13026
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13026 |
Rozszerzenie: |
13026 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13026 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13026 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13026 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Andy McNab
Firewall
(Firewall) Przełożył Andrzej Szymański
1.
Helsinki, Finlandia Poniedziałek, 6 grudnia 1999 roku.
Rosjanie to poważni gracze. Jeśli sprawy nie potoczą się zgodnie z planem, mówił
Siergiej,
to będę miał dużo szczęścia, gdy zostanę zastrzelony w hotelowym holu. Gdybym
jednak wpadł
im w łapy, to wywiozą mnie na jakieś pustkowie, gdzie rozprują mi brzuch, wywalą
na wierzch
flaki i tak zostawią, aby gapić się na bebechy wijące się jak świeżo złapane
węgorze w wiadrze;
po trzydziestu minutach będzie po mnie. Takie rzeczy się zdarzają, dodał, kiedy
jadasz w kasynie
z ważnymi facetami z rosyjskiej mafii. Jednak nie mam wyboru; cholernie
potrzebuję gotówki.
– Jak to się nazywa, Sierioża? – powiedziałem pokazując na migi rozpruwanie
brzucha.
Patrząc wprost przed siebie, uśmiechnął się dyskretnie i wyszeptał: – Zemsta
wikinga.
Dochodziła siódma i od ponad trzech godzin było ciemno. Przez cały dzień trzymał
mróz
i choć od pewnego czasu nie padał śnieg, po obu stronach drogi widać było na
zoranej ziemi
nawiane zaspy.
Niemal od godziny siedzieliśmy bez ruchu w samochodzie, zachowując absolutną
ciszę.
Mogły nas zdradzać jedynie nasze oddechy. Zaparkowaliśmy dwa budynki dalej od
hotelu
Intercontinental, ukryci w cieniu pomiędzy dwiema latarniami ulicznymi, by w ten
sposób
zamaskować naszą obecność w brudnym czarnym nissanie. Oparcia siedzeń były
odchylone, aby
ułatwić załadowanie obiektu wraz ze mną owiniętym wokół niego jak zapaśnik, a
potem tam go
przytrzymać. Nissan był czysty: żadnych odcisków palców i kompletnie pusty,
jeśli nie liczyć
pakietu opatrunkowego leżącego na rozłożonych siedzeniach. Nasz człowiek
podrzucił nam
przez granicę parę litrów płynu Ringera, bo chcieliśmy go mieć pod ręką na
wypadek, gdyby
nasze spotkanie z gangiem nie przebiegło pomyślnie. Złapałem się na myśli, że to
nie ja będę
musiał z niego korzystać. Teraz miałem już wszystko.
Powinienem był wcześniej zainstalować aparat do kroplówki, by w razie
odniesienia ran
zastąpić płyny ustrojowe, lecz dzisiaj mogłem tylko o tym pomarzyć. W innej
sytuacji
sprowadziłbym wenflon z Anglii, wbił go wcześniej w żyłę na lewym przedramieniu
i przymocował taśmą. Zbiornik zawierał już specjalny roztwór, by powstrzymać
krzepnięcie krwi
napływającej do zbiornika. Płyn Ringera nie jest tak dobry jak plazma krwi, gdyż
stanowi jedynie
mieszankę soli mineralnych, wolałem go jednak niż jakikolwiek preparat
zawierający plazmę.
Rosyjska kontrola jakości była pod psem, ja zaś chciałem wrócić do Anglii z
forsą, a nie
zarażony HIV-em. Spędziłem sporo czasu w Afryce nie narażając się na rany z
powodu ryzyka
infekcji i wcale nie miałem zamiaru pozwolić, aby coś takiego wydarzyło się
obecnie.
Z naszego miejsca widać było Mannerheimintie, położone w dole – 200 metrów od
nas.
Główna aleja prowadziła do centrum – zaledwie piętnaście minut spacerkiem w
prawo. Płynął
tędy w obie strony rytmiczny, powolny strumień tramwajów. Tu, na górze, był
zupełnie inny
świat. Po obu stronach spokojnej ulicy tłoczyły się domki jednorodzinne, a
niemal w każdym
oknie jarzyły się świąteczne lampki, upięte w kształt odwróconej litery V.
Ludzie przechodzili uginając się pod ciężarem toreb ze sprawunkami, ozdobionymi
obrazkami ostrokrzewu i wizerunkami Świętego Mikołaja. Nie zauważali nas,
spiesząc do swoich
eleganckich mieszkań, zaprzątnięci szukaniem oparcia dla stóp na oblodzonych
chodnikach;
głowy mieli pochylone, by uchronić się przed wiatrem, który właśnie się zerwał i
uderzył w nasz
samochód.
Silnik był cały czas wyłączony, więc siedzieliśmy jak w lodówce. Nad nami
unosiła się
falująca para naszych oddechów.
Zastanawiałem się, jak wykonam zadanie, a co ważniejsze, jak postąpię, jeśli coś
się
popieprzy. Skoro cel został wybrany, to samo porwanie prawie zawsze przebiega
tak samo. Na
pierwszym miejscu znajduje się rozpoznanie, na drugim – dowodzenie, na trzecim –
zatrzymanie
obiektu; reszta to: negocjacje, wypłacenie okupu i wreszcie zwolnienie
zakładnika, chociaż nie
zawsze tak się dzieje. Ja zajmowałem się zaplanowaniem i wykonaniem pierwszych
trzech
zadań; reszta należała do kogoś innego.
W Londynie znaleźli mnie trzej hałaśliwi faceci w szelkach i pod krawatami, z
jakiegoś
prywatnego banku. Dostali namiar od mojego kumpla z pułku, który teraz pracował
dla dużej
agencji ochroniarskiej. Człowiek był tak miły, że polecił mnie, bo sam musiał
odmówić.
Gdy już zasiedliśmy przy oknie w barze na dachu Hiltona, skąd rozciągał się
widok na
ogrody pałacu Buckingham, bankierzy powiedzieli: – Wielka Brytania stoi w
obliczu
niespotykanej wręcz eksplozji działalności rosyjskich grup przestępczych. Londyn
stał się pralnią
pieniędzy. Wywiad cywilny donosi, że każdego roku przepływa przez nasze miasto
jakieś 20
miliardów funtów, a ponad dwustu bossów mafii albo mieszka w Anglii na stałe,
albo bywa u nas
regularnie.
Moi rozmówcy wyznali ponadto, iż odkryli, że tylko w ciągu trzech lat przez
konta
Walentyna Lebiedia przepłynęły w ich banku miliony. Taka sytuacja budziła ich
niepokój, bo
wcale nie mieli ochoty na spotkanie z patriotycznie nastawionymi niebieskookimi
chłopcami,
którzy mogliby złożyć im wizytę, zobaczyć jego nazwisko i poznać historię jego
kont. Ich
rozwiązanie polegać by miało na przewiezieniu Lebiedia do Petersburga, gdzie,
jak mniemałem,
zamierzali namówić go do przeniesienia rachunku do innego banku lub też do
przekazywania do
ich banku większych sum, które usprawiedliwiałyby ryzyko. Tak czy owak, nie
zamierzałem
w to wchodzić, dopóki nie dostanę gotówki.
Spojrzałem na Siergieja. Kiedy gapił się na ruch uliczny, jego oczy błyszczały,
a grdyka
poruszała się, jak gdyby coś przełykał.
Może chciał powiedzieć, że nagadaliśmy się dosyć przez dwa tygodnie przygotowań
i teraz
trzeba zrobić, co należy?
Konferencja członków Rady Europy w Helsinkach miała się rozpocząć za dwa dni.
Niebieskie flagi Unii Europejskiej zwisały wzdłuż głównych ulic, a duże czarne
samochody
eurokratów, konwojowane przez eskorty motocyklistów, przemieszczały się ze
spotkania na
spotkanie. Policja zmieniła kierunki jazdy, by kontrolować ruch wokół miasta;
wszędzie stały
lampy sygnalizacyjne i barierki. Z tego właśnie powodu musiałem już dwukrotnie
zmieniać naszą
trasę odwrotu.
Podobnie jak wszystkie pierwszorzędne hotele, Intercontinental był domem dla
przybyszy
z Brukseli. Wszystkie apartamenty w mieście były zajęte już od tygodnia, kiedy
więc zjadą się do
miasta głowy państw, będą musieli grzecznie odmówić zaproszeniu Tony Blaire’a na
brytyjską
wołowinę podawaną na jakimś obiedzie dla mediów i zniknąć. W porządku, ale tutaj
sprawa
bezpieczeństwa była, jak dla mnie, mocno przesadzona – ta cała policyjna
paranoja
z zaplombowanymi włazami do kanalizacji i gromadami służb na ulicach, mająca
zabezpieczać
przed bombami.
Na pewno wykombinowaliby plany awaryjne dla każdego możliwego wydarzenia,
a szczególnie na wypadek akcji z użyciem broni.
Siergiej miał pod stopami składany AK – krótki karabin szturmowy, rosyjski
automat 7.62
mm. Jego przerzedzone brązowe włosy osłaniała ciemnoniebieska wełniana czapka, a
pod kurtką
nosił starą wojskową kamizelkę kuloodporną, co upodobniało go do człowieka
Michelina. Gdyby
ktoś z Hollywoodu szukał rosyjskiego twardziela, wybrałby na pewno Siergieja:
czterdziestka
z hakiem, kwadratowa szczęka, wystające kości policzkowe i niebieskie oczy,
które nie tylko
przeszywały człowieka na wylot, ale robiły z niego siekaninę. Jedynym powodem,
dla którego
Siergiej nigdy nie zostanie odtwórcą głównej roli, jest jego dziobata skóra.
Może w młodości nie
miał dostępu do „Clearasil”, albo skóra była oparzona. Nie umiem powiedzieć, co
było tego
powodem, a nie chciałem go pytać. Był twardym, godnym zaufaniem facetem i
czułem, że
można z nim robić interesy, ale wiedziałem także, że jego nazwisko nie trafi na
moją listę
adresatów życzeń bożonarodzeniowych.
O samodzielnej działalności Siergieja Łysenkowa przeczytałem w służbowych
raportach
wywiadu. Był członkiem grupy Alfa należącej do Specnazu – elity oficerów
rosyjskich sił
specjalnych, wykorzystywanych wszędzie tam, gdzie rząd rosyjski był zagrożony
albo gdzie
trwały wojny zaborcze. Kiedy twardogłowi z KGB przeprowadzili w 1991 roku zamach
stanu
w Moskwie, ściągnęli grupę Alfa, by załatwiła Jelcyna broniącego się w
moskiewskim Białym
Domu. Jednak Siergiej i jego koledzy uznali, że wszyscy politycy razem wzięci są
do kitu
i wobec tego zdecydowali, że mają już tego dosyć. Nie posłuchali więc rozkazu,
zamach się nie
udał, a kiedy Jelcyn dowiedział się o nich, wziął ich do siebie i zamienił we
własnych
ochroniarzy, co osłabiło ich siłę. Siergiej postanowił rzucić tę robotę, a
własną wiedzę
i doświadczenie zaproponować temu, kto zapłaci najwięcej. Dzisiaj tym kimś byłem
ja.
Nawiązanie kontaktu z nim było dość łatwe: wystarczyło wybrać się do Moskwy i
zapytać
w paru firmach ochroniarskich, gdzie go znaleźć.
Potrzebowałem Rosjan w zespole, ponieważ musiałem wiedzieć, jak myślą, jak
działają.
Kiedy dowiedziałem się, że Walentin opuszcza swoją twierdzę w Sankt Petersburgu,
by przybyć
do Helsinek na dwadzieścia cztery godziny, Siergiej był jedynym człowiekiem,
który potrafiłby
zorganizować transport, broń i przekupić straż graniczną w tak krótkim czasie.
Ludzie, którzy gromadzili dla mnie informacje, dobrze odrobili zadaną lekcję.
Jak mi
donieśli, Wal podczas upadku komunizmu zachował się inteligentnie. W
przeciwieństwie do
swoich nierozgarniętych kolegów, nie popisywał się metkami projektantów na
rękawach nowych
garniturów, by pokazać, ile kosztowały. Jego kariera była równie brutalna, co
błyskawiczna –
w ciągu dwóch lat stał się jednym z tuzina szefów rosyjskiej mafii, który
uczynił z niej potęgę na
skalę światową. Firma Lebiedia zatrudniała jedynie byłych agentów zagranicznych
KGB, by
korzystając z ich biegłości i doświadczenia, prowadzić zbrodnicze międzynarodowe
operacje
wojskowe.
Jako syn czeczeńskiego rolnika walczył w połowie lat dziewięćdziesiątych z
Rosjanami. Jego
sława ugruntowała się, kiedy zebrał swoich ludzi, tworząc z nich oddziały
obserwacyjne, by
śledzili Rosjan, którzy bombardowali ich dniem i nocą. Gdy szedł do ataku,
połowę twarzy
malował na niebiesko. Po wojnie miał już inne pomysły – wszystkie dotyczyły
dolarów
amerykańskich, a miejscem ich realizacji był Sankt Petersburg.
Sporo jego pieniędzy pochodziło z handlu bronią, wymuszeń i oszustw w klubach
nocnych,
które posiadał nie tylko w Moskwie; służyły mu one przede wszystkim do czerpania
zysków
z nielegalnej prostytucji. Handel kosztownościami „nabytymi” podobno w Europie
Wschodniej
służył natomiast jako przykrywka do upłynniania ikon skradzionych z cerkwi i
muzeów.
Wal miał też oparcie w USA i podobno zawarł umowę na zrzut setek ton
amerykańskich
odpadów toksycznych do własnej ojczyzny. Kupił nawet na Dalekim Wschodzie linię
lotniczą,
gdyż tylko w ten sposób mógł wysyłać heroinę bez żadnych administracyjnych
kłopotów.
Zdaniem moich informatorów, tylko w ciągu paru lat zarobił na tym ponad 200
milionów
dolarów.
Trzy budynki dalej, po drugiej stronie hotelu, w zaparkowanym samochodzie, który
zostanie
porzucony, kiedy wszystko już się zacznie, siedziało dwóch z naszych sześciu
ludzi. Byli to
Cieśla i Koszmar, uzbrojeni w pistolety maszynowe miniuzi, mniejsze od uzi 9 mm,
ukryte pod
płaszczami – takie same, jakich używali goryle, z którymi będziemy mieć do
czynienia. To była
porządna, niezawodna broń, choć może nieco za ciężka jak na swoje wymiary. Jak
na ironię, Uzi
dla naszego zespołu i stare hiszpańskie pistolety z tłumikami Siergiej kupił od
pewnego
człowieka, który pracował dla Lebiedia.
Rzecz jasna, że Cieśla i Koszmar wcale się tak nie nazywali. Siergiej, który
jako jedyny
z Rosjan mówił po angielsku, powiedział mi, co ich nazwiska oznaczają i jak by
to brzmiało
w moim języku, bo inaczej nie byłbym w stanie ich wymówić.
Koszmar okazał się godny swego nazwiska. Z pewnością nie należał do
najbystrzejszych
zawodników w drużynie Siergieja. Niektóre sprawy trzeba było mu tłumaczyć
wielokrotnie,
zanim się choć trochę połapał. Wyraz jego twarzy ujawniał pewną tępotę, co razem
z wiecznie
rozbieganymi oczami i faktem, że nie potrafił utrzymać jedzenia w ustach, gdy
żuł, czyniło zeń
postać nieco odrażającą.
Cieśla był amatorem hery, ale Siergiej zapewnił mnie, że ten nałóg nie ma wpływu
na jego
funkcjonowanie, choć musiał mu przeszkadzać w koncentracji. Ciągle poruszał
wargami, jak
gdyby próbował sprawdzić smak czegoś, co przed chwilą wziął do ust. Siergiej
powiedział mu,
że jeśli coś spieprzy, to zabije go własnoręcznie.
Koszmar traktował Cieślę jak młodszego brata i pilnował go, kiedy Siergiej
wyznaczył mu
ściśle określoną porę na posiłki w kasynie; mnie się jednak zdawało, że to
właśnie Koszmar
zginąłby bez niego, tak bardzo potrzebowali siebie nawzajem. Siergiej
opowiedział mi, że zostali
przyjaciółmi jako nastolatki. Rodzina Koszmara zaopiekowała się Cieślą, gdy jego
matka
odebrała sobie życie po zabiciu męża, bo odkryła, że ten zgwałcił ich
siedemnastoletnią córkę.
Jakby jeszcze tego było mało, Siergiej to jego stryj. To było jak w rosyjskim
East Endzie. Jedyna
rzecz, która mi się w tym wszystkim podobała, to to, że na tym tle moja rodzina
wyglądała na
całkiem normalną. Cieśla i Koszmar byli razem ze mną w hotelu nie tylko ze
względu na windę;
wolałem mieć ich na oku i kontrolować.
Ostatnich dwóch członków naszej grupy nazwałem bliźniakami Kray – siedzieli
teraz
w zielonej Toyocie. Nie martwiłem się o nich, bo w przeciwieństwie do
poprzedniej dwójki, nie
trzeba im było powtarzać dwa razy, co mają robić. Ich celem były trzy czarne
Mercedesy
znajdujące się w odległości dwóch kilometrów od hotelu. Też mieli składane Ak z
pociskami
przeciwpancernymi w magazynkach i podobnie jak Siergiej, każdy z nich włożył
ciężką
kamizelkę kuloodporną, zdolną unieruchomić małego konia.
Cel był dobrze chroniony w hotelu, a jego samochody zaparkowano bezpiecznie
w podziemnym garażu, więc nie były narażone na to, że ktoś (wrogowie albo stróże
prawa)
umieści w nich ładunki wybuchowe. Kiedy wreszcie zostaną wyprowadzone z garażu,
by zabrać
z hotelu szefa i resztę jego ochroniarzy, Bliźniacy pojadą za nimi, a Koszmar i
Cieśla pozostaną
razem ze mną na swoich stanowiskach w hotelu. Siergiej, Reggie i Ronnie będą
czuwać
w pojazdach.
Obaj Bliźniacy należeli kiedyś do żołnierzy grupy Alfa, jednak byli
przystojniejsi i uczciwsi
od Siergieja. W swoim czasie, jako młodzi rekruci, byli razem w Afganistanie, a
w połowie lat
dziewięćdziesiątych odeszli z wojska, rozczarowani, że przywódcy pozwolili im
przegrać
z buntownikami. Mieli po trzydzieści kilka lat, ufarbowane blond włosy, byli
dokładnie ogoleni
i doskonale wyposażeni. Gdyby mieli ochotę zmienić zawód, mogliby śmiało zostać
modelami.
Podczas służby wojskowej trzymali się zawsze razem. Moim zdaniem wszystko, co
chcieli robić,
to pozabijać czeczeńskich buntowników i wymieniać między sobą czułe spojrzenia.
Wiedziałem, że Siergiejowi mógłbym zaufać, ale nadal miałem wątpliwości co do
jego
wyboru. Oczywiście, zamierzał zatrzymać większość kasy, którą im obiecałem, a
nie dzielić się
nią uczciwie z resztą kolegów.
To było najbardziej nieprofesjonalne zamówienie, jakie kiedykolwiek przyjąłem, i
to przy
udziale tak niewielu osób. Sytuacja wyglądała tak paskudnie, że spałem przy
zabarykadowanych
drzwiach, z bronią gotową do strzału. Jego ludzie nie narzekali przed nim na mój
plan akcji.
Siergiej doniósł mi, że bez ustanku gadali o tym, kto ile zarobi i w jakie to
pójdą tango, kiedy
dostaną kasę. Cieśla, na przykład, tak nienawidził ludzi, że Hitler wyglądałby
przy nim na
zgniłego liberała, to zaś wymagało wiele wysiłku, aby te dwie pary trzymać od
siebie z daleka
w okresie przygotowawczym. Załatwiałem więc wszystko przez Siergieja; był
jedynym
człowiekiem, który mógł pomóc mi przewieźć obiekt do Rosji. Stałem się jednak
nerwowy; mieli
dzisiaj umrzeć ludzie, a ja nie chciałem być jednym z nich.
Miałem więc fatalną ekipę, z którą stawałem przeciwko trudnemu obiektowi, z tymi
wszystkimi przywódcami państw Europy Zachodniej przebywającymi w mieście
zapewniającym
im takie warunki bezpieczeństwa, że można by śmiało czuć się jak w Chinach. To
nie był dobry
dzień do przebywania na świeżym powietrzu, ale trudno – rozpacz sprawia, że
ludzie popełniają
desperackie czyny.
Zdmuchnąłem opar mgły powstałej z naszych oddechów. Wyświetlacz cyfrowy na
tablicy
rozdzielczej przypomniał mi, że minęło już kolejne dwadzieścia minut i czas na
kontrolę
łączności radiowej. Sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyczułem przycisk
mojej
żółciutkiej motoroli z gatunku tych, jakich używają rodzice do kontrolowania
swoich dzieciaków
szusujących właśnie na nartach lub robiących zakupy w centrach handlowych.
Wszystkie sześć
używanych przez nas radionadajników miało zamontowane na stałe słuchawki. Wśród
wielu
ludzi używających takich słuchawek w swoich komórkach, nie rzucaliśmy się w oczy
paradując
nawet z nimi na zewnątrz.
Nacisnąłem guzik dwukrotnie i świergot w moim uchu poinformował mnie, że właśnie
sprawdziłem Siergieja, który na dodatek potwierdził to kiwnięciem głowy.
Sprawdzałem dalej.
Bliźniacy potwierdzili odbiór. Cieśla i Koszmar odpowiedzieli trzema impulsami.
Gdybym
wysłał sygnał i nie otrzymał potwierdzenia ani od Bliźniaków, ani od Cieśli i
Koszmara,
odczekałbym 30 sekund i wysłałbym sygnał ponownie. Gdyby tak się stało, nie
mielibyśmy
innego wyjścia jak czekać na powrót Mercedesów, ale to nie było dobre
rozwiązanie, ponieważ
ujawniłoby naszą obecność w hotelu i spaprało koordynację. Cisza radiowa
konieczna była
z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mogłem mówić otwartym tekstem, a po drugie
europejskie
służby bezpieczeństwa mogłyby nas podsłuchiwać. Na szczęście kilka impulsów
wysłanych tu
i tam niczym nie groziło. Było jeszcze kilka innych sposobów, których mógłbym
użyć, na
przykład telefony komórkowe, ale ze wszystkiego trzeba było zrezygnować ze
względu na Cieślę
i Koszmara, żeby mogli się trzymać tego, co już Siergiej wbił im do łbów. Jeżeli
zaczną myśleć,
to gotowi wysadzić wszystko w powietrze. Stara zasada planowania uczy, że należy
trzymać się
tego, co proste, i wierzyć, że ci głupole sobie poradzą.
Siergiej przypominał mi przedtem człowieka Michelina, ale teraz był raczej
podobny do
jakiegoś biznesmena: jednorzędowy garnitur, dopasowana kamizelka, ciemnoszary
płaszcz,
czarny wełniany szalik i cienkie skórzane rękawiczki – wszystko nienagannie
dobrane. Cieśla
i Koszmar byli ubrani w tym samym stylu. Wszyscy trzej mieliśmy umyte włosy,
byliśmy
ogoleni i zadbani. Szczegóły mają znaczenie: musieliśmy poruszać się po hotelu
bez zwracania
na siebie uwagi, sprawiając wrażenie nadmiernie wynagradzanych naciągaczy z
Brukseli. Na
moim kolanie spoczywało nawet dzisiejsze wydanie „Herald Tribune”.
Mój płaszcz nadawał się doskonale do ukrycia kamizelki kuloodpornej pod koszulą.
Kamizelka Siergieja mogła być tak gruba jak płyty chodnikowe wokół Kremla, ale
moja składała
się tylko z dwunastu warstw cienkiego jak papier kevlaru, zbyt słabych, aby
powstrzymać jeden
z pocisków przeciwpancernych Siergieja, lecz chroniących przed pociskiem
miniuzi, który
mógłby niebawem próbować mnie dosięgnąć. W kamizelce kuloodpornej znajdowała się
kieszeń
przeznaczona do umieszczenia płyty ceramicznej, która zabezpieczała klatkę
piersiową, ale
w przeciwieństwie do Siergieja nie mógłbym z niej skorzystać, gdyż była zbyt
niewygodna.
Cieśla odmówił założenia kamizelki, ponieważ jego zdaniem nie była godna
mężczyzny,
a Koszmar zaakceptował jego widzimisię. Pieprzony świr. Ja tam zabezpieczyłbym
się od stóp do
głów. Moje stopy niestety były w fatalnym stanie. Cienkie skarpetki i sznurowane
buty
spowodowały, że były one zimne jak torebki mrożonego groszku. Nie czułem już nic
poniżej
kostek i próbowałem poruszać palcami, żeby je rozgrzać.
Miałem przy sobie południowoafrykański Z88, który przypominał berettę 9 mm –
broń
najemników, jakiej Mel Gibson używa w śmiercionośnych filmach akcji. Kiedy
podczas
apartheidu świat nałożył embargo na eksport uzbrojenia do Republiki Południowej
Afryki,
chłopcy wzięli się do produkcji na własną rękę, a teraz eksportowali więcej
broni szturmowej
i śmigłowców niż Zjednoczone Królestwo.
Zabrałem ze sobą trzy zapasowe magazynki po dwadzieścia nabojów każdy. Oznaczało
to, że
będą wystawać na dwa cale z rękojeści pistoletu, sprawiając wrażenie, że zaraz
wypadną. Dwa
z nich schowałem w lewej kieszeni płaszcza. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, nie będę
nawet musiał po nie sięgać. Gdyby stało się inaczej, wyjęcie ich i załadowanie
nie potrwa nawet
minuty.
Kamizelka kuloodporna była najlżejsza, jaką ośmieliłem się włożyć, ale mimo to
nie można
było w niej strzelać ani usiąść z pistoletem umieszczonym tak, jak to teraz
zrobiłem: wpuściłem
go z przodu w nogawkę dżinsów i teraz leżał obok slipów w takiej szczególnej
wewnętrznej
kaburze. Nie byłem zadowolony z takiego usytuowania broni. Teraz musiała znaleźć
się po
stronie mojej prawej ręki na pasku od spodni. Ostatnie dwa tygodnie spędziłem na
ćwiczeniach,
uświadamiając sobie, na czym polega zmiana, w przeciwnym bowiem razie moja dłoń
natrafiłaby
na kevlar, zamiast chwycić rękojeść pistoletu. Tak by się stało, gdybym musiał
trafić do broni
przez wszystkie warstwy odzieży. Aby je szybko odrzucić, połączyłem kilka
przewodów
samochodowych, zabezpieczając je taśmą i doprowadziłem je do prawych kieszeni
płaszcza
i marynarki. To była dodatkowa rzecz, która mnie martwiła. Pocieszałem się
jednak myślą że
jutro to wszystko się skończy: odbiorę swoje pieniądze i nigdy już nie będę
musiał oglądać tych
wariatów.
Zaszeleściło, kiedy Siergiej rozpakował baton czekoladowy i zaczął go
pochłaniać, wcale
mnie nie częstując. Nie chodzi o to, że miałem ochotę na słodycze – nie byłem
głodny, tylko
zaniepokojony. Siedziałem wyczekując, a towarzyszyła mi głośna praca szczęk
Siergieja
łomocących jak wiatr wokół samochodu.
Siedziałem i myślałem, on zaś wysysał z zębów resztki. Jak dotąd Wal wymykał się
władzom, nauczył się bowiem wcześniej, że należy mieć przyjaciół w ważnych
miejscach,
a urzędników na liście płac. Kluczowi świadkowie byli rutynowo mordowani, zanim
zdążyli
zeznawać przeciwko niemu. Siergiej powiedział, że kilka miesięcy wcześniej
dziennikarz
amerykański, który za bardzo zaczął grzebać w interesach Lebiedia, musiał się
ukrywać wraz
z rodziną po tym, jak podsłuchał rozmowę telefoniczną, w której Wal proponował
komuś sto
tysięcy dolarów za odstrzelenie nie tylko dziennikarza, lecz także jego żony i
dziecka.
Podobnie działo się z tymi, którzy zawiedli jego zaufanie – czekał ich, po
prostu, fatalny
koniec. Dwaj zaufani, którzy doglądali jego interesów w moskiewskich burdelach,
zostali
przyłapani na zgarnianiu najlepszych kąsków. Nie pomogło, że walczyli ramię w
ramię
w Czeczenii i byli wiernymi oficerami – Lebied kazał ich wywieźć na jakieś
rumowisko
nieopodal placu Czerwonego, gdzie osobiście rozpłatał im brzuchy, wyciągnął
bebechy i czekał
cierpliwie, aż wyzioną ducha. Tak weszła do obiegu „zemsta wikinga” i była
stosowana, ilekroć
choć jeden rubel zniknął z którejś z jego rozlicznych kas.
Usłyszałem sześć szybkich piknięć w mojej słuchawce. Trzy mercedesy były w
drodze do
hotelu.
Odpowiedziałem dwoma impulsami i usłyszałem dwa sygnały od Cieśli i Koszmara,
którzy
wyszli ze swego samochodu, by przejść do hotelu. Wszyscy wiedzieliśmy, że gra
się rozpoczęła.
Siergiej nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową. Mógł powiedzieć coś po
angielsku, ale
pewnie teraz zapomniał języka w gębie. Kiwnąłem głową i znowu sprawdziłem, czy
moja broń
znajduje się tam, gdzie powinna. Wydostałem się z samochodu, pozostawiając
Siergieja
wpatrującego się w dół. Podniosłem kołnierz płaszcza, aby osłonić się przed
wiatrem, i ruszyłem
w przeciwnym kierunku, daleko od głównej ulicy. Moja trasa prowadziła jakieś
trzydzieści
metrów w górę wzgórza, a potem w prawo do następnego skrzyżowania. Tak znalazłem
się na
drodze przyległej do hotelu, która prowadziła w dół do głównej ulicy.
Po lewej stronie drogi miałem teraz przed sobą duży szary betonowy hotel i teren
robót
drogowych otoczony stalowym ogrodzeniem; usunięto nawierzchnię z kocich łbów i
naprawiano
rury. Nie zazdrościłem tym gnojkom, że muszą skończyć pracę w taką pogodę.
W miarę, jak zbliżaliśmy się do głównej ulicy, robiło się coraz hałaśliwiej.
Bliźniacy mieli
teraz tutaj być, podążając za Mercedesem, Cieśla i Koszmar powinni wchodzić do
hotelu
z drugiej strony, a Siergiej kręcić się w pobliżu, żeby w każdej chwili mógł
odjechać
Mercedesem stojącym przed głównym wejściem do hotelu.
Minąłem od tyłu serwis hotelowy i wjazd na parking. Dwa białe samochody
dostawcze stały
zaparkowane na rudawym asfalcie w górnej części parkingu. Znajdowały się tam
szklane drzwi
prowadzące do hotelu, ale żeby z nich skorzystać, trzeba było przejść przez
portiernię. Nie
chciałem jednak za bardzo rzucać się w oczy. Żaden z dwóch podjazdów dostawczych
nie został
otwarty; było na to za zimno. Zszedłem w dół i teraz szereg wysokich drzew
iglastych zasłonił mi
hotel.
Wal był najłatwiej dostępny właśnie dzisiaj wieczorem w Finlandii, w tym hotelu,
zanim uda
się do teatru, by obejrzeć Romea i Julię. Teatr znajdował się po drugiej stronie
ulicy, kilkaset
metrów w lewo, ale było zimno, a jemu jako człowiekowi niewiarygodnie bogatemu
zawsze
mógł zagrażać atak. Skąd więc ten pomysł ze spacerem?
Jakieś trzydzieści metrów od głównej drogi trafiłem na półkolisty podjazd
prowadzący do
wejścia frontowego Intercontinentalu. Odwróciłem się w lewo: miałem przed sobą
beton i szkło
budynku, a także niebieski baldachim, który miał chronić gości przed kaprysami
pogody po
wyjściu z samochodów. Przez szklane ściany parteru widać było wygodne ciepłe
wnętrze.
Podjazd otaczały małe krzewy, teraz już bezlistne, lecz okryte białymi
świątecznymi lampkami;
śnieg zaś sprawił, że wyglądały jak pokropione białym lukrem. Znalazłem się obok
iluminowanego renifera, który stał na trawniku między podjazdem i ulicą,
biegnącą jakieś
trzydzieści metrów w dół łagodnego stoku.
Plan był prosty. Koszmar i Cieśla mieli zlikwidować ochronę, która pilnowała
naszego
obiektu, gdy będzie opuszczał windę, a potem osłaniać mnie, kiedy ruszę z nim do
głównego
wyjścia. Kiedy ta część planu zostanie wykonana, Bliźniacy zablokują tył
mercedesa swoim
wozem, a Siergiej nissanem jego przód, i we trójkę będą kontrolować lufami
swoich kałachów
innych ochroniarzy i kierowców.
Gdy znajdę się na dworze, ruszę do nissana, razem ze swoją ofiarą. Kiedy
Siergiej będzie
jechał do umówionego miejsca, gdzie obiekt zostanie przeniesiony do bagażnika
innego
samochodu, zmienionego potem w drodze do granicy, jeniec i ja z pistoletem
wbitym w jego
gardło, mieliśmy leżeć nakryci kocem. Tymczasem Ronnie i Reggie – Bliźniacy –
zanim odjadą
toyotą, potraktują miejsce akcji gazem paraliżującym, a potem, razem z pozostałą
dwójką,
udadzą się do wyznaczonego miejsca, gdzie zmienią samochody. Spotkamy się
wszyscy blisko
granicy, gdzie będzie czekać na nas ciężarówka wyposażona w skrytki, w których
Siergiej
dowiezie nas do mateczki Rosji. Jazda do Petersburga potrwa kilka godzin i kasa
do kieszeni.
Przyjemna robótka dla kogoś, komu udało się na nią załapać.
Przeszedłem pod baldachimem i przez automatyczne drzwi ozdobione mosiężnymi
detalami
z barwionego szkła. Po ułamku sekundy byłem już wewnątrz, czując na twarzy
uderzenie
strumienia gorącego powietrza, płynącego z grzejników umieszczonych nad
wejściem.
Przestrzeń foyer znałem dobrze. Unosił się tu zapach drogiego eleganckiego
klubu. Nie
widziałem żadnego z apartamentów, ale musiały być oszałamiające.
Przede mną, w odległości trzydziestu metrów, za grupą roztrajkotanych,
zaaferowanych
japońskich turystów, otaczających górę spiętrzonych walizek, znajdowała się
recepcja. Dalej, po
prawej stronie, zaczynał się korytarz wiodący do restauracji, toalet i, co
najważniejsze, do wind.
W tej chwili Koszmar i Cieśla powinni już siedzieć w odległym końcu sali, skąd
mogli
kontrolować trzy wejścia do wind.
Po prawej stronie, za ścianą wyłożoną ciemną drewnianą boazerią, znajdował się
Baltic Bar,
po lewej zaś hotelowi boje uwijali się czyszcząc kanapy, krzesła i stoliki do
kawy. Oświetlenie
było przyćmione. Szkoda, że nie wpadnę tam na drinka.
Podszedłem do jednej z kanap i usiadłem, aby widzieć zaaferowanych Japończyków
w recepcji, a także korytarz i zdobne mosiądzem drzwi do wind. Podobnie jak ja,
Koszmar
i Cieśla ulokowali się poza zasięgiem kamer telewizji wewnętrznej, skierowanych
na recepcję.
Usiadłem więc, rozpiąłem płaszcz, rozłożyłem na stoliku swoją gazetę i czekałem
na przybycie
konwoju Mercedesów.
Martwienie się tym wszystkim teraz nie miało sensu, bo tylko trening i
przygotowanie
decydują o powodzeniu akcji. Na początku byłem tym zaniepokojony, ale teraz już
to
zrozumiałem. Zasadniczo wiedziałem, że czeka mnie śmierć, a cała reszta będzie
darem losu.
2.
Japończycy nie byli zadowoleni i wcale nie dbali, czy ktoś to widzi, czy nie.
Było ich około
dwudziestu, a wszyscy mieli kamery wideo przewieszone wokół szyi.
Trzy minuty później przednie światła trzech mercedesów przesunęły się po szybach
parteru.
Bliźniacy Reggie i Ronnie powinni zatrzymać się na półkolistym podjeździe i
pozostać na
pozycji. Siergiej powinien też tam czekać i zablokować przybyszów od przodu.
Z opuszczoną głową, skupiony nad gazetą, czekałem na otwarcie rozsuwanych drzwi.
Weszli ludzie z obstawy. Dwie pary lśniących włoskich butów i kosztowne czarne
kaszmirowe płaszcze, spod których widać było nogawki czarnych spodni.
Unikaj zawsze wzrokowego kontaktu, gdyż w przeciwnym razie oni na pewno zajrzą
ci
w oczy, a jeśli to uczynią, to jesteś załatwiony, gdyż zaraz zrozumieją, że nie
jesteś facetem,
który znalazł się tutaj bez powodu.
Przyjrzałem się, jak dwa komplety pięt idą w głąb foyer i skręcają w prawo.
Ochroniarze
zatrzymali się przed drzwiami wind, zasłaniani od czasu do czasu przez
Japończyków nie
odstępujących zestresowanego recepcjonisty.
Drzwi środkowe rozsunęły się z cichym szumem. Dwie pary butów zniknęły w
windzie,
a światełko sygnalizacyjne zatrzymało się na piętrze z apartamentem dla
ambasadorów. Na górze
czekają na nich dwaj inni ochroniarze, którzy byli już przy Lebiediu – ich
szefie, ale moim
obiekcie i moich pieniądzach.
Podniosłem się, wsunąłem gazetę do kieszeni płaszcza i ruszyłem do głównego
wejścia. Gdy
przechodziłem obok ochroniarzy w stronę Baltic Baru, zobaczyłem przez szyby trzy
wypucowane czarne merce, wydychające kondensat spalin w mroźnym powietrzu, a w
każdym
z nich czekającego cierpliwie kierowcę.
Bar nie był zatłoczony, ale i nie tak bardzo zadymiomy, biorąc pod uwagę liczbę
zapalonych
papierosów. Widać było kilka otwartych laptopów i słychać gwar rozmów
prowadzonych także
przez telefony komórkowe.
Rozpinając marynarkę, lecz nie zdejmując płaszcza, który maskował kamizelkę
kuloodporną,
okrążyłem stoliki i skórzane fotele, trzymając się jednak z dala od drzwi.
Usadowiłem się w miejscu, skąd mógłbym obserwować korytarz aż po drzwi trzech
wind,
tyłem do ściany, którą miałem po prawej ręce. Recepcja i foyer znajdowały się
poza zasięgiem
mego wzroku. W drugim końcu korytarza, na terenie kawiarni, powinni dyżurować
Cieśla
i Koszmar, skąd mieli doskonały widok na wszystkie trasy prowadzące w dół do
foyer. Pod
stołem poluzowałem rękawiczkę na prawej ręce, co przyniosło ulgę palcowi
wskazującemu,
udręczonemu przez spust broni.
Minęło pięć długich minut, zanim windy zjechały i odjechały na górę, ale Wal się
nie
pokazał. Z windy wysiadły dwie pary w średnim wieku w futrach i strojach
wizytowych, co
mogło wskazywać, że wybierają się do teatru. Teraz zacząłem się niepokoić.
Panowałem jeszcze
nad sobą, ale burza była tuż, tuż. Moje serce pracowało w przyspieszonym rytmie;
kamizelka
kuloodporna była mokra od potu, wchłanianego częściowo przez kołnierzyk koszuli.
Teraz tylko
brakowało, by ktoś z przechodzących obok mnie zapytał, czy dobrze się czuję?
Psychicznie
byłem w porządku, ale ciało mówiło mi co innego.
Jakieś dwadzieścia sekund później pojawił się nowy sygnał. Dwie pary kosztownych
włoskich pantofli wynurzyły się z windy po prawej stronie i zatrzymały się w
korytarzu na
bardzo krótko. Rozpięty płaszcz ochroniarza zwróconego w moją stronę zawirował,
gdy jego
właściciel odwrócił się i zaraz obaj ruszyli do foyer, niknąc mi z oczu tak samo
błyskawicznie,
jak się pojawili. Ich płaszcze i marynarki były mi dobrze znane, a rozpięli je,
by mieć łatwy
dostęp do broni.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki i nacisnąłem sześciokrotnie
guzik wyślij,
słysząc te sygnały w słuchawce. Wal mógł być na dole lada chwila.
Siergiej, Ronnie i Reggie będą teraz wiedzieli, że obiekt i jego ochrona zdążają
w ich
kierunku. Dwie pary włoskich butów będą obstawiać foyer, prawdopodobnie główne
wejście. To
nie potrwa długo. Rozpoczynała się zabawa i teraz Japończycy naprawdę będą mieli
się na co
poskarżyć.
Cokolwiek zrobiłoby tych dwóch ochroniarzy, to i tak mieliśmy ich na muszce.
Gdyby
pozostali wewnątrz, to zajmą się nimi Koszmar i Cieśla i załatwią ochronę przy
Lebiediu. Na
dole, na zewnątrz, było jeszcze trzech innych.
Czekaliśmy, a ja pociłem się jak mysz, gdy ludzie wokół mnie śmiali się i
rozmawiali między
jednym a drugim łykiem alkoholu.
Usłyszałem szum windy, tym razem tej właściwej. Zobaczyłem inne dwie pary butów
z czarnej skóry, czarne płaszcze, a pod nimi spodnie smokingowe z jedwabnymi
lampasami.
Właściciele butów wyszli na zewnątrz, by zająć miejsce po obu stronach
jasnoszarego
kaszmirowego płaszcza i wykwintnych spodni, zmierzając teraz za parą bardzo
długich,
smukłych nóg w czarnych pończochach, przewyższających swoją klasą otaczające je
superluksusowe futro z norek. Była to towarzyszka Lebiedia, która ogrzewała go w
długie
samotne noce, kiedy znajdował się z dala od rodziny.
Musiałem być ostrożny. Istnieje zawsze możliwość, że przegapi się kogoś, kto na
pierwszy
rzut oka wygląda na szwagra lub sekretarkę. Kiedy atakujesz obiekt, takie osoby
mogą być
naprawdę bardzo niebezpieczne, ale ona zdecydowanie nie wyglądała na kogoś z
ochrony.
Cała grupa po wyjściu z windy bez wahania skręciła w prawo. Wstałem i czekałem
na sygnał
rozpoczęcia akcji.
Uchwyciłem przestraszony wzrok Cieśli i zobaczyłem, jak razem z Koszmarem minęli
wejście przesuwając się z prawa na lewo, przystosowując swój krok do długich
kroków
ochroniarzy. Wielokrotnie ćwiczyliśmy różne warianty wydarzeń. To musiało
wypalić. Teraz już
nie można było zatrzymać akcji.
Zaraz za drzwiami obróciłem się w lewo i przyczaiłem się tam, kiedy moi ludzie
wyciągnęli
broń.
Jakieś pięć metrów przed nami dwóch ochroniarzy o bardzo szerokich ramionach
osłoniło
Lebiedia i jego damę i razem ruszyli do foyer pełnego Japończyków. Musieliśmy
szybko zbliżyć
się do nich, zanim opuszczą korytarz. Kiedy poza foyer reszta ludzi Lebiedia
zobaczy, co dzieje
się przed naszym samochodem, wówczas wkroczą do akcji.
Pokonaliśmy trzy metry i już byliśmy przed nimi, kiedy usłyszałem szum windy.
Zobaczyłem jasne światło w jej wnętrzu, drzwi rozsunęły się i jakaś para w
średnim wieku
wyszła na zewnątrz, wkraczając pomiędzy nas i obiekt.
Skoczyłem, aby ich odepchnąć. Przerabialiśmy ten wariant wielokrotnie. Ponieważ
tak
postąpiłem, prawa ręka Cieśli ożyła. Nie patrząc nawet na Lebiedia, używając
tłumika, wystrzelił
trzy albo cztery pociski do przypadkowej pary, kiedy już go minęła. Słyszałem
poślizg
wyrzutnika, pracującego kilkanaście centymetrów od mojej twarzy i matowy stukot
wypychanych łusek. Jasna cholera, przeraźliwy wrzask tych dwojga wywrócił
wszystko do góry
nogami i nawet nie mogliśmy zająć się ochroniarzami.
Para wpadła do windy. Wszystkie pociski trafiły w kobietę – jej biała jedwabna
bluzka była
czerwona od krwi. Faceci zaangażowani w tę grę to jedno, ale „normalni” ludzie
oznaczali spore
kłopoty.
Dwaj ochroniarze odwrócili się i sięgali po broń, ale Cieśla z Koszmarem
zasłonili im widok
i strzelili, celując im w głowy. Upadli, nie wydając żadnego dźwięku.
Nikt jeszcze tego nie zauważył, wszyscy byli zajęci sobą, ale wkrótce to się
zmieniło.
Kiedy ochroniarze padli, Cieśla miał wolną drogę, ale nie przestawał do nich
strzelać. Tracił
tylko czas, bo już byli martwi.
Mężczyzna w windzie krzyczał, podtrzymując swoją umierającą żonę. Cieśla miał
szklisty
wzrok. Będę musiał zabić tego maniaka, zanim straci nad sobą kontrolę.
Skoncentrowałem wzrok na głowie Cieśli, gdy strzelał raz jeszcze do leżącego
ochroniarza,
wepchnąłem rękę między marynarkę i koszulę, tam gdzie miałem moją
osiemdziesiątkę ósemkę,
a moja lewa dłoń już czekała, by przyjąć pistolet. Wrzask dochodzący z windy
teraz już
przycichł. Nieświadom jeszcze niczego, skoncentrowany wyłącznie na głowie
Cieśli,
zauważyłem, że ten odwrócił się i zamierza strzelać do innego leżącego ciała.
Moje palce otarły się o kamizelkę kuloodporną, kiedy nieznacznie pochyliłem się
do przodu
i jednym gwałtownym ruchem odepchnąłem za siebie poły płaszcza i marynarki.
Ciężar broni
pomógł mi ją błyskawicznie wyciągnąć. Prawa ręka powędrowała mocno w dół do
rękojeści
pistoletu, a trzy palce i kciuk zwarły się jak najmocniej wokół niej.
Wyciągając broń, wsunąłem palec wskazujący w osłonę języka spustowego zwracając
uwagę, by czuć stal spustu na pierwszej zapadce. Szarpnąłem kciukiem bezpiecznik
w dół, zanim
Cieśla wystrzelił kolejny pocisk.
Dostrzegłem błysk mosiądzu, gdy mechanizm wyrzucał między nas zużyte łuski.
Jeśli on
znów zacznie strzelać, zobaczę końcówkę łoża powstrzymywanego przez dźwignię
hamującą,
która przesunie się razem z nabojami.
Ściskając broń w lewej ręce, strzelałem przed siebie podnosząc ją do góry,
skupiając wzrok
na środku jego głowy i starając się uchwycić ten ułamek sekundy przed tym, zanim
mój wzrok
i osiemdziesiątka ósemka złapią cel. Rzeczywistość raz jeszcze wybuchła w moich
bębenkach.
To był Koszmar, który wrzeszczał do swej radiostacji, by toyota zablokowała
mercedesa,
a potem chwycił Cieślę za ramię i pociągnął w kierunku foyer.
Znajdowałem się teraz nie dalej niż dwa kroki od Lebiedia, który spokojnie
przyglądał się
ciałom leżącym na posadzce, choć przez ostatnie dziesięć sekund brał przecież
udział w tym
wszystkim.
Zastanawiał się, jak się uratować, odwrócił się, spojrzał w kierunku
restauracji, kombinując,
że tamtędy mógłby się wymknąć. Staliśmy oko w oko.
Widział, że zbliżałem się do niego i zdawał sobie sprawę, że już za późno na
cokolwiek.
Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, ja zaś skupiłem się na jego szyi.
Było
w tym coś z bezsensownego zajęcia uwagi czymkolwiek, co znajdowało się wokół
mnie. To
było, kurwa, wszystko, co potrafiłem z tym zrobić.
Teraz dzielił nas tylko krok. Wal oczekiwał, że strzelę do niego. Wyraźnie na to
czekał,
wiedząc, że już nic nie może zrobić. Musiał być przekonany, że pewnego dnia do
tego dojdzie.
Oplotłem zgiętą lewą rękę wokół jego szyi, a ponieważ równocześnie ciągnąłem go
ze sobą,
zacisnęła się mocno na jego gardle. Zatoczył się do tyłu, ja w tym samym czasie
zrobiłem krok
przed siebie, podrywając tym samym jego głowę. Usłyszałem charczenie. Był
niewysoki, więc
łatwo było założyć mu nelsona.
Gdyby to był jego ochroniarz, musiałbym stanąć na palcach. Kobieta w norkach
wcale nie
reagowała na to, co się działo. Oczekiwałem, że zacznie krzyczeć, ale stała
tylko z boku
odwrócona plecami do ściany i patrzyła.
Trzymając pistolet w prawej ręce, wsadziłem jednocześnie łokieć w jego szyję,
aby
wzmocnić chwyt, jak to czyni zapaśnik, aby zyskać przewagę nad przeciwnikiem.
Natychmiast
zaczął walczyć, by zaczerpnąć powietrza. Teraz w żaden sposób nie mógł mi
zaszkodzić. Nie
musiałem sprawdzać, czy nie ma przy sobie broni; nie potrzebował jej tego
wieczoru, bo przecież
tym razem on, biznesmen, udawał się do teatru.
Pociągnąłem go dalej w kierunku foyer. Lebiediowi nie podobało się, co z nim
wyczyniałem
– wygiął się łukiem do tyłu, aby złagodzić mój obezwładniający go chwyt i
przenieść ciężar ciała
poza szyję.
Znajdowałem się w półprzysiadzie i w ten sposób mogłem go udźwignąć. Czułem jego
kamizelkę kuloodporną zamaskowaną koszulą.
Skoncentrowałem się na obserwacji drogi odwrotu, krzyczących Rosjan i
niespodzianie
milczących Japończyków. Nic innego nie miało znaczenia.
Upłynęło cztery, a może pięć sekund i ludzie obecni w hotelu mogli nie tylko
widzieć, lecz
także mieć czas na to, by uświadomić sobie, co się wyprawia. To musi trwać
chwilę, aby mózg
tak przetworzył otrzymane informacje, by stwierdzić: – Rzeczywiście, na podłodze
leżą dwaj
martwi faceci, inni zaś wrzeszczą i latają po foyer z pistoletami automatycznymi
w garściach.
Potem jakaś osoba dostała histerii widząc, co się stało. Już w foyer odwróciłem
się, zmierzając do
wyjścia. Koszmar skoczył do głównego wejścia, waląc do jednego z ochroniarzy, a
potem,
krzycząc coś po rosyjsku, odsuwał kopniakami ręce trupa daleko od jego ciała.
Byłem dwadzieścia metrów od nich.
Idąc za przykładem innych, Japończycy biegli, by ukryć się za kanapami, ciągnąc
za sobą
bliskie osoby. To było wspaniałe: im bardziej wpadali w panikę, tym mniej się
ich widziało.
Dwutonowy sygnał ostrzegawczy zaczął ginąć w krzykach, ja zaś ruszyłem jak
najszybciej
przed siebie.
Koszmar ubezpieczał moje tyły, gdy wziął na cel ochroniarza. Chwyciłem mocniej
Lebiedia
i pociągnąłem go dalej, on zaś łapiąc powietrze, parskał jak koń.
Przez szyby widziałem blask przednich świateł trzech Mercedesów, oświetlających
toyotę
Siergieja, która z otwartymi tylnymi drzwiami czekała na mnie i Lebiedia. Za
Mercedesami
Reggie i Ronnie czekali z lufami swoich AK skierowanymi w ziemię. Trzech
kierowców
Lebiedia wyciągnięto z samochodów – leżeli teraz na chodniku twarzami do ziemi.
Cieśla znajdował się na lewo od eskorty. Jego broń także skierowana była ku
ziemi. Pewnie
pilnował innego ochroniarza. Wszyscy trzej parowali jak samowary.
Siergiej był pewnie w wozie i czekał na mnie, by opuścić ten dom wariatów,
nienormalne
schronienie.
Miałem do pokonania jeszcze dziesięć metrów, gdy rozpętała się trzecia wojna
światowa.
Usłyszałem serie krótkich wybuchów pocisków 9 mm i zobaczyłem błyski z lufy
podskakujące
za oknami jak błyski flesza.
To pracował Cieśla, ładując w ochroniarza większą część swego magazynka. Właśnie
wtedy
strzały przytłumiły okrzyki przerażenia w foyer. To wyglądało jak tonięcie
Titanica.
Nie mogłem w to uwierzyć. Ciemności na zewnątrz rozbłyskiwały ogniem wielu luf,
a od
strony Reggiego i Ronniego dobiegał huk ich cięższego 7,62 mm, rozbrzmiewający
echem
wewnątrz hotelu. To kierowcy musieli użyć swojej broni, myśląc, że staną się
kolejnymi
ofiarami. Koszmar stał jak skamieniały trzęsąc się ze strachu po ostatnim
spotkaniu
z ochroniarzem. Gapił się teraz na mnie, czekając na instrukcje.
Wyrzuciłem z pamięci poprzedni obraz tego człowieka. Jego oczy nabrały teraz
życia, jak
gdyby czekał, by dać mu szansę gry w tej walniętej drużynie. Nie mogłem mu
pomóc, choć od
dłuższego czasu był w stresie. Musiał sobie sam poradzić.
Stąd nie było innej drogi. Nie chciałem wyjść głównym wejściem wprost we
wzmagającą się
strzelaninę, zwłaszcza że nie wiedziałem, jak to się skończy. Zawróciłem do
korytarza, wlokąc na
sobie Lebiedia, a zrobiłem to tak szybko, że omal nie przewróciłem się o
portiera i hotelowego
boja, którzy sparaliżowani strachem leżeli na samym środku foyer i nie byli w
stanie się ruszyć.
Wróciłem do zakrętu korytarza. Mężczyzna nadal cicho rozpaczał w windzie nad
ranną żoną.
Jej nogi w cielistych pończochach i butach wystawały na korytarz, a drzwi windy
rozsuwały się
i zamykały.
Ta dziwka Lebiedia była nadal cicho i trzymała nerwy na wodzy. Stała, gapiła
się, nie zadała
sobie nawet trudu, by wytrzeć krew ochroniarza, która zaschła już na jej twarzy.
Kiedy pociski roztrzaskały szkło wokół wejścia, zrobiło się bardziej
histerycznie. Ochroniarz
był oczywiście świadom szansy na ucieczkę. Wstał i zaczął strzelać, by wywalczyć
sobie
wolność. Koszmar dostał w niezabezpieczony tułów, wpadając na dwóch japońskich
turystów,
którzy ze strachu pozostali w miejscu, w którym zastała ich strzelanina. Jakiś
ochroniarz
wystartował do mnie; w prawej ręce miał miniuzi zaczepione rzemieniem na
ramieniu.
Co on wyprawia? Przecież nie może strzelać do mnie, bo trafi swego pryncypała.
Wystawiając Lebiedia na strzał i zasłaniając tym samym siebie, uniosłem swoją
osiemdziesiątkę ósemkę. Nie mogłem wiele zdziałać przeciwko jego kamizelce
kuloodpornej,
nawet gdybym przybliżył się do celu na odległość piętnastu metrów, bo trudno
trafić cel z broni
automatycznej trzymanej w jednej ręce. Musiałem czekać, aż sam się przybliży.
Strzeliłem do niego dopiero z odległości dziesięciu metrów i waliłem dalej,
celując w dolne
partie ciała. Tak skierowany ogień nie był mądrym posunięciem, bo przecież
miałem jego głowę
w zasięgu strzału.
Opróżniłem co najmniej połowę magazynka mieszczącego dwadzieścia nabojów, nie
wiedząc, czy go załatwię czy nie, gdy usłyszałem, jak krzyknął i upadł z
podkulonymi nogami.
Teraz nie zastanawiałem się, gdzie go trafiłem, gdyż wystarczyło mi, że dostał.
Prowadząc Lebiedia minąłem recepcję, unikając oczu kamer i ruszyłem w kierunku
butiku.
Teraz byłem sam i unikałem wszystkiego, co mogłoby rozproszyć moją uwagę.
Musiałem
przecież zebrać myśli. W