kiedyś na stole w twierdzy. Jedyny kłopot w tym, że dwoje ludzi, dla których zostało zbudowane, nie było w stanie żyć nigdzie blisko siebie. Creslin wycofał się spod zimnego prysznica i zakręcił kurek. Kiedy się wycierał zniszczonym i wystrzępionym ręcznikiem, który przejechał z nim calutki Candar i jeszcze dalej, wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. Niewiele miał z tego, czego nigdy nie pragnął, krainę do zagospodarowania, o którą nigdy nie prosił, i w dodatku kochał kobietę, przez którą przeszedł zimowe śniegi Westhorns, aby uniknąć małżeństwa z nią. A jednak ożenił się z nią dla wygody. I dla żądzy, przypomniał sobie. Nie mógł zaprzeczyć, jak bardzo pragnie Megaery. Oderwał myśli od obrazu rudowłosej, zanim w jego umyśle pojawiły się zbyt plastyczne fantazje. Żądza czy nie, nadszedł czas, żeby rozstrzygnęli o swoim przeznaczeniu. Rozstrzygnąć nasze przeznaczenie? – pomyślał. Jakie to pretensjonalne! Prychnął, naciągając spodnie. Włożył koszulę z krótkim rękawem oraz buty i z ciągle wilgotnymi włosami ruszył w dół zakurzoną drogą. Miał nadzieję, że pewnego dnia droga będzie szerokim gościńcem ciągnącym się z jednego krańca Recluce na drugi. Dobry gościniec połączy ludzi i handel. Ale to nadejdzie później, zakładając że Megaera go przyjmie. Jeśli kiedykolwiek go przyjmie. Ciągle szedł, przeszukując myślami wichry ponad głową. Na pierwszej plaży znalazł piasek i ptaki, ale ani czarnego głazu, ani Megaery. Na drugiej był czarny głaz i ptaki, ale nie było Megaery. Jeszcze pięć plaż i sześć kayów, aż w końcu wdrapał się na skalne osypisko, ujrzał plamę jasnej szarości na czarnym głazie. Plamę jasnej szarości wieńczyła strzecha płomiennorudych włosów. – Megaera... – Serce zabiło mu szybciej. Niech cię cholera... luby narzeczony...!!! Pośliznął się pod naporem nie wypowiedzianych słów, ale tylko zachwiał lekko i odzyskawszy równowagę, zeskoczył na piaszczysty stok pod wschodnimi zboczami i prawie pobiegł, zapadając się w bardziej miękkim piachu, gdzie docierały łagodne fale. Spłynął na niego spokój, spokój, drżące poczucie lęku. Creslin zwolnił. Lęk? Nie jego, ale dlaczego lęk? ...bo już jesteś silniejszy ode mnie, z wyjątkiem siły woli... bo zawsze będę zmuszona się poddać. Moje ciało nie może znieść... tak jak twoja dusza nie może... Fragmenty myśli przeleciały mu przez głowę. Szedł ostrożniej, choć nie było to konieczne na miękkim piasku ponad linią wody. Biała woda pieniła się parę łokci od jego stóp. W górze szarawe, wysoko wiszące chmury przesłoniły złociste słońce i wilgotna bryza znad morza nagle się ochłodziła. Zatrzymał się przed spłowiałym czarnym głazem. – Megaera? – Tak, nadobny narzeczony? – Dlaczego... dlaczego... unikasz...?...żeby ocalić moją duszę... siebie... – Właściwym słowem jest uciec – powiedziała. Cóż miał odpowiedzieć? Wiedział tylko, że zawsze kochał tę kobietę. ...Miłość? Ty nie znasz miłości, tylko żądzę... – Zawsze pragnąłem tej kobiety – poprawiła go. Wciąż siedziała przeciwległym końcu szarego kamienia. – Nie tylko żądza... nie tylko to. – Spokój duszy dał mu poczucie pewności. ...Dlaczego... miłość? Jak możesz nazywać to... miłością? – Sam siebie okłamujesz. To, co czujesz, nie jest miłością – upierała się. Jednak wstrząsnął nią jego spokój. – Może ty również nie znasz miłości – stwierdził. ...nie wiem... jaka jest... ty nie masz pojęcia... – Wiem swoje. – Serce Creslina waliło głośno, choć wymawiał słowa cichym głosem. ...nic nie wiesz... – Może powinieneś zobaczyć, jakie to uczucie. – Megaera utkwiła w nim wzrok. – Co, jakie uczucie? ...twoja... miłość. – To, co nazywasz miłością. – Megaera się uśmiechnęła. Czy nigdy go nie pokocha? Patrzył, jak unosi dłoń teatralnym gestem. Na czubkach palców zalśnił ogień. Płomienie przeskoczyły wzdłuż ramienia – czy to były ramiona Megaery? – a na jego czole perlił się pot. Jego/jej żołądek skręcił się w walce chaosu z ładem, jakby powiedział nieprawdę. – No chodź, luby narzeczony. Nie ma nic ponad zimne żelazo. – Głos Megaery był twardy, uniosła oba ramiona. Mimo to paskudny wewnętrzny skurcz powiedział mu, że kłamie. ...nic jak walczące zimne żelazo... RRHHHssssttt! Ogień uderzył w błękitnozielone niebo. Creslin stał nieporuszony na skalistej plaży, patrząc na rudowłosą. Mięśnie miał poskręcane i pokurczone niczym konary karłowatego dębu. – Nie spędziłeś całego życia związany takim bólem. O, drogi mężu... Niech cię szlag, droga siostro... i ciebie, bezmyślne narzędzie. Jeśli... Wyczuwając ból pod warstwą bólu, Creslin zmusił płuca do oddechu i zrobił krok ku końcowi głazu, gdzie siedziała Megaera. Jeszcze jeden biały płomień, niemal zagubiony we wnętrzu czerni, która otulała Megaerę, trysnął ku jasnemu niebu na wschodzie. Raz jeszcze mięśnie Creslina skurczyły się od wewnętrznego ognia, który płynął w jego żyłach jak żrący kwas. Poczuł skręt wnętrzności i zapłonął od stóp do głów. Zrobił jednak kolejny krok naprzód. Megaera musiała odczuwać ten ból jeszcze bardziej niż on. Jak znosiła przez tyle czasu taką agonię... jak? Niełatwo, nadobny narzeczony... Biały płomień tryskający w niebo wciąż parzył ich oboje i Creslin zachwiał się, ale odetchnął i zrobił jeszcze jeden krok – kolejny krok w stronę ogni demonów światła. – Czy nadal nazywasz to miłością, o nadobny narzeczony? Jak możesz nazywać... to miłością? – Tak. – Słowa zazgrzytały przez zaciśnięte gardło, kiedy dotarł do połowy głazu od strony morza. Megaera siedziała na północnym końcu od strony lądu, jeszcze pięć łokci od niego, jeszcze pięć długich kroków. – A zatem poznaj miarę... mojej miłości... do ciebie. Miłość jest... bólem... cierpieniem... Zrobił kolejne dwa kroki, zanim poczuł zbierającą się biel, która poprzedzała płomienie. Jeśli musi przejść przez ognie potępienia... RHHHHSSSsssttt! ...nigdy... nigdy... tak nie kochałam. – Jaka śliczna... myśl... – Głos Megaery załamywał się. Creslin wyczuwał jej niepokój, poczucie zagubienia. Zmusił się do kolejnego kroku. RRRhhhhsstt! Ogień przebiegł jego arterie, ramiona i nogi, a oczy widziały jedynie błyski energii. Padając, uderzył się o kamień i czysty fizyczny ból był niemal ulgą. Z jego ust wydobył się syk. Ale podszedł na odległość ramienia do miejsca, gdzie siedziała. Zaparła się nogami o jasnoszary kamień, niegdyś czarny, a teraz wyblakły od słońca i morskiej wody, aż przestał pasować do czarnego urwiska, z którego wydarł go czas i morze. – Spójrz... na swoje... ramiona. Creslin nie patrzył, wiedząc, że muszą być czerwone, jakby zanurzył je w palenisku. Zamiast tego skoczył naprzód i chwycił ją za łokieć, niezdarnie, ale mocno zmuszając ją do opuszczenia ramion, aż zacisnął palce wokół jej nadgarstków. RHHHsstt! ...ocal mnie... Ktoś jęknął, ale Creslin nie wiedział, które z nich. Otoczył Megaerę ramionami. Zsunęła się z głazu i zatoczył się w tył na piasek, w którym ugrzęzły mu buty. Obcasy zapadły się głębiej od jego i jej ciężaru. Sssss... Inny rodzaj bólu przeciął jego bark, gdzie wbiła zęby w mięsień. Skręcił ciałem, żeby uciec. – Związałeś mnie... jak nikt... nigdy nie związał... – Jej kolano uderzyło go w udo, szukając pachwiny, i ledwie chybiło, kiedy się poruszył. ...nie będę niewolnicą... nawet twoją... – Siebie... związałem... w taki sam sposób. – Dyszał tak samo jak ona. – Inaczej. Ty wybrałeś... ja nie. To było inaczej. Ty chciałeś związać się ze mną. Ja nie miałam wyboru. Poczuł lód w żyłach, kiedy zmroziły go jej słowa, zarówno te wypowiedziane, jak i te brzmiące w jego mózgu, i odskoczył od niej. Cofnął się chwiejnie i stanął przy wygładzonym przez morze szarym głazie. „Ty wybrałeś te więzy. Ja nie wybierałam”. Słowa wirowały mu w myślach. Ty wybrałeś... ja nie. Ty wybrałeś... ja nie. Fale cofały się i nadpływały. Białe ptaki krążyły ukośnym lotem, przecinając powietrze nad głową Creslina, a morze rozlewało się na piasku, obmywając mu buty. Nie widział, bo łzy ciekły mu po twarzy i piekło pod powiekami. Nie mógł mówić, bo brakło mu słów. Bo Megaera miała rację. Megaera miała rację. ...racja, racja, racja... Związanie jej z sobą było jeszcze jednym aktem przemocy, innym rodzajem gwałtu, wtargnięciem w jej najgłębsze uczucia. Powłóczył nogami, kiedy zataczając się, podszedł do końca głazu. Nie widział, ale nie musiał widzieć. Nie miał gdzie iść. Morskie ptaki nurkowały w spienionej wodzie w dole plaży, a on stał skamieniały. Morze szeptało na piasku. Megaera miała rację, a on nie znajdował słów, nie miał odpowiedzi. Idź... nie wiem, czego chcę. Nie chcę, żebyś został... nie chcę, żebyś poszedł... niech cię szlag... szlag! Creslin nie mógł mówić i nie mógł odejść. Widział jedynie rozmyte chmury przed oczami. Mimo iż z nim walczyła, nigdy nie uderzyła. Uciekała tylko, jak uciekałoby zamknięte w klatce zwierzę albo więzień smagany batem. Płomienie miały ją ukarać, a fizyczna walka była jedynie ucieczką, nie atakiem. Przełknął łzy, spoglądając na ponurą toń. Wiedział, że nigdy już nie ujrzy lodowej wieżycy Frei, chyba że w myślach, nie dotknie kobiety, którą kochał za bardzo i której nigdy nie tknął, choć napadał tak bezceremonialnie. Biała woda pieniła się, płynąc ku jego butom, ale nie docierała doń całkiem, tak jak on nie całkiem dotarł do zrozumienia – albo Megaery. W górze otulone złotym całunem słońce zdawało się chować za zamglone chmury. Zimny powiew powietrza znad wody w najmniejszym stopniu nie chłodził poparzonych ramion i duszy. Nie patrzył na Megaerę, która martwym wzrokiem wpatrywała się w morze. Po chwili Creslin zaczął śpiewać, bo cóż innego mógł zrobić? Nie mógł nic powiedzieć, nie mógł jej przytulić i nie potrafił cofnąć bólu, który jej zadał. A jednak coś musiał zrobić, a pieśń była stara. ...na morskim brzegu, gdzie pienią się wody, odchyl głowę i usłysz lot wichru. Wschodni wiatr kocha światło słońca, A zachodni kocha noc. Północny dmie samotnie, kochana, A ja lękam się światła. Zabrałaś me serce, kochana, Porwałaś wichrami nocy. Płomienie, które roznieciłaś, Pałą się dłużej od światła. ...pałą się dłużej od światła, kochana, kiedy wody pienią się biełą, odchyl głowę, usłysz lot wichru. Płomienie, które roznieciłaś, Wypalą moją noc. Wkrótce umrę, kochana, Na zimnych górskich szczytach. Stalowy wicher niesie prawdę, kochana, Silniejszą niż mój miecz. ...silniejszą niż mój miecz, kochana, gdzie wody pienią się bielą, odchyl głowę, usłysz lot wichru. Mówiłem ci prawdę, kochana, Od samego początku. Pragnąłem twej miłości, kochana, Z całego swego serca. Czasami mnie raniłaś I czasami walczyliśmy, Ale teraz mnie porzuciłaś, I moje życie straciło sens. Moje życie straciło sens, kochana, gdzie wody pienią się biełą. Więc unieś głowę i usłysz lot wichru. Więc unieś głowę i usłysz lot wichru. Creslin umilkł. Dłonie ciągle zaciskał wokół wyblakłego szarego kamienia. Nie wiedział, jak długo tam stał i choć chmury zgęstniały, nie przywołał wiatrów. Ani Megaera, choć wiedział teraz, że mogłaby to zrobić, bo teraz wiedziała wszystko to, co on, i jeszcze więcej. – Nie... jest jedna rzecz, której nie wiem. Jej głos był łagodny, ale nie poruszył się. Gardło miał ściśnięte. Nie zadał pytania, mając jedynie nadzieję, że mu odpowie. – Dlaczego nigdy nie oddałaś uderzenia? – Bo... Bo mnie kochasz... Skinął głową. To niemożliwe i niemądre, ale kochał Megaerę. I nigdy jej nie dotknął, nigdy nie przytulił. – Możesz mnie przytulić, najdroższy. ...najdroższy... Creslin nie był świadom, że się poruszyła, dopóki nie stanęła przed nim. Dlaczego? Ponieważ mnie kochasz. I ponieważ nie mogłeś pokochać nikogo innego. Droga siostra, niech będzie przeklęta i błogosławiona jej dusza, miała rację! – Zasługujesz na to, by kochać, a nie tylko być kochaną. – Słowa były trudne, bo wiedział, że może ją odepchnąć, ale musiał być w porządku, nieważne za jaką cenę. Zwłaszcza teraz, bo nie był w porządku, choć myślał, że jest. – Przytul mnie. Proszę. ...zawsze z tobą walczyłam... ale już o tym wiesz. Przytul mnie... Odwrócił się do niej, czując ucisk w gardle. Pod powiekami widział czerwone płomienie. – Jesteś pewna? Tym razem to ona się nie odezwała, ale otoczyła ramionami jego kark i złożyła głowę na ramieniu, a jej ciche łkanie wstrząsnęło obojgiem. Tak trudno jest kochać... – Po prostu... mnie przytul. – Słowa były szlochem...nie puszczaj mnie... – Zawsze... Zawsze...! Morze szeptało, a fale nadpływały i cofały się. Po chwili mężczyzna i kobieta poszli wzdłuż białej plaży na północny wschód, w stronę Wież Zachodzącego Słońca. Oboje milczeli otuleni w czerń, którą widzieli tylko oni i paru innych. Pojedynczy promień słońca uderzył w piasek przed nimi, po czym wycofał się przed nadchodzącymi. Burze na zachodzie przygniatały Wieże Zachodzącego Słońca. Trzymały je w miejscu, tworząc czarny łuk, ku któremu oboje zmierzali, ręka w rękę, dusza w duszę. Część trzecia MISTRZ ŁADU C Creslin mozolnie posuwał się w górę po piaszczystym zboczu, niosąc ręcznie robione nosidło z wiadrami słonej wody. Była to jego druga wędrówka, choć słońce ledwo wyjrzało znad Oceanu Wschodniego. Zsunął nosidło, aż wiadra stanęły na czarnym kamiennym chodniku, i koncentrując się, stanął przy jednym z nich. Woda zawirowała i na kamieniach, przy drewnianym wiadrze, pojawił się stosik brudnobiałych ziarenek. Powtórzył cały proces z drugim wiadrem, wlał czystą już wodę do kamiennego zbiornika i zasunął pokrywę. – Creslin? Creslin... ty idioto... Ustawił nosidło i wiadra w schowku i poszedł na taras, gdzie czekała Megaera w cienkiej spłowiałej koszuli. – Wiesz, że to nie jest zbyt skuteczne. – Och? – Otarł czoło, spoglądając ponad jej ramieniem. Fale gorąca, niczym na wpół widoczne czarne węże, już falowały ponad zbrązowiaiymi wzgórzami, na zachód od Czarnego Domostwa. Megaera się uśmiechnęła. – Czy ktoś inny nie mógłby nosić wody? – Nawyk... – Ale jesteś jedynym, który potrafi wytrącić z niej sól. – Ty potrafisz, i Klerris, i Lidia. Świetnie. – W jej głosie pojawił się cień rozdrażnienia. – Odsalanie wody. Tylko paru z nas potrafi to robić. Nie rozumiesz? Niech ktoś inny wykonuje ręczną robotę. Powinieneś zająć się tym co, tylko ty potrafisz. – Na przykład rządzić? – To nie było w porządku, najdroższy. – Masz rację. Ale nie jestem stworzony na władcę, który nadzoruje pracę innych. Trudno tu siedzieć i patrzeć, jak słońce wszystko wypala. Trudno czekać na przybycie statków... – Nie o tym mówiłam. Idiota! Białe płomyki trysnęły z niewidocznej czerni, która ją osłaniała. Uparte pozostałości chaosu, wyzwolone przez gniew. – Wysiłek mięśni stawiasz na równi z pracą, a to nie to samo. Dobrze o tym wiesz. Bycie władcą oznacza pracę umysłem, nie ciałem. Możesz to robić. Jednak gdy tylko zaczynasz się martwić, wracasz do fizycznych prac. – Tylko że ja się nie martwię – przedrzeźniał ją. – Martwisz się. Właśnie to powiedziałeś. – W porządku. Martwię się. Gospoda jest niemal ukończona, ale nie mamy gości. Plony są na polach, ale nie mamy dość wody i giną. Gruszki opadają, bo jest za sucho. Mam dość ryb, tak samo jak wszyscy. Lidia mówi, że nie będziemy mieli żadnych przypraw przed jesienią, jeżeli w ogóle kiedyś. Jak noszę wodę, przynajmniej są jakieś rezultaty. Co mam robić? Czekać, aż słońce upiecze nas na pierniczki? – To ty nas tu sprowadziłeś. Creslin przesunął wzrok z brązowiejących wzgórz na niemal niedostrzegalne fale Oceanu Wschodniego. W którąkolwiek stronę patrzył, widział tworzące się fale gorąca. Tańczyły na szczytach wzgórz i zakurzonych piaszczystych terenach, poprzez suche zielone krzewy, jedyne, które wydawały się rozkwitać w upale, a nawet nad plażami otaczającymi Ocean Wschodni. W górze na bezchmurnym niebie słońce prażyło niemiłosiernie. – Masz rację. Od tej pory będę przynosił wodę tylko dla nas. – Ja mogę ją nosić. Odwzajemnił uśmiech. I powinieneś coś zjeść, zanim się wykąpiesz. Wzniósł dłonie, parodiując gest bezradności, ale wszedł na kamienie tarasu i przysiadł na murze. Tam, pomiędzy nimi, stał talerz z bochenkiem brązowego chleba i dwiema gruszkami. Oraz dwa kubki z sokiem z jagód krasnokrzewu. – Zaplanowałaś to – zauważył. – Potrzebujesz czegoś, zanim pójdziesz do pracy przy statku. – Statku? – Mówiłeś, że chcesz się spotkać z tym hamoriańskim... – Och... – Nie mów, że zapomniałeś. Creslin zawstydzony pokiwał głową, a Megaera się roześmiała. – Nie wierzę. Naprawdę zapomniałeś. Oderwał kawałek zbitego twardego chleba, rozrzucając po czarnym kamieniu ciemne okruchy. – Co dzisiaj robisz? – Chcemy spróbować ze szkłem na puchary. Jest trudniejsze niż to na okna, ale Lidia mówi, że Nordla jest dobrym rynkiem zbytu na kielichy. Gryzł suchy chleb, popijając z kubka, żeby zwilżyć usta i okruchy. – Jak słusznie zauważyłeś, najdroższy, potrzebujemy tylu rynków zbytu, ile tylko zdołamy rozwinąć. – Potrzebujemy też statków, którymi zawieziemy te towary – wymamrotał z ustami pełnymi twardego chleba. Megaera pokiwała głową. Skończył jeść, wstał, pochylił się i sięgnął po talerze. – Ja to wezmę. Musisz iść do tego wraku. – Statku... mam nadzieję. Cokolwiek to jest – Wstała, uścisnęła go pospiesznie i cofnęła się, zanim zdążył przedłużyć ten gest. Zgarnęła po drodze talerze i kubki, ale przystanęła przy drzwiach. – Przyjdziesz później do twierdzy? – Jeśli ty tam będziesz. – Spojrzał na nią pożądliwie. Megaera pokręciła głową. Zwierzę... Nie będąc całkiem pewien zabarwienia tej myśli, Creslin wzruszył ramionami, ale już znikła w środku. Skierował się do łazienki. Wkrótce potem był na plaży, gdzie się znajdował hamoriański statek. Creslinowi towarzyszył przysadzisty mężczyzna w szortach i tunice bez rękawów. – Nieźle się zaklinował, panie. Creslin odszedł od krawędzi wody, przebiegając wzrokiem deski kadłuba, aż dotarł do dziobu, na wpół zakopanego w miękkim białym piasku. – Jak głęboko jest kil czy jak to się tam nazywa? Byrem zmarszczył brwi. – Może na jakieś cztery, pięć cubitów. Creslin pokręcił głową. – To łatwe, panie. Dziobnica jest wąska i nie obciążona. Najwięcej waży śródokręcie. – Hamorianin otarł czoło. – Nie mógłbyś, panie, przywołać burzy, żeby go jakoś wyciągnąć... tak samo jak się tu dostał? – Jeśli przywołam burzę, fale tylko wepchną statek głębiej na plażę, nieważne w którą stronę powieją wiatry, chyba że... – Creslin wrócił wzdłuż linii wody, wierzchem przedramienia ocierając pot, który zalewał mu oczy. Rufa wciąż znajdowała się pod wodą, choć wokół steru było niecałe dwa cubity głębokości. Spojrzał na ster, po czym zdjął buty i wszedł do ciepłej, łagodnie falującej wody. Przez chwilę śledził linie kadłuba, a potem rozchlapując wodę, ruszył ku opalonemu mężczyźnie. – Byrem... czy jakieś żagle da się wykorzystać? – Jest stary grotżagiel w schowku i parę górnych. Grot prawdopodobnie nie wytrzyma długo na wietrze. Reszta pewnie też – nie możesz zepchnąć go z piasku, prawda? Creslin pokręcił głową. – Nie. Ale mam pomysł. Kiedy będzie wysoki przypływ? – To tylko pół cubita różnicy. Creslin czekał. – Koło południa. Jeśli burze niczego nie zmieniły. Przypływy nie liczą się tak bardzo jak sztormy. – Chcemy sztormów czy nie? Byrem skrzywił się i spojrzał na Creslina. – Chyba nie. Za dużo siekaniny wyszłoby na brzeg. Najlepiej wyciągnąć go w czasie przypływu. Nie ma miejsca na blok albo kołowrót. Byłoby łatwiej go wyciągnąć. – Coś wymyślimy. – Creslin wszedł w wąski pas cienia rzucanego przez statek i zaczął wycierać bose stopy z piasku. – Coś... CI Mocno zbudowany biały mag dotknął palcami łańcucha i amuletu na szyi, po czym cofnął dłoń i wpatrzył się w lustro na stole, które ukazywało brązowiejące łąki, zakurzone więdnące drzewa i pusty trakt wiodący do czarnej twierdzy. – Jenred był pesymistą. Zapomniał o lecie. – Być może, Hartor, być może. Ale Creslin jest magiem burz. Jeśli ściągnie na Recluce deszcz? – Siwowłosy, choć o młodej twarzy mężczyzna siedzący na drugim krześle patrzył, jak lustro gaśnie. – Pewnie by mógł – przyznał Wysoki Mag. – Ale jedna burza da mu parę ośmiodni i tylko pogorszy sprawę. Ta, która zniszczyła hamoriańskie statki, ożywiła pola i sady Recluce tak, że za bardzo rozkwitły, jak na późniejsze gorące lato. A teraz spójrz na nie. – A jeśli postanowi zrobić coś więcej? – Gyretis, uważasz, że naprawdę mógłby zmienić pogodę świata? Nawet dla Creslina to trochę za wiele. – Skoro doradzają mu Klerris i Lidia i skoro namówi... swoją koleżankę... – Widzę, że jej nawrócenie ciebie również nie zachwyca. – Nie sądziłem, że jest możliwe – odrzekł Gyretis. – Ale nie o to chodzi. On ciągle robi coś, czego nie uważaliśmy za możliwe. Co będzie, jeśli znowu tego dokona? Hartor zmarszczył brwi. – Jeśli ześle deszcz na Recluce, gdzie indziej, w Candarze, będzie bardziej sucho i gorąco. Gyretis wstał. – Odziedziczyłeś ten cały bałagan, ale lepiej nie popełniaj tych samych błędów co Jenred. Rada nie będzie już taka wyrozumiała. – Wiem, wiem. Po prostu muszę znaleźć sposób, żeby odizolować ich na Recluce, nawet jeśli on ześle deszcz. Gyretis przystanął przy drzwiach wieży. – Nie chcesz spróbować bezpośredniego ataku? – A ty byś spróbował? – Raczej nie, chyba że coś się zmieni. Ale to twoje zadanie... znaleźć sposób, jak to zmienić. Miłego dnia. Najnowszy Wysoki Mag podszedł do okna, zauważając mimo woli, że mury znowu wykazują napięcie, od sił poruszających się wewnątrz wieży. Czas aby czarni, któryś z pozostałych, ponownie wzmocnili kamienie. Będzie to dość proste, w porównaniu do jego problemów. Jak zerwać więzy Creslina z Westwind, Sarronnynem, a także Montgren? Bez wsparcia tych krain Creslinowi trudno będzie w ogóle przeżyć. Hartor znowu zmarszczył czoło, przez cały czas gładząc palcami amulet. CII – Główne belki wzmocniłem, jak mogłem najlepiej. Tak samo żagle, ale niewiele więcej mogę tu poradzić. – O nic więcej nie prosiłem. Creslin schodził po sypkim piasku w południowym blasku słońca. Nie po raz pierwszy zatęsknił za chłodem Westwind czy choćby umiarkowanym klimatem Montgren. Klerris podążał za nim krok w krok. Szkuner spoczywał obecnie w niedużym jeziorku, otoczony wałami piasku. Prawie czterdziestu ludzi, przeważnie hamoriańskich więźniów, stało na piasku. Dwie cumy przywiązano do śródokręcia, po jednej na każdej burcie, i przeciągnięto nad wodą, w której stał szkuner. Byrem, ciągle w podartej koszuli i tunice, wysunął się naprzód. – Chwieje się na piasku, ale dalej siedzi mocno na mieliźnie. Dalsze kopanie byłoby niebezpieczne. – Musimy spróbować. – Creslin osłonił szkuner siecią myśli. Czy on i wiatry wystarczą, żeby choć szturchnąć tę masę? – Daj nam znać. – Byrem zerknął od dwóch magów ku ludziom, stojącym przy cumach. – Jak mocny jest ten żagiel? – zapytał Creslin. – Wytrzyma mocny, równy podmuch. Nierówne porywy szybko go rozedrą. Creslin sięgnął ku niebu, próbując ściągnąć pasaty, a nie lodowate wichry zimy, które czaiły się jeszcze wyżej, w błękitnozielonych otchłaniach w górze. – Przygotuj ludzi. Zaczyna przywoływać wiatry. – Klerris wskazał na Creslina. – Bierzcie liny. Liny! Tenor Byrema wzniósł się ponad łagodny poszum niskich fal. Niebawem szare płótno wybrzuszyło się ku morzu, ale szkuner ani drgnął. – Ciągnij... ciągnij... Statek trwał w otoczonym przez piasek zbiorniku. Creslin odetchnął głęboko i ściągnął więcej wysokich wiatrów, kierując ich bezpośrednią siłę w niewielki sztorm. Próbował skupić je na pojedynczym kwadracie płótna. – Ciągnij... ciągnij... – monotonnie intonował komendę Byrem. Grzbiety pochyliły się, mięśnie napięły, a wichry narastały. – ...ciągnij... ciągnij... Statek zachwiał się na piasku, pochylając w lewo, kiedy krzywizna połatanego grota wybrzuszyła się mocno ku morzu. – ...ciągnij... ciągnij... Kolejne drżenie wstrząsnęło kadłubem i woda wokół szkunera zafalowała gwałtownie. Stojący za Creslinem Klerris skupił się i wezbrała w nim ciemność. – ...ciągnij... – Głos Byrema smagał ludzi przy cumach. Choć ogromny grotżagiel rozdarł się z głośnym trzaskiem, szkuner zadrżał po raz ostatni i wysunął się w morze, najwyraźniej nabierając prędkości na wodach Oceanu Wschodniego. Hamorianie i żołnierze z twierdzy wrzasnęli radośnie. Klerris zachwiał się i Creslin podparł go ramieniem. – Co zrobiłeś? – Dodałem trochę poślizgu na piasku. – Powinienem sam o tym pomyśleć. – Nie możesz myśleć o wszystkim, młody Creslinie – warknął czarny mag. – Zostaw i mnie trochę powodów do dumy. – Wybacz. Nie myślałem o tym w ten sposób. – Creslin otarł czoło, choć wiatr wysuszył pot, a chmury powstrzymały najgorszy żar. Zaczynało już grzmieć, ale deszcz nie padał. Obaj magowie odwrócili się i patrzyli, jak Byrem wywrzaskuje rozkazy od steru szkunera, który przesuwał się w morze na dwóch małych żaglach. CIII Creslin patrzył z tarasu na gładką toń Oceanu Wschodniego, matową w szarym świetle przed świtem. W nieruchomym powietrzu czuł zapach własnego potu po niespokojnej, gorącej nocy. Megaera spała. Szare niebo różowiało i Creslin pomyślał o usychających i uschniętych drzewkach i o tym, czego kiedyś Klerris próbował nauczyć go o pogodzie. Megaera znalazła go na tarasie jeszcze długo po tym, jak słońce rozjaśniło ponurą zieleń oceanu. Jej dłoń dotknęła nagiego ramienia, a wargi karku. – Dziękuję. – Nie dziękuj, najdroższy. Siedziałeś tu, żeby mnie nie obudzić, prawda? Creslin skinął głową, a Megaera usiadła przy nim w znajomej, spłowiałej błękitnej koszuli. – Miałem nadzieję, że chociaż jedno z nas będzie mogło spać. – Ten upał ci szkodzi. – O wiele bardziej tęsknię za Dachem Świata, kiedy jest tak gorąco. – Lidia uważa, że będzie jeszcze bardziej. – Nie mogę się doczekać. – Odwrócił się, obejmując ramieniem jej talię i przyciskając do siebie. Przez chwilę wypełnił go łagodny zapach Megaery i oczy mu zwilgotniały. – ...pochlebiać mi... jest rano i jestem tak samo spocona jak ty... Ale ujęła jego dłoń i przez jakiś czas wpatrywali się w ocean. W końcu odezwał się Creslin. – Nie przeżyjemy, jeśli nadal tak będzie. – Chodzi ci o upał? – O suszę. Przy twierdzy obozuje kolejna dwudziestka uchodźców albo i więcej. Grupa od Lidii. Jedno z nas będzie musiało odsolić więcej wody. Gruszki robią się brązowe. – Lidia mówi, że to dlatego, iż woda dla pól przepływa pod sadami. – Czegokolwiek spróbujemy, powstrzyma nas brak wody. Potrzebujemy żywności. Jeśli nawodnimy pola, umrą sady. A jest tylu nowych ludzi, że nie damy rady kupić jedzenia dla wszystkich. – Połowa ciężkich ogniw złotego łańcucha już znikła, a lato dopiero się zaczęło. – Masz jakiś pomysł? – Zmienić pogodę. – To nie jest dobry pomysł. ...straszny! Potarł czoło, czując gwałtowną myśl, a ona zarumieniła się, odczuwając jego niepokój. – Przepraszam. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić – wyjaśniła. – Nie do wszystkiego – powiedział, myśląc o poprzedniej nocy, i też się zaczerwienił. Była równie zakłopotana. Potem roześmiali się – równocześnie. – Czasami... – ...ty... – Czy przynajmniej porozmawiasz z Klerrisem, zanim spróbujesz zrobić coś z pogodą? – odezwała się parę chwil później. – Porozmawiam. – Poczuł, że Megaera chce wstać. – Ubierzmy się. – Chcesz porozmawiać z nim dziś rano? – Czemu nie? Jeśli mam rację, powinniśmy już zacząć. Jeśli nie, muszę... musimy poszukać innego rozwiązania. Po jakimś czasie, odświeżeni wodą, którą Creslin raz jeszcze przydźwigał z plaży, ruszyli do małej chaty na Krańcu Lądu. Zanim do niej dotarli, oboje ociekali już potem i kurzem. – Tyle zachodu z utrzymaniem czystości. Powinniśmy pomyśleć o dodatkowej stajni – zaproponowała Megaera. – Trudno utrzymać czystość, kiedy jest zbyt zimno albo zbyt gorąco. – Creslin zerknął na drzwi. – Kłerris nas oczekuje. Czarny mag stanął w progu chaty niegdyś rybackiej, rozbudowanej w wygodny bungalow, w którym nie zabrakło nawet zadaszonego ganku, gdzie dawało się odczuć chłodniejszą bryzę od strony portu. – Wcześnie przyszliście. Shierra i Hyel spodziewali się was później. – Jesteśmy tu z innego powodu. Chcę porozmawiać z tobą o zmianie pogody. Megaera uważa, że choćby było naprawdę źle, próba nawodnienia Recluce na stałe tylko pogorszy sprawę. Klerris poprowadził ich na ganek. – To naprawdę teoretyczne pytanie, a ja myślałem, że teoria cię nie bawi. – Teoretyczne? – Cóż. – Klerris się uśmiechnął. – Dopóki się nie pojawiłeś, nikt nie był dość silny, żeby o tym pomyśleć. Dlaczego więc po prostu tego nie zrobisz? – Megaera mnie przekonała. – Creslin zszedł z ganku i wystawił twarz na lekką morską bryzę. Megaera spojrzała na niego, na Klerrisa i z powrotem. – Coś przed nami ukrywa. – Jej prawa brew uniosła się na chwilę. – Jestem pewien. – Klerris poczłapał na róg ganku i odwrócił się. – Skoro tu jesteś, z pewnością masz powód. ...czy on zawsze? – Oboje macie rację – odezwał się Creslin. – Potrzebujemy chłodu i deszczu. Mogę przywołać lodowate wichry, ale uważam, że sprowadzenie ich tutaj... teraz... przyniesie tak wiele zniszczeń, że sady i plony pójdą w zapomnienie, zanim spadnie deszcz, którego nam potrzeba. ...przynajmniej zapytał... – Mogłabyś...? Tym razem zaczerwieniła się Megaera. – Wybacz. Ciągle zapominam. – To dlatego, że używasz siły w niewłaściwych miejscach. – Klerris wziął jedno z prostych drewnianych krzeseł. – Usiądź. To chwilę potrwa. Megaera opadła na krzesło, podczas gdy Creslin przysiadł na kamiennym murze, na tyłach ganku, skąd widział ją, Klerrisa oraz port – znowu pusty, nie licząc przeciekającej łodzi rybackiej. – Weź na przykład dźwignię – powiedział czarny mag. – Jeśli dźwignia jest krótka, a musisz przesunąć głaz, napierasz na nią z dużą siłą i wtedy uzyskujesz ruch albo i nie. Dłuższa dźwignia wymaga o wiele mniejszej siły, ale musisz działać z większej odległości. Praca z pogodą jest podobna, jeśli o długości dźwigni i ruchu pomyślisz jak o odległości i czasie. Kiedy sprowadziłeś sztorm, który zniszczył hamoriańskich piratów, natychmiast użyłeś brutalnej siły... – Nie miałem wielkiego wyboru. – Nie bądź taki przewrażliwiony. – Klerris pokręcił głową. – Nie o to chodzi. Gdybyś był w stanie przewidzieć czas przybycia Hamorian, mógłbyś sięgnąć o wiele dalej i dużo wcześniej. Wtedy by wystarczyło lekko poruszyć kilka wiatrów, żeby stworzyć burzowy front, który o wiele łatwiej byłoby powstrzymać... – Ale skąd wiesz, które wiatry zmienić i jak? – Jeśli zechcesz posłuchać, z przyjemnością ci to wyjaśnię – Klerris odetchnął głęboko. – Być może przypominasz sobie, iż chciałem powiedzieć ci o tym jakiś czas temu, ale nie wydawałeś się zainteresowany. – Akurat cierpiałem na chorobę morską – odrzekł oschle Creslin. Megaera spojrzała na niego. – Przepraszam... masz rację. Powinienem zapytać później. – Zanim zaczniemy, a zajmie to trochę czasu, nie napilibyście się czegoś? Creslin skinął głową i wstał. – Gdzie... – Ja przyniosę – przerwała Megaera. – Ty przekaż Creslinowi wstępne informacje, o których już mi mówiłeś. Creslin nie westchnął. Raz jeszcze Megaera pokazała mu, że musi się dobrze zastanowić, zanim coś powie. Wziął drugie krzesło, usiadł i odwrócił się do Klerrisa. CIV – Zajmiesz się szczegółami? – zapytał książę, kiedy czarnowłosa kobieta uniosła do jego ust filiżankę. Z trudem wyprostował się oparty o poduszki. – Oczywiście, oczywiście. – Kobieta wolną dłonią dotknęła rozgorączkowanego czoła. – Wiem, jak bardzo się martwisz. – ...tak dobrze... – wymamrotał pomiędzy łykami. – Wypij jeszcze. Dobrze ci to zrobi. – Smakuje okropnie... dobrze, jak mnie dotykasz. Helisse zabrała filiżankę, powstrzymując grymas. – Nie mogę tak dłużej. Z każdym dniem jest gorzej. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. – Oddech miał urywany. – Tak gorąco... tak sucho... – Mówią, że to z powodu czarnej magii na Recluce. Ukradli deszcz. – Helisse postawiła filiżankę na stole, przy wezgłowiu łóżka. – Nie wierzę – wysapał książę. – Zaczął się gorący rok. Więcej padało, kiedy Creslin tu był... w zeszłym roku. Upewnij się, że żołd popłynie z następnym ładunkiem. – Rozumiem, kochany. Rozumiem. – Helisse znowu położyła dłoń na spoconym czole. – Ale musisz odpocząć. – Odpocząć, odpocząć. Nic innego nie robię. Po jakimś czasie Helisse cofnęła dłoń. Na czubkach jej palców zawisł odblask czerwonawej bieli. Książę zamknął oczy i zakasłał sucho. – Śpij spokojnie, mój drogi. Śpij spokojnie. Odwróciła się do dziewczyny siedzącej na stołku przy oknie. – Zawołaj mnie, gdyby czegoś potrzebował. Wiedzą, gdzie mnie szukać. – Tak, panienko. Książę znowu zakasłał, ale Helisse już nie się odwróciła się, skinęła tylko głową dwom strażnikom przed drzwiami. CV Z południowego tarasu rozciągał się widok na płaskowyż, aż po zakurzony horyzont. Niedługo zapanuje piekielny żar i spiekota. Niskie, gładkie fale Oceanu Wschodniego leniwie pluskały pod tarasem. Creslin zerknął na wiadra i nosidło. Dziś kolejny długi dzień odsalania wody dla twierdzy i garstki uciekinierów z Krańca Lądu. Czy powinien w ogóle kłopotać się myciem? Megaera twierdziła, że nie powinien się tyle zajmować fizyczną pracą, a dźwiganie wody z pewnością do takich należy. – Creslin? – Głos Megaery był łagodny. Stała w porannym świetle tuż za drzwiami z korytarza, bosa, w cienkiej koszuli. Ciekaw był, czego chce. – To takie oczywiste? – Wykrzywiła twarz w grymasie. ...a niech cię... Ale w tej myśli nie było złości, tylko smutek. – Wybacz – powiedział. – Gryf przybije jutro do brzegu. – I? – Aldonia i Lynnia będą na pokładzie. – Chcesz, żeby tu zostały? – Obiecałam. – W którym domku? – Nie... dziękuję. Ramiona, które go objęły, aż nadto warte były niepokoju, który niosły. Wsunął ramię pod koszulę i objął jej nagie plecy. – Creslin... Nie! Nie teraz... Uścisnął ją raz jeszcze, błądząc dłonią po ciele i wypuścił z objęć. – Ty – ...za wiele sobie pozwala... zawsze ma... – tylko jedno ci w głowie. – Nie zawsze. Tylko kiedy jesteś w pobliżu. Pokręciła głową i obciągnęła koszulę, nie patrząc mu w oczy. – W każdym razie... – powiedział Creslin, żeby przerwać milczenie i zmienić temat swoich myśli – ...wiem, że martwisz się Aldonią. – Będzie zadowolona. – Uśmiech Megaery złagodził nieco jego lęk. – Wiem, że ucieszy się na twój widok... jest bardzo lojalna. Ale czy ucieszy się, widząc mnie? – Oczywiście. Powiedziała mi kiedyś, że masz dobre serce. – A ty jej uwierzyłaś? – Oczywiście nie. Aż tak bardzo się nie zmieniłeś, najdroższy. Pod kpiną czaił się niepokój. Dlaczego ona ciągle... ...czy on nie widzi? ...nigdy tak nie myślałem, i ona o tym wie... kocham ją... nigdy nie zraniłem... Creslin otarł pot, który nagle wystąpił mu na czoło, i spuścił wzrok na kamienie tarasu, koncentrując się na ich kształcie i odsuwając od siebie mentalne obrazy Megaery. – Najdroższy? Podniósł wzrok. Łzy spływały jej po policzkach, czerwony pył, który osiadał na wszystkim, zabrudził jej jasną skórę. – Nie chciałam... po prostu mnie przytul. Creslin otoczył ją ramionami i przestał myśleć. Ona również. W ten sposób nie mogli się oszukiwać. Pozwoliła, żeby odsunął się pierwszy. – Przyniosę trochę wody, tylko dla nas – powiedział. – Co dzisiaj robisz? – Szukam następnej studni. Klerris mówi, że woda jest gdzieś za tymi wysokimi polami. – Wzruszył ramionami. – To lepsze niż patrzeć, jak wyspa wysycha i ulatuje z wiatrem. A ty? – Trochę ćwiczeń z mieczem i praca przy szkle. Avalari zrobił puchar, całkiem niezły. Ciągle nie mogę uzyskać właściwej mieszanki. Trochę szkła popękało. – Ale... – Wiem. Mogłabym związać je ładem, ale nie w tym rzecz. Creslin zgadzał się z nią. Żadne z nich nie mogło robić wszystkiego, ale czasami trudno było zdać sobie z tego sprawę. Przeszedł przez taras i podniósł nosidło. – Wrócę jak najszybciej. CVI Creslin mrużył oczy przed blaskiem słońca. Za jego plecami, po wschodniej stronie mola, cumowała ochrzczona na nowo Jutrzenka, z ciągle nagimi masztami. Sześcioro ludzi pracowało przy hamoriańskim niegdyś szkunerze wojennym. Na końcu mola czekał wóz i dwukółka. Kilka kroków od niego stał szwadron – złożony w połowie z żołnierzy, w połowie ze strażniczek – do pomocy przy rozładunku korwety. – Ciężka – zauważył Creslin, obserwując, jak Gryf kołysze się na falach. Wcale nie – sprzeciwiła się Megaera. Wzrok utkwiła w ciemnowłosej kobiecie stojącej przy relingu, z dzieckiem w powijakach na plecach. – Miałem na myśli statek. – Czasami jesteś zbyt poważny. – Megaera rozchyliła usta w uśmiechu. Pokręcił głową i odwzajemnił uśmiech. Czekali, aż Gryf zacumuje przy kamiennym pachołku. Freigr ogłosił swoją obecność na nabrzeżu, salutując niedbale, ale został przy sterze, kiedy zwijano żagle i spuszczano trap. Aldonia zeszła z pokładu pierwsza, niemal zbiegając po deskach, choć niosła dziecko na plecach. Uklękła u stóp Megaery. – Wasza miłość... Megaera pomogła jej wstać, ujmując dłoń dziewczyny. – ...jak dobrze tu być! – wysapała Aldonia. Creslin i Megaera pomyśleli o czarnych murach twierdzy, brązowiejących od żaru wzgórzach oraz falach upału, które załamywały się na górskich zboczach, i spojrzeli po sobie, a potem znowu na Aldonie. Megaera uniosła brwi. – Doceniam twoje uczucie, Aldonio, ale niezupełnie jest to raj. – Och, ależ jest, wasza miłość. Życie w Montgren było... ale nie powinnam narzekać. Książę był taki miły, kiedy nie chorował. – Mów dalej – przynaglił łagodnie Creslin. – Łaaaa!!! Aldonia zsunęła z ramion paski i zdjęła powijaki z rudowłosym niemowlęciem, kołysząc je. – Już, już... jesteśmy w domu. Koniec podróży, maleńka. Nigdy więcej podróży... Megaera uśmiechnęła się, a jej uśmiech ogrzał Creslina. Zaczerwieniła się, odczuwając jego przyjemność. – Jesteś niemożliwy – wyszeptała. Aldonia oderwała wzrok od wielkookiego dziecka. – Mówiłam, że ma dobre serce. Megaera zaczerwieniła się jeszcze bardziej. – Co do Montgren... – przypomniał Creslin, żeby pomóc Megaerze i usłyszeć, co chciała powiedzieć Aldonia. – Och... jakby ciągle groziła burza. To znaczy... – Wzruszyła ramionami, rozchylając bluzkę i unosząc dziecko do piersi. – Jakby nadchodziła burza i szykowały się kłopoty, i wszyscy o tym wiedzieli, a nikt nic nie mówił. Było mi smutno i cieszę się, że tu jestem. Kiedy mówiła, Synder sprowadzał z Gryfa kasztanową klacz. Oddział sformował łańcuch wzdłuż trapu na pokład. Podawano sobie ciężkie beczki i ustawiano je na kamieniach nabrzeża. – Dobrze widzieć, że jesteście szczęśliwi. Lynnia i ja będziemy szczęśliwe razem z wami. – Masz jakiś bagaż? – zapytał Creslin. – Och... zapomniałam. Mnóstwo rzeczy. – Aldonia uśmiechnęła się szeroko. – Może coś... w każdym razie... – Wasze miłości? – przerwał Freigr. Stał w połowie trapu. – Może porozmawiasz z Freigrem? – zaproponowała Megaera. – Zajmiesz się Aldonia? – zapytał Creslin. – Zobaczymy się później w twierdzy, kiedy się rozpakuje. – Megaera urwała. – Przygotuję coś dla koni. Potrzebujemy jakichś boksów albo stajni przy domu. – Co do Aldonii... chyba tak. – Hamoriańscy kamieniarze kończą przybudówkę gospody. – Świetnie. Dopilnuj, żeby Klerris... ktoś... dokończył plany stajni. – Możesz nadal chodzić do twierdzy, jeśli chcesz poćwiczyć. ... sztywni ak... Creslin chyba się z nią zgadzał, ale odwrócił się i minąwszy strażniczki oraz żołnierzy rozładowujących Gryfa, wszedł na pokład. – Witam. – Witajcie, wasza miłość. – Freigr stał przy sterze. Creslin machnięciem ręki zbył honory i uprzejmości. Freigr spojrzał na molo i szkuner o nagich żaglach. – Dobra robota. – Nie mogę powiedzieć, że miałem z tym wiele wspólnego. Byrem był matem u Nordlan, zanim schwytali go Hamorianie. To on kierował odbudową Jutrzenki. Mówi nam, czego potrzebuje, a ja próbuję wymyślić, skąd to zdobyć. – Creslin obrzucił spojrzeniem kapitana Gryfa. – Chciałbyś się zaciągnąć? – Nie wystarczy wam Hamorian i uciekinierów? – W zasadzie tak, jeśli ty albo Gossel zechcecie nią dowodzić, zakładając, że Korweil nie będzie miał nic przeciwko. Ale nie w tym problem. – Korweil nie jest naszym właścicielem. – Freigr roześmiał się. – Ciągle myślisz o problemach, które cię nie dotyczą. I większość z nich nie będzie. – Jeśli zdobędziemy następny statek, będziemy potrzebowali załogi. – Jeszcze nie skończyliście tego. Creslin spojrzał na Jutrzenkę. – Jeśli chcemy zrobić to na Recluce, potrzebujemy więcej statków. Muszę znaleźć sposób, żeby je zdobyć, nawet jeśli miałbym je wykraść białym magom. – To ich raczej nie uszczęśliwi. – A co ich uszczęśliwi? Naprawdę sądzisz, że pozwolą nam wzmocnić Recluce, nie próbując jeszcze jakichś sztuczek? Freigr poskubał się w brodę. – W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Po tym, co zrobiłeś Hamorianom, myślisz, że zaryzykują jeden ze swoich statków? Creslin podszedł do relingu, spoglądając na północ, na niemal gładką zieloną toń. – Nie muszą. Ciągle nie mamy wystarczająco dużo żywności i minie parę lat, zanim będziemy mieli dość owiec. Już nie jesteś w stanie zaspokoić naszych potrzeb, a Korweil nie pozwoli Wodnikowi wypłynąć na północne wody. – Ja też bym nie pozwolił – warknął Freigr. – Za niska wolna burta i za słaby kil. Przewróciłby się przy mocniejszym podmuchu. – Płacę dwa razy tyle, ile powinienem... – Za suszone – chciałem... Creslin jęknął. – Baranina była od księcia, tak? – Ale suszone owoce przebyły całą drogę z Kyphros. Upierałeś się, że owoce są ważne. – Nie mogłeś znaleźć suszonych owoców gdzieś bliżej? – Miałem szczęście, że znalazłem te. Wszędzie było sucho przez cały rok. – Ile kosztowały? Freigr nie patrzył na Creslina, wyszperał tylko zwitek pergaminu. – Zrobiłem, co mogłem. – Zapłacę ci dzisiaj trochę później. – Creslin zagryzł wargi. Pójdzie na to więcej złotych ogniw łańcucha. Trochę owoców może wymienić na ryby albo kaczki. Spojrzał na Jutrzenkę, a potem na Freigra. – Potrzebujemy płótna. – Powinno być gotowe do następnej podróży. Ale chcą złoto z góry. – Z góry? Kapitan Gryfa wzruszył ramionami. – Wiesz, ile się musiałem nagadać, zanim ktokolwiek się zgodził. – Mówisz, że nie dostaniesz żagli dla Jutrzenki, zanim nie pokażę złota. Siwiejący kapitan patrzył na gładkie deski pod nogami. – Nigdy nie dobiłbym takiego targu, ale nawet Gossel nic nie wskórał. A on zjadł na tym zęby. – Nic nie jest tak łatwe, jak myślałeś. – Nie, nie jest. I zawsze zajmuje więcej czasu. – Freigr się uśmiechnął. – Przynajmniej masz porządną gospodę. Zaśpiewasz dziś wieczorem? – Jakoś nie mam specjalnego nastroju do śpiewu. – Szkoda. Gdybyś zaśpiewał z najlepszymi minstrelami, prawdopodobnie byłbyś szczęśliwszy. – Możliwe – przyznał współregent Recluce i wyprostował się. – Na co jeszcze mam zdobyć pieniądze? – Cóż, jest trochę narzędzi... CVII – Nie było skrzyni z żołdem. – Hyel spojrzał dokoła stołu. – Tylko następna nota podatkowa. – Przypłynęła na Gryfie – wyjaśnił Creslin. – Ale ta nota niczego nie zmienia. Czym mamy zapłacić? Było coś jeszcze? Jakiś list do Megaery albo do mnie? Hyle pokręcił głową. – Nota zaadresowana jest do was jako regentów. – Korweil... nawet... nie wierzę – mruknęła Megaera. Klerris zerknął na nią, na Creslina, zacisnął wargi i czekał. – Co z ładunkiem? – zapytała Shierra. – Jest opłacony – warknął Creslin. Opłacony złotymi ogniwami łańcucha i resztą gotówki – poza baraniną księcia i soloną wołowiną, ostatnimi zapasami przysłanymi przez Llyse. – Musiałeś płacić, skoro to statek Korweila? – zapytała bez osłonek Shierra. – Freigr działa jako pośrednik. Nawet jeśli książę straci na towarze, czy dostaniemy następny ładunek? Kto by z nami handlował? – Och. – Właśnie. Dopóki nie skończymy Jutrzenki i dopóki Gryf nie przywiezie płótna, co powinno nastąpić przy kolejnym ładunku, mamy ograniczony wybór. – Ograniczony? Kupcy wiedzą, że nie mamy statków i że większość Candaru nie będzie z nami handlować. Nie kupujemy aż tyle, żeby Nordli czy Briście opłacało się wysyłać specjalny kurs... – Więc zdzierają z nas skórę? – rozzłościł się Hyel. – Dlatego właśnie potrzebujemy Jutrzenki i jeszcze paru innych. – Nie możemy sobie pozwolić na jeden statek, a co dopiero kilka innych. – Nie możemy sobie nie pozwolić – warknął Creslin. – Przepraszam – dodał, kiedy nikłe echo bólu przeszyło mu czaszkę, gdy Megaera potarła czoło. Nawet usprawiedliwiony gniew ranił ich oboje. – Jak zamierzasz zdobyć więcej statków? – zapytała Lidia. – Nie wiem. Ostre spojrzenie Megaery i skurcz wnętrzności świadczyły o kłamstwie, ale nikt go nie naciskał. Mimo to wstał. – Idę na pola. Muszę sprawdzić, czy da się znaleźć jeszcze jedno źródło. – Co z żołdem, którego nie mamy? – Powiem wszystkim prawdę... że nie zostaną opłaceni, że Korweil nas zostawił. Jeśli nam zaufają, wyrównamy rachunki, jak tylko będziemy mogli. Ci, którzy nie zechcą – Creslin wzruszył ramionami – mogą odpłynąć albo osiedlić się gdzie indziej. – To niewielki wybór – naciskał Hyel. – Nie mogę im zaproponować nic lepszego. Niemal wszystko, co miałem, wydałem na żywność i zapasy. I z pewnością nie zjadłem tego sam. – Trochę surowo. – Głos Megaery był ostry. Creslin skrzywił się, nie z powodu słów, ale ukrytych pod nimi uczuć. Wciąż stał, chociaż nie zrobił kroku w stronę drzwi. – Zwłaszcza że nie znaleźliby się w tym bałaganie... Creslin utkwił wzrok w Hyelu i chudy oficer urwał. – Masz rację – zgodził się Creslin. – Nie byliby teraz w tym bałaganie. Stałoby się to rok temu i wszyscy z pewnością byliby martwi. – Nie możesz być tego pewien – odciął się Hyel. Creslin odwrócił się i opuścił pokój, w uszach mu dzwoniło. Szybkim krokiem zszedł na parter twierdzy, przeskakując po dwa stopnie. Próbując ignorować smutek i gniew Megaery, dosiadł klaczy i pognał ją ku wysokim polom i źródłu, które znajdzie – musi znaleźć. – Przeklęci głupcy. Jakby były kiedyś łatwe odpowiedzi... – Czuł jednak skurcz wnętrzności. CVIII – Druga nota podatkowa poszła zgodnie z planem, a my mamy skrzynię z żołdem. – Gyretis uśmiechał się radośnie. – To miło, kiedy można przy okazji zarobić. – Nie ciesz się przedwcześnie – ostrzegł go Wysoki Mag. – A jeśli Creslin albo Megaera dowiedzą się prawdy? – W jaki sposób? Nie mogą wrócić. Musieliby obwinie Korweila, a on się obrazi... – To jedna z możliwości. – Co zamierzasz zrobić, jeśli Creslin zmieni pogodę? – Kiedy zmieni pogodę? – Myślisz, że to zrobi? – Musi, a ktoś już bada wszystkie wysokie wichry. Już niedługo, jak sądzę. – Co wtedy? Wysoki Mag rozłożył ręce, spoglądając na puste zwierciadło na stole, a potem w okno wieży. – Sprawdzimy, jak można wykorzystać zniszczenie. Mam parę pomysłów. Suche lato już było, a jeśli na Recluce spadnie deszcz... – Co wtedy? – Zobaczymy. Zobaczymy. – Hartor pogładził palcami łańcuch i amulet na szyi. CIX Creslin metodycznie żuł rybę, wdzięczny za sos, którym Aldonia polała ciemne mięso. Ryba to jednak tylko ryba. Napił się ciepłej wody. Spojrzał na nieznane korzonki leżące na talerzu obok kupki rybich ości, po czym przeniósł wzrok ponad zniszczonym drewnianym stołem na Megaerę. Aldonia, siedząca na krześle na końcu stołu i karmiąca Lynnię, podniosła wzrok. Megaera napotkała spojrzenie Creslina i wzruszyła ramionami. – Co to jest? – zapytał. – Korzonki ąuilla – odpowiedziała Aldonia. – Powinniście spróbować. – Korzonki ąuilla? – Sama je wykopałam. Pochodzą od kaktusa o długich kolczastych liściach. Jeden z rybaków mi o nich powiedział. Smakują prawie jak pataty. Creslin spojrzał na bladozielone łodyżki na talerzu, a potem na Megaerę, która też jeszcze nie tknęła swoich. – Ech, wy. Mierzycie się z całym światem, a boicie się zwykłych korzonków? – Aldonia kołysała rudowłose niemowlę, które wpatrywało się w matkę ogromnymi oczami. – Maleńka, uwierzyłabyś, że to dwoje dzielnych wojowników? Jeśli wyrośniesz na maga albo wojownika, czy będziesz gardziła dobrym jedzeniem dlatego, że jest inne? Creslin skrzywił się, a w końcu nie mógł opanować uśmiechu. Wziął kolejny łyk wody, po czym uciął nożem nieduży kawałek ąuilli i wrzucił do ust. Zmusił się do pogryzienia chrupiącej zieleniny. – Ummm... nie takie złe. – Widzisz, Lynnia? Twoja matka wie, co robi... Megaera pospieszyła za przykładem Creslina. – Czy nie rośnie ich czasem więcej w tej dolinie przy drodze? – zapytał Creslin. – Chyba tak. – Aldonia przesunęła Lynnię od jednej piersi do drugiej. Creslin pokręcił głową. – Powinniśmy zapytać miejscowych rybaków. Co jeszcze przegapiliśmy? Megarea ciągle żuła korzonki, przełykając w końcu. – Da się zjeść. – Jutro będzie nowy rodzaj wodorostów – oznajmiła Aldonia. – Znowu... – wymamrotał Creslin. – Naprawdę nie są złe, najdroższy. – Wodorosty są dobre. Próbowałam – dodała Aldonia. Wodorosty i korzonki kaktusa? Nabrał kolejną porcję ąuilli, żując starannie. CX Creslin otarł spocone czoło i wyciągnął się na sienniku, zastanawiając się, ile czeka go pracy. – Nadal chcesz to zrobić, prawda? – ...ukochany idiota... – Megaera stanęła w progu. Usiadł. – Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko. Roześmiała się miękko. – Znajdujesz mnie z odległości wielu kayów i nie potrafisz powiedzieć, kiedy wchodzę do domu? – To co innego. – Bo próbujesz ukryć to, że zamierzasz zmienić pogodę? – Tak. – Świetnie. Nie mogę cię powstrzymać, tak samo jak Klerris i Lidia. Ale czy naprawdę pojmujesz, co chcesz zrobić? Jak może pojmować? – Prawdopodobnie nie. Tysiące ludzi będzie głodować, bo plony albo wyschną, albo zostaną zalane przez twoje wtrącanie się. Przynajmniej jeden albo dwóch władców stracą głowy albo królestwo, albo jedno i drugie, a biali magowie, którzy ucieszą się z chaosu, jaki zamierzasz stworzyć, będą silniejsi niż kiedykolwiek. Czy nadal chcesz to zrobić? – Czy mam jakiś wybór? Jeśli niczego nie zrobię, Recluce upadnie. Korweil odciął się od nas i co mogę na to poradzić? Zagrozić mu zniszczeniem? To nie zwróci nam skrzyni z żołdem. – To mogła być robota Helisse. – A co za różnica? Jak mógłbym ją oskarżyć z odległości ponad pięciuset kayów? – To nie aż tak daleko. – W porządku, ale równie dobrze mogłoby być. Tylko Helisse mu została. Nawet jeśli mi uwierzy, nie przeżyje jej śmierci. – Zastanawiałam się nad nią. To jedna z przyczyn, dla których cieszę się z obecności Aldonii. – Gdzie ona jest? – W twierdzy, głuptasie. ...też czasami lubi być sama... Creslin znowu się zaczerwienił. – Tak czy inaczej, jeśli nic nie zrobię, biali magowie będą coraz silniejsi, a i tak przejmą Montgren, jeśli Korweil umrze. A Ryessa i tak wyruszy na jakiś podbój, ale będzie unikała Fairhaven. Westwind w końcu upadnie, ponieważ znajdzie się pomiędzy dwiema monarchiami absolutnymi, które zmiażdżą je na proch. – Za dużo wiary w Legendę. – To nie było w porządku. Megaera zagryzła wargi. – Przepraszam. Uśmiechnął się blado. – Cokolwiek bym zrobił, będzie źle. Ale nie mogę dłużej czekać. – Sięgnął do sakiewki przy sienniku. – Proszę. Wzięła pięć złotych ogniw łańcucha. – Tyle zostało. To wszystko – powiedział. – Ostatnia dostawa z Suthyi... kosztowała aż tyle? Tak, razem ze statkiem i uzupełnieniem zapasów, które Freigr dostarczył dla Jutrzenki. Za płótno musiałem zapłacić z góry, a dostarczą je dopiero za ośmiodzień. – To bez sensu! Mogłeś zniszczyć cały suthyański statek za takie wymuszenie. ...złodzieje! Handlarze o białych sercach... Creslin potarł czoło, czując gwałtowność jej myśli, i uniósł dłoń. – Mogłem. Ale to był jedyny statek poza Gryfem, który przybywa tu od wielu ośmiodni. Gdybym go zniszczył, kto jeszcze naraziłby się na gniew mój i białych magów? – Przeklęta moja droga siostra! Gdzie jej obiecana pomoc? Creslin czekał. To jasne, że nie mogli liczyć na Ryessę. – Wiem... ale to trudne. Pamiętam, jak bawiłyśmy się w chowanego na dziedzińcu i obiecywała, że zawsze będziemy siostrami, nieważne co się stanie. – Jesteście. Ona po prostu robi to, co uważa za najlepsze dla Sarronnynu. – Czy ładunek twardego sera od czasu do czasu i starego ziarna zaszkodziłby komuś? – W końcu wzruszyła ramionami i usiadła obok niego. – Zanim to zrobimy... – Co? Jej wargi ciągle go zaskakiwały, ale delikatnie dotykał jej skóry. ...najdroższy... ...Megaera... Później, dużo później niż zamierzał, gdy ramionami wciąż otaczał ciało żony, a nozdrza wypełniał jej zapach, niespiesznie całował jej szyję, żeby znowu odnaleźć usta. – Mmmm... Megaera odsunęła się. Puścił ją, ale patrzył na jej ciało, upajając się ogniem włosów, świetlistością skóry, kruchością i raz jeszcze zdumiewał się, że jest tutaj. – Jesteś niemożliwy. – Jej głos brzmiał gardłowo. Wsłuchiwał się w każdy odcień, pozwalając słowom zamierać, zanim je wymówiła. – Zawsze tak się przy tobie czułem. – Nie w Sarronnynie. – Bawiło mnie twoje poczucie humoru, mimo iż nie wiedziałem, kim jesteś. Uśmiechnęła się. – To był punkt na twoją korzyść. – Sięgnęła po rozrzucone ubranie. – Niestety, mamy robotę do wykonania. ...dlaczego? – Ponieważ... cóż, ponieważ... – Megaera zaczerwieniła się. – ...kocham cię i... – Chciałam, żebyś to wiedział, zanim się zaczną prawdziwe kłopoty. – Myślisz, że będzie aż tak źle? – Nie. – Jej twarz spochmurniała nagle. – Będzie gorzej. Creslin zadrżał mimo upału i sięgnął po bieliznę. Ubrali się w milczeniu. – Mój siennik jest większy – powiedziała Megaera, kiedy Creslin naciągał spodnie. Znowu się zaczerwieniła. – To nie... – Wiem. – Poszedł za nią do jej pokoju i położyli się obok siebie. – Weź mnie za rękę – powiedziała. – W ten sposób... ...jeśli potrzebujesz mojej pomocy... Przez chwilę czuł pieczenie pod powiekami. – Nie popadaj teraz w sentymentalizm – ostrzegła. Creslin odsunął tę myśl i sięgnął umysłem ku wysokim wichrom na dalekiej północy, ku ich węzłom, ku wzorom, które rządziły deszczami świata. Wysokie wichry, potężne wichry były jak rzeki stali, które odrzuciły go znowu na południe, wstrząsając zmysłami, tak jak trąba wodna wstrząsa statkiem. Ledwie wyczuwał, gdzie jest, ciskany i podrzucany ponad północnymi morzami. ...niewielkie zmiany... Ciepło tej myśli wystarczyło i nie pragnął już nagiąć tych wichrów, potężnych nawałnic. Zamiast tego sięgnął do wnętrza, poza, trącając lekko tu... ...i tam... ...i tam. Wiatry wirowały, zawodziły cicho, protestując przeciwko zmianom i tym, którzy je wywołali. Wichry całego świata drżały i jęczały, kiedy poruszyły się wysokie wiatry. W końcu Creslin powrócił na Recluce... i popadł w odrętwienie, które było na wpół snem, na wpół śpiączką. Półmrok przeszedł już niemal w noc, kiedy się ocknął, uniósł głowę i opadł na posłanie z cichym okrzykiem. ...Creslin... W milczeniu uścisnął jej dłoń, trwając w bezruchu, żeby nie wywoływać kolejnego pchnięcia bólu. Później odwrócił się. Oczy Megaery były otwarte. – Dobrze się czujesz? Potarł czoło. – Tak, chyba tak. – Kark miał obolały. – Ja też. – Dziękuję – dodał po chwili. – Nie... udałoby się... bez ciebie. Ujęła jego dłoń i leżeli razem w ciemności, słysząc odległe zawodzenie wiatrów, nasłuchując przemieszczających się sztormów... i obawiając się nadchodzących śmierci. CXI – Coś zrobił – zauważył biały mag o młodej twarzy. – Czuję to. – A kto nie? – Hartor zamyślił się na chwilę. – To nie był tylko Creslin. Jest w tym pewna... delikatność... Nie ten rodzaj brutalnej siły... – Było w tym mnóstwo siły. Dość, żeby przesunąć bieg wiatrów. Hartor potarł kciukiem kwadratowy podbródek. – Nie podoba mi się to wrażenie. To coś więcej niż przesunięcie wichrów. – Masz rację. Ale teraz twój ruch. – Powiedz mi więc, dobry Gyretisie. – Hartor zerknął w puste zwierciadło na stole. – Jaki jest największy problem Creslina? Hartor machnął ręką na młodego maga. – Przestań się bawić w zgadywanki. Po prostu powiedz mi i skończmy z tym. Gyretis wzruszył ramionami. – Żywność i woda. Nie jest bogaty. Odcięliśmy wypłaty Korweila, a nawet Westwind nie wysyła wiele gotówki czy zapasów. Recluce już jest zbyt sucha, a on nie może dłużej czekać. – Świetnie... – Tak. Zauważyłeś już, że lato było suche. Co się stanie, jeśli nie będzie deszczu w Montgren? Albo kiedy letnie deszcze nie dotrą na pola Kyphros? Albo Westhorns, a tym samym i Westwind, nie będą już pogrzebane pod śniegiem przez większość roku? – To zmieni wiele spraw. – Właśnie. Uważam, że nadszedł czas, żeby powiadomić cały Candar, oczywiście po cichu, że ci czarni renegaci na Recluce mają zamiar zagłodzić tysiące ludzi. – Nie możemy po prostu rozwiesić ogłoszeń albo nająć krzykaczy, żeby wywrzaskiwali to na każdym rogu ulicy – żachnął się Hartor. – Plotka jest bardziej skuteczna i bardziej wiarygodna. Hartoro uśmiechnął się. – Powiemy więc kilku ludziom, starannie wybranym, nalegając, aby zachowali to w tajemnicy? Gyretis pokiwał głową. – I zaplanujemy coś jeszcze... CXII Creslin stał na grzbiecie wzgórza, u kresu wąskiej drogi, która – jak miał nadzieję – pewnego dnia stanie się wielkim gościńcem. Spoglądał na północ, za port. Megaera stała u jego boku. Oboje ciągle mieli na sobie ubiór do ćwiczeń: tuniki bez rękawów, spodnie i wysokie buty. Pocili się w przedwieczornym upale. Za nimi trwały roboty kamieniarskie przy małym budynku, który miał być stajnią. W przeciwieństwie do samego domostwa Creslin nie tknął ani jednego kamienia na stajnię, zostawiając robotę Hamorianom, z których większość nie uważała się już za więźniów. Creslin otarł pot z czoła, ale wilgoć powróciła niemal natychmiast, mimo że powietrze było suche. – Chyba to wyczuwam – zauważyła Megaera. Creslin pokiwał głową, myślami w połowie drogi ku wichrom, ku ciemnym chmurom, które toczyły się w stronę Recluce z północnego wschodu. Tuż za portem ocean był gładki, niczym stepy ciemnozielonych fal, które ledwo się poruszały. Dalej na północy, pod wpływem wiatrów poprzedzających sztorm, tworzyły się białe grzywy. Horyzont ciemny był od niskich i skłębionych chmur. Ledwo słyszalne, dalekie grzmoty niosły się szeptem z południa w stronę pary na grzbiecie wzgórza...potężny sztorm... najdroższy... – Byłaś tam. Nic innego nie działało. – Urwał na chwilę. – Jeśli to za dużo, może popracujemy z KLerrisem, żeby przesunąć niektóre wiatry? – Nic na razie nie róbmy. Wzory muszą się najpierw same ułożyć. – Jak długo to potrwa? – Dwa albo trzy ośmiodnie. – Cóż. – Roześmiał się. – Prawdopodobnie zdołalibyśmy wykorzystać tyle deszczu. Od tak dawna jest zbyt sucho. – Możesz pożałować tych słów. – Może. Wracajmy. Kroczyli pośród upału ku chłodniejszym murom Czarnego Domostwa, obok nie wykończonych ścian stajni, nie zważając na odgłosy stali na kamieniu i wyczekując obiecanego chłodu nadchodzącej burzy. CXIII Pomachał do Narrana. – Tutaj! – Deszcz ściekał po włosach i karku Creslina, kiedy położył ciężki kamień na miejsce. Mimo iż na nowo ustawiono na fundamenty muru, wymagało to noszenia nie obrobionych głazów ze wzgórza. Kamienie, które tu wcześniej leżały, pochłonęło błoto i glina albo stoczyły się tak nisko, że odnalezienie ich było niemożliwe, nie mówiąc o wydobyciu. Narran zataczał się w błocie pod ciężarem następnego kamienia. – Tam – wskazał Creslin. Kamień wypełnił szczelinę w murze i żylasty żołnierz zawrócił znowu pod górę. Kierując się ku skalistemu zboczu, z którego lała się woda, Creslin przeszedł nad rowem, który on, Narran i Perrta ukończyli, żeby powstrzymać osuwanie się murów. Niosąc kamień na każdym biodrze, przysadzisty Perrta minął Creslina bez słowa. Podmuch wiatru rozchylił natłuszczoną olejem skórzaną kurtkę żołnierza, który zgiął się wpół, jakby wiatr miał mu zdmuchnąć ubranie z grzbietu. Za Narranem ku skalnemu nawisowi, jeszcze pięćdziesiąt cubitów w górę, z trudem posuwał się Creslin, chlupocząc butami w czerwonym błocie, które jeszcze ośmiodzień temu było ubitą gliną. Wydobył dwa głazy, kwadratowe, ale mniejsze niż te, które wcześniej przydźwigał Perrta, i poniósł je przez błoto ku ścianie, gdzie wsunął je na miejsce, poprawiając kamień przyniesiony przez Narrana. Kolejna wędrówka i ostatnia szczelina w murze wokół górnego pola – przyczyna erozji pola – została załatana. – To wszystko. Wracamy. Narran zerknął od Creslina ku szarym deszczowym chmurom i z powrotem. Creslin zignorował to spojrzenie i poszedł na wschód, w stronę ścieżki wijącej się w dół do twierdzy. Deszcz wciąż ściekał po jego krótkich włosach i kapał za koszulę oraz tunikę. Zbyt zmęczony, żeby odsunąć go od siebie, metodycznie stawiał nogę za nogą, aż znalazł się w środku twierdzy. – Wyglądasz jak coś wyciągniętego z bagna. – Hyel cisnął w Creslina wystrzępionym ręcznikiem. – Musisz osobiście zajmować się naprawą? – Tak. Ja spowodowałem ten bałagan, pamiętasz? Jeśli wysłałbym ludzi samych, jak by to przyjęli? – Zrobiliby to. Creslin wytarł twarz i dłonie. – Wracam do domu. Niewiele zostało do zrobienia, a poza tym nie zajmuję się kamieniarstwem w deszczu i po ciemku. – Nikt cię nie prosił, żebyś pracował w deszczu. – Shierra weszła do pokoju, który ona i Hyel dzielili jako dowódcy niedużej przyszłej armii Recluce. – Jakbym słyszał Megaerę. Shierra się roześmiała. – Jej przynajmniej słuchasz. – Nie chciałem, żeby deszcz zmył nam resztę pól. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? Hyel i Shierra wymienili spojrzenia. – Cóż... – zaczął mężczyzna o brązowych włosach. – Chodzi tylko o to, że tak wiele od siebie wymagasz. Gdybyś czasem poprosił, zamiast dawać miażdżący przykład... w każdym razie, zastanowisz się nad tym? Shierra potwierdziła. – Skoro zgodnie tak twierdzicie, chyba muszę się nad tym zastanowić. – Złożył ręcznik i położył go na wilgotnym, zimnym parapecie. – Idę do domu. Hyel i Shierra ponownie spojrzeli po sobie. Shierra stłumiła uśmiech. Creslin miał obolałe mięśnie, wilgotne ubranie było zimne i nie widział w tej sytuacji nic zabawnego. – Do zobaczenia jutro. – Vola jest osiodłana i gotowa – dodała Shierra, cofając się w głąb pokoju i stając za Hyelem. – Dziękuję. – Creslin skinął głową i wyszedł. Młoda czarnowłosa strażniczka podała Creslinowi wodze karego konia. – Dobry wieczór, regencie Creslin. – Dobry wieczór. Za drzwiami stajni deszcz bębnił jeszcze bardziej niż przedtem, chociaż woda była jakby cieplejsza. Droga od twierdzy była ubita aż do samej góry Krańca Lądu, gdzie błotnisty trakt wiódł do domostwa, a rów odpływowy zamienił się w bystry strumień. Pędzący w stronę miasteczka miniaturowy potok tuż za drogą zamieniał się ze zwykłego zagłębienia terenu w wyrwę szeroką na dwa cubity i niemal tak samo głęboką. Nie zważając na wodę, która teraz ściekała mu z włosów po twarzy i szyi, Creslin przynaglił klacz w stronę Czarnego Domostwa. Nawet natłuszczona kurtka przemokła, zanim pochylił się pod ciągle zieloną drewnianą belką, która tworzyła framugę drzwi. Chociaż Klerris wzmocnił drewno ładem, niektóre deski kurczyły się i pękały. Nie było jednak ani czasu, ani pieniędzy na sezonowanie drewna. Z ciemnoszarych chmur wciąż spływały kaskady wody. Creslin zsiadł z konia, zdjął natłuszczoną kurtkę i powiesił ją na murku boksu. Vola otrząsnęła się i opryskała go wodą. – Ja ci dam... – Odpiął siodło, zdjął je, powiesił na stojaku i sięgnął po zgrzebło. Dlaczego? – zadał sobie pytanie. Dlaczego wtrącanie się do pogody zawsze ściąga takie katastrofalne rezultaty? Recluce nie potrzebowała całego tego deszczu, który padał przez ostatni ośmiodzień. – Próbowałem być ostrożny... – mruknął. Szczotkował klacz, zarzucając sieć myśli poza stajnię. Megaera, Aldonia i Lynnia były w kuchni. I ktoś jeszcze – Lidia. Przez chwilę falowała przed nim czerń, wyciągnął rękę i dotknął ściany, żeby się uspokoić. Potem wrócił do zgrzebła. W końcu odłożył je, dosypał do żłobu trochę ziarna i zamknął drzwi stajni. Podniósł skórzaną kurtkę, wyszedł na zewnątrz i po śliskich czarnych kamieniach chodnika doszedł do frontowego wejścia. Tupnął, próbując usunąć wodę i błoto. Kurtka zawisła na kołku w otwartej szafie obok kurtki Megaery, również mokrej. Na kamiennej podłodze została niewielka kałuża. Spojrzał na przemoczone buty i ściągnął je, niemal uderzając się dwukrotnie o ścianę. Potem na boso poczłapał przez Wielką Salę do ciepłej kuchni. – Witajcie. – Witaj, Creslinie. Przy niedużym, ale solidnym kamiennym piecu, który zdobyła skądś Aldonia, stała Lidia i trzymała w dłoniach parujący kubek. Megaera kołysała Lynnię, a Aldonia kroiła długie zielone korzonki. – Znowu ąuilla? – Dobrze ci to robi. Nawet wielcy magowie muszą się właściwie odżywiać. – Aldonia wymachiwała nożem. – Wołałbyś może wodorosty? – Megaera przesunęła Lynnię na ramię, poklepując niemowlę po pleckach. – Gdybym musiał wybierać pomiędzy... pomiędzy żylastymi korzeniami a rozmokłymi... – Creslin potrząsnął głową. – Tak czy inaczej, jestem w mniejszości. – Dopiero to zauważyłeś, najdroższy? Creslin spojrzał obok Megaery przez okno w ciemność, w której nie przestawał padać deszcz, po czym poszukał filiżanki. – Myślicie, że da się jeszcze uratować sady? – Grusze mogą wytrzymać długą suszę. – Lidia napiła się z kubka. – Dlaczego nie usiądziesz? – zrzędziła Megaera. Creslin posłuchał, wdzięczny za otaczające go ciepło. CXIV Szeryf czytała zwój na biurku, po czym spojrzała w okno, nawet nie oszronione mimo wczesnej jesieni. Zazwyczaj szyby zamarzały grubo przed spędem owiec i zgromadzeniem zimowych zapasów. Od jasnego błękitu poranka na zewnątrz wróciła do zwoju, noszącego królewską pieczęć Suthyan na podpisie Weindre, gubernatora Suthyi. Raz jeszcze podniosła dokument. W końcu wstała i podeszła do drzwi gabinetu. – Przyprowadźcie mi następczynię i Aemris. Jedna ze strażniczek odeszła. Szeryf na nowo odczytała pergamin, zmarszczyła brwi i czekała. Jej spojrzenie powędrowało ku niezwykłemu ciepłu za szarymi granitowymi murami. Po chwili podniosła wzrok, widząc w progu Llyse i Aemris. Rzuciła Llyse zwój. – Przeczytaj i powiedz, co o tym myślisz. Czekały, podczas gdy Llyse czytała ozdobne pismo. – To propozycja negocjowania stałej zgody na wykorzystanie strażniczek. Wygląda typowo. Choć ta sprawa z pogodą jest dziwna. – Dlaczego? Pogoda się zmienia, przynajmniej jak na razie. – Naprawdę wierzysz w te plotki? Szeryf prychnęła. – Wierzysz, że Creslin sam jeden wykończył oddział bandytów? Albo że zatopił całą hamoriańską flotę? – Oddział bandytów? Mógłby – zauważyła Aemris. – Statki? Tak – powiedziały równocześnie Llyse i Aemris i spojrzały po sobie. Szeryf wzięła pergamin. – To prawie zawoalowane ultimatum. Mówią, że Creslin, „wasz kawaler”, był twórcą zniszczeń, co powoduje konieczność większej ochrony zbiorów i magazynów na granicy pomiędzy Sarronnynem a Analerią i Southwind. My mamy być zaporą. Zapłacą nam oczywiście. – Ale niezbyt hojnie – skomentowała Llyse. – Wystarczająco, żeby tam pójść i porozmawiać. Przez chwilę w kamiennej komnacie panowała cisza. – Nie podoba mi się to, ale lato było marne, jak wszyscy widzieli, a zima nie wygląda lepiej. A Weindre miała coś wspólnego ze stratami, które ponieśliśmy w Southwind. – Dlaczego więc zostawiasz tam oddział? – Czy mamy jakieś lepsze źródło dochodów... teraz? Llyse potrząsnęła głową. – To mi się nie podoba. – Ani mnie. To jeszcze jeden powód, żeby ruszyć do Suthyi, z Hel drą... – Heldrą? Szeryf spojrzała na Aemris. – Bo jeśli coś mi się stanie – niech Legenda broni – Llyse i Westwind będą cię potrzebowali. Llyse zagryzła wargi. – Czy nie może jechać ktoś inny? – Weindre nie będzie rozmawiała z nikim innym. – Dylyss uniosła zwój. – To jasne. – cxv Próbowałem być ostrożny i Megaera mi pomagała, ale nadal jest zbyt wiele deszczu. To jak... jak tworzenie delikatnych mebli. Potrzeba delikatnych, ale pewnych rąk i mnóstwo praktyki. – Klerris na widok mżawki mocniej otulił się płaszczem. – Świetnie, ale mamy więcej deszczu, niż potrzebujemy, a połowa Candaru gotowa jest wybuchnąć. Rybacy narzekają, że nie ma dość słońca, żeby wysuszyć złapane ryby. Nie mówiąc już o czasie, który spędziliśmy na naprawach murów i ratowaniu pól przed zalaniem. Już straciliśmy mnóstwo kukurydzy... po prostu odpłynęła. – Creslin potrząsnął głową rozdrażniony. – A ja nie chcę wracać do punktu wyjścia albo czegoś gorszego. – A zatem musi upłynąć trochę czasu. – Nie mamy czasu. A raczej nie jestem pewien, czy Candar ma czas. Freigr mówi, że wiele pastwisk w Montgren strawiły pożary. – To nie ma sensu. Wieśniacy nie podpalają swych pół, a nie było żadnych burz z piorunami, od kiedy ty... Och... – Jestem pewny, że nas obwiniają. A właściwie mnie. Albo mnie i czarnych renegatów, takich jak ty i Lidia. – Wiesz, że cierpliwość by pomogła. – Mam dość słuchania o cierpliwości albo czasie. Nigdy nie dane mi było rozkoszować się ani jednym, ani drugim. Niebiosa wiedzą, że próbowałem. Zmieniliśmy bieg wody i strumienie wyschły. Poszedłem i znalazłem wodę... trzy źródła na wzgórzach za polami. Świetnie. Dwa z nich wyschły w ciągu ośmiodnia. Codziennie przez pół dnia odsalałem morską wodę i to nie wystarczało. Gdybym nie zmieniał wody, połowa twierdzy byłaby martwa albo umierająca, a wszyscy obwinialiby za to mnie. – To już przesada. – Nie sądzę. – Creslin przerwał, aby sprawdzić, czy jego żołądek protestuje. Nie protestował. Mogłeś się zwyczajnie pomylić. Związanie z ładem nie oznacza, że nie możesz specjalnie kłamać ani że jesteś nieomylny, kiedy mówisz coś, co uważasz za prawdę. – Klerris odwrócił się od deszczu. – W każdym razie już zmieniłeś pogodę. Wejdźmy do środka i usiądźmy przy ogniu. Powiem ci, co sam wiem, i zobaczmy, co da się zrobić. Creslin stał przez chwilę w przyjemnym chłodzie ganku, zanim podążył za Klerrisem do niemal nieprzyjemnego ciepła głównej izby chaty. CXVI – Coś tu jest nie tak, Heldra. – Szeryf przystanęła i poprawiła urzędowy pas, po czym poszła raźno korytarzem w stronę drzwi wielkiej sali jadalnej. – Może to tylko z powodu pogody i utraty zbiorów? – Creslin utrudnia życie wszystkim, nie wyłączając nas. – Roześmiała się cicho. – Kiepskie zbiory oznaczają mniejszy handel i mniej pieniędzy dla strażniczek. Weindre mówi o większej sumie, ale Suthya nie wyłoży ani pensa. – Zawsze byli skąpi. – Jak dobrze wiemy. – Szeryf urwała, kiedy zbliżyły się do wejścia. Oczekiwało ich dwóch strażników i giermek. – Szeryf Westwind! Witamy szeryfa! – Głos giermka był słaby, ale czysty i przenikliwy. Szeryf weszła przez zdobioną gobelinami arkadę i ruszyła w stronę podwyższenia. Heldra szła tuż za nią, kiedy drugi giermek wyszedł naprzód i mruknął coś do mistrzyni szkoleń, która przystanęła. Dwa kroki, a potem trzy, oddzieliły dwie kobiety. Hsttt... szstt... szstt... Z kąta sali balowej posypały się strzały z kuszy niczym przelotna ulewa. Heldra padła pod pierwszym uderzeniem grotów na gładką kamienną posadzkę. – Ciemności... Odziana na czarno szeryf zatoczyła się, zanim kolana ugięły się pod nią. – Uzdrawiaczal Szybko! Strażniczka Westwind, dowodząca reprezentacyjnym oddziałem, zignorowała krzyk i skinęła w kąt sali. Szlachta Suthyi rozstąpiła się przez zaciętymi twarzami i zimną stalą. Strażniczki wbiegły na schody, nie zważając na kusze rzucone za kamiennym balkonem, zazwyczaj zarezerwowanym dla domowej straży Suthyi. Jasnowłosa strażniczka pchnęła je naprzód, w stronę pałacowych bram. Uzdrowicielka na podium obejrzała jedno ciało, potem drugie. Przy trzecim przystanęła i potrząsnęła głową. Szeryf leżała twarzą w dół z trzema strzałami w plecach i w piersi. Leżące niżej ciało Heldry znaczyły dwa groty, jeden przeszył jej kark. CXVII Megaera cięła, odchylając bieg klingi. Strażniczka zatoczyła się od ciosu twardej drewnianej pałki. – Dobrze! – Shierra zerknęła od strażniczki ku regentce. – Ale ciągle nie odzyskujesz równowagi po ciosie. Nie staczasz pojedynku. Opuszczasz miecz w ten sposób i będziesz zbierała gratulacje razem z własnymi wnętrznościami. Unieś miecz. A ty, Pietra, trzymasz klingę za nisko. – Podeszła i poprawiła kąt nachylenia broni. – W ten sposób. Trzymasz tak i widzisz, jak cię omija? Pietra pokiwała głową. Megaera również, a jej dłoń automatycznie ujęła pałkę. W końcu jednak potrząsnęła głową i opuściła ją, ocierając czoło wilgotne od mżawki i potu. – Na razie wystarczy. – Dziękuję, wasza miłość. – Pietra znowu skinęła głową. – Dziękuję. Megaera odstawiła pałkę na stojak, odebrała swój miecz i szybko poszła ku twierdzy. CXVIII Creslin siedział na drewnianym krześle, które przystosował do swych czuwań nad wichrami, i zarzucił na zachód, w stronę Candaru i Montgren, sieć myśli. Jak zwykle, od czasu gdy podjął czuwanie, na wodach wokół Recluce nie było floty, jedynie rybackie łodzie i trzymasztowa barkentyna kierująca się z powrotem ku Nordli. Mag pogody badał wiatry na zachodzie, sięgając ku czystym niebiosom i wysychającym ziemiom, w stronę niewidocznych białych wyziewów otulających Fairhaven i Montgren. Z dolin unosił się dym, gdy płonęły wyschnięte na wiór pastwiska. Mimo to w Montgren nie było żołnierzy, zapalały się tylko i gasły maleńkie punkty bieli. Żaden z tych punktów światła nie pojawiał się w pobliżu Vergren. Żołnierze przybędą później, dużo później. Creslin wstał i poszedł do gabinetu, przez krótki korytarz wyszedł na taras i zimną popołudniową mgłę. Megaera była w twierdzy, kończyła ćwiczenia z mieczem. Wyczuwał to. Czy powinien zobaczyć się najpierw z nią, czy z Klerrisem? Przypiął krótki miecz i rozejrzał się za Aldonią, ale ani jej, ani Lynnii nie było w domu. Pomyślał o marszu, a potem zdecydował, że Vola będzie szybsza, nawet biorąc pod uwagę czas potrzebny na osiodłanie jej. Poza tym wierzchowiec potrzebował ruchu. Krok Voli był szybki i pewny, w mokrej czerwonej glinie kopyta zostawiały ślady z każdym krokiem na północ, w stronę czarnej twierdzy, która mogła być nadzieją ładu. Nadzieja ładu? Odsuwając zuchwałość tej myśli, pędził przez chłód i wilgoć. W górze przesuwały się szare chmury, ale tylko delikatna mgiełka otulała miasteczko i port. Rybackie łodzie wypłynęły w morze, zostawiając jedynie Jutrzenką i dziurawą łódź, która ciągle tkwiła w tym samym miejscu. Creslin przypomniał sobie, że powinien coś zrobić z porzuconą łodzią. Megaera stała w drzwiach twierdzy. Usta miała zaciśnięte. – Przyjrzałeś się dobrze, cośmy zdziałali, najdroższy? Dobrze się przyjrzałeś? – Twarz miała bladą, niemal pozbawioną wyrazu w porównaniu z udręką, która nią targała. – A powinienem? – Potrząsnął głową na tę nonszalancką uwagę, która miała zamaskować uczucia. – Powinieneś! – Głos się załamał, kiedy wyczuła jego ból i reakcję na jej cierpienie. – Wybacz. Nie zrozumiałam, co masz na myśli. Creslin zmusił się do uśmiechu. – Chciałem tylko... – Wiem. – ...nie ranić cię już więcej. – Jestem silniejsza od tego. – Uniosła dłoń, na której przegubie pozostała biała blizna. – I chcę, żebyś zobaczył i poczuł chaos, który stworzyłeś z pomocą czystego ładu. – Dlatego przyjechałem. Już zobaczyłem. Magowie palą Montgren. Megaera uniosła brwi...spodziewał się czegoś mniejszego? – Nie. Rozpalili setki małych pożarów na suchych pastwiskach, polach i w domach – powiedział. – Każdy, kto zauważy różnicę, będzie rozpoznany jako czarny mag, zgadza się? – zapytała. – Bardzo sprytnie. Albo odmienię na powrót pogodę i sprowadzę burze, które zaleją i zmienią w bagniska wszystko, co jeszcze nie spłonęło, albo Montgren strawi ogień. – Zrobiłbyś to? Zmienił pogodę z powrotem? Pracowałem z Klerrisem nad nowym wzorem, żeby było mniej deszczu tutaj, więcej w Candarze, ale nie tak dużo jak przedtem. Jeśli spróbuję zgasić pożary... nie sądzę, żeby się udało. – Spokój żołądka zmroził go i oznaczało to, że stwierdzenie jest prawdziwe... chyba że szczerze się myli, ale ta możliwość też go niepokoiła. Klerris miał rację, uczciwość nie znaczy nieomylność. Megaera spojrzała na niego. – Musieli czekać. Znaleźli sposób dotarcia do drogiego kuzyna. – Spodziewałem się tego. – Creslin nie myślał o Korweilu, ale o pasterzu Andre i jego córce Matyldzie, która upierała się, że Creslin jest dobrym mistrzem. – To niczego nie ułatwia – dodała. ...tyle śmierci... – Nie. Porozmawiam z Klerrisem, ale chciałem, żebyś wiedziała. – Musiał zignorować jej myśli o śmierci. – Nad czym pracujesz teraz? – Poza dosiadaniem wichrów, żeby spojrzeć na Montgren? Poza obserwowaniem, jak magowie wykorzystują cię do zniszczenia Montgren? Nad trasą handlową Jutrzenki. – Może ta dziewicza podróż powinna prowadzić na wschód albo daleko na zachód do Suthyi. – Suthya jest w planie. Skąd wiesz, że Nordlanie albo Hamorianie jej nie przechwycą? W Candarze przynajmniej się ciebie boją. Nawet Fairhaven musi ci to przyznać. Tak szybko do tego doszło? Czy żeby Recluce przetrwała, musi być bardziej przerażający od białych magów? Uśmiech Megaery był blady, ale uścisnęła jego dłoń. – Musimy jeszcze skończyć plan trasy. Lidia ma parę pomysłów, co należy zabrać. Jest pewna muszla, z której uzyskuje się purpurowy barwnik... – Plan handlowy... najpierw. Muszę jeszcze porozmawiać z Klerrisem. CXIX Korweta z podartymi żaglami parła na północny wschód od Tyrhawen, usiłując opłynąć przylądek Kherra, zanim przetnie jej drogę wojenny szkuner. Nawet sięgając tak daleko myślami, Creslin wyczuwał biel wojennego statku i wiedział, że niewiele jest korwet, które zaryzykowałyby wypłynięcie na wzburzone fale. Zadrżał na krześle, niemal przerywając koncentrację, świadom, że musi coś zrobić, żeby pomóc Gryfowi. Nigdy nie próbował skupić potęgi burz ani wichrów na taką odległość. Przypominając sobie techniczne uwagi Klerrisa, szukał i szukał... aż odnalazł szczeliny w wiatrach. Nie mógł wprawdzie dokładnie ocenić odległości w myślach, ale koryta wichrów były wystarczająco blisko, bo szkuner nie zbliżył się jeszcze do Gryfa. Creslin przynaglił, niemal wymusił dalsze przesunięcie biegu wiatrów. Dyszał, niemal pozbawiony tchu, w głowie miał pustkę. W końcu wstał i poszedł do kuchni, gdzie znalazł trochę sera. Ukroił kawałek czarnego chleba i zeskrobał z niego pleśń. Zapasy mąki się kończyły, a nieustająca wilgoć powodowała, że chleb pleśniał. Zawinął na powrót bochenek i zaczął pogryzać chleb z serem. Widział zmiany, nad którymi pracowali z Klerrisem, ale delikatna praca wymagała czasu – wilgoć nie zniknie natychmiast. Przynajmniej grusze odżyły, zebrano resztę owoców, a zbiór przypraw zapowiadał się obiecująco, poza ciemnym pieprzem. Znowu ugryzł kęs chleba i sera. – Musisz być głodny, wasza miłość, żeby to jeść. – W drzwiach stanęła Aldonia z otwartym koszykiem w ręce, z którego unosiła się woń wodorostów i ryb. Na jej plecach spała Lynnia. Creslin wzruszył ramionami i przełknął. – Czasami pogoda to ciężka praca, Aldonio. – Spojrzał na koszyk. – Ryby na dziś? – Nie bardzo jest co innego, wasza miłość. – Przepraszam. – Gryzł chleb z serem, próbując nie zważać na smak chleba. Lidia upierała się, że pleśń nie jest szkodliwa, ale smak miała obrzydliwy. Mimo to jadł chleb, w przeciwieństwie do większości ludzi na Recluce. – Czy pani będzie na kolacji? – Chyba tak. Wybacz. – Creslin przypomniał sobie, że ma jeszcze pracę do wykonania, jeśli Gryf ma umknąć szkunerowi z Fairhaven. Aldonia potrząsnęła głową. – Mmmmmm... – wymamrotała Lynnia. Creslin uśmiechnął się do rudowłosego niemowlęcia, ale uśmiech zgasł, kiedy na powrót zasiadł w gabinecie i wyjrzał przez otwarte okno na kłębowisko chmur na północy. Biały szkuner wojenny niemal dopłynął do Gryfa, kiedy Creslin wysłał myśli ku wiatrom, ponownie lokalizując statek. Przechylił bieg wiatru pomiędzy dwoma statkami i obserwował, jak rośnie odległość pomiędzy nimi, aż szkuner zanurza się w kłębowisku fal i wirujących wiatrów, podczas gdy Gryf omija przylądek tuż przed czołem wiatru. Klerris i Megaera mieli rację – znowu. Gdyby tylko zaplanował wcześniej i wykorzystał przewagę czasu, mógł zrobić jeszcze więcej. Zmarszczył brwi. Zlekceważył chaos, przed którym uciekał Gryf. Raz jeszcze powędrował w stronę Montgren, ale nic nie wyczuwał przez ochronną warstwę chmur i matowej bieli rozciągającej się nad ziemią. Cząstki ognia, lęki i choroby umykały w biały mrok, niczym strzały wypuszczone na oślep. Samo Vergren, siedziba Korweila, tliło się, ale Creslin nie potrafił powiedzieć, czy ogień jest magiczny, czy prawdziwy. I, jak podejrzewał, nie było to wcale istotne. Kiedy wstał, głowa pękała mu z bólu i z początku musiał oprzeć się o krzesło. Nie cały ból należał do niego i ciekaw był, czy Megaera wie, co odkrył. – Dobrze się czujecie, wasza miłość? – W progu stała Aldonia. – Nie, ale to minie. – Pani już jedzie i pomyślałam, że chcielibyście wiedzieć. Wyszła. Lynnia spała już w kołysce. Creslin wyszedł na taras. W tej chwili nie padało. Przedwieczorne chmury przerzedziły się i zamieniły w zwykłą mgłę, kiedy osunął się na kamienny występ. W wilgoci przed zmierzchem docierał doń nikły stukot kopyt na mokrej glinie i ciepło Megaery. Wstał i poszedł ku stajni. Vola uniosła łeb i zarżała, kiedy Creslin wysunął się naprzód. Nie był pewien, czy powinien ofiarować Megaerze pociechę, czy to raczej on sam potrzebuje pocieszenia. – Czy to ważne? – Megaera uśmiechnęła się krzywo i zsiadła z konia. Tulili się do siebie, ona jeszcze z wodzami w dłoni. Odsunęła się pierwsza. – Chcesz zmusić mnie do odejścia, żebym nie była odpowiedzialna za konsekwencje. Zaczerwienił się. – Zajmę się Kasmą. – Dziękuję. Megaera czmychnęła do łazienki, a Creslin poprowadził Kasmę do boksu i zdjął siodło, powiesił je i zdjął derkę. Gdy skończył, obszedł domostwo aż do tarasu. Megaera czekała nań na murku, zwieszając nogi przez krawędź nad zboczem urwiska. – Raz jeszcze dziękuję – powiedziała. Wzruszył ramionami, sadowiąc się koło niej. – Co myśli Shierra? – Martwi się, ale Lidia uważa, że wkrótce będzie dość deszczu, żeby grusze zaowocowały, a na równinie już zaczęły odrastać trawy. Jutro lub pojutrze możemy znowu zacząć paść tam konie. – Ale? – Nadal nie wystarczy żywności, żebyśmy przetrwali zimę, jeśli nic nie nadejdzie z Montgren. – Przykro mi z powodu Korweila... – Najdroższy, niewiele moglibyśmy zmienić. Uścisnął jej dłoń. – Gdybym tylko wiedział wcześniej. – Tak to już w życiu jest. – Odgarnęła z oczu pasmo włosów. – Gryf jest w drodze. Nie wiem, jak Freigr zdołał go przeprowadzić. – Miałeś z tym coś wspólnego. Czułam to. – Och, odsunąłem biały wojenny szkuner, to prawda – przyznał Creslin. – Ale jak zdołał ustawić żagle? To wymaga wprawy. O ile znowu Freigra będzie miał zapasy. – Wszystko się przyda. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Czy Lidia wie coś jeszcze o... o szeryfie? – zapytał Creslin. – Nie. Tylko że Llyse przejęła władzę. Kupcy nie wiedzą nic ponad to, że Westwind ma nowego szeryfa. – Powinienem coś... wyczuć. Megaera dotknęła jego dłoni. – Nie chciała, żebyś był tak blisko. Spojrzał w ciemność Oceanu Wschodniego. – Ale... coś...? Opadła ich mgła, drobniutka mżawka, kiedy półmrok przeszedł w zmierzch. – Kolacja będzie później – powiedziała Megaera. – Tak podejrzewałem. Lynnia pokazała Aldonii, co potrafi. – Chciałam sama przygotować, ale powiedziała, że to jej robota. – Megaera się uśmiechnęła. – Wyrzuciła mnie za drzwi. – Jest naprawdę zdecydowana. – Tak jak ty. – Przez chwilę ściskała jego dłoń. Creslin ciągle myślał o bieli, która otulała Montgren, i bezwiednie oddał uścisk. Megaera cofnęła dłoń, ale się nie poruszyła. Wciąż padała mglista mżawka. – Skoro już czekamy, mógłbyś... pieśń byłaby miła... Odchrząknął i zwilżył wargi. ...wysoko na wzgórzach w najjaśniejsze dni myślałam o ukochanym i jego ciepłych, kochających... Nuty lśniły zimną miedzią, czuł skręt wnętrzności. Urwał. – Nie mogę... jakoś... Dotknęła jego dłoni. – Wybacz. Nie chciałam... – W porządku. Ale nie wyśpiewana pieśń budziła w nim niepokój i oboje ucieszyli się, kiedy w drzwiach pojawiła się Aldonia. – Zachorujecie obydwoje, siedząc tam w ciemnościach na tym deszczu. I co poczniemy z chorymi regentami? Kolacja gotowa. – Wymachiwała dużą drewnianą łyżką, jakby groziła im mieczem. – Chodźcie. Creslin i Megaera wymienili uśmiechy, kiedy odwrócili się i weszli do środka. cxx Pałka Creslina z białego dębu śmignęła, poruszając się jak błyskawica, którą często przywoływał z nieba, i uderzyła. – Uuuuff... – Shierra się zatoczyła. – Niech to czerń – wymamrotał Hyel. – Nic ci nie jest? – Nie będzie. – Roztarła bark. – Szybki jesteś, Creslin. I silny. Widziałam lukę, ale nie mogłam tak szybko unieść pałki. – Miałem szczęście. – Creslin odłożył pałkę. Shierra uśmiechnęła się uśmiechem, który przypominał Westwind i pocałunek innej strażniczki, na kamieniach za Czarną Wieżą. – Nie. Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Twoja technika jest odrobinę niedbała, ale póki uderzasz o wiele szybciej, nie ma to znaczenia. Chyba... – Chyba że walczę z więcej niż jedną osobą – dokończył Creslin. – Tak właśnie było z Hamorianami. – Niewiele mogę z tym zrobić, dopóki nie zechcesz spróbować z dwoma naraz. Creslin roześmiał się. – Może ty i Hyel? – Nie teraz. – Znowu roztarła bark. – Muszę pozbyć się tego cholernego siniaka. Poza tym zaczyna mocniej padać. – A w ogóle przestawało? – Hyel spojrzał w niebo, a potem na Creslina. – Pracuję nad tym. Musimy po prostu być ostrożni. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Nie zauważyłeś, że już nie leje jak z cebra? – Mamy tylko nie kończącą się mgłę. – Ton Hyela był ponury. – Chyba wolałem upał. Shierra odłożyła pałkę na stojak. Przebiegła wzrokiem od Hyela do Creslina i uśmiechnęła się szeroko. – Wy dwoje – narzekał Hyel – jesteście z najzimniejszego miejsca na świecie i nie macie zrozumienia dla kogoś, kto lubi upał. – Nie jest tak źle, mój drogi – powiedziała Shierra z uśmiechem. Hyel zaczerwienił się. Creslin odwrócił wzrok, ale był zadowolony. – Gryf dobije za chwilę. Idziecie? – A po co? Czy Freigr nie zostanie trochę? – Tym razem... tak. Prawdopodobnie rzeczywiście trochę zostanie. – Czy aż tak źle? – Shierra przecisnęła ramiona przez pas miecza. – Już? – Prędzej, niż myślałem – przyznał Creslin. – A zatem, z księciem to pewne? – Nic nie jest pewne, ale chyba tak. – Dlaczego nie przypłynął tu, na Recluce? – Vergren było jego życiem. – Creslin podniósł pas. Rękojeść krótkiego miecza była zimna w dotyku, zimniejsza nawet niż opadająca mgła. – Jak mógł go oddać? – Nie wiem. – Hyel patrzył na kamienie dziedzińca. – Kiedyś myślałem, że rozumiem. Teraz... – Nie jest tak źle – przerwała Shierra. – Nie wiem – powtórzył Hyel, mechanicznym ruchem odkładając pałkę na stojak i poprawiając pas z mieczem. – Porozmawiamy później – powiedział Creslin. – Kiedy zobaczę, w jakim stanie jest Freigr i Gryf. Nie zapomnijcie przysłać oddziału i wózków do rozładunku. – Będą tam. Creslin zostawił Volę w stajni twierdzy i wyciągał nogi, kierując się w stronę portu i rozbudowanej chaty, która była teraz pracownią szkła Megaery. Obserwował port, ale nie widział białych żagli nadpływającego Gryfa, tylko Jutrzenką i zatopioną łódź rybacką. Pokręcił głową. Musi porozmawiać o tym wraku z Shierrą i Hyelem. Prędzej czy później będą potrzebowali miejsca przy nabrzeżu. Zatrzymał się za szorstkim ceglanym murem pracowni, po czym wszedł przez otwarte drzwi. Megaera, z ubrudzoną twarzą, nie podniosła oczu znad kamiennego blatu stołu; przyglądała się przezroczystemu kawałkowi szkła. Za szkłem stał szklany kielich, jedna z prac wykonanych wraz z Avalarim, który przed zaciągnięciem się do hamoriańskiej floty był czeladnikiem dmuchacza szkła. W każdym razie kielichy były dobre, a ich produkcja pozwoli rozwinąć kolejną gałąź handlu, jeśli Recluce przetrwa do tego czasu. Megaera spojrzała na Creslina i uśmiechnęła się. – Nie idziesz, prawda? – zapytał. – Co dobrego by z tego przyszło? Poradzisz sobie z Freigrem, a ja zobaczę się z wami później. Obszedł stół, mając nadzieję przynajmniej na przelotnego całusa. – Ty... ...niemożliwy... zwierzak... Dostał pocałunek i uścisk, który przyspieszył bicie jego serca. – Creslin... – Wiem. Jeszcze jeden uścisk i pocałunek i wyszedł w szare popołudnie. Zanim znalazł się za drzwiami, ona już pracowała nad mieszanką piasku oraz chemikaliów, których niestrudzenie dostarczał Klerris. Creslin dotarł na nabrzeże i zerknął w stronę punktu bieli, wciąż jakieś dwa kaye za falochronem, ledwo widocznego przez mgłę, która znowu przeszła w mżawkę. Poszedł wzdłuż mola, przyglądając się niemal odbudowanej Jutrzence. Bez zdolności Lidii do naprawy drewna albo Klerrisa umiejętności wzmacniania belek odbudowa hamoriańskiego statku nie byłaby możliwa, nie w ciągu jednego lata. Uśmiechnął się, choć uśmiech zgasł szybko, bo Jutrzence ciągle brakowało odpowiednich żagli. Czekali więc na Freigra i Gryfa... i czekali. Minęły dopiero trzy dni, od kiedy Creslin ocalił statek przed wojennym szkunerem z Fairhaven. Teraz chciał się upewnić w swoich podejrzeniach, ale przeszkadzała mu w tym biała mgła. W Montgren panował teraz spokój, biel przygasła, choć były tam oddziały z Jellica, a nawet Hydlen, obozujące w łagodnych dolinach, które niegdyś dawały schronienie jedynie owcom. Vergren natomiast ciągle przesłaniała biel. Po pewnym czasie korweta przybiła ciężko do nabrzeża. Zanim minęła falochron, zwinięto połowę żagli. Przybyła już grupa strażniczek oraz żołnierzy i zameldowali się Creslinowi. Stanęli o krok za milczącym regentem. Umocowano liny i spuszczono trap, i dopiero wtedy Freigr spojrzał na strażniczki stojące na molo, a potem na Creslina. Niegdyś piaskowosrebrne włosy kapitana były teraz niemal całkiem srebrne, a gładko wygolony podbródek pokrywała krótka, zmierzwiona broda. Oglądany z bliska Gryf nosił własne blizny: szczerby w niegdyś gładkich barierkach, łaty na jednym z nie zwiniętych jeszcze żagli oraz niewidoczne, otaczające go poczucie chaosu. Gdy tylko umocowano liny i ustawiono trap, Creslin wszedł na pokład. Powitał go Freigr, odziany w zielonozłotą opończę zarzuconą na spłowiały czarny sweter. Załoga, niemal tak samo wymizerowana jak kapitan, nie patrzyła w stronę Creslina. – To twoja robota? Mam na myśli ten wojenny szkuner? Creslin przytaknął. Stalowoszare oczy nabiegły krwią. – Nie mogę powiedzieć, że chciałbym tu być, Creslinie. A może powinienem powiedzieć: książę Creslinie? Czy może to twój współregent nosi koronę? – Nie roszczę sobie praw do żadnych tytułów, Freigr. – Nie, skądże. Wiem. Ale czy możesz sobie na to pozwolić? – Jak to się stało? Freigr potrząsnął głową. – Kto wie? Może zaraza? Albo płatny morderca? Wiem tylko, że ludzie umierali, motłoch przemierzał ulice, grożąc każdemu, kto miał powiązania z czarnymi magami, a posłańcy mówili, że gawiedź podbiła twierdzę. – Domyślam się, że biali magowie posłali tam żołnierzy, żeby przywrócić ład? – Skąd... – Widziałem oddziały, kiedy magia ustąpiła, ale nie wiem, jak się tam dostały. Sama twierdza jest nadal osłonięta białą magią. – To była magia? – Rodzaj magii chaosu. Do tego nie można użyć ładu. – Ale mówią, że to wszystko twoja wina, zmiana pogody. – Pogoda tak. – Creslin westchnął. Spojrzał raz jeszcze na znękanego Gryfa. – Przypuszczam też, że klęski wywołane nią są moją winą, choć nie ja je spowodowałem. – Spowodowałeś... kto to może wiedzieć? – Freigr patrzył na Creslina, przekrwione oczy wciąż miały kamienny wyraz. – Co teraz robimy? – Z radością powierzam ci dowództwo statku flagowego Recluce. – Mamy inny wybór? – Nie. Możesz dowodzić Jutrzenką, – Creslin wskazał statek o nagich masztach, po drugiej stronie mola. – Wiele przy niej dokonałeś. Mamy żagle. I trochę dodatkowego płótna, i tyle zapasów, ile mogliśmy przewieźć. – Żeglarz skinął na baryłki umocowane na forkasztelu i zamilkł na chwilę. – Muszę to sobie przemyśleć. Może lepiej, żeby kapitanem został Gossel. – Wybór należy do ciebie. Gossel mógłby cię zastąpić tutaj. Freigr spojrzał na twierdzę na wzgórzu. – Sam nie wiem. Wiedziałem, że to zły znak, przywozić tu troje cholernych magów. Nie wiedziałem tylko, że aż tak zły. Creslin dostrzegł kobietę zerkającą z luku prowadzącego do mesy. Wzrok Freigra podążył za nim. – Siostra Syndera. Większego pecha nie mogłem już mieć, pozwoliłem więc tym, którzy chcieli zabrać kobiety, siostry i co tylko. Pomyślałem, że nie będziesz miał nic przeciwko, i nie mogłem nic na to poradzić. – Trochę tu tłok, ale to najlepsza nowina, jaką przywiozłeś. – Creslin spojrzał na północ i plamy błękitu pomiędzy puszystymi chmurami. – To i pogodę. – Cieszyłem się na deszcz. – Mieliśmy go trochę za dużo, ale mam nadzieję, że opanowaliśmy sytuację. CXXI Srebrnowłosa kobieta spoglądała zza pleców śpiewaka na dowódcę strażniczek po prawej stronie. Nie zwracała uwagi na Krynalleen, mistrzynię broni o pociągłej twarzy, która siedziała po lewej. – Nie podoba mi się to, wasza miłość – powiedziała Aemris. – Tyran nie odbudowała Nonotrer... przedtem. Teraz zagrożenie jest jeszcze mniejsze. – Powinniśmy ich zaatakować? Po stracie dwóch oddziałów w Suthyi? – Llyse napiła się z czarnego pucharu. – I niemal następnego w walce z analeriańskimi bandytami? Jesteśmy wykrwawieni do cna. – Nigdy tego nie powiedziałam. Ale to mnie niepokoi. – Mnie również. I te ślady kopyt. Gdzieś na głównym trakcie jest co najmniej oddział niewidzialnych wojowników. – Wszystkich nas to niepokoi – dołączyła się Krynalleen. – Białe diabły. – Robota magów – warknęła Aemris. – Podwoiłam zwiad. Nie mogą tam spędzić całej zimy, nie w tych głębokich śniegach. Wtedy ich dopadniemy. – Nie mamy aż tyle sił, żeby kogokolwiek dopaść – zauważyła Llyse. – Nie przy zobowiązaniach w Sarronnynie. Nie przy stratach, które poniosłyśmy w Southwind. Nie odnawiam... – Nie ufasz tyranowi? – Ufać kobiecie, która porzuciła własną siostrę na pastwę tych białych diabłów, to nie najmądrzejsza rzecz. Gdyby nie brak pieniędzy... – Ale wysłałaś zapasy Creslinowi – przypomniała jej Aemris. Oczy Llyse zapłonęły, ale głos pozostał spokojny. – To były rzeczy, których nie mogłybyśmy ani wykorzystać, ani zamienić na pieniądze. – Urwała. – W każdym razie, przyjdź do mnie rano. Aemris spojrzała w stronę śpiewaka na pustym końcu podwyższenia. – O mężczyźnie... o mężczyźnie...! – krzyczała strażniczka od środkowego stołu. Minstrel wzruszył ramionami i zsunął się ze stołka, odłożył gitarę i otworzył pudło leżące za nim. Po chwili wydobył przedmiot, który okazał się długim wachlarzem w kształcie miecza. Zaczął z ukłonem. Me pytaj, czym jest mężczyzna, Co po pochlebstwa plecy zgina.....w końcu to tylko mężczyzna... Śpiewający minstrel, ubrany w lśniące, obcisłe brązowe spodnie oraz zieloną jedwabną koszulę, drobił tanecznym krokiem w stronę wysokiego stołu, sugestywnie wymachując wachlarzem. – ...w końcu to tylko mężczyzna! Minstrel skłonił się, przyjmując burzliwe oklaski, po czym odłożył komiczny wachlarz i podniósł gitarę. Pojedynczy gwizd brzmiał jeszcze, kiedy ucichły brawa. Usiadł na stołku, dostroił instrument, a jego palce pieszczotliwie dotknęły strun. W końcu odchrząknął cicho. ...iw lecie, i pod drzewami moja miłość poniesie cię przez najdalsze morza... Oklaski były oszczędne i uśmiechnął się oschle, zanim znowu poprawił gitarę i zaczął grać marsza. Młodsze strażniczki natychmiast podchwyciły rytm, klaszcząc w dłonie. ...nasz honor lśni, nasz honor lśni.....ze szczytów gór... Po jeszcze dwóch podobnych pieśniach minstrel zsunął się ze stołka, uniósł dłonie i ukłonił się. Oklaski cichły powoli, a on odłożył gitarę i przez chwilę grzebał w swoim pudle, zanim wydobył pakunek – o bokach długości niemal pół cubita – który poniósł w stronę wysokiego stołu i nowego szeryfa. Llyse podniosła się z miejsca. – Miło cię znowu zobaczyć, Rokelle z Hydlen. – Jestem zaszczycony, wasza miłość. – Figurę wciąż miał smukłą, głos ciągle młody, ale brązowe włosy przerzedziły się, a srebro na skroniach było wyraźniejsze. Delikatne niegdyś linie, biegnące promieniście od brązowych oczu bez wyrazu, były głębsze i mocniejsze. – Zwłaszcza że przypomniałaś sobie zwykłego wędrownego śpiewaka. – Ci, którzy śpiewają, zawsze są mile widziani. – Jej oczy zwęziły się, ale podeszła bliżej. – Dar dla ciebie, szeryfie Westwind. – Głos minstrela był dziwnie matowy pod aksamitnymi tonami, kiedy wręczał jej owinięty w płótno przedmiot. – Spory dar. – Llyse uniosła brwi. Minstrel pochylił głowę. – Pomyślałem, że to cię zaciekawi. – Położył swój ciężar na stole i uniósł płótno. – Och... Aemris pochyliła się. Na stole stał model Westwind, ciężkie mury i wieże uwięzione w metalu, tyle że pośrodku głównego dziedzińca znajdowała się świeca. – Jeśli pozwolisz... Minstrel za pomocą drewnianej drzazgi przeniósł płomień od lampy na stole do świecy. W blasku ognia zamek zdawał się lśnić, choć jego mury były solidne, choć pobieżnie wykute w wygładzonym metalu. – Cyna? – zapytała Aemris. – Niestety, dowódco straży, nie wiem. Przestrzeń pomiędzy metalem wypełniona jest, jak sądzę, gipsem. – Roześmiał się głucho. – Nie uniósłbym litego metalu. – Zakaszlał i spojrzał w stronę dzbana na stole. Wybacz, Rokelle. Zabawiasz nas i przynosisz dary, a my trzymamy cię na stojąco, spragnionego. – Llyse skinęła głową, a służący napełnił kielich i postawił go przed pustym krzesłem pomiędzy dowódcą straży a mistrzynią broni. – Usiądź z nami. – Będę naprawdę zaszczycony. – Opadł na krzesło i sięgnął po kielich. – Śpiewanie powoduje pragnienie, nawet jeśli cię nie doceniają. Llyse znowu zmarszczyła brwi, a jej wzrok przebiegł od minstrela do oświetlonego modelu Westwind i z powrotem. – Przynosisz może jakieś nowiny? – Zawsze są jakieś nowiny, wasza miłość. Od czego by tu zacząć? Może od czarnych magów... ...ssss... Llyse zwróciła wzrok ku świecy wewnątrz miniaturowego zamku, która rozbłysła jaśniej i syknęła, zanim przygasła. – ...mówią, że pożary, które pochłaniają Montgren, pochodzą od tych renegatów z Recluce, chociaż ja bym nie powiedział... a sady Kyphros umierają, córka Weindre złożyła hołd tyranowi. – Słyszałyśmy o tym. Rokelle pociągnął solidnie z kielicha. – Biali obiecali pomoc zarówno Hydlen, jak i Kyphros – ciągnął dalej. – Ciekawa jestem, ile nas to wszystko będzie kosztowało – mruknęła Krynalleen do swego kielicha. Brwi Llyse wciąż były ściągnięte, choć wzrok utkwiła w minstrelu. Zacisnęła wargi i odchrząknęła, jakby chciała przemówić. KrraakkKKK! Błysk ognia, niczym uderzenie błyskawicy, rozdarł stół i rzucił przez salę zwęglone w jednej chwili ciała, przygniatając strażniczki przy niższych stołach. Jeszcze * zanim zgasło echo, kolejna plama białego ognia przemknęła przez salę balową, w jednej chwili zamieniając stoły seniorek w ognisko. W falującym żarze pojawiły się na chwilę zarysy zakapturzonej postaci i zaczęły się rozpływać. Tylko jedna jasnowłosa strażniczka dostrzegła ogień, który wydobywał się z niemal niewidzialnej zakapturzonej postaci, i szybciej niż myśl wydobyła i rzuciła zimne żelazo. – Uuufff... Jeszcze jeden mniejszy błysk ognia. Dach zatrzeszczał, kiedy zajęły się dwie belki, a z oddali dobiegł odgłos stali dźwięczącej o stal. Jasnowłosa strażniczka wyciągnęła miecz z nieruchomej postaci. – Na stanowiska! Na stanowiska, niech was cholera! Trąbka strażnicza odbiła się echem od Czarnej Wieży, mimo iż twarz uzdrowicielki zbladła nad czterema skurczonymi, poczerniałymi postaciami na podwyższeniu, mimo iż jasnowłosa wojowniczka gromadziła wokół siebie pozostałe strażniczki. CXXII Creslin gmerał w kruchych zielonych korzonkach na talerzu, przełykając ostatnie twarde kawałki. – Naprawdę niezłe. – Jeśli lubisz jadalne muszle. Musisz mieć zęby ze stali. – Na talerzu Megaery zostały dwa korzonki ąuilli. – Powinnaś je zjeść, wasza miłość. – Aldonia zerkała z kuchni na rudowłosą. – Dzięki nim skóra staje się gładka i jasna. – Jak do tej pory nieźle sobie z tym radziłam. – Są smaczne – dodał Creslin. – Przestańcie. Nie mam zamiaru jeść reszty i nic tego nie zmieni, choćbyście nie wiem co mówili – protestowała Megaera. – Nic? – Poczekaj, wasza miłość, aż będzie nosiła dziecko. Wtedy słuchaj, co mówi. Przestańcie oboje – rozkazała ponownie Megaera. – Odmawiam jedzenia czegoś, co chrzęści w zębach jak skorupki muszli i smakuje jak napar czarownic. – Skoro tak mówisz... – W mózgu Creslina rozbłysł biały bezgłośny piorun. Zadrżał, kładąc dłonie na stole, żeby się uspokoić. Zadrżał raz jeszcze, spoglądając w nicość. ...najdroższy... Megaera pozieleniała lekko na twarzy. – Co... Biała pustka ogarnęła jego duszę i już wiedział. Nie wiedział, skąd wie, ale straszliwa pewność tej wiedzy cięła niczym tępe miecze. – Llyse... – Potrząsnął głową, czując pieczenie pod powiekami. – Llyse. Powoli odsunął krzesło i wstał, niemal na oślep idąc ku drzwiom na taras, ku mgle, która nie była dość gęsta, żeby zamienić się w deszcz. Megaera poszła za nim, a Aldonia patrzyła przez chwilę, dopóki rudowłosa nie opuściła jadalni. Potem pokręciła głową. – Magowie... ale i tak powinni coś jeść. – Zaczęła uprzątać resztki nie dokończonej kolacji, czujna na każde poruszenie dziecka, które mogło się obudzić. Megaera stanęła przy Creslinie i położyła dłoń na jego ręce. Po raz pierwszy, od kiedy pamiętała, jego palce były zimniejsze niż jej. – Ona nie żyje. – Wiesz, co się stało? – Tylko że nie żyje. – Czy... – Biel... wszystko białe. Obie odeszły. Odeszły. – Oczy Creslina były suche, suche jak pustynia, jak Recluce przed deszczami, a żołądek skurczony i ciężki jak kamień. Ujęła jego dłonie. – – Jeszcze to jestem im winien. – Nie możesz tak na to patrzeć. – Pewnie nie, ale tak to widzę. ...Llyse... Llyse... Pragnął, aby popłynęły łzy, ale oczy miał suche i piekące, a dłonie zimne. Mgła chłodziła taras, fale Oceanu Wschodniego obmywały piasek, a z dłoni Megaery płynęło ciepło. CXXIII – Przynajmniej Westwind nie stanowi już problemu. – Palce Hartora gładziły łańcuch wokół szyi. Patrzył w stronę lustra. – Warto było? Nadal mogą dostać Jeick, a ty musiałeś poświęcić swojego nieszkodliwego minstrela. Nie licząc ludzi, które wyrżnęła reszta strażniczek – zauważył Gyretis. – To pozbawiło Creslina wsparcia Candaru. Ryessa nie wspomoże swojej siostry. Montgren jest nasze, a Westwind opustoszało. – Wysoki Mag uśmiechnął się zaciśniętymi wargami. – A strażniczki? Mają nadal trzy oddziały, a ich mężczyźni i dzieci maszerują przez Westhorns. – Trzy oddziały? Z obozowiskiem? Niech maszerują. Co mogą zrobić? Dokąd pójdą? – Na Recluce, jak się domyślam. Prawdopodobnie dałeś Creslinowi zaczątek armii, może nawet bardziej niebezpiecznej niż strażniczki... i żywiącej jeszcze większą nienawiść. – Zniszczyliśmy strażniczki, Gyretisie. Chudy mag zagryzł wargi. – Uważam, że posunąłeś się za daleko. Ryessa prawdopodobnie zajmie Westwind, a ja wolałem raczej młodą szeryf niż ją. Pozostałe strażniczki, jeżeli dotrą na Recluce, dołączą do tych dawnych diabłów, żeby ponownie na ciebie uderzyć. Najpierw wymrą z głodu. Creslin nie jest w stanie wyżywić tych, których ma, i nie dysponuje statkami, narzędziami ani bronią. Co może zrobić? Stworzyć parę burz więcej? Co mu to da? – Nie wiem. Ale Jenred też sądził, że wszystko przewidział. – Gyretis potrząsnął głową. – To musi mieć związek z tym amuletem. – Co mówiłeś? – Nic. – Młody biały mag uśmiechnął się ze smutkiem. – Nic. CXXIV Kopyta Voli stukały na nowo położonej drodze do twierdzy – był to kolejny projekt hamoriańskich kamieniarzy. Pracowali pomimo braku pieniędzy. Czy życie w Hamorze jest aż tak ciężkie? Creslin spojrzał na rząd wąskich, nie wykończonych kamiennych chat w dole drogi. Pomimo ciągle opadającej mgły młoty kamieniarzy wznosiły się i opadały, a ich czeladnicy mieszali surową zaprawę, którą Klerris robił z muszli, piasku i kto wie czego jeszcze. Następny rząd chat przeznaczony był, teoretycznie, dla wolnych strażniczek i żołnierzy, choć dla żołnierzy nie było narzeczonych... jeszcze. Ale chaty rozładują zatłoczenie twierdzy. Creslin zsiadł z konia za kamiennym bungalowem, który był kiedyś chatą, a teraz stanowił domostwo dwojga czarnych magów, i uwiązał Volę do barierek, które sam tu zamontował. Sąsiednia chata, niegdyś opuszczona, pyszniła się nowym dachem i oszklonymi szybami. Mieszkali w niej dwaj kamieniarze, którzy już oznajmili, że zamierzają poszukać sobie żon i zostać na Recluce. – ...więcej wiary niż ja czasami... – mruczał do siebie Creslin. Podszedł do drzwi. – Wejdź na ganek. Lidia zeszła do gospody. – Głos Klerrisa dochodził z ganku. Creslin zatrzasnął za sobą drzwi i znalazł czarnego maga. – Widzę, że kamieniarze mieli wiele pracy. – Wskazał lśniące dachówki najbliższej chaty. – Chcą budować coś za nabrzeżem. Mówią, że magazyn. – Co? Klerris uśmiechnął się szeroko. – Mają wiarę. Yord, ten niedźwiedziowaty, mówi, że kiedy wygrasz, wszyscy będą chcieli z tobą handlować, a on zbije majątek na gotowym biurze handlowym. – Wygram? Nawet nie mogę zapłacić za dostawy. Książę nie żyje. Szeryf i Llyse jeszcze nie ostygły w grobie, a ja nadal nie potrafię złagodzić pogody. – Jesteś pewien, że Korweil nie żyje? – A ty nie? Klerris pociągnął łyk wody z kubka. Nie odezwał się. – Straciliśmy prawie wszystko przez gorąco i suszę, a resztę może nam odebrać deszcz, jeśli się nie uda. – Creslin pokręcił głową. – Na światło! Nie umiem już nawet śpiewać. – Urwał. – Dlaczego martwię się śpiewaniem? – Znam się na ładzie, Creslinie, nie na muzyce. – Klerris wypił wodę, odstawił kubek i podszedł na przód ganku. – Nie sądzę, że chodzi o muzykę. Myślę, że to ma związek ze mną. – To by mnie nie dziwiło. – Czarny mag stał tyłem do regenta. – Czy ty albo Megaera macie zamiar zgłaszać prawo do tytułu? – Korweila? Ja z pewnością nie. Nie jestem nawet spokrewniony. Nie wspominałem o tym Megaerze. – Nie wspominałeś... – Klerris pokręcił głową. – Czasami oboje mnie zadziwiacie. Dzielicie niemal te same myśli, a najbardziej oczywiste tematy... – Nie rozmawialiśmy o tym. Pewnie dlatego, że czujemy w ten sam sposób. Tak przynajmniej myślę. – Zakładając, że ta oczywistość może prowadzić do kłopotów. – Opowiedz mi o tym. – Creslin usadowił się na czarnym murku ganku. – Ale nie zamierzam rościć praw do księstwa pochłoniętego przez Fairhaven. – To mogłoby umocnić twoją pozycję tutaj. Creslin prychnął. – Tak czy inaczej, nie dojdzie do tego. – Prawdopodobnie masz rację. Kto mógłby z wami współzawodniczyć? – Jest dość nic nie znaczących tytułów. Pytałem cię o moje kłopoty ze śpiewaniem. Powiedziałeś, że nie jesteś zaskoczony. – Oczy Creslina zwęziły się. – Dlaczego? – Moim zdaniem straciłeś równowagę. Zbyt twórczo wykorzystywałeś ład i prawdopodobnie myślisz o czymś jeszcze gorszym. – Gorszym? – To twoje własne słowa. Nie masz dość pieniędzy. Nie możesz spodziewać się pomocy z Montgren ani Westwind, a nie chcesz liczyć na Ryessę. Więc nad czym się zastanawiasz? – Nad niczym... Na razie. – Creslin, nawet ty nie możesz w się nieskończoność wymykać równowadze ładu i chaosu. W ten czy inny sposób, zapłacisz za to. To, iż masz problemy ze swoją muzyką, wskazuje, że coś jest nie tak. – A co mam zrobić? Pozwolić wszystkim umrzeć z głodu, jak dawniej bywało? – Powiedziałem ci na samym początku, że nie znam wszystkich odpowiedzi. Pytałeś, co moim zdaniem stanowi problem. Powiedziałem ci. Tyle że tobie nie podoba się ta odpowiedź. – Klerris patrzył Creslinowi prosto w oczy. – Nie jest przyjemna. Mówisz, że muszę wybrać pomiędzy ładem a śmiercią głodową tych ludzi. Niczego takiego nie powiedziałem. Mówiłem, że używałeś ładu w sposób zbyt niebezpieczny. A liczba dusz, które odesłałeś na tamten świat za pomocą miecza, też nie pomogła. – Klerris wzruszył ramionami. – Rozumiem twój niepokój. To jedna z przyczyn, dla której czarni nie mają dokąd pójść. Nie radzimy sobie za dobrze z tego rodzaju konfliktami. Creslin zerwał się na równe nogi. – Ciemności! Tego właśnie było mi trzeba. Teraz, kiedy jestem już w połowie drogi, mówisz mi, że nic nie możesz zrobić. Jeśli użyję więcej ładu, igram z niebezpieczeństwem. Użycie miecza też jest niebezpieczne. To jak mam poradzić sobie z tym bałaganem? – Najlepiej bez dalszego zabijania i przemocy – odrzekł oschle mag. – Również co do mnie. – Przykro mi. – Nie jest ci przykro. Ciągle jesteś na mnie wściekły, bo nie mam żadnych magicznych odpowiedzi. One nie istnieją. Creslin pojął, że Klerris mówi prawdę, co potwierdził jego żołądek. – Chciałem rozmawiać o pogodzie – podjął wreszcie. – Moim zdaniem nie musimy robić nic więcej. Te ostatnie poprawki w północnych wiatrach najwyraźniej się utrzymują. Oczywiście, wiesz o tym lepiej ode mnie. – Utrzymują się. – Powinniśmy mieć więcej słonecznych dni pod koniec lata. – A co z... Mimo iż rozmawiali dalej o pogodzie, żołądek Creslina nie chciał się uspokoić i bolała go głowa, kiedy opuszczał chatę. Dosiadł Voli i jadąc na spotkanie z Megaerą w jadalni gospody, przemierzał wzrokiem Kraniec Lądu. Twierdza trzykrotnie urosła od czasu, kiedy tu przybyli. Wszystkie porzucone chaty były zajęte i naprawione, wzniesiono kilka większych domostw, choć ich budowa – wymagająca kamienia, cementu i sosnowych desek z niedużego zagajnika starych sosen, dziesięć kayów na południe – zabrała więcej czasu, niżby to trwało w Montgren. Przy nabrzeżu kołysała się Jutrzenka, wreszcie ożaglowana. Freigr twierdził, że popłynie za dzień lub dwa. Gryf już odpłynął do Renklaaru, gdzie Gossel zamierzał zdobyć zarówno ładunek, jak i klientów na niedużą dostawę przypraw. Creslin rzucił ostatnie spojrzenie na molo, zeskoczył z siodła i poprowadził Volę do pokrytej dachem szopy, służącej za stajnię dla gości gospody. Wyszedł ze stajni i pośród mżawki skierował się ku drzwiom gospody. Megaera wyszła mu na spotkanie, odrywając się od rozmowy z jakąś strażniczką. – Jesteś zły. Czułam, że nadchodzisz. – Masz rację. Jestem. – Co takiego powiedział Klerris, że wyprowadził cię z równowagi? – Usiądźmy. Powiem ci. ...gdyby muła miał, głupcowi by go dał, a gdyby miał nóż, nie miałby żony już! Wszyscy stłoczyli się wokół okrągłego stołu, kwitując śmiechem ostatni akord szczupłej strażniczki. Kilkoro z nich zerknęło na Creslina i Megaerę, którzy siedzieli przy mniejszym stole obok kuchni. – Coś do picia, wasze miłości? Grzeczny ton służącej powiedział Creslinowi, jakie postępy zrobiła karczma. – A co jest? – Czarna błyskawica, wino, mocny miód i zielony sok. – Zielony sok? – zapytała Megaera. – To sok z dzikich jagód rosnących na urwiskach. Jest bardzo kwaśny, ale niektórzy go lubią. – Zielony sok – powiedział Creslin. Megaera zdusiła uśmiech i skinęła głową. – Spróbuję, niech sobie będzie cierpki. – Dziękuję, wasze miłości. – Sugerujesz, że pociąga mnie cierpkość? – zapytał Creslin. – Fascynuje ona większość mężczyzn – zauważyła Megaera. Potrząsnął głową, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu drgającego w kącikach ust. Megaera uścisnęła jego dłoń. – Wspólna sala była dobrym pomysłem. – Jednym z niewielu, które sprawdziły się niemal od początku. – Trochę... pomogłeś. – Są chwile, kiedy żałuję, że wcześniej nie zaśpiewałem komuś innemu. – Chwile? – Nie, zawsze żałowałem – przyznał Creslin. Odetchnął głęboko. – Ciągle jesteś zły. – Nic na to nie poradzę. Klerris zrobił mi wykład o moim twórczym omijaniu równowagi ładu i chaosu... – Och. – Wiem. Od dawna się tym martwisz, ale ja nieustannie prosiłem o pomoc. A on nie miał żadnych pomysłów, poza tym samym starymi kawałkiem o cierpliwości. Co mamy zrobić? Pozwolić wszystkim umrzeć z głodu? Błagać białych, żeby przyjęli nas z powrotem? Jeść korzenie ąuilli, dopóki nie oskubiemy każdego kaktusa na Recluce? Megaera uśmiechnęła się przelotnie. – Wspaniałe są te kazanka o absolutnym ładzie, ale nie nakarmią ludzi ani nie zapłacą za narzędzia i broń. – Dlatego właśnie jesteśmy regentami, najdroższy. – W jej głosie nie było ironii. Creslin odwrócił się i zajrzał w zielone oczy. – Myślisz, że twoja matka chciała cię odesłać samego? – zapytała. – Albo że Ryessa naprawdę lubiła zakuwać mnie w żelazo? – Myślałem, że nienawidzisz jej za to. – Nienawidziłam. Nienawidzę. Nie, że to robiła, ale że było jej to obojętne. Uważała, że nie ma wyboru, ale mogła okazać troskę. – Och... – Rozumiesz? Creslin rozumiał. Rozumiał, że musi zrobić to, co konieczne, rozumiał, że nigdy nie wolno mu ukrywać tego bólu przed samym sobą... albo będzie przeklinał innych za brak odpowiedzi. Dłoń Megaery lekko dotknęła jego dłoni. Podniósł wzrok na strażniczkę, która zaczęła kolejną pieśń. ...trzymając miecz, o, trzymając miecz, Używał go jak szpady, O, trzymając miecz... Chociaż nuty nie były całkiem srebrne, głos miała dość przyjemny. Mimo to każda nuta drażniła ucho Creslina, odbijała się echem w umyśle. – Dobrze się czujesz? – zapytała Megaera. – Myślałem, że tak, ale ten śpiew... – Jej nuty są uczciwe. – Wiem. Służąca postawiła na stole dwa ciężkie kufle, nawet się nie zatrzymując w drodze do okrągłego stołu, wokół którego siedziało prawie dziesięcioro kobiet i mężczyzn. Wszyscy byli z twierdzy. – Naprawdę musimy pomyśleć o jakimś wspólnym mundurze – zadumał się Creslin. – To może poczekać. – Wiem. Wiem. – Napił się niemal przezroczystego płynu. – Ooooo... – Skrzywił się. Megaera wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Nie może być aż tak cierpki. – Spróbuj. Czekał, aż i ona wykrzywi usta. – Nie może być aż tak cierpki – powtórzył jej słowa. – Wypijesz resztę? – Oczywiście. My, mężczyźni, uwielbiamy cierpkość. Megaera szturchnęła go łokciem. – Uuufff... – Jeszcze nie zapomniałam. Potrząsnął głową, mrużąc oczy, ale nuty śpiewaczki wciąż były miedzianosrebrne, choć uczciwe. A jednak słyszał jakiś fałsz. – Czujesz? – Tylko przez ciebie. Popijali ostrożnie zielony sok, przysłuchując się śpiewaczce. Po chwili strażniczka po raz ostatni uderzyła w struny, wstała i podeszła do Creslina. Wyciągnęła przed siebie gitarę. – Zechcesz coś zagrać, wasza miłość? Creslin uśmiechnął się blado. – Czuję się zaszczycony, ale niestety nie mogę. Nie dziś wieczorem. Żałuję. – Nie wiedział, co jest bardziej kłopotliwe – jej rozczarowane spojrzenie, czy spokój żołądka, który wskazywał, że nie okłamuje sam siebie. – Może innym razem? – Chciałbym, ale to może trochę potrwać. Strażniczka przebiegła wzrokiem od Creslina do Megaery. Oczy dwóch kobiet spotkały się i strażniczka skinęła głową. – Wszyscy chcielibyśmy cię znowu usłyszeć... kiedy to będzie możliwe, wasza miłość. – Dziękuję. – Ostrożny łyk cierpkiego soku zamienił się w haust. – Wiesz, co to jest? – zapytała Megaera, kiedy strażniczka wróciła do stołu. – Dlaczego niepokoją mnie te nuty? Klerris musi mieć rację. Ale dokładnie? Nie. Straciłem równowagę ładu. – Tyle sama wiem. – Po prostu nie wiem. Ostatnio nie robiłem zbyt wiele, poza obserwacją wiatrów, a to nie powinno być problemem. – Znowu się napił i wpatrzył w czerń nocy za przydymioną szybą okna. – Po prostu nie wiem. Kolejny łyk, gorycz osiadła na wargach i w gardle nie zauważona. Megaera zostawiła swój sok prawie nietknięty. Kolejny śpiewak wziął gitarę. ...na polowanie ruszył książę, na polowanie ruszył on... Creslin przeczekał piosenkę, popijając sok, zapatrzony gdzieś w noc. W końcu odwrócił się do Megaery. – Czas iść. Wstała w milczeniu. cxxv Przez niespokojną toń przebijał się sligoński statek przybrzeżny z jednym żaglem, mijając falochron. Majtek na bukszprycie rzucił lekką linę strażniczce, stojącej na molo przy wystającym z wody pachołku. Pod znakiem Sligo powiewał inny sztandar, przecinające się czarne i srebrne błyskawice na lazurowym tle. Dlaczego ten statek pływa pod banderą Westwind? Creslin pędził górską drogą w lekkim deszczu, rozchlapując głębsze kałuże. Odpowiedź mogła być tylko jedna i wcale nie pragnął jej znać. Hyel i Shierra za jego plecami wymienili spojrzenia. – Lepiej powiedz Megaerze. – Ona już wie, że jest wytrącony z równowagi – zauważyła Shierra. – Ale może nie wie dlaczego. – Masz rację. Będziemy mieli więcej strażniczek. To pewne. – Więcej... – Nie jęcz tak głośno. Hyel wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Idziesz? – Właściwie czemu nie. Podążyli śladami Creslina i dogonili go, zanim statek przycumowano na głębokiej wodzie u końca mola. – Chcesz, żebym to wyjaśnił? – zapytał Hyel, stając u boku Creslina. Creslin wskazał na pokład, na którym w luźnym szyku stały strażniczki Westwind. – Ciągle... – zaczął Hyel. – Rozumiem, o czym myślisz – wtrąciła się Shierra. – Mam nadzieję, że to nie jest wszystko, co ocalało. – Co to oznacza, twoim zdaniem? – zapytał Creslina Hyel. – Szeryf i Llyse nie żyją, a Ryessa przesuwa ludzi na wschód, w głąb Westhorns. Gdyby Westwind nadal istniało, nie przysłaliby na Recluce trzech oddziałów. – Słowa Creslina były twarde, surowe. Statek przycumował, a przysadzista kapitan gestami wydawała rozkazy szybko pracującej załodze. Kilkunastu mężczyzn zerkało na strażniczki, kręcąc się dokoła nich, jakby to było konieczne. Jasnowłosa strażniczka zeszła po deskach trapu, kiedy zakołysał się na kamieniach, minęła Hyela i przystanęła przed Shierrą. – Dowódca oddziału Fiera melduje się. Jej surowy głos ranił Creslina. Zagryzł wargi i czekał. – Melduj. – Głos Shierry był tak samo surowy jak siostry. – Trzy pełne oddziały. Dziesięciu rannych na chodzie, pięcioro trwale okaleczonych, dwudziestu kawalerów i dzieci. Trzech zmarłych od czasu zaokrętowania w Rulyarth. Przywieźliśmy też zapasy, broń i narzędzia... i to, co zostało ze skarbca Westwind. – Przyjęłam raport, dowódco oddziału. – Shierra odwróciła się. – Pozwolisz, że cię przedstawię regentowi Creslinowi? Dowódca oddziału Fiera. Creslin z powagą skinął głową. – Pod słowem, dowódco oddziału. Zapłaciłaś wysoką cenę i sprawiasz nam swoją obecnością wielki zaszczyt. Niewielu zapłaciło wyższą cenę. – Nienawidził tej oficjalnej mowy, ale nie mógł ofiarować jej nic więcej poza tym rytuałem, nic, co zrekompensowałoby jej cierpienia i trud. Równocześnie pamiętał tamten pocałunek za Czarną Wieżą. Westchnął z wysiłkiem, bo wiedział, dlaczego dostał te strażniczki i skarbiec Westwind. – Czy przyjmiesz dar swego dziedzictwa, wasza miłość? Albowiem tylko ty pozostałeś z całej chwały i potęgi Westwind. – Tylko tyle mogę uczynić i przyjmę go w duchu, w jakim został mi ofiarowany. – Napotkał jej wzrok i ściszył głos. – Ale nigdy go nie pragnąłem. Nawet dawno temu pragnąłem czegoś zupełnie innego. – Nie śmiał więcej wyjawić na nabrzeżu, ale to musiał powiedzieć. – Wiemy o tym, wasza miłość. – Fiera przełknęła. – Za pozwoleniem, regencie? – Po jej twarzy płynęły łzy. – Twierdza należy do was, dowódco oddziału, jak zresztą wszystko, co posiadamy. Jesteśmy waszymi dłużnikami, tak za czasów aniołów, jak i Legendy. – A my waszymi, regencie. – Łzy płynęły nieustannie po młodej, surowej twarzy, ale głos był niczym granit. – Formuj szyk! Na nabrzeże! – warknęła Shierra. Jej głos dotarł na zniszczony, przeciekający statek. Strażniczki, nie zważając na mżawkę, zaczęły w szeregu schodzić. – O co w tym wszystkim chodzi? – wyszeptał Hyel do Creslina. Creslin zacisnął wargi i otarł czoło oraz oczy wierzchem dłoni. W końcu cofnął się na drugą stronę mola, z dala od miejsca, gdzie Fiera i Shierra nadzorowały zejście na ląd strażniczek Westwind. Hyel poszedł za nim. Po jakimś czasie Creslin spojrzał na ocean, próbując się opanować. – To... one są... wszystkim, co zostało... – Z czego? – dopytywał się Hyel. – Z Westwind. – Creslin odwrócił się gwałtownie i stanął za dwiema siostrami. Obserwował, jak strażniczki schodzą na ląd, a załoga zaczyna wyładunek. Kilkanaście wózków potoczyło się w stronę nabrzeża. Ich przybycie najwyraźniej zorganizowała Megaera, która musiała pojmować, jaki ciężar legł mu na sercu. CXXVI Creslin siedział w drewnianym fotelu, plecami do dwóch koi, studiując płachty pergaminu. Gossel przyglądał się Creslinowi, a Megaera nie patrzyła na żadnego z nich. W końcu Creslin podniósł wzrok. – Potrzebujesz dziesięciu złotych pensów. Tyle wydałeś na towar. – Te dziesięć złotych... nie jest takie ważne. – Gossel odchrząknął. – Ładownie niemal zawsze były pełne. Creslin odsunął krzesło i wstał. W ostatniej chwili schylił się, by nie uderzyć w niskie deski wieńczące sufit kabiny. – Przywiozłeś więcej, niż się spodziewaliśmy. I mnóstwo sadzonek dębu... Lidia jest bardzo zadowolona. – A ja jestem wdzięczna za kobalt – dodała Megaera. Gossel spojrzał na inkrustowany herb na stole, herb księstwa istniejącego tylko we wspomnieniach. – To się nie uda, panie. Wybaczcie, ale to się nie uda, dopóki nic się nie zmieni. – Pociągnął z kielicha, a potem dolał z butelki z dymnego szkła wykonanej w pracowni Megaery. – Najwyraźniej masz swoje przemyślenia na ten temat. – Głos Megaery brzmiał łagodnie. – Dlaczego tak sądzisz? – To jest tak, wasza miłość. Znam kupców, takich jak Ruziosis... Razem z Klyenem służyliśmy u jego wuja. To było, zanim Freigr zaproponował mi stanowisko pierwszego oficera i kiedy książę mówił o zbudowaniu prawdziwej floty handlowej. W każdym razie, Klyen wstawił się za mną w Renklaar, tylko ten jeden raz, bo biali nie dali pozwolenia, ale deklaracja przyszła zaraz po tym, jak załadowaliśmy wszystko oprócz drzewa. Moi chłopcy musieli sami ładować, a nawet uprzątnąć nabrzeże, bo dla niego to jak wyrok na złodzieja... – Wyrok na złodzieja? Gossel spojrzał na Megaerę. – Pomaganie Recluce traktowane jest jak kradzież, tracisz dłoń. Nieważne, kto ma rację, ale Klyen nie będzie mógł nam więcej pomóc, a już na pewno nie w Renklaar, ani nigdzie na wschód od Westhorns. Co do Nordli, Gryf to dobry statek, ale za mały, żeby przepłynąć cały Ocean Wschodni, a... – Jak możemy zagwarantować ochronę? Gossel znowu upił z kielicha. – Więc... musimy popłynąć na handel co najmniej do Southwind albo Suthyi? Czy tak? – zapytała Megaera. – Tak, wasza miłość. Nie wiem, czy to się uda... może Jutrzence. Freigr ma w ładowni dość miejsca na mnóstwo towaru. – Gossel pociągnął następny łyk. – Zrozumcie, wszyscy chcą drogich rzeczy, a tych nie ma wiele. Wy próbujecie sprzedać wszystko naraz, a potem spadają ceny. Ale statki przypływają tylko w określonym czasie. Tak działa cały handel. Magazynują przyprawy, jedwab i klejnoty, ale sprzedają tylko trochę co jakiś czas. W ten sposób utrzymują wysokie ceny. Z takim rozporządzeniem tylko przemytnicy wezmą nasz towar, a ich stawki są o wiele niższe... nawet nie pokryją naszych kosztów. – Nie straciliśmy aż tak dużo – zauważył Creslin. – Co dwa lata przepada jeden statek na trzy. – Twierdzisz, że możemy handlować jeszcze przez jakiś czas, nawet przez przemytników, ale to podniesie koszty... Bardzo, jeżeli się na to zdecydujecie, będziecie musieli dodatkowo zapłacić załodze. Będziecie też potrzebowali piechoty morskiej albo jakichś strażników na okrętach. W przeciwnym razie przemytnicy po prostu porwą was, statek i wszystko. Creslin pokręcił głową. – Sprytnie to biali wymyślili. Po prostu: karać każdego, kto weźmie od nas towar. To niszczy legalny handel, a gospodarka zabija większość szmuglowanych towarów. – Nie rozumiem dlaczego. Przemyt istnieje od wieków – sprzeciwiła się Megaera. – Co się przemyca, wasza miłość? Broń, narkotyki, klejnoty, może dzieła sztuki dla niezbyt wybrednego klienta w Austrze, czasami brandy albo whisky, destylowane. Broń kupujemy, klejnotów nie mamy, a co dopiero mówić o dziełach sztuki. – Gossel podniósł kielich. – Jeśli moglibyście robić brandy z tego zielonego soku, czy cokolwiek to jest. Ale... – wzruszył ramionami – ...nie mamy za wiele towaru, jakiego chcą przemytnicy. – Rozumiem – powiedziała Megaera w zamyśleniu. Creslin również rozumiał. – Zastanowimy się nad tym. – Wstał, sięgając po nazbyt pustą sakiewkę. – Nie, panie. Pieniądze to nic. Zrobiliście mnie kapitanem okrętu, a to więcej warte niż parę złotych monet. – Gossel skulił ramiona. – Dlatego właśnie się martwisz? – zapytała łagodnie Megaera. – Tak, wasza miłość. Gryf jest mały... – Zobaczymy, co się da zrobić. Megaera napotkała wzrok Creslina, ale tylko na chwilę. Poczuła przypływ jego gniewu i niepokoju. Wstała. Gossel wciąż siedział ze spuszczoną głową, patrząc w stół, niemal nieświadomy, że oboje regenci szykują się do wyjścia. – Coś z tym zrobimy... – Creslin urwał – i wdzięczni jesteśmy za uczciwość i przestrogę. Wyszli z kabiny, nie mówiąc nic więcej. Gossel zakorkował butelkę i odstawił ją, po czym wypił resztę z kielicha. Megaera spojrzała na Creslina, kiedy szli przez pokład. – Dlaczego jesteś taki zły? Zdobyliśmy towar. Mamy nawet trochę wełny, a Avalari zaczął robić całkiem przyzwoite kielichy i inne ozdobne wyroby. Teraz możemy je barwić i powinny się dobrze sprzedawać, zwłaszcza w Suthyi, a może nawet w południowym Kyphros. Tam niezbyt zwracają uwagę na białych. Creslin skinął głową matowi nadzorującemu pracę na pokładzie i zarówno on, jak i Megaera zostali wynagrodzeni niedbałym pozdrowieniem. – Dzień dobry, wasze miłości. – Dzień dobry. – Dzień dobry. Creslin uśmiechnął się szeroko, kiedy odpowiedzieli równocześnie, po czym spochmurniał. – Świetnie, ty wytwarzasz doskonałe puchary, a większość przypraw przetrwała do zbiorów. Wyślemy je na południe i otrzymamy połowę ich wartości. A jeśli spróbujemy sprzedawać na wschodzie, co powstrzyma Hamorian od przechwycenia Jutrzenki? W końcu należała kiedyś do nich. – Myślisz, że zrobiliby to? – Nie wiem. Czy możemy sobie teraz pozwolić na takie ryzyko? Przetrwamy jakiś czas, nawet choćbyśmy stracili trochę złota, o ile dostaniemy te towary... i jeśli nie stracimy statku. Albo zbiorów. Albo dopóki nie przybędzie nam zbyt wielu uchodźców. – Kroki Creslina odbijały się na kamieniach mola. – Czy to, co przywiozła Fiera, pomoże? – Megaera odgarnęła włosy za prawe ucho. Creslin roześmiał się gorzko. – Pomoże? Bez tej skrzyni bylibyśmy na skraju nędzy. Ale czy możemy spodziewać się więcej takich cudów? I za jaką cenę? – Pokręcił głową. – Ona jest zawzięta, pod niektórymi względami bardziej niż Shierra. – Och... czy to dlatego, że kiedyś ją kochałeś? – Megaera spojrzała w otwarte okno gospody, gdy szli w stronę stajni, gdzie czekały Vola i Kasma. – Zazdrosna? Przynajmniej ma rozum, w przeciwieństwie do tego wyperfumowanego fircyka Drerica. – Najdroższy, wiem, co czułeś do Fiery. Jak mogłabym nie wiedzieć... na nabrzeżu? Mieszanina bólu i gniewu powstrzymała jego język bardziej niż chłód jej słów. – Wybacz. To nadal boli. Dała nam wszystko, a... co mogę dać jej w zamian? – Ona o tym wie. A poza tym coś jednak jej dałeś. Każdy widział na twojej twarzy żal i utraconą miłość. Musi minąć trochę czasu. – Chodziło mi o to, że akurat w tamtej chwili ona zrozumiała, że Westwind upadło, i zabrała wszystko, co mogła. – Creslin skręcił ku drzwiom stajni. – Naprawdę upadło? – Tak. To, co zostało w skarbcu, po wynajęciu statku i opłaceniu ładunku, który przywiozły, nie wystarczyłoby na zimowe zapasy. Biali zabili również większość owiec, a nie odzyskasz stad w rok, tak jak złych zbiorów. – Przystanął przy otwartych drzwiach. – Czasami... – Co czasami? – Nic. – Megaera podeszła do boksu Kasmy. Creslin wyprowadził karą klacz i wskoczył na siodło. Nie musiał czekać, bo Megaera zrobiła to samo ze swoim koniem i ruszyli w stronę twierdzy. Omiótł wzrokiem miasteczko. Na zboczach pod twierdzą pojawiły się trzy albo cztery nowe domy, a obiecany przez dwóch kamieniarzy magazyn rósł jakieś dwieście cubitów na wschód od gospody. Czasami Kraniec Lądu niemal przypominał miasto. CXXVII – Halo! – Głos Creslina niósł się echem przez ciągle pustą wspólną salę gospody. – Zaraz! Zaraz! – burknął ktoś. Pomimo pustki stoły były czyste, a kamienna podłoga świeżo zamieciona. Krzesła i ławy czekały na klientów, którzy przybędą po południu. W porcie nie było statków, a nikt z miasteczka albo z twierdzy nie miał czasu wcześniej leniuchować. – Zamknięte, och, wasza miłość. – Kobieta o pociągłej twarzy pochyliła przed nim głowę. – Wiem. Chciałem kupić butelkę tego zielonego soku. – Tego...? Zielonego soku? Creslin nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Chcę sprawdzić, co można by z nim zrobić. Mówiono mi, że ten cierpki smak ma szanse. – Ta lura? Trudno to nazwać smakiem, wasza miłość. – Kobieta zawróciła do kuchni z żelaznym kluczem w dłoni. – Ale chwileczkę, wasza miłość. – Zgrzytnął ciężki zamek, stuknęły butelki, spiżarnia została ponownie zamknięta i kobieta podała mu dwie butelki. – Dwie wystarczą do wywołania burzy. – Chyba za mocne. Ile się należy? – Ani miedziaka, wasza miłość. Nie można się liczyć z właścicielem, prawda? – Dziękuję. Kobieta ciągle kręciła głową, kiedy Creslin wyszedł. Umieścił butelki w pustych sakwach u siodła, wsiadł na konia i zawrócił w stronę Czarnego Domostwa. Chmury na wschodzie zaczynały ustępować, ukazując czyste, błękitnozielone niebo, niemal tak krystaliczne jak to widziane z Dachu Świata. Creslin zagryzł wargi i dalej jechał pod górę. Dom był pusty. Przypuszczał, że Aldonia z Lynnią poszły kupić więcej ryb na kolację, a Megaera jest w swojej pracowni szkła. Gdy Creslin znalazł się w swoim gabinecie, otworzył butelkę i przelał zawartość do czterech kufli. Przyjrzał się pierwszemu i skoncentrował. Połowa płynu znikła, a na kamiennej posadzce widniała niewielka kałuża. – Och... później posprzątam – mruknął. Powąchał resztę płynu w kuflu. – Niewielka różnica. Po naprawdę maleńkim łyku łzy napłynęły mu do oczu od kwaśnego destylowanego wina. Spróbował ponownie z drugim kuflem, a potem z trzecim i czwartym. Później wyszedł z gabinetu na słoneczny taras. Niektóre kamienie ciągle były wilgotne od nocnej mgły, ale gorące słońce wczesnej jesieni już wkrótce je wysuszy. Miał dość prymitywny alkohol, ale większość nie weźmie go do ust, nie mówiąc już o płaceniu. Co teraz? Postarzanie to niemal działanie chaosu, nie ładu. Fale pod tarasem obmywały plażę u stóp urwiska, wygładzając piasek w nie kończących się przypływach i odpływach. Wygładzanie? Creslin wrócił szybko do gabinetu, gdzie skupił się na ładzie destylacji i oczyszczania. Przelał płyn z powrotem z kufli do butelki. Może dwie trzecie wypełniał przezroczysty zielony napój. Osiodłał znowu Volę, a butelkę wetknął do sakwy, żeby zabrać ją do twierdzy. Po drodze kilkakrotnie na krótko przystawał, przygotowując się do spotkania. Jakiś czas później, wczesnym popołudniem, Shierra, Lidia, Megaera, Klerris i Hyel siedzieli wokół stołu w twierdzy. – Chciałeś, żebyśmy przyszli – powiedziała Megaera. Po co... najdroższy? Creslin rozlał z butelki niewielkie ilości do kilku kielichów i postawił przed każdym z nich. – Spróbujcie... tylko ostrożnie. Megaera uniosła brwi, spoglądając na męża. Hyel skrzywił się. Shierra spoglądała to na Hyela, to na Megaerę. Lidia milczała, ale zamrugała zaskoczona, podczas gdy Klerris bez komentarza uniósł kielich. – ...mocne. – Niezłe... ostre. – Łagodne i gorzkie... – Przyzwoita brandy... – Co to jest? Creslin czekał, aż cała piątka skończy. – Brandy oczyszczona z zielonego soku. – Tak podejrzewałam. – Lidia pokiwała głową. – Co wymyśliłeś? – zapytał Hyel. – Gossel powiedział mi coś któregoś dnia. – Creslin się zamyślił. – Wyjaśniał, że przemytnicy handlują tylko pewnym towarem. Bronią, biżuterią i alkoholem. Potem mruknął coś pod nosem, że z tego zielonego soku powinna wyjść przyzwoita brandy. Więc spróbowałem. – Myślisz, że moglibyśmy na tym zarobić? – zapytała Lidia. – Nie wiem. Ale na zachodnich zboczach jest dużo jagód. Rosną wszędzie i bez trudu można je znaleźć. Robimy już szklane butelki, a czy kolorowe sprawiłyby wielką trudność? – Spojrzał na Megaerę. – Nie. Ale czy ktoś to kupi? Hyel się roześmiał. – To lepsze od większości wódek poza Recluce. Ale musiałbyś zrobić tego bardzo dużo. – Czy ktoś ma coś przeciwko temu, żebym spróbował? – Chyba nie – odezwała się w końcu Megaera. – To oparte na ładzie i konstruktywne. Creslin puścił mimo uszu ukrytą reprymendę. – Czy to wszystko? – zapytała Shierra. – To wszystko. Creslin obserwował przez chwilę, jak patrzą po sobie, po czym odwrócił się i wyszedł. Schodził powoli po schodach i skierował się w stronę stajni. Dogoniła go Megaera. – Przepraszam. – To było głupie. Pomyślałem tylko, że to dobry pomysł. – Jest dobry. Po prostu... to znaczy, jak zdołamy wyprodukować wystarczającą ilość? – Powinienem o tym pomyśleć. Doskonale. Powiedzmy, że przed zimą zrobię sto butelek, a to dużo. Załóżmy, że będą dość dobre, żeby przyniosły srebrnego pensa za sztukę – nawet złotego. To daje ile? Sto złotych pensów. Ile będą kosztowały butelki? I cała reszta. Sto złotych to ładna sumka, ale z pewnością nie rozwiąże naszych problemów. – Creslin zarzucił siodło na grzbiet klaczy. – Nadal uważam, że to dobry pomysł. – Dziękuję. Ale to nie wystarczy i powinienem o tym lepiej wiedzieć. – Zamierzasz to zrobić? – Czemu nie? Któregoś dnia mogłoby to przynieść efekty, a tymczasem trochę zarobimy. Poza tym czułbym się jak głupiec, gdybym teraz zrezygnował. – Zacisnął popręg. – Nie wiem. Czasami wydaje się, że nie ocali nas nic bezpiecznego i związanego z ładem. – Nie mów tak. – Tak właśnie czuję. Myślałem, że pomoże posiadanie statku. Mamy dwa i możemy handlować jedynie w czterech miejscach na całym kontynencie. Myślałem, że dobrze będzie mieć więcej ludzi o różnych umiejętnościach, a teraz, kiedy ich mamy, nie jesteśmy w stanie zdobyć dość żywności, żeby przetrwać następną zimę. – Tego nie wiesz. – Chciałbym nie wiedzieć. Creslin przeniósł spojrzenie od pochmurnej twarzy Megaery ku otwartym drzwiom stajni i z powrotem. – Zobaczymy się wieczorem. Muszę pomyśleć. – Wieczorem. ...najdroższy... Nawet to tęskne pożegnanie go nie ogrzało, kiedy mijając Czarne Domostwo, jechał na południe drogą, która pewnego dnia miała stać się szerokim traktem z jednego końca wyspy na drugi. Słońce wisiało nisko na zachodzie, głosząc koniec lata... i nadchodzące ciemniejsze dni. CXXVIII Nie podoba mi się to. – Hartor kręcił głową. – Ktoś kierował wichrami wokół Lydiaru, Tyrhawen, Renklaaru, a nawet Hydolaru. – Myślisz, że to Creslin? – Gyretis odchylił się na oparcie krzesła z białego dębu. – A kto inny? To mogła również być ta biała dziwka... – Ona już nie jest biała. Jest niemal absolutnie czarna. – To również mnie nie zachwyca. – Więc? W czym problem? – Gyretis potrząsnął głową. – Nienawidzi go połowa Candaru, a druga połowa się boi. Ma tylko dwa statki i niewiele złota czy pieniędzy. Zbiory miał ledwie wystarczające. – Te suki przywiozły mu resztę skarbów Westwind. – Hartor dotknął palcami amuletu i podszedł do okna. Wyjrzał na białe miasto. – Doskonale. To pozwoli mu kupić kolejny ładunek na handel... albo trzy. Kupi jedzenie na kilka ośmiodni. Ale nie rozwiąże to jego problemów. – On coś zamierza. To chcesz mi powiedzieć? – Jestem pewien, że zamierza. Ale jeśli będziemy ostrożni, nadal możemy wyjść z tego silniejsi niż przedtem. – Przestań bawić się w kotka i myszkę. Powiedz po prostu, co masz do powiedzenia! – warknął Wysoki Mag. Robisz się bardziej drażliwy niż Jenred. Obym nigdy nie musiał zasiadać w radzie. – Gyretis wyprostował się na krześle. – Pomyśl. W każdej walce nie jest ważne, kto wygrywa znaczącą bitwę. Ważne, co zostawiasz, kiedy walka się kończy. Nie sądzę, żeby Westwind kiedykolwiek przegrało bitwę. Druga rzecz, to musisz się pogodzić z faktem, że prawdopodobnie nie możemy zniszczyć Recluce, a przynajmniej nie za życia Creslina. Więc... chcemy się upewnić, że nasze straty są minimalne i że Creslin dostanie jak najmniejszą pomoc, ponieważ mimo iż zapewnił sobie na Recluce sprzyjającą pogodę, dużo czasu zajmie rozbudowanie wyspy bez złota i towarów z zewnątrz. – To teoria. W działaniu może okazać się trudna. – Niech Creslin użyje siły, żeby zdobyć to, czego potrzebuje, i niech ktoś inny zapłaci za nasze straty. Hartor prychnął. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. – Creslin potrzebuje pieniędzy, narzędzi i więcej żywności, drewna i zdolnych rzemieślników. Nie ma dosyć pieniędzy, a to oznacza, że będzie musiał je ukraść albo też ukraść coś, co przyniesie mu pieniądze. – I przypuszczam, że powinniśmy mu na to pozwolić? – Nie, ale nie próbowałbym przewidywać, gdzie może uderzyć. Zniszczy każde wojsko, które przeciwko niemu wyślesz. Twoją najlepszą obroną jest odgrywać dobroczynnego władcę. Pomóż Montgren wrócić do sił. Poślij dodatkową żywność. Za szkody znowu obwiń Creslina i tych czarnych renegatów, którzy pragną zbudować imperium. Sprawdź, czy niektórych czarnych nie da się przekupić, żeby ożywili sady w Kyphros. I zaproponuj trochę wyższe ceny na towary Hamorian i Nordlan... ale dopiero po dostarczeniu ich do Candaru. Hartor uniósł brwi. – To sprowadzi ich towary tutaj, a statki pozostawi na morzu. Mamy aż nadto pieniędzy. – Nigdy nie ma ich za dużo. Zastanów się nad tym. – Gyretis wstał. – Ty decydujesz, nie ja. Pytałeś, co proponuję. Powiedziałem ci. CXXIX Gidman, rozumiem, że ten zielony sok to twój wymysł. Wybaczcie, panie, tak, ale tylko dlatego, że nie ma tu winogron godnych tej nazwy. – Przysadzisty zarośnięty kawalerzysta patrzył śmiało na Creslina. – Nie rośnie tu nic, co nadawałoby się na przyzwoite wino, poza być może gruszkami na brandy. – Może w następnym roku zajmiemy się gruszkami. Czy potrafiłbyś przedestylować ten zielony sok na brandy? – Destylować... zielony sok? Ta lura jest tak kwaśna, że wykręca wnętrzności na drugą stronę. – Wiem. Ale potrafiłbyś to zrobić? – Gdyby ktoś dostarczył mi aparaturę i dał czas. Ale będzie smakował jak te błyskawice, które wytwarza... druga regentka, panie. – Gidman oblizał wargi. – A co ze starzeniem? Czy wzbogaci smak? – Jeżeli nie macie, panie, ukrytych gdzieś baryłek, nie mamy nic odpowiedniego na dojrzewanie. Dojrzewanie wzbogaci smak wszystkiego. Mogłoby zmienić ten zielony kwas w prostą truciznę. – Domyślam się, że go nie lubisz? – Są tacy, co wszystko wypiją. Ale ja do nich nie należę. – Dam ci aparaturę i czas, Gidman. I trochę więcej rurek. Zaczniesz warzenie jak największej ilości tego zielonego soku. Zamienisz go w zielony kwas, a ja zastanowię się, co zrobić, żeby się nadawał do picia. – Jeśli wam się uda, panie, będzie to więcej warte od wszystkich burz, jakie przywołaliście. – Pewnie tak – westchnął Creslin. – Będziesz musiał się przeprowadzić. Hyel powie ci, gdzie zacząć, jak tylko coś ustalimy. – Raz jeszcze proszę o wybaczenie, panie. Ale jeśli pozwolicie mi pracować z murarzami, pójdzie szybciej, niczego więcej nie potrzebuję. Creslin uśmiechnął się szeroko. – Świetnie. Jeśli będą mieli kłopoty, mogą przyjść do Hyela albo do mnie. Czy to wystarczy? – Tak, za pozwoleniem. Ale ta zielona lura nadal pozostaje lurą. Creslin kręcił głową, wchodząc po schodach do biura Hyela i Shierry. Hyela nie było. Shierra wstała, kiedy wszedł. – Gidman, ten zarośnięty, który robi zielony sok, będzie trochę pracował z kamieniarzami, żeby zbudować odpowiednią gorzelnię za twierdzą. Przekażesz Hyelowi, że zgodziłem się na to? – Odwrócił się do wyjścia. – Creslin? – Głos Shierry brzmiał miękko. – Tak. – Wszyscy wiemy, że się starasz. – Akurat teraz starania się nie liczą, prawda? – Nie mów tego Fierze. Creslin westchnął i odwrócił się do niej. – Przypuszczam, że sobie zasłużyłem. Nigdy się jej nie odpłacę. – Nie. – Co mam zrobić? Przywiozła te oddziały bo... bo... – Potrząsnął głową. – Nie była pewna, czy zrozumiałeś. – Co mogę zrobić? Nadal pamiętam tamten pocałunek. Żałuję, że nie byłem mądrzejszy, odważniejszy albo bardziej śmiały. Ale potem... wszystko potoczyłoby się inaczej. – Urwał. – Mam u niej dług. Wszyscy mamy, ale ja jestem winien więcej, niż mogę przyznać, i nie wiem nawet, jak go spłacić. Nie ma żadnego sposobu. Nic, co powiem... – Już spłaciłeś. W pewien sposób. – Sam nie wiem. Ludzie pragną widzieć wielkie czyny, a ja próbuję wymyślić, jak zapłacić za żywność na zimę i wiosnę, bo to, co przywiozła Fiera, nie przetrwa tak długo. – Zostało trochę w tej szkatule. – Coś za coś. Jeśli nie kupimy narzędzi i zapasów, na przykład metali do pracowni szkła, nigdy nie będziemy w stanie się utrzymać i na dwa lata zapanuje głód. – Creslin wzruszył ramionami. – To jak żonglowanie ostrymi nożami. – Dlaczego chcesz destylować ten zielony sok? – Myślałem, że to wyjaśniłem. Nie? – Creslin podszedł do okna. – Destylowany alkohol możesz sprzedać wszędzie i zawsze, i to zazwyczaj bez zaniżania cen. Zwłaszcza jeśli jest dobrej jakości. Tak samo jest z wełną, zwłaszcza jeśli sprzedajesz ją w Nordli. Akurat w tej chwili nie mamy żadnych możliwości handlu, nie z tym handlowym edyktem białych. – Próbujesz rozwinąć produkcję towarów sprzedawanych za żywą gotówkę. – Myślałem, że wyraziłem się jasno, ale chyba nie. – Być może nie słuchałam. Zbudowanie gorzelni nie rozwiąże jednak naszych problemów z handlem. – Nie rozwiąże. Ale na jakiś czas może pomóc. – Chyba znowu nie bardzo rozumiem – przyznała niegdysiejsza dowódca straży. – Ciągle jest nas niewielu. Z gorzelni moglibyśmy zyskać na czysto trzydzieści albo pięćdziesiąt złotych pensów co roku, co pozwoli kupić dość żywności, żebyśmy odczuli wyraźną różnicę. Ale co stanie się przez następne dwa lata, kiedy przybędzie nam tu kolejne parę tysięcy ludzi? – Tak się nie stanie. Creslin pochwycił jej wzrok. – Będziemy mieli na Recluce trzy tysiące ludzi albo zginiemy. Z mniejszą liczbą nie przeżyjemy. Co dwa ośmiodnie przybywa nam dwudziestu. – Czekał. – Muszę iść. Powiesz Hyelowi o Gidmanie? – Powiem mu i przekażę twoje wyjaśnienia. Powiem też Fierze. – Jak ona się czuje? Ciągle myślę, żeby z nią porozmawiać, ale chyba najwyraźniej nie chce się ze mną widzieć. Unika mnie, nawet kiedy ćwiczę. – Wydaje się jej, że zawiodła, i nie możesz powiedzieć nic, co by jej pomogło. Ale będzie musiała sobie prędzej czy później z tym poradzić. Z tobą również. – Wiesz, że kiedyś o niej marzyłem. – Wiem. Ona wie i Megaera też. Ale to było w innym świecie. Creslin pokiwał głową, ale ostatnie słowa Shierry przebiegły mu przez głowę, kiedy szedł przez twierdzę z powrotem ku stajni. Cały Candar uległ przemianie w niecałe dwa lata. Ale czy jedynie z powodu działań jego i Megaery? Wszedł na wewnętrzny dziedziniec i ujrzał znajomą jasną głowę, która cofnęła się w głąb nowo zbudowanych kwater strażniczek. – Dzień dobry, wasza miłość – powitała go strażniczka, salutując pałką do ćwiczeń. – Dzień dobry. – Zawisł wzrokiem przy pustych drzwiach, gdzie stała Fiera. Potem przeszedł po kamieniach, jakby szedł samotnie przez puszcze Westhorns, jakby przemierzał Wieże Zachodzącego Słońca przeciwko demonom światła. Reszta strażniczek się wycofała. Nawet kiedy siodłał Volę, klacz się nie płoszyła i nie rżała. Tak jakby był burzą przechodzącą nieopodal, niosącą straszliwe błyskawice, wycelowane niczym miecze, które spadną z niebios. Milczał, kiedy dotarł do Czarnego Domostwa, a Vola wyraziła swoją opinię, parskając, kiedy ściągał z niej siodło. – Nie jest tak źle – mruknął do klaczy. – Musimy tylko w ciągu roku przerobić cały świat. – Zarzucił siodło na stojak i powiesił derkę na swoim miejscu, później wrzucił do żłobu resztę owsianych sucharów. – Naciesz się. Może minąć dużo czasu, zanim dostaniesz następne. Przystanął przy kuchni, bo wyczuł, że Megaera jest w środku i zmywa naczynia. – Za pozwoleniem, wasza miłość, ale czy da się coś zrobić w sprawie chleba? – Aldonia podniosła wzrok znad garnka zupy na piecu i spojrzała przez chmurę pary, która wypełniała kuchnię, mimo że okna były otwarte. – A o co chodzi? – zapytał. – Nic już nie zostało i najwyraźniej nikt nie wie, kiedy będzie więcej. Ja też nie wiem. Jutrzenka nie wróci przez co najmniej ośmiodzień, a Freigr może nie dostać mąki w całym Candarze. Lidia uważa, że pierwszą kukurydzę będzie można zebrać za jakieś dwa, trzy ośmiodnie. Ale przed zmieleniem na mąkę trzeba ją wysuszyć. – Nie mamy nawet kukurydzianej mąki? To będzie smutny dzień, kiedy mąka zbożowa stanie się za droga nawet dla bogatych. – Nie jesteśmy bogaci, Aldonio. – Rybacy sądzą, że jesteś wielkim panem, a kim ja jestem, żeby spierać się z tymi, którzy zmagają się z wielkim Oceanem Wschodnim. Creslin prychnął. – Wiesz, co jemy i co muszę nosić. Wielki pan? – Oni mają jeszcze mniej, wasza miłość. – Wiem, wiem. – Co wiesz? – zapytała Megaera z głową owiniętą ręcznikiem, ubrana w cienką niebieską suknię, która przylegała kusząco do wilgotnych kształtów jej ciała. Creslin nie mógł powstrzymać się od tęsknego spojrzenia. – Tylko nie to! To był długi dzień – powiedziała stanowczo. – Pewien idiota nie... nieważne. Nie chcę się znowu denerwować. Straciliśmy cały tygiel barwionego kryształu. – Poprawiła ręcznik na głowie. – Nie kończące się sprzątanie i czyszczenie. No więc, najdroższy, co takiego wiesz? – Och... jak mało mąki nam zostało i że rybacy mają jeszcze mniej. – Mnie również pytali. – Zacisnęła wargi. – Kiedy Jutrzenka... – Nie wcześniej niż za ośmiodzień. Nie ma pewności, co Freigr da radę przywieźć. – Wy dwoje nie możecie się bez końca zamartwiać czymś, na co nie macie wpływu. Ty, wasza miłość – Aldonia wskazała na Creslina – musisz się umyć. Mamy na kolację dobry gulasz rybny, a nawet trochę białych wodorostów. – Są lepsze od tych brązowych. Megaera uniosła brwi. – Wolałabyś te pustynne korzonki ąuilla? – zapytał ją. – Ty... – Pokręciła głową. – Przebiorę się do kolacji i spodziewam się, że będziesz równie reprezentacyjny, najdroższy. Megaera wysunęła się z kuchni, a uśmiechnięty od ucha do ucha Creslin skierował się ku umywalni. Będzie się martwił o jutro, kiedy nadejdzie. CXXX – Teraz ich mamy. Te parę groszy ocalone z Westwind nie uratuje ich przed powolną śmiercią głodową. – Szeroki uśmiech pojawił się na topornej twarzy maga. – Masz ich... teraz – zgodził się Gyretis. – Myślisz, że mogą się z tego wykręcić? W jaki sposób? Nie mają tyle pieniędzy. Każdemu, kto zechce, pozwalamy tam jechać, mają więc coraz więcej gąb do wykarmienia. – Hartor oblizał mięsiste wargi. – Ale on nie ma dość złota na żywność, a my podnieśliśmy ceny. Przy tej suszy i edykcie handlowym wymrą z głodu. – A jeśli pójdą na wschód? – Ma tylko jeden statek, który może przepłynąć Ocean Wschodni, a cesarz może chcieć po prostu go sobie odebrać, jeśli Creslin go pośle w tamte strony. – Hartor gładził palcami amulet. Gyretis wpatrywał się w lustro i jego białą mgłę, która pojaśniała, ukazując zbudowane na wzgórzach miasto. Otworzył szerzej oczy. – Spójrz na to, Hartor. – Co takiego? – To miasto. Z nowymi budynkami i twierdzą trzy razy większą od starej warowni księcia. Wszystko to w niecały rok. – Nie minie następny, a wszystko to zamieni się w pustynię. Chudy mag wypuścił powietrze z płuc i wizję w lustrze zastąpiła wirująca biel. – Sam nie wiem. A jeśli Ryessa będzie sprawiała kłopoty? – Co może zrobić? – Wysłać im żywność i pieniądze, na przykład. – Po tym, co Creslin zrobił z pogodą, nie może im wysłać żadnej znaczącej ilości. – A jeśli on zbuduje więcej statków? – Nie może ich zbudować od razu. – Najwyraźniej masz odpowiedź na wszystko. Tak jak Jenred – stwierdził cicho Gyretis. – Jesteś dziś dość zarozumiały. Ostatnio stałeś się nawet irytujący. Jakbyś był po stronie Creslina. Gyretis wzruszył ramionami, próbując zignorować wyzwanie w głosie potężnego maga. – Próbuję tylko rozważać, co może się wydarzyć. – Ha. Kępskie zbiory, gospodarka i cały świat są przeciwko Creslinowi. Co może zrobić? – Hartor urwał. – Tak... inna sprawa, co powinienem zrobić z tobą. – Spojrzał w lustro. Chudy mag pochylił głowę i nie odpowiedział. CXXXI Creslin ustawił w rzędzie ostatni kamień, wyprostował się i cofnął. Nowy, wysoki na pół cubita mur otaczał kwadrat o bokach długości trzech cubitów, w odległości jakichś pięciu cubitów od południowej ściany tarasu. – Trzeba zostawić dość miejsca na wzrost – mruknął do siebie. Wziął szpadel i raz jeszcze przemieszał nawóz oraz inne składniki wskazane przez Lidię. Zadowolony z efektu delikatnie przesunął wilgotny stos do kamiennej skrzyni. Wtedy posadził na środku sadzonkę dębu, ostrożnie uklepując ziemię dokoła, i podlał ją wodą z wiadra, raz jeszcze delikatnie uklepując ziemię. W końcu wyciągnął dłonie i jak nauczył go Klerris, wzmocnił wewnętrzny ład sadzonki. I tak nie zobaczę dorosłego drzewa, pomyślał. Sadzimy drzewa dla tych, którzy przyjdą po nas. Poza tym ta sadzonka nie była taka istotna. Najbardziej liczyły się trzy nieduże lasy, które zasadził na niższych wzgórzach na południu. Creslin obrócił trzy razy, żeby odłożyć na miejsce narzędzia i łopatę w trzecim domku dla gości, który ciągle służył za magazyn, a czasami za pracownię. Ostatnim razem wrócił z miotłą, zmiótł z kamieni resztki nawozu, po czym odniósł ją z powrotem do składziku. – Wasza miłość... tak myślałam, że jedno z was zabrało ją do jakichś czarodziejskich zadań. – Aldonia ujęła miotłę. – Aaa... daaa... guuu... – Lynnia rwała się do miotły, niemal wydzierając się z ramion matki. – Lynnia, czy my kiedyś wreszcie pozamiatamy tę podłogę? Jak tylko cię posadzę, wchodzisz we wszystko... – Zabiorę ją na chwilę. – Creslin wyciągnął ręce. – Jutrzenka jeszcze przez jakiś czas nie dobije do nabrzeża. – Wasza miłość... – Chyba dam sobie radę. – Daaa guuu... – Tłuste paluszki Lynnii chwyciły za włosy na przedramieniu Creslina i szarpnęły. – Tak nie. – Creslin podrzucił ją w górę tak, że wyglądała mu przez ramię. Mała łapka zamachała i chwyciła go za włosy. – Ty mała psotnico... Creslin zaniósł ją z powrotem na taras, zastanawiając się, co skłoniło go do zaopiekowania się małym rudzielcem, choćby na krótko. Aldonia kręciła głową, patrząc, jak mag niesie jej córkę z ocienionej ścieżki na poranne światło tarasu. Obserwowała go jeszcze przez chwilę, po czym uniosła miotłę. Creslin przysiadł na murze, trzymając Lynnię na kolanach i obejmując ją w pasie ramieniem. Dziecko wierciło się i pochylało w stronę kamieni. – Dobrze. – Posadził ją delikatnie na kamiennej posadzce. Zaczęła się kręcić, sięgając rączką do jego butów. Wewnątrz domu gorliwie szeleściła miotła. Lynnia sięgnęła po martwą stonogę, grube paluszki zacisnęły się na szarych szczątkach. – To chyba nie jest dobry pomysł. – Creslin rozwarł jej palce, podrzucił małą w powietrze i znowu posadził sobie na ramieniu. – Daaa! Guuu, oooo... – Wiem, że nie jesteś zadowolona, ale twoja matka nie chce, żebyś jadła robaki. Nie jest aż tak źle. Przynajmniej jeszcze nie. – Unmmm. – Tłusta piąstka powędrowała do buzi. Creslin podszedł do południowej strony muru, patrząc na sadzonkę dębu i jej parę listków drżących na wietrze. – Uuummm... da! – Ooch. – Delikatnie wyplątał rączkę Lynnii ze swoich włosów. Parę srebrnych nitek uniosło się na wietrze. – Uparciuch z ciebie, co? – Guu... – Własnym oczom nie wierzę. – Megaera stała na tarasie, szczerząc zęby w uśmiechu. – Miło na was patrzeć, ale chyba musisz się przygotować. Widzę już żagle Jutrzenki. – Mówiłem, że się zajmę... – Ja ją wezmę, a ty się umyj... jeśli nie chcesz wyglądać jak murarz. Co właściwie robiłeś? Przecież robota jest skończona? Pochylił głowę, kiedy podeszła. – Tylko coś dla małego dębu. Megaera potrząsnęła głową i wyciągnęła ramiona, żeby wziąć Lynnię. – Chodź, maleńka. Twój wujek nie może usiedzieć bezczynnie ani minuty, co? – Wujek? – Równie dobre określenie jak każde inne. I to prawda, że nie umiesz odpoczywać. Creslin powstrzymał się od komentarza, zamiast tego przekazał małą rudowłosą dużej rudowłosej i sięgnął po ręcznik. Umył się i przebrał, a Megaera już oddała Lynnię matce i siodłała Kasmę. Creslin z kolei osiodłał Volę i wkrótce jechali na północ do gospody, gdzie zostawią konie. Jutrzenka wyglądała na sponiewieraną. Creslin nie potrafił stwierdzić, czy to od długiej podróży, czy z powodu innych okoliczności. – Freigr miał ciężką podróż. – Megaera skręciła do miejsca, gdzie Synder z jeszcze jednym członkiem załogi spuszczali trap na nabrzeże. – Na to wygląda. Freigr czekał na nich przy sterze. Creslin przechylił się przez reling i spojrzał na uszkodzenia na rufie Jutrzenki. – To z powodu kłopotów? – Od katapulty Devalonian. Wyładowanej kamieniami. – Dlaczego... – zapytała Megaera. – Ponieważ cech suthyańskich kupców nałożył na nas embargo i handlowała ze mną tylko garstka pomniejszych kupców. Więcej tego nie zrobią. – Dlaczego nie? – Trzech z nich aresztowano. Opuściliśmy Armat w pośpiechu. – Weindre jest powiązana z białymi? – Powinienem się domyślić. Dureń ze mnie – mruknął Creslin. Megaera i Freigr czekali na wyjaśnienia. – Shierra dowiedziała się od siostry, że Weindre zajęła się... szeryfem Westwind. Za tą pułapką kryli się biali i to oni zabili Llyse i starsze strażniczki za pomocą tej diabelskiej eksplozji. – To wiele wyjaśnia, ale wyjaśnienia nic tu nie pomogą. Przykro mi, wasze miłości, ale mam gotówkę i niewiele ładunku. I dopóki nie wymyślimy czegoś innego, nie dostaniemy już nawet tyle. – Co dostałeś? – zapytała Megaera. – Chciałbym przywieźć więcej surowców. – Freigr wskazał na baryłki wynoszone na pokład. – Głównie mąka kukurydziana i jęczmień z mokrego zakątka Suthyi. Ale to tylko pięćdziesiąt baryłek. Biali magowie wykupują wszystko, co mogą. – Co z tym robią? – Rozdzielają wśród biednych w Montgren, Kyphros i Certis. Kupcy mówią, że za każdym razem, kiedy to robią, opowiadają, że zniszczyliście zbiory z zemsty za to, że magowie nie uznali was i Legendy. – Co na to mówi moja droga siostra? – Megaera oderwała wzrok od ostatniej baryłki i spojrzała na Freigra. – Droga siostra? – Ryessa... Tyran Sarronnynu – wyjaśnił Creslin. – Nic. Tylko że Westwind było pretekstem dla magów. – Przypuszczam, iż biali magowie twierdzą, że Westwind ma zamiar zagrozić Legendą niewinnym ludziom w Candarze. – Słusznie – przyznał Freigr. – Co jeszcze przywiozłeś? – Trochę złota. Więcej, niżbym chciał. – O? – Megaera wyglądała na zdumioną. – Kupują, ale nie sprzedają? – zapytał Creslin. – Niektórzy, tych paru, których znalazłem, zanim cech odkrył, kim jesteśmy. Właściwie nie przechwalałem się naszym pochodzeniem. Pływaliśmy nawet pod banderą Montgren. Wielu z nich nie ma nic do sprzedania. Nie ma nawet suszonych owoców z Kyphros, a przecież te są zawsze. Zebrałem prawie tuzin baryłek owsa dla koni. Nie wiem, czy go potrzebujecie, ale był tani i pomyślałem, że choćby same beczki są tego warte. Potem dostałem parę kawałków żelaza. Trochę wybrakowanych desek, przeważnie brzozowych. Są zbyt łamliwe i szybko gniją. Trochę starego płótna – pomyślałem, że zawsze się na coś przyda. I jeszcze jedną rodzinę, która zapłaciła złotem za przewóz – kuzyn Yerrtla. Jest bednarzem. Nie mamy żadnego, ale ostrzegłem go, że nie mamy wiele drewna... powiedział, że może robić koszyki z sitowia i wodorostów, jeśli będzie trzeba. Jego córka już przejawia czarne zdolności i biali mieli ich na oku. Ładunek był wprawdzie pożyteczny, ale Creslin wiedział, że nie wystarczy, zwłaszcza jeśli chodzi o mąkę i inne podstawowe surowce. Kiedy wracali z nabrzeża w stronę gospody i wierzchowców, Megaera odgarnęła włosy za uszy. – Mogło być gorzej. – Nie bardzo. – Dlaczego zawsze patrzysz na białą stronę spraw? Freigr naprawdę przywiózł nam więcej surowców, a czterdzieści baryłek mąki wystarczy na jakiś czas. – Nie za długo. Jedna baryłka mąki to jakieś czterysta bochenków chleba, a mamy teraz prawie pięciuset ludzi albo i więcej. To daje... ile? Może pół baryłki dziennie przez trzy, cztery ośmiodnie. – Mogło być o wiele gorzej i było. – Wiem. Ale gadanie nie da nam pieniędzy ani żywności. A skoro nikt z nami nie handluje, gdzie teraz popłyniemy? Twoja droga siostra jeszcze nie przybyła z pomocą, którą obiecała. – Martwiłeś się o mieszkania, ale daliśmy sobie radę – warknęła Megaera. – A co z żywnością? Ciągle nie mamy dość zapasów, żeby przetrwać zimę, i nie mamy gotówki, żeby ją kupić. Przestaniesz wreszcie? – Megaera wskazała jasne, błękitnozielone niebo i jaskrawe słońce południa. – Jest piękny dzień i zawsze będą jakieś problemy. Cieszmy się przynajmniej tą chwilą wytchnienia. Każdy może na chwilę przestać się martwić, skąd weźmie następny posiłek, z wyjątkiem ryb. A ty masz nawet parę beczek na swoją zieloną brandy. – No... – Najdroższy, wiem, że nadal mamy kłopoty. Ty też o tym wiesz. Możemy porozmawiać o nich później. Jest piękny dzień, a ty byłbyś przystojnym mężczyzną, gdybyś tylko przestał być taki skwaszony. Creslin się roześmiał. Był to urywany śmiech, ale nic nie miało znaczenia, gdy przylgnęła doń całym ciałem w stajni gospody. Miał niemal ochotę śpiewać, kiedy wsiedli na konie i ruszyli w krótką drogę do twierdzy. Ponad drogą, za karczmą pomiędzy dwiema starszymi i zniszczonym chatami rybaków, wykopano w piasku dół i otoczono kamieniami. Mężczyzna i kobieta szarpali się z długim kawałkiem płótna, który posłuży im za dach. Bosy chłopiec, ubrany tylko w podartą koszulę, bawił się dwoma patykami. Nikt z tej trójki nie podniósł wzroku na przejeżdżających regentów. W upale południa – przypominającym lato przed deszczami – Creslin otarł czoło, żeby pot nie zalewał mu oczu. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał stojącą przy drodze dziewczynę ze spuszczonymi oczami i wyciągniętą dłonią. – Grosz, chociaż miedziaka, szlachetny panie... tylko miedziaka... – Brązowe włosy były splątane i brudne. Ona też stała boso na gorącej piaszczystej glinie, w podartej koszuli, pod którą niewiele miała. – Tylko miedziaka. Creslin nie miał miedziaków, tylko parę złotych pensów i odwrócił się do Megaery. – W porządku. – Wzruszyła ramionami, wyłowiła miedziaka i rzuciła go dziewczynie. – Dziękuję, wasza miłość. – Skąd przybyła? – zapytał Creslin. – Nie wiem. Ukryła się na Jutrzence’! A może na tym ostatnim statku, który wyrzucił na brzeg tych ludzi i żadnych zapasów? Przez resztę drogi do twierdzy jechali w milczeniu, ale obraz żebrzącej dziewczyny i niemal nagiego ciała nie opuszczał Creslina... który raz jeszcze obliczał, na ile wystarczy tych czterdzieści baryłek mąki. CXXXII Handel tutaj to wielkie ryzyko, a przy tym, co musiałem dodatkowo zapłacić załodze... – Muskularny kapitan Nocnej Bryzy uniósł ramiona, ale dłoń trzymał blisko rękojeści miecza, a wzrok spoczywał raczej na Creslinie niż na Gosselu. – Rozumiem twoją troskę, kapitanie, ale nie możemy pozwolić sobie na oddawanie towarów za darmo, skoro moglibyśmy wyruszyć do Bristy i wyjść na tym lepiej, nawet przy podwójnej zapłacie dla ludzi za ryzyko. – Głos Gossela był łagodny. – A jego miłość, mimo iż jasnowłosy i tylko mężczyzna, znany jest z działań przeciwko tym, którzy wywołali jego wielkie niezadowolenie. Creslin zerknął ku masztom Gryfa na drugim końcu mola. Jutrzenka kotwiczyła przy rzece Feyn dobre sto kayów na południe, gdzie Lidia oraz grupa strażniczek zbierały zioła i inne jadalne rośliny, które łatwiej było przewieźć szkunerem, niż wlec końmi przez nierówny teren. Creslin pozwolił Gosselowi prowadzić przez chwilę negocjacje. Rozważał, czy powinien dla efektu poruszyć wiatry, ale porzucił ten pomysł, czując natychmiastowe mdłości. Zdecydował, że lepiej będzie zachować to wątpliwe użycie ładu na czasy, kiedy mniej będzie do stracenia. Poza tym północnowschodnia morska bryza była wystarczająco orzeźwiająca i zapowiadała zbliżające się chmury oraz deszcz. Przemytnik podawał cenę, Gossel zastanawiał się, Creslin wyglądał na niezadowolonego. Potem Gossel zaczął oferować te nieliczne towary, które wytwarzała Recluce, podczas gdy przemytnik rozważał propozycję, a Creslin wciąż wyglądał na niezadowolonego. W końcu kapitanowie uścisnęli sobie dłonie i Gossel z Creslinem zeszli z pokładu Nocnej Bryzy na nabrzeże. – Sądzisz, że moglibyśmy poradzić sobie lepiej? – Creslin stał na molo, obserwując, jak załoga Gryfa zaczyna wyładowywać Nocną Bryzę i ładować trochę towarów, które nabył przemytnik – parę skrzyń kielichów, kilkanaście niedużych skrzynek purpury uzyskanej z muszli, przyprawy Lidii i prawie tuzin beczek solonej ryby. Ilość ryb była ograniczona liczbą beczek, nie brakiem samych ryb czy soli. – Zrobiłem, co mogłem. – Gossel wzruszył ramionami. – Może mogliśmy dostać więcej za kielichy. Oczy mu się zaświeciły, jak je zobaczył, ale udało nam się z przyprawami i barwnikiem, a z rybą o wiele lepiej, niż sądziłem. Ryby prawdopodobnie lepiej poszły, bo mieli kiepskie zbiory i wczesnym latem stracili dużo owiec. – Doceniam to. Zyskałeś o wiele więcej, niż ktokolwiek by potrafił. – Doceniam zaufanie, wasza miłość. – Potrzebujesz mnie jeszcze do czegoś? – Chyba już nie, panie. – Raz jeszcze dziękuję. Zajrzę później, ale teraz chcę dopilnować paru spraw w twierdzy. Creslin wyprowadził Volę ze stajni gospody – najpierw zerknął w okna i popatrzył na dwie służące, które ścierały stoły w oczekiwaniu na popołudniowych i wieczornych gości – i ruszył w stronę twierdzy, kiedy dobiegł go cienki głosik. – Miedziaka, wasza miłość? Maleńki pieniążek? Moja matka słabuje i nie może nas wykarmić. – Żebrakiem okazał się chłopiec o brudnej twarzy, w koszuli bez rękawów i spodniach tak zdartych, że łachmany ledwo okrywały mu kolana. Creslin ściągnął wodze, zarzucając wokół siebie sieć myśli, ale nie wyczuł żadnej bieli ani innych mocy. – Gdzie mieszkasz? Dziecko odwróciło wzrok. – Gdzie mieszkasz? – W grocie... Albo chłopiec był uczciwy, albo Creslin łatwo dał się oszukać, a nie miał czasu wyłowić prawdy. – Masz. – Tym razem miał przy sobie miedziaka. – Dziękuję, wasza miłość. Creslin pojechał dalej, zastanawiając się, czy wspiera początek klasy żebraków, czy też każdy zaczyna cierpieć. – Każde miasto ma swoich żebraków – mruknął. Ale nie był przekonany. A zatem na rybach można zarobić. Czy beczki po owsie powinny zostać wykorzystane na soloną rybę, czy na dojrzewanie brandy z zielonego soku? Musiał porozmawiać z Gidmanem, choć stary Hamorianin będzie się domagał jak najwięcej beczek. Rozmyślania Creslina przerwał przytłumiony odgłos grzmotu. Mag przynaglił Volę do szybszego kroku. Mimo to pierwsze krople deszczu osiadły mu na twarzy. Megaera czekała nań w stajni twierdzy. – Miałam zamiar jechać do domu, ale pomyślałam, że poczekam na ciebie. – Wskoczyła na grzbiet Kasmy. – Co się stało? Creslin spojrzał na zamgloną szarość w górze, po czym strząsnął z tuniki mieszaninę mgły i deszczu. – Gossel spisał się jak najlepiej, a ja odgrywałem sprawiedliwego, ale nie przesadnie miłościwego maga burz. I tak zapłaciliśmy za dużo, ale co zrobić? Miał jeszcze pięćdziesiąt baryłek mąki, z czego połowę pszenicznej, pięć baryłek suszonych owoców, żółty ser, oliwki i oliwę... nie mówiąc już o sodzie i dobrej setce kamieni z rudą żelaza. Musimy spodziewać się wysokich cen. – Zawrócił karą klacz, kierując się z powrotem na wschód. – Widzisz? Nie jest tak źle. Za bardzo się martwisz. – Nawet z tym, co zapłacił nam za barwnik, przyprawy, kielichy i rybę, straciliśmy dobre pięćdziesiąt złotych pensów. Taki handel już niedługo pozbawi nas reszty skarbca Westwind. – Więc dlaczego zapłaciłeś aż tyle? – Ponieważ później będzie pewnie jeszcze drożej. Pamiętaj... Montgren, Certis i Kyphros nie zbiorą w tym roku niczego. Po prostu nie da się wyciągnąć więcej gotówki. – Jeśli tak się martwisz, dlaczego po prostu nie przejmiesz statku tego przemytnika? – Nie interesuje mnie przetrwanie za wszelką cenę. Poza tym co dobrego by nam z tego przyszło? Jego statek jest mniejszy od Gryfa. – A zatem względy praktyczne. Zastanowiłbyś się nad tym, gdyby przypłynęli statkiem wielkości Jutrzenki? – Może... ale to nie rozwiązałoby problemu, a reszta przemytników nie handlowałaby z nami. – Przebyłeś długą drogę od niewinności Westwind... jeśli kiedykolwiek byłeś niewinny. – To nie było w porządku. – Creslin szarpnął wodze, żeby zawrócić Volę od Megaery w stronę chaty Lidii i Klerrisa. Czuł skurcz żołądka, a oczy mu płonęły i nie wiedział, czy to z powodu własnego bólu i frustracji, czyjej. Ściągnął wodze. Co dobrego przyniesie rozmowa z dwójką czarnych magów? Są jeszcze bardziej skrępowani niż on. Megaera przysunęła się znowu do jego boku. – Nigdzie nie uciekniemy przed sobą, najdroższy. Przynajmniej mówiła o nich obojgu. CXXXIII – Rozważałem wszystkie możliwości – zapewnił Creslin. – Lydiar nie jest dobrze strzeżone i czasami na jego wodach pływa z tuzin oceanicznych statków. Jeśli wykorzystamy pogodę, mamy szansę na schwytanie trzech lub czterech. – Mamy już dwa statki i mówiłeś, że pomogą. Teraz mówisz, że potrzeba nam więcej. Kiedy to się skończy? – W głosie Klerrisa brzmiało zmęczenie. – Nie mamy wyboru. – Zechciałbyś wyjaśnić to bliżej, Creslinie? Creslin najpierw napił się z głębokiego zielonego kryształowego kielicha, wytworzonego przez Megaerę i Avalariego. – Mamy tylko jeden prawdziwy oceaniczny statek. Wszyscy wiedzą, że nie możemy sobie pozwolić na ryzyko jego utraty. W dodatku, z więcej niż jednym statkiem, możemy utrzymać stały napływ towarów. W końcu, jeśli będzie trzeba, możemy wykorzystać ten statek jako środek nacisku... – W jaki sposób? – Piractwo. Kiedy będziemy mieli więcej statków, możemy powiedzieć Nordli, Austrze i innym kupcom, że albo będą handlowali z nami uczciwie i otwarcie, albo przechwycimy lub zatopimy ich statki. – A w jaki niby sposób spełnisz tę groźbę? – Nie chcę tego robić i dlatego właśnie musimy mieć statki. Jeśli będzie trzeba uciec się do piractwa, mógłbym wyruszyć na wichrach i sprawdzić, gdzie są te statki. Prawdopodobnie mógłbym wzniecić burze i wepchnąć je na mieliznę... przynajmniej gdzieś we wschodnim Candarze. – Mógłby? – Shierra spojrzała na Lidię, która skinęła głową. – To nie jest dobry pomysł. – Słowa Megaery były bez wyrazu. ...idiotyczny, niebezpieczny i zły... – Nie mamy wyboru – powtórzył Creslin. – Musimy coś zrobić, zanim nasza pozycja stanie się oczywista i póki mamy jeszcze nadzieję na zaskoczenie, jeśli zadziałamy później, stracimy więcej żołnierzy i strażniczek. – Sam nie wiem. – Klerris się zamyślił. – Doskonale. Rybacy narzekali na brak mąki. Zdołaliśmy zdobyć ledwie tyle, żeby przetrwać jesień do żniw... od ostatniej podróży Jutrzenki i tego, co byliśmy w stanie kupić od przemytników. A to, co zebraliśmy, nie wystarczy do połowy zimy. Od pół roku nie jesteśmy w stanie płacić naszym ludziom. Freigr wrócił z mniej niż połową ładunku i to zanim jeszcze ktokolwiek wiedział o edykcie handlowym magów. Nie mamy dość żywności, żeby przetrwać do wiosny, a co dopiero następnych zbiorów i nawet gdyby nas było stać na zakup jedzenia, oprócz przemytników nikt go nam nie sprzeda. A na ich ceny nie możemy sobie pozwolić. Ukradniemy więc albo statki albo pieniądze. – To straszny pomysł – sprzeciwiła się Megaera. – Masz rację. Zaproponuj lepszy. – Creslin wstał, odstawił kielich na stół i wyszedł. Piątka ludzi siedzących przy stole spoglądała po sobie. – Czasami... Czy naprawdę chcemy zniżać się do piractwa i kradzieży? Możemy? – zapytała Lidia. – Nie – odrzekł Klerris. – Nie róbmy nic i umrzyjmy z głodu. Albo pozwólmy Creslinowi zniszczyć samego siebie, żeby ocalić nas wszystkich. – To okrutne. – Zaproponował rozwiązanie i zadał pytanie. Czy mamy lepszą odpowiedź? Taką, która pozwoli nam przeżyć? Pięcioro ludzi raz jeszcze wymieniło spojrzenia, ale nikt się nie odezwał, gdy na drodze rozległ się odgłos końskich kopyt. Creslin dotarł do Czarnego Domostwa i rozsiodłał Volę, po czym usiadł na ocienionym murze tarasu, nasłuchując cichego szumu fal. Po jakimś czasie cienie wydłużyły się i okryły cały taras, a on wciąż tam siedział, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w Ocean Wschodni, w stronę dalekiej Nordli albo jeszcze bardziej odległej Austry. Nie podniósł wzroku, kiedy podeszła doń Megaera, i nie spojrzał na nią, nawet gdy usiadła na skalnym występie, plecami do urwiska, a twarzą do niego. – Nie skończyliśmy. Wychodzenie nikomu nie pomogło. Jak zawsze zdecydowałeś, że potężny Creslin ma rację i niech ciemność broni, żebyśmy zadali ci jakieś pytanie. – Prosiłem o jakąkolwiek odpowiedź oprócz czekania na śmierć głodową. Poza nadzieją, że ktoś, coś nas ocali, na przykład twoja droga siostra. Naprawdę myślisz, że to zrobi? – Mogłaby. – Zakuła cię w żelazo, a teraz zamierza zaopatrzyć cię w zapasy, żebyś mogła zapoczątkować państwo, które kiedyś może zagrozić Sarronnynowi? – To, co proponujesz, nie jest właściwe. – Głos Megaery był bezbarwny, słowa padały w równych odstępach. – Wykorzystasz swoje zdolności, żeby wypaczyć całego ducha władania ładem. Creslin spojrzał za taras, na białe grzywy Oceanu Wschodniego, które wydawały się niemal różowe w zachodzącym słońcu. Przez chwilę panowała cisza. – Co według ciebie miałbym zrobić? – Nie uważam, że piractwo jest honorowym wyjściem. – Honor jest wspaniały, ale co według ciebie mam zrobić? Czarni z Candaru są, w ten czy inny sposób, niszczeni rok po roku. Korweil nie żyje, a Westwind upadło. Ryessa i Fairhaven kwitną, a my walczymy o przetrwanie. Nikt nam nie pomoże i nie weźmie złota, które nam zostało. Nawet jeśli ktoś to zrobi, nie mamy go wystarczająco dużo, a ludzie ciągle napływają. Przypływają statki i nie przywożą towaru, tylko gęby do wykarmienia. Co mam zrobić? Usiąść tu i umrzeć z głodu? – Nie mówisz o zabieraniu żywności. Creslin wziął głęboki oddech, wciąż nie patrząc jej w oczy, bo wiedział, że mówi prawdę. – Mówię o podjęciu działania. Takiego, żebyśmy nie musieli żebrać i kraść. Kiedy będziemy mogli, zapłacę nawet za to, co zabierzemy. – W jaki sposób pomoże to ludziom, którym zniszczysz życie? ...jak... na bogów... Creslin potrząsnął głową, czując jej ból i bezradność. – Co mam zrobić? Matka została zamordowana przez skrytobójców; ojca i siostrę zabili biali. Montgren zostało podbite, a twoja siostra odtrąciła nas oboje. A ty mówisz mi, że mój plan jest zły. Wiem, że jest zły. Ale co jeszcze nam pozostało? Pokaż mi inne wyjście. Ponad pięciuset ludzi uciekło na Recluce w zeszłym roku. Deszcze ocaliły większość zbiorów i grusze, ale jak zbudujemy miasto bez narzędzi? Są nowe budynki, ale nadal mamy ludzi żyjących w chatach, grotach i jamach w piasku. Dorobiliśmy się nawet żebraków. Jak mamy zbudować więcej statków, które umożliwią nam handel, żebyśmy nie byli obdzierani ze skóry na każdym towarze? Jak? Tym razem Megaera skrzywiła się i złapała za głowę. – Nie ma innych odpowiedzi poza... – Nie chcę umrzeć z honorem – warknął. – I to nie w porządku wobec Hyela, Shierry... czy Fiery. Słońce opadło za wzgórza na zachodzie, a białe grzywy fal zrobiły się szare, zanim znowu się odezwał. Słowa były ledwie szeptem w wieczornej bryzie. – Myślisz, że to łatwe? Nieważne, co się stanie... ...najdroższy... Ich dłonie i łzy stopiły się w jedno. CXXXIV – Jesteś magiem burz. Dlaczego musiałeś czekać na mgłę? Dlaczego po prostu nie stworzysz mgły albo burzy? Ciężkie chmury pojawiły się na zachód od Jutrzenki. Szkuner i Gryf przypominały zjawy, kiedy tak sunęły na południe przez lekką mgłę. Creslin trwał w skupieniu, stojąc na pokładzie Jutrzenki, świadomy, ale na wpół obecny. – Czekaliśmy, aż w pobliżu nie będzie żadnego statku, żeby nie mieli żadnej przewagi. Freigr przesunął wzrok od sternika do Creslina. Ten otarł czoło. Było wlgotne nie tylko z powodu mgły. – Mógłbym stworzyć sztorm, ale to zupełnie jakbym ogniem złożył swój podpis na niebie, żeby każdy mag mógł go zobaczyć, a biali magowie z pewnością obserwują. Jeśli poczekamy na właściwe wiatry – a ja widzę, jak się rozwijają – będę mógł zmienić je na takie, których potrzebujemy, w ostatniej chwili, bez ostrzeżenia. – Ale wezwałeś trąbę wodną, kiedy ścigały nas tamte statki. – Tak. – Creslin skinął głową. – Ledwo zdołałem utrzymać ją wystarczająco długo, a ile dni minęło, zanim byłem w stanie choćby chodzić? Kapitan Jutrzenki oderwał wzrok od spienionych wód i znowu spojrzał na Creslina. – Chyba rozumiem. Dlaczego biali magowie nie spalą po prostu naszych żołnierzy zaraz po wylądowaniu? – Będą próbowali. Ale trudno utrzymać ogień w środku naprawdę gwałtownej burzy i nie można robić tego z daleka. Musimy się więc tylko martwić o tych białych, którzy akurat teraz są w Lydiarze. – Creslin zmarszczył brwi. – Mam tylko nadzieję, że nie ma ich tam zbyt wielu. Dwa statki sunęły na południe przez rzednącą mgłę, dopóki nie ukazały się zarysy portu. Creslin skoncentrował się i na południu skłębiły się chmury, ciemniejąc, aż ich czerń zamieniła środek dnia w półmrok. – Ile to potrwa? – wyszeptał Thoirkel. – Spokojnie... – mruknął Freigr do sternika Jutrzenki. – ...nic nie widzę... – Słowa dobiegły z forkasztelu, gdzie zebrana naprędce załoga, czekała na uzbrojone oddziały. Creslin pchał, skręcał i szarpał wichry. – Już idzie... Młoty błyskawic uderzyły o mur twierdzy nad portem, a podwójny wybuch energii każdej z nich odbił się echem po łagodnym zboczu aż do portu. Pośród otulającej ich mgły statki Recluce sunęły w stronę nabrzeży handlowych, podczas gdy wszystkie oczy w Lydiarze skupiły się na burzach. Creslin raz jeszcze policzył kadłuby przycumowanych statków. Pięć, a on ma ledwo dość ludzi, żeby je obsadzić. Pokręcił głową. – Dobrze się czujesz, panie? – Thoirkel spojrzał na Creslina od swojego oddziału. Od czarnowłosego sternika biło rozczarowanie, że zatrzymano go w rezerwie. – Dość dobrze. – Dość dobrze, zważywszy, że w zasadniczy sposób odwrócił czarny ład. Dość dobrze, zważywszy twórcze wykorzystanie destrukcji. Dość dobrze, zważywszy... – Będziesz miał mnóstwo roboty – dodał. – Skoro tak mówisz, panie. Creslin raz jeszcze skręcił wichry i kolejny rząd błyskawic uderzył w wieże nowo zbudowanej twierdzy. – ...niech ciemność ich ocali... – Patrzcie na te statki! Ostrzeżenie padło z handlowego nabrzeża, kiedy Jutrzenka dobiła do brzegu, a jej załoga wyskoczyła na drewniane molo i rzuciła cumy. Żołnierze już roili się na trapach trzymasztowego hamoriańskiego brygu i nordłańskiego szkunera. – Piraci! – Brać tych gnojków! Wartownicy wywrzaskiwali swoje ostrzeżenia, ledwo słyszalne pośród grzmotów i szalejącej burzy. Brzdęk! Uwaga Creslina rozproszyła się na chwilę, kiedy w relingu za jego plecami utkwiła strzała. – Brać maga burzy! – Ruszaj! – rozkazał Creslin Thoirkelowi i oddziałowi w rezerwie. Mówiąc to, ukląkł za sterówką, chroniąc się przed hamoriańskimi łucznikami za grubymi deskami. Brzdęk! Wsunął się głębiej za sterówkę i usiłował utrzymać centrum burzy ponad białą twierdzą. Stojący nad jego głową Freigr i sternik skulili się za niską belką, która na wpół otaczała ster. Coraz więcej wrzasków, przekleństw i stłumionych odgłosów bitwy odbijało się echem wzdłuż nabrzeża, kiedy oddział wysłany na hamoriański statek pokonał garstkę łuczników. Creslin przesunął się do przodu, gdzie mógł widzieć wyraźniej. Na statku z Nordli, praktycznie pozbawionym załogi, zwycięska załoga już zaczynała szykować się do odwrotu. Na obu statkach Lydian załoga – przynajmniej niektórzy – najwyraźniej współpracowała z napastnikami. – Ufff... Brzdęk, brzdęk, brzdęk! – Dzięki... – Creslin spojrzał z pokładu na strzały, a potem na zatroskaną twarz Thorkeila. Odetchnął głębiej i zebrał się w sobie. – Lepiej być ostrożnym, panie. Jak może być ostrożny, kiedy jego umysł pracuje na wszystkie strony? Mimo to skulił się za nadbudówką, kiedy raz jeszcze skręcił burze. Deszcz smagał go po twarzy, a przerywane strugi wody zalewały nabrzeże. Na Jutrzenkę nie padały już żadne strzały, a Gryf został związany z nordlańskim statkiem. Dwa oddziały gnały ku sklepom zaznaczonym na mapach. Inne pędziły ku magazynom z ziarnem. Creslin wziął głęboki oddech, po czym wypuścił ciepłe wiatry, które niosły mgłę, ale trzymał się za osłoną sterówki. Wyczuwał, że biel przesuwa się w stronę portu. – Thoirkel, pójdziesz... Ognista kuła przedziurawiła niższy, nie zwinięty żagiel Jutrzenki. Creslin dotknął pasa, żeby się upewnić, iż miecz jest na swoim miejscu, po czym podszedł do relingu. W ulicy wiodącej w stronę mola pojawił się niewielki oddział białych wojowników. Za nimi widoczne były dwa punkty bieli, które Creslin raczej wyczuwał, niż widział. – Idziemy! – Tak jest, panie! Creslin pochwycił najbliższy fragment burzy, kierując ją na czoło nabrzeża i wojsko i równocześnie zbiegając po trapie. Thoirkel zdołał w jakiś sposób go wyprzedzić. Obok nich zasyczały następne kule ognia. Creslin mocniej szarpnął wichry i zimne powietrze zburzyło mu włosy. Zatoczył się, ale odzyskał równowagę, dobywając miecza, kiedy zbliżyli się do oddziału białych strażników. Jeszcze trzech ludzi Thoirkela wyskoczyło przed niego. – Oooo... Jeden z atakujących żołnierzy Recluce zachwiał się i upadł, a ognista kula zamieniła go w popiół. Creslin stłoczył siłę wichrów, tworząc przed sobą lej i rzucając grad kamieni w sam środek białych strażników. – Bierz... – Zabij tego srebrnego sukinsyna! Miecz Creslina ciął niemal automatycznie, kiedy cisnął kawałki lodu w białych magów. Biały strażnik zachwiał się i został odtrącony na bok przez Thoirkela. Ogniste kule mknęły teraz prosto w górę, jakby chciały stopić lodowe strzały siekące tylne szeregi białej straży. – Już... – wydyszał Thoirkel. Garstka białych strażników gramoliła się szeroką aleją pod górę, z dala od burzy. Creslin otrząsnął się i skupił uwagę na głównej burzy, zmuszając się do wzmocnienia spadających błyskawic. Dokoła niego leżały ciała. Ciała, które zawsze zdawały się mnożyć, kiedy działał. Znów zaczerpnął głęboko tchu i spojrzał na czarnowłosego dowódcę oddziału. – Wracamy na nabrzeże. – Tak jest, panie. – Thoirkel zawrócił. – Z powrotem na czoło mola. Tam się utrzymamy. Creslin obserwował, jak wyładowany wózek toczy się w stronę nabrzeża. Konia prowadził tylko jeden jeździec Recluce. – Statek Nordli! – warknął Creslin. – Ostatni z lewej. – Kto... – Mężczyzna przystanął, widząc srebrne włosy. – Tak jest, panie! Creslin ruszył za ludźmi Thoirkela i przeniósł uwagę od burzy do statków wzdłuż nabrzeża. Wszystkie pięć było gotowych do wyruszenia w morze. Kolejna dwukółka wtoczyła się na molo, potem następna. Przez długi czas wtaczały się wozy i szybko ściągano ładunek. Creslin nie wiedział, jak długo to trwało. Mgła niemal całkowicie ustąpiła, choć deszcze wciąż smagały portowe miasteczko. Uchwycił zmysłami błysk bieli i sięgnął na próbę dalej w górę, do twierdzy, gdzie punkt bieli migotał i rósł – od maga, który umknął burzy, albo od zupełnie innego. Nabrawszy głęboko tchu, Creslin wzmocnił fragment burzy na zachód od twierdzy, aż stała się ciemniejsza niż noc i rozbłysła błyskawicami. Potem zwolnił chwyt, kierując równocześnie całą siłę uderzenia na twierdzę. Nawet on przystanął, widząc błysk i rozdzierane, kruszone kamienie. Pomimo ulewy płomień i dym zaczęły rosnąć ponad portem, wznosząc się ze stosu strzaskanych białych kamieni. Creslin już nie patrzył, bo znowu wymiotował, choć doszedł na skraj mola i zdołał zabrudzić tylko wody portu. Przed oczami falowała mu czerń, jakby był ślepy. Oddychał głęboko. – Wiioo. Ruszaj się, bydlaku! Odwrócił się powoli, wyczuwając drogę i wykorzystując zmysły jako przewodnika wzdłuż nabrzeża, poszedł w stronę Jutrzenki. – Dobrze się czujesz, panie? – Tylko pilnuj nabrzeża, Thoirkel. Nie bardzo mogę pomóc. – Chyba nie potrzeba nam więcej pomocy, panie. – ...spójrzcie na to! Mimo iż oślepiony, Creslin nie potrzebował oczu, żeby wyczuć zniszczenie, które spowodował. Wiedział, iż Megaera musi odczuwać ten sam niepokój. Krok za krokiem szedł z powrotem wzdłuż nabrzeża na Jutrzenkę, wyczuwając po drodze, jak wszystko zostało stłoczone i ściśnięte. Konie umieszczono w prowizorycznych boksach, beczki z ziarnem jedna na drugiej oraz żywność zgromadzono w lukach, resztę towarów, odebraną pod osłoną burzy, bezpiecznie ukryto. – Dobrze się czujesz, wasza miłość? – Freigr spotkał go przy burcie Jutrzenki. – Bywało lepiej. Jak to wygląda? – Nordlański szkuner właśnie wypływa, a Byrem jest prawie gotów z hamoriańskim. – A te z Lydiaru? – Już niedługo. Pocierając obolałe czoło, Creslin opadł ciężko na schodki wiodące do steru. – Lepiej szybko odpływajmy. Możesz przekazać komendę, żeby kończyli? – Przygotować się do wypłynięcia! Stawiać żagle! – wydawał rozkazy Freigr. – Nikt nie zmierza do portu. Jesteś pewien? – Jestem pewien. Pamiętaj, że ciągle jeszcze musimy dotrzeć do Krańca Lądu. – Ano tak. Ale kto by nas ścigał na pełnym morzu? – Nikt, mam nadzieję. Ponieważ niewiele więcej możemy zrobić. Creslin siedział po omacku na schodkach, kiedy siedem statków sunęło na północ w zamierających wichrach burz, które stworzył. Mało kto na Jutrzence patrzył na wyczerpanego mężczyznę w zielonym mundurze, nawet kiedy przylądek Frentalia stał się tylko ciemną smugą w wieczornym półmroku. cxxxv Megaera nie odezwała się, ale też i nie musiała. Creslin wyczuwał miotające nią uczucia i niezadowolenie i to na długo, zanim jego niewielka flota powróciła na Kraniec Lądu. Siedzieli po przeciwnych stronach stołu. Lidia zerkała to na ściągniętą twarz Megaery, to na nieruchome oblicze Creslina. Wszedł Hyel i usiadł, a za nim Shierra. Creslin spojrzał znacząco na Hyela i na Shierrę, która zaczerwieniła się i położyła na stole ozdobny zwój pergaminu. – Suthyański bryg, który przybył wczoraj, przywiózł ultimatum podpisane zarówno przez cesarza Hamoru, Radę Nordli, jak i Radę Magów. Albo oddamy statki i to, co zabraliśmy, albo staniemy w obliczu wojny z nimi wszystkimi. Fairhaven chce również odszkodowania za zniszczenia, które spowodowałeś. – Jakie zniszczenia? – W głosie Lidii brzmiało napięcie. – Jedna z burz starła na proch nową twierdzę magów w Lydiarze – wyjaśniła Shierra. – Nie możesz ciągle tego robić... – upomniał Hyel. Megaera ledwie uniosła brwi. – Będzie, przynajmniej dopóki całkiem nie oślepnie. – To minęło. – Tym razem. Jak długo możesz naruszać granice? Każdy by już nie żył. ...a ja nie chcę umierać, bo ty... – Jakkolwiek to ważne, Megaero – wtrąciła się Shierra – ciągle mamy to ultimatum. Hyel zmarszczył brwi i odchrząknął, czekając, aż w pokoju zapanuje cisza. – Czy mamy jakiś wybór? – Oczywiście, że mamy. Zawsze jest jakiś wybór. – Lidia poruszyła się na drewnianym krześle. – Dlaczego robią to teraz? – zapytał Creslin. Chyba żartujesz, najdroższy. Zniszczyłeś ich twierdzę, splądrowałeś port, ukradłeś statki trzem państwom i... – Potrząsnęła głową. – Nie, nie o to mi chodziło. Dlaczego w ogóle kłopoczą się tym ultimatum? Z pewnością nie bawili się w takie oficjalne posłannictwa wcześniej. – Są zdesperowani – stwierdził Hyel. – Tylko to przychodzi mi do głowy. – A może przerażeni? – warknęła Shierra. – Najpierw Creslin zatopił hamoriańską flotę. Potem rozwinął armię, wzmocnioną przez ostatnie strażniczki Westwind, która najwyraźniej nie ma sobie równej. Teraz, przechwytując sześć statków, dał początek flocie. A ponieważ może zatopić każdy statek na morzu, kto odmówi handlu statkom Recluce? Jedyny sposób, w jaki mają nadzieję cię powstrzymać – zwróciła spojrzenie na srebrnowłosego regenta – to zniszczyć Recluce. – Ale nie jesteśmy przecież aż takim zagrożeniem – zauważył łagodnie Klerris. Megaera prychnęła. Klerris uniósł brwi. – Uważasz, że Recluce stanowi aż taką groźbę? – zapytał po chwili. – Z raptem tysiącem ludzi na tak ogromnej i pustej wyspie? Z tak małą ilością złota? – Nie w tym rzecz, Klerris, i dobrze o tym wiesz. To nie my się liczymy. To biali magowie przekonali ludzi, że jesteśmy ważni. Mój najdroższy mąż zdołał zmusić połowę świata do lęku przed potężną czarną Recluce. Mimo to wiedzą w głębi duszy, że wcale nie jesteśmy tacy silni. Łatwo było podjąć decyzję wysłania pomocy do Fairhaven, zwłaszcza kiedy biali pomogli odbudować Montgren, pomagają budować zapory w Kyphros i płacą zawyżone ceny za zboże z Hydlaru. Zwłaszcza kiedy Ryessa na powrót zajęła ruiny Westwind. Chcecie mieć zarówno silne Sarronnyn, wierzące w Legendę, posłuszne niebiosom i bać się tego niszczycielskiego czarnego maga Creslina? – Rudowłosa wzruszyła ramionami teatralnym gestem. – Tu chodzi o coś więcej – zauważyła Shierra. O dużo więcej. – Creslin mówił cichym, napiętym głosem. – Ultimatum ma przekonać Hamor i Nordlę, jak jesteśmy szaleni, i przedstawić Recluce jako zagrożenie dla świata. – Prawdopodobnie masz rację – przyznała Shierra. – I co zrobimy? – Prześlemy uprzejme pismo, stwierdzające, że Recluce i cały wschodni Candar padli ofiarą starannie zorganizowanego spisku magów, który obejmuje zabójstwa na zlecenie, grabieże i obostrzenia handlowe. – Po chwili dodał: – Teraz to i tak niewiele pomoże. – Teraz? – Rozumiem go. – Shierra odwróciła się twarzą do Megaery. – Oni już postanowili, co zrobią. To tylko usprawiedliwienie. Każda nasza odpowiedź będzie odebrana jako szalona. Ale jeśli przeżyjemy, Hamor i Nordla zawsze będą mogły stwierdzić, że zostały wprowadzone w błąd przez Fairhaven. Mogą wtedy wykorzystać nasz dokument, który niewątpliwie zostanie przed nimi zatajony, żeby usprawiedliwić swoje późniejsze działania, mając nadzieję na handel z nami. – Więc wyślemy odpowiedź prosto do Fairhaven? – zapytała Megaera. – Raczej nie – odrzekł Creslin. – Wyślemy ją do wszystkich. Z pewnością będą mogli twierdzić, że zostali wprowadzeni w błąd. Prawda nie jest politykom do niczego potrzebna. ...ani tobie, najdroższy... Smutek i udręka tej myśli raniły Creslina niczym miecz. – Ale czy możemy sobie pozwolić na wojnę? – zapytała Lidia z pobladłą twarzą. – Nie – stwierdził bez ogródek Hyel. Megaera przytaknęła skinieniem głowy. – Nie w tym rzecz. – Shierra spojrzała na Hyela i Megaerę. – Czy mamy wybór? – Nie. – Nie. Cała szóstka spojrzała na gruby zwój przed Shierra. Znowu zaczął padać deszcz. CXXXVI – Skoro wszyscy w końcu się zgodzili, jaką strategię proponujesz, cyniku? – Hartor gładził swój amulet, spoglądając w stronę czystego, błękitnozielonego jesiennego nieba za białą wieżą. – Pamiętaj, że osobiście ją przeprowadzisz. Gyretis zmarszczył brwi. – Osobiście? – Najpierw strategia – warknął Hartor. Chudy mag przełknął, zanim się odezwał. – Na pewno konieczna jest jedna widoczna flota. Nazwijmy to flotą pomsty. Włącz do niej nasze najlepsze okręty. Potem rozdziel ją na mniejsze grupy – oddziały, czy jak to się nazywa – a przy każdej niech będzie jeden z naszych magów, żeby go osłaniał. Hartor gładził amulet. – A więc wyślemy flotę pomsty, musimy pomyśleć o lepszej nazwie, ale wolniej, żeby Creslin i jego pani skupili się na jednym. – Właśnie. – Ale skąd weźmiesz kogoś, kto osobiście zaatakuje Creslina? – zainteresował się Wysoki Mag. – Kto powiedział, że musi? – Gyretis się uśmiechnął. – Czy to ważne, jeśli nie będzie już miał żołnierzy? – To mogłoby się udać. Nigdy nie podobał mi się pomysł bezpośredniego starcia. – Hartor pokiwał głową. – Jeśli nasze oddziały będą we flocie pomsty, nazwijmy ją flotą wyzwolenia, i jeśli naprawdę zdołają odnaleźć i zniszczyć tamtych... Tym razem Gyretis pokiwał głową. – Nadal będziemy mogli pomagać naszym sprzymierzeńcom odzyskać siły. To mi się podoba... pomagać odzyskać siły. – Hartor zerknął w stronę okna wieży. – Ta część strategii nie wyjdzie poza ten pokój. Oznajmimy, że podejmiemy ryzyko na czele wielkiej floty wyzwolenia. – Rozchylił wargi w szerokim uśmiechu. – A ty, oczywiście, okażesz naszą wiarę w powodzenie tego planu poprzez towarzyszenie pomniejszym flotom naszych oddanych sprzymierzeńców. – Czy to naprawdę konieczne? – Gyretis znowu przełknął. – To twój plan i naprawdę uważam, że powinieneś tam być, żeby zapewnić mu powodzenie. A może pragniesz przemyśleć jeszcze swoją strategię? – Jedynie zasadność oddalenia z Fairhaven. – Wzrok Gyretisa pomknął ku oknu i z powrotem do zimnego uśmiechu Wysokiego Maga. – W tych okolicznościach być może najlepiej, żebyś był przy flocie. – Najlepiej dla ciebie? Na czubkach palców Hartora zatańczył ogień. – Brak ci właściwego szacunku, drogi Gyretisie. Porozmawiamy o tym po twoim powrocie... czy też chcesz raczej zająć się tym teraz? Gyretis wstał. – Lepiej dopilnuję transportu. – Skłonił głowę. – Pozwolisz? Hartor skinął głową. Chudy mag zatrzymał się w na wpół otwartych drzwiach. – Domyślam się, że Ryedel będzie twoim doradcą? – Oczywiście. On okazuje przynajmniej właściwy szacunek. CXXXVII Creslin patrzył z tarasu na południe; zauważył fale upału na horyzoncie i zastanawiał się nad ich pochodzeniem. Choć ranek zapowiadał ciepły dzień, surowy letni upał już dawno przeminął. Czy mogła to być wielka flota białych, która niedawno opuściła Lydiar? – Co to jest? – zapytała Megaera. – Coś tam jest. – Pobiegł myślami na południe... i westchnął ciężko, kiedy rozpoznał statki za wizualną tarczą. Usiłował być ostrożny, starał się jej nie dotykać, zanim się wycofał. – Statki. Uzbrojone. Sprawdź, czy dasz radę znaleźć więcej dalej na południu. Nie pozwól, żeby cię wyczuły. – Zacisnął wargi i zajął się wichrami. Kolejna nieduża flota płynęła niecałe dwadzieścia kayów na północ od Krańca Lądu, a trzecia, za taką samą tarczą, zmagała się z wiatrem wzdłuż wschodniego brzegu dwanaście kayów dalej na południe. – Dziewięć statków, w tym jeden trzymasztowiec, płynie w stronę zachodnich plaż, tych, które łączą się z doliną – stwierdziła Megaera. – Nie są wystarczająco blisko... – Niedługo będą... Oboje pospieszyli do swoich pokoi po miecze. Creslin nie wiedział, ile czasu zajmie im ubranie się i uzbrojenie, ale najbliższe statki ledwo przesunęły się na swoich pozycjach pod linią horyzontu, kiedy dwójka regentów dosiadła koni i ruszyła w stronę twierdzy. – Konie pomogą – zauważyła Megaera. – Tak przypuszczam. Czy ta duża flota to tylko przynęta? – Jest na to za duża. – Może to czystka. Zamienić wszystko, co zostało, w posłuszną prowincję białych magów. – A może wypalić wszystko, co zostało, aby upewnić się, że nikomu już nie przyjdą do głowy podobne pomysły? – To podobne do magów, których spotkałem. Żadne z nich już się nie odezwało, gdy konie niosły ich po wilgotnej gliniastej drodze na Kraniec Lądu. Kiedy skręcili na kamienną drogę do twierdzy, jakaś rybaczka cofnęła się na chodnik i odwróciła od nich owiniętą szalem głowę. Dyżur w twierdzy pełniła nie znana Creslinowi strażniczka o pociągłej twarzy. – Keren, przyprowadź Shierrę, Hyela i dwoje magów. Potem ogłoś alarm. – Tak jest, regentko Megaero. – Strażniczka znikła, zanim buty Creslina dotknęły piaszczystej gliny. Hyel jeszcze naciągał tunikę, kiedy wpadł do pokoju, który stał się miejscem spotkań. Shierra uśmiechała się blado, ale jej uśmiech zgasł, kiedy ujrzała twarz Creslina. – Mówiłeś chyba, że wielka biała flota jest o wiele dni drogi stąd. – Jest – odpowiedziała Megaera. – Ale cztery mniejsze są niemal u brzegu. – Creslin podszedł do pobieżnie naszkicowanej mapy Recluce, którą Klerris wyrysował na biało otynkowanej ścianie. – Tutaj, tutaj, tutaj i tutaj. – Spojrzał ku dwóm dowódcom. – Mogą wylądować jeszcze dziś i prawdopodobnie tak zamierzają. – Nie możesz ich po prostu zniszczyć? – zapytał Hyel. – Dlaczego? – zapytała Megaera. W drzwiach pojawiła się Lidia, a za nią Klerris. Oboje wydawali się opanowani, w przeciwieństwie do regentów, Shierry i Hyela. – Ale... – Tyle destrukcji jest niebezpieczne – zauważył Klerris swoim zwykłym, uprzejmym tonem. – Nawet jeśli używa się ładu jako podstawy. – Poza tym – dodała Megaera – po co tracić statki? Creslin skinął głową ze zrozumieniem. – Po prostu skierujemy ich wszystkich na plażę. Tak zdobyliśmy Jutrzenką. – Urwał, zastanawiając się, dlaczego sam nie pomyślał o tak prostym rozwiązaniu. Potem zreflektował się. – Ale... będzie bałagan. I co z żołnierzami, którzy przeżyją? Będzie się tu kręciło mnóstwo wściekłych uzbrojonych ludzi. – Jestem pewna, że Shierra i Hyel mogą się tym zająć – powiedziała Megaera. Hyel wygładził tunikę. – Może... – Masz lepszą propozycję? W ten sposób możemy zyskać więcej złota. – Głos Megaery brzmiał przekonująco. – I mniejsze straty w ludziach. – Im mniejsze straty w ludziach, tym lepiej. – Głos Lidii był spokojny, jakby omawiała zbiory. – W każdym razie, możemy rozproszyć te statki. W ten sposób – wyjaśniał Creslin – ci, co przeżyją, rozproszą się wzdłuż plaży. – I tak nie powitają nas z radością. Z pewnością ostrzeżono ich, że jesteśmy diabłami i że powinni walczyć na śmierć i życie. – Shierra spojrzała na Creslina, mierząc go ciemnymi oczami. – Ile jest tych statków? – Chyba trzydzieści. Bez wielkiej floty. – A ile żołnierzy na każdym? – To zależy. Przynajmniej czterdziestu, a może więcej. – Mamy więc jakieś dwa tysiące uzbrojonych ludzi – i z czym mamy się z nimi zmierzyć? Z trzema setkami? Liczę też Hamorian i paru uciekinierów, którzy władają mieczem od paru miesięcy. – Ton Shierry był zjadliwy. – Większość z nich nie będzie walczyć – stwierdził chłodno Creslin. – Osadzenie statków na mieliźnie nie oznacza, że żołnierze przeżyją. Większość z nich nie umie pływać. – Świetnie – warknęła Shierra. – Zabij trzy czwarte z nich. To nadal jeszcze pięciuset. A nawet nie liczymy większej floty. – Tyle razy toczyłaś nierówną walkę – powiedział Creslin zmęczonym głosem. Odwrócił się z powrotem do namalowanej na ścianie mapy. – Tu są statki... – Jeszcze jedno – przerwała Megaera. – Jeśli pokonamy ukrytą flotę, nie ma potrzeby martwić się o tę dużą. Pozostali odwrócili się do rudowłosej, Creslin opuścił dłoń, którą zaczął wskazywać położenie floty. – Dlaczego nie?...absurd... To proste – wyjaśniła Megaera. – Są tam wszystkie statki magów i najbliżsi sprzymierzeńcy Candaru. Ukryta flota to statki z księstw Nordli, Bristy, Hamoru, Austry, a nawet Southwind. Jeśli im się powiedzie, biała flota wyląduje i zbierze wszystkie zaszczyty. Jeśli przegrają, biali magowie ogłoszą, że jesteśmy postrachem świata, i będą mieli odpowiednią wymówkę. Ale nadal będą mieli swoją flotę. Shierra powoli pokiwała głową. – Jesteś pewna? – Niezupełnie. Ale oni zawsze próbują walczyć przy pomocy kogoś innego. – ...mężczyźni... Creslin i Hyel zignorowali cichą uwagę Shierry, podczas gdy Klerris wpatrywał się z namysłem w mapę. Creslin raz jeszcze wskazał na nią. – Gdzieś tu wyląduje większość statków z północy. Myślę, że powinnaś skierować tu wszystkie siły oprócz rezerwy koniecznej w twierdzy. Reszta i tak nie może tak szybko maszerować po piasku. – Myślę, że więcej tutaj – powiedziała Shierra, podchodząc do mapy. – Hyel zaprowadzi tam posiłki, w razie gdyby biała flota zmieniła zdanie. Hyel otworzył i zamknął usta. – Czy powinniście wiedzieć coś jeszcze? – zapytał Creslin. – Nie bądź zbyt miłosierny dla tych żołnierzy. – Głos Shierry był pozbawiony wyrazu. – Nie obchodzi mnie, czy wszyscy się potopią. Lidia uniosła brwi, kiedy dawna seniorka Westwind podeszła do drzwi. Hyel wzruszył ramionami i poszedł w jej ślady. – Kiedy zaczynamy? – zapytała Megaera. – Teraz – zaproponował Creslin. – Możemy stopniowo sprowadzać wiatry. – Ekhm... Spojrzeli na Klerrisa. – Może ganek chaty... Megaera uśmiechnęła się szeroko, a Creslin skinął głową. Klerris oferował ochronę przeciwko chaosowi, najlepszą jaką potrafił. – Lepiej się pospieszmy. Lidia już ruszyła do chaty. Pozostała trójka wybiegła z twierdzy na słoneczny poranek. Creslin popłynął myślami na zachód, ku wysokim wichrom, próbując po drodze rozpocząć proces. Na ganek wystawiono dwa drewniane krzesła z poduszkami. Na stole pomiędzy nimi stanął gliniany dzban soku z jagód krasnokrzewu, a na talerzu ułożono twarde suchary, ser i plasterki gruszki. – Lepiej coś zjedzcie – zaproponowała Lidia. – Mamy czas? – Niewiele – przyznał Klerris. Creslin zjadł dwa suchary i gruszkę, popijając je kubkiem soku. Megaera zjadła tylko suchara i wypiła pół kubka soku. Oczy Lidii zwęziły się lekko, kiedy spojrzała na Megaerę, która odwzajemniła spojrzenie, kręcąc głową. ...nie... – Co? – zapytał Creslin, dostrzegając wzrok rudowłosej. – Później. To nic pilnego. Teraz statki. – Poprawiła się na poduszce. – Ty zajmij się tymi najdalej na południe. Creslin skinął głową. Usadowił się na krześle i posłał myśli na południe, przyciągając wirujące masy wysokich wichrów. Potem zagryzł wargi i sięgnął ku najdalszej ukrytej flocie, siedmiu wojennym szkunerom noszącym błękitną wieżę na banderze Bristy. Przeniknął myślami tarczę wzniesioną przez białych magów, która osłaniała przed normalnym wzrokiem. Falująca bariera znikła i biała mgła otuliła statki, pozostawiając w jego umyśle tylko wrażenie płonącej bieli. Z ponurym uśmiechem dotknął wiatrów, rzucając je w stronę okrętów. Żeby zepchnąć statki na wschodnie plaże, nie musiał ich widzieć. Za sobą czuł łagodniejszy dotyk Megaery, kiedy kierowała siły ku kolejnej osłoniętej grupie. Creslin szarpnął potężniejsze wiatry, jakich nie przywoływał od czasu zniszczenia hamoriańskiej floty. Oddały uderzenie, ale tym razem, siedząc, czekał, aż reakcja wygaśnie. Aż nazbyt znajoma szara mgła przesłoniła poranne słońce i na niebie wyrosły bliźniacze wieże ciemności, jedna z nich jakby mocniejsza i gwałtowniejsza. Utrzymywał świadomość poza białą mgłą, przeciwko której cisnął wiatr, a morze nieuchronnie pchało szkunery ku brzegom, w stronę nagle zalanych falami plaż oraz piasku wilgotnego i twardego jak kamień. Kiedy się wycofał, poszarpana biała mgła wtopiła się w deszcz i tylko garstka podobnych do mrówek postaci walczyła pośród połamanych desek i spienionych wód. Lidia wmusiła weń kęs suchara i łyk soku. Zerknął na drugie krzesło. Po twarzy Megaery spływał pot, zalewając nie widzące oczy. Poczuł jej napięcie, odwrócił się i skierował ku drugiej flocie. Sześć brygów. Tym razem promień ognia przeszył mu myśli, kłując i szarpiąc wichry, które trzymał. Włączył swoją obronę, odbił ogień i zaczął ściskać wiatry. Płomienie uderzyły raz jeszcze. Razem z nimi na chwilę pojawił się obraz udręczonej twarzy otoczonej przez chaos i płomienie. Twarz maga była aż nazbyt ludzka. Creslin przełknął i znowu pochwycił wiatry. Płomienie cięły przez chmury, odsuwając od statków porywy wichrów, zatrzymując najgorszą nawałnicę przed białymi okrętami. Przynaglił środkowe wichry w stronę sześciu statków. Obraz wychudłej twarzy maga tkwił pomiędzy wichrami i atakującą flotą i za każdym razem, kiedy Creslin wytężał siły, żeby zepchnąć statki na namokły piach, uderzały w niego płomienie i skręcały wichry przenikliwym żarem pustyni – czy też piekła demonów. Z ogromnym wysiłkiem Creslin pochwycił trzon najwyższej burzy, kierując płomienie ku wnętrzu w stronę statku, z którego tryskał ogień. Błyskawice rozszczepiały niebiosa i mknęły ku morzu, ku wysokiemu statkowi wysuniętemu najdalej w morze, ale o włos chybiły. Płomienie znowu uderzyły, silniejsze, niż kiedykolwiek widział. Sięgnął ku najmocniejszym z potężnych wysokich wichrów, naginając je oraz ich błyskawice nad ścieżkę płomieni. Biały mag, najpotężniejszy, z jakim kiedykolwiek się mierzył, zniknął, a biała mgła rozpadła się w strzępy. Wichry wiały niepowstrzymanie. Creslin dyszał ciężko i przełykał, siedząc na krześle. Lidia znowu podała mu sok, który wypił powoli. Nie chciał patrzeć na Megaerę, zbyt mocno wyczuwając napięcie i siły, które ją rozrywały, kiedy zmagał się z wysokimi wiatrami. Naciskała na niego ciemność, ale stawił opór, odpychając ją... jakimś sposobem. Już wkrótce znowu był na grzbietach wiatrów, przynaglając, szarpiąc, wypuszczając ogień i lód, lód i ogień, aż kolejne siedem statków legło wyrzuconych na skaliste plaże na południe od Czarnego Domostwa. Pozostał jeden statek, który drżał, usiłując uciec na pełne morze, kiedy zawył wiatr. Ale biel przylgnęła mocno do okrętu, a wichry na próżno smagały nagie maszty. Creslin uchwycił serce wichrów i kiedy zawodziły, mgła i szalejące wiry połączyły się, tworząc czarny tunel. Czerń uderzyła i zalała targane sztormem morze, gdzie tkwił statek. – ...ooo... ...boli... Creslin poczuł skurcz mięśni pod uderzeniem bólu Megaery, mimo iż zdał sobie sprawę, że przy brzegu Recluce unoszą się na wodzie jedynie szczątki i martwe ciała. Wielka biała flota już zaczynała zawracać i uciekać na wolny od sztormów Ocean Północny. Megaera była nieprzytomna i Lidia położyła ją na sienniku przyniesionym z wnętrza chaty. – Nic jej nie będzie – odpowiedziała uzdrowicielka na spojrzenie Creslina. Creslin miał serce w gardle, chwycił kubek z sokiem, napił się i poprawił na krześle. – Nie! Ostrzeżenie czarnego maga ucichło, kiedy Creslin rzucił się poprzez niebiosa w stronę ogromnej plamy bieli. Podczas gdy jego myśli mknęły na północ, na powrót zbierał burze i przywoływał wszystkie mocne wichry, ogromne stalowoczarne przypływy nieba. Nie zważając na błyski srebra przed oczami, ignorując ogień, który osmalał mu ciało, odrzucając pojedynczy obraz umierającego białego maga... obraz, który zostanie z nim na zawsze... odwrócił całą furię z północy na bezbronne kawałki drewna na morzu poniżej. – Nieee... Odrzucił błaganie, tnąc morze nawałnicą, z której nic się już nie wynurzy. Dzierżąc wichry i błyskawice, sam stał się burzą. Pędząc na grzbietach stalowoczarnych prądów mocarnych wichrów, stał się bogiem starych niebios... ...z powrotem... proszę... najdroższy... Z powrotem? ...najdroższy... Zadrżał, z wysiłkiem wycofując się z burzy wzmocnionej ładem skupionej potęgi. Piął się krok za krokiem, cubit za cubitem na południe przez chmury i lodowaty deszcz. Jego poszarpane myśli odnalazły ciało i spoczął w ciemności. W końcu wyprostował się na krześle i otworzył oczy. Nic jednak nie widział. Wiedział, że jest tu Megaera i tamtych dwoje. Ale widział tylko czerń. Zmrużył oczy. Noc? Raczej nie. Przełknął. – Megaera... – Jego głos brzmiał słabo, nie jak błyskawice i grzmoty, którymi był. – Dobrze się czujesz? Ciepło jej słów przyniosło mu pociechę i sięgnął ku niej dłonią. – Nie widzę – wyznał. – Znowu czerń. Palce pochwyciły jego dłoń i czerń wtopiła się w przenikliwe zielone oczy, które wpatrywały się w jego twarz. – Tak długo cię nie było. – Łzy zalewały jej policzki strumieniem. – Zbyt długo. Nigdy więcej... – Nie odejdę. Nie odejdę. – Potrząsnął głową. – To dziwne, czuję się dobrze. Ale nie widziałem. Wiedziałem, że tu jesteś, ale nie widziałem. – Chyba nie powinieneś już zajmować się burzami. Dopóki nie porozmawiasz z Lidią. – Zmarszczyła czoło, obserwując go zmysłami i oczami. – Jest coś... – Pokręciła głową. Creslin zmusił się do śmiechu. – Teraz już nie powinienem mieć wiele do roboty. Nie przy tej pogodzie. Ty w każdym razie możesz. Twój dotyk jest... bardziej zręczny. – Czuł się samotny i uścisnął jej dłoń. – Jesteś... – zaczęła. ...przerażony... och... najdroższy... Creslin nie musiał się przyznawać do lęku za pomocą słów – wyznawać przerażenia tą nagłą ślepotą, która raczej nie była przypadkiem, nie po raz drugi – Megaera rozumiała. Wciąż miał oczy otwarte, chłonąc chciwie wilgotną czerwień jej włosów i spłowiały błękit tuniki, mimo iż trzymał ją w ramionach z całych sił. CXXXVIII – Lepiej oboje napijcie się czegoś – zaproponowała Lidia. Megaera podniosła kubek, Creslin poszedł w jej ślady. Pociągnął głęboki łyk, nie zważając na ciepłą gorycz płynu. Krople potu spływały po krótkich włosach za uszami i po karku. Spojrzał na Megaerę. Jej włosy były ciemne od potu i ciasno przylegały do czoła. Oboje cuchnęli: potem, zmęczeniem i strachem. – Shierra zajęła wschodnie plaże. Klerris poszedł z Hyelem. – Głos Lidii brzmiał bezbarwnie. Poza gankiem wciąż padał deszcz, choć już nie tak ulewnie. Creslin odwrócił głowę, spoglądając na północ, ale chmury były szare, nie czarne, co zapewniało, iż jego wysiłki nie naruszyły trwale więzi, jakie on i Megaera nałożyli na wichry. Nawet bez wysilania się był w stanie stwierdzić, że najgorsze uderzenie wielkiej burzy przechodziło na zachód, głównie nad Sligo, Lydiarem oraz Fairhaven. – Co właściwie zrobiłeś podczas tej ostatniej wyprawy? – zapytała Lidia obojętnym głosem. Megaera wzięła duży łyk z kubka. Creslin czuł skurcz jej wnętrzności, nie od konfliktu ładu i chaosu, ale czegoś bardziej podstawowego. – Creslin? – zapytała znowu uzdrowicielka. – Nic mi nie będzie, najdroższy. – Dłoń Megaery dotknęła jego dłoni. Przez chwilę po tym dotyku niczego nie widział, choć oczy miał otwarte. Przełknął, odetchnął głęboko i ciemność odeszła. – Och... wzmocniłem burzę – odpowiedział Lidii. – Tego się domyśliłam. Z powodu wielkiej białej floty. Czy już odpłynęła? – Tak. Spodziewałem się tego. – Zwilżył wargi językiem. – Ale kiedy o tym myślałem, wypuszczenie ich nie wydawało się dobrym pomysłem. – Dobrym pomysłem było wymordować kolejne cztery tysiące ludzi? Creslin wziął głęboki oddech. – Tak. Nawet jeśli tak chcesz to ująć. – Dlaczego? ...dlaczego, najdroższy? Tyle już śmierci... czy musiałeś dodawać... – Ponieważ – powiedział ostrożnie – to oznacza, że Recluce może przeżyć, nawet jeśli my nie przeżyjemy. – Wymordowałeś więc prawie dziesięć tysięcy ludzi, żeby ocalić piętnaście setek? – zapytała uzdrowicielka. Creslin znowu pociągnął łyk z kubka. – Wróć do Candaru, jeśli tego właśnie pragniesz, Lidio. Czekaj, podczas gdy oni będą powoli dławić kontynent. Ciesz się brakiem walki i bądź szczęśliwa z tymi, którzy nie popierają zniknięcia białych magów, albo zgiń. Potem wróć za jakieś dziesięć miesięcy i powiedz mi, czego się nauczyłaś. – Najdroższy... to było bardzo surowe. – Głos Megaery był ochrypły, a w żołądku czuła skurcze. Creslin odepchnął jej mdłości, ale nie próbował wstać. Uzdrawiaczka zmusiła się do uśmiechu. – On ma rację, Megaero. Ale to niczego nie ułatwia. Zaskoczenie walczyło z mdłościami i mdłości zwyciężyły, kiedy Megaera zatoczyła się w stronę wiadra stojącego w kącie. Creslin przełknął żółć i zdołał jakoś zatrzymać zawartość prawie pustego żołądka, kiedy z wysiłkiem stanął przy Megaerze. – Po prostu pozwól mi... wymiotować w spokoju... – Nie mogę, pamiętasz? Śmiech mieszał się z niepokojem, kiedy w końcu uniosła głowę. – To będzie ciekawe dziewięć miesięcy. Creslin przełknął. – To dlatego... Lidia pokiwała głową. – Ty... my... nadal mamy coś do zrobienia – przypomniała mu współregentka. – Na przykład upewnić się, że te resztki, które przeżyły nasze starania, nie zniszczą chlubnej ziemi Recluce, zanim nasza flota zostanie spuszczona na morze. – Urwała, żeby znowu pochylić się nad wiadrem. Tym razem osłabiony żołądek Creslina nie wytrzymał napięcia i opróżnił go, stojąc na skraju ganku. Wypłukał usta i potrząsnął głową. – To był twój pomysł – przypomniała mu. – Musiałeś czuć to co ja. – I tak by czuł – przypomniała oschle Lidia. Creslin nie słuchał, bo jego myśli przeszukiwały wschodnie plaże, omijały ginącą białą mgłę, przemykały od jednego wraka do drugiego i następnego, a wreszcie do najwyraźniej nie naruszonego szkunera, który utkwił mocno w miękkim białym piasku. U ujścia rzeki Feyn podskakiwały na wodzie deski i obrzękłe ciała niczym korki na wzburzonej toni, a biel śmierci sączyła się w jego stronę. Pospieszył myślami dalej na południe, dostrzegając po drodze, że dobre tuzin kadłubów wygląda na dość mocne, żeby wykorzystać je do obrony lub handlu. Zauważył również, że utworzyło się więcej niż kilka uzbrojonych grup, zwłaszcza na samotnej zachodniej plaży, gdzie Megaera zaatakowała główną flotę Nordli. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie jest ich zbyt wiele na te pół tuzina oddziałów, które stały się armią Recluce. Najeźdźcy z pewnością czuli, że nie mają nic do stracenia. Wyprostował się. – Chyba lepiej już pójdę. Megaera zesztywniała i sięgnęła po pas z mieczem. W przeciwieństwie do Creslina i strażniczek wolała pas od naramiennej pochwy. – Powinnaś? – Poczuł skurcz żołądka, kiedy zapytał. – Czy to ważne, najdroższy? – Jej głos był twardy. Pochylił głowę i przez chwilę nic nie widział przez palącą mgłę. Jej dłonie niosły drżące ciepło, przełknął. – Wypijcie to oboje. – Co... – Jesteście niemal na skraju wyczerpania. To wam pomoże. – Uzdrowicielka podała im dwie małe filiżanki. Twarz miała ściągniętą. Creslin wypił płyn jednym haustem, otarł usta i zapiął paski naramiennej pochwy. – Klerris? – zapytał. Megaera skończyła swój wywar w dwóch łykach i spojrzała po ich twarzach. – Idźcie. Są na zachodniej plaży. To najbliższe miejsce lądowania. – Och... – Cichy okrzyk Megaery przeszył go na wskroś. – Sukces każe nam zapłacić jeszcze niejedną cenę - zauważył, idąc ku Voli uwiązanej do barierki pod gankiem. Wyciągnął dłoń do Megaery, nie zważając na zaskoczenie Lidii. Megaera jednak odtrąciła jego gest i bez pomocy, płynnym ruchem wskoczyła na siodło. Creslin poszedł w jej ślady, ale dogonił ją dopiero, gdy znaleźli się w połowie drogi do twierdzy. Co mógł powiedzieć? Wystarczająco często czynił to, co zaplanował, odkrywając jedynie, że rezultaty stwarzają jeszcze większe kłopoty. Teraz Megaera robiła to samo. Wprawdzie większość statków, które zepchnęła na plaże, nadawała się do użytku, ale przeżyło zbyt wielu żołnierzy. Mimo to oczekiwał więcej zrozumienia. – Tylko przestań się puszyć! Przełknął. – Czy ktoś został w twierdzy? – Kazałeś zostać Thoirkelowi. – Zabierzemy jego i każdego, kto tam jest. – Świetnie. Padał lekki deszcz, krople były o wiele mniejsze i rzadsze od tamtych, które zalewały wschodni Candar. Thoirkel czekał. – Panie...? – Zbierz wszystkich, którzy mogą walczyć – rozkazał Creslin. – Idźcie na zachodnią plażę, tę pod drugim polem. – Tak jest, panie. – Zostały jakieś konie? – zapytała Megaera. – Tylko cztery. Inne poszły ze wschodnimi oddziałami. Mieli dłuższą drogę. – Weź cztery strażniczki... miecze Westwind, jeśli jakieś zostały – i niech idą z nami. Resztę zabierz na plaże najszybciej jak się da. Podprowadził karą klacz pod nawis. Nie było sensu stać w mżawce, a nie czuł się na siłach odsunąć od siebie wilgoci. Megaera przysunęła kasztankę tuż obok. – Czy to naprawdę dobry pomysł? – Prawdopodobnie nie. Ale Lidia wie, że mają kłopoty, a ja nie wiem, co robić. Nie jestem pewien, czy potrafiłbym utrzymać wichry, z żadnej odległości. – Ja bym nie potrafiła. – Z każdym sukcesem rośnie cena. – Kiedy przestaniemy płacić? – Nigdy. Żadne z nich już się nie odezwało, dopóki nie dołączyły do nich cztery strażniczki, wojowniczki Westwind. Creslin spiął karą klacz. Megaera jechała przy nim, a za nimi, parami, strażniczki. Przez ciągle zstępującą mgłę napływającą z północy sześć wierzchowców niosło ich na zachód, obok pól na nizinach oraz obramowanych kamieniami rowów, którymi z odległych strumieni płynęła teraz woda do twierdzy i kamiennego zbiornika zbudowanego przez Klerrisa dla miasta. Jechali wśród brązowiejących traw porastających wilgotną dolinę, pomiędzy wzgórzami na zachodnią plażę. Creslin uniósł się w siodle, wyglądając naprzód. Patrzył w dół wąskiego szlaku, obserwując bitwę na białym piasku... raczej nie przypominało to bitwy. Grupa Nor dian walczyła ze strażniczkami i żołnierzami. Nordlanie mieli przewagę liczebną. Rozdzielenie wojsk Recluce z całą pewnością nie było dobrym pomysłem, ale Hyel i Shierra albo ktoś inny stali na czele, podczas gdy on i Megaera wciąż niszczyli statki. Myśleli prawdopodobnie, że paru uratowanym uda się uciec, jak to było w przypadku Hamorian. Wykorzystać wichry... – Nawet o tym nie myśl – ostrzegła Megaera. – Dlaczego? – Po ostatniej burzy w ogóle nie widziałeś. Ja też nie byłam w lepszym stanie. – Panie? Pani? – ...nie pani... – mruknęła pod nosem Megaera. – Zajmiemy się najbliższą grupą – powiedział Creslin, dobywając krótkiego miecza Westwind. Uderzył obcasami boki Voli; klacz parsknęła, ale poderwała się do szybszego truchtu. Wystarczył on Creslinowi na nierównym terenie ponad wydmami, gdzie połowa oddziału broniła wysokich piasków przed dwa razy większą liczbą Nordlan. Sześcioro jeźdźców runęło na Nordlan z boku. Piasek tłumił ich kroki. Creslin uderzył pierwszy, jego miecz ciął błyskawicznie i jeden z Nordlan upadł. – Regenci! Regenci! Krzyk niósł się po piaskach, rosnąc niczym wysoka fala, ale Creslin zignorował go. Jego miecz pracował bez wytchnienia. Błysk ognia osmalił mu lewe ramię, lecz ostrze opadło krótkim łukiem i odparowało uderzenie. – ...regenci... regenci... Creslin odwrócił się i wycofał przez wydmę, ledwo draśnięty... ale jakby dotyczyło to kogoś innego. Zatrzymał się, widząc, że nie ma tam Nordlan, są tylko Hyel, Klerris i żołnierze. Jasnowłosa strażniczka, która wykrzykując ich tytuły, zasugerowała konieczność działania, opatrywała wąskie nacięcie na ramieniu Megaery. – W porządku... – wysapała rudowłosa. – Idziemy! Creslin skinął głową i przynaglił Volę ku największej grupie, walczącej pomiędzy zagrzebanymi w piasku kadłubami dwóch nordlańskich fregat. Czuł pulsujący ból ramienia Megaery, ale uniósł miecz, prowadząc wierzchowca w stronę prawego skrzydła walczących, gdzie wycofywali się żołnierze Recluce. – ...regenci... regenci... Niemal w rytm tego urywanego zaśpiewu padł następny człowiek. Creslin zawrócił konia. Czerwony pocisk przeszył mu ramię. Jego, nie Megaery. Podniósł wzrok, zanim jeszcze w pełni poczuł ból od uderzenia strzały. Niemal tuzin łuczników stało w szyku na relingu dalekiego nordlańskiego okrętu, który pojawił się nie wiadomo skąd. – Bierzcie tego ze srebrnymi włosami i rudowłosą! Kolejna fala bólu przeszyła prawie ramię Creslina i musiał z całych sił uchwycić miecz. Megaera była bez broni, oba ramiona miała poparzone. Pochwycił wiatry, nie widząc wyboru. Jego miecz opadł i zawrócił czerń, chwytając najbliższe wichry, naginając je w stronę łuczników, próbując chwycić wodę i lód, topiąc lodowe strzały. Wichry zawyły raz jeszcze. – Bierzcie tego ze srebrnym łbem! Zignorował krzyk. Jechał przez wydmy na oślep, pozwalając klaczy prowadzić i pochylając się nisko nad jej karkiem, a resztką sił skręcał wichry. Błyskawica rozbłysła obok wyładowanego łucznikami statku. – Brać go! Kolejny płomień osmalił mu prawe udo... a może Megaery... kiedy mocował się z nadciągającymi wiatrami. – Osłaniać regentów! Panika w głosie Hyela dodała Creslinowi skrzydeł, pochwycił wysokie wichry żelaznym uściskiem, walcząc, szarpiąc i ciągnąc... Ueeiii... iiii... Klacz zboczyła i potknęła się, ale osmalone ogniem ramiona Creslina trzymały mocno. Strugi lodowatego deszczu smagały statki; zimne strzały burzy opadły na łuczników, znacząc linię śmierci. Creslin ściągnął wodze i siedział wyprostowany w ciemnościach, czekając na to, co miało nadejść. Nic się jednak nie wydarzyło, zamarły okrzyki i odgłos mieczy, pozostały tylko płonące rany, które nie należały do niego. Pozostała ciemność. – Panie? – Tak? – Potrafił stwierdzić, że głos dochodzi z dołu, ale nie widział, kto mówi. – Co mamy zrobić? – Ilu nas zostało? – Prawie połowa. – A Nordlan? – Panie... zabiłeś wszystkich... i paru naszych. Niewidzące oczy Creslina zapłonęły. Przeklinał swoją głupotę. – Weźcie pozostałe konie. Znajdź wszystkich żołnierzy Recluce. Jeśli nie wdali się w walkę, każ im zaczekać. Poczekajcie, dopóki ziemia nie pokona Nordlan i wszystkich, którzy ocaleli. Wiesz, że pokona. – Dodał, zanim tamten zdążył się odezwać. – Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. Ciemności, dość mieliśmy kłopotów z tą krainą. – Poczuł zawroty głowy i lewą dłonią uchwycił się skraju siodła. – Panie... – Megaera? Jak ona się czuje? – Uzdrowicielka... zajmuje się nią. Ale panie... oni są tam... – Och... Creslin próbował przesunąć klacz, żeby przynajmniej wyglądało na to, iż patrzy w prawą stronę. Zwalczył zalewającą go ciemność i odepchnął palący ból ramion i nogi. Walczył – i przegrał, choć jego dłoń chwyciła uzdę Voli. CXXXIX – Nikt nigdy nie widział takiego sztormu – wymamrotał Ryedel, a jego grube wargi ledwo się poruszały. – Opowiedz mi o tym – warknął Hartor. – Setki kayów stąd, a jednak przerwał falochron w Tyrhawen i rozniecił pożary na nabrzeżach. Znikła połowa wody w Renklaarze. Nawet budynki w Lydiarze – i te wewnątrz Wielkiej Zatoki Północnej – zostały zrównane z ziemią. – Ale nic nie dosięgło Recluce. – Oczywiście, że nie. To robota Creslina. A ten idiota Gyretis mówił, że on nie ma aż takiej mocy. Ryedel rozłożył dłonie, jego wzrok nie sięgał twarzy Wysokiego Maga. – Gyretis zapłacił za to, czyż nie? – Powinienem posłać go na Recluce. Chciał, żeby Creslin zwyciężył. Odpowiedzi nie było. – Jak ktokolwiek mógłby teraz odmówić handlu z Creslinem? Albo próbować go oszukać? Ryedel spojrzał w stronę okna. – Czy możesz uczciwie stwierdzić, że jesteśmy teraz silniejsi? – To zależy, co masz na myśli – zaryzykował młodszy mag. – Hydlar prawie nie ma już statków, tak samo Certis i Austra. Jesteśmy w lepszej sytuacji niż inni, poza Sarronnynem. Hartor pokręcił głową. – Więc... teraz każdy będzie obserwował nasze ruchy. – I Ryessy – przypomniał mu Ryedel. – Doskonale. Za jednym zamachem Creslin zmienił Candar w kontynent rządzony na zachodzie przez Legendę, na wschodzie przez białych, a obie strony muszą pochylić głowę przed tą przeklętą wyspą, która liczy najwyżej dwa tysiące dusz. Może umrze młodo. – Nie na wiele się to zda, chyba że ta biała czarownica też umrze i chyba że nie będą mieli dziecka. Nawet wtedy, Gyretis... To znaczy, nie byłbym taki pewny. – Co masz na myśli? Albo co miał na myśli nasz brat nieboszczyk? – Deszcze zostały tam, gdzie posłał je Creslin, nawet po tej wielkiej burzy. – Och... – Najwyraźniej to, czego dokonał, jest trwałe. Wysoki Mag gładził palcami swój amulet. – Przypuszczam, że mogło być gorzej. – Roześmiał się ochryple. – Po tym wszystkim nikt nie pragnie już mojego stanowiska. Ryedel spojrzał w okno, a potem na kamienną posadzkę. Hartor powoli pokręcił głową. Chmury na zachodzie przerzedziły się i ukazało się zimne słoneczne światło, ale susza minęła. Po chwili puścił amulet, ale nie odwrócił się od okna. CXL Creslin z trudem przedarł się ku świadomości, ale nie przez ciemność. Otwierał oczy, ale nie widział. Czerń otulała go niczym powietrze, którym oddychał, i choć nie ograniczała go fizycznie, jednak nie opuszczała. Na jego wargach pojawił się ochrypły, bezgłośny dźwięk, kiedy usiłował wymówić imię Megaery. Spróbował raz jeszcze. – ...Megaera... Silna para ramion uniosła go do półsiedzącej pozycji, w której już pozostał, oparty o poduszki. – Wypij to. – Kubek dotknął jego warg i ciepła woń rosołu wypełniła nozdrza. – Megaera? – Tylko wypij. Musisz jak najszybciej odzyskać siły. Creslin połykał mechanicznie, wiedząc już, że pulsujące rany nie należą do niego, a ból głowy jest podwójny, i że to ona jest bardziej chora. Przełknął znowu, zastanawiając się, co może zrobić. – Nie! – rozkazała Lidia. Rozlał rosół na pierś, kiedy drgnął, wyczuwając stal w jej głosie. – Może później, kiedy będziesz silniejszy, ale to mogłoby zabić was oboje – powiedziała. – Ale... – wyjąkał – ...jeśli ona... – Creslin – nalegała Lidia. – Akurat w tej chwili trzyma się dobrze. Jeśli sytuacja stanie się rozpaczliwa, powiem ci. Ale najlepsze, co możesz teraz zrobić, to uleczyć siebie i przestać z niej czerpać siły. Ona jest powiązana z tobą dłużej i przepływ sił nadal nie jest równy. – Urwała. Miał poplamioną pierś i podbródek. – Jesteś dość silny, żeby to utrzymać i sam zjeść. Uniósł dłoń i odszukał kubek. – Skąd wiedziałaś, że o tym myślałem? Nie musiałam specjalnie zgadywać. Skoro rozdarłeś na strzępy dobry kawał niebios i niemal zabiłeś sam siebie, zniekształcając równowagę ładu i chaosu, żeby ją ocalić. Skoro nieprzytomny jęczysz tylko i ją przepraszasz. Skoro twoim pierwszym przytomnym słowem było jej imię. – Taki głupi... znowu. – Nie. Tym razem to moja wina. Martwiłam się o Klerrisa, a ty chciałeś mi pomóc. Nie zastanowiłeś się. Nie myślisz, kiedy ci, na których ci zależy, znajdują się w niebezpieczeństwie. Nikt z nas nie myśli wtedy za wiele. Ja też nie myślałam. Wypij jeszcze trochę. Obiecuję, że jeśli będę potrzebowała twojej pomocy, powiem ci. – Obiecujesz? – Obiecuję. Dokończył rosół i położył się, ale sen nie przychodził, nie od razu, nawet w ciemności, która mogła być środkiem dnia. Słyszał daleki szum fal bijących o piasek. Ten szum i nikłe odczucie, którego nie potrafił umiejscowić, powiedziały mu, że leży w swoim pokoju, ale na łóżku, a nie na sienniku, którego używał, i że łóżko nie jest małe. Próbował podnieść głowę, żeby dotknąć wezgłowia, ale ramiona mu drżały. Najmniejszy wysiłek wyczucia pokoju powodował, że wirowały wokół niego fale ciemności. Przynajmniej tak to wyglądało, choć czerń nie ustępowała. Tępy ból, nie należący do niego, przeszywał mu ramiona i nogę tak mocno, że własny zraniony bark zdawał się ledwie dokuczać. Zamknął oczy, ale to nie pomagało złagodzić bólu. Osunął się znowu w sen. Kiedy się przebudził, natychmiast poczuł na wargach brzeg filiżanki. – Wypij to. – Uhhh... poczekaj. Zwilżył usta i posłusznie wypił. Ból w ramionach wydawał się nie tak ostry... a może tylko się przyzwyczaił? – Megaera? – Wygląda na to, że czuje się lepiej – odrzekł Klerris. – Ale nie za bardzo? – Nie tak bardzo, jajkbym chciał. Wypij jeszcze trochę. Creslin posłuchał. Odstawił filiżankę z resztą ciepłego płynu, odchrząknął. – Za chwilę dostaniesz więcej. Jesteś słaby i odwodniony. – Odwodniony? – Za mało płynów. Ciało składa się w większości z wody, jak może sobie przypominasz. – Dlaczego nie widzę? – Nie wiem. Mogę tylko zgadywać. Nigdy wcześniej się to nie zdarzało i naprawdę nie jestem przygotowany na snucie przypuszczeń. – Zgaduj – rozkazał Creslin. – Jak sobie życzysz, wasza miłość. – Daruj sobie tytuły. – To przestań odgrywać butnego księcia. – Przepraszam. – Najpierw wypij jeszcze trochę. Creslin wysączył drugą filiżankę, trzymając ją już w pewniejszych dłoniach. – To tylko teoria. – Klerris urwał i zakaszlał. – W jakiś sposób rozerwałeś dwudzielność ładu i chaosu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zrobiono to w ten sposób. – Dwudzielność ładu i chaosu? – Wykorzystałeś postać ładu, żeby stworzyć destrukcję – ciągnął Klerris, jakby nie słyszał pytania Creslina. – Być może pamiętasz, że wyjaśniałem ci kiedyś, iż większość czarnych ma trudności z fizyczną destrukcją w miarę wzrastania poziomu ładu, nawet z fizyczną destrukcją, która nie wykorzystuje magii. No cóż, nie tylko dokonałeś niemożliwego, ale jeszcze uśmiercałeś ludzi tym śmiertelnym ostrzem, kiedy już to zrobiłeś. W pokoju słychać było tylko daleki szept fal. – I? – podsunął wreszcie Creslin ochrypłym głosem. Miałeś w ciele zbyt wiele podstawowego ładu i twój umysł po prostu odciął się od tego, co uznał za konieczne dla twego przetrwania. Wtedy siły podstawowego ładu znowu uderzyły w ciebie i Megaerę i przedarły się przez twoją obronę. – Co? Mówisz, że moje myśli nie należą do mnie? Klerris westchnął. – Nie mam na to odpowiedzi. Mogę tylko zgadywać. – Jak długo potrwa ta czerń? – Nie wiem. Gdybyś był zwyczajnym mistrzem ładu, już byś nie żył. Może trwać do końca życia. Możesz też odzyskać wzrok za... nie wiem... rok, albo równie dobrze za dziesięć lat. Po prostu nie wiem. Jestem zdumiony, że oboje nadal żyjecie. – Co z najeźdźcami? – Shierra wykazała więcej zdrowego rozsądku niż my. Twój posłaniec miał rację. Po prostu wystrzelała ich, jednego po drugim, dopóki się nie poddali. Jest jeszcze paru na wzgórzach, ale chyba nie będzie z nimi kłopotu. Nordlanie i Austranowie chcą ich wykupić. Shierra i Hyel wyznaczyli najwyższy okup. – Klerris ponownie odchrząknął. – Wygląda na to, że problemy z gotówką, zwłaszcza z tym, co zyskamy z wyrzuconych na brzeg statków, zostały aż nadto rozwiązane. Ty i Megaera jesteście teraz dość bogaci. – My? – Wy dwoje jako regenci dostaniecie dwadzieścia procent. Ponadto Shierra i Hyel nalegali, żeby zwrócono ci wydatki za całą żywność, którą sam kupowałeś. Kiedy Shierra powiedziała o tym żołnierzom i zapłaciła im zaległy żołd, chcieli głosować, żeby dać wam trzydzieści procent, ale oboje przekonali ich, że tego nie przyjmiecie. – Dwadzieścia to za dużo... – Nie bądź takim przeklętym głupcem. Nie możesz sobie pozwolić na bycie biedakiem. Przy następnej suszy, brakach czy czymkolwiek, co się przydarzy, będą się spodziewali, że uczynisz to samo. – Ummm... – Powieki Creslina zaczęły opadać i znowu zapadł w sen. CXLI Creslin szedł równym krokiem, choć powoli. Jego zmysły i uszy przeszukiwały korytarz, kiedy otworzył drzwi i wszedł do komnaty Megaery. Oddychała lekko, leżąc bez ruchu na łóżku, tak spokojnie, że w pierwszej chwili nie wiedział, czy śpi, czy odpoczywa – dopóki nie usłyszał szelestu bawełnianych prześcieradeł. – Jak... – zaczął. – Lepiej. – Jej głos był szeptem, a tępy ból w ramionach odbił się echem w jego ciele. Creslin usiadł przy niej na stołku i prawą dłonią przykrył jej dłoń, podczas gdy lewą odgarnął z ciągle zbyt ciepłego czoła wilgotne włosy, których nie widział. – Twoja ręka... dobrze... Miał ściśnięte gardło. Poczuł wilgoć na policzkach, przez chwilę odczuwał ciężar czerni we własnym wnętrzu. Potem przekazał jej całą siłę, jaką miał, żałując, że nie jest silniejszy, ale zadowolony, że ocalił odrobinę czarnego ładu, choć nie tak wiele, ile ona oraz ich córka mogły potrzebować. Zdał sobie sprawę, że ściska jej rękę tak mocno, że obie dłonie są wilgotne, i złagodził uścisk. – Nie odchodź. – Nigdzie nie idę. – Znowu uścisnął jej dłoń, a palcami lewej ręki znowu odgarnął włosy i pogładził policzek. – Tylko trzymałem za mocno. Próbował wyobrazić sobie jej twarz – piegi, płomień włosów – i obraz utworzył się na chwilę, po czym znikł. – Co nowego... się wydarzyło? – zapytała. – Shierra nalegała, żebyśmy wysłali ofertę do całej trójki: Fairhaven, Nordli i Hamoru, z propozycją, że nąjmądrzej dla nich będzie uznać Recluce oraz nasze handlowe okręty, a dla nas zaprzestać niszczenia ich flot. – Ummm... – Szeleszczący dźwięk i nacisk na jego przedramię powiedziały Creslinowi, że się przesunęła, choć dalej leżała na plecach, oparta o poduszki. Nordla nie mogła czekać. Wysłali nawet własną propozycję ugody. Nie mamy wieści z Hamoru i Fairhaven. Shierra, Hyel i Lidia uważają, że się zgodzą. Byrem już ma cztery statki na chodzie, a więźniowie z Hydlaru i Analerii pracują przy rozbudowie falochronu. Nordlanie budują jeszcze jedno molo, ale za parę dni odpływają. Zgodziliśmy się, żeby wzięli z powrotem jeden ze statków. – Przełknął, oblizał wargi i przesunął dłoń, żeby lekko pochwycić jej ramię. – ...mądre? – I tak będziemy w stanie zachować ponad tuzin okrętów, a nie możemy obsadzić aż tylu i nie znajdziemy wielu żeglarzy na następny rok. Poza tym nie szukamy zwady z Nordlą. Na odgłos kroków Creslin podniósł wzrok, wytężając zmysły. Wizytówką przybysza była czerń. – Lidia? – Pomyślałam, że cię tu znajdę. Daj mi sprawdzić. Creslin na chwilę jeszcze zacisnął palce na ramieniu Megaery. Wstał i cofnął się do uchylonego okna, pozwalając, żeby omiotła go lekka, choć ciepła bryza, podczas gdy Lidia pochylała się nad Megaerą, badając ramiona i głęboką ciętą ranę na udzie. – Widzę, że otrzymałaś już trochę pomocy. – Odwróciła się do Creslina. – Mam tylko nadzieję, że mogłeś sobie na to pozwolić. – Dałem tylko tyle, ile mogłem. – I nic więcej? – Trochę. Znam swoje ograniczenia. Nawet Megaera się roześmiała, a jej cichy chichot wpił mu się we wnętrzności, pod powiekami czuł pieczenie. – Dość. Dałeś zbyt wiele. Istnieje coś takiego jak emocjonalna równowaga. – Lidia ujęła go za ramię powyżej łokcia. – Musisz odpocząć w swoim pokoju. Jeszcze mi tylko trzeba, żebyście oboje zemdleli. – Uzdrowicielka łagodnie, lecz stanowczo wyprowadziła Creslina z pokoju i pociągnęła korytarzem. Niemal rzuciła go na łóżko, zanim zaczęła mówić. – Jesteś niemożliwy! Kiedy za bardzo obniżasz swoją energię, stajesz się zbyt emocjonalny i wszystko wraca prosto do niej. Niepotrzebne jej teraz zamartwianie się, że ty się o nią zamartwiasz. – Ale... – Nie ma żadnego ale. Wiem, że fizycznie masz więcej sił, niż potrzebujesz. Ale emocjonalnie jesteś wyczerpany i czujesz się winny jak diabli. Megaera się wyliże, ale nie pomoże jej twoje poczucie winy i smutek ani przypominanie jej, że oślepiłeś się, próbując ją ocalić. Creslin otworzył usta, ale Lidia ciągnęła dalej: – Tak. Wiem, że nie tylko ją, ale także Klerrisa, Hyela i samego siebie... ale ona tak właśnie czuje. Ja też nie mogę przestać myśleć, że zrobiłeś to, aby ocalić Klerrisa. Rozumiesz? Pokiwał głową. – Muszę wracać do Megaery. Upewnij się, że czujesz się pogodny i kochający, kiedy ją widzisz... a nawet kiedy nie widzisz. Rozumiesz? – zapytała ponownie. – Tak, wielce szanowna uzdrowicielko. – To dobrze! Zostawiła drzwi otwarte na oścież. Szybkim krokiem przemierzyła korytarz do pokoju Megaery. – Mężczyźni! – Dosłyszał również prychnięcie, które poszło w ślad za komentarzem. Creslin zsunął buty i wyciągnął się na łóżku. Szybciej, niż zdołał pomyśleć, zamknął oczy... choć było dopiero wczesne popołudnie. CXLII Creslin ukląkł ostrożnie, dotknął mokrej ziemi wokół sadzonki, po czym przesunął palce do łodygi, która stanie się wielkim czarnym dębem... pewnego dnia. Przez chwilę płynął od niego w stronę drzewka strumień ładu, do garstki liści, które wkrótce opadną, przygotowując roślinkę do nadchodzącej zimy. Potem wstał i wrócił na taras, czując na policzkach wilgoć porannej morskiej bryzy, nasłuchując szumu fal na piasku, stuku kopyt Kasmy na drodze albo też mocnych kroków Megaery na kamieniach wiodących do stajni. Pojedzie do twierdzy później, ale nie ma powodu do pośpiechu, skoro jego umiejętności najwyraźniej zostały ograniczone do myślenia i decydowania, a te można było praktykować równie dobrze w domu. Otaczał go łagodny poszum fal na piasku i odgłosy pracy Aldonii w kuchni. Nie czuł ciepła na policzkach, kiedy usiadł na murze tarasu, bo chmury przesłoniły słońce, chmury, które przyniosą późnojesienny deszcz. Na drodze zastukały końskie kopyta, ale ich wzór nie należał do Kasmy, ani też nie czuł bliskości, którą odczułby, gdyby jeźdźcem była Megaera. Wstał i poszedł w stronę barierki za stajnią, gdzie jeździec zsiądzie z konia. – Regencie Creslin? Próbował zidentyfikować znajomo brzmiący głos mężczyzny, którego nie widział. Potem z westchnieniem wykorzystał zmysły, żeby sięgnąć do prądu powietrza tańczącego wokół domu. Głowa go bolała, bo mimo iż zmysły rozpoznały przynajmniej najbliższe obiekty, wciąż pozostał niewidomy. ...musisz... Thoirkel czekał, aż Creslin przemówi. Creslin zwolnił subtelny chwyt prądów powietrza i ból ustał. Choć Megaera była w twierdzy, odczuł jej ulgę. – Tak, Thoirkel? – Dowódcy straży pragną cię powiadomić, że na Krańcu Lądu zacumowały dwa statki Sarronnynu. – Czego chcą? To znaczy, Sarronnyn? – Będą zaszczyceni, jeśli ty albo współregent, raczycie zobaczyć się z nimi. Przywieźli towary obiecane zeszłej wiosny przez tyrana... a nawet więcej niż to i skrzynię złota jako... spóźniony ślubny dar. Creslin prychnął. – Domyślam się, że podtyran nie była rozbawiona. – Właściwie, wasza miłość, śmiała się. Powiedziała, że wystarczyło jedynie przeorganizować znany świat, żeby Ryessa, tyran, zapłaciła swoje długi. – Zobaczę się z nimi, ale nie tutaj. Oboje spotkamy się z nimi w twierdzy. – Ale... – Jej miłość z pewnością zechce mieć swój udział w wyrażeniu wdzięczności za hojność tyrana. – Creslin odwrócił się do drzwi, które prowadziły do stajni. Szedł pewnie, chociaż nie widział, a siodłanie Voli zabrało mu tylko odrobinę więcej czasu niż dawniej, aczkolwiek zadanie to wymagało większego skupienia i wywołało lekki ból głowy. Thoirkel czekał, siedząc w siodle, na drodze za Czarnym Domostwem. Na dole, u stóp wzgórz, ostatni hamoriańscy więźniowie pracowali przy układaniu kamieni, zmieniając dawny udeptany szlak w prawdziwy trakt pomiędzy Krańcem Lądu, a siedzibą regentów. Dźwięk kamieniarskiego młota dobiegł od drogi, ale z południowego krańca, gdzie pierwsi hamoriańscy murarze – już nie więźniowie, ale rzemieślnicy Recluce – pracowali przy wznoszeniu mniejszego domostwa. Będzie to dom Hyela i Shierry. Hyel i Shierra? Creslin uśmiechnął się. Ale kogóż innego mogliby wybrać? Na swój sposób byli tak samo związani jak on i Megaera. – Jak dawno statek przybił do brzegu? – Niedawno, panie. Nawet nie zaczęli wyładunku, kiedy wyjechałem. Jej miłość nalegała, żebym natychmiast cię znalazł. – Będziemy musieli jej poszukać. Odnalezienie Megaery nie było trudne, bo stała w łukowato sklepionych odrzwiach twierdzy. – Szybki jesteś – powiedziała. – Ślepy nie znaczy powolny. Przynajmniej nie za bardzo. Nadal potrafię wyczuć, gdzie co leży, ale sięganie dalej niż na parę cubitów boli. – Wiem. – Przepraszam. Wejdziemy na pokład statków z Sarronnynu? A może posłowie twojej siostry przyjdą tutaj? – Odwrócił się w jej stronę, jakby widział. – Pomyślałam, że moglibyśmy spotkać się z nimi w twierdzy, a potem pozwolić eskortować się na statki. Odwrócili się równocześnie do Thoirkela. – Przekażesz posłom zaproszenie? – zapytał Creslin. – Tak, wasze miłości. Jak... kiedy? – Równie dobrze może być teraz. Thoirkel skłonił się i odszedł. – Dasz sobie radę ze statkiem? To znaczy... – zapytała z wahaniem Megaera. – Wyczuwam wystarczająco dużo, a ty z pewnością pozostaniesz u mego boku, odgrywając posłuszną, uczepioną mnie kurczowo wschodnią małżonkę. – Mogę stać u twego boku, ale nie będę się kurczowo czepiać. Creslin wyszczerzył zęby. – Ty... powiedziałeś to, żeby tylko... tylko... Och, ciągle jesteś niemożliwy. – Ślepota tego nie uleczy – wtrącił się nowy głos. Lidia wchodziła po schodach do starego korytarza, gdzie przystanęli. – Podsłuchałam ostatnie zdanie. Gdzie zamierzacie przyjąć posłów? – Pomyślałem, że cała nasza szóstka spotka się z nimi w pokoju, gdzie zwykle się widujemy – odrzekł Creslin. – Czy to... właściwe? – Nie wiem i chyba nie mnie należy pytać. – Och, przestań odgrywać biednego ślepca, Creslinie – powiedziała, uśmiechając się blado. – Nie o to mi chodziło. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym pokojem, kiedy widziałem, a teraz nie pamiętam go zbyt dokładnie. – Och... – To zabawne, ile rzeczy przyjmujesz za pewnik. – Głos Creslina mimo woli zabrzmiał oschle. – Każę strażniczkom przynieść kilkanaście krzeseł i jakieś napoje, jak to zazwyczaj robiliśmy – zaproponowała Megaera. – Właśnie stoczyliśmy wojnę o handel. Jestem pewien, że nie narazimy się na krytykę, jeśli nasz stół nie sprosta wymaganiom twojej siostry. Poza tym burkha nie była aż taka dobra. – Najdroższy... – Megaera westchnęła. – Wrócę za chwilę. Creslin nasłuchiwał jej kroków na twardej kamiennej posadzce korytarza. – Dlaczego jestem pewna, że wy dwoje zawsze będzie się kłócić? – zapytała Lidia. – Ponieważ żadne z nas nie chce przyznać, jak bardzo jesteśmy od siebie zależni. Przez chwilę panowała cisza. – Wybacz mi. Kiwałam głową, ale patrzyłeś z takim napięciem, że zapomniałam, iż nie widzisz. – Dziękuję. Trzeba się przyzwyczaić. Wątpię, żebym kiedykolwiek zdołał. Często więc czuję się niezdarnie i tak trudno jest zapomnieć, że mogłem widzieć, nawet kiedy nie było światła. – Zwilżył językiem wargi, kiedy przemknął mu przez myśl zamglony obraz Megaery u jego boku sprzed nie tak wielu nocy. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co posiadasz. – Nadal posiadasz o wiele więcej niż większość z nas. – W cichym głosie Lidii brzmiała odrobina współczucia. – Chyba powinniśmy wejść na górę. – Palce Creslina musnęły kamienny mur, zanim ruszył. W połowie schodów usłyszał głos Megaery. – Nie tamte... ten komplet krzeseł z drugiego pokoju. W końcu to posłowie... Creslin uśmiechnął się szeroko, idąc w stronę sali obrad. Wkrótce potem przybyli posłowie z Sarronnynu. – Oto Frewia L’Arminz, szanowna doradczyni tyrana Sarronnynu oraz poseł na Recluce, i Lexxa Valhelba, również poseł. – Głos młodej strażniczki był wyraźny. Szóstka z Recluce wstała, a Creslin uniósł się tylko częściowo z krzesła w ślad za innymi. – Jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością – przemówił w ciszy, która zapadła – i witamy, aczkolwiek – zatoczył ręką po pokoju – nasza gościnność z konieczności jest o wiele mniej imponująca niż gościnność Sarronnynu. Mimo to witamy was w pokoju i przyjaźni. – Zmusił się do szerokiego uśmiechu. – A ponieważ na tym kończy się mój mierny zapas formalnych zwrotów, siadajmy, na ciemności. – I usiadł. – Mamy pewne dokumenty, wasze miłości. – Podtyran zna się na tym o wiele lepiej ode mnie – odrzekł Creslin. – Może zanim będziemy kontynuować – przerwała Megaera – moglibyśmy zaoferować wam coś odświeżającego. Kiedy mówiła, weszły dwie strażniczki. Jedna niosła tacę z kielichami i karafkę, a druga większą tacę z wyborem serów i owoców. Ustawiono kielichy przed zgromadzonymi w pokoju i napełniono płynem, który, jak wiedział Creslin, był przejrzyście zielony i miał posmak ognia. Jego ciało nie buntowało się przeciwko opiece nad drzewami czy wytwarzaniem brandy – dalej więc nad nimi pracował. – Wznieśmy toast za naszych gości. – Creslin uniósł puchar i trzymał go wysoko, sięgając zmysłami ku Megaerze i czekając, aż ona również uniesie swój kielich. – Za naszych gości – powtórzyła Megaera. Wychylono toast. – To jest... raczej niezwykłe... – wykrzyknęła Frewia po pierwszym łyku. Creslin cieszył się, że nie siedzi przy tej kobiecie. – Może byłoby lepsze z burkhą, ale z żalem przyznaję, że nie byliśmy w stanie jej przygotować, choć z wielką przyjemnością zaopatrzymy was w zapas zielonej brandy dla Ryessy. – Moja siostra, tyran, być może doceni jej wyjątkowość. – Jeśli zechcecie użyczyć nam trochę... – Z ogromną przyjemnością. – A dokumenty? – Ton Megaery był uprzejmy. – A, tak, wasza miłość. Jej miłość tyran powierzyła nam przekazanie propozycji porozumienia potwierdzającego przyjaźń Sarronnynu i Recluce, łącznie z innymi gwarancjami handlowymi... Creslin sączył brandy, podczas gdy Frewia ciągnęła głębokim jednostajnym głosem: – ...iw końcu ładunek zarówno Aldrona, jak i Miratrora, jako uczczenie związku waszych miłości. – ...skoro ciągle żyjemy – wyszeptała Megaera. – ...i mamy nadzieję, że wyświadczycie nam tę łaskę i złożycie krótką wizytę na naszych okrętach... – ...żeby każdy wiedział, że istniejemy i jesteśmy diabłami Oceanu Wschodniego... – ponownie wyszeptała Megaera. – Przestań – upomniał ją Creslin. – Przyjmij z uśmiechem to, co musi ci dać. – O, przyjmiemy... – Słucham, wasza miłość? – Wymienialiśmy uwagi na temat hojności tyrana, Frewio. – Głos Creslina brzmiał łaskawie. – I weźmiemy pod rozwagę to porozumienie, choć z pewnością zgodzimy się zasadniczo, jak pewnie wiesz, z potrzebą wolnego handlu. – Wstał, wiedząc, że Megaera wstanie wraz z nim, choćby tylko po to, aby przerwać ten potok kwiecistych, nic nie mówiących zwrotów. – Doceniamy, że podjęłyście tak długą i uciążliwą podróż. Wiedząc, jak musicie być utrudzone, nie chcemy doprawdy jeszcze bardziej nadużywać waszej hojności. – Ostatnie pytanie, wasza miłość. Chodzą wieści... Creslin nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. – Było już tyle plotek. Przypuszczalnie... ale nieważne. Pozwólcie, że rozwieję choć jedną z nich. Nie, ani podtyran, ani ja nie zamierzamy zgłaszać praw do Montgren, ani też, zważając na oczywiste fakty, nie moglibyśmy tego uczynić, skoro owładnięte jest czerwonobiałą magią Fairhaven. Nie spodziewamy się również, żeby konieczne było dalsze wykorzystanie burz, skoro prawa Recluce do istnienia i wolnego handlu zostały uznane. – Wzruszył ramionami w stronę dwóch posłów. – Oczywiście, zachowany prawo robienia tego, co musimy, dopóki ktoś nie zmusi nas... – Sarronnyn z pewnością nie naruszy tych praw – podkreśliła z naciskiem kobieta o głębokim głosie. – Ale nie o tym właściwie mówi plotka. Creslin sięgnął ku bryzom – ochłodzenie pokoju nie sprzeciwiało się ładowi, choć później zapłaci za to bólem głowy – i posłał podmuch przez pokój. – Nie wyrzekłem się również wichrów – powiedział im. – Ach... trafiłeś w sedno. Jakkolwiek jest coś... – Zrezygnowałem z użycia miecza, ale jest tu wielu takich, którzy dorównują mi zdolnościami. – Creslin skinął w stronę Shierry. – Jak również tacy, którzy przeszli takie samo szkolenie jak ja i mają o wiele większą wprawę. Nasze ostatnie doświadczenia wskazują, że armię należy pozostawić prawdziwym zawodowcom. – Macie jeszcze jakieś pytania? – Głos Megaery był niczym lód, pomimo aż nadto znajomego skurczu, który pochwycił zarówno jej żołądek, jak i Creslina. – Ach... nie o... plotki, wasza miłość. – Jak się domyślacie, zostałyśmy poproszone przez tyrana – wtrąciła druga posłanka – aby zapytać o możliwość uzyskania zgody na pewne towary, na przykład przyprawy, a po naszym toaście jestem skłonna przypuszczać, iż będzie bardzo zainteresowana waszą zieloną brandy. Creslin powstrzymał śmiech i odrzekł uprzejmie: – Macie naszą przychylność. Kiedy posłowie wyszli, Megaera zwróciła się ku niemu. – Ty! Zachowałeś się gorzej niż Ryessa. – Nie zauważyłem, żebyś się bardzo wzdragała. – W każdym razie – wtrąciła się Lidia – wasze przedstawienie przeraziło je nie na żarty. – Kiedy odwiedzimy te statki? – Proponowałbym natychmiast... chyba że chcecie poczekać kilka dni – doradził Hyel. – Miejmy to już za sobą. Nie wyładują niczego, póki nie przyjdziemy, a niektórzy mają już coraz bardziej dość mąki kukurydzianej. CXLIII Creslin i Megaera schodzili po nie osłoniętym trapie. Jego krok był pewny, choć każdy wydawał się aktem wiary. – ...nie zachowuje się, jakby był ślepy... – ...cicho, durniu. On słyszy szept wczorajszych plotek. Creslin nie mógł się oprzeć. Kiedy dotarł na molo, odwrócił się w stronę statku i zawołał: – Nie wczorajszej! raptem sprzed godziny. – ...uhp... – ...mówiłem ci... – Przestań się popisywać – syknęła Megaera. Creslin zboczył ku wschodniej stronie starego nabrzeża, żeby ominąć dwukółkę i dwie strażniczki, które stały gotowe do rozładunku. – To było konieczne, zwłaszcza skoro ktoś im powiedział, że jestem ślepy. Albo powiedział, albo jest to żałośnie oczywiste. – Mmmm... rozumiem, ale znam cię. – Czy to ważne, skoro nadal wierzą, że potrafię władać wichrami? – Prawdopodobnie nie. – Poza tym ty mogłabyś przywołać wystarczająco dużą burzę, gdybyś musiała. – Oni o tym nie wiedzą i nie jestem pewna, czy moja siostra powinna. Ona już wie. – Creslin obszedł konia zaprzężonego do dwukółki. – Biali wiedzą i dlatego pewnie się dowiedziała. – Roześmiał się, kiedy szli w stronę gospody i koni. – Poza tym jasne było, że ładunek przeznaczony jest dla ciebie, nie dla mnie. Ryessa obawia się ciebie o wiele bardziej niż mnie. – To smutne. – Wiem. – Ten ładunek to moje ślubne dary i posag. I tylko dlatego, że się nas boi. Creslin nie mógł nic dodać, a głowa zaczynała go boleć od koncentracji koniecznej do zachowania równowagi i wykorzystania od czasu do czasu poczucia ładu, aby mógł się orientować w przestrzeni. Zrównał krok z Megaerą, ale milczał, nawet podczas jazdy do twierdzy. Wiatr wiał teraz z północnego zachodu, chłodny i nawet bardziej wilgotny niż przedtem. Kopyta Kasmy i Voli stukały na kamieniach dziedzińca, kiedy konie niosły dwoje regentów w stronę stajni. Creslin szedł pierwszy, bo znał już wielkość i wygląd schodów. Pozostała czwórka – Klerris, Lidia, Hyel i Shierra – czekali na nich w pokoju, który stał się ich salą obrad. – Jak poszło? – zapytała Shierra. Reszta milczała, podczas gdy współregenci sadowili się przy stole. – Były raczej pełne uniżonego szacunku. I chociaż chciały pokazać nam wszystko, co przywiozły, albo przynajmniej część, z niezmierną łaskawością raczyliśmy przyjąć to na słowo honoru – odpowiedziała Megaera. – Co, jak podejrzewam, wprawiło je w jeszcze większy niepokój – wtrąciła Shierra. – Odniosłam takie wrażenie. – Wzmocniliście tylko obraz tajemniczych i potężnych regentów Recluce. – Regent, książę, tyran czy co tam jeszcze – Creslin potrząsnął głową, a czerń zdawała się wirować. – W każdym razie, radziliśmy sobie znacznie lepiej jako rada. I niech tak zostanie. – Ale tylko dlatego, że wy dowodziliście... – stwierdziła Shierra. – Bzdura! Nikt nie zrobiłby tego lepiej. – Pozwolę sobie mieć inne zdanie. Creslin pochwycił napięcie w głosie Klerrisa i czekał. – Pozwolę sobie mieć inne zdanie – powtórzył czarny mag. – Pomysł rady jest świetny, ale tylko jeśli ty albo Megaera będziecie dowodzić. – Świetnie. Megaera może dowodzić. Jest do tego przygotowana lepiej ode mnie. – Creslin urwał, czując skurcz wnętrzności, i przełknął, zdając sobie sprawę, że odczucie należy do Megaery. – Wybacz, najdroższy, ale nie zgadzam się. Creslin zacisnął szczęki i czekał. Megaera przemówi, jeśli będzie chciała. – Dziękuję – zaczęła. – Po pierwsze, czy ci się to podoba, czy nie, większość świata nie wierzy w Legendę. Po drugie, rada złożona w połowie z kobiet przysłuży się celom Sarronnynu i Southwind. Po trzecie, to ty jesteś wielkim i sławnym magiem burzy, który sam jeden zniszczył większość flot świata. Po czwarte, jeśli nie zostaniesz głową rady, powstaną plotki, że coś z tobą nie tak albo że rada stanowi tylko przykrywkę. – Jeśli stanę na czele, nazwą to farsą. – Uznają, że rada stanowi raczej ciało doradcze zamiast przykrywki – zauważyła Lidia. – Co pozwala na ciągłość, kiedy... Creslin i Megaera pokiwali równocześnie głowami, pozostawiając stwierdzenie Klerrisa bez komentarza. Żadne z nich nie przeżyje drugiego. To było aż nadto jasne. – A więc, najdroższy, musisz być głową rady. – Megaera uśmiechnęła się. – Cudownie. Poprowadzi was ślepiec. – Dla maga to nieistotne, a ty z pewnością nie zachowujesz się jak ślepiec. – Tyle że nigdy już nie uniosę miecza. – Wątpię, żebyś musiał. – Głos Lidii brzmiał oschle. Creslin zwalczył falę mdłości – Megaery. Chociaż minęły po chwili, zastąpiły je równie niepokojące uczucia niezdarności i rosnąca potrzeba uwolnienia się. – Kto będzie w radzie? – zaryzykował Hyel. – Na razie nas sześcioro. Mogą być jeszcze inni, ale będziemy ich wybierali, kiedy taka rada lub wiedza staną się niezbędne. – Uważam, że lepiej, abyś ty prowadził radę, najdroższy. ...przynajmniej z nazwy... Creslin westchnął. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią, czy widzi, czy nie. CXLIV Na wschód od Czarnego Domostwa słyszał łagodny szum Oceanu Wschodniego na piasku u stóp urwiska. Wiatr owiewał mu twarz miękką, chłodną wilgocią pozostałą po nocnym deszczu. Wyostrzone zmysły powiedziały mu, że jest tam mur, choć go nie widział. Usiadł na kamieniach, które sam kładł, wystawiając twarz ku ciepłym promieniom wschodzącego słońca. Nie przeniósł ciągle niewidzących oczu w stronę źródła ciepła, ale nasłuchiwał morza. Skrzywił się na głos mewy kołującej gdzieś ponad plażą, ale milczał, bo Megaera wciąż spała, a potrzebowała tego snu zarówno dla siebie, jak i dla córki, którą nosiła. Do pierwszej mewy dołączyła następna i obie odleciały poza zasięg jego słuchu. Bryza przycichła i znikło poranne ciepło, kiedy chmury z zachodu nadciągnęły nad wschodni horyzont. Wkrótce zerwał się wiatr, chłodniejszy teraz, ale nie zimny, niosąc zapowiedź deszczu, który spadnie w ciągu dnia, o czym Creslin wiedział. – Najdroższy? Megaera szła ostrożnie po wilgotnych kamieniach tarasu, niosąc coś. Jednak jego odbiór nie był dość ostry, żeby rozpoznać większy przedmiot. – Dobrze się czujesz? – zapytał. – Trochę zmęczona, ale Aldonia ciągle mi powtarza, że to normalne. – Usiadła przy nim, ostrożnie kładąc przedmiot na kamieniach naprzeciwko niego. – Jaki śliczny.....wybacz... jestem głupia... – W porządku. Nawet ja mogę stwierdzić, że jest śliczny dzień. Powietrze pachnie świeżością i czułem nawet słońce, zanim nadciągnęły chmury. – Wzruszył ramionami. – Zrobiłbyś coś dla mnie? Zmarszczył brwi. – Co? Wyczuwam dosyć, żeby nie padać na nos, i potrafię sam się ubrać... – Creslin... ...dość użalania się nad sobą... Nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu, odczuwając zgryźliwość nie wypowiedzianych słów, tak charakterystyczną dla kobiety, którą kochał. – W porządku. Dość użalania się nad sobą. Jeśli mi się uda. – Możesz spróbować. – Podała mu coś. Delikatny dotyk gitary przestraszył go. – Ale... – Nie musisz widzieć tego, co grasz. Dotknął palcami strun. Dlaczego unikał muzyki? – Miałeś poważne powody, ale nie myśl o nich. Po prostu zagraj i zaśpiewaj mi piosenkę. Jakąkolwiek. ...proszę... Jej ból ciął niczym nóż, a dłonie trzymały niezdarnie gryf instrumentu. Po chwili przełknął i pozwolił palcom odnaleźć nuty. ...na morskim brzegu, gdzie pienią się wody, odchyl głowę i usłysz lot wichru. Wschodni wiatr kocha światło słońca, A zachodni kocha noc. Kiedy skończył, Megaera milczała, ale jej ciepło wystarczyło, żeby zachęcić go do ponownego dotknięcia strun. Nie proś, abym zaśpiewał, I nie proś, aby zagrał dzwon, Nie pytaj o baśń... Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic... Kiedy jego głos ucichł, a palce puściły struny, przez chwilę ujrzał dom dla gości, wyraźny na tle białych kłębiastych chmur znaczących błękitnozielone niebo. Trwało to jednak tylko chwilę, zanim znowu zamknęła się wokół niego czerń. Żadnych Wież Zachodzącego Słońca, żadnych wielkich wizji, tylko kamienny domek dla gości, chmury i niebo. Oczy go piekły i delikatnie położył gitarę na murze. – Czy ja...? Dłoń Megaery ujęła jego przegub, ciepła, kojąca. – Najdroższy... Przełknął z wysiłkiem. – Nuty – ciągnęła – ...były złote! Objęła go ramieniem i przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Czy to była wizja? – zapytał w końcu. – Żałuję, że nie patrzyłem na ciebie... – To nie była wizja. Odetchnął głęboko. – Lidia miała rację, prawda? Że nie będę mógł władać fizycznym chaosem? Dawno temu pytałaś, dlaczego mogę używać miecza do zabijania. Teraz nie mogę, prawda? – Nie. – Jej głos był cichy. – I nigdy nie będę mógł, prawda? Nawet jeśli odzyskam wzrok? I mogę przywoływać wichry tylko dla ładu. – Lidia tak nie uważa. Roześmiał się na wpół radośnie, na wpół gorzko. – Więc... żeby znowu cię widzieć, umknąć ciemności. To dlatego przyniosłaś gitarę? Skinęła głową. Znowu sięgnął po instrument, ale zanim dotknął drewna, odezwała się Megaera. – Najdroższy... Poczuł jej wargi na swoich, dotyk był niezdarny, bo siedziała niewygodnie. Odsunął ją, wstał i przyciągnął żonę do siebie. Chmury rozstąpiły się, fale uderzały o piasek, a słońce, którego jeszcze nie widział, padało na tych dwoje, którzy byli już trojgiem... i jednym.