Andy McNab Firewall (Firewall) Przełożył Andrzej Szymański 1. Helsinki, Finlandia Poniedziałek, 6 grudnia 1999 roku. Rosjanie to poważni gracze. Jeśli sprawy nie potoczą się zgodnie z planem, mówił Siergiej, to będę miał dużo szczęścia, gdy zostanę zastrzelony w hotelowym holu. Gdybym jednak wpadł im w łapy, to wywiozą mnie na jakieś pustkowie, gdzie rozprują mi brzuch, wywalą na wierzch flaki i tak zostawią, aby gapić się na bebechy wijące się jak świeżo złapane węgorze w wiadrze; po trzydziestu minutach będzie po mnie. Takie rzeczy się zdarzają, dodał, kiedy jadasz w kasynie z ważnymi facetami z rosyjskiej mafii. Jednak nie mam wyboru; cholernie potrzebuję gotówki. – Jak to się nazywa, Sierioża? – powiedziałem pokazując na migi rozpruwanie brzucha. Patrząc wprost przed siebie, uśmiechnął się dyskretnie i wyszeptał: – Zemsta wikinga. Dochodziła siódma i od ponad trzech godzin było ciemno. Przez cały dzień trzymał mróz i choć od pewnego czasu nie padał śnieg, po obu stronach drogi widać było na zoranej ziemi nawiane zaspy. Niemal od godziny siedzieliśmy bez ruchu w samochodzie, zachowując absolutną ciszę. Mogły nas zdradzać jedynie nasze oddechy. Zaparkowaliśmy dwa budynki dalej od hotelu Intercontinental, ukryci w cieniu pomiędzy dwiema latarniami ulicznymi, by w ten sposób zamaskować naszą obecność w brudnym czarnym nissanie. Oparcia siedzeń były odchylone, aby ułatwić załadowanie obiektu wraz ze mną owiniętym wokół niego jak zapaśnik, a potem tam go przytrzymać. Nissan był czysty: żadnych odcisków palców i kompletnie pusty, jeśli nie liczyć pakietu opatrunkowego leżącego na rozłożonych siedzeniach. Nasz człowiek podrzucił nam przez granicę parę litrów płynu Ringera, bo chcieliśmy go mieć pod ręką na wypadek, gdyby nasze spotkanie z gangiem nie przebiegło pomyślnie. Złapałem się na myśli, że to nie ja będę musiał z niego korzystać. Teraz miałem już wszystko. Powinienem był wcześniej zainstalować aparat do kroplówki, by w razie odniesienia ran zastąpić płyny ustrojowe, lecz dzisiaj mogłem tylko o tym pomarzyć. W innej sytuacji sprowadziłbym wenflon z Anglii, wbił go wcześniej w żyłę na lewym przedramieniu i przymocował taśmą. Zbiornik zawierał już specjalny roztwór, by powstrzymać krzepnięcie krwi napływającej do zbiornika. Płyn Ringera nie jest tak dobry jak plazma krwi, gdyż stanowi jedynie mieszankę soli mineralnych, wolałem go jednak niż jakikolwiek preparat zawierający plazmę. Rosyjska kontrola jakości była pod psem, ja zaś chciałem wrócić do Anglii z forsą, a nie zarażony HIV-em. Spędziłem sporo czasu w Afryce nie narażając się na rany z powodu ryzyka infekcji i wcale nie miałem zamiaru pozwolić, aby coś takiego wydarzyło się obecnie. Z naszego miejsca widać było Mannerheimintie, położone w dole – 200 metrów od nas. Główna aleja prowadziła do centrum – zaledwie piętnaście minut spacerkiem w prawo. Płynął tędy w obie strony rytmiczny, powolny strumień tramwajów. Tu, na górze, był zupełnie inny świat. Po obu stronach spokojnej ulicy tłoczyły się domki jednorodzinne, a niemal w każdym oknie jarzyły się świąteczne lampki, upięte w kształt odwróconej litery V. Ludzie przechodzili uginając się pod ciężarem toreb ze sprawunkami, ozdobionymi obrazkami ostrokrzewu i wizerunkami Świętego Mikołaja. Nie zauważali nas, spiesząc do swoich eleganckich mieszkań, zaprzątnięci szukaniem oparcia dla stóp na oblodzonych chodnikach; głowy mieli pochylone, by uchronić się przed wiatrem, który właśnie się zerwał i uderzył w nasz samochód. Silnik był cały czas wyłączony, więc siedzieliśmy jak w lodówce. Nad nami unosiła się falująca para naszych oddechów. Zastanawiałem się, jak wykonam zadanie, a co ważniejsze, jak postąpię, jeśli coś się popieprzy. Skoro cel został wybrany, to samo porwanie prawie zawsze przebiega tak samo. Na pierwszym miejscu znajduje się rozpoznanie, na drugim – dowodzenie, na trzecim – zatrzymanie obiektu; reszta to: negocjacje, wypłacenie okupu i wreszcie zwolnienie zakładnika, chociaż nie zawsze tak się dzieje. Ja zajmowałem się zaplanowaniem i wykonaniem pierwszych trzech zadań; reszta należała do kogoś innego. W Londynie znaleźli mnie trzej hałaśliwi faceci w szelkach i pod krawatami, z jakiegoś prywatnego banku. Dostali namiar od mojego kumpla z pułku, który teraz pracował dla dużej agencji ochroniarskiej. Człowiek był tak miły, że polecił mnie, bo sam musiał odmówić. Gdy już zasiedliśmy przy oknie w barze na dachu Hiltona, skąd rozciągał się widok na ogrody pałacu Buckingham, bankierzy powiedzieli: – Wielka Brytania stoi w obliczu niespotykanej wręcz eksplozji działalności rosyjskich grup przestępczych. Londyn stał się pralnią pieniędzy. Wywiad cywilny donosi, że każdego roku przepływa przez nasze miasto jakieś 20 miliardów funtów, a ponad dwustu bossów mafii albo mieszka w Anglii na stałe, albo bywa u nas regularnie. Moi rozmówcy wyznali ponadto, iż odkryli, że tylko w ciągu trzech lat przez konta Walentyna Lebiedia przepłynęły w ich banku miliony. Taka sytuacja budziła ich niepokój, bo wcale nie mieli ochoty na spotkanie z patriotycznie nastawionymi niebieskookimi chłopcami, którzy mogliby złożyć im wizytę, zobaczyć jego nazwisko i poznać historię jego kont. Ich rozwiązanie polegać by miało na przewiezieniu Lebiedia do Petersburga, gdzie, jak mniemałem, zamierzali namówić go do przeniesienia rachunku do innego banku lub też do przekazywania do ich banku większych sum, które usprawiedliwiałyby ryzyko. Tak czy owak, nie zamierzałem w to wchodzić, dopóki nie dostanę gotówki. Spojrzałem na Siergieja. Kiedy gapił się na ruch uliczny, jego oczy błyszczały, a grdyka poruszała się, jak gdyby coś przełykał. Może chciał powiedzieć, że nagadaliśmy się dosyć przez dwa tygodnie przygotowań i teraz trzeba zrobić, co należy? Konferencja członków Rady Europy w Helsinkach miała się rozpocząć za dwa dni. Niebieskie flagi Unii Europejskiej zwisały wzdłuż głównych ulic, a duże czarne samochody eurokratów, konwojowane przez eskorty motocyklistów, przemieszczały się ze spotkania na spotkanie. Policja zmieniła kierunki jazdy, by kontrolować ruch wokół miasta; wszędzie stały lampy sygnalizacyjne i barierki. Z tego właśnie powodu musiałem już dwukrotnie zmieniać naszą trasę odwrotu. Podobnie jak wszystkie pierwszorzędne hotele, Intercontinental był domem dla przybyszy z Brukseli. Wszystkie apartamenty w mieście były zajęte już od tygodnia, kiedy więc zjadą się do miasta głowy państw, będą musieli grzecznie odmówić zaproszeniu Tony Blaire’a na brytyjską wołowinę podawaną na jakimś obiedzie dla mediów i zniknąć. W porządku, ale tutaj sprawa bezpieczeństwa była, jak dla mnie, mocno przesadzona – ta cała policyjna paranoja z zaplombowanymi włazami do kanalizacji i gromadami służb na ulicach, mająca zabezpieczać przed bombami. Na pewno wykombinowaliby plany awaryjne dla każdego możliwego wydarzenia, a szczególnie na wypadek akcji z użyciem broni. Siergiej miał pod stopami składany AK – krótki karabin szturmowy, rosyjski automat 7.62 mm. Jego przerzedzone brązowe włosy osłaniała ciemnoniebieska wełniana czapka, a pod kurtką nosił starą wojskową kamizelkę kuloodporną, co upodobniało go do człowieka Michelina. Gdyby ktoś z Hollywoodu szukał rosyjskiego twardziela, wybrałby na pewno Siergieja: czterdziestka z hakiem, kwadratowa szczęka, wystające kości policzkowe i niebieskie oczy, które nie tylko przeszywały człowieka na wylot, ale robiły z niego siekaninę. Jedynym powodem, dla którego Siergiej nigdy nie zostanie odtwórcą głównej roli, jest jego dziobata skóra. Może w młodości nie miał dostępu do „Clearasil”, albo skóra była oparzona. Nie umiem powiedzieć, co było tego powodem, a nie chciałem go pytać. Był twardym, godnym zaufaniem facetem i czułem, że można z nim robić interesy, ale wiedziałem także, że jego nazwisko nie trafi na moją listę adresatów życzeń bożonarodzeniowych. O samodzielnej działalności Siergieja Łysenkowa przeczytałem w służbowych raportach wywiadu. Był członkiem grupy Alfa należącej do Specnazu – elity oficerów rosyjskich sił specjalnych, wykorzystywanych wszędzie tam, gdzie rząd rosyjski był zagrożony albo gdzie trwały wojny zaborcze. Kiedy twardogłowi z KGB przeprowadzili w 1991 roku zamach stanu w Moskwie, ściągnęli grupę Alfa, by załatwiła Jelcyna broniącego się w moskiewskim Białym Domu. Jednak Siergiej i jego koledzy uznali, że wszyscy politycy razem wzięci są do kitu i wobec tego zdecydowali, że mają już tego dosyć. Nie posłuchali więc rozkazu, zamach się nie udał, a kiedy Jelcyn dowiedział się o nich, wziął ich do siebie i zamienił we własnych ochroniarzy, co osłabiło ich siłę. Siergiej postanowił rzucić tę robotę, a własną wiedzę i doświadczenie zaproponować temu, kto zapłaci najwięcej. Dzisiaj tym kimś byłem ja. Nawiązanie kontaktu z nim było dość łatwe: wystarczyło wybrać się do Moskwy i zapytać w paru firmach ochroniarskich, gdzie go znaleźć. Potrzebowałem Rosjan w zespole, ponieważ musiałem wiedzieć, jak myślą, jak działają. Kiedy dowiedziałem się, że Walentin opuszcza swoją twierdzę w Sankt Petersburgu, by przybyć do Helsinek na dwadzieścia cztery godziny, Siergiej był jedynym człowiekiem, który potrafiłby zorganizować transport, broń i przekupić straż graniczną w tak krótkim czasie. Ludzie, którzy gromadzili dla mnie informacje, dobrze odrobili zadaną lekcję. Jak mi donieśli, Wal podczas upadku komunizmu zachował się inteligentnie. W przeciwieństwie do swoich nierozgarniętych kolegów, nie popisywał się metkami projektantów na rękawach nowych garniturów, by pokazać, ile kosztowały. Jego kariera była równie brutalna, co błyskawiczna – w ciągu dwóch lat stał się jednym z tuzina szefów rosyjskiej mafii, który uczynił z niej potęgę na skalę światową. Firma Lebiedia zatrudniała jedynie byłych agentów zagranicznych KGB, by korzystając z ich biegłości i doświadczenia, prowadzić zbrodnicze międzynarodowe operacje wojskowe. Jako syn czeczeńskiego rolnika walczył w połowie lat dziewięćdziesiątych z Rosjanami. Jego sława ugruntowała się, kiedy zebrał swoich ludzi, tworząc z nich oddziały obserwacyjne, by śledzili Rosjan, którzy bombardowali ich dniem i nocą. Gdy szedł do ataku, połowę twarzy malował na niebiesko. Po wojnie miał już inne pomysły – wszystkie dotyczyły dolarów amerykańskich, a miejscem ich realizacji był Sankt Petersburg. Sporo jego pieniędzy pochodziło z handlu bronią, wymuszeń i oszustw w klubach nocnych, które posiadał nie tylko w Moskwie; służyły mu one przede wszystkim do czerpania zysków z nielegalnej prostytucji. Handel kosztownościami „nabytymi” podobno w Europie Wschodniej służył natomiast jako przykrywka do upłynniania ikon skradzionych z cerkwi i muzeów. Wal miał też oparcie w USA i podobno zawarł umowę na zrzut setek ton amerykańskich odpadów toksycznych do własnej ojczyzny. Kupił nawet na Dalekim Wschodzie linię lotniczą, gdyż tylko w ten sposób mógł wysyłać heroinę bez żadnych administracyjnych kłopotów. Zdaniem moich informatorów, tylko w ciągu paru lat zarobił na tym ponad 200 milionów dolarów. Trzy budynki dalej, po drugiej stronie hotelu, w zaparkowanym samochodzie, który zostanie porzucony, kiedy wszystko już się zacznie, siedziało dwóch z naszych sześciu ludzi. Byli to Cieśla i Koszmar, uzbrojeni w pistolety maszynowe miniuzi, mniejsze od uzi 9 mm, ukryte pod płaszczami – takie same, jakich używali goryle, z którymi będziemy mieć do czynienia. To była porządna, niezawodna broń, choć może nieco za ciężka jak na swoje wymiary. Jak na ironię, Uzi dla naszego zespołu i stare hiszpańskie pistolety z tłumikami Siergiej kupił od pewnego człowieka, który pracował dla Lebiedia. Rzecz jasna, że Cieśla i Koszmar wcale się tak nie nazywali. Siergiej, który jako jedyny z Rosjan mówił po angielsku, powiedział mi, co ich nazwiska oznaczają i jak by to brzmiało w moim języku, bo inaczej nie byłbym w stanie ich wymówić. Koszmar okazał się godny swego nazwiska. Z pewnością nie należał do najbystrzejszych zawodników w drużynie Siergieja. Niektóre sprawy trzeba było mu tłumaczyć wielokrotnie, zanim się choć trochę połapał. Wyraz jego twarzy ujawniał pewną tępotę, co razem z wiecznie rozbieganymi oczami i faktem, że nie potrafił utrzymać jedzenia w ustach, gdy żuł, czyniło zeń postać nieco odrażającą. Cieśla był amatorem hery, ale Siergiej zapewnił mnie, że ten nałóg nie ma wpływu na jego funkcjonowanie, choć musiał mu przeszkadzać w koncentracji. Ciągle poruszał wargami, jak gdyby próbował sprawdzić smak czegoś, co przed chwilą wziął do ust. Siergiej powiedział mu, że jeśli coś spieprzy, to zabije go własnoręcznie. Koszmar traktował Cieślę jak młodszego brata i pilnował go, kiedy Siergiej wyznaczył mu ściśle określoną porę na posiłki w kasynie; mnie się jednak zdawało, że to właśnie Koszmar zginąłby bez niego, tak bardzo potrzebowali siebie nawzajem. Siergiej opowiedział mi, że zostali przyjaciółmi jako nastolatki. Rodzina Koszmara zaopiekowała się Cieślą, gdy jego matka odebrała sobie życie po zabiciu męża, bo odkryła, że ten zgwałcił ich siedemnastoletnią córkę. Jakby jeszcze tego było mało, Siergiej to jego stryj. To było jak w rosyjskim East Endzie. Jedyna rzecz, która mi się w tym wszystkim podobała, to to, że na tym tle moja rodzina wyglądała na całkiem normalną. Cieśla i Koszmar byli razem ze mną w hotelu nie tylko ze względu na windę; wolałem mieć ich na oku i kontrolować. Ostatnich dwóch członków naszej grupy nazwałem bliźniakami Kray – siedzieli teraz w zielonej Toyocie. Nie martwiłem się o nich, bo w przeciwieństwie do poprzedniej dwójki, nie trzeba im było powtarzać dwa razy, co mają robić. Ich celem były trzy czarne Mercedesy znajdujące się w odległości dwóch kilometrów od hotelu. Też mieli składane Ak z pociskami przeciwpancernymi w magazynkach i podobnie jak Siergiej, każdy z nich włożył ciężką kamizelkę kuloodporną, zdolną unieruchomić małego konia. Cel był dobrze chroniony w hotelu, a jego samochody zaparkowano bezpiecznie w podziemnym garażu, więc nie były narażone na to, że ktoś (wrogowie albo stróże prawa) umieści w nich ładunki wybuchowe. Kiedy wreszcie zostaną wyprowadzone z garażu, by zabrać z hotelu szefa i resztę jego ochroniarzy, Bliźniacy pojadą za nimi, a Koszmar i Cieśla pozostaną razem ze mną na swoich stanowiskach w hotelu. Siergiej, Reggie i Ronnie będą czuwać w pojazdach. Obaj Bliźniacy należeli kiedyś do żołnierzy grupy Alfa, jednak byli przystojniejsi i uczciwsi od Siergieja. W swoim czasie, jako młodzi rekruci, byli razem w Afganistanie, a w połowie lat dziewięćdziesiątych odeszli z wojska, rozczarowani, że przywódcy pozwolili im przegrać z buntownikami. Mieli po trzydzieści kilka lat, ufarbowane blond włosy, byli dokładnie ogoleni i doskonale wyposażeni. Gdyby mieli ochotę zmienić zawód, mogliby śmiało zostać modelami. Podczas służby wojskowej trzymali się zawsze razem. Moim zdaniem wszystko, co chcieli robić, to pozabijać czeczeńskich buntowników i wymieniać między sobą czułe spojrzenia. Wiedziałem, że Siergiejowi mógłbym zaufać, ale nadal miałem wątpliwości co do jego wyboru. Oczywiście, zamierzał zatrzymać większość kasy, którą im obiecałem, a nie dzielić się nią uczciwie z resztą kolegów. To było najbardziej nieprofesjonalne zamówienie, jakie kiedykolwiek przyjąłem, i to przy udziale tak niewielu osób. Sytuacja wyglądała tak paskudnie, że spałem przy zabarykadowanych drzwiach, z bronią gotową do strzału. Jego ludzie nie narzekali przed nim na mój plan akcji. Siergiej doniósł mi, że bez ustanku gadali o tym, kto ile zarobi i w jakie to pójdą tango, kiedy dostaną kasę. Cieśla, na przykład, tak nienawidził ludzi, że Hitler wyglądałby przy nim na zgniłego liberała, to zaś wymagało wiele wysiłku, aby te dwie pary trzymać od siebie z daleka w okresie przygotowawczym. Załatwiałem więc wszystko przez Siergieja; był jedynym człowiekiem, który mógł pomóc mi przewieźć obiekt do Rosji. Stałem się jednak nerwowy; mieli dzisiaj umrzeć ludzie, a ja nie chciałem być jednym z nich. Miałem więc fatalną ekipę, z którą stawałem przeciwko trudnemu obiektowi, z tymi wszystkimi przywódcami państw Europy Zachodniej przebywającymi w mieście zapewniającym im takie warunki bezpieczeństwa, że można by śmiało czuć się jak w Chinach. To nie był dobry dzień do przebywania na świeżym powietrzu, ale trudno – rozpacz sprawia, że ludzie popełniają desperackie czyny. Zdmuchnąłem opar mgły powstałej z naszych oddechów. Wyświetlacz cyfrowy na tablicy rozdzielczej przypomniał mi, że minęło już kolejne dwadzieścia minut i czas na kontrolę łączności radiowej. Sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyczułem przycisk mojej żółciutkiej motoroli z gatunku tych, jakich używają rodzice do kontrolowania swoich dzieciaków szusujących właśnie na nartach lub robiących zakupy w centrach handlowych. Wszystkie sześć używanych przez nas radionadajników miało zamontowane na stałe słuchawki. Wśród wielu ludzi używających takich słuchawek w swoich komórkach, nie rzucaliśmy się w oczy paradując nawet z nimi na zewnątrz. Nacisnąłem guzik dwukrotnie i świergot w moim uchu poinformował mnie, że właśnie sprawdziłem Siergieja, który na dodatek potwierdził to kiwnięciem głowy. Sprawdzałem dalej. Bliźniacy potwierdzili odbiór. Cieśla i Koszmar odpowiedzieli trzema impulsami. Gdybym wysłał sygnał i nie otrzymał potwierdzenia ani od Bliźniaków, ani od Cieśli i Koszmara, odczekałbym 30 sekund i wysłałbym sygnał ponownie. Gdyby tak się stało, nie mielibyśmy innego wyjścia jak czekać na powrót Mercedesów, ale to nie było dobre rozwiązanie, ponieważ ujawniłoby naszą obecność w hotelu i spaprało koordynację. Cisza radiowa konieczna była z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mogłem mówić otwartym tekstem, a po drugie europejskie służby bezpieczeństwa mogłyby nas podsłuchiwać. Na szczęście kilka impulsów wysłanych tu i tam niczym nie groziło. Było jeszcze kilka innych sposobów, których mógłbym użyć, na przykład telefony komórkowe, ale ze wszystkiego trzeba było zrezygnować ze względu na Cieślę i Koszmara, żeby mogli się trzymać tego, co już Siergiej wbił im do łbów. Jeżeli zaczną myśleć, to gotowi wysadzić wszystko w powietrze. Stara zasada planowania uczy, że należy trzymać się tego, co proste, i wierzyć, że ci głupole sobie poradzą. Siergiej przypominał mi przedtem człowieka Michelina, ale teraz był raczej podobny do jakiegoś biznesmena: jednorzędowy garnitur, dopasowana kamizelka, ciemnoszary płaszcz, czarny wełniany szalik i cienkie skórzane rękawiczki – wszystko nienagannie dobrane. Cieśla i Koszmar byli ubrani w tym samym stylu. Wszyscy trzej mieliśmy umyte włosy, byliśmy ogoleni i zadbani. Szczegóły mają znaczenie: musieliśmy poruszać się po hotelu bez zwracania na siebie uwagi, sprawiając wrażenie nadmiernie wynagradzanych naciągaczy z Brukseli. Na moim kolanie spoczywało nawet dzisiejsze wydanie „Herald Tribune”. Mój płaszcz nadawał się doskonale do ukrycia kamizelki kuloodpornej pod koszulą. Kamizelka Siergieja mogła być tak gruba jak płyty chodnikowe wokół Kremla, ale moja składała się tylko z dwunastu warstw cienkiego jak papier kevlaru, zbyt słabych, aby powstrzymać jeden z pocisków przeciwpancernych Siergieja, lecz chroniących przed pociskiem miniuzi, który mógłby niebawem próbować mnie dosięgnąć. W kamizelce kuloodpornej znajdowała się kieszeń przeznaczona do umieszczenia płyty ceramicznej, która zabezpieczała klatkę piersiową, ale w przeciwieństwie do Siergieja nie mógłbym z niej skorzystać, gdyż była zbyt niewygodna. Cieśla odmówił założenia kamizelki, ponieważ jego zdaniem nie była godna mężczyzny, a Koszmar zaakceptował jego widzimisię. Pieprzony świr. Ja tam zabezpieczyłbym się od stóp do głów. Moje stopy niestety były w fatalnym stanie. Cienkie skarpetki i sznurowane buty spowodowały, że były one zimne jak torebki mrożonego groszku. Nie czułem już nic poniżej kostek i próbowałem poruszać palcami, żeby je rozgrzać. Miałem przy sobie południowoafrykański Z88, który przypominał berettę 9 mm – broń najemników, jakiej Mel Gibson używa w śmiercionośnych filmach akcji. Kiedy podczas apartheidu świat nałożył embargo na eksport uzbrojenia do Republiki Południowej Afryki, chłopcy wzięli się do produkcji na własną rękę, a teraz eksportowali więcej broni szturmowej i śmigłowców niż Zjednoczone Królestwo. Zabrałem ze sobą trzy zapasowe magazynki po dwadzieścia nabojów każdy. Oznaczało to, że będą wystawać na dwa cale z rękojeści pistoletu, sprawiając wrażenie, że zaraz wypadną. Dwa z nich schowałem w lewej kieszeni płaszcza. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie będę nawet musiał po nie sięgać. Gdyby stało się inaczej, wyjęcie ich i załadowanie nie potrwa nawet minuty. Kamizelka kuloodporna była najlżejsza, jaką ośmieliłem się włożyć, ale mimo to nie można było w niej strzelać ani usiąść z pistoletem umieszczonym tak, jak to teraz zrobiłem: wpuściłem go z przodu w nogawkę dżinsów i teraz leżał obok slipów w takiej szczególnej wewnętrznej kaburze. Nie byłem zadowolony z takiego usytuowania broni. Teraz musiała znaleźć się po stronie mojej prawej ręki na pasku od spodni. Ostatnie dwa tygodnie spędziłem na ćwiczeniach, uświadamiając sobie, na czym polega zmiana, w przeciwnym bowiem razie moja dłoń natrafiłaby na kevlar, zamiast chwycić rękojeść pistoletu. Tak by się stało, gdybym musiał trafić do broni przez wszystkie warstwy odzieży. Aby je szybko odrzucić, połączyłem kilka przewodów samochodowych, zabezpieczając je taśmą i doprowadziłem je do prawych kieszeni płaszcza i marynarki. To była dodatkowa rzecz, która mnie martwiła. Pocieszałem się jednak myślą że jutro to wszystko się skończy: odbiorę swoje pieniądze i nigdy już nie będę musiał oglądać tych wariatów. Zaszeleściło, kiedy Siergiej rozpakował baton czekoladowy i zaczął go pochłaniać, wcale mnie nie częstując. Nie chodzi o to, że miałem ochotę na słodycze – nie byłem głodny, tylko zaniepokojony. Siedziałem wyczekując, a towarzyszyła mi głośna praca szczęk Siergieja łomocących jak wiatr wokół samochodu. Siedziałem i myślałem, on zaś wysysał z zębów resztki. Jak dotąd Wal wymykał się władzom, nauczył się bowiem wcześniej, że należy mieć przyjaciół w ważnych miejscach, a urzędników na liście płac. Kluczowi świadkowie byli rutynowo mordowani, zanim zdążyli zeznawać przeciwko niemu. Siergiej powiedział, że kilka miesięcy wcześniej dziennikarz amerykański, który za bardzo zaczął grzebać w interesach Lebiedia, musiał się ukrywać wraz z rodziną po tym, jak podsłuchał rozmowę telefoniczną, w której Wal proponował komuś sto tysięcy dolarów za odstrzelenie nie tylko dziennikarza, lecz także jego żony i dziecka. Podobnie działo się z tymi, którzy zawiedli jego zaufanie – czekał ich, po prostu, fatalny koniec. Dwaj zaufani, którzy doglądali jego interesów w moskiewskich burdelach, zostali przyłapani na zgarnianiu najlepszych kąsków. Nie pomogło, że walczyli ramię w ramię w Czeczenii i byli wiernymi oficerami – Lebied kazał ich wywieźć na jakieś rumowisko nieopodal placu Czerwonego, gdzie osobiście rozpłatał im brzuchy, wyciągnął bebechy i czekał cierpliwie, aż wyzioną ducha. Tak weszła do obiegu „zemsta wikinga” i była stosowana, ilekroć choć jeden rubel zniknął z którejś z jego rozlicznych kas. Usłyszałem sześć szybkich piknięć w mojej słuchawce. Trzy mercedesy były w drodze do hotelu. Odpowiedziałem dwoma impulsami i usłyszałem dwa sygnały od Cieśli i Koszmara, którzy wyszli ze swego samochodu, by przejść do hotelu. Wszyscy wiedzieliśmy, że gra się rozpoczęła. Siergiej nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową. Mógł powiedzieć coś po angielsku, ale pewnie teraz zapomniał języka w gębie. Kiwnąłem głową i znowu sprawdziłem, czy moja broń znajduje się tam, gdzie powinna. Wydostałem się z samochodu, pozostawiając Siergieja wpatrującego się w dół. Podniosłem kołnierz płaszcza, aby osłonić się przed wiatrem, i ruszyłem w przeciwnym kierunku, daleko od głównej ulicy. Moja trasa prowadziła jakieś trzydzieści metrów w górę wzgórza, a potem w prawo do następnego skrzyżowania. Tak znalazłem się na drodze przyległej do hotelu, która prowadziła w dół do głównej ulicy. Po lewej stronie drogi miałem teraz przed sobą duży szary betonowy hotel i teren robót drogowych otoczony stalowym ogrodzeniem; usunięto nawierzchnię z kocich łbów i naprawiano rury. Nie zazdrościłem tym gnojkom, że muszą skończyć pracę w taką pogodę. W miarę, jak zbliżaliśmy się do głównej ulicy, robiło się coraz hałaśliwiej. Bliźniacy mieli teraz tutaj być, podążając za Mercedesem, Cieśla i Koszmar powinni wchodzić do hotelu z drugiej strony, a Siergiej kręcić się w pobliżu, żeby w każdej chwili mógł odjechać Mercedesem stojącym przed głównym wejściem do hotelu. Minąłem od tyłu serwis hotelowy i wjazd na parking. Dwa białe samochody dostawcze stały zaparkowane na rudawym asfalcie w górnej części parkingu. Znajdowały się tam szklane drzwi prowadzące do hotelu, ale żeby z nich skorzystać, trzeba było przejść przez portiernię. Nie chciałem jednak za bardzo rzucać się w oczy. Żaden z dwóch podjazdów dostawczych nie został otwarty; było na to za zimno. Zszedłem w dół i teraz szereg wysokich drzew iglastych zasłonił mi hotel. Wal był najłatwiej dostępny właśnie dzisiaj wieczorem w Finlandii, w tym hotelu, zanim uda się do teatru, by obejrzeć Romea i Julię. Teatr znajdował się po drugiej stronie ulicy, kilkaset metrów w lewo, ale było zimno, a jemu jako człowiekowi niewiarygodnie bogatemu zawsze mógł zagrażać atak. Skąd więc ten pomysł ze spacerem? Jakieś trzydzieści metrów od głównej drogi trafiłem na półkolisty podjazd prowadzący do wejścia frontowego Intercontinentalu. Odwróciłem się w lewo: miałem przed sobą beton i szkło budynku, a także niebieski baldachim, który miał chronić gości przed kaprysami pogody po wyjściu z samochodów. Przez szklane ściany parteru widać było wygodne ciepłe wnętrze. Podjazd otaczały małe krzewy, teraz już bezlistne, lecz okryte białymi świątecznymi lampkami; śnieg zaś sprawił, że wyglądały jak pokropione białym lukrem. Znalazłem się obok iluminowanego renifera, który stał na trawniku między podjazdem i ulicą, biegnącą jakieś trzydzieści metrów w dół łagodnego stoku. Plan był prosty. Koszmar i Cieśla mieli zlikwidować ochronę, która pilnowała naszego obiektu, gdy będzie opuszczał windę, a potem osłaniać mnie, kiedy ruszę z nim do głównego wyjścia. Kiedy ta część planu zostanie wykonana, Bliźniacy zablokują tył mercedesa swoim wozem, a Siergiej nissanem jego przód, i we trójkę będą kontrolować lufami swoich kałachów innych ochroniarzy i kierowców. Gdy znajdę się na dworze, ruszę do nissana, razem ze swoją ofiarą. Kiedy Siergiej będzie jechał do umówionego miejsca, gdzie obiekt zostanie przeniesiony do bagażnika innego samochodu, zmienionego potem w drodze do granicy, jeniec i ja z pistoletem wbitym w jego gardło, mieliśmy leżeć nakryci kocem. Tymczasem Ronnie i Reggie – Bliźniacy – zanim odjadą toyotą, potraktują miejsce akcji gazem paraliżującym, a potem, razem z pozostałą dwójką, udadzą się do wyznaczonego miejsca, gdzie zmienią samochody. Spotkamy się wszyscy blisko granicy, gdzie będzie czekać na nas ciężarówka wyposażona w skrytki, w których Siergiej dowiezie nas do mateczki Rosji. Jazda do Petersburga potrwa kilka godzin i kasa do kieszeni. Przyjemna robótka dla kogoś, komu udało się na nią załapać. Przeszedłem pod baldachimem i przez automatyczne drzwi ozdobione mosiężnymi detalami z barwionego szkła. Po ułamku sekundy byłem już wewnątrz, czując na twarzy uderzenie strumienia gorącego powietrza, płynącego z grzejników umieszczonych nad wejściem. Przestrzeń foyer znałem dobrze. Unosił się tu zapach drogiego eleganckiego klubu. Nie widziałem żadnego z apartamentów, ale musiały być oszałamiające. Przede mną, w odległości trzydziestu metrów, za grupą roztrajkotanych, zaaferowanych japońskich turystów, otaczających górę spiętrzonych walizek, znajdowała się recepcja. Dalej, po prawej stronie, zaczynał się korytarz wiodący do restauracji, toalet i, co najważniejsze, do wind. W tej chwili Koszmar i Cieśla powinni już siedzieć w odległym końcu sali, skąd mogli kontrolować trzy wejścia do wind. Po prawej stronie, za ścianą wyłożoną ciemną drewnianą boazerią, znajdował się Baltic Bar, po lewej zaś hotelowi boje uwijali się czyszcząc kanapy, krzesła i stoliki do kawy. Oświetlenie było przyćmione. Szkoda, że nie wpadnę tam na drinka. Podszedłem do jednej z kanap i usiadłem, aby widzieć zaaferowanych Japończyków w recepcji, a także korytarz i zdobne mosiądzem drzwi do wind. Podobnie jak ja, Koszmar i Cieśla ulokowali się poza zasięgiem kamer telewizji wewnętrznej, skierowanych na recepcję. Usiadłem więc, rozpiąłem płaszcz, rozłożyłem na stoliku swoją gazetę i czekałem na przybycie konwoju Mercedesów. Martwienie się tym wszystkim teraz nie miało sensu, bo tylko trening i przygotowanie decydują o powodzeniu akcji. Na początku byłem tym zaniepokojony, ale teraz już to zrozumiałem. Zasadniczo wiedziałem, że czeka mnie śmierć, a cała reszta będzie darem losu. 2. Japończycy nie byli zadowoleni i wcale nie dbali, czy ktoś to widzi, czy nie. Było ich około dwudziestu, a wszyscy mieli kamery wideo przewieszone wokół szyi. Trzy minuty później przednie światła trzech mercedesów przesunęły się po szybach parteru. Bliźniacy Reggie i Ronnie powinni zatrzymać się na półkolistym podjeździe i pozostać na pozycji. Siergiej powinien też tam czekać i zablokować przybyszów od przodu. Z opuszczoną głową, skupiony nad gazetą, czekałem na otwarcie rozsuwanych drzwi. Weszli ludzie z obstawy. Dwie pary lśniących włoskich butów i kosztowne czarne kaszmirowe płaszcze, spod których widać było nogawki czarnych spodni. Unikaj zawsze wzrokowego kontaktu, gdyż w przeciwnym razie oni na pewno zajrzą ci w oczy, a jeśli to uczynią, to jesteś załatwiony, gdyż zaraz zrozumieją, że nie jesteś facetem, który znalazł się tutaj bez powodu. Przyjrzałem się, jak dwa komplety pięt idą w głąb foyer i skręcają w prawo. Ochroniarze zatrzymali się przed drzwiami wind, zasłaniani od czasu do czasu przez Japończyków nie odstępujących zestresowanego recepcjonisty. Drzwi środkowe rozsunęły się z cichym szumem. Dwie pary butów zniknęły w windzie, a światełko sygnalizacyjne zatrzymało się na piętrze z apartamentem dla ambasadorów. Na górze czekają na nich dwaj inni ochroniarze, którzy byli już przy Lebiediu – ich szefie, ale moim obiekcie i moich pieniądzach. Podniosłem się, wsunąłem gazetę do kieszeni płaszcza i ruszyłem do głównego wejścia. Gdy przechodziłem obok ochroniarzy w stronę Baltic Baru, zobaczyłem przez szyby trzy wypucowane czarne merce, wydychające kondensat spalin w mroźnym powietrzu, a w każdym z nich czekającego cierpliwie kierowcę. Bar nie był zatłoczony, ale i nie tak bardzo zadymiomy, biorąc pod uwagę liczbę zapalonych papierosów. Widać było kilka otwartych laptopów i słychać gwar rozmów prowadzonych także przez telefony komórkowe. Rozpinając marynarkę, lecz nie zdejmując płaszcza, który maskował kamizelkę kuloodporną, okrążyłem stoliki i skórzane fotele, trzymając się jednak z dala od drzwi. Usadowiłem się w miejscu, skąd mógłbym obserwować korytarz aż po drzwi trzech wind, tyłem do ściany, którą miałem po prawej ręce. Recepcja i foyer znajdowały się poza zasięgiem mego wzroku. W drugim końcu korytarza, na terenie kawiarni, powinni dyżurować Cieśla i Koszmar, skąd mieli doskonały widok na wszystkie trasy prowadzące w dół do foyer. Pod stołem poluzowałem rękawiczkę na prawej ręce, co przyniosło ulgę palcowi wskazującemu, udręczonemu przez spust broni. Minęło pięć długich minut, zanim windy zjechały i odjechały na górę, ale Wal się nie pokazał. Z windy wysiadły dwie pary w średnim wieku w futrach i strojach wizytowych, co mogło wskazywać, że wybierają się do teatru. Teraz zacząłem się niepokoić. Panowałem jeszcze nad sobą, ale burza była tuż, tuż. Moje serce pracowało w przyspieszonym rytmie; kamizelka kuloodporna była mokra od potu, wchłanianego częściowo przez kołnierzyk koszuli. Teraz tylko brakowało, by ktoś z przechodzących obok mnie zapytał, czy dobrze się czuję? Psychicznie byłem w porządku, ale ciało mówiło mi co innego. Jakieś dwadzieścia sekund później pojawił się nowy sygnał. Dwie pary kosztownych włoskich pantofli wynurzyły się z windy po prawej stronie i zatrzymały się w korytarzu na bardzo krótko. Rozpięty płaszcz ochroniarza zwróconego w moją stronę zawirował, gdy jego właściciel odwrócił się i zaraz obaj ruszyli do foyer, niknąc mi z oczu tak samo błyskawicznie, jak się pojawili. Ich płaszcze i marynarki były mi dobrze znane, a rozpięli je, by mieć łatwy dostęp do broni. Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki i nacisnąłem sześciokrotnie guzik wyślij, słysząc te sygnały w słuchawce. Wal mógł być na dole lada chwila. Siergiej, Ronnie i Reggie będą teraz wiedzieli, że obiekt i jego ochrona zdążają w ich kierunku. Dwie pary włoskich butów będą obstawiać foyer, prawdopodobnie główne wejście. To nie potrwa długo. Rozpoczynała się zabawa i teraz Japończycy naprawdę będą mieli się na co poskarżyć. Cokolwiek zrobiłoby tych dwóch ochroniarzy, to i tak mieliśmy ich na muszce. Gdyby pozostali wewnątrz, to zajmą się nimi Koszmar i Cieśla i załatwią ochronę przy Lebiediu. Na dole, na zewnątrz, było jeszcze trzech innych. Czekaliśmy, a ja pociłem się jak mysz, gdy ludzie wokół mnie śmiali się i rozmawiali między jednym a drugim łykiem alkoholu. Usłyszałem szum windy, tym razem tej właściwej. Zobaczyłem inne dwie pary butów z czarnej skóry, czarne płaszcze, a pod nimi spodnie smokingowe z jedwabnymi lampasami. Właściciele butów wyszli na zewnątrz, by zająć miejsce po obu stronach jasnoszarego kaszmirowego płaszcza i wykwintnych spodni, zmierzając teraz za parą bardzo długich, smukłych nóg w czarnych pończochach, przewyższających swoją klasą otaczające je superluksusowe futro z norek. Była to towarzyszka Lebiedia, która ogrzewała go w długie samotne noce, kiedy znajdował się z dala od rodziny. Musiałem być ostrożny. Istnieje zawsze możliwość, że przegapi się kogoś, kto na pierwszy rzut oka wygląda na szwagra lub sekretarkę. Kiedy atakujesz obiekt, takie osoby mogą być naprawdę bardzo niebezpieczne, ale ona zdecydowanie nie wyglądała na kogoś z ochrony. Cała grupa po wyjściu z windy bez wahania skręciła w prawo. Wstałem i czekałem na sygnał rozpoczęcia akcji. Uchwyciłem przestraszony wzrok Cieśli i zobaczyłem, jak razem z Koszmarem minęli wejście przesuwając się z prawa na lewo, przystosowując swój krok do długich kroków ochroniarzy. Wielokrotnie ćwiczyliśmy różne warianty wydarzeń. To musiało wypalić. Teraz już nie można było zatrzymać akcji. Zaraz za drzwiami obróciłem się w lewo i przyczaiłem się tam, kiedy moi ludzie wyciągnęli broń. Jakieś pięć metrów przed nami dwóch ochroniarzy o bardzo szerokich ramionach osłoniło Lebiedia i jego damę i razem ruszyli do foyer pełnego Japończyków. Musieliśmy szybko zbliżyć się do nich, zanim opuszczą korytarz. Kiedy poza foyer reszta ludzi Lebiedia zobaczy, co dzieje się przed naszym samochodem, wówczas wkroczą do akcji. Pokonaliśmy trzy metry i już byliśmy przed nimi, kiedy usłyszałem szum windy. Zobaczyłem jasne światło w jej wnętrzu, drzwi rozsunęły się i jakaś para w średnim wieku wyszła na zewnątrz, wkraczając pomiędzy nas i obiekt. Skoczyłem, aby ich odepchnąć. Przerabialiśmy ten wariant wielokrotnie. Ponieważ tak postąpiłem, prawa ręka Cieśli ożyła. Nie patrząc nawet na Lebiedia, używając tłumika, wystrzelił trzy albo cztery pociski do przypadkowej pary, kiedy już go minęła. Słyszałem poślizg wyrzutnika, pracującego kilkanaście centymetrów od mojej twarzy i matowy stukot wypychanych łusek. Jasna cholera, przeraźliwy wrzask tych dwojga wywrócił wszystko do góry nogami i nawet nie mogliśmy zająć się ochroniarzami. Para wpadła do windy. Wszystkie pociski trafiły w kobietę – jej biała jedwabna bluzka była czerwona od krwi. Faceci zaangażowani w tę grę to jedno, ale „normalni” ludzie oznaczali spore kłopoty. Dwaj ochroniarze odwrócili się i sięgali po broń, ale Cieśla z Koszmarem zasłonili im widok i strzelili, celując im w głowy. Upadli, nie wydając żadnego dźwięku. Nikt jeszcze tego nie zauważył, wszyscy byli zajęci sobą, ale wkrótce to się zmieniło. Kiedy ochroniarze padli, Cieśla miał wolną drogę, ale nie przestawał do nich strzelać. Tracił tylko czas, bo już byli martwi. Mężczyzna w windzie krzyczał, podtrzymując swoją umierającą żonę. Cieśla miał szklisty wzrok. Będę musiał zabić tego maniaka, zanim straci nad sobą kontrolę. Skoncentrowałem wzrok na głowie Cieśli, gdy strzelał raz jeszcze do leżącego ochroniarza, wepchnąłem rękę między marynarkę i koszulę, tam gdzie miałem moją osiemdziesiątkę ósemkę, a moja lewa dłoń już czekała, by przyjąć pistolet. Wrzask dochodzący z windy teraz już przycichł. Nieświadom jeszcze niczego, skoncentrowany wyłącznie na głowie Cieśli, zauważyłem, że ten odwrócił się i zamierza strzelać do innego leżącego ciała. Moje palce otarły się o kamizelkę kuloodporną, kiedy nieznacznie pochyliłem się do przodu i jednym gwałtownym ruchem odepchnąłem za siebie poły płaszcza i marynarki. Ciężar broni pomógł mi ją błyskawicznie wyciągnąć. Prawa ręka powędrowała mocno w dół do rękojeści pistoletu, a trzy palce i kciuk zwarły się jak najmocniej wokół niej. Wyciągając broń, wsunąłem palec wskazujący w osłonę języka spustowego zwracając uwagę, by czuć stal spustu na pierwszej zapadce. Szarpnąłem kciukiem bezpiecznik w dół, zanim Cieśla wystrzelił kolejny pocisk. Dostrzegłem błysk mosiądzu, gdy mechanizm wyrzucał między nas zużyte łuski. Jeśli on znów zacznie strzelać, zobaczę końcówkę łoża powstrzymywanego przez dźwignię hamującą, która przesunie się razem z nabojami. Ściskając broń w lewej ręce, strzelałem przed siebie podnosząc ją do góry, skupiając wzrok na środku jego głowy i starając się uchwycić ten ułamek sekundy przed tym, zanim mój wzrok i osiemdziesiątka ósemka złapią cel. Rzeczywistość raz jeszcze wybuchła w moich bębenkach. To był Koszmar, który wrzeszczał do swej radiostacji, by toyota zablokowała mercedesa, a potem chwycił Cieślę za ramię i pociągnął w kierunku foyer. Znajdowałem się teraz nie dalej niż dwa kroki od Lebiedia, który spokojnie przyglądał się ciałom leżącym na posadzce, choć przez ostatnie dziesięć sekund brał przecież udział w tym wszystkim. Zastanawiał się, jak się uratować, odwrócił się, spojrzał w kierunku restauracji, kombinując, że tamtędy mógłby się wymknąć. Staliśmy oko w oko. Widział, że zbliżałem się do niego i zdawał sobie sprawę, że już za późno na cokolwiek. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, ja zaś skupiłem się na jego szyi. Było w tym coś z bezsensownego zajęcia uwagi czymkolwiek, co znajdowało się wokół mnie. To było, kurwa, wszystko, co potrafiłem z tym zrobić. Teraz dzielił nas tylko krok. Wal oczekiwał, że strzelę do niego. Wyraźnie na to czekał, wiedząc, że już nic nie może zrobić. Musiał być przekonany, że pewnego dnia do tego dojdzie. Oplotłem zgiętą lewą rękę wokół jego szyi, a ponieważ równocześnie ciągnąłem go ze sobą, zacisnęła się mocno na jego gardle. Zatoczył się do tyłu, ja w tym samym czasie zrobiłem krok przed siebie, podrywając tym samym jego głowę. Usłyszałem charczenie. Był niewysoki, więc łatwo było założyć mu nelsona. Gdyby to był jego ochroniarz, musiałbym stanąć na palcach. Kobieta w norkach wcale nie reagowała na to, co się działo. Oczekiwałem, że zacznie krzyczeć, ale stała tylko z boku odwrócona plecami do ściany i patrzyła. Trzymając pistolet w prawej ręce, wsadziłem jednocześnie łokieć w jego szyję, aby wzmocnić chwyt, jak to czyni zapaśnik, aby zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Natychmiast zaczął walczyć, by zaczerpnąć powietrza. Teraz w żaden sposób nie mógł mi zaszkodzić. Nie musiałem sprawdzać, czy nie ma przy sobie broni; nie potrzebował jej tego wieczoru, bo przecież tym razem on, biznesmen, udawał się do teatru. Pociągnąłem go dalej w kierunku foyer. Lebiediowi nie podobało się, co z nim wyczyniałem – wygiął się łukiem do tyłu, aby złagodzić mój obezwładniający go chwyt i przenieść ciężar ciała poza szyję. Znajdowałem się w półprzysiadzie i w ten sposób mogłem go udźwignąć. Czułem jego kamizelkę kuloodporną zamaskowaną koszulą. Skoncentrowałem się na obserwacji drogi odwrotu, krzyczących Rosjan i niespodzianie milczących Japończyków. Nic innego nie miało znaczenia. Upłynęło cztery, a może pięć sekund i ludzie obecni w hotelu mogli nie tylko widzieć, lecz także mieć czas na to, by uświadomić sobie, co się wyprawia. To musi trwać chwilę, aby mózg tak przetworzył otrzymane informacje, by stwierdzić: – Rzeczywiście, na podłodze leżą dwaj martwi faceci, inni zaś wrzeszczą i latają po foyer z pistoletami automatycznymi w garściach. Potem jakaś osoba dostała histerii widząc, co się stało. Już w foyer odwróciłem się, zmierzając do wyjścia. Koszmar skoczył do głównego wejścia, waląc do jednego z ochroniarzy, a potem, krzycząc coś po rosyjsku, odsuwał kopniakami ręce trupa daleko od jego ciała. Byłem dwadzieścia metrów od nich. Idąc za przykładem innych, Japończycy biegli, by ukryć się za kanapami, ciągnąc za sobą bliskie osoby. To było wspaniałe: im bardziej wpadali w panikę, tym mniej się ich widziało. Dwutonowy sygnał ostrzegawczy zaczął ginąć w krzykach, ja zaś ruszyłem jak najszybciej przed siebie. Koszmar ubezpieczał moje tyły, gdy wziął na cel ochroniarza. Chwyciłem mocniej Lebiedia i pociągnąłem go dalej, on zaś łapiąc powietrze, parskał jak koń. Przez szyby widziałem blask przednich świateł trzech Mercedesów, oświetlających toyotę Siergieja, która z otwartymi tylnymi drzwiami czekała na mnie i Lebiedia. Za Mercedesami Reggie i Ronnie czekali z lufami swoich AK skierowanymi w ziemię. Trzech kierowców Lebiedia wyciągnięto z samochodów – leżeli teraz na chodniku twarzami do ziemi. Cieśla znajdował się na lewo od eskorty. Jego broń także skierowana była ku ziemi. Pewnie pilnował innego ochroniarza. Wszyscy trzej parowali jak samowary. Siergiej był pewnie w wozie i czekał na mnie, by opuścić ten dom wariatów, nienormalne schronienie. Miałem do pokonania jeszcze dziesięć metrów, gdy rozpętała się trzecia wojna światowa. Usłyszałem serie krótkich wybuchów pocisków 9 mm i zobaczyłem błyski z lufy podskakujące za oknami jak błyski flesza. To pracował Cieśla, ładując w ochroniarza większą część swego magazynka. Właśnie wtedy strzały przytłumiły okrzyki przerażenia w foyer. To wyglądało jak tonięcie Titanica. Nie mogłem w to uwierzyć. Ciemności na zewnątrz rozbłyskiwały ogniem wielu luf, a od strony Reggiego i Ronniego dobiegał huk ich cięższego 7,62 mm, rozbrzmiewający echem wewnątrz hotelu. To kierowcy musieli użyć swojej broni, myśląc, że staną się kolejnymi ofiarami. Koszmar stał jak skamieniały trzęsąc się ze strachu po ostatnim spotkaniu z ochroniarzem. Gapił się teraz na mnie, czekając na instrukcje. Wyrzuciłem z pamięci poprzedni obraz tego człowieka. Jego oczy nabrały teraz życia, jak gdyby czekał, by dać mu szansę gry w tej walniętej drużynie. Nie mogłem mu pomóc, choć od dłuższego czasu był w stresie. Musiał sobie sam poradzić. Stąd nie było innej drogi. Nie chciałem wyjść głównym wejściem wprost we wzmagającą się strzelaninę, zwłaszcza że nie wiedziałem, jak to się skończy. Zawróciłem do korytarza, wlokąc na sobie Lebiedia, a zrobiłem to tak szybko, że omal nie przewróciłem się o portiera i hotelowego boja, którzy sparaliżowani strachem leżeli na samym środku foyer i nie byli w stanie się ruszyć. Wróciłem do zakrętu korytarza. Mężczyzna nadal cicho rozpaczał w windzie nad ranną żoną. Jej nogi w cielistych pończochach i butach wystawały na korytarz, a drzwi windy rozsuwały się i zamykały. Ta dziwka Lebiedia była nadal cicho i trzymała nerwy na wodzy. Stała, gapiła się, nie zadała sobie nawet trudu, by wytrzeć krew ochroniarza, która zaschła już na jej twarzy. Kiedy pociski roztrzaskały szkło wokół wejścia, zrobiło się bardziej histerycznie. Ochroniarz był oczywiście świadom szansy na ucieczkę. Wstał i zaczął strzelać, by wywalczyć sobie wolność. Koszmar dostał w niezabezpieczony tułów, wpadając na dwóch japońskich turystów, którzy ze strachu pozostali w miejscu, w którym zastała ich strzelanina. Jakiś ochroniarz wystartował do mnie; w prawej ręce miał miniuzi zaczepione rzemieniem na ramieniu. Co on wyprawia? Przecież nie może strzelać do mnie, bo trafi swego pryncypała. Wystawiając Lebiedia na strzał i zasłaniając tym samym siebie, uniosłem swoją osiemdziesiątkę ósemkę. Nie mogłem wiele zdziałać przeciwko jego kamizelce kuloodpornej, nawet gdybym przybliżył się do celu na odległość piętnastu metrów, bo trudno trafić cel z broni automatycznej trzymanej w jednej ręce. Musiałem czekać, aż sam się przybliży. Strzeliłem do niego dopiero z odległości dziesięciu metrów i waliłem dalej, celując w dolne partie ciała. Tak skierowany ogień nie był mądrym posunięciem, bo przecież miałem jego głowę w zasięgu strzału. Opróżniłem co najmniej połowę magazynka mieszczącego dwadzieścia nabojów, nie wiedząc, czy go załatwię czy nie, gdy usłyszałem, jak krzyknął i upadł z podkulonymi nogami. Teraz nie zastanawiałem się, gdzie go trafiłem, gdyż wystarczyło mi, że dostał. Prowadząc Lebiedia minąłem recepcję, unikając oczu kamer i ruszyłem w kierunku butiku. Teraz byłem sam i unikałem wszystkiego, co mogłoby rozproszyć moją uwagę. Musiałem przecież zebrać myśli. W rękach trzymałem Pieniądze i nie zamierzałem ich wypuścić. Skręciłem na prawo do dużego opadającego w dół korytarza, zmierzając w kierunku wyjścia na parking. Wiedziałem, dokąd mam iść; czas przeznaczony na rozpoznanie nie poszedł na marne. Minąwszy sale konferencyjne i centrum biznesowe, ciągnąłem Lebiedia po grubym puszystym dywanie i obaj odkryliśmy, jak trudno nam oddychać: mnie z powodu strachu i wysiłku, jemu zaś dlatego, że był nieźle podduszony. Nie warto było sprawdzać, co dzieje się za mną. Gdyby czekało mnie coś tragicznego, to po prostu zostałbym trafiony. Kiedy ludzie zobaczyli nas, przykucnęli w wejściach, co było mi na rękę. Gdy dotarłem do końca sali, zrobiłem cztery kroki, skręciłem w lewo i ruszyłem dziesięć kroków przed siebie. Wewnętrzne drzwi na parking były otwarte i podparte gaśnicą. Uderzyłem w poprzecznicę i wyleciałem na czerwony asfalt na tyłach budynku. Mróz zaparł mi dech. Słyszałem teraz pojedynczy krzyk jednego albo dwóch miejscowych pomyleńców, na tyle szalonych, że wyszli na zewnątrz, by zobaczyć, co się dzieje. Oddychałem z wysiłkiem jak koń wyścigowy w galopie. Usłyszałem jęk Lebiedia. Jego nozdrza pracowały z wysiłkiem. Do ulicy było dwadzieścia metrów. Wokół mnie para uciekała z rur i szybów wentylacyjnych, a generatory brzęczały jak silniki okrętowe. Gdybym mógł dopaść jeden z samochodów obsługi hotelowej, skręciłbym w lewo i pojechał w dół do głównej ulicy, skąd dobiegał warkot pojazdów. Kiedy pokonałem dalsze dziesięć metrów, zobaczyłem parking i rampy towarowe. Jedynym samochodem, który miałem w zasięgu wzroku, była mała furgonetka Hilux. Kurwa, ale pech! W światłach awaryjnych, ujawniających mnie widzom w domach po przeciwnej stronie ulicy, spróbowałem otworzyć drzwiczki. Były zamknięte. Ulicą nie przejeżdżały samochody, bo wyżej na wzgórzu trwały roboty drogowe. Nie miałem wyboru – musiałem zawlec Lebiedia po betonowych schodach na rampę. Wewnątrz było jakieś małe biuro z biurkiem, telefonem i stosami papierów. Stojąca tam kobieta, która mogła mieć dwadzieścia kilka lat, rozmawiała histerycznie po fińsku przez telefonu, machając lewą ręką w powietrzu, jak gdyby opędzała się przed osami. W pierwszej chwili nie zauważyła, kto przed nią stoi, aż podniosłem osiemdziesiątkę ósemkę i krzyknąłem: – Klucze! Dawaj klucze do samochodu. Już! Zrozumiała, co powiedziałem. Upuściła słuchawkę, w której nadal słychać było czyjś głos, i wskazała na biurko. Chwyciłem kluczyki i biegiem wycofałem się schodkami do furgonetki, prowadząc ze sobą Lebiedia zaciskającego zęby, jak gdyby bolała go szyja. Cały czas prowadziłem obserwację. Wiedziałem, że już mnie widziano i obawiałem się, czy nie spróbują mnie zatrzymać. Dziewczyna w biurze wynajmu samochodów na pewno złapała za telefon i powiedziała o mnie komu trzeba. Zdarłem tekturę, która zabezpieczała przednią szybę przed szronem i lewą ręką otworzyłem drzwi od strony pasażera. W prawej ręce trzymałem broń i musiałem ochronić palec trzymany na spuście przed jakimkolwiek kontaktem. Musiałem tak się poruszać, by nie zostawić odcisków palców. – Właź! Wal mógł nie mówić po angielsku, ale gdy poczuł pistolet na własnej szyi, natychmiast połapał się, o co chodzi. Kiedy już wepchnąłem go do środka, wlazłem na niego, przystawiając mu lufę do szyi, a następnie przesunąłem się na siedzenie kierowcy i wsunąłem kluczyk do zamka rozrusznika. Odpaliłem silnik i wrzuciłem bieg. Kiedy zjeżdżałem w dół do głównej ulicy, opony podskakiwały na bruku, a ogrzewacze szyb pracowały pełną parą. Widziałem przed sobą uliczne światła i duży ruch w obu kierunkach. Trafiłem wprost na hotelowy podjazd przed główne wejście, ale nissana tam nie było. Może Siergiej odjechał? Inne samochody były na miejscu. Lampki świąteczne pospadały z krzewów i leżały na asfalcie pomiędzy rozrzuconymi pustymi blaszanymi pojemnikami. Na ziemi leżały ciała. Z tej odległości nie mogłem rozpoznać, do kogo należą, chociaż jedno z nich musiało być kiedyś Reggiem albo Ronniem. Wszystko pokrywała cienka zasłona mgły: jeden z pojemników z gazem musiał zostać przestrzelony i nadal wydzielał swą zawartość, którą rozwiewał wiatr. Jeden z kierowców niemal zniknął w tej mgle. Jego ciało leżało obok udekorowanego krzewu, tuż przed wejściem. Krew z odniesionych ran, spływająca z jego kamizelki kuloodpornej, parowała. Wyglądało na to, że kamizelki obsługi nie były przeznaczone do powstrzymania pocisków przeciwpancernych. Przejechałem obok i nagle przypomniała mi się tamta para w windzie. Potem zatrzymałem się przed skrzyżowaniem z główną drogą zastanawiając się, co zrobić dalej. Skręciłem wreszcie w prawo i włączyłem się do ruchu. 3. Kiedy jechałem w kierunku centrum, ścigały mnie migające oślepiające niebieskie światła i wycie syren. W górnym odcinku ulicy skręciłem w prawo, gdzie Siergiej miał na mnie czekać w Nissanie. W prawej ręce trzymałem osiemdziesiątkę ósemkę nadal wbitą w szyję Lebiedia, a kiedy trzeba było zmienić bieg, musiałem przez moment utrzymywać kierownicę kolanami. Obiekt był zdumiewająco uległy, a jeśli właściwie odczytałem język jego ciała, to wyglądało, jakby chciał powiedzieć: „Spoko! Poczekam, co będzie potem”. Od punktu kontaktowego dzieliło mnie jakieś dziesięć minut drogi, a kiedy tam dotrę, zakończona zostanie pierwsza faza operacji, a zaraz potem nastąpi druga: zmiana samochodów i jazda do stacji obsługi ciężarówek, gdzie wszystko sprawdzimy, zanim przekroczymy granicę z Rosją. Teraz obowiązywał plan B, a jeżeli coś się popieprzy, to każdy z nas znał własną trasę powrotu do domu nad jeziorem, gdzie kwaterowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie. Tam poczekamy przez dwadzieścia cztery godziny. Bez Siergieja czułem się wystawiony na niebezpieczeństwo i bezbronny. Miałem pieniądze w samochodzie, lecz bez jego pomocy nie było szans, by przekroczyć granicę. Siergiej był jedynym człowiekiem, który umiał dogadać się z najbardziej skorumpowaną na świecie strażą graniczną i tylko on wiedział, jak to się robi. Ja wiedziałem jedynie, że pojedziemy tam w specjalnie przygotowanej ciężarówce, ukryci pod podłogą, jako nielegalni imigranci, których on właśnie przerzuca. Z tego właśnie powodu, by go chronić, przydzieliłem mu najbezpieczniejsze zadanie w całej operacji. Droga skręcała w prawo, zamieniając się w szosę wylotową z miasta. Tę trasę prowadzącą do punktu kontaktowego przejechałem wielokrotnie i znałem ją jak własną kieszeń. Jechało się przez zamieszkane tereny ze śniegiem zgarniętym starannie na pobocza mokrych dróg, oświetlonymi i przystrojonymi ulicami, których świąteczny przepych migotał na nawierzchni. Ze wszystkich stron dobiegało wycie syren, które zaczynało mnie już wkurzać, i prawdę mówiąc miałem już dosyć tych wszystkich rosyjskich przygód. Na skrzyżowaniu przede mną migotały niebieskie światła radiowozów. Skręciłem w prawo, żeby zejść im z oczu. Była to droga dojazdowa, prowadząca na tyły stojącego tam bloku mieszkalnego. Teren nie był oświetlony. Wjechałem na pobocze i stanąłem pod wiatą parkingową. Nie gasząc silnika, siedziałem z lufą pistoletu wbitą w szyję Lebiedia, gdy nagle syreny zawyły ze wszystkich stron. Co robić? Nie było takiej drogi, którą mógłbym uciekać na piechotę, a gdybym nawet ją znalazł, to musiałbym zostawić jeńca. Taki wariant nie wchodził w grę. Pieniądze zostaną ze mną. Pieprzyć to wszystko, musiałem być nieustępliwy. Im dłużej będę tu sterczał, tym bardziej policja będzie szukać mojej furgonetki. Co więcej, zyskaliby na czasie, aby zamknąć wszystkie drogi wylotowe z miasta, zanim zdążę się stąd wydostać. Musiałem dotrzeć za wszelką cenę do naszego miejsca postoju, a jednocześnie uniknąć wskazania drogi do naszej kryjówki. Cofając się na ulicę, dodałem gazu. To było ryzykowne, ale czasem lepiej nie myśleć za długo. Po chwili trafiłem na ogrodzenie parkingu. Z prawej strony, blisko hotelu, nisko lecący śmigłowiec omiatał teren reflektorem, przeszukując parking i zamarznięte jezioro z drugiej strony Intercontinentalu. Natychmiastowa reakcja grupy pościgowej była godna pochwały, choć komplikowała mi podjęcie decyzji. Gdyby nie konferencja Unii Europejskiej, potrzebowaliby więcej czasu, aby zacząć działać. Ruszyłem do wjazdu na parking. Światła uliczne oświetlały skraj parkingu i dzięki temu mógłbym zajrzeć przez ogrodzenie, czy nie dzieje się tam nic niezwykłego. Parkingi są zawsze najlepszym miejscem do ukrycia samochodu, choć często są monitorowane przez kamery wideo, a poza tym zawsze istnieje szansa, że na bramce stoi jakiś palant, który zażąda gotówki. Ten był wolny od takich niespodzianek – żadnych kamer, żadnej obsługi, żadnego oświetlenia – i dlatego wybraliśmy go wraz z Siergiejem. Pozostała czwórka zatrzymała się na parkingu oddalonym o siedem minut jazdy. Teraz jednak najdrobniejszy podejrzany znak, jak samochody jadące bez świateł, wystarczały, abym ominął go z daleka. Jadąc do skrzyżowania, skręciłem w lewo, przejechałem szyny tramwajowe i zmierzałem do wjazdu na parking. Ludzie przystawali na ulicy, a właściciele sklepów stawali w drzwiach, gapiąc się na wiszący w powietrzu śmigłowiec i rozmawiali ze sobą. Nie odrywałem oczu od parkingu. Wyglądało no to, że zajęta jest mniej niż połowa miejsc. Klienci zajmują go za dnia, a te samochody, które tu zostały, będą stać nadal. Zasygnalizowałem skręt w lewo, odciążając szyję Lebiedia od nacisku osiemdziesiątki ósemki, gdyż musiałem użyć obu rąk, by wprowadzić furgonetkę z ulicy na parking. Kiedy czekałem na lukę w ruchu ulicznym, czułem się bezbronny, ale oparłem się pokusie, by zaryzykować kolizje z nadjeżdżającym samochodem. Po chwili nadeszła moja kolej, a gdy przejechałem przez rogatkę, poczułem się, jak gdybym wjechał do nowego ciemnego i bezpiecznego świata. Okrążyłem parking, aby sprawdzić teren i spostrzegłem, że jeśli zajmę miejsce obok limuzyny Volvo, to hilux zatrzyma się przy niej prawą stroną i Lebied zniknie niemal w jego cieniu, tym bardziej że śmigłowiec ćwiartował niebo, przeczesując teren swoim reflektorem. Ciemnoniebieskie Volvo parkowało akurat bagażnikiem skierowanym w naszą stronę. Zatrzymałem samochód tak, aby Hilux i Volvo znajdowały się prostopadle do siebie. Jedynym dźwiękiem był silnik samochodu pracujący na jałowym biegu i szum agregatu ogrzewania, który pracował pełną parą. Zmieniając pozycję, Lebied zazgrzytał podeszwami butów po gumowej żeberkowanej wykładzinie. Było spokojnie, zanim znów zawyły syreny. Po drugiej stronie drogi, w innej części parkingu zapaliło się światło wewnętrzne, jak gdyby ktoś wsiadł do samochodu. Silnik jeszcze nie pracował; ten ktoś siedział prawdopodobnie za kierownicą, przyglądając się śmigłowcowi. Czekałem. Teraz, gdy moje uszy przywykły do ciszy, mogłem słyszeć metaliczne dudnienie tramwaju jadącego do centrum. Syreny policyjne zawodziły w oddali, a reflektor śmigłowca przeszukiwał jezioro i parking. Jęk syren przybliżał się. Siedziałem i rozglądałem się, próbując ustalić, gdzie znajdował się pościg. Trzy lub cztery samochody policyjne jechały po tramwajowych szynach wzdłuż ogrodzenia, a ich reflektory rzucały roziskrzone snopy światła na dachy samochodów. Chwilę później ukazały się jeszcze dwa. Popatrzyłem na Lebiedia, którego twarz była odbita w szkle jarzącej się tablicy kontrolnej, ale w jego oczach nie zauważyłem cienia strachu. Przyjął do wiadomości, że w tym stadium jakakolwiek reakcja z jego strony może spowodować, że zostanie zabity lub, co gorsza, poważnie zraniony. Nie miał ochoty do tego dopuścić. Od chwili, gdy pojął, że nie umrze, ale porwania nie uniknie, nie wpadał w panikę, przyjmując, że gdyby wykonał jakikolwiek gwałtowny ruch, spotka się z moją reakcją i nie będzie mieć żadnej szansy. Nie stawiał więc oporu wiedząc, że jeśli będzie spokojny, nie spotka go z mojej strony nic złego i zyska czas na obserwowanie sytuacji oraz wyczekiwanie na okazję do ucieczki. Kciukiem prawej ręki odblokowałem zatrzask pistoletu i chwyciłem lewą ręką uwolniony magazynek. Wsuwając pełny magazynek, usłyszałem trzask wskazujący na to, że wszedł do końca i został umieszczony właściwie. Opróżniony do połowy magazynek z wylotem zaklejonym taśmą wsunąłem do prawej kieszeni. Nie chciałem ryzykować, że coś nie zagra, kiedy znajdę się w krytycznej sytuacji i będę musiał raptownie zmienić magazynek. Trzy lub cztery samochody policyjne, błyskając światłami i nie żałując syren, zatarasowały wejście. Reflektor śmigłowca wędrował dokoła, wykonując szybkie, urywane ruchy; obserwator w śmigłowcu sprawdził co trzeba i wycofał się w kierunku ulicy. Gdy wsunąłem kluczyk do stacyjki, rozległ się ostrzegawczy brzęczyk. Włączyłem światła. Spojrzałem na Lebiedia mówiąc „Zostań!”, jak gdybym wydawał polecenie psu. Wyszedłem z furgonetki i usłyszałem głuchy odgłos wydawany przez łopaty wirnika śmigłowca, który unosił się w oddali. Cała uwaga pościgu nadal koncentrowała się na bezpośrednim sąsiedztwie hotelu. Wiedziałem jednak, że to się zmieni. Strumień świeżego powietrza orzeźwił mi twarz. Gdy przechodziłem przed furgonetką, z bronią opuszczoną wzdłuż prawego boku, przecinając strumienie światła rzucane przez reflektory, nie spuszczałem wzroku z kabiny. U szczytu ulicy migotało teraz jeszcze więcej świateł samochodów policyjnych i wyło więcej syren. W tym momencie kilka z nich ruszyło na poszukiwania, a jeden skierował się w dół ulicy. Gdy się zbliżył, oświetlił mnie i okoliczne samochody na kilka sekund niebieskim pulsującym światłem. Nie odwracałem wzroku od głównego wjazdu. Czy następna dyskoteka zawita na parking? Sam nie mogłem nic zrobić: pozostało mi jedynie obserwować sytuację i czekać na dalszy ciąg, choć moje serce pracowało teraz na przyspieszonych obrotach. Chwilę później znów zapanowały ciemności; słychać było jedynie oddalający się lament syren. Łomot śmigłowca stawał się niesłyszalny. Pod tylnym prawym nadkolem volvo moje palce odnalazły urządzenie magnetyczne, które uruchamiało zamek samochodu. Nacisnąłem przycisk i w odpowiedzi usłyszałem radosny sygnał, że drzwi zostały otwarte. Wsadziłem klucz do zamka bagażnika i otworzyłem go. Reggie i Ronnie przykleili grubą gąbkę na wszystkich krawędziach, głównie po to, aby obiekt nie zranił się podczas podróży, ale też by wytłumić wnętrze bagażnika, gdyby w czasie podróży Wal zaczął kopać lub krzyczeć. Lampy oświetlające wnętrze bagażnika zostały na wszelki wypadek oklejone taśmą. Ostatnią rzeczą jaką miałem do załatwienia, było wyciągnięcie Lebiedia z samochodu i wzięcie go pod ramię, jakbyśmy razem szli w odwiedziny do babci, by wręczyć jej świąteczne prezenty. Bliźniacy wyłożyli też podłogę grubym kocem, by zabezpieczyć jeńca przed wyziębieniem. Tuż przy jego głowie została umieszczona plastykowa pomarańczowa piłka wielkości jajka z przyklejonym do niej czarną taśmą przewodem i kilkoma porcjami plastiku. Otworzyłem drzwi furgonetki od strony pasażera i Lebied spojrzał na mnie, a potem na otwarty bagażnik Volvo i jego zawartość. Nie wiedziałem, co z nami będzie, kiedy znajdziemy się w Petersburgu, ale tak naprawdę, nie obchodziło mnie to nic a nic. Moje myśli były przy pięciuset tysiącach dolarów, a raczej przy sumie, która pozostanie po wypłaceniu Siergiejowi obiecanych dwustu tysięcy. Ponownie rozejrzałem się po okolicy, uniosłem osiemdziesiątkę ósemkę, wygiąłem przegub, przytknąłem pistolet do jego szyi ponad kamizelką kuloodporną a potem wróciłem do poprzedniej pozycji, co spowodowało, że lufa owinęła się w jego koszulę. Nie musiałem go zmuszać do pochylenia głowy: chciał wiedzieć, co się stanie, kiedy zobaczył mój palec na cynglu. Zbliżając dłoń z pistoletem ku jego oczom, zadbałem o to, by na pewno zobaczył, jak zwalniam kciukiem bezpiecznik i usłyszał trzask blokady. Nie zamierzałem mu wyjaśniać, co się z nim stanie. Ostatecznie, nie znalazł się w opresji dlatego, że pomagał przejść przez ulicę starszym paniom. Tak czy owak, Lebiedia interesował raczej problem, czy następnego dnia znajdzie się już w raju, ale teraz raczej trzymał fason. Wolną ręką złapałem go za kamizelkę, mówiąc: – Wstawaj! Wstawaj! Nie trzeba go było namawiać. Wyprostował nogi, wysunął stopy na zewnątrz i nieco chwiejnie stanął na chodniku. Obróciłem go, ustawiając blisko bagażnika Volvo i pochyliłem się nad nim, gdy w oddali zawyło jeszcze więcej syren, a śmigłowiec, walcząc z wiatrem, usiłował zachować swoją pozycję. Widać było, że wpadł na jakiś pomysł i teraz zastanawiał się nad nim, wbijając we mnie wzrok. W tych oczach nadal nie było strachu; spojrzenie było raczej analityczne, jak gdyby mnie oceniał. Ogólnie rzecz biorąc, panował nad sobą. To nie było zachowanie, jakiego można by oczekiwać od ofiary porwania, ja zaś tłumaczyłem je sobie zniechęceniem. Cofając się, trafił tyłem do bagażnika i legł na plecach z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Przekładając pistolet z ręki do ręki, chwyciłem pomarańczową plastykową piłeczkę i wetknąłem mu ją w usta. Nadal nie opierał się, parskając jedynie przez nos, gdy wcisnąłem piłeczkę do końca. Reggie i Ronnie zwinęli dodatkowo ostatnie dziesięć centymetrów przewodu, więc mogłem działać tylko jedną ręką; przykleiłem taśmę wokół jego ust i podbródka, uszu i oczu, nie zasłaniając jedynie nosa. Wzdłuż tej samej bocznej drogi, którą tutaj przyjechałem, ujrzałem więcej świateł; słychać było znowu wycie syren. Musiałem zniknąć, zanim zaczną przeszukiwać cały parking. Silniki śmigłowca zmieniły tonację, a jego reflektor zdążając pracowicie w moim kierunku, oświetlał wszystko pod kątem 45 stopni. Zatrzasnąłem drzwiczki bagażnika z Lebiediem w środku i wskoczyłem do Hiluxa, gdyż snop świtała zbliżał się coraz bardziej. Jeśli obserwatorzy cię zauważą, to nie ma już przed nimi ratunku. Gdyby do tego doszło, zapomniałbym o tych pięciuset tysiącach dolców i dał dyla na piechotę. Plan ucieczki ułożyłem sobie, gdy tu jechałem: prosto przez ogrodzenie do labiryntu domów naprzeciwko. Siedziałem i czekałem, bo co miałem robić. Volvo i furgonetka stanowiły teraz cel bezpośredni, gdyż zalało je światło. Zaraz potem silniki zagrały inaczej i śmigłowiec przechylił się w stronę drogi wyjazdowej z miasta; gdy rozpłynął się na niebie, wróciły ciemności. Przeprowadziłem furgonetkę na puste miejsce i poszedłem sprawdzić, co z Lebiediem. Oddychał z wysiłkiem. Obserwowałem go przez chwilę. Mógł mieć kłopoty z zatokami, zatkany nos, grypę. Nie chciałem jego śmierci, ale chciałem dostać forsę za dostawiony towar. Parsknął głośno, aby oczyścić nos. Zobaczyłem światła jakiegoś samochodu skręcającego w moją stronę, ale nie było słychać stuknięcia otwieranych drzwi. To nie mógł być klient parkingu. Pochyliłem się nad Lebiediem udając, że porządkuję bagaż. Nasze twarze były blisko siebie, czułem jego oddech na policzku. Pierwszy raz czułem jego zapach. Po krótkim doświadczeniu, płynącym z przebywania w towarzystwie Cieśli i Koszmara, spodziewałem się raczej zapachu złożonego z woni mocnego tytoniu, bimbru i potu. Teraz doleciał mnie zapach taśmy klejącej i wody kolońskiej. Nieproszony gość odjechał: albo znalazł miejsce dla samochodu, albo przeniósł się na lewą stronę. Nie zamierzałem zawracać sobie głowy takimi pierdołami. Wyprostowałem się powoli, rozejrzałem dokoła, trzymając pistolet przy jego szyi, a drugą ręką chwyciłem go za ramię i zacząłem zmieniać jego pozycję, gdyż chciałem, aby leżał na brzuchu. Nie opierał się, raczej pomagał. Samochód zakołysał się nieco, ale to nie miało znaczenia, gdyż dookoła nikogo nie było. Kiedy już leżał na brzuchu, skrępowałem mu ręce taśmą, zaciskając ją ściśle wokół przegubów, po czym owinąłem go w kołdrę, dbając o to, by mógł swobodnie oddychać. Volvo odpaliło za pierwszym razem. Skręciłem w lewo, na drogę biegnącą z dala od hotelu. Miałem nadzieję, że Siergiej postąpi tak samo. Jechałem z Helsinek na wschód, do autostrady. Punkt zborny znajdował się w Vaalimaa, 180 kilometrów dalej. Włączyłem radio i rozkręciłem na cały regulator, aby zagłuszyć hałas agregatu do ogrzewania. W czasie jazdy myślałem o wszystkim i o niczym. Dwukrotnie zauważyłem reflektor śmigłowca. Ostatecznie przegapiłem stację obsługi w Vaalimaa. To był raj dla kierowców ciężarówek i ostatni postój przed wjazdem do Rosji. Zbierali się tam, aby razem jechać w konwoju, gdyż za granicą napady były czymś codziennym. Tam właśnie znajdowała się ciężarówka wyposażona w zespawane skrytki dla naszej ekipy, aby przerzucić nas przez granicę. Vaalimaa leżała tylko dziesięć kilometrów od punktu kontrolnego, urobionego przez Siergieja. Dziesięć kilometrów dalej na północ znajdował się dom nad brzegiem jeziora. Wyłączyłem radio i sięgnąłem do skrytki po skaner radiowy, który Siergiej dostroił do częstotliwości kanału policyjnego. Było to urządzenie wielkości telefonu komórkowego i zamierzaliśmy je użyć po opuszczeniu Helsinek. Był jeszcze jeden powód, dla którego potrzebowałem Siergieja: on mówił po fińsku. Próbowałem się połapać w piskach i szumach radia, – ale nie miałem pojęcia, czego słucham. To, czego miałem nadzieję nie usłyszeć, brzmiało: „Volvo, Volvo, Volvo”, ponieważ wtedy istniałaby szansa, że posiadam bilet w jedną stronę prowadzący wprost do chaosu. Aby nie siedzieć bezczynnie, sprawdziłem każdy rozjazd i pomniejsze drogi żwirowe, ale bez skutku. Reflektory ujawniły nagle skrzynkę pocztową nr 183, czerwony plastykowy pojemnik na białym słupku. Skręciłem wprawo na zrytą głęboko przez ciężarówki, prowadzącą do lasu drogę. Nasza jazda trwała już kilka godzin. Jakieś dziesięć metrów dalej rozpięty między dwoma słupkami na biało pomalowany łańcuch przegradzał drogę, a napis w języku fińskim na przymocowanej desce informował: „Odwal się! Własność prywatna”. Nie gasząc silnika, wyszedłem z samochodu, by poszukać śladów innego samochodu. Stwardniały lód nie zachował żadnych informacji. Obejrzałem ostrożnie miejsce, w którym ostatnie ogniwo łańcucha zaczepione było o hak prawego słupka, ale mimo światła rzucanego przez reflektory samochodu, nic nie widziałem, gdyż akurat tam właśnie panował cień. Ująłem ciężki łańcuch za końcowe ogniwo i delikatnie pociągnąłem. Poczułem opór sznura mocującego łańcuch do haka, który nagle ustąpił, jak gdyby uszło z niego powietrze. Nie było tu nikogo, kogo być nie powinno. Przejechałem przez łańcuch, który wskoczył na swoje miejsce. Z boku pod stosem kamieni szpulka ze sznurem była tam, gdzie ją zostawiłem. Przywiązałem ogniwo ponownie do haka i wróciłem do samochodu. Sosny przy drodze były takie wysokie, że jechało się jak w tunelu. Po mniej więcej dwustu pięćdziesięciu metrach drzewa ustąpiły, odsłaniając teren wielkości czterech boisk do piłki nożnej. Byłem tutaj w lecie, wtedy wszędzie rosła trawa, stanowiąc oprawę domu, ale teraz wszystko przykryła metrowa warstwa śniegu. Podjazd był trochę mokry i prowadził do piętrowego domu, który ujrzałem teraz w świetle reflektorów. Wewnątrz nie paliło się światło, a na zewnątrz nie widać było żadnych samochodów. Podjazd wiódł także do drewnianego garażu, który mógł pomieścić trzy samochody. Oba budynki zbudowano z drewnianych bali i pomalowano na ciemnoczerwony kolor; bielały jedynie ramy okien. Równie dobrze mógłby stać nad Jukonem w czasach gorączki złota. Podjechałem pod garaż, którego tylną ścianę w całości zasłaniał stos drewna na opał. Drzwi z lewej strony prowadziły do drugiej części domu i nad jezioro. Wyłączyłem silnik i po raz pierwszy od wielu godzin zapadła absolutna cisza, bez strzelaniny, wrzasków, syren, śmigłowców, warkotu ogrzewania w samochodzie. Zamiast tego wszystkiego tylko łagodna papka rozmów fińskich policjantów z punktem dowodzenia, która dobiegała ze skanera. Tak naprawdę nie miałem ochoty się ruszyć. Wejście do domu znajdowało się w szczytowej ścianie budynku, a klucz schowany był bardzo przemyślnie w stosie drewna. Wszedłem do środka i zaskoczyło mnie cudowne ciepło. Grzejniki elektryczne pracowały na całego, bo nie wyłączyliśmy ich po ostatnim pobycie. Drewno na ogień było dla wczasowiczów, a poza tym dym z komina ujawniałby naszą obecność. Włączyłem światło i wróciłem do samochodu po Lebiedia. 4. Kołdra utrzymała go przy życiu, ale ledwie zipał. Po dwóch godzinach spędzonych w bagażniku trząsł się z zimna. – W porządku, wstawaj! – Przełożyłem jego nogi przez brzeg bagażnika i szarpnąłem go za kamizelkę kuloodporną. Nie był w stanie nic zrobić skrępowanymi z tyłu rękami, lecz najbardziej zainteresowany wydawał się pozbyciem się z ust piłeczki, która wpadła głębiej i dławiła go. No cóż? Użyłem jej właśnie w tym celu. Kiedy stanął pewnie na nogach, przeprowadziłem go do domu i posadziłem na starej kanapie pokrytej zielonym sztruksem, która stała obok grzejnika. Wnętrze rozległego parteru urządzone było bardzo funkcjonalnie: gołe ściany i podłogi z desek. Naprzeciw drzwi znajdował się kominek z kamieni, a trzy drewniane, grube, rozstawione w równej odległości kolumny podpierały strop. Większość mebli, oprócz kanapy, wykonano z litej sośniny, więc pachniało jak w lesie. Szarpnąłem mocno taśmę wokół twarzy jeńca. Skrzywił się, bo klej przylgnął do włosów na szyi i brwi. Twarz miał zlodowaciałą, o barwie zdechłego dorsza. Wypluł piłkę, kaszląc i pryskając śliną. Byłem typowym Brytyjczykiem, który gdy ma jakieś wątpliwości, używa tylko swego języka i wrzeszczy „Nie ruszaj się!”, ale nie dlatego, że skrępowany taśmą mógłby gdzieś pójść. Wskazałem na grzejnik, mówiąc: – Zaraz będzie ci ciepło. Popatrzył w górę i kiwnął głową. W kominku gwizdał wiatr. Oczekiwałem, że lada moment pojawi się tu jakiś podejrzany typ prosto z gabinetu doktora Caligari. Poszedłem do samochodu po skaner radiowy i położyłem go na stole w kuchni. Mniej więcej co piętnaście sekund w sieci zaczynał się jakiś ruch, lecz nic nie wskazywało, że zamierzali wysłać śmigłowce. Były tam jakieś gaworzenia, ale miejmy nadzieję, że nie zamierzali zakraść się do mnie od góry. A zresztą, kto to może wiedzieć? Teraz należało zrobić kawę. Przy ścianie za moimi plecami znajdował się blat kuchenny. Podszedłem tam, by nalać wody do czajnika, i czekając aż się zagotuje, przyglądałem się drżącemu Lebiediowi. Przytulony do grzejnika sprawiał wrażenie, że nie myśli o niczym innym. Wnosząc ze zmarszczek na twarzy, ten facet nie miał łatwego życia. Miał słowiańską urodę: szerokie kości policzkowe, zielone oczy, ciemnobrązowe włosy i wyglądał dość szlachetnie jak na bandziora. Musiałem przyznać, że chłopak dobrze sobie radził: Mercedesy, ochroniarze, najlepsze hotele, piękna kochanka. Zazdrościłem mu, bo moja przyszłość wyglądała tak samo marnie jak przeszłość. Kiedy otworzyłem paczkę krakersów, które znalazłem na blacie kuchennym, woda zawrzała; zjadłem jednego i zalałem kawę w dzbanku. Wal próbował wstać i zrzucić z siebie płaszcz. Jego twarz zaróżowiła się, a oczy śledziły każdy mój ruch. W torbach złożonych na lewo od głównego wejścia znajdował się ekwipunek zespołu. Po dostarczeniu Lebiedia do Petersburga, Siergiej i ja postanowiliśmy tu wrócić: ja miałem jechać do Szwecji, a stamtąd popłynąć promem do Niemiec, on zaś miał po nas posprzątać. Przyniosłem torbę z szorstkiego płótna, cisnąłem na stół i z pistoletem w kaburze wyciągnąłem kilka rolek taśmy, aby skręcić jeden długi postronek. Wyszedłem zza stołu, chwyciłem Lebiedia za ramiona, zaprowadziłem do środkowego filaru i popchnąłem na ziemię, by usiadł wsparty o niego plecami. Przymocowałem taśmą jego wyciągniętą prawą rękę do filara, pozostawiając lewą swobodną. Teraz nie mógł się stąd ruszyć, chyba że zamieni się w biblijnego Samsona i powlecze belkę ze sobą. Powróciłem do kuchennej lady, napełniłem dwa duże kubki kawą, dorzuciłem do każdego po garści cukru w kostkach i zamieszałem nożem. Nie wiedziałem, czy on przyjmie napój, ale raczej nie powinien się skarżyć. Zazwyczaj nie używam cukru, ale dzisiaj zrobiłem wyjątek. Podszedłem do filara i postawiłem kubek na podłodze. Wal podziękował mi skinieniem głowy. Wiedziałem dobrze, czym jest zimno i głód, i nie życzyłem tego nikomu. Tak czy inaczej, to była moja praca: miałem utrzymać go przy życiu, a nie przysparzać udręczeń. Skaner radiowy milczał, wysyłając pojedyncze sekwencje sygnałów. Wypiłem kilka łyków kawy i doszedłem do wniosku, że muszę się przebrać. W tym, co miałem na sobie, czułem się źle i jeśli miałem przystąpić do działania, to ostatnią rzeczą, którą chciałem mieć na sobie, był garnitur i sznurowane półbuty. Postawiłem na stole swoją torbę i wyciągnąłem z niej dżinsy, sportowe obuwie, koszulkę, bluzę i zielony wełniany sweter. Czeczen pił kawę i obserwował pilnie zmiany, które we mnie zachodziły. Przyszło mi do głowy, że pewnie cieszy go fakt, iż nie potrafię zrozumieć informacji płynących z czytnika. Kiedy wetknąłem z przodu dżinsów pistolet, poczułem się o wiele młodszy. Zabrałem się za kawę. Wal skończył już swoją – na podłodze stał pusty kubek. Zaniosłem mu dzbanek z kawą i paczkę krakersów. Kiedy napełniłem nasze kubki świeżym naparem, znowu kiwnął mi głową. Usiadłem przy stole i zjadłem ostatni z bananów pozostawionych przez Ronniego i Reggiego. Skaner radiowy śpiewał swoje, a w ciszy pomiędzy połączeniami słychać było tylko chrupanie krakersów. Nie mogłem przestać myśleć o Siergieju. Co się stanie, jeśli nie przyjedzie? Bez niego nie dam sobie rady, ale też nie mogę czekać, aż się pojawi. Byłoby lepiej, aby pozostał przy ciężarówce, bo tam właśnie mamy umówione spotkanie, a potem ma nas przerzucić przez granicę. Obstawał jednak, by spotkać się tutaj, na wypadek gdyby zrobiło się niebezpiecznie. Ja na jego miejscu postąpiłbym prawdopodobnie tak samo. I co teraz? Dręczyła mnie jeszcze jedna myśl – co się stanie, jeśli jeden z ludzi Siergieja pozostał przy życiu? Jeśli tak, to policja nie musiałaby go za długo nakłaniać do mówienia. Przestałem gryźć krakersa i odstawiłem kubek. Cholera jasna, musimy stąd spadać! Dźwignąłem z podłogi torby Cieśli i Koszmara, wyciągnąłem zieloną kurtkę narciarską, a ze swojej torby wyjąłem coś na tyłek. Wsadziłem osiemdziesiątkę ósemkę i magazynki do kieszeni na piersiach i rzuciłem Lebiediowi strój Cieśli, który był dużym facetem, więc nie powinno być kłopotu z rozmiarem. Zostawiłem go, żeby się przebrał, zastanawiając się, jak on to zrobi jedną ręką, i skoczyłem na górę po kołdry. Kiedy wróciłem, wycelowałem pistolet, uwolniłem mu prawą rękę, cofnąłem się i krzyknąłem: – Rozbieraj się! – i wskazałem na marynarkę. Zrozumiał i zaczął zdejmować płaszcz i smoking. Nie spuszczałem z niego wzroku, gotów zareagować, gdyby zaistniała taka potrzeba. Wszystko, co miał na sobie, śmierdziało grubym szmalem. Zerknąłem na metkę jego eleganckich butów: pochodziły z londyńskiej pracowni Patricka Coxa. Kilka par takiego obuwia było tyle warte, co remont mojego dachu. Pozwoliłem mu zatrzymać portfel, ale sprawdziłem go wcześniej, obejrzawszy przy okazji stare zdjęcia dzieci w kombinezonach. Zawsze unikałem noszenia przy sobie takich bzdur, choć rozumiałem, że dla innych są one bardzo ważne. Niebawem Wal miał na sobie parę żółtych spodni narciarskich, zieloną kurtkę, pomarańczową narciarską czapkę z dyndającym pomponem, rękawiczki, szalik i ocieplane buty. Te ostatnie były przynajmniej trzy numery za duże. Wyglądał jak błazen zabawiający dzieci. Podniesionym w górę pistoletem wskazałem filar, on zaś podszedł do niego posłusznie. Pokazałem mu na migi, żeby objął słup rękami z obu stron. Reszta polegała już tylko na skonstruowaniu jeszcze dłuższego postronka z taśmy, zrobieniu pętli, która połączy jego nadgarstki, i mocnym jej zaciśnięciu. Zostawiłem go, aby przywykł do nowej pozycji, wziąłem latarkę i wyszedłem do garażu po dużą szuflę do śniegu i zwykłą łopatę do prac budowlanych. Położyłem je na stole, a latarkę wsunąłem w kieszeń umieszczoną na nogawce spodni. Wal próbował się połapać, o co mi właściwie chodzi, i patrzył na mnie w taki sam sposób, jak jego towarzyszka w hotelu; jak gdyby nie było żadnego niebezpieczeństwa, nie zdarzyło się nic, co mogłoby mu zagrażać. Jednym słowem, zachowywał się jak neutralny obserwator. Zacząłem przegląd kredensów w poszukiwaniu termosów i jedzenia. Bez skutku! Wyglądało na to, że wypita przed chwilą kawa i zjedzone krakersy były naszym ostatnim posiłkiem. Zanim podszedłem do niego, podniosłem swój kubek i wypiłem resztę kawy, a potem włożyłem mu do rąk jego kubek, pokazując, aby zrobił to samo. Niebawem był zaprzątnięty manewrowaniem głową wokół słupa, tak aby spotkała się z rękami. Ja wziąłem świece i zapałki z szafki pod zlewem i wrzuciłem je do jednej z toreb. Gdy upchnąłem kołdry i zapiąłem torbę, uwolniłem jeńca, pokazując, aby ją wziął. Zrozumiał, przełożył ręce przez uchwyty i zarzucił torbę jak plecak na ramiona. Włożyłem kominiarkę, naciągnąłem narciarskie rękawice, zabrałem ze stołu łopaty i wskazałem nimi Lebiediowi drzwi. Idąc za nim, wyłączyłem światło. Skaner radiowy zostawiłem na stole, aby wskazywał miejsce naszego pobytu, kiedy nas już tu nie będzie. Trzymając go, poszedłem po kluczyki do samochodu. To był mój jedyny środek komunikacji, którym mogłem się stąd wydostać i chciałem zapewnić mu bezpieczeństwo. Przez drzwi garażu wyszliśmy zrytym koleinami szlakiem ku brzegowi jeziora. Woda była wzburzona i czarna jak smoła. Panowało przenikliwe zimno. Wiatr przybierał na sile, wirujący śnieg kłuł mnie w policzki. W taką zawieję śmigłowiec nie mógłby tutaj lądować. 5. Przed nami, w odległości trzydziestu metrów nad brzegiem zamarzniętego jeziora stał drewniany domek, w którym mieściła się sauna. Był tam też drewniany pomost wznoszący się metr ponad lodem. Czeczen znajdował się przede mną pochylony w półobrocie, chroniąc twarz przed smagającym śniegiem. Kiedy doszedł do sauny, zatrzymał się spodziewając się widać, że skieruję go do wnętrza. Niestety, nakazałem mu skręcić w prawo. Ruszył posłusznie jakiś metr wzdłuż pomostu. – Zostań tam – krzyknąłem. – Stop! Stop! Odwrócił się, a ja pokazałem pistoletem na zamarzniętą taflę. Spiorunował mnie wzrokiem. – Siadaj! Na lód, na lód! Zrobił bardzo powoli to, co mu kazałem, i usiadł na śniegu, a potem przeturlał się po nim, badając, czy lód wytrzyma jego ciężar. Wiedziałem, że wytrzyma. Sprawdzałem to osobiście w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Kiedy wstał, kazałem mu się oddalić na wyciągnięcie ręki, podczas gdy schodziłem, na wypadek, gdyby uznał, że ma już dosyć tej zabawy i że wraca do domu, i w tym celu postanowił zostać złodziejem samochodów. Poprowadziłem go po lodzie wzdłuż brzegu jeziora. Dzięki wybraniu takiej właśnie trasy nie pozostawialiśmy żadnych śladów prowadzących z domu, co jednak wystawiało nas bardziej na podmuchy wiatru. To była jednak tylko kwestia stu pięćdziesięciu metrów, aby dotrzeć do linii drzew. Gdy pokonaliśmy ten odcinek, wydałem z siebie kolejny okrzyk. Z głową pochyloną pod wiatr, odwrócił się, czekając na nowe polecenia. Gdy wskazałem ręką w prawo, słyszałem jego ciężki oddech i widziałem wyraz jego twarzy. Odwrócił się w tamtym kierunku, a wiatr uderzał nas w plecy. Początkowo śnieg nie był zbyt głęboki, nie sprawiał więc kłopotu, lecz niebawem sięgał nam do pasa. Wal szedł przodem, wykonywał więc najcięższą pracę – przecierał nam szlak; ja tylko trafiałem w jego ślady, gdy on za każdym krokiem wpadał głęboko w śnieg i ciągle musiał wydobywać się na nowo. Przebyliśmy odcinek długości pięćdziesięciu metrów, w tym około dziesięciu metrów wśród drzew, i doszedłem do wniosku, że dalej już iść nie trzeba; w linii prostej widzieliśmy dom. Dzieciństwo spędziłem w dzielnicach południowego Londynu, więc moje otoczenie stanowiła zieleń pełna żywych, a nie mrożonych zwierząt. Nie łapałem ich w sidła – nauczono mnie tego dopiero w pułku. To prawda, z tej nauki wszystko zapomniałem. Nigdy nie odczuwałem potrzeby uganiania się w kółko za królikiem i obdzierania go ze skóry. Zachowałem jednak w pamięci umiejętność budowania wszelkiego rodzaju kryjówek. Zapamiętałem niezbyt wyraźnie, że pod rozłożystymi najniższymi konarami drzew iglastych zawsze znajdzie się sporo miejsca. Wybrałem największe drzewo i szuflą ubiłem dokładnie śnieg pod najniższymi gałęziami. Cofając się w taki sposób, aby Wal nie mógł mnie zaatakować, pokazałem mu, aby zdjął z ramion torbę, a gdy to bez wahania wykonał, podałem mu łopatę. Nie potrzebował zachęty. Wiatr przewiewał nas na wylot, jeśli więc chcieliśmy zachować życie, musieliśmy jak najszybciej uporać się z robotą. Temperatura była i tak niska, lecz wiatr obniżał ją dodatkowo. Było wręcz lodowato. Wal mógł nosić smoking i wybierać się wieczorem do teatru, nie był jednak człowiekiem, który nie znał pracy fizycznej. Zawsze wiadomo, czy ktoś nadaje się do łopaty, czy nie. Pracował skutecznie, z rozmysłem, zdając sobie oczywiście sprawę, że jeśli naruszy ten rytm, to jego pot zamieni się w lód. Po chwili przerwał kopanie, klęknął i zaczął wygarniać śnieg rękami w rękawicach; niebawem zniknął w jamie. Kilka minut później ujrzałem jego głowę, a gdy zobaczyłem uśmiech na jego twarzy, pomyślałem, że jest dumny ze swego dzieła. Pokazałem mu palcem, aby się schował i wrzuciłem za nim torbę. Zanim jednak przyłączyłem się do niego, wysunąłem palec wskazujący prawej ręki przez rozciętą rękawiczkę i umieściłem go na języczku spustowym pistoletu. Wszedłem za nim z pistoletem w pogotowiu i włączyłem latarkę. Jama mogła pomieścić trzy klęczące osoby. Przesunąłem się, siadłem na tyłku z pistoletem wymierzonym w cel, a latarkę wsadziłem do ust. Dla Lebiedia znów nastał czas niewoli. Wyciągając z kieszeni taśmę, przytknąłem mu lufę pistoletu do szyi. Przymocowałem taśmą jego lewą rękę do gałęzi ponad nim. Kiedy zaciągałem mocno węzeł, posypał się na nas śnieg. Potrząsaliśmy teraz głowami, aby się go pozbyć. Z ręką wyciągniętą ponad głową, Wal przypominał teraz gibona, ja zaś wyjąłem świece i zapałki. Dzięki białym ścianom naszego schronienia, świeca dawała więcej światła niż zwykle. Podpełzłem do wejścia, by wciągnąć łopaty, a potem użyłem szerokiej szufli, by zasłonić śniegiem otwór, co zabezpieczyło nas przed wiatrem. Teraz nadszedł czas, aby zrobić porządki. Wybebeszyłem obie torby i zacząłem rozciągać kołdry. Bezpośredni kontakt ze śniegiem wyziębiłby nasze ciała dwadzieścia razy szybciej, niż gdy będziemy siedzieć na czymś cieplejszym. Następnie wygładziłem ściany naszej jamy, bo w przeciwnym razie, gdy temperatura się podniesie, topniejący śnieg spadnie nam na głowy jak deszcz. Następnie zrobiłem mały kanał wokół ścian, żeby woda powstała ze śniegu, który jednak stopnieje, mogła się tam zgromadzić. W takiej sytuacji jak nasza pięcioprocentowy dodatkowy wysiłek zapewnia pięćdziesiąt procent więcej wygody. Wiatr już tak nie hałasował. Teraz przyszedł czas na szeleszczenie nylonową odzieżą, pociąganie nosami i pokasływanie. Nasza jaskinia zamieniła się w parówkę, a w jej ograniczonej przestrzeni zawisły nasze oddechy. Posługując się rękojeścią łopaty, zrobiłem mały otwór, który pozwalałby mi obserwować dom, a jednocześnie służył jako wentylacja. Światło świecy nie mogło być widziane z domu, gdyż ten leżał w małym zagłębieniu terenu jak w alkowie. Musiałem jednak mieć pewność, że tego ogienka nie widać, bo bez niego nie będziemy mogli się obyć. Nawet niewielka ilość ciepła, jaką wytwarza świeca, może podnieść temperaturę powyżej zera. Klęcząc spojrzałem w kierunku domu, który znajdował się gdzieś tam w ciemności. Mimo warstw ubrania, a także izolacji od ziemi, było mi jednak zimno, gdyż trwaliśmy w bezruchu. Poprawiłem się, aby było mi wygodniej, i kontynuowałem obserwacje, a Wal obserwował mnie. Upłynęły co najmniej dwie bardzo zimne nudne godziny, które spędziłem na słuchaniu wiatru u boku nieustannie wiercącego się Lebiedia, który usiłował odzyskać czucie w zdrętwiałej ręce. W pewnej chwili usłyszałem jego głos: – Ten Małyszka musiał ci zaoferować całkiem poważną sumę, abyś utrzymał mnie przy życiu. Widzę, że muszę im bardziej zagrażać, niż myślałem. Spojrzałem na niego zdziwiony. Miał budzący zaufanie czysty głos. Uśmiechał się. Wyraźnie spodobała mu się moja reakcja. – Teraz, kiedy widzę, że jesteś sam – mówił dalej – wyobrażam sobie, że wywiezienie mnie z kraju, niezależnie od tego, gdzie Małyszka kazał ci mnie dostawić, będzie dość kłopotliwe. – I po chwili przerwy zapytał: – A może chodzi o Petersburg? Milczałem. Ten człowiek miał rację: siedziałem w gównie po same pachy! – Przypuszczam, że masz jakieś imię. – Owszem, mam na imię Nick. – A więc Nicholas. Jesteś Brytyjczykiem? – Zgadza się – potwierdziłem i spojrzałem na dom. – Powiedz mi, Nick, ile zaproponował ci Małyszka? Milion dolarów? Wyznam ci, że jestem wart o wiele więcej. Co to jest milion dolarów? Za takie pieniądze nie kupisz nawet przyzwoitego mieszkania w Londynie. Wiem coś o tym, bo sam mam trzy. Nadal wyglądałem przez dziurę wentylacyjną. – Nie wiem, kim jest Małyszka – wyjaśniłem. – Samo nazwisko brzmi z rosyjska, ale mnie wynajęto w Londynie. – Londyn czy Nowy Jork, to nie ma żadnego znaczenia. Oni mają wielką ochotę spotkać się ze mną. – Kim są ci oni? – Są tacy sami jak ja, ale o wiele bardziej niebezpieczni. Ja mogę cię zabezpieczyć. – Klęknął, co spowodowało, że z poruszonej gałęzi spadł na niego lodowaty prysznic. Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć ktoś bardziej niebezpieczny. Rosyjska organizacja obejmowała swoimi operacjami cały świat, rozrastając się szybciej niż jakakolwiek zbrodnicza grupa w historii ludzkości. Zajmowali się prostytucją, szantażem, wysadzaniem hoteli, kupowali łodzie podwodne od rosyjskiej marynarki wojennej, by szmuglować w nich narkotyki. Wszelakie gangi i ich odpryski lokowały niemal w każdym kraju miliardy dolarów. Ci ludzie dysponowali takimi fortunami, że Gates i Branson to przy nich nędzarze. Byłem przekonany, że takie pieniądze i siła oddziaływania spowodują, iż między poszczególnymi grupami dojdzie do nieporozumień. Kiedy obserwowałem dom, panowała cisza, aż nagle Wal powiedział: – Wiesz co, Nick? Mam dla ciebie propozycję, która, jak sadzę, powinna cię zainteresować. 6. Zajęty obserwacją domu nie odpowiedziałem. – To bardzo prosta propozycja: wypuść mnie, a ja cię przyzwoicie nagrodzę. Nie wiem, jakie masz teraz plany, ale mój plan polega na tym, by pozostać przy życiu i być wolnym. Za to właśnie jestem ci skłonny zapłacić. Popatrzyłem na niego i zapytałem: – W jaki sposób? W portfelu masz tylko dwie fotografie. – Popraw mnie, jeśli się mylę, Nick – zaczął mnie strofować jak ojciec krnąbrnego syna – ale obecnie twój plan nie wypalił. Myślę, że teraz chciałbyś ewakuować się z tego kraju jak najszybciej. Wypuść mnie, wracaj do Londynu, a tam przekażę ci pieniądze. Jedno z moich mieszkań zapisane jest na pana P. P. Smitha – tu uśmiechnął się, jak gdyby rozbawiło go wymienione przed chwilą nazwisko. – Zapamiętaj adres: Palace Gardens 3A, Kensington. Czy możesz powtórzyć? – Nie trzeba, zrozumiałem. Znałem tę dzielnicę. To by się zgadzało. Było tam było pełno Rosjan i Arabów, którzy posiadali mieszkania warte miliony dolarów i korzystali z nich tylko od wielkiego dzwonu. – Umówmy się, że przez dwa kolejne dni w ustalonym terminie, a potem jeszcze przez następnych siedem dni od dwunastej w południe do czwartej po południu, ktoś będzie czekał pod tym adresem. Zgłoś się, a otrzymasz sto tysięcy dolarów. Na policzku poczułem kroplę. Chwyciłem garść suchego śniegu i przeciągnąłem nim po miejscu, skąd kapało. Byłem w ponurym nastroju. Gapiłem się tępo przed siebie. Po jaką cholerę zamarzam w tej śnieżnej dziurze? Za taką robotę miałem dostać pół miliona, gdy Firma za coś w tym stylu płaciła mi parę setek dziennie. Nie było się jednak nad czym rozczulać. Moją jedyną nadzieją, że kiedyś je zobaczę, był Siergiej, a jeden diabeł wiedział, gdzie się podziewał. Wal wiedział, kiedy mówić, a kiedy siedzieć cicho i pozwolić ludziom pomyśleć. Powróciłem do obserwacji domu przez kolejną godzinę jeszcze bardziej zmarznięty i rozgoryczony. Dochodziłem z wolna do wniosku, że jeśli Siergiej nie przyjedzie, to powinienem rozważyć propozycję Lebiedia, bo niby dlaczego nie? Nie miałem zamiaru narażać się na straty i gotów byłem na wszystko, by dostać to, co mi się należy. Najpierw usłyszałem tylko słaby dźwięk silnika, który dobiegał od strony szlaku i wyraźnie walczył z wiatrem, który go zagłuszał. Wreszcie zza drzew pokazały się światła reflektorów, kierując się w stronę domu. Wydawało się, że to silnik nissana, ale z takiej odległości nie można było tego potwierdzić. Wal też to słyszał, ale zachowywał się cicho, więc chrzęst jego kurtki nie zagłuszał pracy silnika. Widziałem, jak reflektory oświetlają front domu, nikną w garażu i zostają wyłączone. Usłyszałem trzaśniecie drzwi i teraz obserwowałem okna, ale nic nie zauważyłem. Przysunąłem się do Lebiedia, który pozwolił mi bez oporu sprawdzić swoje więzy. Były w porządku. Dopóki miał je ukryte pod ubraniem, nie mógł się nigdzie ruszyć. Pomimo to byłem zadowolony, że mam przy sobie rolkę taśmy, którą mógłbym zakleić mu usta, gdyby zdecydował się wzywać pomocy. Nie musiałem jednak tego robić, zgasiłem świecę, by nie użył jej jako płonącej broni, i zacząłem oczyszczać wyjście ze śniegu. Wtedy usłyszałem: – Nick? Przerwałem pracę i nie odwracając się zapytałem: – Co? – Zanim spotkasz się ze swymi przyjaciółmi, a widzę, że się do nich wybierasz, zastanów się nad tym, co powiedziałem. Pamiętaj, że moja oferta jest nieporównanie korzystniejsza, a na dodatek bezpieczniejsza dla ciebie. – Jeszcze zobaczymy! Wydostałem się na zewnątrz, wystawiając się tym samym na podmuchy wiatru, i niewiele myślałem o tym wszystkim, zadowolony, że mój podopieczny nie zaczął krzyczeć, bo przecież wiedział, co jest grane. Jeśli w domu był Siergiej, Wal mógł zapomnieć o swojej propozycji. Około południa będziemy w Sankt Petersburgu, ja zgarnę kasę i ruszę w drogę powrotną do Londynu. Gdy teraz wracałem po naszych śladach, miałem wiatr prosto w twarz, a z oczu lały mi się łzy, które od razu zamarzały na policzkach. W tej wichurze słyszałem skrzypienie drzew. Kiedy próbowałem skupić się na obserwacji domu i okolicy, rozszalały siekący śnieg atakował odsłoniętą skórę mojej szyi i twarzy. Przedarłem się przez śnieg jakieś dwadzieścia metrów i znów przyjrzałem się domowi. Światło na piętrze było teraz zgaszone, a wewnątrz nie zauważyłem żadnego ruchu. Ruszając dalej próbowałem nie myśleć zbyt euforycznie o spotkaniu z Siergiejem, ale nurtowało mnie uczucie, że być może wkrótce zadanie zostanie wykonane, a przy takiej perspektywie śnieżna zawieja wydawała się mniej dotkliwa. Poniżej sauny nad jeziorem zdjąłem rękawiczkę i wyciągnąłem osiemdziesiątkę ósemkę. Było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć gołym okiem, więc sprawdziłem palcem komorę nabojową, przekonałem się, że magazynek tkwi mocno na swoim miejscu, wdrapałem się na skarpę i w półprzysiadzie posuwałem się do przodu, aż dotarłem pod wejście do garażu. Pragnąłem spotkania z Siergiejem, ale musiałem działać ostrożnie. Dopiero wtedy poczuję się bezpiecznie, gdy go zobaczę. Stojąc w drzwiach garażu nasłuchiwałem, a kiedy do moich uszu dobiegał jedynie szum wiatru, otworzyłem zamek. Trzymając się prawej framugi, nacisnąłem metalową klamkę, a wiatr wepchnął drzwi do środka razem ze mną. Na szczęście pod stopami miałem gołą ziemię, co zabezpieczyło mnie przed rozbiciem się o sagi drewna. Z rękami i kolanami w śniegu uniknąłem rozbicia głowy. Nissan stał zaparkowany z drugiej strony volvo, a w jego dachu odbijało się światło padające z okna parteru. Sprawy miały się dobrze, ale musiałem jeszcze poczekać, zanim podskoczę z radości. Wszedłem do garażu, sprawdziłem, że nissan nadal tam stoi, i pchnąłem drzwi. Wejście do domu było zamknięte, ale wystarczył blask padający przez okno, bym był widoczny dla kogoś, kto stąd wyjdzie. Przeszedłem w prawo i zacząłem nasłuchiwać, ale nic nie słyszałem. Przeszedłem na druga stronę nissana i spojrzałem przez okno. Nie trzeba się było wcale wspinać, aby coś zobaczyć. Zawsze lepiej pozostać na miejscu, korzystając z dostępnej osłony. Serce we mnie zamarło. To był Cieśla. Wciąż w tym swoim garniturze, ale już bez krawata i płaszcza, wyjmował jakieś pigułki z małego pudełeczka i próbował je przełknąć potrząsając gwałtownie głową. Jego miniuzi było odsłonięte, zwisając na rzemieniu przewieszonym przez marynarkę pod prawą pachą, marszcząc materiał i niknąc za plecami. Przeszedł wokół pokoju bez żadnego widocznego celu, wyglądając czasem na zewnątrz. Zauważyłem, że trzymał w swojej masywnej dłoni taśmę klejącą, którą skrępowałem Lebiedia, i czerwoną piłeczkę służącą do kneblowania. Podniósł na chwilę te znaleziska do oczu i pojąwszy, do czego służyły, cisnął je na ziemię. Teraz zaczął chwytać krzesła i roztrzaskiwać je o ścianę, kopać nasze ubrania, rozrzucając je po pokoju. Jednym słowem zachowywał się jak dwuletni bachor w napadzie złości. Nietrudno było sobie wyobrazić, co się wyprawia w jego głowie. Doszedł do wniosku, że przewiozłem Lebiedia przez granicę, jego zaś zostawiłem na pastwę losu. Słusznie! Ja uważałem tak samo. Nic dziwnego, że wyrzucał zabawki ze swego kojca. Kombinacja prochów i wściekłość spowodowały, że popieprzyło mu się we łbie – po krzesłach przyszła kolej na stół. Nie było powodu, aby dalej trzymać się swojej wersji, on zdecydował za mnie. Przeszedłem do drzwi zewnętrznych, zostawiając go z samym sobą. Stale kontrolując sytuację, przeciąłem zamarznięte jezioro i po kilku minutach zauważyłem w ciemności światła samochodu oddalające się od domu i niknące za linią drzew. Po co właściwie przyjechał ten porąbany Cieśla? Prawdopodobnie sam tego nie wiedział. Stojąc w rozkroku, lekko pochylony, aby oprzeć się uderzeniom wichury, gapiłem się, aż światła reflektorów zniknęły w ciemnościach. Kusiło mnie, aby wracać i czekać w domu, ale Cieśla mógł przecież wrócić i wszystko skomplikować. W każdym razie panowała absolutna cisza i nie warto było się tym martwić. Idąc teraz równolegle do brzegu jeziora, brnąłem w kierunku naszego schronienia. Stamtąd mogłem obserwować dom i okolicę. Cieśla zostawił dom oświetlony, ale przez okna parteru widać było, że coś jest nie tak. Zastanawianie się nad tym wszystkim zajęło mi parę sekund, zanim rozumiałem, co się naprawdę wydarzyło. Nie zawracając sobie głowy zacieraniem śladów, ruszyłem najkrótszą drogą w stronę budynku, zapadając się w śnieg, który chwilami sięgał mi do pasa. Byłem zdecydowany dotrzeć tam jak najszybciej, ale czułem, że trwa to za długo, że nie robię postępów. Miałem wrażenie, że powtarzam sen, który miewałem jako dziecko: biegłem do kogoś, ale zawsze za wolno. Zbliżyłem się jednak do domu na tyle, by zobaczyć płomienie błyskające w pokoju i dym ulatujący przez rozbitą szybę, którego gruba warstwa gęstniała pod sufitem, szukając nowych dróg ujścia. Pal diabli chałupę! Najbardziej martwiłem się o samochód. Po chwili dobiegłem do garażu, usłyszałem trzask wyschniętego drewna i dźwięk sygnalizacji przeciwpożarowej. Drzwi do domu były otwarte. Dym walił na zewnątrz. Albo zrobił to Cieśla, wiedząc, że ogień potrzebuje tlenu, albo po prostu nie widział, co robi. Nie było się nad czym rozwodzić, bo pożar trwał już od dłuższego czasu. Dotarłem do samochodu czując na plecach żar. W domu było jak w piecu. Kiedy wsadziłem kluczyk do zamka, usłyszałem huk, jak gdyby ktoś strzelił z dubeltówki. Eksplodowały jakieś rozpalone puszki. Wycofałem się powoli z garażu. Byłoby czymś głupim wrzeszczeć jak szaleniec i tkwić w śniegu. Chciałem się tylko upewnić, że Volvo jest całe. Wykręciłem, wyprowadziłem samochód na drogę i po przejechaniu jakichś pięćdziesięciu metrów wyłączyłem silnik. Wyskoczyłem na zewnątrz z kluczykami w kieszeni i wycofałem się pod osłonę drzew, odnosząc wrażenie, że znów śnię. Po chwili byłem już przy naszej kryjówce i ujrzałem na śniegu swój własny cień. Dom płonął na całego; płomienie buchały ponad dymem. Wślizgnąłem się do środka, uwolniłem Lebiedia z plastykowych więzów i wyczołgałem się na zewnątrz, aby mógł się doprowadzić do porządku. Niebawem stanął obok mnie i teraz, obaj gapiliśmy się na płonący budynek. To dziwne, ale mój jeniec zaczął mnie pocieszać. – W porządku, wiedziałem, że mnie nie zostawisz. Zgodzisz się, że jestem dla ciebie zbyt wiele wart? Zwłaszcza teraz. Uważam, że powinniśmy się wynieść stąd jak najszybciej. Podobnie jak i ty nie mam ochoty na spotkanie z władzami, gdyż mogłyby z tego wyniknąć tylko kłopoty. – Co się działo z tym facetem? Czyżby jego tętno uderzało tylko dziesięć razy na minutę? Wiedział, że wszystko, co wydarzyło się na zewnątrz, powstrzymało mnie od spotkania z kimś z mojego zespołu i że teraz nie musi już mnie specjalnie przekonywać, abym pozwolił mu odejść. Mało tego, był pewien, że to teraz dla mnie jedyne rozsądne wyjście. Volvo można było zobaczyć w łunie pożaru, który nie przeżarł jeszcze ścian na wylot, ale lizały je pożądliwie płomienie wydobywające się z okien. Zatrzymałem go przy samochodzie, podałem swój przybornik Laethermana, poleciłem, aby odciął plastykowy powróz, który miał pod kurtką, i poszedłem otworzyć bagażnik. Nawet tutaj czułem żar na twarzy. Przyjrzał się sobie, znalazł nylonowa linkę zaciśniętą wokół talii i zabrał się do jej przecinania. Teraz słychać było głośne trzaski – to szkielet domu został zaatakowany przez ogień. Wal przyglądał się pożarowi, a kiedy usłyszał, że otwieram drzwi bagażnika, powiedział: – Proszę cię, Nick, żebyś pozwolił mi teraz jechać w kabinie. Tam w bagażniku jest bardzo zimno – dodał i brzmiało to jak prośba, a nie żądanie. – I wolałbym twoje towarzystwo niż zapasowej opony. Widząc moje przyzwalające kiwniecie głową, wsiadł do samochodu, oddał mi przybornik i wyciągnął do mnie obie ręce. Przywiązałem go linką do podstawy ręcznego hamulca, bo tam mogłem go obserwować. Odjechaliśmy, zostawiając ogień, by dokończył to, co miał do zrobienia. Kto wie, może to nie było złe wyjście? Przynajmniej znikną dowody przeciwko mnie, jeżeli takie istniały. Kiedy dojechaliśmy do łańcucha, nie zauważyłem żadnych śladów ani po Cieśli, ani po kimś innym. Łańcuch zostawiłem na ziemi jako ostrzeżenie dla Siergieja. Istniała jeszcze szansa, że tu dotrze. Na parkingu hotelowym były dwa Hiluxy i niewykluczone, że ukradł ten drugi. Teraz było już zbyt późno, aby spodziewać się, że znajdzie nas przed granicą, ale nadal nie chciałem, by złapała go policja. To był porządny facet, ale teraz, kiedy wkraczałem w nową fazę, miałem to gdzieś. Zresztą nie było już na co liczyć. Musiałem się pogodzić z faktem, że jednak przegrałem i trzymać się szansy, jaką dał mi Wal. – Wysadzę cię przed stacją – wyjaśniłem, gdy jechaliśmy w kierunku Vaalimaa – a tam już sam zdecydujesz, co i jak. – Zgoda. Moi ludzie szybko mnie znajdą. – W jego głosie nie było żadnych emocji. – Czy mogę ci udzielić pewnej rady? – zapytał. – Dlaczego nie? Obserwowałem teraz drogę prowadzącą do autostrady wiodącej do miasta, ale nie widziałem nic oprócz zasp śniegu po obu stronach trasy. Wiatr uderzył w bok samochodu tak silnie, że musiałem skontrować kierownicę. Do takiej jazdy trzeba było mieć arktyczne przygotowanie. – Rozumiem, że będziesz chciał szybko stąd wyjechać. Osobiście sugerowałbym ci Estonię, skąd możesz łatwo polecieć do Europy albo popłynąć promem do Niemiec. Po tym wszystkim, co wydarzyło się w hotelu, tylko głupiec próbowałby wydostać się z Helsinek drogą lotniczą albo przez Szwecję. Nie odpowiedziałem, wpatrując się w śnieg przed reflektorami. Dwie godziny później zbliżaliśmy się do Puistoli – jednej z podmiejskich dzielnic Helsinek, chociaż nic jeszcze nie było widać. Świtać miało dopiero za jakieś cztery godziny. Ludzie zabiorą się niebawem do sera i klopsików, słuchając w radiu relacji na temat strzelaniny, jaka miała miejsce ostatniej nocy. Szukałem znaków wskazujących drogę na dworzec. Poranny szczyt zacznie się zapewne za godzinę lub dwie. Dojeżdżając do parkingu, odciąłem Lebiedia od hamulca ręcznego. Rozumiał, że ma czekać, aż mu powiem, że może wysiąść z samochodu. Był o krok od wolności, więc po co miałby teraz ryzykować. Wyszedłem na zewnątrz i stanąłem w pewnej odległości z pistoletem w kieszeni kurtki. Wal wysunął się i obaj stanęliśmy obok oszronionych samochodów, w ciemności, on zaś poprawiał ubranie i przygładzał włosy. Dalej wyglądał śmiesznie w narciarskim stroju Cieśli; klasnął w dłonie, aby przywrócić w nich krążenie i wyciągnął do mnie rękę. Kiwnąłem tylko głową, a on natychmiast zrozumiał, dlaczego tak się z nim żegnam, i powiedział: – Dziękuję ci, Nick. Zostaniesz nagrodzony za to, że mnie wypuściłeś. P. P. Smith. Zapamiętałeś resztę? Pewnie, że zapamiętałem. Spojrzałem na niego. Miałem ochotę powiedzieć mu, że jeśli mnie oszuka, to znajdę go i zabiję, ale to mogło zabrzmieć jak pogróżka Dżyngis- chana, aby miał się na baczności. Uśmiechnął się, jak gdyby odczytał mój zamiar i powiedział: – Nie obawiaj się! Zobaczysz, że jestem człowiekiem, który dotrzymuje słowa. – Zaraz potem odwrócił się i poszedł na dworzec. Obserwowałem go, jak idzie po skrzypiącym śniegu. Po kilkunastu krokach przystanął, odwrócił się i dodał: – Mam do ciebie prośbę, Nick. Kiedy zjawisz się w Kensington, bądź bez telefonu komórkowego, pagera – żadnej elektroniki. Tak się nie postępuje przy załatwianiu interesów. Dziękuję ci jeszcze raz. Obiecuję, że nie będziesz tego żałować. Upewniłem się, że tym razem odszedł, i wróciłem do samochodu. 7. Norfolk, Anglia Piątek, 10 grudnia 1999 roku. Ciszę rozerwał dźwięk budzika nastawionego dokładnie na siódmą, a brzmiał podobnie jak alarm przeciwwłamaniowy. Gdy obróciłem się na drugi bok, dopiero po trzech próbach zdołałem przycisnąć wyłącznik ręką pozostającą wciąż w śpiworze. Kiedy przyszedłem do siebie, stwierdziłem, że bojler znów przestał działać. W moim domu było jedynie nieco cieplej niż w tamtej fińskiej śnieżnej jamie. Była też jeszcze jedna sprawa, dotycząca pościeli i konstrukcji łóżka, którą powinienem rozwiązać, aby przenieść się tam z materacem, na którym leżałem. Spałem w ubraniu do joggingu, i to nie dlatego, że bojler był zepsuty. Spakowałem rozbebeszoną torbę i wsunąłem stopy w trampki z przydeptanymi piętami. Zszedłem na dół po drewnianych schodach, wlokąc za sobą torbę. Większość czasu w moim życiu spędzałem mokry, zziębnięty i głodny, i robiłem to dla pieniędzy, nienawidziłem więc robić czegokolwiek po godzinach pracy. To było pierwsze miejsce stanowiące moją własność i w zimowe ranki czułem się tak samo jak wtedy, kiedy otwierałem oczy w chaszczach południowego Armaghu. Nie zamierzałem tak harować. Wszystko było w takim stanie, w jakim pozostawiłem dom dwa tygodnie temu, zanim odjechałem razem z Siergiejem do fińskiego domu nad jeziorem, z wyjątkiem brezentu, który zasłaniał dziurę w dachu i ogłoszenia „Na sprzedaż” zerwanych przez wiatr. Tak czy owak, dach wymagał naprawy, ale dzisiaj nie mogło być o tym mowy. W ciągu kilku godzin miałem trzy niezwykle ważne spotkania w Londynie, nie mogłem więc czekać na fachowca od bojlera. Powrót do Zjednoczonego Królestwa zabrał mi trzy dni. Postanowiłem znaleźć inną trasę niż ta, którą proponował mi Wal, radząc, bym opuścił Finlandię przez Estonię. To była poważna sprawa, a nie jakieś sentymenty w rodzaju wspólnej szczoteczki do zębów czy coś w tym stylu, ja zaś nie zamierzałem wierzyć we wszystko, co mówił. Pojechałem do Kristians w południowej Norwegii i tam wsiadłem na prom do Newcastle, pełen norweskich studentów. Kiedy zalewali robaka, obejrzałem Sky News. Trafiłem tam na materiał filmowy poświęcony policji szukającej dowodów, a potem pokazano zdjęcia zabitych, w tym Siergieja. Rzeczniczka rządu fińskiego zwołała konferencję prasową, w czasie której oświadczyła, że doszło do najgorszego incydentu, jakiego doświadczył jej kraj od 1950 roku, odmawiając jednocześnie potwierdzenia, jakoby strzelanina była dziełem rosyjskiej mafii, akcentując wszelako, że omawiane wydarzenie nie miało związku z konferencją Unii Europejskiej i nie stanowiło dla niej żadnego zagrożenia. Zszedłem na dół po drewnianych schodach, usiłując nie nadepnąć na śpiwór i wtedy straciłem równowagę, potykając się o rozdartą wykładzinę. Dom był w katastrofalnym stanie. Tak było zawsze, odkąd nabyłem go po powrocie Kelly w 1997 roku ze Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie było to idylliczne miejsce położone wśród pustkowia nad wybrzeżem Norfolk. Znajdował się tam sklepik i trzy małe łodzie rybackie operujące poza małą przystanią. Najważniejszym wydarzeniem dnia była wyprawa miejscowych emerytów darmowym autobusem po większe zakupy do supermarketu znajdującego się w odległości ośmiu mil. Pośrednik musiał zacierać ręce z radości, kiedy do niego wpadłem. Dom został zbudowany w 1930 roku, miał trzy sypialnie i jadalnię wyłożoną kamieniem. Od wietrznej plaży dzieliło go dwieście metrów i po śmierci właścicieli, którzy zapewne zmarli z zimna, stał pusty od kilku lat. Wspomniane szczegóły podpowiadały, że dom wymaga poważnego remontu, choć ma wspaniałe zalety. Innymi słowy, trzeba było włożyć w to wszystko kupę roboty. Zamierzałem go kupić, rozwalić i zbudować od nowa. Jednak, kiedy kolejni budowlańcy cedzili przez zęby kwoty, jakich żądali za pracę, olałem ich po prostu i straciłem serce do tego wszystkiego. Teraz dom był ogołocony, z murów sterczały deski, wybebeszona instalacja i jakieś druty, których przeznaczenia nie rozumiałem. Ponieważ czułem się obecnie odpowiedzialny za Kelly, doszedłem do wniosku, że to odpowiedni moment, aby spełnić marzenie o posiadaniu prawdziwego domu, ale nie zacznę nic robić, dopóki nie załatwię swoich spraw. Zaraz po powrocie, ubiegłej nocy, zatelefonowałem do Hampstead, gdzie Kelly znajdowała się pod medyczną opieką. Odpowiedziano mi, że jej stan nie uległ zmianie. Byłem zadowolony, że spała. To oznaczało, że nie musiałem z nią rozmawiać, choć tego chciałem, ale zwykle, cholera, nie wiedziałem co powiedzieć. Widziałem się z nią w przeddzień wyjazdu do Finlandii; wyglądała dobrze, nie płakała, nic w tym stylu, ale sprawiała wrażenie spokojnej i dziwnie bezradnej. Kuchnia była w jeszcze gorszym stanie niż cała resztą. Zatrzymałem starą żółtą szafkę kuchenną marki Formica, chyba z 1962 roku, która służy mi do dzisiaj. Zarzuciłem śpiwór na ramiona i wyszedłem na ganek, by sprawdzić pocztę, bo nie znalazłem jej na szafce, gdzie się jej spodziewałem. Zastanawiałem się też, dlaczego podczas mojej nieobecności brezent nie został przywrócony na dawne miejsce. Nie miałem jeszcze skrzynki pocztowej, ale zastępował ją, po prostu, zwykły niebieski kosz na śmieci. Pomyślałem sobie, że takie traktowanie kosza na śmieci jest bardzo w fińskim stylu. Znalazłem w nim cztery koperty – trzy zawierały rachunki, a jedna kartkę pocztową. Charakter pisma podpowiedział mi, od kogo była ta kartka, ale zanim ją przeczytałem, wiedziałem już, że znowu jestem sam. Kiedy pracowałem jako komiwojażer, Karolina zaczęła wpadać tutaj od czasu do czasu, aby wyjąć pocztę i sprawdzić, czy mury jeszcze się nie rozpadły. Miała trzydziestkę na karku i mieszkała we wsi. Jej mąż nie zagrzał przy niej miejsca, gdyż, jak się okazało, pił za wiele whisky z wodą sodową. Stosunki między nami układały się wspaniale – była miłą i atrakcyjną dziewczyną i zawsze, kiedy tu przyjeżdżałem, spędzaliśmy razem jedno albo dwa popołudnia, ale kilka miesięcy temu zaczęła oczekiwać więcej, niż byłem w stanie jej dać. Otworzyłem jednak kopertę z pocztówką. Przeczucie mnie nie zawiodło: koniec z wizytami i odbieraniem poczty. Jaka szkoda! Lubiłem ją bardzo, ale to było niewątpliwie najlepsze rozwiązanie. Wszystko się komplikowało. Rana postrzałowa żołądka, chirurgiczna rekonstrukcja małżowiny usznej i blizna po psich kłach wzdłuż przedramienia to rzeczy trudne do wytłumaczenia. Zaparzyłem zbryloną kawę z mlekiem w proszku i poszedłem na górę do pokoju Kelly. Zawahałem się, zanim otworzyłem drzwi, i to nie dlatego, że tam właśnie była dziura w dachu. Znajdowały się tam przedmioty, które zrobiłem dla niej – nie dlatego, że je lubiłem, lecz dlatego, że przypominały mi, jak powinno wyglądać nasze życie. Przekręciłem gałkę zamka. Wyglądało na to, że podczas mojej nieobecności było więcej wiatru niż deszczu, gdyż plama na suficie nie była mokra. Niebieski dwuosobowy namiot stał nadal pośrodku podłogi i trzymał się mocno. Wetknąłem w szpary podłogowe gwoździe zamiast kołków namiotowych i teraz stwierdziłem, że są zardzewiałe, lecz nadal nie mogłem się zmusić, by je usunąć. Na obudowie kominka stały dwa zdjęcia w drewnianych ramkach, które obiecałem zanieść Kelly przy kolejnych odwiedzinach. Na jednym była ona wraz z całą rodziną – Kevem, Marshą i jej siostrą Aida – wszyscy zgromadzeni wokół rozpalonego rożna. Zrobiono je miesiąc wcześniej, zanim wiosną 1997 roku zastałem ich oblanych wodą z węża ogrodowego. Liczyłem, że nie zauważy braku tej fotki, choć było to jedyne przyzwoite zdjęcia, jakie miała. Na drugim zdjęciu był Josh ze swymi dzieciakami. To było najświeższe, ponieważ Josh miał na twarzy sznyty, z których mógłby być dumny jakiś neonazista. Ta rodzina nie miała nic wspólnego z sekcją szkoleniową operacji specjalnych amerykańskiego wywiadu w Laurel, w stanie Maryland. Ciemnoróżowa blizna po ranie postrzałowej pokrywała cały prawy policzek, sięgając ucha, co nadawało mu wygląd klowna. Nie miałem z nim żadnego kontaktu do czerwca 1989 roku, gdy jego twarz została poprawiona. On i ja zarządzaliśmy tym, co pozostało z funduszu powierniczego pozostawionego Kelly, chociaż jako jej opiekun prawny brałem na siebie coraz większą odpowiedzialność finansową. Josh był informowany o wszystkim, ale korespondencyjnie. Był ostatnim prawdziwym przyjacielem, jakiego miałem, więc żywiłem nadzieję, że któregoś dnia przebaczy mi to, co się stało z nim, a także śmierć jego dzieciaków. Było jeszcze zbyt wcześnie, aby przyjść do niego i przeprosić – przynajmniej tak właśnie wtedy uważałem. Budziłem się jednak nieraz w nocy, znając prawdziwy powód. Nie mogłem równocześnie stawić czoła smutkowi i poczuciu winy. Pragnąłem tego, ale jakoś mi to nie wychodziło. Kiedy wybrałem zdjęcia dla Kelly, uświadomiłem sobie, dlaczego nie ma tam mnie. Te zdjęcia kazały mi myśleć o ludziach, którzy się na nich znaleźli. Odciąłem się od tego wszystkiego obiecując sobie, że odnowię kontakt z Joshem, i będzie to pierwsza rzecz, jaką uczynię w nowym roku. Poszedłem naprzeciwko do łazienki i napełniłem żółtą wannę. Przeżyłem moment wzruszenia, widząc na suficie plamki piany, zbrązowiałe teraz ze starości. Przypomniałem sobie mego ojczyma, który szpachlował różne szczeliny, mówiąc: – To zatrzyma ciepło w domu – i przesuwał lewą dłonią po wgłębieniu. W każdy niedzielny wieczór, kiedy brałem kąpiel, rzucałem mydłem w sufit, pozostawiając na nim ślad. Po powrocie do sypialni położyłem zdjęcia Kelly na materacu, żeby o nich nie zapomnieć. Dokończyłem kawę i zacząłem grzebać w jednym z kartonowych pudeł w poszukiwaniu skórzanych spodni. Sprawdziłem, czy woda na kąpiel ma odpowiednią temperaturę, włączyłem małe radio stojące na podłodze, nastawione na stałe na radiostację „Radio 4”. Fińska strzelanina nadal była na topie. Ekspert do spraw rosyjskiej mafii poinformował słuchaczy porannego programu „Today”, że wydarzenie spowodowało śmierć kilku uczestników strzelaniny. Posunął się nawet dalej mówiąc, że wiedział, czym to się skończy, i że wie, jaka to była grupa, ale nie może wymienić jej nazwy, gdyż darzyli go zaufaniem. Głos Sue MacGregor przeprowadzającej wywiad brzmiał zupełnie spokojnie. Leżałem w wannie i zerkałem na swój zegarek dla nastolatek – Baby G. Za dziesięć minut powinienem wyruszyć. Plan dnia wyglądał następująco: o 11:30 miałem być u lekarza, aby dowiedzieć się o stan zdrowia Kelly, a potem wpaść do działu finansowego kliniki, by poinformować ich, dlaczego na razie nie mogę uregulować rachunku. Nie sądzę, żeby zrozumieli, gdybym im powiedział, że wszystko byłoby cacy, ale jakiś rąbnięty Rosjanin, noszący ksywę Cieśla, spieprzył moją płynność finansową. Następną wizytę miałem złożyć pułkownikowi Lynn. Nie zapowiedziałem się wcześniej. Nie cierpiałem prosić o cokolwiek. Trzeci punkt mego porządku dziennego dotyczył apartamentu w Kensington, oznaczonego numerem 3A. Byłem, cholera, zdesperowany. Nie dopilnowałem przecież, aby Małyszka rozwiązał moje kłopoty finansowe. To, że jako wolny strzelec atakowałem rynek, wzmocniło jedynie moje uzależnienie od Firmy, co wcale mnie nie cieszyło. Od czasu tego pojebaństwa, które z udziałem Josha miało miejsce w Waszyngtonie osiemnaście miesięcy temu, byłem dla Firmy tylko najemnikiem. Lynn miał oczywiście rację stwierdzając, że powinienem być raczej zadowolony, iż nie utknąłem w jakimś amerykańskim pudle. Jeśli chodzi o Brytyjczyków, to spodziewałem się, że nadal zastanawiają się, co ze mną zrobić – dać mi tytuł szlachecki czy spowodować, że zniknę. Przynajmniej dostawałem dwa tysiące co miesiąc w gotówce, podczas gdy oni łamali sobie głowy. Pokrywało to koszty leczenia Kelly za jakieś trzy doby. Lynn wyłożył to wszystko w sposób klarowny, wyjaśniając, że nie widzi możliwości, by zmienić moją sytuację. Nie użył, co prawda, tak wielu słów, ale widziałem w jego oczach, że byłem nadal szpiegiem Jej Królewskiej Mości, ostatnim wyrobnikiem, który wykonuje poza Firmą gównianą robotę, jakiej nikt inny się nie podejmie. Nic nie wskórałem, chyba że udałoby mi się nakłonić Lynna, by umieścił moje nazwisko wśród stałej kadry. W lutym pułkownik przechodził na wcześniejszą emeryturę i po zakończeniu urzędowania przenosił się do swej farmy grzybiarskiej w Walii. Nie miałem pojęcia, kto przejmie jego obowiązki. Kiedy ubiegłego wieczoru skontaktowałem się z serwisem informacyjnym, usłyszałem, że Lynn chce się ze mną zobaczyć o 13:30. Jeśli kiedykolwiek zechcę powrócić do chłopaków, to moje wynagrodzenie wyniesie 290 funtów dziennie za działania operacyjne i 190 funtów w okresie treningowym, ale tymczasem było ze mną marnie. Na sprzedaż domu miałem marne szanse – jego stan był gorszy niż wtedy, kiedy się do niego wprowadzałem. Kupiłem tę ruinę za gotówkę, bez widoków na pożyczkę, gdyż nie mógłbym udokumentować dochodu. Odkąd odszedłem z wojska, częściej otrzymywałem zapłatę pod stołem niż regularne wynagrodzenie. Wyszedłem z ciepłej kąpieli wprost w chłód łazienki, wytarłem się szybko i wskoczyłem w moje skóry. Zza obudowy zbiornika na wodę wyciągnąłem HK USP, krępy półautomatyczny pistolet 9 mm i dwa magazynki po trzynaście nabojów każdy. Kaburę nosiłem nisko, z przodu dżinsów lub skórzanych spodni. Siedząc na pokrywie sedesu otworzyłem plastykową torbę, która ochraniała broń, i załadowałem luźne naboje. Zawsze zwalniałem sprężynę magazynka, kiedy broń nie była używana. Najczęściej niesprawność tej broni spowodowana jest niewłaściwym działaniem mechanizmu podającego naboje z magazynka, kiedy ten nie został dokładnie dopchnięty lub jeśli zatrzask znajdował się tak długo pod napięciem, że odmawiał posłuszeństwa. Kiedy pierwszy nabój zostaje wystrzelony, to łuska może nie zostać wyrzucona. Załadowałem broń, wsuwając magazynek do rękojeści i upewniłem się, że siedzi w niej, jak należy. Aby przygotować pistolet do pracy, odciągnąłem jego górną część kciukiem i palcem wskazującym, a następnie zwolniłem chwyt. Mechanizm roboczy przesunięty do przodu pod własnym naporem wprowadził nabój do komory amunicyjnej. Miałem trzy USP w domu. Dwa trzymałem na dole, a jeden przy łóżku. Tej sztuczki nauczył mnie przed laty ojciec Kelly. Sprawdziłem raz jeszcze komorę nabojową, odciągając nieco lufę do tyłu, wsadziłem pistolet i zapasowe magazynki do kieszeni, przerzuciłem torbę przez ramię i zamknąłem drzwi. Przed domem czekał na mnie motocykl marzenie – czerwony Ducati 966. Zafundowałem go sobie w tym samym roku co i dom i trzymałem go w garażu, jeszcze jednym kamiennym cudzie architektury z lat trzydziestych. Teraz nadszedł czas, kiedy dźwięk jego obudzonego do życia silnika stanowił jedyną rzecz, która chroniła mnie przed zupełną rozpaczą. 8. W Londynie panowało kompletne zamieszanie. Zostało jeszcze sporo dni na zakupy do Bożego Narodzenia, ale na ulicach było mnóstwo samochodów. Kiedy jechałem z Norfolk, było zimno, niebo zachmurzone i apatyczne, ale przynajmniej nie padało. W porównaniu z Finlandią panował niemal tropikalny klimat. Do Marble Arch dojechałem w niecałe trzy godziny, ale posuwanie się do przodu było teraz zbyt powolne. Lawirując pomiędzy unieruchomionymi pojazdami, spojrzałem w dół na Oxford Street, gdzie iskrzyły się i migotały świąteczne dekoracje. Wszędzie panowała atmosfera życzliwości, co uwidoczniało się nie tylko w zachowaniu się kierowców przed pasami dla pieszych; ta życzliwość była także we mnie. Byłem pełen obaw. W domu w Hampstead, który odwiedziłem wczoraj wieczorem, dyżurowały dwie pielęgniarki, które pod nadzorem psychiatry czuwały nad Kelly dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kilka razy w tygodniu zabierały ją do kliniki w Chelsea, gdzie przyjmowała doktor Hughes. Ta nieustanna opieka kosztowała mnie ponad cztery tysiące tygodniowo. Większość z tych trzystu tysięcy funtów, które ukradłem w 1997 roku kartelom narkotykowym, razem z funduszem powierniczym, było wykorzystane na jej edukację, na dom, a teraz na jej leczenie. Z tych pieniędzy nie pozostało już nic. To się zaczęło jakieś dziewięć miesięcy temu, po powrocie do Anglii. Przynosiła coraz gorsze stopnie; była inteligentną dziewczynką, lecz zachowywała się jak ciągle napełniane dziurawe wiadro, z którego wszystko wyciekało. Mimo wszystko nic nie wskazywało, że to na skutek odniesionego urazu. Owszem, była nieco nerwowa w porównaniu z dorosłymi, ale przecież całkiem w porządku w swojej grupie wiekowej. Kiedy poszła do szkoły, zaczęła się skarżyć na bóle, nie umiała jednak wyjaśnić, co i gdzie ją boli. Po kilku takich fałszywych alarmach, szkolna pielęgniarka zaczęła się zastanawiać, czy nie zaczyna wcześniej dojrzewać, ale nauczyciele doszli do wniosku, że w ten sposób chciała zwrócić na siebie uwagę. Jednak z dnia na dzień było coraz gorzej. Kelly zaczęła stopniowo unikać przyjaciół, nauczycieli, dziadków i mnie. Nie chciała rozmawiać, przestała się bawić, oglądała jedynie telewizję, była przybita albo płakała. Początkowo trochę bagatelizowałem sprawę, nie przykładałem do tego wagi; walczyłem przecież o przyszłość i od minionego lata byłem zbyt podłamany brakiem pracy i wyczekiwaniem, że Lynn się zmieni. Moją reakcją na jej ataki płaczu była wyprawa na lody. Zdawałem sobie sprawę, że to niezbyt mądre, ale nie wiedziałem, jak postępować. Doszło nawet do tego, że zacząłem jej dokuczać, zarzucając, iż nie docenia moich wysiłków. No, i wyszedłem na kretyna. Pięć miesięcy temu pojechaliśmy do Norfolk na weekend. Zachowywała się z dystansem, była nieobecna i nie mogłem jej niczym zainteresować. Czułem się jak uczniak, który krąży wokół bijatyki na boisku i nie wie, co robić: przyłączyć się, przerwać ją, czy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Spróbowałem bawić się z nią w biwakowanie i ustawiłem nawet namiot w jej sypialni. Przez całą noc krzyczała, rzucając się w okropnych koszmarach. Próbowałem ją uspokajać, ale rzucała się na mnie w ataku szału. Rano zatelefonowałem w kilka miejsc, ale okazało się, że na miejsce w szpitalu publicznej służby zdrowia trzeba czekać sześć miesięcy, choć i tak byłbym szczęśliwy, gdyby jej to pomogło. Odbyłem jeszcze kilka rozmów telefonicznych i udało mi się uzgodnić, że tego samego dnia obejrzy ją doktor Hughes, psychiatra z Londynu specjalizująca się w urazach psychicznych dzieci. Kelly została przyjęta do kliniki na obserwację i musiałem ją tam zostawić przed udaniem się do Sankt Petersburga, aby zwerbować Siergieja. Chciałem wierzyć, że wkrótce wszystko wróci do normy, ale w głębi serca czułem, że będzie to musiało potrwać, choć wcale mnie to nie cieszyło. Moje najgorsze przeczucia potwierdziły się, gdy doktor poinformowała mnie, że oprócz leczenia w klinice chora będzie wymagała stałej opieki, którą może jej zapewnić tylko zespół w Hampstead. Odwiedziłem ją tam w sumie czterokrotnie. Zwykle siedzieliśmy obok siebie i do popołudnia oglądaliśmy telewizję. Chciałem ją przytulić, ale nie miałem śmiałości. Wszystkie moje próby okazania jej uczuć były niezręczne i robione na siłę, tak że w końcu dałem temu spokój. Odreagowywałem to całe napięcie w Hyde Parku. Kawalerzyści ćwiczyli na dworze swoje konie, zanim utknęli w siodłach na parę godzin przed jakimś budynkiem lub na pokazach dla turystów. Przejeżdżałem obok pomnika, wysadzonego w powietrze w 1982 roku przez Irlandzką Armię Republikańską. Rozumiałem stan Kelly, ale tylko do pewnego stopnia. Znałem facetów, którzy doznali zaburzeń związanych ze stresem pourazowym, ale to byli dorośli chłopcy, którzy brali udział w wojnie. Teraz chciałem wiedzieć więcej o naturze tego stresu i jego wpływie na dzieci. Hughes powiedziała mi, że po takiej stracie dziecko przeżywa załamanie i to jest zjawisko naturalne, choć bywa, że po niespodziewanym urazie psychicznym takie reakcje mogą się uzewnętrznić po upływie tygodni, miesięcy, a nawet lat. I to są właśnie zaburzenia wywołane stresem pourazowym, a ich objawy przypominają objawy depresji czy lęku: odrętwienie emocjonalne, poczucie bezradności, desperacji i rozpaczy, także przeżywanie w koszmarach sennych tego, co się stało. To, co powiedziała, zabrzmiało prawdziwie. Nie przypominałem sobie, abym ostatnio widział Kelly roześmianą, żebym słyszał jej śmiech. – Objawy zmieniają się zależnie od intensywności przeżyć – wyjaśniła doktor Hughes – ale jeśli nie są leczone, mogą trwać latami. Jest jednak pewne, że nie miną same z siebie. Kiedy uświadomiłem sobie, że gdybym zaczął działać wcześniej, to dzisiaj Kelly powracałaby do zdrowia, poczułem się zdruzgotany. Tak muszą się czuć prawdziwi ojcowie, ja zaś chyba po raz pierwszy w życiu doświadczałem takich doznań. Droga przez park skończyła się i musiałem powrócić do głównej ulicy, gdzie utknąłem w korku. Samochody dostawcze stawały z włączonymi migaczami, gdzie im się podobało. Posłańcy na motocyklach wpasowywali się w każde wolne miejsce między samochodami, a dzięki treningowi mieli większe szanse niż ja. Powoli robiłem wszystko, aby stąd uciec i ruszyć do Chelsea. Na chodniku sytuacja była równie nieciekawa. Kupujący z wyładowanymi torbami wpadali na siebie w wejściach, powodując zatory. I jakby tego było jeszcze mało, nie wiedziałem, co kupić Kelly pod choinkę. Zastanawiałem się, czy nie zamówić telefonu komórkowego, sklep dostarczyłby go jej do kliniki, ale, cholera jasna, przecież nie byłem nawet w stanie porozmawiać z nią twarzą w twarz. Sklep z ubraniami też nie wchodził w grę, bo niewykluczone, że Kelly wolałaby sama coś sobie wybrać. W końcu poddałem się. Będzie miała to, co zechce, pod warunkiem że zostaną mi jakieś pieniądze po zapłaceniu rachunku w klinice. Ostatecznie dotarłem tam, gdzie zamierzałem, i zaparkowałem motor. Klinika nosiła nazwę „Moorings” i mieściła się w okazałym budynku z gładkiej cegły, świeżo odmalowanym błyszczącą farbą i posadowionym na skwerze usłanym teraz liśćmi. Wszystko wskazywało, że leczy się tu ludzi bogatych. Recepcjonista wskazał mi poczekalnię – miejsce, które poznałem już wcześniej. Usiadłem i zacząłem przeglądać magazyn traktujący o cudownych wiejskich domach, które nigdy nie będą moje. Zapoznawałem się z argumentami przemawiającymi za ogrzewaniem konwencjonalnym w porównaniu z ogrzewaniem podłogowym i przeciw niemu, myśląc sobie, że musi być przyjemnie posiadać choć jedno z nich. Tu przerwał mi recepcjonista, który wprowadził mnie do gabinetu. Doktor Hughes spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem. Była dobrze po pięćdziesiątce, a ona sama i jej gabinet wyglądały jak wycięte żywcem z magazynu „OK!”. Miała gęste popielate włosy, które nadawały jej raczej wygląd amerykańskiej prezenterki telewizyjnej niż psychiatry. Wrażenie, które odniosłem, sprowadzało się głównie do tego, że lekarka była uprzedzająco miła, zwłaszcza kiedy tłumaczyła mi sponad swoich złotych okularów ze szkłami w kształcie półksiężyców, iż bardzo jej przykro, ale obecnie nie można jeszcze mówić o konkretnym planie leczenia. Podziękowałem za kawę, którą mi zaproponowała. I tak straciła dla mnie wiele czasu, a tutaj czas to pieniądz. Siadając na krześle przed jej biurkiem, postawiłem plecak na podłodze i zapytałem: – Czy jej się nie pogorszyło? Doktor potrząsnęła głową ale nie od razu odpowiedziała na moje pytanie. – Bo jeżeli chodzi o pieniądze, to ja... Uniosła dłoń, posłała mi wyrozumiałe, protekcjonalne spojrzenie i wyjaśniła: – To nie moja sprawa, szanowny panie. Jestem pewna, że moi pracownicy na dole doglądają tych spraw. Nie miałem co do tego wątpliwości. Jednak mój kłopot sprowadzał się do tego, że na honorarium w wysokości czterech tysięcy tygodniowo mogły sobie pozwolić supermodelki albo pierwszoligowi piłkarze, ale nie ja. Pani doktor znowu spojrzała na mnie sponad swoich szkieł, mówiąc: – Chciałam zobaczyć się z panem, aby omówić rokowania związane z przypadkiem Kelly. Ona jest nadal zupełnie przybita i nie osiągamy postępów w kuracji. Jak pan zapewne pamięta, mówiłam już o spektrum zachowań Kelly, które cechuje, z jednej strony, całkowita inercja, z drugiej zaś nadmierna aktywność. – Pamiętam, że pani powiedziała, iż obie reakcje są równie złe, ponieważ żadna z nich nie pozwala do niej dotrzeć. Korzystny grunt do działania znajduje się gdzieś pośrodku. Pani doktor obdarzyła mnie powściągliwym uśmiechem, zadowolona i pewnie zaskoczona, że z uwagą potraktowałem wszystko, co usłyszałem od niej tydzień temu. – Taki był nasz cel, proszę to zapamiętać, aby osiągnąć jakikolwiek postęp w przezwyciężeniu tego stanu! Nasze nadzieje sprowadzały się do tego, że znajdzie się w środkowym odcinku spektrum, w takim miejscu, gdzie oba krańce zdolne byłyby jednakże tak na siebie oddziaływać, by w ten sposób stworzyć relacje prowadzące do adaptacji i zmiany zachowania. – Tu doktor wzięła do ręki pióro i nabazgrała coś na podręcznej żółtej kartce, ale zaraz ciągnęła dalej: – Niestety, muszę też panu powiedzieć, że Kelly jest bardzo pasywna i mamy z nią problemy. Odcięła się od nas lub, jeśli pan woli, otoczyła kokonem; albo jest do tego niezdolna, albo nie ma ochoty na kontakt. Znowu obdarowała mnie spojrzeniem sponad okularów, jak gdyby chciała podkreślić powagę swej wypowiedzi. – Dzieci są bardzo wrażliwe na przemoc, panie Stone, zwłaszcza jeśli jej ofiarami stają się członkowie rodziny. Babcia Kelly opisywała mi jej dawną radość i energię. – Była zawsze taka wesoła – wtrąciłem – a teraz nawet się nie śmieje z moich dowcipów. – A po przerwie dodałem: – A może one nie są śmieszne? Lekarka potraktowała z dezaprobatą moją uwagę. – Niestety, obecne zachowanie Kelly jest zdecydowanie odmienne od poprzedniego, a fakt ten stanowi dla mnie wskazówkę, iż droga do poprawy potrwa jednak dłużej, niż początkowo myślałam. Chciała pewnie powiedzieć, że to będzie droższe. Taka myśl nawet mnie zawstydziła, lecz nie zamierzałem się jej pozbyć. – Jaki okres bierze pani pod uwagę? Ściągnęła wargi i pokiwała wolno głową. – Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie, panie Stone. To, co próbujemy tutaj uzyskać, nie należy do rzeczy tak prostych, jak złożenie złamanej kończyny. Rozumiem, że życzyłby pan sobie, aby przedstawić mu jakiś plan, ale ja tego zrobić nie mogę. Przebieg zaburzeń nosi absolutnie zmienny charakter. Przy właściwym leczeniu co trzeci pacjent z zaburzeniami spowodowanymi stresem powraca do zdrowia w ciągu kilku miesięcy i wielu z nich nie ma więcej kłopotów; u innych trwa to rok, czasem dłużej. Niektórzy pomimo leczenia zyskują łagodne osłabienie objawów w ciągu jeszcze dłuższego czasu. Uważam, że powinien się pan przygotować na długie oczekiwanie. – Czy jest coś, co mógłbym zrobić, aby pomóc? Doktor Hughes ponownie uśmiechnęła się przelotnie. Był to uśmiech bardziej triumfalny niż serdeczny, ja zaś odniosłem wrażenie, że wpadłem w jakąś pułapkę. – No tak, rozmawiam z panem dzisiaj z konkretnego powodu. Kelly jest tutaj, obok. – Czy mogę ją zobaczyć? – zapytałem podnosząc się z krzesła. Wstała. – Tak, oczywiście, ale muszę panu powiedzieć, że wolałabym raczej, aby ona pana nie widziała. – Przepraszam, ale nie rozumiem... – Mam tu coś i chciałabym, aby pan zobaczył to pierwszy. Wysunęła szufladę biurka, wyjęła kilka arkuszy papieru i popchnęła je w moją stronę. Nie byłem przygotowany na szok, jaki we mnie wywołały. Rysunki Kelly przedstawiały jej nieżyjącą rodzinę i różniły się zdecydowanie od tych szczęśliwych, roześmianych twarzy na fotografiach, które miałem w plecaku. Na jednym z nich widać było jej matkę, klęczącą przy łóżku z górną częścią ciała ułożoną na kapie zabarwionej na czerwono. Drugi rysunek przedstawiał jej pięcioletnią siostrę Aide leżącą na podłodze między wanną a ubikacją z głową oderwaną niemal od ramion. Miała niebieską sukienką, taką jak tamtego dnia, była zabazgrana czerwoną pastelową kredką. Kev, jej ojciec i mój najlepszy przyjaciel, leżał na podłodze na boku w jakiejś norze z głową roztrzaskaną na miazgę kijem bejsbolowym, który znajdował się obok. Spojrzałem na doktor Hughes mówiąc: – Są w tych samych pozycjach, w jakich znalazłem ich tego dnia. Nie zdawałem sobie sprawy, że... Znalazłem ją w jej kryjówce – miejscu, w którym, jak chciał Kev, dzieci miały się schować w razie niebezpieczeństwa. Nigdy nie powiedziała mi o tym ani słowa, mnie zaś nie przyszło do głowy, że była świadkiem tamtej rzezi. To wydarzenie jej pamięć musiała zarejestrować z dokładnością aparatu fotograficznego. Hughes zerknęła sponad okularów. – Kelly zapamiętała, jaki kolor miała tego dnia kołdra na jej łóżku, co grano w radiu, kiedy pomagała nakryć w kuchni do stołu. Opowiedziała mi, jak słońce świeciło przez okno i odbijało się w srebrnej zastawie. Przypomniała sobie, że zanim przyszli ci ludzie, Aida miała włosy przewiązane wstążką. Kelly odtwarza teraz wszystkie wydarzenia bezpośrednio poprzedzające to, co się wydarzyło. Moim zdaniem Kelly chce, aby dalszy ciąg wydarzeń był inny. Uspokoiłem się, że jej wspomnienia nie poszły trochę dalej, ale jeśli leczenie zacznie skutkować, to pewnie Kelly opowie, co zdarzyło się potem. Kiedy już do tego dojdzie, będę musiał zainteresować tym Firmę, aby w razie zagrożenia znaleźć jakieś bezpieczne wsparcie, choć teraz nie muszą wiedzieć, że Kelly jest chora. Moje rozmyślania przerwała lekarka: – Proszę ze mną, panie Stone, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Cieszę się, że ją pan zobaczy i zrozumie trochę więcej z tego, co zamierzamy osiągnąć. Poszliśmy korytarzem. Nie bardzo rozumiałem sens tego wszystkiego. Dlaczego nie pozwalano Kelly zobaczyć się ze mną? Skręciliśmy w lewo, by po chwili stanąć przed drzwiami z oszklonym okienkiem z wiszącą na nim zasłoną. Moja przewodniczka odchyliła ją nieco palcem, zajrzała do środka, cofnęła się i ruchem ręki zachęciła mnie, bym poszedł w jej ślady. Spojrzałem przez szybę i pożałowałem, że to zrobiłem. Wizerunki Kelly, które utrwaliła moja pamięć, były pieczołowicie dobranymi kadrami sprzed jej choroby: zapamiętałem ją jako małą dziewczynkę drżącą z podniecenia na przyjęciu z okazji jej urodzin lub piszczącą z radości, kiedy wreszcie dotrzymałem obietnicy, że zabiorę ją do Tower of London i zobaczy tam skarbiec koronny. Teraz jednak całe życie Kelly sprowadzało się do siedzenia na krześle obok pielęgniarki, która sprawiała wrażenie, że cała w uśmiechach mówi coś do pacjentki. Kelly jednak nie odpowiadała i tkwiła w bezruchu. Z rękami złożonymi grzecznie na kolanach, z wychyloną głową, gapiła się bezmyślnie w okno przed sobą, jak gdyby usiłowała zrozumieć, co dzieje się na dworze. W tym skoncentrowanym znieruchomieniu było coś głęboko przerażającego. Pielęgniarka też się nie poruszała, lecz Kelly pogrążona była w nienaturalnym bezruchu i wyciszeniu. Wyglądało to, jak gdyby patrzyło się na obraz przedstawiający dziewczynkę siedzącą w fotelu, a potem sfilmowaną pielęgniarkę, która na razie siedzi nieruchomo, lecz zaraz się ożywi. Widziałem to już wcześniej, cztery lata temu, ale równie dobrze mogło to być przed czterema minutami. Posuwając się na czworakach w ich garażu, przemawiając najdelikatniej jak umiałem, przesuwając pudła i przeciskając się przez szczeliny, przemieszczałem się z wolna ku tylnej ścianie, usiłując wypchnąć straszne widoki poza znajdujące się z tyłu drzwi. Tam ją znalazłem, zwróconą twarzą do mnie, z szeroko rozwartymi oczami pełnymi grozy, zwiniętą na ziemi w pozycji embriona, kołyszącą się w przód i tył, z dłońmi przyciśniętymi do uszu. – Cześć, Kelly – powiedziałem jak najłagodniej. Musiała mnie rozpoznać (znaliśmy się przecież od lat), ale nie zareagowała. Kiwała się nadal, wpatrzona we mnie szeroko rozwartymi ciemnymi oczami. Doczołgałem się do skrytki i wcisnąłem się obok niej. Miała zaczerwienione, spuchnięte oczy. Płakała i kosmyki delikatnych brązowych włosów przylepiły się do twarzy. Spróbowałem odsunąć je od ust. Ująłem jej napiętą rękę, wyprowadziłem ją delikatnie z garażu, wziąłem na ręce i zaniosłem zesztywniała do kuchni. Drżała tak bardzo, i nie było to jedynie potrząsanie głową. Kilka minut później, gdy jechaliśmy już do domu, była znieruchomiała z przerażenia, i to był właśnie ten bezruch, na który teraz patrzyłem. Lekarka zbliżyła głowę do mojego ucha i powiedziała: – Kelly zbyt wcześnie doświadczyła śmierci i straty. Jak siedmiolatka, a przecież tyle wtedy miała lat, ma zrozumieć morderstwo? Dziecko, które stało się świadkiem przemocy, jest przekonane, że świat jest nieprzewidywalnym, niebezpiecznym miejscem. Powiedziała mi, że chyba nigdy nie będzie czuć się bezpiecznie. To nie jej wina, ale doświadczenie skłoniło ją do myślenia, że dorośli nie potrafią jej ochronić; wierzy, że w przyszłości będzie musiała wziąć odpowiedzialność za siebie – jej wielki niepokój jest rezultatem takiej właśnie perspektywy. Spojrzałem raz jeszcze na skamieniałą Kelly. – Czy naprawdę nie mogę nic zrobić? – zapytałem. Doktor pokręciła wolno głową, opuściła zasłonkę, odwróciła się i ruszyła w powrotną drogę. Gdy szliśmy obok siebie, powiedziała: – Musimy jej pomóc, zanim będzie za późno, wypytać delikatnie, ale szczegółowo i przyjrzeć się wydarzeniom, które wcześniej wywołały uraz. Jej leczenie będzie ostatecznie wymagać wielu rozmów z nią samą i uczestniczenia w grupach terapeutycznych, ale ona nie jest jeszcze do tego przygotowana. Na razie będę musiała ją leczyć środkami antydepresyjnymi i łagodnymi uspokajającymi, aby złagodzić wszystkie dotkliwe objawy. Taki program będzie mógł, koniec końców, pomóc Kelly pamiętać bezpiecznie tamte wydarzenia, przenieść na rodzinę energię życiową, poprawić relacje z rówieśnikami i wyniki w szkole. Ogólnie rzecz biorąc, musimy pomóc jej poradzić sobie ze wszystkimi emocjami, z którymi obecnie ma kłopoty: ze smutkiem, winą, gniewem, depresją, niepokojem. Proszę zwrócić uwagę, panie Stone, że używam słowa my. Weszliśmy do jej gabinetu. Usiadłem znowu na krześle, ona zaś za biurkiem. – Rodzice – tłumaczyła mi dalej – stanowią zazwyczaj najważniejszą ochronę emocjonalną dla swoich dzieci i mogą dać im więcej poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie niż psycholodzy; mogą rozmawiać z dziećmi o strachach, których te się boją, i mama z tatą zrobią wszystko, aby je uspokoić i pozostać blisko nich. Żałuję, że Kelly nie może skorzystać z takiej pomocy, co nie znaczy, że nie potrzebuje odpowiedzialnego dorosłego, na którym mogłaby się oprzeć. Zaczynałem wreszcie rozumieć, zapytałem więc: – Czy ma pani na myśli jej babcię? Dałbym głowę, że zobaczyłem, jak zadrżała. – Nie, myślałam o kimś zupełnie innym. Widzi pan, głównym czynnikiem, od którego zależy poprawa stanu psychicznego tak doświadczonego dziecka jest to, że jego opiekun powinien zamanifestować gotowość wysłuchania relacji o doznanej przez nie przemocy, samemu zaś powstrzymać się o jakichkolwiek ocen i komentarzy. Dziecko musi być przekonane, że mówienie o przemocy jest dozwolone. Kelly potrzebuje takiego zezwolenia, musi wiedzieć, że się chce, aby opowiedziała o tym, co przeszła. Musi nabrać pewności. Zdarza się, że opiekun może z jakiegoś powodu zniechęcić dziecko do mówienia. Coś mi mówi, że tak właśnie może się zdarzyć z dziadkami Kelly. Myślę, że jej babcia czuje się dotknięta i zniechęcona, iż jej wnuczka przestała się interesować życiem rodzinnym, łatwo wpada w złość i odsuwa się od niej. Babcia jest zbyt przybita, by słuchać szczegółów tej tragedii, a może uważa, że jeśli Kelly o tym nie mówi, to tak jest dla niej lepiej. Prawda wygląda tak, że jednak dzieci czują się lepiej, gdy mogą podzielić się tym, co wiedzą, z dorosłymi, którym ufają. Ponowny przegląd tego, co się wydarzyło, i ujawnienie tego, czego się boją, może być dla nich korzystną terapią. Nie oznacza to wcale, że powinniśmy przymusić Kelly do mówienia, lecz dodanie jej otuchy i nadanie wagi temu, co mówi (jeśli zechce się zgodzić na współpracę), przyczyni się do jej wyzdrowienia. Zaczynałem się już gubić w tym lekarskim psycho-ble-ble i nadal nie wiedziałem, co mam zrobić z tym wszystkim. Jak gdyby czytała w moich myślach, doktor Hughes znów ściągnęła wargi, ponownie wykonała sztuczkę ze swymi okularami i gadała dalej: – Wszystko sprowadza się do tego, panie Stone, że podczas procesu powracania do zdrowia, Kelly będzie musiała mieć koło siebie zaufaną osobę, a moim zdaniem taką idealną osobą jest właśnie pan. Tu przerwała, aby to, co powiedziała, mogło do mnie dotrzeć. – Ona panu ufa; mówi o panu z najwyższą sympatią, widząc w panu najbliższego człowieka po ojcu, którego straciła. Ona ma większe potrzeby niż to, co może dać jej nasza uwaga i nasze leczenie, a pan jest tym, który może jej to zapewnić. Czy będzie pan miał z tym jakieś trudności, panie Stone? – Moi szefowie mogliby mieć zastrzeżenia. Muszę się zastanowić. Podniosła rękę i dodała: – Zobaczył pan kokon, w który zawinęła się Kelly. Nie istnieje żadna recepta, która gwarantowałaby dotarcie do kogoś, kto jest nieosiągalny, ale niezależnie od przyczyny, rozwiązaniem jest miłość. Kelly potrzebuje rycerza na białym koniu, który uwolni ją od smoka. Moim zdaniem ona zdecydowała się pozostać w tym stanie tak długo, dopóki nie zostanie pan znów integralną częścią jej życia. Przepraszam, że obarczam pana taką odpowiedzialnością, ale Kelly jest moją pacjentką i jej dobro leży mi na sercu. Właśnie z tego powodu nie chciałam, aby Kelly nabrała nadziei, która nie ma szans na spełnienie. Proszę teraz spokojnie pomyśleć o tym wszystkim, lecz proszę mi wierzyć, że jeśli będzie mógł pan się w to zaangażować, to niebawem stan Kelly zacznie się poprawiać. Do tej pory nie będziemy stosować żadnej kuracji. Sięgnąłem do plecaka, by wyjąć fotografie w ramkach. To była jedyna rzecz, o której mogłem teraz myśleć. – Przyniosłem je dla Kelly – wyjaśniłem. – To są zdjęcia jej rodziny. Może się przydadzą? Doktor Hughes odebrała ode mnie fotografie i czekała na moją odpowiedź. Kiedy dotarło do niej, że tak czy owak, dzisiaj takiej odpowiedzi nie uzyska, spokojnie skinęła głową i grzecznie, ale stanowczo odprowadziła mnie do drzwi, dodając: – Zobaczę się z nią po południu i potem zatelefonuję do pana. A teraz, jak mniemam, ma pan spotkanie na dole. 9. Kiedy jechałem na wschód wzdłuż północnego brzegu Tamizy do centrum miasta, czułem się dość przygnębiony. Nie tylko z powodu Kelly. Musiałem się też przyznać przed samym sobą, że nienawidzę odpowiedzialności, i to mnie dołowało. A przecież powinienem dotrzymać danego Kevinowi przyrzeczenia. Bez porad lekarzy, którzy mówili mi, co powinienem robić dla innych ludzi, miałem dosyć problemów z samym sobą. Być odpowiedzialnym za innych w terenie jest w porządku. Jeśli ktoś był w potrzebie, szedłem i wyciągałem faceta z szamba. Czasami żył, czasami nie, ale nie musiałem o tym myśleć. Taki facet zawsze wiedział, że ktoś spieszy mu z pomocą, i to go trzymało przy życiu. Ale to było coś całkiem innego. Kelly była kimś w rodzaju takiego faceta, ale nie wiedziała, czy pomoc nadchodzi, czy też nie. Ja też nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że istnieje jedna rzecz, którą mogę dla niej zrobić: zdobyć forsę, aby zapłacić za jej leczenie. Wrócę do niej, ale później. Teraz musiałem się zająć zdobyciem pieniędzy. Dla Kelly zawsze było jakieś „później” – czy chodziło o rozmowę telefoniczną, czy przyjęcie urodzinowe, ale to musi się zmienić. Przebijając się przez ruch, zbliżyłem się wreszcie na drogę prowadzącą do Vauxhall Bridge. Ponieważ przejechałem na stronę południową, spostrzegłem siedzibę Secret Intelligence Service, położoną w górze Vauxhall Cross: beżowo-czarną piramidę z odciętym szczytem, oskrzydloną z każdej strony przez duże wieże; zabrakło tylko kilku wirujących neonów, aby to wszystko wyglądało jak jakiś budynek w Las Vegas. Naprzeciw Vauxhall Cross, po drugiej stronie ulicy, jakieś sto metrów dalej wznosił się odcinek kolei naziemnej prowadzącej do stacji Waterloo. Większość przestrzeni pod arkadami zajmowały sklepy i składy. Mijając budynek SIS, pokonałem pięć skrzyżowań i wyrżnąłem w chodnik, by zaparkować przy dużym sklepie motocyklowym, w którym kupiłem mego Ducati. Nie zamierzałem dzisiaj tam zaglądać, ale w tym miejscu można było łatwo zaparkować. Sprawdziłem, czy skrytka pod siodełkiem motoru została zabezpieczona, by nikt nie gwizdnął mi ukrytego tam pistoletu, włożyłem kask do plecaka, minąłem kilka uliczek, przeszedłem metalową kładką nad skrzyżowaniem i w końcu wkroczyłem do budynku przez metalowe pojedyncze drzwi wprost do recepcji. Wewnątrz było, jak w jakimś nowoczesnym biurze – czysto, elegancko i pełno ludzi wsuwających z rozmachem karty identyfikacyjne w czytniki elektroniczne, aby móc się udać dalej; Firma miała doskonale wyszkolony personel. Przeszedłem do głównej recepcji, gdzie za grubym kuloodpornym szkłem siedziały dwie damy. – Jestem umówiony z panem Lynnem. – Zechce pan to wypełnić? – zapytała starsza z pań, podając mi przez szczelinę księgę rejestrową. Gdy zapisałem swoje nazwisko w dwóch rubrykach, podniosła słuchawkę telefonu i zapytała: – Kogo mam zapowiedzieć? – Nazywam się Nick. Od czasu tamtej rozpierduchy w Waszyngtonie nie miałem z Firmy żadnej osłony, poza własną, o czym, mam nadzieję, nie wiedzieli. Zorganizowałem to na wypadek, gdybym musiał zniknąć, a takie uczucie dopadało mnie przynajmniej raz w miesiącu. Księga rejestrowa zawierała oddzierane plakietki. Jedna połówka została oderwana i umieszczona w plastykowej okładce, którą miałem przypiąć do kurtki. Moja była niebieska i zawierała informację „Tylko z eskortą”. Recepcjonistka odłożyła słuchawkę, wskazała mi rząd foteli i dodała: – Zaraz ktoś po pana przyjdzie. Usiadłem z moją piękną odznaką, przyglądając się wchodzącym i wychodzącym kobietom i mężczyznom. Tu, w górze rzeki, nie widywało się jeszcze swobodnej odzieży weekendowej. Nieczęsto się zdarzało, że przychodzili tutaj tacy jak ja. Ostatni raz byłem tu w 1997 roku. Nienawidziłem tamtych czasów. Potrafili cię tak potraktować, że czułeś się jak ostatni śmieć, nie byłeś mile widziany, bo pojawiając się tutaj, nadwerężałeś tylko reputację tej szacownej instytucji. Po jakichś dziesięciu minutach, w czasie których czułem się jak uczniak czekający przed gabinetem dyrektora, sforsował barierkę jakiś Azjata w schludnym garniturze w niebieskie prążki, który zapytał: – Czy pan ma na imię Nick? Potwierdziłem skinieniem głowy i wstałem z fotela. Mój przewodnik uśmiechnął się półgębkiem i powiedział: – Proszę za mną. – Wsadził do czytnika kartę identyfikacyjną, która zwisała z jego szyi i odebrał ją za barierką. Zanim spotkaliśmy się po drugiej stronie, musiałem jeszcze zdać egzamin przed wykrywaczem metalu i poszliśmy do wind. – Jedziemy na piąte piętro – wyjaśnił przewodnik. Skinąłem tylko głową, a w windzie nie odezwałem się ani słowem, gdyż nie chciałem, aby zorientował się, że wiem, co znajduje się na piątym piętrze. To uchroniło mnie przed rozmową o niczym. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, poszedłem za nim. Na korytarzu słychać było jakiś niezbyt głośny hałas płynący gdzieś z pomieszczeń biurowych, ale był to tylko warkot klimatyzacji i skrzypienie moich skór. Na koniec skręciliśmy w lewo, mijając dawny gabinet Lynna, który teraz zajmował jakiś Turnbull. Dwoje drzwi dalej zauważyłem na tablicy nazwisko „Lynn”. Mój przewodnik zapukał i natychmiast dało się słyszeć charakterystyczne szorstkie „Wejść!”. Azjata wprowadził mnie do środka, usłyszałem za plecami dźwięk delikatnie zamykanych drzwi i zobaczyłem łysinę Lynna piszącego coś za biurkiem. Ten facet mógłby mieć nowy gabinet, ale było całkiem jasne, że to człowiek z nawykami. Wnętrze tego gabinetu było repliką poprzedniego; te same proste meble i funkcjonalne, bezosobowe otoczenie. Jedyną rzecz, która wskazywała, że jednak Lynn nie był manekinem, stanowiła oprawiona fotografia przedstawiająca, jak przypuszczałem, jego o wiele młodszą żonę i dwoje dzieci oraz siedzącego na skrawku trawnika labradora. Dwie rolki ozdobnego świątecznego papieru widoczne poza nim na tle ściany wskazywały, że miał życie prywatne. Po mojej prawej stronie znajdował się telewizor ustawiony na ściennej konsoli, pokazujący dziennik CNN. Jedynymi rzeczami, których nie mogłem widzieć, gdyż znajdowały się za mną, była oficerska regulaminowa rakieta do squasha i zimowy płaszcz na wieszaku. Stałem i czekałem, aż Lynn skończy. Normalnie raczej bym usiadł i czuł się jak w domu, ale dzisiaj było inaczej. Czuło się, że chciał wywołać odpowiedni nastrój, a ja nie zamierzałem go drażnić bardziej, niż to było potrzebne. Od naszego ostatniego spotkania nie widzieliśmy się kawał czasu. Jego pióro skrzypiało na papierze nienaturalnie głośno. Spojrzałem przez okno znajdujące się za nim i patrzyłem na nowy dom po drugiej stronie Tamizy wzniesiony po północnej stronie mostu. – Weź sobie krzesło. Zaraz skończę. Wziąłem to samo drewniane krzesło, na którym siedziałem trzy lata temu, a kiedy pochyliłem się, stawiając plecak na podłodze, skrzyp moich skór przygłuszył skrzypienie jego pióra. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że spotkanie będzie krótkie, bez kawy, gdyż inaczej mój Azjata zapytałby mnie, zanim wszedłem do środka, czy życzę sobie mleko, czy śmietankę. Nie widziałem Lynna od czasu relacji, jaką przedstawiłem mu w 1998 roku, po wydarzeniach w Waszyngtonie. Pułkownik nie zmienił się, podobnie jak jego meble czy ubranie. Nosił te same sztruksowe spodnie koloru musztardy, sportową marynarkę z wytartymi skórzanymi łatami na łokciach i flanelową koszulę. Z jego lśniącej pochylonej w moją stronę czaszki mogłem wnosić, że nie stracił więcej włosów, co, byłem tego pewny, musiało cieszyć panią Lynn. On naprawdę nie miał zadatków na kompletnego łysola. Skończył pisać i odłożył na bok kartkę formatu A4, której treść wyglądała, jak gdyby poprawił ją nauczyciel. Patrząc w górę z lekkim uśmiechem rozbawienia na mój ekwipunek, złączył palce, a potem oparł je o brzeg biurka. Od czasów Waszyngtonu traktował mnie jak bankowy urzędnik, który wypytuje klienta o poważne przekroczenie salda konta, usiłując być miłym, lecz jednocześnie patrząc na mnie z pogardą. Nie zamierzałem się tym przejmować, dopóki nie oczekiwał, że zacznę go traktować z szacunkiem. – Co mogę dla ciebie zrobić, Nick? – zapytał przedrzeźniając mój akcent i nie czyniąc tego jowialnie, lecz wyraźnie sarkastycznie. Ten facet naprawdę mnie nie lubił, a przesądził o tym mój pieprzony Waszyngton. Przygryzłem wargę. Musiałem być dla niego miły, bo miał klucz do sejfu, w którym były pieniądze dla Kelly. Na myśl, że moje wspaniałe doświadczenie zawiodło, kiedy miałem oddać swój najlepszy strzał, poczułem mdłości. – Tak naprawdę, to chciałbym wiedzieć, czy kiedykolwiek wstąpię do służby – powiedziałem. Usiadł głębiej w skórzanym obrotowym fotelu i wyprodukował swój kolejny grymas oznaczający powściągany uśmiech. – Dobrze wiesz, Nick, że jesteś bardzo szczęśliwy będąc wolnym człowiekiem. Zyskałeś wiele i powinieneś za to dziękować, ale zakarbuj sobie w głowie, że twoja wolność nie ma gwarancji. Miał oczywiście rację. Byłem dłużnikiem Firmy, gdyż jej zawdzięczałem, że nie trafiłem do jakiegoś amerykańskiego stanowego pudła, gdzie siedziałbym w jednej celi z kolesiem imieniem Big Bubba, który pragnąłby zostać moim szczególnym przyjacielem. I nawet jeśli Firma zrobiła to, co zrobiła, z chęci ratowania samej siebie, to dlatego, by uniknąć skandalu, a nie ochraniać mnie. – Rozumiem, panie Lynn i jestem naprawdę zobowiązany za wszystko, co pan dla mnie zrobił, ale naprawdę muszę wiedzieć, co mnie czeka. Wychylony do przodu studiował wyraz mojej twarzy. Zwrot „panie Lynn” obudził w nim chyba podejrzliwość. Musiał wyniuchać, że jestem gotowy na wszystko. – Czy przy twoim całkowitym braku rozsądku naprawdę uważasz, że mógłbyś być kiedykolwiek brany pod uwagę jako członek kadry? Krew napłynęła mu do twarzy. Był rozgniewany. – Bądź zadowolony, że nadal jesteś człowiekiem do wynajęcia. Czy ty naprawdę uważasz, że po tym wszystkim masz szansę na pracę u nas? – zapytał. Wysunął palec wskazujący w moją stronę i podniósł głos: – Po pierwsze, nie posłuchałeś mego bezpośredniego rozkazu, by zabić tę cholerną babę; po drugie, uwierzyłeś w jej bezsensowną historyjkę i asystowałeś przy próbie zabójstwa w Białym Domu. Na miłość boską, człowieku, rozumowałeś jak zadurzony szczeniak. Czy ty naprawdę myślałeś, że ta kobieta jest tobą zainteresowana? – Nie mógł się opanować. Zachowywał się tak, jak gdybym dotknął jego obnażonego nerwu. – I na dodatek, żeby ukryć to wszystko, wykorzystałeś funkcjonariusza American Secret Service, który wprowadził cię tam, gdzie ktoś miał zostać zastrzelony! Zastanów się, a zrozumiesz zamieszanie, jakie wywołałeś nie tylko w USA, ale także u nas! Z twojego powodu zostały zrujnowane kariery. Moja odpowiedź brzmi – „nie”. Ani obecnie, ani nigdy. Teraz zrozumiałem. To nie dotyczyło tylko mnie, ale także wyjaśniało sprawę jego wcześniejszej emerytury, końca inspekcji i podróży; od przyszłego roku będzie spędzać czas wśród swoich grzybów; przejdzie do rezerwy. Był szefem operacyjnym, kiedy Sarah poniosła fiasko i ktoś musiał za to zapłacić. Tacy ludzie jak Lynn nie byli niezastąpieni; w takich jak ja uderzyć było trudniej, choćby z powodów finansowych. W moje wyszkolenie żołnierza Powietrznych Sił Desantowych rząd zainwestował kilka milionów i chciał, abym mu wartość tych wkładów gwarantował. To musiało dobić Lynna, bo wiedział, że to ja spieprzyłem robotę, on zaś musiał podstawić głowę pod topór, by uspokoić Amerykanów. Znowu rozparł się w fotelu, świadomy, że utracił kontrolę. – Jeśli nie mogę przejść do stałej służby, to kiedy będę pracować? Lynn odzyskał spokój. – Nic się nie wydarzy, dopóki nowy szef nie obejmie wydziału. On zdecyduje, co z tobą zrobić. Nadszedł czas, aby pozbyć się dumy. – Bardzo potrzebuję pieniędzy, panie Lynn. Przyjmę każdą gównianą robotę. Proszę mnie gdzieś wysłać. Coś tam na pewno się znajdzie. – Czy u dziecka, którym się opiekujesz, nastąpiła poprawa i czy znajduje się w dobrych rękach? Cholera, nienawidziłem ich znajomości takich spraw. To kłamstwo było chybione; prawdopodobnie wiedział, jakiej potrzebowałem sumy. Kiwnąłem głową i dodałem: – Chodzi o zapłacenie kliniki. Ona jeszcze długo tam zostanie. Spojrzałem na fotografię jego rodziny. Miał dzieci i na pewno zrozumie. Nawet się nie zawahał. – Nie. Teraz już idź. Pamiętaj, że w dalszym ciągu jesteś na naszej liście płac i w związku z tym masz się odpowiednio prowadzić. Nacisnął guzik dzwonka i Azjata pojawił się tak szybko, że chyba musiał podsłuchiwać. W drodze do drzwi zobaczyłem tylko opartą o ścianę rakietę do squasha. Nabrałem powietrza i już niemal miałem wrócić, by powiedzieć mu z nienawiścią, żeby sobie tę protekcjonalną gadkę wsadził w dupę. Nie miałem nic do stracenia, bo co on mi może teraz zrobić? Uważałem, że lepiej powiedzieć, co myślę. Byłem pewny, że widzę go po raz ostatni, a on też nie będzie miał ochoty na następną randkę. Ale skoro odchodzi, to może nowy szef da mi szansę, więc nie warto palić za sobą mostów. Dostanę później to, co mi się należy. Pierdolić jego pieczarki. 10. Spotkanie w mieszkaniu pod numerem 3A traktowałem z filozoficznym spokojem. Jeśli Wal miał zamiar nakarmić mnie porcją gówna, to w porządku, przynajmniej byłem bardziej na swoim terenie niż on. I tak miało zostać, więc na wszelki wypadek, zanim jeszcze wyruszyłem sprzed sklepu motocyklowego, ukryłem pistolet pod skórzanym uniformem. Tak czy owak, wiedziałem, że będę naprawdę wkurzony, jeśli w mieszkaniu nie zastanę nikogo, kto by miał dla mnie coś, w dużej kopercie. Wkrótce się o tym przekonam. W Kensington był korek. Przed jednym ze świateł dostałem się między czarną taksówkę i mercedesa z kobietą w środku. Kobieta miała ufarbowane długie blond włosy, podtrzymywane przez osadzone wysoko okulary przeciwsłoneczne od Chanel, chociaż był środek zimy. Rozmawiała przez komórkę i próbowała zachowywać się swobodnie. Taksówkarz przyglądał mi się z uśmiechem. Ogrody Pałacowe ciągną się wzdłuż zachodniej granicy Hyde Parku i biegną na południe Kensington, aż do północnej granicy Notting Hill Gate. Podjechałem do żelaznych barier i drewnianego szlabanu pomiędzy nimi. W budce za szlabanem siedział łysy facet koło pięćdziesiątki, w białej koszuli, czarnym krawacie i niebieskiej nylonowej kurtce. Dalej, za ogrodzeniem, widać było otoczoną drzewami drogę dojazdową i żwirowe dróżki dla pieszych. W dużych budynkach znajdowały się głównie ambasady i rezydencje. Trzepotały flagi, błyszczały mosiężne tablice. Czynsz za każdy z tych apartamentów wystarczyłby prawdopodobnie nie tylko na pokrycie mego zadłużenia w klinice, lecz także zapewnił Kelly wykształcenie z doktoratem włącznie i jeszcze zostałoby mi trochę grosza na pokrycie większej części dachu w Norfolk. Portier obrzucił mnie wzrokiem, jak gdybym był jednym z wytwornych ambasadorskich psów, leżących z lewej strony przy krawężniku. Cięć nawet nie wstał, tylko wyjrzał przez okienko mówiąc: – Słucham? – Ja pod 3A, kolego. Mam odebrać przesyłkę – odpowiedziałem wskazując pusty plecak. Tak naprawdę nie zamierzałem dzisiaj być posłańcem, ale to wydało mi się najprostsze. Skórzane ubranie i południowolondyński akcent podnosiły mój prestiż. – Sto metrów stąd, na lewo. Tylko nie parkuj przed budynkiem. Lepiej zostaw swoją maszynę o, tam – wyjaśnił, wskazując miejsce po przeciwnej stronie drogi. Zwolniłem sprzęgło i czekałem, aż stalowe zapory blokujące wjazd znikną pod powierzchnią jezdni. Z lewej strony wynurzyła się Ambasada Izraela. Ciemnoskóry ochroniarz w cywilu stał na brzegu chodnika. Musiało mu być zimno, bo płaszcz i marynarkę miał rozpięte. Gdyby ktoś zaatakował obiekt, musiał zdążyć wyciągnąć broń, zanim uczyni to angielski umundurowany policjant stojący po przeciwnej stronie drogi, dając mu szansę, by podszedł i zaaresztował kogo należy. Po jakichś siedemdziesięciu metrach zaparkowałem motor obok samochodów naprzeciw budynku. Idąc przez ulicę do wielkiej bramy zacząłem zdejmować rękawiczki, odpiąłem pasek kasku, a potem nacisnąłem guzik dzwonka i oznajmiłem, dokąd się wybieram. Skrzydło bramy rozwarło się z warkotem i trzaskiem, wszedłem do środka i ruszyłem w dół podjazdu. Budynek był większy niż sąsiednie domy i cofnięty od ulicy. Zbudowany z czerwonej cegły i betonu sprawiał wrażenie o wiele od nich nowszego. Po obu stronach podjazdu prowadzącego w dół do okrągłego placyku z ozdobną fontanną pośrodku znajdowały się wypielęgnowane ogrody. Ściągając kominiarkę, która chroniła moją twarz przed zimnem, wszedłem przez główne wejście do recepcji lśniącej marmurem i szkłem. Portier, który siedział jak król na tronie, wydawał mi się przyglądać, jak jego kolega przy wjeździe. – Dostawa? – zapytał. Kiedy masz na sobie motocyklową skórę, nikt nie zwraca się do ciebie „sir”. I znów trzeba było udawać posłańca. – Do pana Smitha, kolego. Portier podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu, wykręcił numer i po chwili oznajmił, przybierając bardzo uprzejmy ton: – Dzień dobry, tu recepcja, jest posłaniec do pana, po przesyłkę. Czy mam go przysłać na górę? Oczywiście. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i ponurym głosem poinformował mnie: – Trzecie piętro, czwarte drzwi na lewo. Kiedy zamknęły się drzwi windy, sprawdziłem szybko owalne kamery telewizyjne monitorujące wnętrze, wyciągnąłem pistolet, sprawdziłem komorę nabojową i nacisnąłem guzik trzeciego piętra. Nie zastanawiałem się, dlaczego tak dokładnie sprawdzam komorę pistoletu; to był odruch, być może dlatego, żeby czuć się pewniej. Gdy winda z lekkim szarpnięciem uniosła mnie w górę, chwyciłem pistolet lewą ręką, owinąłem wraz z dłonią w kominiarkę i ukryłem w motocyklowym kasku. Gdyby doszło do ostateczności, wystarczyło upuścić kask na ziemię i zareagować. Winda zwolniła. Przyłożyłem kciuk do bezpiecznika i byłem gotowy do wizyty. Drzwi rozsunęły się, czemu towarzyszył dźwięk dzwonka, ale ja wytrwałem kilka sekund nasłuchując, z kaskiem w lewej ręce. Prawą miałem swobodną. Gdy wyszedłem na korytarz, poczułem, że temperatura się zmieniła. Drzwi windy zasunęły się. Było gorąco, ale białe ściany, kremowy dywan i bardzo jasne światło wywoływały uczucie chłodu. Ruszyłem po dywanie, szukając czwartych drzwi na lewo. Było tak cicho, że jedyne, co słyszałem, to skrzyp mojego skórzanego ubrania. Drzwi nie miały dzwonka, kołatki ani numeru. Używając moich kłykci przeciwko masywnemu drewnu, zapukałem lewą ręką, jednocześnie zwalniając prawym kciukiem bezpiecznik pistoletu. Nie znosiłem takich numerów. Nie chodzi o to, że oczekiwałem kłopotów. Było wysoce nieprawdopodobne, by mogło się tutaj coś takiego wydarzyć przy tych wszystkich środkach bezpieczeństwa i procedurach, które musiałem przejść. Nienawidziłem pukania do drzwi, gdy nie wiedziałem, kogo za nimi napotkam. Usłyszałem kroki i zamki zostały zwolnione. Drzwi uchyliły się nieco, powstrzymywane przez łańcuch. W wąskiej szparze ukazała się twarz, a raczej jej część, ale to wystarczyło, abym natychmiast rozpoznał jej właściciela. Byłem mile zaskoczony. Robienie interesów z kobietą jest o wiele przyjemniejsze, niż z jakimś baranim łbem. Dziwka Lebiedia z Helsinek wyglądała wyjątkowo niewinnie i pokazywała mi właśnie jedno jasnoniebieskie oko i odrobinę ciemnoblond włosów, które latem, gdy popracuje nad nimi słońce, staną się jaśniejsze. W szczelinie widziałem jeszcze jej ciemnoniebieski wełniany golf. Patrzyła na mnie obojętnie, czekając, aż sam się odezwę. – Mam na imię Nick. Czy ma pani coś dla mnie? – Owszem, czekam na ciebie – powiedziała nawet nie mrugnąwszy okiem. – Czy masz przy sobie komórkę albo pager? – Tak, mam komórkę – odpowiedziałem, kiwnąwszy głową. Miałem w dupie to, co powiedział Wal. Zabrałem komórkę, bo później miałem zadzwonić do kliniki. – Czy mogę prosić, abyś ją wyłączył? – Jest wyłączona – odpowiedziałem. Byłoby głupotą marnować baterie wcześniej, kiedy jeszcze siedziałem na motorze. Nachylając zręcznie kask, aby nie wypadł mi z niego pistolet, sięgnąłem prawą ręką do kieszeni, wyjąłem telefon i pokazałem jej wyświetlacz. Podziękowała mi grzecznie, a wtedy drzwi się zamknęły i usłyszałem zgrzyt odpinanego łańcucha. Drzwi rozwarły się, ale zamiast zostać na miejscu i mnie wpuścić, gospodyni odwróciła się i poszła w głąb mieszkania, mówiąc: – Czy zechciałbyś zamknąć za sobą drzwi, Nick? Przekroczyłem próg i poczułem zapach pasty do podłóg. Poszedłem za nią korytarzem, starając się zapamiętać rozkład mieszkania. Dwuskrzydłowe drzwi po obu stronach korytarza były zamknięte, ale te w odległym końcu korytarza były uchylone. Drewniana jasna podłoga, drzwi i ściany pomalowane na biało. Nie zauważyłem żadnych mebli ani obrazów; nie było nawet wieszaków na płaszcze. Skierowałem teraz swoją uwagę na kobietę Lebiedia. Pomyślałem, że wtedy w Finlandii wydawała się taka wysoka, bo była w szpilkach. Miała chyba około metr siedemdziesiąt, a na nogach kowbojskie buty ze ściętym szpicem, których obcasy stukały rytmicznie. Szła jak supermodelka po wybiegu. Jej nogi opinały dżinsy od Armaniego, którego metka na tylnej kieszeni poruszała się w górę i w dół w takt jej ruchów. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Wsunąłem pistolet do prawej kieszeni kurtki, a telefon przełożyłem do lewej, przez cały czas patrząc na nią. Pomyślałem, że Armani powinien jej za to płacić. Już się niemal zdecydowałem, że chyba kupię sobie jedną parę. Drzwi po prawej stronie były otwarte i zerknąłem do kuchni, gdzie było równie sterylnie jak w korytarzu: surowe białe taborety przy barku, żadnego czajnika, żadnych listów. Wyglądało to tak, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Wszedłem teraz za gospodynią do salonu. Była to duża biała przestrzeń z trzema białymi krzesłami pośrodku. Muślinowe zasłony czyniły światło dnia przyćmionym i zamglonym. Jedynymi przedmiotami oprócz krzeseł były cztery bardzo duże torby od Harveya Nicholsa, sprawiające wrażenie, jak gdyby miały zaraz pęknąć na spojeniach, i czarna torba od Waterstone’a ujawniająca kształty znajdujących się w środku książek. Przeszedłem do odległego rogu pomieszczenia i oparłem się o ścianę. Przez podwójne szyby okien dobiegał słaby pomruk pojazdów. Kobieta Lebiedia pochyliła się nad jedną z toreb i wyciągnęła dużą jasną kopertę. – Mam na imię Liv. Walentyn przesyła ci pozdrowienia – powiedziała podając mi kopertę – i oczywiście wyrazy wdzięczności. To dla ciebie. Sto tysięcy dolarów. Zdumiewające! To wystarczało na dach, likwidowało dług w klinice i po zdeponowaniu w banku, zostawało jeszcze na cztery miesiące leczenia. Liv wyciągnęła wypielęgnowaną rękę, która zdradzała, że nie była już nastolatką. Skórę na twarzy miała krystalicznie czystą i nie potrzebowała żadnego makijażu. Musiała mieć koło trzydziestki. Włosy spadały jej do ramion, a część ich podzielona nad lewym okiem ginęła za uchem. Było widać, że dzisiaj polerowała paznokcie, by nadać im połysk. Nie nosiła żadnych pierścionków, bransoletek, kolczyków ani naszyjników. Jedyną biżuterią, jaką miała, był dyskretny złoty zegarek na czarnym skórzanym pasku. Z drugiej jednak strony ozdoby były jej tak potrzebne jak Wenus z Milo aksamitny kołnierz i diamentowa tiara. Zaczynałem rozumieć, dlaczego Wal wolał Finlandię niż Rosję. Nie zamierzałem otwierać koperty w jej obecności, bo nie chciałem pokazać, że brak mi zaufania. Owszem, nie miałem go, ale nie chciałem, aby ona o tym wiedziała. Nie miałem czasu, aby wcześniej zdobyć o niej więcej informacji. Po raz pierwszy dowiedziałem się ojej istnieniu w dniu, kiedy Wal przyjechał do Finlandii, czyli trzy dni wcześniej, zanim ujrzałem ją w windzie. Działania wywiadowcze nie polegają na podziwianiu kogoś, lecz na zbieraniu informacji. Teraz jednak mogłem sobie na to pozwolić. Nigdy dotąd nie widziałem kobiety z tak doskonale symetryczną twarzą – mocną szczęką, pełnymi wargami i oczami, które sprawiały wrażenie, że wszystko widzą, ale tego nie zdradzają. Jej posągowa sylwetka wyglądała tak, jakby została ukształtowana bardziej przez kajakarstwo albo wspinaczkę niż lekcje rytmiki. Czułem przez bąbelki folii, że w kopercie znajdują się paczki banknotów, i to właśnie spowodowało, że wróciłem do rzeczywistości. Położyłem kask na podłodze, rozpiąłem kurtkę i wsadziłem kopertę do środka. Liv odwróciła się, podeszła do krzesła i usiadła obok swoich zakupów. Stałem nadal pod ścianą, ale zaprosiła mnie ruchem ręki, by usiąść obok niej, ja jednak wolałem stać, by móc zareagować w razie, gdyby Liv miała gdzieś ukrytych kilku kolesiów o kwadratowych łbach, a samo spotkanie okazało się niezbyt przyjazne. Zaczynałem zazdrościć Lebiediowi. Pieniądze i władza zawsze przyciągają piękne kobiety. Moja skrzynka pocztowa pełna była ostatnio zawiadomień, które wywołałyby raczej odwrotny skutek. Siedząca Liv patrzyła na mnie w ten sam sposób, jak robił to Mr Spoke stojąc na mostku USS Enterprise, gdy mniemał, że sytuacja nie jest normalna. To było takie samo spojrzenie, jakim zaszczyciła mnie w hotelu: przenikliwe, badawcze; jak gdyby usiłowała naprawić coś w mojej głowie, ale jej się to nie udawało. Poczułem się nieswojo, więc schyliłem się, aby podnieść kask. Usiadła wygodniej i skrzyżowała długie nogi. – Nick, mam dla ciebie propozycję od Walentina. Pozostawiłem kask tam, gdzie leżał, ale nie powiedziałem nic. Nauczyłem się już, że mamy dwoje uszu, lecz tylko jedne usta. Jej spojrzenie było chłodne. – Czy to cię interesuje? – zapytała. Pewnie, że tak. Nie zamierzałem spędzić całego dnia na owijaniu w bawełnę, ale ona nie wyglądała na kogoś, kto składa taką propozycję ot, tak sobie. No cóż, w takim razie trzeba w to wejść. – A czego chce ode mnie? – zapytałem. – To jest proste zadanie, ale trzeba je przeprowadzić delikatnie. Walentyn potrzebuje kogoś, a chce, abyś tym kimś był ty, kto pomógłby innej osobie wejść do pewnego domu w Finlandii. Ta inna osoba to kryptograf albo wykwalifikowany haker, jeśli wolisz. W tym domu znajdują się komputery, a ten haker musi do nich dotrzeć i zapisać ich zawartość na dysk laptopa. Zanim mnie o to zapytasz, wyjaśnię, że chodzi tu jedynie o jakieś informacje o konkurencji, które Walentyn bardzo chce mieć. Wyprostowała nogi i otworzyła jedną ze swych toreb z zakupami. – Czy masz na myśli szpiegostwo przemysłowe? – zapytałem. – To niezupełnie tak, Nick. Bardziej handlowe niż przemysłowe. Walentyn prosi cię, byś mu pomógł w zdobyciu tych informacji, lecz pod warunkiem, że właściciele domu nie będą wiedzieć, że to zrobiłeś. Chcemy, aby myśleli, że tylko oni je mają. – Dlaczego mówisz, że to proste zadanie? W jakim sensie? – Są jakieś drobne komplikacje, o których porozmawiamy, jeśli się zgodzisz. Zgadzałem się, choć wiedziałem, że nie ma czegoś takiego jak drobne komplikacje, bo one zawsze zamieniają się w duże. – A co ja mam z tego mieć? Musiałem czekać na odpowiedź, bo właśnie wyciągała z torby kremowy kaszmirowy sweter, szeleszcząc przy tym bibułką. Kiedy wreszcie usiadła, położyła sweter na kolanach, wsunęła włosy za ucho i znowu wpatrzyła się we mnie. – Walentyn proponuje ci milion siedemset tysięcy dolarów, jeśli, oczywiście, zadanie zostanie wykonane. To ponad milion funtów. Walentyn chciał, abyś miał okrągłą sumę w twojej walucie. Jesteś szczęściarzem, Nick. On cię lubi. Do tej pory wszystko wyglądało jak sen, który stawał się jawą. Ten pomysł budził moją podejrzliwość, ale miałem to gdzieś, bo byliśmy dopiero w fazie luźnej rozmowy. – Walentyn jest wystarczająco potężny, by wziąć siłą to, co zechce. Tylko dlaczego bierze do tego mnie? Usunęła fachowo metki ze swetra, wrzucając je na powrót do torby. – To jest praca, która nie wymaga mięśni, tylko finezji. Jak już wspomniałam, nikt nie może się dowiedzieć, że Walentyn ma te informacje. W każdym razie, z jakichś powodów wolałby, aby ta sprawa została załatwiona poza jego normalnymi kanałami. To delikatna kwestia, a ty udowodniłeś w Helsinkach, że posiadasz w tej dziedzinie pewne umiejętności. To było w porządku, ale nadszedł czas na wyjaśnienia. – Na czym właściwie polega to, do czego mam się zabrać? Nakładała właśnie sweter i byłem pewien, że nie spuszcza ze mnie wzroku. – Nie musisz tego wiedzieć, Nick. Ważne jest to, że musimy tam być przed Małyszką. Musiałem się wtrącić: – Rozumiem, że mamy to wykraść, zanim zrobi to Małyszka. Czy tak? Uśmiechnęła się: – Nie ukraść tylko skopiować. Załadować na dysk. Twoje zadanie polega na wprowadzeniu i wyprowadzeniu stamtąd naszego człowieka, a także na tym, by dopilnować, aby nikt nie był w stanie się zorientować, co się tam wydarzyło. Takie są warunki. Czy życzysz sobie, abym mówiła dalej? – Kupuję to – powiedziałem, dodając: – Jeśli istnieją małe komplikacje, to ten Małyszka musi być Rosjaninem. Uśmiechnęła się znowu, ukazując doskonale białe zęby. – Na Zachodzie nazywają nas rosyjską mafią, albo w skrócie ROC, jak gdybyśmy tworzyli wielką grupę. Nic podobnego. Składamy się z wielu grup. Małyszka to tylko fragmencik, prawdziwy konkurent Walentyna. Niezależnie od tego, co o nim myślisz, Walentyn jest człowiekiem z wyobraźnią, a tamten nie; on i jego ludzie to zwyczajni gangsterzy. To bardzo ważne, aby nie mieli dostępu do tych informacji, bo gdyby je zdobyli, byłaby to klęska dla wszystkich, i tych ze Wschodu, i tych z Zachodu. To wszystko, co przygotowałam dla ciebie w tej sprawie. Czy teraz życzysz sobie, abym mówiła dalej? Pewnie, że tak! Zawsze dobrze wiedzieć coś o kimś, z kim będzie się miało do czynienia. Nie chodziło o to, że powiedziała mi coś nowego o Lebiediu. Słuchałem pilnie, gdy wyjaśniała, że dom, który miał być celem operacji, nadal uczestniczył w procesie przygotowywania informacji. W ciągu sześciu, siedmiu najbliższych dni nie było możliwe przemycenie tam ich człowieka, aby skopiował to, co trzeba; dopiero potem miałem go tam wprowadzić. Problem polegał na tym, że Małyszka mógł w tym czasie wpaść na trop siedziby centrum komputerowego. – To jest wyścig, Nick. Przypominam ci, że my pierwsi musimy się tam dostać i nikt nie może wiedzieć, że to mamy. To mi odpowiadało. Przez całe lata wykonywałem taką robotę za o wiele mniej niż milion siedemset tysięcy dolarów. Kto wie, może to była jedyna szansa, by raz na zawsze uporządkować życie Kelly i swoje własne? Pieprzyć wszystkich, a zwłaszcza Lynna. Spotkanie z nim zwisało mi naprawdę między nogami. Znał powód, dla którego mnie oszczędzono, i nie uważał, że będę bardziej pożyteczny dla Firmy jako funkcjonariusz operacyjny, podczas gdy on tylko siedział za biurkiem i pierdział w fotel. Od tamtej akcji w Waszyngtonie Firma uważała mnie za faceta bez jaj, a ja bardzo nie lubię, kiedy ludzie mówią mi coś takiego. – Niepokoi mnie tylko powrót do Finlandii – powiedziałem. – Nie sądzę, abym tam był zbyt mile widziany. Uśmiechnęła się wyrozumiale. – Oni ciebie nie szukają, Nick. Policja fińska uznała, że to była rozgrywka między Rosjanami. Walentyn złożył już władzom odpowiednie oświadczenie. Nie martw się, to nie jest żaden problem. Gdyby tak nie było, Walentyn nie ryzykowałby, powierzając ci takie zadanie. Dała mi chwilę na rozważenie tego, co powiedziała, podczas gdy sama zajęła się zdejmowaniem kłaczka ze swojego nowego swetra. – Mam nadzieję, że to nie byli twoi przyjaciele – powiedziała i spojrzała w górę. – A może wybór zespołu nie należał do najlepszych twoich decyzji? Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami. Nie miałem nic na swoją obronę. – Myślę, że nie. Ściągnęła kciukiem kłaczek nawinięty na palec wskazujący i upuściła go na podłogę. Przez kilka następnych minut zadawałem jej pytania, ona zaś unikała zadowalających odpowiedzi. Powiedziała, że zadanie jest dość łatwe, ale to nie oznaczało, że moje ryzyko jest niskie. Zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Nie dowiedziałem się na przykład, ile osób przebywa w domu. Jakie tam są zabezpieczenia, gdzie znajduje się dom; nie wolno mi było nawet wiedzieć, kogo tam wprowadzę. Mogłem się tego wszystkiego dowiedzieć dopiero wówczas, gdy podpiszę umowę w odpowiednim miejscu. Jednak z drugiej strony milion siedemset tysięcy dolarów w porównaniu z dwustu dziewięćdziesięcioma funtami dziennie było jednak tym, co pozwalało żyć pełnią życia. Wyciągnęła w moją stronę kawałek złożonego papieru. Zrobiłem pięć kroków i wziąłem go do ręki. – To są szczegóły dotyczące kontaktu z człowiekiem, którego masz tam wprowadzić, przyjmując, że zdołasz go do tego przekonać. Jeśli to ci się uda, honorarium wzrośnie do dwóch milionów dolarów na pokrycie jego kosztów związanych z nagraniem. A teraz kolejny mały kłopot: ani Walentyn, ani ja nie możemy ryzykować uczestnictwa w takiej operacji, więc ty będziesz jedynym kontaktem. Od ciebie będzie zależeć, czy ten haker da się do tego namówić. Wróciłem tam, gdzie leżał mój kask, odczytując po drodze adres i numer telefonu w Notting Hill. – Ten człowiek nazywa się Tom Mancini. Przypuszczam, że go znasz – dodała Liv. Odwróciłem się w jej kierunku. To nazwisko uruchomiło w mojej głowie dzwonek alarmowy. Jak do tego doszło, że ona zna szczegóły z mojej przeszłości? Mój niepokój musiał z łatwością rzucać się w oczy. Liv uśmiechnęła się, potrząsając przy tym nieznacznie głową. – To oczywiste, że Walentyn zadał sobie trud, by w ciągu kilku dni zdobyć o tobie jak najwięcej informacji. Czy sądzisz, że bez tego zatrudniłby kogoś do takiej akcji? – I czego się dowiedział? – Sądzę, że wystarczająco dużo. Także o Tomie. Walentyn jest przekonany, że obaj jesteście właściwymi ludźmi do wykonania jego planu. A teraz, Nick, zechciej wziąć pod uwagę, że czas ucieka. W Helsinkach musisz być przed niedzielą. Potrzebne będą informacje dotyczące twojej podróży. Całą resztę otrzymasz potem. Przedstawiła mi szczegóły dotyczące kontaktu, bardzo ogólnikowe i zbyt dużo, ale dawały się łatwo zapamiętać, co było mi na rękę, wtedy bowiem moja głowa była wypchana milionem siedmiuset tysiącami dolarów i innymi sprawami. Liv wstała. Nasze spotkanie wyraźnie dobiegło końca. – Dziękuję ci za wizytę, Nick – powiedziała. Uścisnąłem jej ciepłą silną dłoń. Spojrzałem jej w oczy, prawdopodobnie o ułamek sekundy za długo, i zaraz pochyliłem się, by wziąć kask. Odprowadziła mnie do drzwi, a gdy dotykałem już klamki, powiedziała: – Jeszcze jedno, Nick. Odwróciłem się. Była tak blisko, że czułem zapach jej perfum. – Proszę, abyś nie włączał swojej komórki, zanim nie znajdziesz się daleko stąd. Do widzenia. Skinąłem głową i drzwi się zamknęły. Usłyszałem mlaśnięcie zamków i stuk łańcucha. Jadąc windą miałem ochotę zatańczyć albo podskoczyć. Nigdy nie byłem wybrańcem ślepej fortuny, ale oferta Lebiedia brzmiała raczej zachęcająco, a wszelkie wątpliwości rozpraszała koperta ulokowana pod kurtką – przynajmniej tak długo, dopóki nie wybuchnie w drodze do domu. Winda zatrzymała się na parterze, drzwi się rozsunęły. Widząc mnie portier zmarszczył brwi, jak gdyby próbując dociec, dlaczego byłem na górze tak długo. Zerwałem kominiarkę spod kasku i kłaniając się powiedziałem do niego: – Ona jest cudowna. Po chwili rozsuwane drzwi otworzyły się, a ponieważ stanąłem przed kamerami, ponownie ukryłem twarz pod kominiarką. 11. Idąc wzdłuż podjazdu zacząłem wyciągać pasek z obu stron kasku. Właśnie minąłem bramkę przy wjeździe, wszedłem na chodnik, gdy usłyszałem warkot nadjeżdżającego samochodu. Podniosłem głowę, a potem spojrzałem w lewo, upewniając się, że mam wolną drogę. Z rykiem silnika zbliżał się do mnie peugeot 206. Samochód miał kolor ciemnowiśniowy i był zachlapany błotem pośniegowym. Prowadziła trzydziestoletnia kobieta o wystającym podbródku; jej zbielałe palce były mocno zaciśnięte na kierownicy. Czekałem, aż przejedzie, ale niebawem, w odległości pięćdziesięciu metrów ode mnie, zwolniła. Sprawdziłem, co się dzieje po prawej stronie. Ani izraelski ochroniarz, ani umundurowany policjant znajdujący się jakieś siedemdziesiąt metrów stąd nie zwrócili uwagi na to, co działo się na ulicy; ten ostatni wyglądał na zziębniętego i znudzonego. Odczekałem, aż peugeot minie barierę, zasygnalizuje skręt w lewo i włączy się do ruchu. Zauważyłem numer rejestracyjny: R reg., ale było też coś, co wywołało moje zaciekawienie – mianowicie brak naklejki na tylnej szybie, reklamującej dealera samochodowego, u którego wóz został kupiony. Nieoczekiwanie odniosłem wrażenie, że wiem, kim jest ta kobieta, ale odrzuciłem tę myśl. Cholera, dostałem inwigilacyjnego świra, jaki opanował Lebiedia i Liv, tyle że ich na punkcie podsłuchu telefonów komórkowych. Założyłem kask, włożyłem kluczyk do stacyjki motocykla i zacząłem wciągać rękawiczki, gdy w odległości czterdziestu, może pięćdziesięciu metrów zauważyłem inny pojazd: błękitny golf GTI z dwiema osobami na tylnym siedzeniu, które siedziały nie rozmawiając ze sobą. Boczne okna były zaparowane, ale przednia szyba pozwalała na obserwację wjazdu do apartamentowca. Zakarbowałem sobie w pamięci ich numery rejestracyjne. Nie dlatego, żeby to miało jakieś znaczenie. Po prostu, chciałem móc je sobie przypomnieć, jeśli będzie trzeba. P 116 coś tam, to było wszystko, czego potrzebowałem. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie przyhamuję z tą paranoją, to na własne życzenie skończę w klinice obok Kelly jako psychol. Wtedy właśnie przypomniałem sobie, że paranoja pozwala przeżyć takim jak ja. Ponieważ chciałem się dokładniej rozejrzeć, pochyliłem się, jakbym sprawdzał coś w motorze. Nie zauważyłem nic nowego, co sprawiło, że poczułem się głupio, stanąłem więc okrakiem nad motorem i zepchnąłem go z podpórki. Odpaliłem silnik, lewa stopą nacisnąłem mechanizm biegów, wrzuciłem jedynkę, skręciłem w lewo i podjechałem blisko głównych bramek. Jeśli golf miał mnie śledzić, to ci, którzy mnie obserwowali, musieli dokładnie, punkt po punkcie, informować o tym, co robiłem. Potrzebowali szczegółowego opisu: jak wyglądam, jak wygląda mój motocykl, jaki ma numer rejestracyjny, co robię. „Wkłada kask... zakłada rękawiczki...nie wie, że jest pod obserwacją... teraz wsiada na motor. Uruchamia silnik. Jedzie w kierunku wjazdu na Kensington... już się zbliża”. Musieli dokładnie wiedzieć, co robiłem i gdzie się znajdowałem co każde dziesięć metrów, a więc mogli mnie śledzić. To nie odbywa się tak, jak w serialu „Policjanci z Miami”, gdzie dobrzy kumple siedzą sobie w jednym miejscu, z mikrofonami w łapach, a na dachu tkwi wielka antena. Wszystkie anteny w samochodach grupy E4 znajdują się wewnątrz wozów i nigdy nie zobaczysz tam żadnego mikrofonu. Trzeba tylko nacisnąć guzik, malutki przełącznik, który zakłada się w dowolnym miejscu. Ja lubiłem to zawsze mieć przy dźwigni zmiany biegów. Możesz wtedy rozmawiać, sprawiając wrażenie, że się cieszysz lub kłócisz. Nie ma to znaczenia, dopóki podajesz szczegóły. Jeśli jestem śledzony, to tych dwoje postępuje tak samo. Mój niepokój budził fakt, że tamte dwa samochody nadawały się idealnie do inwigilacji w mieście. Obydwa były zbliżone modelami, w ciemnych, nierzucających się w oczy kolorach, ich rozmiary były niewielkie, co pozwalało im operować w ruchu ulicznym i poza nim, a jeśli obiekt udawał się dalej piechotą, łatwo je było zaparkować. Nie wszystkie samochody mają na tylnym oknie nalepkę reklamującą ich sprzedawców, chyba że do nadzoru nie korzysta się z nich, gdyż stanowić by mogły OZR (optyczny znak rozpoznawczy). Skoro więc była to grupa rozpoznawcza, musiała to być E4 – grupa nadzoru rządu, która w Zjednoczonym Królestwie prowadzi rejestry wszystkich – od terrorystów do polityków, którzy mają coś na sumieniu. Inni też mogli zostać wyznaczeni do obserwacji na tej trasie. Tutaj środki bezpieczeństwa były większe niż w Alcatraz. Dlaczego jednak zabrano się za mnie? To nie miało sensu. Przecież tylko wszedłem do apartamentowca. Podjechałem do bariery, strażnik wyjrzał ze swojej budy próbując przypomnieć sobie, czy jestem tym facetem, który pół godziny temu przedstawił się jako posłaniec. Skręciłem w prawo i włączyłem się do ruchu, który nadal był jednym koszmarem. Podążałem w przeciwnym kierunku niż odjechał Peugeot i starałem się być tak rozluźniony, jak tylko się dało. Nie zamierzałem uciekać z tego miejsca na łeb na szyję, jak napalony kocur, by pokazać, że przejrzałem tę zabawę, ale chciałem sprawdzić, czy jestem śledzony. Zaczęło się już ściemniać, kiedy spojrzałem w lusterko, spodziewając się lada chwila motocyklisty z nadzoru. Albo ta baba prowadząca peugeota była stuknięta, nie mogła więc kierować akcją, albo była nowym, nad wyraz nieprzydatnym, członkiem E4. Mogli równie dobrze śledzić Lebiedia, jak i kilka osób mieszkających w okolicy. Ja mogłem być po prostu nową twarzą, którą zauważyli przy obserwacji apartamentowca. Jeśli miałem rację, to kobieta w peugeocie przejeżdżając obok mnie usiłowała zrobić mi zdjęcie albo uwiecznić mnie na wideo, ale spartaczyła synchronizację. W takiej sytuacji to trudne zadanie, bo zawsze masz tylko jedną szansę, a podczas jazdy jesteś spięty, ale w tym wypadku wykonanie było wyjątkowo niefachowe. Samochód mógł być wyposażony zarówno w wideo, jak i w aparaturę fotograficzną, ukryte za kratą chłodnicy lub zainstalowane w reflektorach albo umocowane częściowo w karoserii z tyłu, byle tylko było tam dość światła dla obiektywu. Aparaty fotograficzne są uruchamiane elektronicznie przez kierowcę, w chwili gdy samochód zrównuje się z obiektem. Taki aparat zużywa całą rolkę filmu przy błyskawicznie pracującej migawce. Właśnie dlatego synchronizacja jest tak ważna: jeśli przycisk zostanie uruchomiony zbyt wcześnie, film może się skończyć, zanim wycelujesz w obiekt, albo też obiekt będzie przechodził za zaparkowanym samochodem, zanim zacząłeś działać, czego efektem będzie ładny obrazek forda fiesty i przykry moment, kiedy szefowie wysłuchają twojej relacji. Kamera wideo jest bezpieczniejszym wyjściem, ale wymaga prowadzenia jej przez kilka kłopotliwych sekund za poruszającym się. W takim razie mają tylko motocyklistę w kominiarce iw masce. Taki wniosek sprawił, że poczułem się o wiele lepiej. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie trafią te fotografie, wiedziałem jednak, że Lynnowi zrzednie mina, jeśli znajdą się u niego. Zerknąłem w lusterko. Na prawym kierunkowskazie zobaczyłem odbicie reflektora motocykla. Nie musiał to być koniecznie funkcjonariusz nadzoru, ale miałem sposób, aby się o tym przekonać. Prowadziłem jak te wszystkie gnojki, które jak już odchowają dzieciaki i spłacą dom, to sprawiają sobie motocykl, na który matka nie chciała nigdy im pozwolić. To musi być największa, najpotężniejsza maszyna, jaką można kupić używając platynowej karty Amexu. Jadą więc do pracy, a potem do domu, mając głęboko gdzieś jakiekolwiek ograniczenia szybkości. Zresztą nie byłem na tyle wystraszony, aby wcisnąć gaz do dechy. Chciałem tylko sprawdzić, czy ten, który jedzie za mną, zrobi to samo. Nie zrobił. Przemknął obok mnie na starej ośmioletniej, upapranej Hondzie 500 z poobijanym plastykowym, przytroczonym linkami bagażnikiem. Miał na sobie mocno zużyte skórzane ubranie, na nogach wellingtony, a mijając mnie odwrócił głowę, by spojrzeć na mnie przez przyłbicę, pełną brody i okazywanej odrazy. Wiedziałem, co czuje. Jechały za mną także inne motocykle, przemykające tu i tam. Ruszyłem na środkowy pas i dodałem gazu, by minąć kilka samochodów, które huśtały się teraz za mną w strumieniu pojazdów, ciągnąc się za pordzewiałą furgonetką. Pozwoliłem, aby minęło mnie kilka motorów, motorowerów, a nawet jakiś rower. Teraz, gdy spostrzegłem parzyste światła, wiedziałem, że mam za sobą innego weekendowego motocyklistę obok dwóch obstawiających go samochodów. Skręciłem w lewo na najbliższym skrzyżowaniu, a on pojechał za mną. Szukając miejsca postoju, podjechałem pod kiosk z gazetami. Ustawiłem obok motocykl, a gdy przebrnąłem przez zawiłości odpinania i ściągania rękawiczek, przejechała obok mnie Yamaha VFR z numerem rejestracyjnym M, a jej kierowca informował już prawdopodobnie całą grupę, gdzie jestem. Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! Tu Charlie 1. Unieruchomiony po lewej. Przy kiosku z gazetami, Bravo 1 (to ja) w komplecie (to znaczy na motorze). Gdy już odjechał, zdjąłem kask, pozostawiając jednak na twarzy maskę, ominąłem motocykl i wszedłem do sklepu. Kiedy zostałem namierzony, nie mogłem tak od razu odjechać. To byłby sygnał, że zorientowałem się, co jest grane. Ponieważ nie zdjąłem kominiarki, młoda sprzedawczyni spojrzała na mnie przestraszona, co pozwalało wnioskować, że prosi mnie grzecznie, czy nie zechciałbym jednak odsłonić twarzy. Gdyby poprosiła mnie głośno, odpowiedziałbym w londyńskiej gwarze, że mam to w dupie, bo jest mi zimno. Nie chciałem, żeby ludzie z nadzoru przyszli potem i zażądali kasety z kamery telewizyjnej z moją wierną podobizną. Gdyby tak zrobili, dziewczyna wykona polecenie, bo niby dlaczego miałaby mnie kryć, skoro przyszedłem do sklepu, aby obrabować kasę? Zresztą, mogłoby to być dla niej niebezpieczne. Wróciłem do motoru, kupując po drodze „Evening Standard”. Jeśli się nie myliłem, to najprawdopodobniej na jednym albo drugim końcu ulicy czekał teraz człowiek na motorze. W grupie zapanował chaos, gdyż samochody straciły swoje czułki w postaci dzielnych kierowców, którzy na pełnym gazie musieli nagle, na zakorkowanej ulicy, wykonać woltę o 180 stopni i nie widząc mnie, znaleźć miejsce mojego postoju. Unieruchomiony nawet na krótko obiekt zawsze stwarza niebezpieczny moment dla grupy inwigilacyjnej. Każdy z funkcjonariuszy musi dotrzeć na miejsce, a że tym razem obiekt już może być w ruchu, opracowano wszelkie możliwe warianty. W tym wypadku planowane dołączanie do grupy, zamiast otaczania obiektu. Ale gdzie znajdowała się pułapka? Nie musiałem nawet się rozglądać, bo wkrótce szybko to odkryłem. Ruszyłem na jedynce, jadąc w tym samym kierunku, skąd wcześniej przyjechałem – do przejścia podziemnego prowadzącego do stacji w Południowym Kensington, jakieś osiemset metrów stąd. Zaparkowałem w rzędzie motocykli od strony północnej. Poszedłem w kierunku stacji, udając że odpinam kask, a potem, nadal w kasku, poszedłem prosto i przekroczyłem ulicę. Południowa strona stacji wychodziła na rozległe, ruchliwe i skomplikowane skrzyżowanie z dużą trójkątną wyspą, gdzie były stragany z kwiatami. Kiedy tamtędy przechodziłem, używane przez sprzedawców piecyki gazowe dmuchnęły na mnie gorącem, ale dawały bardzo pocieszające czerwone światło w nadciągających ciemnościach. Wraz z tłumem pieszych poszedłem do odległego skrzyżowania, przechodząc obok szeregu sklepów ulokowanych wzdłuż Old Brompton Road. Po przejściu około pięćdziesięciu metrów, wszedłem do pubu na rogu, zdjąłem kask i kominiarkę i usiadłem na barowym stołku dokładnie tyłem do okna. Pub był pełen ludzi, którzy robili zakupy i wpadli, by się ogrzać, oraz urzędników popijających z przyjaciółmi. Po kilku minutach spostrzegłem golfa, ale bez pasażera. Ten ktoś pewnie ganiał teraz wokół stacji w poszukiwaniu mojej osoby. Później zauważyłem Yamahę VFR i motocyklistę w czarnej skórze. Być może znaleźli mój pojazd i teraz cała grupa, składająca się prawdopodobnie z czterech samochodów i dwóch motocykli, gotowa była zbombardować wszystko dokoła lub wysadzić w powietrze, walczyć z pojazdami albo wydzwaniać do rejonów, które usiłowali wziąć pod kontrolę, i udać się gdzie indziej według jakiegoś logicznego planu. Niemal im współczułem. Zgubili obiekt i teraz obudzili się z łapami w nocniku. Byłem w takiej sytuacji tysiące razy. 12. Usiadłem i śledziłem golfa z ciemnowłosym facetem za kierownicą. Wrócił z jednokierunkowej ulicy, by zabrać niską kobietę o kasztanowych włosach. Mieli znów wolne. Zrobili wszystko, co byli w stanie zrobić. Teraz to była tylko kwestia czekania na moment, kiedy obiekt powróci do swego motocykla. To, że mnie chwilowo nie widzieli, nie było dla nich teraz takie ważne. To się może zawsze zdarzyć, byle trwało krótko. Jednak fakt, że nie trafili na mnie w przejściu na stację, stanowił dla nich poważny problem. Skoro nie udało im się namierzyć mnie także tym razem, to powinni czekać na mnie przy motocyklu, a w tym czasie kilku ludzi z grupy obserwacyjnej powinno sprawdzić znane im miejsca mojego pobytu. Takie miejsca były tylko dwa: pierwsze to apartamentowiec, w którym byłem, co na pewno sprawdzili u portiera; druga lokalizacja to adres skrytki pocztowej biura dostawczego, pod którym zarejestrowany był motocykl, położonego kilka sklepów dalej od miejsca, w którym teraz parkowałem. Zamiast numeru skrytki podałem numer drogiego apartamentu, ponieważ chciałem, aby to poważnie brzmiało. Kobieta, która to przyjmowała, nie miała żadnych wątpliwości. Nick Davidson został zarejestrowany jako właściciel motocykla i apartamentu nr 26, w którym podobno mieszkał. Prawdziwy Davidson, jeśli kiedykolwiek wróci z Australii, zleje się prawdopodobnie w spodnie, gdy się dowie, że ukradłem mu jego życie w Zjednoczonym Królestwie. Jeśli Nick Davidson wyjdzie teraz z samolotu, będzie musiał przeżyć trudne chwile w kontaktach ze służbą celną, urzędem imigracyjnym i oddziałem specjalnym zajmującym się poważnymi przestępstwami kryminalnymi i terroryzmem. Zostanie też wciągnięty na listę specjalną. Oznaczało to także, że korzystanie z dokumentów Nicka Davidsona należy już do przeszłości, i to wkurzało mnie najbardziej. Straciłem miesiące na uzyskanie numeru ubezpieczenia, paszportu, numeru konta w banku i tego wszystkiego, co daje wiarygodność, i teraz musiałem się tego pozbyć. Najgorsze, że traciłem motocykl. W ciągu kilku najbliższych godzin dowiedzą się, z kim mają do czynienia, i tu kryła się pułapka. Niewykluczone, że do motoru mogło zostać przytwierdzone urządzenie elektroniczne. Bawiła mnie jedynie myśl, co też się stanie z kimś, kto zauważy stojący na parkingu motocykl i postanowi go ukraść, nie przypuszczając, że dorwie go grupa E4. Zająłem się swoją colą, pilnując jednocześnie dużych wiktoriańskich okien. Moja szklanka była już prawie pusta, więc jeśli chciałem zachować to miejsce, musiałem ją napełnić. Odbyłem wyprawę do baru, by zamówić sok pomarańczowy i lemoniadę, po czym wróciłem na swoje miejsce. Teraz już nie obserwowałem tego, co się dzieje za oknem. Wiedziałem, że grupa była na moim tropie. Musiałem przeczekać, mając jedynie na oku drzwi, na wypadek gdyby postanowili przeczesać puby. Za godzinę dzień pracy dobiegnie końca. To była ta chwila, na którą czekałem, a wtedy zniknę w ciemnościach i tłumach wracających do domu. I tak sącząc colę, zastanawiałem się nad Tomem Mancinim. Jego nazwisko nie było mi obce. Jedno z moich pierwszych zadań jako funkcjonariusza w 1993 roku polegało na eskortowaniu go z North Yorkshire, gdzie dotychczas pracował, na nowe miejsce w Królewskiej Marynarce Wojennej w pobliżu Gosport, w Hampshire. Polecono mi, abym go tak mocno nastraszył, by błagał o pomoc naszych ludzi. Takie zadanie było łatwe: ot, kilka klapsów, odpowiednio surowa mina i moja przemowa, która sprowadzała się mniej więcej do tego, że jeśli będzie mi tu nawijał o tym, co kupił na kredyt, to zostanie po nim tylko jego własny zegarek. Kiedy dojechaliśmy do jednego z fortów zbudowanych wzdłuż wybrzeża, nie był jeszcze skłonny odpowiadać na pytania naszych ludzi odnoszące się do pewnych faktów z jego życia. Jako technik stacji nasłuchowej w Menwith Hill, został przyłapany na próbie uzyskania tajnej informacji. Nie dostałem zgody na jego przesłuchanie, ale było mi wiadomo, że poinformowano go, iż następnego dnia zostanie aresztowany przez grupę specjalną pod zarzutem pogwałcenia ustawy o tajemnicy służbowej i że nie da się tego powstrzymać. Jeśli nie będzie rozsądny, to wpadnie w kłopoty. Przed sądem ma milczeć i nie mówić, przy czym naprawdę majstrował. Wyglądało na to, że Firma, a zwłaszcza grupa specjalna, nie chcą nic wiedzieć, zwłaszcza że oskarżenie miało dotyczyć tylko lekkiego przewinienia. Miał im tylko powiedzieć, od kogo otrzymywał informacje i, oczywiście, powinien raczej zapomnieć o całej propozycji, a spotkanie nigdy nie miało miejsca. Pomógł po prostu w pewnej akcji i na tym koniec. Jeśli jednak facet piśnie choć jedno słowo na temat umowy, to ktoś taki jak ja złoży mu wizytę. Tom zabawiał się tu i tam z ważnymi chłopakami. Wiedziałem, że baza RAF-u w Menwith Hill, rozlokowana na wrzosowiskach w pobliżu Harrogate, w Yorkshire, była jedną z największych stacji wywiadowczych na świecie, a jej masywne kuliste czasze anten kontrolowały łączność lotniczą Europy i Rosji. To miała niby być baza brytyjska, ale tak naprawdę był to kawałek Stanów Zjednoczonych na naszym terytorium, pracujący na rzecz potężnej Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, a obsługiwało go 1400 amerykańskich inżynierów, fizyków, informatyków, matematyków i lingwistów. Personel uzupełniało 300 Brytyjczyków, którzy podobnie jak wielu pracujących w Menwith Hill myśleli, że to wszystko należy do Firmy. Menwith Hill współpracowało ściśle z Rządową Centralą Łączności w Chentelham, gromadząc informacje elektroniczne tak z daleka, jak i z głębi wschodniej Rosji, ta jednak nie miała automatycznego dostępu do tych danych. Wszystkie informacje przesyłane były bezpośrednio do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w Fort Mead, w stanie Maryland. Zebrane dane na temat terroryzmu, które na przykład mogły być użyteczne dla Zjednoczonego Królestwa, przesyłano do służby bezpieczeństwa, grupy specjalnej lub Scotland Yardu. Umowa Brytyjczyków ze Stanami Zjednoczonymi sprowadzała się do tego, że mogą oni tylko zakupić broń nuklearną na warunkach określonych przez Menwith Hill, które zezwalały na jej użycie jedynie na terytorium Wielkiej Brytanii, a także zastrzegała, że Stany Zjednoczone mają dostęp do wszystkich brytyjskich operacji wywiadowczych. Smutne, ale prawdziwe: Amerykanie są wielkim bratem, a Wielka Brytania jest tylko jedną z ubogich krewnych. Z tego, co pamiętałem, Tom siedział po uszy w szambie. Był zuchwały i pewny siebie jak londyński sprzedawca, choć pochodził z Milton Keynes i był tak nieciekawy jak jego kod pocztowy. Do końca jazdy na południe wyglądał jak małe dziecko zwinięte na tylnym siedzeniu. Martwiłem się tym, że Wal wiedział o moim spotkaniu z Tomem, że miał szczegółowe informacje dotyczące ostatnich dwudziestu czterech godzin mojego życia, ale musiałem udawać, że o tym nie wiem, bo robiłem to dla forsy, nic ponadto; odepchnąłem więc od siebie tę myśl, żeby mi nie zamulała głowy. Dokończyłem colę, zabrałem kask i poszedłem do toalety. Ustawiłem kask na spłuczce i usiadłem na wieku sedesu, rozpiąłem kurtkę i wyjąłem kopertę. Po całym dniu używania przez gości, którzy nie trafiali do sedesu i wrzucali do niego pety, toaleta cuchnęła. Zbadałem włókna materiału, z którego wykonano kopertę i wewnętrzną wyściółkę. Potem położyłem kopertę na kolanach i, używając obu rąk, nacisnąłem ją mocno i zacząłem obracać w dłoniach, przesuwając jednocześnie koniuszki palców wzdłuż brzegów zawartości. Teraz odwróciłem ją i zbadałem jej odwrotną stronę. Nie wyczułem żadnych przewodów ani nic, co nie przypominałoby banknotów. Cieniutka bateria od polaroidu, włożona pomiędzy paczki pieniędzy, mogła posiadać moc wystarczającą do uruchomienia bomby umieszczonej w kopercie. To mógłby też być specjalny sposób, w jaki Wal mówił mi dziękuję. Uniosłem kopertę i przybliżyłem ją do nosa. Jeśli to był podstęp, oni zaś użyli jakiegoś egzotycznego lub staromodnego materiału wybuchowego, mógłbym to wyczuć. Czasami jest to zapach marcepanu, czasami oleju lnianego. Spodziewałem się czegoś bardziej wyrafinowanego, ale takie rzeczy trzeba sprawdzić. Do mojego nosa docierał jedynie smród pisuarów. Usłyszałem hałas dobiegający z baru, który raptownie umilkł, i trzask zamykanych drzwi. Dalej badałem kopertę. W końcu zdecydowałem się ją otworzyć – i badanie, i ciężar wskazywały, że w środku są pieniądze. Jeśli popełnię błąd, to dowie się o tym zaraz cała knajpa, a wkurzone przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe będzie musiało wyłuskać kasę na remont. Otworzyłem ostrze mego laethermana i delikatnie, ograniczając się jedynie do środka koperty, sprawdziłem centymetr po centymetrze, czy wewnątrz nie natrafię na jakieś przewody. Wszystko wyglądało obiecująco. Zobaczyłem zielone amerykańskie banknoty. Było tam dziesięć paczek używanych studolarówek po dziesięć tysięcy dolarów. Czułem się szczęśliwy jak mały pluszowy miś. Wal nie strzępił języka po próżnicy. Teraz nie tylko go szanowałem, ale po prostu lubiłem tego faceta. Mógłbym go nawet przedstawić swojej siostrze, ale przecież nie miałem siostry. Do toalety wszedł ktoś jeszcze i próbował otworzyć drzwi do mojej kabiny. Chrząknąłem wydając dźwięk, na jaki pozwala sobie duży facet sadzący grzyba. Sprawdził następną kabinę i zaraz usłyszałem szelest opuszczanych dżinsów i efekty akustyczne towarzyszące defekacji. Uśmiechnąłem się i zacząłem upychać szmal we wszystkich kieszeniach i nawet mi się spodobało, kiedy mój sąsiad puścił bąka na cześć Anglii. Pozostałem w pubie jeszcze około pół godziny, pijąc sok pomarańczowy, lemoniadę, czytając po raz trzeci „Evening Standard” i zastanawiając się, czy zespół został już odwołany. Dziewięć czy dziesięć godzin na dworze to kwestia kasy. Mieli prawdopodobnie nadzieję, że zarobią na mnie małą świąteczną premię. Funkcjonariusze grupy A4 są opłacani tak samo źle jak pielęgniarki. Pracują nad swymi obiektami w piątek i świątek, i bez względu na okoliczności oczekuje się od nich tylko dobrych wyników. Gdyby teraz wiedzieli, że adres mojej skrytki pocztowej został spreparowany, to połapaliby się, o co chodzi. Prawdopodobnie poszliby jutro do biura, otworzyli skrytkę i zobaczyli, co się w niej znajduje. Umieściliby mnie nawet na swojej liście specjalnej, a poczta adresowana na Suit 26 przechodziłaby przez system sortujący Królewskiej Poczty i byłaby kierowana na boczny tor, aby czujne oczy mogły się z nią nieco zapoznać. Wszystko, co tam mogliby znaleźć, to rachunek za kartę visa, no i jeszcze rachunek za motocykl. Może byliby na tyle mili, aby te rachunki uregulować. Na pewno nie zamierzałem więcej ich niepokoić. Jeśli jutro zdecydują się pokopać głębiej, to mogą się dowiedzieć, że pan Davidson był ostatnio w Norwegii, podróżował przez tydzień po tym kraju i wrócił tą samą trasą. Ciekawe, co by pomyśleli? Wątpliwe, by uznali, że była to wycieczka narciarska po tym, gdy Davidson był widziany, jak wychodził z apartamentowca, w którym jednym z właścicieli był Rosjanin, ofiara zamachu dokonanego dzień wcześniej w kraju oddalonym o dzień drogi od tego, z którego przybył Davidson. Było już zbyt późno, żeby się tym przejmować. Dopóki nie będą mieli mojej fotografii, będę bezpieczny. Siedziałem nad kolejną colą i paczką solonych orzeszków. Trzydzieści pięć minut później zdecydowałem się ruszyć. Była teraz godzina szczytu w komunikacji i na wszystkich bokach trójkąta ruch odbywał się z szybkością jednego metra na minutę, a wszystko to w gmatwaninie świateł i w oparach spalin. Co czwarty samochód miał włączone kierunkowskazy, bo kierowcy myśleli, że każda inna trasa pozwoli na szybszą jazdę. Piesi poruszali się też powoli, lecz szybciej niż pojazdy. Każdy przechodzień był obciążony ponad miarę, walczył z zimnem i marzył jedynie o dotarciu do domu. Zostawiłem kask pod stołem, bo stanowił zbyt niebezpieczny znak rozpoznawczy, i wyszedłem innymi drzwiami na ulicę; podobnie było z moim skórzanym ubraniem, ale trudno mi się było z nim rozstać. Wszystko, co mogłem zrobić, to ograniczyć ilość rzeczy, które mogłyby mnie zdemaskować. Najważniejsze to znaleźć hotel na noc, zanim rano skontaktuję się z Tomem. Potrzebowałem też innego ubrania, bo bez motocykla nie mogłem chodzić po mieście jak jakiś dredziarz. Jeśli szukasz nocnych sklepów, to znajdziesz je na West Endzie. Złapałem taksówkę do Piccadilly Circus i wymieniłem 1000 dolarów, w różnych kantorach po parę setek. Szał zakupów wymagał przejażdżki taksówką do Selfridges, gdzie kupiłem ubranie, przybory toaletowe, maszynkę do golenia i torbę z mocnej tkaniny na moje nabytki. Po tym wszystkim zameldowałem się w Selfridges Hotel, płacąc kartą kredytową wystawioną na moje własne nazwisko. Gdybym podał się za Davidsona, to za parę godzin miałbym w pokoju gości. Po kąpieli i przebraniu się w nowo zakupioną odzież, a więc: dżinsy, buty marki Timberland, niebieską bluzę i ciemnoniebieską kurtkę, zamówiłem do pokoju kanapki i kawę. 13. Sobota, 11 grudnia 1999 roku. Obudziłem się i spojrzałem na Baby G. Było już po ósmej – czas na szybką kąpiel, zanim się ubiorę. Czując się jak dziecko w nowym świątecznym ubranku, zostawiłem kurtkę i skórzane ubranie, a potem zszedłem na dół, by zjeść śniadanie, zabierając ze sobą torbę z forsą. Zostało w niej dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, gdy klinika otrzymała nie tylko tyle, ile byłem winien, ale także poważną zaliczkę. Dyrektorzy finansowi tej placówki będą mocno zdziwieni, gdy przyjdą wieczorem po dzienny utarg. Gazety były pełne ponurych wiadomości, a kiedy jadłem śniadanie i słuchałem, jak Izraelczycy i Amerykanie nawijali o zakupach i o tym, co będą robić, zanim wrócą do domu, czułem, że dobrze wywiązałem się ze zobowiązań wobec Kelly; chociaż zdawałem sobie sprawę, że powinienem zrobić coś więcej niż tylko opłacać jej leczenie. Kiedy wróciłem do pokoju, posłałem łóżko i wykręciłem numer telefonu, który dała mi na kartce Liv. Odebrała młoda kobieta, a jej „halo” zabrzmiało równie przyjaźnie, jak gdybym po raz czwarty z rzędu wykręcił niewłaściwy numer. – Cześć. Czy zastałem Toma? – zapytałem. Nie ma go – warknęła. – Ma być w Coins. A kto mówi? Zabrzmiało to tak, jak gdyby w rodzinie Manciniego sprawy nie miały się dobrze. – Po prostu kolega. Mówi pani, że w Coins? – Tak. – A co to jest, sklep czy... – To kafejka przy Ledbury Road. – Dziękuję. – Najwidoczniej głupio było tego nie wiedzieć. Połączenie zostało przerwane. W informacji powiedziano mi, że Coins było przy Talbot Road, w Notting Hill. Włożyłem czystą niebieską kurtkę z podpinką, chwyciłem torbę i wskoczyłem do taksówki, aby wypić z Tomem kawę. Pożyczyłem zaraz od kierowcy mapę, żeby ustalić dokładnie, gdzie przebywa. Niebo mogą zasnuwać czarne chmury, ale ja byłem w dobrym nastroju. Nie znałem w ogóle Notting Hill. Wiedziałem tylko, że każdego roku urządzają tu karnawał, i że tamtejsi mieszkańcy dostawali świra, gdy zatrzymywała się tutaj Julia Roberts. Podczas szumu wokół filmu przeczytałem w gazetach o panującej tam wiejskiej atmosferze i o tym, jak cudownie tam się żyje. Nie widziałem wielu oznak wskazujących na wychwalaną sielskość, jedynie drogie sklepy odzieżowe z jedną parą butów na wystawie, oświetlonych reflektorkami, kilka sklepów z antykami, antykwariatów i dom towarowy. Skręciliśmy, by przejechać obok bardzo zniszczonych czynszówek z frontonami ozdobionymi sztukaterią i z tynkiem płata – mi odpadającym od murów. Zatrzymaliśmy się przed skrzyżowaniem i okno dzielące pasażera od kierowcy zostało rozsunięte. – Tu obowiązuje ruch jednokierunkowy, kolego. Wysadzę cię tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu. To będzie tam niżej, w lewo. Zobaczyłem osadzoną nad chodnikiem dużą zasłonę z plastykowymi bocznymi panelami, zapewniającą wygodę tym, którzy chcą wypić na dworze swoje capuccino. Zapłaciłem za taksówkę i ruszyłem na spacer. Kafejka miała dwa wejścia i kilka pustych stolików na zewnątrz. Duże okna po obu stronach drzwi były zaparowane. W środku była podłoga z surowych desek i zwykła laminowana sklejka. Wyglądało na to, że kafejka starała się mieć swojski wygląd. Kuchnia była widoczna z sali, a zapachy, jakie z niej płynęły, były bardzo nęcące mimo ćwierć kilograma bekonu i jajek, które czułem jeszcze w żołądku. Toma ani śladu, więc wybrałem stolik w odległym kącie. Leżały tam na stole kolorowe magazyny, na ścianach wisiały rysunki i ulotki reklamujące jakieś gówniane bzdury dotyczące wydarzeń artystycznych. Menu umieszczone na kartce papieru, wsuniętej w plastykową okładkę, proponowało mnóstwo dań: od potraw pozbawionych cholesterolu, po wegetariańskie parówki i sałatki. Ceny, rzecz jasna, nie odpowiadały wystrojowi wnętrza; ktoś miał zamiar zrobić na tym kasę. Klientela składała się głównie z dwudziesto-, trzydziestoparolatków, usiłujących tak bardzo pozować na indywidualności, że wyglądali jak klony. Każdy z nich miał workowate powypychane spodnie i podkoszulki bez rękawów, i nie trzeba się było zbyt długo domyślać, patrząc na ich włosy, że właśnie wyleźli z łóżka. Kilku z nich nosiło okulary z prostokątnymi szkłami osadzonymi w cienkich oprawkach, raczej po to, aby ich widziano, niż żeby oni widzieli. – Cześć przyjemniaczku! Co mogę dla ciebie zrobić? Głos Amerykanki dotarł do mnie, kiedy studiowałem menu. Zerkając ku górze, poprosiłem o kawę i grzankę. – Z największą przyjemnością, malutki – odpowiedziała kelnerka odwracając się i pokazując światu na moment absolutnie doskonały tyłek obciśnięty czarnym połyskliwym nylonem. Kiedy odchodziła, nie mogłem przestać gapić się na nią i było mi przyjemnie, że to robię. Ta dziewczyna musi przyciągać wielu gości; nie zastanawiałem się nawet, kiedy nadejdzie Tom. Nie pozostawało nic innego do roboty, jak tylko siedzieć i podsłuchiwać rozmowy innych gości. Wyglądało to tak, jakby wszyscy dostali się do filmu i zaraz zaczną grać na planie, choć jeszcze do tego nie doszło, i każdy miał fantastyczny scenariusz, który był teraz czytany przez uwodzicielskiego faceta dzielącego mieszkanie z Anthonym Mingellą. Ci ludzie przestawali nawijać tylko wówczas, kiedy dzwoniły ich komórki, a wtedy wrzeszczeli jeszcze głośniej niż dotychczas coś w rodzaju: – Cześć, klient! Jak ci leci, facet? Wrócił Tyłek Roku, mówiąc: – Tutaj jesteś, malutki – i podając mi filiżankę kawy, która parzyła mi palce, podczas gdy ja gapiłem się na nią, gdy wracała do kuchni. Chwyciłem gazetę, którą przekazała mi dziewczyna siedząca przy sąsiednim stoliku, ponieważ już wychodziła. Uśmiechnęliśmy się, każde z osobna, gdyż wiedzieliśmy, że będziemy myśleć to samo o naszej amerykańskiej koleżance. Czytając zawartość dolnych szpalt strony tytułowej, czekałem na grzankę i Toma. Pół godziny później grzanka była zjedzona, ja zaś piłem kolejną kawę. Klony wchodziły i wychodziły, całując się w powietrzu na powitanie, jak gdyby każdy z nich był kimś ważnym. I wtedy nareszcie wszedł Tom. Trudno go było poznać. Tłuste włosy spięte w koński ogon spływały na ramiona, co nadawało mu wygląd członka kapeli garażowej z Los Angeles; policzki miał teraz wydęte jak chomik. Takim go nie pamiętałem; może przybrał na wadze i dlatego zmieniły mu się rysy twarzy. Jego ubranie wyglądało tak, jak gdyby kupił je w tym samym sklepie, co wszyscy tutaj: płócienne spodnie, brązowe adidasy i wypłowiała zielona bluza z podkoszulkiem, który kiedyś był biały, a potem zrobił się sinawy. Musiało mu być zimno. Tom usadził tyłek na wysokim stołku przy barze i zwrócony twarzą do okna złapał jakiś magazyn, chyba miesięcznik poświęcony grom komputerowym. Trochę go przejrzał. Jego zamówienie przyjęła kobieta niskiego wzrostu, wyglądająca na Portorykankę. Postanowiłem poczekać, aż skończy jeść, i wtedy powiedzieć mu: – Cześć, Tom. Miło cię tutaj widzieć – ale mój plan spalił na panewce, gdyż nagle wstał i ruszył do drzwi. Razem z tą pieprzoną kelnerką obserwowałem, jak przekroczył jezdnię i skręcił w boczną ulicę, a potem zniknął za zaparowanymi oknami. Musiał mnie rozpoznać. Wstałem, zapłaciłem Tyłkowi Roku, dając jej sowity napiwek i mówiąc: – Do zobaczenia, malutka – podczas gdy ona przyglądała się wysokości podarunku pozostawionego na spodku. Tom musiał uciec do domu, więc poszedłem w kierunku Ali Saints Road, obok sklepów z płytami z muzyką reggae i lodziarni. Jego adres zaprowadził mnie do żółtego domu ze stiukowym frontonem. Podszedłem do tablicy z przyciskami w drzwiach wejściowych i zorientowałem się, że chyba musi tam być osiem mieszkań, co mogło oznaczać, że każde ma wielkość kredensu. Większość domów przy tej ulicy przerobiono na czynszówki i pomalowano na czarno, zielono albo żółto. Miały brudne okna przysłonięte równie brudną, starą, zapadniętą do środka siatką. Idę o zakład, że tej ulicy nie pokazano w filmie. Podszedłem, by nacisnąć guzik domofonu do mieszkania numer 4, ale instalacja okazała się zardzewiała i chyba nie była czynna. Na podartych wizytówkach widniały jakieś nazwiska, ale połowa z mieszkań, w tym numer 4, nie zostały oznaczone. Ponieważ nacisnąłem dzwonek, usłyszałem kpiący bzyk świadczący o przepływie prądu, informujący, że połączenie elektryczne działa. Istniała więc szansa, że urządzenie funkcjonuje. Czekałem przytupując i przebierając palcami w kieszeniach kurtki, ale nikt nie odpowiadał. Nie oczekiwałem odpowiedzi z głośnika, ale raczej okrzyku z mieszkania lub czyjejś twarzy w oknie. Ostatecznie drgnęła żaluzja na trzecim piętrze. Nacisnąłem raz jeszcze. Cisza. Zawróciłem. Bawiło mnie to raczej, niż wyzwalało uczucie zawodu. Tom nie był przygotowany na tego rodzaju okazje. Jeśli chcesz być uciekinierem, to nie funduj sobie domu. E4 nie miałaby żadnego kłopotu, aby go dopaść na dole. Uśmiechnąłem się, gdy pomyślałem, że ten biedak na górze ma nadzieję, iż odejdę i wszystko będzie jak dawniej. Spoglądając na brudne okno, upewniłem się, że gdyby ktokolwiek prowadził stamtąd obserwację, to usłyszałby mnie schodzącego w dół. Zobaczyłby, że zabieram stąd własną dupę, i uznałby, że dałem za wygraną. Wracając tą samą drogą, krążyłem wokół skrzyżowania z AU Saints Road wiedząc, że wcześniej czy później wyjdzie z domu. Tak postępować nie należało, więc on to na pewno zrobi. Być może jest utalentowanym hakerem i potrafi skopiować obojętnie co w tym fińskim domu, ale gdyby spojrzeć na sprawę zdroworozsądkowo, może mieć kłopot z wsadzeniem dysku, niech więc sam gra uczciwie. Wałęsając się przed wejściem do zaniedbanego sklepu, podziwiałem olbrzymi popartowy malunek pokrywający cały szczyt budynku. Ze sklepu ryknęła muzyka reggae, na dwór wyszło dwóch nastolatków i tańczyło dalej w swoim stylu na ulicy, dzieląc się papierosem. W zimnym powietrzu mój oddech był dobrą imitacją dymu. Nie byłem zbyt pewny, czy uda mi się zobaczyć z Tomem, jeśli ten wymknie się tylnym wyjściem. Ale przecież był na trzecim piętrze i stanowiłoby to dla niego zbyt dużą trudność. Ponieważ go widziałem, miałem pewność, że nawet gdyby był na parterze, taka ucieczka byłaby dla niego prawdziwym wyzwaniem. Dla dzieciaków musiałem wyglądać jak miejscowy przygłup, ponieważ uśmiechałem się szeroko na myśl, że Tom usiłuje zwiać przez dwumetrowy mur. Mancini nie zagrałby u mnie jako skrzydłowy. Dwadzieścia minut później pojawił się niezawodnie, tak jak przewidziałem. Nadal bez płaszcza, z dłońmi schowanymi za pazuchę biegł niezbyt fachowo, ale za to szybko. Nawet nie musiałem go ścigać. Biegł w moim kierunku, wprost do kafejki. Szedłem w jego kierunku, a na jego twarzy malowało się przerażenie. – Cześć, Tom – powiedziałem. Znieruchomiał jak wkopany w ziemię, wykonał półobrót, wykręcił głowę i patrzył na chodnik jak pies, który kombinuje, czy pędzić dalej, czy zaatakować. – Nie sprawiaj mi bólu, bardzo cię proszę. Nic nie powiedziałem, nic a nic. Obiecaj, że mnie nie zabijesz! – Wszystko w porządku, Tom – powiedziałem. – Teraz nie mam już z tymi ludźmi nic wspólnego. Nie po to tu przyszedłem. 14. – Powiem ci tak: wrócimy do ciebie, nastawimy czajnik i utniemy sobie pogawędkę. Starałem się, aby zabrzmiało to miło, lecz on wiedział, że nie pozostawiam mu wyboru. Objąłem go ramieniem. Zesztywniał. – Chodź, przyjacielu, weźmiemy jakąś herbatę, a ja opowiem ci, o co idzie. Na dworze jest za zimno. Miał tylko jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, więc było łatwo otoczyć go ramieniem. Czułem miękkość jego ciała. Nie golił się od kilku dni, ale zarost nie był szorstki, raczej wyglądał jak puch. Kiedy tak szliśmy, zacząłem gadać o głupstwach, aby człowiek poczuł się spokojniej i oczywiście dlatego, by nasze spotkanie wyglądało na przyjacielski spacer dla kogoś, kto podgląda nas ze swego okna. – Jak długo tu mieszkasz, że zdążyłeś się tak zaokrąglić? – zapytałem. Nie podniósł głowy, skoncentrowany na płytach chodnikowych. Kiedy minęliśmy kolorowe domy, zauważyłem, że się trzęsie. – Wydaje mi się, że około roku. – No, no! Dzwoniłem do ciebie już wcześniej i telefon odebrała kobieta. Czy to twoja dziewczyna? – Tak, to Janice. – Zanim się zatrzymał i spojrzał na mnie, upłynęła sekunda albo dwie. – Posłuchaj, kolego. Nigdy nie powiedziałem nikomu ani słowa o tamtej sprawie. Przysięgam na życie mojej matki. Nie powiedziałem nawet Janice – zapewnił mnie. – Chcę tylko z tobą porozmawiać, Tom. Mam dla ciebie pewną propozycję. Pozwól, że usiądziemy, zaparz herbatę i pogadamy. Kiwnął głową tak samo jak podczas spaceru. – Myślę, że spodoba ci się to, co usłyszysz. Chodźmy, czas nastawić czajnik. Podeszliśmy przed dom, by pokonawszy kilka kamiennych stopni, stanąć przed drzwiami. Tom wyciągnął klucz przywiązany do kawałka starej rybackiej żyłki i trzęsącymi się rękami próbował umieścić go w zamku. Nadal był przekonany, że zostanie pobity. Postanowiłem pozwolić mu na taką ocenę sytuacji; niewykluczone, że kiedy już będziemy na górze, zrozumie, że nie zjawiłem się tu po to, aby wysłać go do szpitala. Już w holu było tak zimno, jak gdyby znajdował się na zewnątrz mieszkania. Wytarty brudny dywan pasował do wilgotnych łuszczących się ścian. Staromodny dziecięcy wózek zablokował hol, a ja słyszałem wrzask jego pasażera, dobiegający z pokoju po lewej stronie, zagłuszający ryczący tam telewizor. Odetchnąwszy po pokonaniu zawalidrogi i po dotarciu do schodów, czułem się całkiem przyjemnie. Nawet w mojej chałupie pachniało lepiej niż tutaj. Zrobiło się cieplej, ale nie w tym miejscu. Mieszkanie numer cztery mieściło się na półpiętrze i miało własny podest; na drzwiach i poręczach łuszczyła się farba. Tom zdołał tym razem wetknąć klucz do zamka i otworzyły się drzwi do pomieszczenia, które miało udawać salonik. Brudne szare ażurowe zasłony przepuszczały z zewnątrz wyjątkowo ponure światło. Płaskie meble z Ikei dobrze pasowały do Toma. W tym małym pokoju wszędzie błyszczała woskowana sosna. Nawet dwuosobowa sofa miała drewniane poręcze. Reszta była w fatalnym stanie: wilgotne ściany, zniszczony dywan i cholerne zimno. Kominek był zabity deskami, a tkwiący tam palnik gazu został zablokowany – można go było włączyć jedynie pod groźbą śmierci. Nadal widziałem swój parujący oddech. W rogu na woskowanym stoliku stał chyba dziesięcioletni telewizor w fornirowanej obudowie z umieszczonym pod nim wideo z zegarem wyświetlającym same zera i mniej więcej tuzin kaset ułożonych w stos na podłodze. Na prawo stała konsola do gier marki Sony z kupą rozrzuconych wokół gier i najstarszy pecet świata. Kolorowy połyskujący plastyk był ciemny od brudu, a otwory z tyłu tak czarne, że wyglądały jak diesel pracujący na wolnych obrotach. Klawiatura była zupełnie wytarta; ledwie mogłem odczytać oznaczenia na klawiszach. Nie wyglądało to na najlepsze wyposażenie techniczne dla takiego speca, choć jednocześnie stanowiło dla mnie bardzo dobrą wskazówkę. Taka informacja pozwalała mi wpłynąć na niego, przedstawiając mu, że jeśli da się namówić, to zarobi majątek i będzie sobie mieszkał w luksusowym apartamencie. Potrzeba zdobycia forsy sprawia, że ludzie gotowi są zrobić takie rzeczy, o których im się nawet nie śniło. Byłem ekspertem w takich sprawach. Stojąc tam przemarzliśmy obaj i odczuwałem jego zakłopotanie. Postanowiłem naruszyć tę ciszę i powiedziałem: – Postaw czajnik, przyjacielu, a ja zapalę gaz. Poszedł do małej kuchni, a ja usłyszałem zgrzyt monet pożeranych przez licznik i włączanie się głowicy z gazem; usłyszałem też szum wody nalewanej do czajnika. Położyłem na sofie torbę z pieniędzmi i kilkakrotnie kliknąłem zapalniczką, zanim pojawił się płomień z wyraźnym huknięciem. Naprzeciw znajdowały się inne, nieco uchylone drzwi. Tym razem firma Ikea nie wyposażyła sypialni. Materac leżał na podłodze, a kołdra została odrzucona na bok, niebezpiecznie blisko olejowego piecyka. Resztę umeblowania uzupełniał leżący na podłodze budzik elektroniczny. Można się było czuć jak w domu. Nie musiałem pytać, gdzie jest łazienka, bo wykoncypowałem, że musi być gdzieś obok kuchni, a może nawet była jej częścią. Klęknąłem przy ogniu, czując miłe ciepło. – W czym teraz siedzisz, Tom? Czy nadal w branży komputerowej? – zapytałem. Kiedy poruszyłem interesujące go sprawy, błysnęła w nim wreszcie iskierka życia. Wsadził pyzatą twarz do saloniku. – Mam teraz kilka nagranych spraw, rozumiesz, co mam na myśli? Gry komputerowe to obecnie kasa, kolego. Mam parę niezłych pomysłów, ale kilku ważniaków, którzy trzęsą tym biznesem, ciągle kiwają się nad moimi propozycjami. Rozumiesz, o co chodzi? Nadal klęczałem, rozcierając ręce nad płomieniem. – Miło to słyszeć, Tom – zauważyłem. – Wszystko jest na dobrej drodze. To tylko kwestia czasu, abym zdecydował, komu sprzedam swój pomysł, a wtedy nadejdzie czas na zabawy. Rozejrzę się za chałupą, którą kupię za gotówkę, a wtedy rozpocznę mój własny show. Łapiesz, o co chodzi? Potwierdziłem skinięciem głowy, że łapię. Nie miał forsy, nie miał roboty i miał fioła. Teraz zamierzał dowiedzieć się, co ja mam mu do powiedzenia. Zniknął w kuchni i zaczął zmywać. Wstając, by przesiąść się na kanapę, zauważyłem na obudowie kominka stosik zwykłych białych kartek. Na dwóch leżących na wierzchu widniał odcisk uszminkowanych warg i ręczny napis: Mam nadzieję, że lubisz moje brudne majteczki. Kocham cię, Pikantna Lucy xx. Ukradłem jedną z nich. Przynajmniej szminka była prawdziwa. Idąc w kierunku kanapy, powiedziałem głośno: – Jak długo jesteście razem z Janice? – Wprowadziliśmy się jakieś kilka miesięcy temu. – A co ona robi? – Pracuje w Tesco na niepełnym etacie: przynieś, wynieś, pozamiataj. Wiesz, jak to jest. Znowu pokazał głowę w drzwiach kuchennych, by zapytać: – Z cukrem? – Nie, wystarczy z odrobiną mleka. Wszedł niosąc dwa kubki i postawił je na dywanie. Zanim podał mi kubek, usiadł na podłodze przy ogniu, twarzą do mnie. Zauważyłem, że jego herbata była bez mleka. Zobaczyłem, że zerknął na otwarte drzwi sypialni i zaniepokoił się, czy czegoś tam nie wypatrzyłem. Obaj jednocześnie podnieśliśmy swoje kubki. – Nie przejmuj się tym, przyjacielu – powiedziałem. – W dzieciństwie mieszkałem w takich samych warunkach. Może będę mógł ci pomóc w znalezieniu czegoś lepszego. Przynajmniej do czasu, aż twoje interesy nie pójdą lepiej. Skosztował herbatę, podczas gdy jego wzrok, jak oczka zaniepokojonej Mickey Mouse, pobiegł w kierunku ognia. Uznałem, że czas przystąpić do interesów. – Wygląda na to, że twoje sprawy nie idą najlepiej? Jesteś na zasiłku? – Kto nie jest? To żywa gotówka. Tylko głupi by nie brał. – Na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Mam rację? Znów zajął się swoją herbatą. – Myślę, że mogę ci pomóc. Mam ci zaoferować pracę, która pozwoliłaby ci na kupno mieszkania i spłacenie jakichś długów. Nie uwierzył, bo przecież wcześniej nie poznał mnie w roli dobrego wujaszka. Jego oczy nadal były czujne jak poprzednio. – Za ile? – usiłował nadać głosowi swobodne brzmienie, ale mu się nie udało. Szczęśliwie uniknąłem poparzenia warg swoją herbatą, gdy pociągnąłem łyczek z kubka. Ta herbata była paskudna; bardziej nadawała się do flakonu na perfumy niż do picia. – Jeszcze dokładnie nie wiem, ale wydaje mi się, że twoja działka wynosiłaby około stu trzydziestu tysięcy w gotówce. Cała sprawa zajmie ci tydzień, najwyżej dwa. Nie wiedziałem, jak długo potrwa ta robota, ale kiedy już będzie w Finlandii, to co będzie mógł zrobić, jeśli zadanie będzie wymagało więcej czasu? Dostarczenie go tam to w tej chwili rzecz najważniejsza. – Czy to jest legalne? Nie zabiorę się za nic, co będzie choć trochę podejrzane. Nie chcę mieć znowu kłopotów. Nie zamierzam znowu dać się wrobić. Wiesz, o czym mówię? Mój kubek powędrował na dywan. Tak czy inaczej, na razie gówno z tego wyszło, ale spróbowałem inaczej: – Posłuchaj! Po pierwsze mam na imię Nick. Nie, to nie jest nielegalne. Ja też nie chcę trafić do pudła. Dowcip polega na tym, że los dał mi taką szansę, a ja potrzebuję kogoś, kto jest komputerowym guru. Pomyślałem o tobie, bo dlaczego nie? Proponuję ci szmal, który mógłbym zaoferować komuś innemu. A na dodatek przejedziesz się za friko do Finlandii i z powrotem. – Do Finlandii? – zdziwił się Tom. – Tam jest zimno. Za zimno. I nie ma nic do roboty. – Roześmiał się. Śmiałem się razem z nim, gdyż wyraz jego oczu znowu przypomniał mi Mickey Mouse. – Czy wolałbyś pojechać gdzie indziej, Tom? – zapytałem. – Nie, chodzi tylko o to, że Janice wkrótce wróci do domu i ona nie może nic wiedzieć ani o mojej starej pracy, ani o tym wszystkim. Naprawdę nic jej nie mówiłem. Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś jej coś powiedział, jak wróci. Rozumiesz? – Nie ma sprawy, stary. Wszystko będzie, jak sobie życzysz. Powiem tylko przy niej, że mam małą firmę komputerową i proponuję ci robotę na parę tygodni w Szkocji. Będziemy testować systemy. No, jak to brzmi? – Bardzo przyjemnie, ale powiedz mi, o co chodzi w tej Finlandii. – To łatwa sprawa. Musimy tylko dostać się do systemu i przekopiować jakieś materiały. Nie wiem tylko co, jak i kiedy, zanim się tam nie znajdziemy. Wyglądał na zmartwionego. Musiałem tam jechać natychmiast i potrzebowałem paru kłamstw, powiedziałem więc: – To nie jest tak, jak myślisz. Sprawa jest legalna. Mamy się dowiedzieć o parametry jakiejś nowej fotokopiarki i co to za technologia; mamy to zrobić absolutnie legalnie. Gdyby było inaczej, ten ktoś, kto płaci, nie chciałby się za to brać. – Nie chciałem wymyślać niczego innego niż fotokopiarka, bo to brzmiało niegroźnie, i czekałem tylko na grom z nieba, który wpadnie przez okno. Jednak Pan Bóg albo spał, albo trzymał pioruny w zamrażalniku. Postanowiłem nawijać tak dalej, zanim Tom zacznie myśleć i zadawać pytania. – Mogę doprowadzić nas na miejsce – wyjaśniłem – ale potrzebuję kogoś, kto oceni, co oni wiedzą, i czy my przodujemy w tej technologii. – Tu wskazałem na stojącą w kącie kupę badziewia udającą komputer. Tom nic nie powiedział, lecz spojrzał na zapaprany ekran swego pudła, wyobrażając sobie grający wszystkimi kolorami Power Mac czy dorównujący mu Mac laptop, które mógłby kupić za swoją działkę. – Wszystko będzie jasne, kiedy się tam znajdziemy – mówiłem dalej. – Oni wiedzą, gdzie jest to miejsce, a wszystko, co musisz zrobić, to uzyskać dostęp do bazy i zapisać, co trzeba. Nie trzeba nic kraść ani główkować, tylko skopiować. To są łatwe pieniądze. Spiąłem się teraz w sobie w nadziei, że Bóg nie obudził się w samą porę, by usłyszeć ten ostatni kawałek. Tom zaczął się wiercić na dywanie, a ja kułem żelazo, zanim Bóg to usłyszy albo Janice wróci do domu. – Teraz już, chłopie, wiesz tyle samo co i ja. Bierzemy po sto trzydzieści patoli, a może nawet więcej, jeśli robota zostanie szybko wykonana. To kupa zasranej gotówki, Tom. – Teraz przyhamowałem, aby mógł sobie wyobrazić taczkę pełną banknotów. Piętnaście sekund potem uznałem, że przerwa się skończyła, więc znów uruchomiłem katarynę. – To życiowa szansa, Tom. Jeśli tego nie bierzesz, to znajdzie się ktoś inny – klepałem jak wyszkolony sprzedawca. Rozsiadłem się na kanapie, by podkreślić, że skończyłem. Następny etap będzie polegał na próbie nakłonienia go do pójścia ze mną, gdyby jednak moja gadka zawiodła. – Czy jesteś pewny, że to całkowicie bezpieczna akcja, Nick? Mam na myśli, no wiesz, pudło. Nie chcę ryzykować. Teraz żyję sobie bardzo przyjemnie. Rozumiesz, co mam na myśli? Wkrótce będę zarabiać kupę dolców. Zamiast mu tłumaczyć, że jest cholernym optymistą, skoro czeka na to, co sobie wymyślił, powiedziałem: – Słuchaj, gdyby nawet to, co ci proponuję, było nielegalne, to za coś takiego nikt nikogo nie wsadza do więzienia. Czy ty myślisz, że jeśli oni odkryją, iż dowiedziałeś się tego i owego o ich pięknej fotokopiarce, to zaraz polecą na policję? Oni to mają w dupie. Pomyśl o akcjonariuszach, o niepotrzebnym rozgłosie. Tak się nie pracuje. Zaufaj mi. To, co ci się dawniej przytrafiło, było czymś innym – to był biznes rządowy. – Nie mogłem powstrzymać ciekawości: – A tak przy okazji, jak to się stało, że cię złapali, kiedy pracowałeś w Menwith? Sprawiał wrażenie poirytowanego. – Nie, kolego, nic nie powiem. Zrobiłem to raz i więcej nie powiem nic. Nie chcę tam więcej wracać. – Mówił ciągle to samo, jak zepsuta płyta. Miał problem. Wiedziałem, że chce forsy, ale zmagał się z podjęciem decyzji. Trzeba mu zabić kolejnego ćwieka. – Chcę ci powiedzieć, że powinieneś zgodzić się na współpracę ze mną, ale jeśli ci się to nie spodoba, to możesz się wycofać. Nie zamierzam spieprzyć ci życia, stary. Chcę tylko oddać przysługę nam obu. Zaczął się wiercić. – No, nie wiem. Janice nie pochwaliłaby tego. Przemieściłem się znów na kanapie i siedząc na samym brzegu zacząłem tonem konspiratora: – Janice nie musi nic wiedzieć. Powiesz jej tylko, że wyjeżdżasz do Szkocji. Zrób to na luzie. – Mówiłem tak cicho, że przez mój szept przebijał się syk spalanego gazu. Postanowiłem go dodatkowo zmotywować, ale najpierw spytałem: – Gdzie masz kibelek? – Wejdź do kuchni i zobaczysz drzwi. Wstałem zabierając ze sobą torbę. – Nie ma w niej nic prywatnego – wyjaśniłem. – Praca, rozumiesz. Kiwnął głową, ale nie byłem pewny, czy zrozumiał, co powiedziałem, bo ja nie. Wszedłem do toalety. Nie myliłem się, łazienka była częścią kuchni, oddzielona od niej ścianką działową, dzięki czemu właściciel mógł zdzierać z mieszkańców za dodatkowe pomieszczenie. Usiadłem na sedesie i odliczyłem sześć tysięcy dolarów, a kiedy upchnąłem je w kieszeni, rozmyśliłem się i odłożyłem dwa tysiące do torby. Spuściłem wodę i wracając, mówiłem: – Wszystko, co wiem, mówi mi, że to jest łatwa robota, ale jesteś mi potrzebny, a jeśli jesteś przyzwoitym człowiekiem, to podobnie jak ja potrzebujesz gotówki. Zobacz, co mam dla ciebie. Wyjąłem pewnym ruchem z kieszeni cztery kawałki, układając je równocześnie w wachlarzyk drugą ręką, aby wraz z wydawanym szelestem wyglądały superpowabnie. Z trudem powstrzymał się przed patrzeniem na tę pokusę. Nawet ta ilość kasy mogła zmienić jego życie. – Tu są cztery kawałki w dolarach amerykańskich. Tak mi wypłacono. Weź je, to prezent. Zapłać rachunki, zrób z nimi obojętnie co. Cóż ci mogę więcej powiedzieć? Ja jestem zdecydowany, tak czy owak, wykonać tę robotę. Jeśli decydujesz się na współpracę, zastanów się, bo muszę to wiedzieć dzisiaj. Nie mam czasu na pieprzenie się. Jeśli nie zgodzi się do wieczora, wówczas nadejdzie czas na opowieść o tym, co go czeka. Mógłby uważać, że został opłacony, nie miałby jednak przyjemności płynącej z pracy. Dotknął pieniędzy palcami i musiał je złożyć na połowę, by wsunąć do kieszeni dżinsów. Próbował przybrać wyraz twarzy poważnego biznesmena, ale bezskutecznie. Zamiast tego powiedział: – To miłe. Dzięki, Nick, wielkie dzięki. Cokolwiek się wydarzy, będzie miał pieniądze. Taka sytuacja poprawiła mi samopoczucie i dodała energii. Potrzebowałem tego. Musiałem jednak dopilnować, aby się z tym nie pieprzył. – Nie próbuj zamienić tych dolców w banku ani wpłacać ich na konto, bo pomyślą, że handlujesz prochami. Nie podawaj zwłaszcza obecnego adresu. Uśmiechnął się szeroko, a ja mówiłem dalej: – Przepuść forsę przez parę kantorów wymiany. Kursy będą gówniane, ale trudno. Wybierz ładny dzień. Wynajmij taksówkę; możesz sobie na to pozwolić. Nie wymieniaj tylko więcej niż trzysta dolców naraz. I jeszcze, kup sobie, do cholery, ciepły płaszcz. Spojrzał w górę i szeroki uśmiech zamienił się w tamten znany mi już zadziorny śmiech. Przestał się jednak śmiać, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. – Cholera, to Janice! Nie mów przy niej o forsie. Obiecaj, że nie powiesz. Wstał i postarał się, by bluza zamaskowała jego brzuszysko. Dołączyłem do niego i czekaliśmy przed ogniem na Janice, jak na królową, która składa nam wizytę. Otworzyła drzwi, pokazała się w nich, poczuła ciepło i spojrzała wprost na Toma, ignorując mnie zupełnie. – Czy odebrałeś pranie? – zapytała. Zajrzała do kuchni i zaczęła zdejmować brązowy płaszcz. Tom skrzywił się, jak gdyby mnie przepraszał, i odpowiedział: – Nie zdążyli, bo zepsuły się suszarki. Wychodzę i zaraz przyniosę... A to jest Nick. Rozmawiał z tobą rano. Patrząc na mnie, cisnęła płaszcz na poręcz kanapy. Uśmiechnąłem się, mówiąc: – Cześć, miło cię widzieć. – Cześć. Znalazłeś go tutaj? – burknęła i zniknęła w kuchni. Janice miała dwadzieścia parę lat i wyglądała raczej atrakcyjnie, choć należała do gatunku dziewcząt pospolitych. Włosy, nieco dłuższe niż włosy Toma, miała ściągnięte w koński ogon; właściwie nie były przetłuszczone, ale też nie wyglądały na umyte. Ich właścicielka miała zbyt mocny makijaż, który kończył się gwałtownie na linii podbródka. Usiadłem, lecz Tom nadal sterczał przy ogniu, nie wiedząc, co mi powiedzieć o swojej niesympatycznej dziewczynie. W kuchni trzasnęły drzwiczki kredensu, jak gdyby pani domu chciała podkreślić swoją obecność. Wróciła do saloniku z tabliczką czekolady i puszką coli. Zrzuciła płaszcz na podłogę, walnęła się na kanapę obok mnie, zerwała folię z czekolady, otworzyła puszkę z colą i zabrała się do jedzenia. Piła tak głośno, że mógłby jej tego pozazdrościć spragniony murarz. Między łykami wskazała na obudowę kominka, mówiąc: – Podaj mi kartki, Tom. Zrobił, o co go prosiła. Patrzyliśmy teraz obaj, jak wyjęła szminkę z kieszeni płaszcza, pociągnęła nią wargi, a kiedy schrupała i połknęła czekoladę, ucałowała pozostałe czyste kartki. Spojrzała w górę, gapiła się na mnie przez chwilę, by następnie zwrócić się do Toma: – Podaj mi resztę. Przyniósł dużą kopertę w pobliże ognia i podał jej, czerwony z zakłopotania. Rozsypała kartki na podłodze i zabrała się ponownie do szminki i składania odbitek własnych warg. Podpisywanie odbyło się pewnie później, w bardziej sprzyjających okolicznościach. Nie mogliśmy już o niczym mówić. Nadszedł czas, by się pożegnać. – Dziękuję za herbatę, Tom. Teraz już pójdę. Miło cię było poznać, Janice. Kiwnęła tylko głową, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Tom popatrzył na mnie nad jej głową. Kiedy wstałem i wziąłem torbę do ręki, mruknął: – Powiem ci coś, jak będziemy schodzić na dół, a przy okazji odbiorę pranie. Podczas schodzenia na dół nie było żadnej rozmowy. Pamiętałem tylko, że chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem, czego miałoby to dotyczyć. Kiedy szliśmy z powrotem spacerkiem przez Ali Saints Road, Tom wydusił z siebie: – To nie ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś przez telefon, to Juicy Lucy. Dostaje dziesiątaka od każdych dwóch setek kartek. W tym tygodniu jest Lucy, a za tydzień znowu Giną. Pomagam jej. – Potarł dłonią podbródek i dodał: – Muszę się ogolić, bo zostawiam kłaki w szmince. Mamy w sypialni stosy brudnej bielizny. W czwartki zabiera ją facet. Nie mogłem mu pomóc, ale śmieszył mnie widok Toma siedzącego przed ogniem, całującego kartki, pakującego bieliznę i wdychającego rodzinne smrody. Znowu odgrywał dziarskiego koguta: – No, wiesz... Mówiłem już, że to potrwa tylko do czasu, aż zaczną się prawdziwe pieniądze. Kasa to naprawdę ostry uaktywniacz. Uruchomię to w odpowiedniej chwili. Rozumiesz, co mam na myśli? – Oczywiście, Tom – potwierdziłem. Rozumiałem doskonale. Gdy minęliśmy róg Ali Saints Road i Janice nie mogła już nas widzieć, postanowiłem spróbować raz jeszcze. Przystanąłem przed wystawą pełną wlewek, zaworów, rur i przeróżnego hydraulicznego szajsu. – Pomyśl o tym poważnie, Tom. Nie będę zajmować się czymś, co nie jest koszerne. Jestem za stary na takie numery. Wszystko, co chcę zrobić, to zarobić pieniądze, podobnie jak ty. Jesteś mi potrzebny, ale muszę dziś wieczorem wiedzieć, czy wchodzisz w to, czy nie. Wbił oczy w chodnik, opuścił ramiona. – Tak, ale wiesz... – Zimno dobierało się do niego. Nie wiedziałem, czy naprawdę nie miał płaszcza, gdyż nie wycałowali odpowiedniej liczby kartek, czy też był na tyle niemądry, że zapomniał się cieplej ubrać. I tak noga za nogą, dotarliśmy do Westbourne Park Road. Chciałem złapać taksówkę i stanąłem na rogu, a Tom obok mnie, przestępując z nogi na nogę. Położyłem rękę na jego ramieniu i powiedziałem: – Posłuchaj, stary. Jedź wymienić trochę forsy, pomyśl o tym, co ci mówiłem, i spotkamy się wieczorem, dobra? Zacząłem rozglądać się za taksówką. Tom stał nadal z pochyloną głową, z rękami w kieszeniach; dygotał z zimna. Mówiłem do czubka jego głowy: – Zadzwonię do ciebie o siódmej i pójdziemy na drinka. Zgoda? W mroku pokazało się żółte światło, więc podniosłem rękę. Taksówka zatrzymała się; silnik Diesla sapał, ale nie tak szybko jak licznik. Tom nadal stał jak wmurowany, z rękami głęboko w kieszeniach; trzęsło nim. Znów mówiłem do czubka jego głowy: – Taka okazja zdarza się tylko raz. Pomyśl o tym poważnie. Czubek jego głowy poruszył się, ja zaś odebrałem to jak odmianę potwierdzającego kiwnięcia. Nie mogłem już wytrzymać tej jego trzęsionki, więc rozpiąłem własną kurtkę mówiąc: – Do cholery, włóż moją kurtkę. Zaprotestował nieśmiało, a potem podziękował mi szerokim uśmiechem, gdy wkładał ją na siebie. Teraz mogłem zobaczyć jego twarz. – Taka okazja zdarza się tylko raz, człowieku – powiedziałem, wsiadłem do taksówki, kazałem się zawieźć do Marble Arch, zatrzasnąłem drzwi i opuściłem szybę. Tom kończył już zapinanie okrycia. – Wiesz, Nick, pieprzę to wszystko. Jestem za! – Jeszcze raz pokazał, jaki z niego kozak. Nie chciałem dać poznać po sobie, jak mnie to ucieszyło, powiedziałem jednak: – W porządku! Zadzwonię wieczorem i podam ci szczegóły. Jutro wyjeżdżamy, OK? Zabierz paszport. – Nie ma sprawy. – Doskonale. Pamiętaj – przypomniałem mu – tydzień, najwyżej dwa. Nigdy nie wiadomo. Dotknąłem kciukiem ucha, a małym palcem warg, pokazując na migi rozmowę telefoniczną. – Wieczorem, o siódmej. – Aha, Tom, jeszcze jedno. Czy masz kartę kredytową? – Mam. I co z tego? – Ja nie dostałem. Mógłbyś zapłacić za bilety, ale nie martw się. Dam ci gotówkę, zanim wyruszymy. Nie dałem mu czasu na zbyteczne rozmyślania. Ponieważ taksówka ruszyła, byłem zadowolony z siebie, a w duchu podejrzewałem, że Tom nie podzieli się swoją fortuną z Janice. Gdybym był na jego miejscu, zrobiłbym tak samo. Dałem taksówkarzowi napiwek, a potem kupiłem sobie na Oxford Street niebieską kurtkę narciarską i poszedłem do drogerii po kilka drobiazgów, których potrzebowałem do ożywienia skrzynki kontaktowej, aby przekazać Liv szczegóły. Zanim ludzie z E4 namierzyli mnie w apartamentowcu, uważałem za paranoiczny pomysł, aby za pośrednictwem skrzynki kontaktowej informować Liv o szczegółach lotu, lecz teraz doszedłem do wniosku, że to było niezbędne. Skoro ci z E4 byli podłączeni do mojej skrytki pocztowej, to dopóki jestem na terytorium Zjednoczonego Królestwa, nie chciałem mieć z nią kontaktu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było to, by rysunek Kelly dostał się w łapy Lynna. Nigdy już bym go nie odzyskał. Zatelefonowałem z budki i zarezerwowałem miejsca w samolocie na nazwisko Toma. Namówię go, by jutro na lotnisku zapłacił za bilety kartą kredytową. Teraz, kiedy mój motor należał już do historii, nie miałem wyboru. Nikt nie mógł wiedzieć, że Nick Stone opuścił kraj. Zastanawiałem się, czy Tom był nadal pod obserwacją jako znany wywrotowiec, ale zdecydowałem się na ryzyko. Nie miałem czasu, aby coś z tym zrobić. W nowej ciepłej kurtce zdecydowałem się pójść do mojej skrzynki kontaktowej. To nie było daleko. Przebijając się przez miasto ogarnięte szałem sobotnich zakupów, przeszedłem jakieś dwieście metrów do Oxford Circus. Po prawej stronie miałem przed sobą studia BBC przy Portland Place. Pozostałem na przeciwległym chodniku i poszedłem do Langham Hilton. Po przebyciu około pięćdziesięciu metrów, nie dochodząc do hotelu, wszedłem pod jakieś rusztowanie, pod którym stały dwie czerwone budki telefoniczne w dawnym stylu. W oknach każdej z nich znajdowało się chyba ze dwadzieścia wizytówek, przetrzymywanych przez tych głupoli z Bluetac. Kontrolerzy mieli obowiązek codziennie odwiedzać budki, by usunąć z nich wszelkie reklamy, ale po upływie godziny wracały. Wszedłem do budki po lewej stronie i zobaczyłem wizytówkę Susie Gees wskazującą adres trzy dzielnice dalej, w stronę Oxford Circus. Susie wyglądała na bardzo porywczą panienkę i w pozycji na czworakach słała całusa. Zdarłem wizytówkę z szyby, wyjąłem czarny mazak i narysowałem kreskę prowadzącą w dół szyby. Wsadziłem Susie do kieszeni i ruszyłem w kierunku hotelu. Było trochę za wcześnie, aby pozostawiać ślad w skrzynce kontaktowej, ale nie przewidywałem jakichś kłopotów. Z torbą w ręce wkroczyłem przez obrotowe drzwi do hotelu, które specjalnie dla mnie uruchomił facet wystrojony w zieloną tunikę do kolan i coś na głowie, co przypominało krzyżówkę turbana i beretu. Przypominał złoty samorodek. Luksusowe wnętrze hotelu Langham pełne było biznesmenów i bogatych turystów. Gdy przechadzałem się po wyłożonej marmurem recepcji, miałem po lewej ręce bar Chukka urządzony na modłę indyjską. Instrukcja Liv była bezbłędna. Na prawo, kilka stopni wyżej, znajdował się stół recepcyjny, z przodu restauracja połączona z herbaciarnią. Mój cel stanowiła jednak suterena. Na dole było równie luksusowo jak na parterze: klimatyzacja, miękkie dywany; mieściły się tu także salki konferencyjne i centrum biznesowe. Przed salą noszącą nazwę George Room umieszczono na stojaku czarną tablicę z białym tekstem: „Konferencja Zarządzanie 2000 wita swoich gości”. Minąwszy powitalne ogłoszenie i dwa ścienne telefony, do których miałem wrócić, poszedłem do toalety. Naprzeciw pozostałych salek było więcej telefonów, szatnia i stół zastawiony herbatą, kawą i herbatnikami, przy którym zasiadał czarny mężczyzna i biała kobieta rozmawiający tym szczególnym tonem, który słysząc, już wiesz, że oni trąbią o zarządzaniu. Gdy tylko mnie spostrzegli, obdarzyli mnie korporacyjnymi uśmiechami. Odpowiedziałem im uśmiechem i poszedłem do pomieszczenia dla panów. Zasiadłszy na sedesie, wyjąłem z torby małe plastykowe pudełeczko, jakiego używa się do przechowania dziennej porcji witamin i reklamowane dwustronnie klejące łatki. Przylepiłem obie do pudełeczka, żeby mi się nie pomyliły, po której stronie ich użyć, gdyż w przeciwnym razie mogłyby się nie przylepić i byłby kłopot. Do pudełeczka włożyłem kawałeczek papieru z następującą wiadomością: Przylatuję 12 o 3.15. To było wszystko, co powinna wiedzieć. Sprawdziwszy uprzednio, że łatki trzymają się jak należy, włożyłem torebkę z pomocami do kieszeni, wyszedłem z toalety, uśmiechnąłem się do tych dwojga przy szatni i wróciłem do tamtych dwóch telefonów. Aparaty umieszczono nisko na ścianie, aby mogli z nich korzystać inwalidzi na wózkach. Postawiłem torbę między nogami i podsunąłem nogą krzesło bliżej telefonu. Liv dobrze go wybrała: niezbyt oblężony, bez żadnych kamer w pobliżu i żadnych powodów, dla których powinny tam być. Gdy usiadłem, przygotowałem monetę i wizytówkę Susie, zdjąłem słuchawkę i wykręciłem numer, zastanawiając się, czy Janice i Tom wykonali dla niej ostatnio jakieś uszminkowane kartki. Chciałem, aby moneta była widoczna na wyświetlaczu i by została użyta, gdyż w przeciwnym razie wszystko wyglądałoby podejrzanie, gdyby ktoś przechodzący obok zauważył, że okupuję automat udając, że rozmawiam. Był to drobiazg, ale ważny. Ze słuchawką w prawej ręce trzymaną przy uchu czekałem na połączenie z Susie, lewą zaś badałem w kącie pod drewnianą fornirowaną półką, czy natrafię na dużą łatkę, którą miała tam umieścić Liv. Ponieważ znajdowałem się obok wejścia do George Room, drzwi otworzyły się za mną i do sali zaczął napływać strumień uczestników imprezy „Zarządzanie 2000”. Podczas gdy słuchałem donośnego sygnału, przypatrywałem się, jak tłum przemieszcza się po przydzielonym mu terytorium obok szatni. Na krześle obok mnie usiadła dwudziestoparoletnia kobieta i włożyła monetę do automatu. Odezwała się Chinka o agresywnym głosie: – Halo!? Słysząc, jak inny rozmówca wystukuje jej numer, zapytałem: – Susie? – Nie, poczekaj. Czekałem. Dziewczyna obok mnie zaczęła mówić o swoim dzieciaku, którego trzeba będzie odbierać z przedszkola, ponieważ ona będzie się spóźniać. Osoba po drugiej stronie była zirytowana. – To nieładnie, mamo, to nieprawda, że zawsze się tak samo tłumaczę, oczywiście, że ona pamięta jak wygląda jej własna matka. Kirk będzie w domu wczesnym wieczorem i ją odbierze. Podszedł do niej z tyłu jakiś facet i położył jej rękę na ramieniu, którą pocałowała. Identyfikator ujawniał, że facet ma na imię David. Wychodziło na to, że to nie z powodu konferencji spóźnia się do domu. Wrzawa nasiliła się, gdy obecni zaczęli rozmawiać przy kawie o zarządzaniu. Słyszałem już w słuchawce zbliżające się kroki, gdy znalazłem wreszcie to, czego szukałem: miękką łatkę, tak jak zapowiedziała Liv. W słuchawce zabrzmiał bardzo zachrypnięty głos kobiety w średnim wieku: – Halo? W czym mogę być pomocna, kochanie? A może chcesz, żebym do ciebie przyjechała? Zbaraniałem, kiedy zaczęła wymieniać taryfy za spędzenie pół godzinki z Susie we Francji, Grecji i różnych innych krajach. Aby podtrzymać rozmowę, zapytałem, gdzie znajduje się Susie i wówczas podano mi jej adres w pobliżu Paddington. – To świetnie – powiedziałem. – Zastanowię się nad tym. Odłożyłem słuchawkę, podniosłem torbę, odsunąłem się razem z krzesłem, wstałem i wyruszyłem w drogę powrotną, porzucając kobietę, która wmawiała matce, że tym razem robi to już ostatni raz. Zanim przekroczyłem drzwi prowadzące na górę, sprawdziłem, czy moje pudełeczko nie jest czasem widoczne z tego poziomu. Gunga Din wykonał swoją sztuczkę z obrotowymi drzwiami i stanąłem na ulicy. Skręciłem w prawo i poszedłem tą samą drogą, którą przybyłem. Dzień się kończył i wkrótce zrobi się ciemno. Teraz tylko pozostało mi zatelefonować o siódmej do Toma, podać mu czas jutrzejszego wylotu, wyrzucić na śmietnik swoje skórzane ubranie, a broń zatopić w Tamizie – tej największej londyńskiej zbrojowni. 15. Niedziela, 12 grudnia 1999 roku. Tom stanął w kolejce dla przyjezdnych. Wytłumaczyłem mu jak najgrzeczniej, że musi trzymać się z dala ode mnie tak długo, jak będziemy się znajdować w strefie obserwowanej przez służbę bezpieczeństwa lotów. Kiedy siedzieliśmy już w samolocie, mówił zbyt wiele i nader głośno. Nawet rejestrowaliśmy się oddzielnie. Zgodził się na wszystkie propozycje, kwitując je tym swoim zwykłym: – Nie ma sprawy, stary. W przejściu podziemnym na Hithrow powiedział mi, że Janice zareagowała łagodnie na wiadomość o jego wyjeździe. – Powiedziałem jej, że razem z moim starym kumplem, Nickiem, mamy jakąś robotę w Szkocji. Powiedziałem jej to uczciwie. Gdyby Janice dowiedziała się, że on przez dwa tygodnie zabawiał się za granicą, podczas gdy ona musiała harować, całując kartki dla Lucy, byłaby po prostu wkurwiona. Zastanawiałem się, czy powiedział jej coś o forsie, ale go o to nie spytałem; nie chciałem, by to wyglądało, że sonduję plany jego dominacji w branży informatycznej. Przynajmniej nie próbował się utopić w darmowym alkoholu. Wszystko wskazywało, że nie pił i niewykluczone, że był to skutek odsiadki. To dobrze, bo nie będzie żadnego alkoholu, zanim wrócimy do Zjednoczonego Królestwa. Zrobił pewien wysiłek i ubrał się na drogę trochę porządniej. Dobrze się stało, bo chciałem, by upodobnił się do zwykłego obywatela, który nie stanowi łakomego kąska dla celników, bo zaraz biorą takiego na widelec. Nadal nosił moją kurtkę, zamienił jednak powypychane wyświecone dżinsy na nowe i kupił czerwoną bluzę. Wyglądał dość szykownie, ale choć umył i uczesał włosy, to zapomniał się ogolić. Przyglądałem się, jak poklepywał kurtkę. Po raz trzeci od opuszczenia Londynu złapałem się na myśli, że ilekroć na niego patrzę, zaczynam się spodziewać, iż zapodział gdzieś paszport. Przeszliśmy przez kontrolę imigracyjną i celną, a teraz nie trzeba było nawet czekać na bagaże. Oznajmiłem mu, że wszystko, czego potrzebował, to trochę mydła i szczoteczka do zębów, a bieliznę mógł uprać w wannie podczas wieczornej kąpieli. Drzwi rozsunęły się, abyśmy mogli wejść do sali przylotów. Ani Tom, ani ja nie wiedzieliśmy, kto nas powita. Przylecieliśmy o 1.45, a nie o 3.15, jak poinformowałem Liv. Zawsze lubiłem być wszędzie wcześniej, żeby sprawdzić, kto mnie oczekuje. Wchodząc do sali przylotów, miałem wrażenie, że pukam do obcych drzwi, nie wiedząc, kogo albo co zobaczę, gdy staną otworem. Spotkaliśmy się z Tomem w sali przylotów. Wyglądał dzisiaj jak prawdziwy macho, gdy patrzył na kobiety krążące wokół terminalu. – Co teraz, kolego? Gdzie idziemy? – Jesteśmy trochę za wcześnie. Chodźmy na kawę. Kierując się znakami, poszliśmy do kawiarni. Budynek terminalu zbudowany ze szkła i metalu nie był nadmiernie zatłoczony, ale ze względu na niedzielę, pełen raczej turystów niż biznesmenów. Przez szklane ściany widziałem matowe szare niebo, śnieg spiętrzony na poboczach ulicy i lodowe wąsy zwisające z zaparkowanych samochodów. Wraz z Tomem, który podskakiwał u mego boku jak młodszy brat, zbliżyliśmy się do kafejki, napotykając po drodze piękne blondynki w budce telefonicznej. – O, kurna! Chyba wykituję! Kocham te nordyckie laski. Dwie z nich musiały odebrać jego prądy, bo popatrzyły na nas i zaczęły się śmiać. Szedłem dalej zakłopotany. Te dziewczyny chciały sobie zrobić z niego śniadanie. Tom zdawał się tego nie zauważać. – Czy wiesz, że o wiele więcej tutejszych ludzi ma dostęp do Internetu i korzysta z telefonów komórkowych niż gdziekolwiek indziej; oczywiście per capita? – To interesujące – odparłem. Tym razem powiedział coś, co było prawdą. Podobało mu się moje stwierdzenie. – To prawda, kolego. To pewnie przez tutejsze ciemności. Pieprzyć to, tak uważam. Popatrzyłem na niego i uśmiechnąłem się; bądź co bądź to, co powiedział, było po raz pierwszy szczere. Jego twarz promieniała, a chomicze policzki niemal zasłoniły mu oczy. – Tutejsi ludzie wyznaczają kierunki rozwoju. Rozumiesz, co mam na myśli? Złapał już właściwy rytm i wyrównał krok, a teraz szeptał mi do ucha, a jego głowa dotrzymywała mi kroku. – Zapewne dlatego technologia fotokopiarki znajduje się tutaj. Mam rację czy nie? Znudziło mnie to gadanie, ale poradziłem sobie z odpowiedzią. – Prawdopodobnie przyczyniają się do tego długotrwałe ciemności. To nic innego jak Xerox. Tak mi się wydaje. Napijesz się kawy? – Nie, herbaty. Ziołowej albo owocowej, jeśli mają tu coś takiego. Niebawem siedzieliśmy przy stoliku – ja przy kawie, a Tom nad kubkiem wrzątku i zapakowaną w folię torebką jabłkowej herbatki. Naprzeciwko nas znajdowały się pochylone ekrany stanowisk internetowych. Było tylko kwestią czasu, kiedy Tom też je zobaczy. Wówczas zostanę sam, co nie byłoby złym rozwiązaniem. Jego oczy rozbłysły i zaraz wstał. – Muszę tam iść i sprawdzić, czy to działa. Przyjdziesz? Odszedł, zabierając ze sobą herbatę. Ja nie poszedłem. Wrócił bardzo szybko, zanim zdążyłem spróbować kawę. – Nie mam żadnych monet, fińskich monet, może ty masz? Ja mam tylko dolary. Rozumiesz, co mam na myśli? Gdy wyszczerzył zęby, śmiejąc się z własnego dowcipu, wyciągnąłem jakieś drobne, które pozostały mi po opłaceniu napojów. Postanowiłem przejść się trochę, by sprawdzić, czy nie czyha na nas coś groźnego. Pozbyłem się E4, ale Wal miał oczywiście wrogów, a ponieważ pracowałem dla niego, byli także moimi wrogami. Dokumenty miałem zawsze przy sobie, lecz było coś jeszcze, co chciałem wyciągnąć z torby, zanim udam się na przechadzkę. Potem zasunąłem suwak, postawiłem nasze torby przy nogach Toma i poszedłem do sali przylotów na piętrze. Nie zauważyłem nic podejrzanego: nikt nie gadał wprost w klapę marynarki, nie było nikogo, kto odwracałby się wśród tłumu ludzi udając, że czyta gazetę. Wyszedłem pospacerować na zewnątrz, lecz zaraz wróciłem, gdyż zimno szczypało mnie w twarz i ręce. Nie zobaczyłem nic takiego, co mogłoby mi zagrażać. Wróciłem do sali przylotów i już w cieple zauważyłem dwóch facetów w garniturkach rodem z A4, zaopatrzonych w plastykowe folderki z uwidocznionymi na nich nazwiskami osób, które mieli odebrać. Tom nadal przebywał w internetowym raju. – Popatrz na to, Nick. Pierdolone zimno, no nie? Zobacz, wirtualne Helsinki. Na ekranie pokazane było wszystko, co wypada wiedzieć o Helsinkach: od planów ulic do wizerunków hoteli i ułatwień rezerwacji dotyczących podróży czy biletów teatralnych. Był nawet wirtualny plan marszruty, gdzie jak w grze można było sobie iść ulicą. Zostawiłem nadal torby przy Tomie, poszedłem po świeżą kawę, usiadłem przy tym samym stoliku i czekałem myśląc sobie, jakie to szczęście, że nie miałem młodszego brata, który łaziłby za mną krok w krok, kiedy dorastałem. Piętnaście minut później Tom wrócił z naszym bagażem, bo zabrakło mu bilonu. – Wysłałem tylko e-mail do Janice i napisałem jej wyraźnie, że nie będę miał z nią żadnego kontaktu tak długo, aż nie przetestuję całego sprzętu. Włożyłem notes z powrotem do torby i dokończyłem kawę. – Moglibyśmy się ruszyć – zauważyłem. – Ci, którzy nas oczekują, powinni już tu gdzieś być. Naszą paradę łatwo było zauważyć. Czerwony na twarzy elegancki facet z jasnokasztanowymi włosami w szarym płaszczu i takim samym garniturze pokazywał podróżnym pchającym przez rozsuwane drzwi wózki do sali odpraw celnych tabliczkę z wypisanym mazakiem tekstem „Nick i jeszcze ktoś”. Weszliśmy i przedstawiliśmy się. Kiedy podaliśmy sobie ręce, facet zrobił się opiekuńczy, strzelił obcasami i zaproponował, że poniesie nasze torby. Tom odmówił, ja nie miałem nic przeciwko temu. Naprzeciw terminalu znajdował się krótkoterminowy parking. Kiedy zbliżyliśmy się do srebrnego merca, nad naszymi głowami przeleciał z rykiem samolot. Tom był pod wrażeniem, gdyż oznajmił: – Piękna bryka! Wsadziliśmy torby do bagażnika, sami zaś zajęliśmy tylne siedzenia. Zagrał silnik, zagrało radio. Przyjąłem, że dwaj prezenterzy mówią po fińsku, lecz Tom popatrzył na mnie i powiedział: – Oni mówią po łacinie. Tutaj mają świra na punkcie tego języka, kolego. Nie wiadomo dlaczego, ale mają. – Skąd ty wiesz tak wiele o Finlandii? Merc ruszył. – Wszedłem ubiegłej nocy do sieci, prawda? Będziesz udawał chodzącą encyklopedię przez cały tydzień? Popatrzył na mnie, nie był pewien, czy to przypadkiem nie była zniewaga, następnie uśmiechnął się, mówiąc: – Nie, kolego, myślałem tylko, że chciałbyś wiedzieć. Rozparł się na siedzeniu. Był jednak urażony. Nie popisałem się. Jechaliśmy, jak wskazywały dwujęzyczne znaki drogowe – w języku fińskim i szwedzkim. Kiedyś w tym kraju rządzili Szwedzi, a potem Rosjanie. Jezdnia została doskonale oczyszczona ze śniegu i lodu. Z lotniska było blisko do Helsinek i niebawem znaleźliśmy się na obwodnicy wiodącej do miasta. Po obu stronach widziałem niewiele zakładów przemysłowych, za to piętrzyły się góry śniegu. Uśmiechnąłem się na myśl, że w Zjednoczonym Królestwie kilka płatków śniegu powoduje, iż cały naród zamiera, a oni tutaj mają śnieg przez wiele miesięcy i życie codzienne nie staje na głowie. Zauważyłem znak, który informował: Sankt Petersburg 381 km. W ciągu trzech- czterech godzin moglibyśmy opuścić jeden z najbogatszych i zaawansowanych gospodarczo krajów na świecie, by znaleźć się w mieście chaosu i anarchii. Nie musiałem się jednak tym martwić; wjechaliśmy w zjazd z autostrady, by znaleźć się na innej trasie E75; teraz ruszyliśmy dalej w kierunku terenu zabudowanego. Mały kompas zainstalowany na tablicy rozdzielczej powiedział mi, że jedziemy na północ. Wszystkie samochody na autostradzie miały zapalone światła – takie tu są przepisy. Popłynęliśmy wygodnie autostradą przez sosnowe bory, śnieg i masywne ciosy w granitowych odkrywkach. Spojrzałem na Toma, który zdawał się odpoczywać z głową opartą na podgłówku, ze słuchawkami walkmana w uszach. Postanowiłem pójść za jego przykładem, usiąść wygodniej i odprężyć się, choć obserwowałem znaki drogowe. Celem naszej podróży mogły być dwie miejscowości: Lahti i Mikkele, a po upływie około godziny było już jasne dokąd zmierzamy, bo skręciliśmy w zjazd prowadzący do Lahti. Miasto zdominowały dwie bardzo wysokie wieże podobne do wieży Eiffla, pomalowane na czerwono i biało, z iglicami schowanymi w chmurach, wyposażone w błyskające na wszystkie strony światła sygnalizacyjne dla samolotów. To miejsce było stolicą sportów zimowych i pełne teraz pojazdów i ludzi. Skoki narciarskie odbywały się wprost nad domami, a ponieważ właśnie samochód zaczął dudnić po bruku głównej dzielnicy handlowej, zauważyłem, że nawet emeryci używali kijków do biegów narciarskich zamiast lasek. Mieszkańcy Lahti przywiązani byli, rzecz jasna, do betonu i stali. Zamiast tradycyjnych drewnianych domów z jednym albo dwoma reniferami zaparkowanymi na zewnątrz, woleli nowe modele saaba i blask świątecznych dekoracji. Skręciliśmy w lewo obok miejskiego placu, minęliśmy jasno oświetlony rynek ze stoiskami osłoniętymi masą płótna i nylonu, spod których waliły kłęby pary. Tak wyposażeni sprzedawcy, którzy stali cały dzień na zimnie, wyglądali jak astronauci. Zaraz potem samochód zahamował przed znakiem informującym, że znajdujemy się przed hotelem Alexi. Ostry skręt w lewo, wjazd na chodnik i stanęliśmy przed bramą do garażu, która zaczęła się natychmiast otwierać. Grupa matek z wózkami spacerowymi na trzech kołach przeszła z tyłu naszego samochodu, a potem przez ulicę. Zjechaliśmy dość szybko stromą rampą do dużego, źle oświetlonego podziemnego parkingu. Kałuże ze śniegu pokrywały posadzkę w miejscach, gdzie wcześniej stały samochody, a z bagażników każdego parkującego tam samochodu wystawały przypięte narty. Krążyliśmy w poszukiwaniu wolnego miejsca. Tom siedział nadal, ale już bez słuchawek; oczy miał otwarte. – Wiesz co, Nick? – powiedział. – To wygląda tak jak na filmach szpiegowskich. Rozumiesz? – Ton jego głosu się zmienił, jak gdyby zastanawiał się nad tym, co właśnie powiedział. – Wszystko odbywa się jak należy, prawda? Wydaje mi się, że wiesz, co jest grane. Mam na myśli, że mogą się wydarzyć różne rzeczy. Potwierdziłem kiwnięciem głowy, ale zbyt pewnie się nie czułem. Nasz opiekun zaparkował wreszcie na wolnym miejscu, wyłączył silnik i odwrócił się do nas: – Poproszę panów o komórki, pagery i urządzenia nadawcze do poczty internetowej – oznajmił po angielsku z fatalnym akcentem. – Zostaną w samochodzie. Proszę się nie martwić; wrócą do panów. – Uśmiechnął się, pokazując zęby w nie najlepszym stanie. Wyjaśniłem, że zgodnie z instrukcją, żaden z nas nie posiada takich przedmiotów. Uśmiechnął się raz jeszcze, mówiąc: – W porządku. Dziękuję panu. Kierowca uruchomił dźwignię przy swoim fotelu i zwolnił zamek bagażnika. Wyszedłem z samochodu, Tom też, gdy czarny Mercedes, stary model z prostokątną karoserią ruszył powoli w naszym kierunku. Blask jego reflektorów nie pozwalał stwierdzić, kto siedzi wewnątrz. Popatrzyłem na Jeżowatego, lecz ten nie wyglądał na zaskoczonego. Mercedes zatrzymał się, silnik zgasł; jego tylna szyba była zaciemniona. W samochodzie znajdował się tylko kierowca. Dziewczyna wyglądała zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy ją ostatnio widziałem. Wtedy przypominała Włoszkę po służbie; teraz miała na sobie gruby szary golf w niesamowity, cudowny norweski wzór, który sięgał jej aż do podbródka, a na głowie miała tybetański kapelusz z szerokim opadającym rondem, zasłaniający większość twarzy, choć ja wolałbym widzieć kilka kosmyków jej blond włosów. Gdy boczne okno spłynęło w dół, zostałem potraktowany bardzo uprzejmym, ale oficjalnym uśmiechem. – Wsiądź szybko do samochodu – powiedziała, dodając coś po fińsku do Jeżowatego, ten zaś potrząsnął głową w jej kierunku, gdy my, razem z naszymi bagażami, zajmowaliśmy tylne siedzenia w samochodzie. W środku było zimno; musiała czekać na nas z wyłączonym silnikiem, więc ogrzewanie nie działało. – Zajmijcie miejsca i trzymajcie się z dala od okien. Tom patrzył na mnie, czekając na wyjaśnienie. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem: – Później, kolego. Odwróciłem się twarzą do przedniej szyby i zobaczyłem, jak Liv przygląda mi się we wstecznym lusterku. Uśmiechnęła się i powiedziała: – Witaj w Finlandii. Teraz przechyliła głowę w stronę Toma i przedstawiła się: – Mam na imię Liv. Cieszę się ze spotkania. Tom skinął głową i gapił się na nią nieśmiało. Wywarła na nim takie samo wrażenie jak na mnie. Odwrócił się, aby zerknąć na swoje odbicie w zaciemnionej szybie tylnego okna, bo pewnie chciał doprowadzić do porządku fryzurę. Wyjechaliśmy na drogę i skręciliśmy w lewo. Na rynku płonęły jeszcze światła, ale zapadły już ciemności. – Nie mamy za wiele czasu – powiedziała Liv. – Od naszej ostatniej rozmowy konkurencja zaczęła działać. Musisz wykonać zadanie w najbliższy wtorek. No tak, to jedna z tych małych komplikacji. Nie uwierzyłem jej. Byłem gotów iść o zakład, że taką synchronizację wybrał Wal, a Liv po prostu wciska mi kit. – Muszę zobaczyć ten obiekt – powiedziałem. – Dwie noce to za mało na przygotowania. Musisz mi dziś wieczorem opowiedzieć wszystko, co wiesz, a jutro sam zbadam to miejsce. – Oczywiście. Chciałabym też, aby Tom miał dość czasu na złamanie zabezpieczeń, zanim wejdzie do systemu. Tom podniósł się jak dobrze wychowane dziecko, które próbuje przypodobać się dorosłym. – Wszystko będzie OK. Pokaż mi tylko, co mam stamtąd wyciągnąć. – Oczywiście, Tom. Dowiesz się już niebawem. Minęła chwila, zanim Tom umościł się na swoim miejscu. Spojrzałem na szosę i zapytałem: – Dokąd teraz jedziemy? – Niedaleko, nad jeziora. To nie była żadna informacja. Przecież ten kraj był pokryty jeziorami. Czarno-żółty fosforyzujący znak drogowy z sylwetką miasta z czerwoną poprzeczną linią poinformował mnie, że byliśmy już poza Lahti. Jechaliśmy teraz jednopasmową, świetnie utrzymaną nitką autostrady otoczoną domami, jarzącymi się w ciemności świątecznymi dekoracjami, a potem znów biegnącą wśród lasów i granitowych odkrywek. Kolejny znak drogowy podpowiedział mi, że do Mikkeli mieliśmy 106 kilometrów. Zdążaliśmy nadal na północ. Nie spuszczałem oka ze wskaźników kilometrażu zamontowanych przy plastykowych skrzynkach pocztowych ustawionych w szeregu na poboczu i będących oznaką, że gdzieś w głębi tutejszych lasów mieszkają ludzie. Pochmurne niebo i zwartość koron drzew spowodowały, że ogarnęły nas ciemności, a czysty biały śnieg podwajał niemal skuteczność świateł samochodu. W samochodzie zrobiło się ciepło, Tom miał słuchawki na uszach, zamknął oczy. Myślałem o różnych sprawach i chciałem powiedzieć o tym Liv, ale rozmawianie o głupstwach nie należało do jej zwyczajów. Samochód był wyposażony w mnóstwo lusterek, zbędnych w normalnym samochodzie, które jednak służyły do celów anty-inwigilacyjnych. To dlatego spotkaliśmy się na terenie parkingu, zanim doszło do kontaktu pomiędzy dwoma samochodami. Gdyby ktoś śledził nas od chwili wyjazdu z lotniska, mógłby przypuszczać, że udaliśmy się do hotelu. Gdy podniosłem się na siedzeniu, w światłach tablicy rozdzielczej zobaczyłem jej twarz. – Powiedz mi Liv, po co to całe zamieszanie z komórkami i pagerami, i skąd pomysł ze skrzynką kontaktową w tamtym hotelu? – Stare sposoby są najlepsze – odpowiedziała z uśmiechem. – Kiedyś pewien Sycylijczyk powiedział mi, że jeśli chce się być pewnym przyszłości, trzeba odrobić lekcje z przeszłości. Jego organizacja posługiwała się od wieków kurierami, którzy przekazywali informacje między sobą. W ten sposób utrzymywano kontrolę nad wszystkim, co tajne. Właśnie wtedy mafia zaczęła działać w Ameryce i jej ludzie zrobili się leniwi: pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęli używać telefonów i to zadecydowało o ich upadku. Jeśli masz do przekazania ważną informację i chcesz utrzymać ją w tajemnicy, musisz komunikować się osobiście, bo dzięki temu masz nad nią kontrolę. Pojawiły się znaki drogowe zapowiadające drogę E75 i Mikkeli, zniknęły drzewa i jakieś czterysta metrów na prawo w dole zobaczyłem autostradę. Światła samochodów przesuwały się w obu kierunkach, ale my pozostaliśmy na starym szlaku; zaraz pokazały się drzewa i zasłoniły tamten widok. Teraz było łatwiej obserwować, czy ktoś jedzie za nami. Liv mówiła dalej: – Co się zaś tyczy drugiej części twego pytania, to stosujemy wszystkie nieodzowne środki ostrożności; nie tylko wobec informacji, lecz także naszych ludzi. Z tego właśnie powodu będę waszym jedynym kontaktem. Postanowiłem nie mówić jej o wszystkim, co się wydarzyło po naszym spotkaniu w Londynie. I ona, i Wal wiedzieli o mnie za wiele. Na poboczu rozbłysły światła uliczne, a znaki poinformowały, że zbliżamy się do Heinoli. Tom ocknął się i zdjął słuchawki. Usłyszeliśmy cichą muzykę taneczną. – Czy już jesteśmy na miejscu? – zapytał. – Jeszcze pół godzinki – wyjaśniła Liv. – Ach tak! Dziękuję – odpowiedział jak szkolny prymus. Liv ściągnęła w dół manetkę ogrzewania i zdjęła kapelusz. Włosy spłynęły jej wokół ramion. Tom gapił się przed siebie na miasto, wyciągnął demonstracyjnie chusteczkę z kieszeni i wyczyścił nos, a potem, w świetle ulicznych latarń, przyjrzał się w skupieniu jej zawartości, jak gdyby tam było jakieś proroctwo. Przestaliśmy krążyć wokół miasta w kolejnym manewrze anty inwigilacyjnym i skręciliśmy w węższą drogę. Domy i światła zniknęły dość szybko, zastąpiły je drzewa, ciemność i droga biegnąca między drzewami. Liv nadal śledziła, czy nikt za nami nie jedzie, Tom zaś, dla którego chusteczki higieniczne stały się teraz celem życia, powrócił do słuchania muzyki. W końcu skręciliśmy w wyczyszczoną ze śniegu asfaltową drogę wśród drzew, przebyliśmy jakieś dwieście-trzysta metrów, pokonując niewielkie wzniesienie i wśród drzew pokazał się dom, który rozbłysnął światłami reflektorów umieszczonych w gruncie, gdy tylko zbliżyliśmy się do niego. Musieliśmy minąć jakiś czujnik. To miejsce wyglądało jak wzięte z filmu z Jamesem Bondem, a Blofeld obserwował nas pewnie z domu, głaszcząc swego kota. Dom miał sześćdziesiąt-siedemdziesiąt metrów długości i wyglądał, jak gdyby ktoś wyjął z bloku plaster z mieszkaniem i posadowił go na dwóch masywnych podporach około sześć metrów nad gruntem. Wal rzeczywiście robił stylowe rzeczy. Podjazd zaprowadził nas przed dom, gdzie szklane panele powiązane z podporami tworzyły wewnętrzny parking. Gdy zbliżyliśmy się do domu, dwuskrzydłowe drzwi, jakie zwykle prowadzą do patio, otworzyły się automatycznie, a potem zamknęły za nami. Kiedy wysiadłem z samochodu, zaskoczyło mnie ciepło. Rozświetlone okna i światło odbite od śniegu spowodowały, że odwróciłem głowę, czekając, aż oczy przywykną do tego blasku. Liv wyjęła klucz na łańcuszku i otworzyła brązowe drzwi w lewej podporze. Tom i ja chwyciliśmy torby i poszliśmy za nią do ciepłej klatki schodowej. Zauważyłem, że tamte kowbojskie buty zostały teraz zastąpione przez kozaczki. Znaleźliśmy się w ogromnym pomieszczeniu długości trzydziestu i szerokości dwudziestu metrów i, podobnie jak w Londynie, szpitalnie białym i skromnie urządzonym. Najbliższe drzwi po prawej stronie prowadziły do kuchni i widać było białe meble i stalowe blaty. Salon, w którym się zatrzymaliśmy, był skopiowany wprost z niedzielnego dodatku poświęconego urządzaniu wnętrz. Dwie białe skórzane kanapy stały po obu stronach szklanego chromowanego stolika do kawy, i to było wszystko. Żadnego telewizora, sprzętu audio, kolorowych magazynów, kwiatów, obrazów na ścianach. Białe pionowe żaluzje biegły od podłogi do sufitu, za nimi zaś spodziewałem się okien. Salon oświetlały łagodnie – oczywiście białe – lampy ścienne. W suficie nie było śladu instalacji. Tom i ja staliśmy z bagażami w rękach. – Pokażę wam pokoje – powiedziała Liv, zmierzając ku odległym drzwiom po prawej stronie. Zastanawiałem się, czy nigdy na nikogo nie czekała, czy też Armani wymagał od niej, aby zawsze szła przodem. Weszliśmy do holu, nasze obuwie skrzypiało na drewnianej lakierowanej podłodze. Mój pokój znajdował się za pierwszymi drzwiami na lewo. Znów znalazłem się w świecie bieli, z niskim łożem w stylu japońskim, łazienką z prysznicem, wyłożoną płytkami z białego marmuru i pełną nowiutkich białych ręczników. Nie było żadnej szafy, tylko małe płócienne pojemniki zwieszone na chromowanych szynach. Nie było też okien, co mnie zaskoczyło, bo widok z nich byłby na pewno fantastyczny. – Nie ma takiej potrzeby. Tutaj zawsze jest zbyt ciemno – zauważyła Liv. Postawiłem torbę na podłodze, bo nie było jej gdzie umieścić. – Twój pokój, Tom, znajduje się za następnymi drzwiami – poinformowała Liv. Odeszli, ale słyszałem ich głosy przez ścianę. Zdjąłem kurtkę i słuchałem szumu klimatyzacji. Buty na gumowych podeszwach zapiszczały na korytarzu i Liv stanęła w drzwiach. – Może miałbyś ochotę na kawę albo chciał coś zjeść? Potem musimy zabrać się do pracy, bo czas goni. – Chętnie, dziękuję. Kiwnęła głową i udała się do części mieszkalnej. Przestawiłem torbę w kąt pokoju, bo chyba tam było dla niej najwłaściwsze miejsce, gdy Tom zapukał do drzwi. – Bystra panna – powiedział. – Warta jest paru szylingów, no nie? Idziesz na kawę? Kilka minut później Tom i ja zajęliśmy białe kanapy naprzeciw siebie. Kiedy sadowiliśmy się wygodnie, skóra kanap poskrzypywała, a z kuchni dobiegał brzęk porcelany. Wyglądało na to, że ignoruję Toma, kiedy Liv znajduje się w pobliżu, ale tak naprawdę nie było to złe wyjście, bo Tom przynajmniej zamilkł. Siedzieliśmy więc, czekając na Liv w towarzystwie łagodnego szumu ogrzewania. Powróciła z pełnym dzbankiem kawy, tacą z kubkami, mlekiem, półmiskiem krakersów i plastrów sera. Postawiła wszystko na stoliku i siadła obok Toma. Nie byłem pewny, czy mój kolega zaczął się wiercić z satysfakcji, czy też był tym zakłopotany. – Pozwól, że wyjaśnię założenia akcji – powiedziała Liv. – Pozostanę tutaj razem z wami. Mój pokój znajduje się tam, po drugiej stronie – dodała wskazując na przeciwległe drzwi. – W pokoju naprzeciw waszych sypialni czeka na ciebie laptop, Tom, byś mógł wykonać od ręki deszyfrację firewallu. Powiem ci o tym więcej w stosownej chwili. A teraz informacja dla ciebie, Nick. We wspomnianym pokoju znajdziesz plany domu, który odwiedzisz. We wtorek rano musicie odkryć sposób dostępu, wejść do tego domu i skopiować pliki. Zostałam upoważniona, by oświadczyć, że jeśli do tego nie dojdzie, umowa przestanie obowiązywać. Siedziałem i słuchałem tego wszystkiego, pewien, że gotów jestem zawrzeć pakt z diabłem, aby wszystko było gotowe na czas. Chciałem tych pieniędzy, potrzebowałem ich. Liv i ja piliśmy kawę bez mleka. Tom nawet nie tknął tego napoju, ale zdecydowanie nie zamierzał być natrętny i prosić o ziółka. Znowu zapadła pełna napięcia cisza. Liv siedziała, odczuwając nasze zakłopotanie i chyba ją to bawiło. Miałem wrażenie, że ona wie więcej o mnie i Tomie niż my o niej. Po chwili powiedziałem: – Wszystko będzie, jak trzeba. Tom kiwnął głową i bąknął: – Nie ma sprawy. – Jestem tego pewna. Później omówimy szczegóły dotyczące pieniędzy i wymiany danych. – Wstała z kanapy, mówiąc: – Zabierzcie swoje kubki. Czas zaczynać. Ruszyliśmy korytarzem. Pokój po prawej stronie był tak samo biały jak wszystko w tym domu, bardzo długi i prostokątny. Stały tam dwa sosnowe biurka i krzesła. Na jednym z biurek leżała aluminiowa aktówka, na drugim mały czarny, lśniący laptop IBM, o wiele mniejszy niż kartka formatu A4, razem z futerałem, przewodami ułożonymi na pokrywie i cienką czarną nylonową torbą z paskiem na ramię. Liv wskazała na aktówkę i wyjaśniła: – Tom, ten laptop jest dla ciebie. Podejdź tu, Nick – zaproponowała stojąc już przy drugim biurku. Gdy oboje z Tomem zaczęli omawiać kwestię firewallu, skorzystałem z okazji i otworzyłem teczkę. Znalazłem w niej kilka ostemplowanych map, każda w innej skali. Wszystko wskazywało na to, że naszym celem była miejscowość o nazwie Lappeenranta, położona około stu dwudziestu kilometrów na wschód, w pobliżu granicy rosyjskiej. Mapa sporządzona w największej skali pokazywała, że cały ten obszar był w istocie rozległym systemem jezior o powierzchni ponad stu kilometrów kwadratowych, z setkami małych wysepek i wąskich zatoczek, pełen wiosek i małych miasteczek. Obiekt znajdował się dwadzieścia kilometrów na północ od Lappeenranty, przy drodze łączącej kilka wysepek z rejonem noszącym nazwę Kuhala. Dom nie był nad brzegiem jeziora, ale około kilometra od wody, i otoczony lasem. Liv nas opuściła. Obserwowałem, gdy wychodziła. Była niezwykle opanowana. Uświadomiłem sobie, że zaczynam ją lubić, i to bardzo. – Tom? – zwróciłem się do niego. Tkwił pochylony nad małym ekranem. Obrócił się na krześle i zapytał: – O co chodzi, kolego? – Pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybyś nie wspominał nic Liv o forsie. Chodzi o to, że jej udział może być niższy niż nasz, a ona może ma już tego wszystkiego dość. Jeśli sama cię o to zapyta, powiedz jej, że nie wiesz, dobrze? – To ona tym nie rządzi? – Wątpię w to. Ona tylko pracuje, tak jak my. Myślę, że nie powinniśmy odsłaniać naszych kart, OK? Tom odwrócił się do biurka, mówiąc: – Skoro tak uważasz, kolego, to tak ma być. Klawisze zaczęły stukać pod jego tańczącymi palcami. – W sumie gówno mnie to obchodzi. Wróciłem do materiałów rozłożonych przede mną. Mapy są pożyteczne, lecz tylko do pewnego stopnia. Powinienem zobaczyć obiekt na własne oczy i przeprowadzić dokładny rekonesans. Słyszałem, jak za moimi plecami Tom się kokosi, usiadłem i nauczyłem się mapy na pamięć. Najlepszym sposobem wkucia mapy jest wizualizacja marszruty. Było to zdecydowanie łatwiejsze niż próba zapamiętania nazw miejscowości i numerów dróg. Siedziałem więc przed białą ścianą i odtwarzałem drogę z Heinoli do obiektu, kiedy zauważyłem brak kawałka tynkowej okładziny przy gniazdku. Stanąłem na czworakach, aby stwierdzić, skąd ten ubytek, odsunąłem kant biurka i odkryłem arkusz ołowiu pokrytego plastykiem. Zerknąłem na Toma, który jak opętany nadal biegał palcami po klawiaturze. Wcisnąłem ten kawałek na miejsce i przespacerowałem się wokół pokoju szukając innych dziur. Uświadomiłem sobie, że nie ma w tym pomieszczeniu gniazdek telefonicznych. Nawet w tak nowoczesnym domu taki minimalizm posunięty był za daleko. Czyżby to miejsce zabezpieczono przed dostępem telekomunikacji? Jeśli to była prawda, to Wal naprawdę traktował swoją pracę bardzo poważnie i ten fakt wytrącił mnie trochę z równowagi. Nie lubiłem odkrywania rzeczy, o których winienem wiedzieć wcześniej. Podszedłem do biurka Toma i stanąłem za nim, patrząc na ekran pełen liczb i liter. Za każdym razem, kiedy uderzał w klawisz, zmieniało się kilka pionowych linii. – Czy ty coś z tego rozumiesz? – Nie ma sprawy. Tu jest wszystko o algorytmach, protokołach i ustalonych procedurach pośredniczących w komunikacji międzysieciowej. Takie bzdury. Wszystko sprowadza się do tego, że chcę znaleźć kolejność dostępu pomiędzy około milionem ustawień. A to jest zapora między mną i resztą systemu. – Pokazał coś na ekranie nie odrywając od tego oczu i mówił dalej: – To bardzo wyrafinowana zapora, posiadająca program, który wychwytuje nadzwyczajne przypadki, takie jak moja próba włamania, i traktuje je jako zagrożenie. Jeśli mielibyśmy to robić w obiekcie, to nie potrafiłbym przeprowadzić tego na czas. Ta struktura jest doskonała, ale ja mam czas, aby się z nią pobawić. Nie zamierzał już ze mną rozmawiać; wychylił się nieco do przodu i studiował ekran. Na kilka sekund zapanowało milczenie, mamrotał coś do siebie i dopiero po chwili wrócił na ziemię. – Tak czy owak, kiedy włamię się do tego interesu, to pozostanie mi tylko skonfigurować laptop, zabrać ze sobą i pobrać wszystkie pliki, których ona potrzebuje. Żyć nie umierać. Łatwizna. Przyglądałem się, jak pracował. Zamienił się w mistrza świata, jego ręce przesuwały się po klawiszach szybko, pewnie i rozkazująco. Zmienił się nawet ton jego głosu, kiedy tłumaczył mi, co zrobił. – Powiedz mi, Tom, czy potrafisz wydobyć te pliki? Ekran zapełniony ruchomymi cyframi, literami i symbolami wywoływał moje zakłopotanie. – Nie ma sprawy, kolego. Nie ma sprawy... Spojrzałem na uszkodzony tynk. – Mam jeszcze pytanie – powiedziałem. Jego wzrok był nadal przykuty do ekranu. – O co chodzi? – zapytał. Zmieniłem zamiar. – Idę na kawę. Pójdziesz ze mną? – Nie mogę, kolego. Muszę tu zostać i dokończyć to wszystko. Rozumiesz, co mam na myśli? Zostawiłem go samego. Chciałem wiedzieć, dlaczego znalazł się tutaj ten ołowiany ekran. Tom mógłby mi może w tym pomóc, ale po co zwracać jego uwagę na niebezpieczeństwo? Im mniej wiedział, tym lepiej. 16. Poszedłem do części mieszkalnej bez żadnej nadziei na znalezienie gniazdka telefonicznego w swoim pokoju. Światło było włączone, ale salon był pusty, a ze stolika już sprzątnięto; na szklanym blacie pozostała jedynie gruba książka. Okrążyłem salon szukając gniazdek, ale nie znalazłem ani jednego. Nie było ich też w kuchni. Nie zauważyłem jakichkolwiek śladów na ścianie, wskazujących na obecność przewodu, zdecydowałem więc spróbować inaczej. Podszedłem do żaluzji biegnącej od podłogi do sufitu i pchnąłem ją, ale była twarda i napięta, więc nawet nie drgnęła. Na ścianie obok znajdował się kontakt i wcale nie trzeba było być jakimś specem, aby wiedzieć, czemu służy. Kiedy dotknąłem przycisku, w stropie zamruczał umieszczony tam silniczek. Patrzyłem, jak żaluzje otwierają się od środka. Za oknem było ciemno, lecz światło płynące z salonu ujawniło wąski balkon za potrójnie oszklonymi rozsuwanymi drzwiami. Na balkonie leżał głęboki na metr dziewiczy śnieg, wspierając się o szyby. Przy nim widniały czubki kilku ośnieżonych sosen, lecz dalej panowała nieprzenikniona atramentowa czerń. Odwróciłem się, usłyszałem bowiem odgłos bosych stóp. Zobaczyłem idącą w moją stronę Liv. Była w niebieskim jedwabnym płaszczu kąpielowym przed kolana. Dzieliło nas kilka kroków, a każdy z nich odsłaniał to jedno, to drugie jej udo. Przystanęła tuż przy mnie i przekręciła kontakt. Pachniała, jak gdyby przed chwilą wyszła spod prysznica. Silnik zamruczał i żaluzje zasłoniły widok. Cofnęła się teraz o krok i powiedziała: – Żaluzje muszą być zamknięte zawsze, kiedy Tom pracuje na komputerze. Usiądziemy? – zapytała, wskazując dłonią kanapę. Poszła w kierunku kanapy, a ja za nią. Zauważyła, jak zerkam w stronę żaluzji i domyślała się, co zamierzałem powiedzieć, więc mnie uprzedziła: – Tak, Nick, zanim powiesz, co masz do powiedzenia, informuję cię, że żaluzje są wyłożone ołowiem. Tak jest zabezpieczony cały dom. Walentin nie życzy sobie, aby jego rywale wiedzieli, co on robi. Zainwestował miliony dolarów, aby mieć dostęp do informacji o konkurencji w tym biznesie. Uważa, że te pieniądze zostaną zmarnowane, jeśli ktoś dowie się, co go interesuje. Zna prawdziwą wartość informacji – nie chodzi o pieniądze, lecz o władzę. – Więc to dlatego nie ma tu telefonów? Żaluzje zamknęły się ostatecznie, kiedy usiedliśmy naprzeciw siebie, każde na innej kanapie. Kiedy podwinęła nogi pod siebie, jedwab uwydatnił kontury jej ciała. – Mam nadzieję, Nick, że nie powiesz o tym Tomowi. – Możesz być spokojna. Czy w zamian oddasz mi pewną przysługę? Nie informuj Toma o Małyszce i naszej umowie. Tak będzie dla nas lepiej. To człowiek, który martwi się byle czym, a ja chcę, aby skoncentrował się na swoim zadaniu. – Tak naprawdę nie chciałem, żeby wiedział, jakie pieniądze wchodzą w grę. – Oczywiście – powiedziała z uśmiechem. – Nigdy nie mam kłopotu z ograniczaniem informacji do minimum. Z drugiej strony, uważam, że w ważnych sprawach lepiej jest powiedzieć prawdę. Może lepiej, żeby Tom nie wiedział o Małyszce i pieniądzach, zanim znajdzie te dane, ale kłamstwa mogą też przeszkadzać, wprawiać w zakłopotanie i sprawiać, że praca staje się mniej wydajna, choć nie sądzę, abyś musiał mi o tym mówić, prawda? Nie byłem pewny, czy to było pytanie retoryczne, ale mimo wszystko nie zamierzałem udzielić jej wyczerpującej odpowiedzi. Wzruszyłem tylko ramionami. Pochyliła się, by zabrać książkę ze stolika, a gdy wróciła do poprzedniej pozycji, jedwabny płaszcz kąpielowy zsunął się z jej ramion. Próbowałem nie patrzeć, ale nie mogłem się powstrzymać. Ze wszystkich znanych mi kobiet Liv była najpiękniejsza, najatrakcyjniejsza i najbardziej inteligentna. Szkoda, że miałem chęć na szampana, a musiałem zadowolić się lemoniadą. Nie miałem tego czegoś, co przyciąga takie kobiety, a ona nie wyglądała na kogoś, kto oddaje się biedakom z litości. Gdy zauważyła moje spojrzenie, poprawiła swoje jedwabie i powiedziała: – Przeszkadza ci to? Wy, Anglicy jesteście jacyś dziwni; tacy pełni zahamowań. Roześmiałem się. – A co powiedzieć o tobie? Wygląda na to, że też zachowujesz rezerwę wobec obcych, ale nie masz nic przeciwko temu, aby siedzieć z nimi w saunie i gawędzić o pogodzie. Potem wyskakujesz na zewnątrz, tarzasz się w śniegu i smagasz brzozowymi gałązkami. Więc kto tu bryka na całego? – Wszyscy jesteśmy w niewoli przeszłości, a my Finowie może nawet bardziej niż inni – powiedziała ze śmiechem. Zmarszczyłem czoło. To, co usłyszałem, było dla mnie zbyt zawiłe. – Nie spodziewam się, że to zrozumiesz, lecz mit nordycki jest głębiej zakorzeniony w naszych duszach niż w innych kulturach skandynawskich. Niewykluczone, że jest to spadek po wiekach szwedzkiej i rosyjskiej dominacji. – Puknęła palcem w książkę. – To antologia fińskiej literatury ludowej. Popatrz, jacy jesteśmy zakręceni. – Jeśli chodzi o mnie, to bliżej mi do Harry’ego Pottera – zauważyłem. Nie miałem pojęcia, o czym ona, do cholery, nawija. Popatrzyła na mnie zdziwiona. Pewnie pomyślała, że ten Potter jest autorem jakiegoś szpiegowskiego thrillera albo innego szajsu, który przeczytałem. – Muszę omówić z tobą kilka spraw – powiedziała i zaraz poprawiła się – a raczej szczegółów dotyczących martwej skrzynki i wymiany pieniędzy. Rano będziemy musieli pojechać do Helsinek, nawet jeśli Tom nie zdoła do tej pory sforsować zabezpieczeń. Rzecz w tym, że nie możemy go tutaj zostawić. Już otworzyłem usta, aby coś wtrącić, ale wydawało się, że ona już dokładnie wie, co myślę. Nie byłem jednak pewny, czy potraktować to jako pochlebstwo, czy też jako sygnał alarmowy. – Już ci mówiłam, że nie ma powodu do niepokoju. Nikt cię tam nie szuka. W przeciwnym razie byłoby głupotą robić to, co robimy. Wszyscy chcemy, aby ci się powiodło, więc niby dlaczego mielibyśmy brać na siebie takie ryzyko? To, co mówiła, nie było pozbawione sensu, ale przecież niecały tydzień temu Cieśla wrócił do Helsinek jak do Dogde City, a ja nie zamierzałem spotkać kogoś, kto weźmie mnie za jednego ze swoich osobistych przyjaciół. – Kiedy ty i Tom odjedziecie stąd jutrzejszą nocą, nie wolno ci tutaj wracać, cokolwiek by się stało. Dzięki temu to miejsce pozostanie bezpieczne. Niezależnie od tego, co się wydarzy, nikogo tutaj nie będzie, bo ja też wyjadę zaraz po tobie. Zabiorę to, co zechcesz zostawić, i zwrócę ci podczas wymiany. W środę rano pojedziesz do obiektu i przekażesz mi szczegóły podczas naszego spotkania tylko we dwoje. Szczegóły wymiany są absolutnie twoim zmartwieniem. Walentin chce ci powierzyć kontrolę nad przygotowaniami, robiąc gest dobrej woli, i dać ci pewność, że podczas transakcji nie wydarzy się nic przykrego. Aby zapewnić akcji bezpieczeństwo, będziesz kontaktować się tylko ze mną. – Obdarzyła mnie widokiem swoich cudownych oczu. – Nie martw się, Nick, ten biznes jest tak prowadzony, by nie zagrażał żadnemu z nas. Próbowałem się nie roześmiać. Może Liv nie zauważyła, jak tacy jak Wal prowadzą interesy. Jeśli nie miałby kontroli nad mieszkaniem w apartamentowcu, to wysadziłby wszystko w powietrze, niezależnie od tego, kto znajdowałby się w środku. Nie byłem jeszcze całkowicie gotowy, by uwierzyć, że ten człowiek był moim najlepszym przyjacielem. Tymczasem wolałem wybrać czas i miejsce, gdzie spotkam się z nimi. To było rozsądne. Kiwnąłem głową i dodałem: – A jeśli nie założę martwej skrzynki kontaktowej, to co wtedy? – To założy ją Tom. Z tego właśnie powodu musi być jutro z nami. Jeśli do środy wieczorem nie otrzymam wiadomości, będę wiedzieć, że zaistniało poważne niebezpieczeństwo i akcja jest nieaktualna. Odniesiesz sukces kiedy indziej... – Wzruszyła ramionami. Na chwilę zapanowało milczenie. – Jak poznałaś Walentina? – Tak jak ciebie. Zaproponował mi, bym dla niego pracowała. – Roześmiała się i skrzyżowała nogi. – Ale nie jestem jego kochanką. Znowu czytała w moich myślach. Trzysta lat temu mogła zostać spalona na stosie. – Jedyna rzecz, jakiej ode mnie oczekuje, jest mój doktorat na temat rosyjskich nauk politycznych. Teraz sam widzisz, że tu są pieniądze. Owszem, cieszę się z nich. Pracuję bardzo ciężko i jestem dostatecznie wynagradzana. Usiadła ponownie, a gdy znów zaczęła mówić, jej głos był cichy. – Moi rodzice byli Szwedami. Dziś już oboje nie żyją. Urodziłam się tutaj, w Finlandii. Jestem Finką. Myślę, że to wszystko, co powinieneś o mnie wiedzieć. A co powiesz mi o sobie, Nick? Dlaczego zostałeś porywaczem? Czy nie pracujesz dla rządu brytyjskiego? Zakaszlałem, próbując bezskutecznie ukryć zakłopotanie. To, że ona wiedziała, było raczej pewne. Jeśli była poinformowana o moich związkach z Tomem, to wiedziała, prawdopodobnie, o wiele więcej. To dużo jak na kogoś, kto udaje zwykłą telefonistkę. Wcale mnie to nie ucieszyło tak bardzo, jak wówczas, kiedy tu szedłem. – Mnie chodzi o pieniądze – wyjaśniłem. – Tak jak tobie. Kto wie, może jesteśmy tacy sami. Posłała mi tajemnicze spojrzenie godne Mr. Spocke’a i dodała: – Bez wątpienia. Właśnie dlatego tutaj jesteś. – Na jej twarzy pokazał się uśmiech. – Jesteś żonaty? – Jestem rozwiedziony. – Co się stało? Czyżby twoja żona nie chciała żyć wśród kłamstw i półprawd? – Mnie się wydaje, że nie lubiła ze mną mieszkać. Przywykłem do służby wojskowej i... – O tak, Walentin wie o twojej przeszłości wojskowej. To jeden z powodów, dla których tu jesteś. Co on może jeszcze wiedzieć? Nie lubiłem, żeby listonosz wiedział, jak wyglądam, a tym bardziej nie miałem ochoty, aby wiedział o tym szef mafii. Poczułem się nieswojo. – A może teraz porozmawiamy o tobie? – zapytałem. – Jesteś mężatką? – Nie jestem pewna, czy małżeństwo i macierzyństwo byłoby dobrym pomysłem? To mnie jakoś nie interesuje. Czy ty masz dzieci. – Nie mam. – Zbagatelizowałem to pytanie. – Ledwo daję sobie radę ze sobą. Posiadanie dzieci to wielka odpowiedzialność. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby zaczęły sprawiać kłopoty. Zmierzyła mnie wzrokiem i dodała: – Nie sądzisz, że oboje postąpiliśmy słusznie? Próbowałem odczytać jej spojrzenie, ale znów mi się nie udało. Nie odpowiedziałem we właściwej chwili, a kiedy się odezwałem, zadałem jej inne pytanie. – Czy zostaniesz z nami przez cały czas? – Zasadniczo jestem tutaj po to, by dopilnować, aby różne sprawy przebiegały gładko. – Poprawiła się na kanapie. Podarowała mi jeszcze jeden ulotny widok jej uda, kiedy uderzyła książką o biodro. – W tej książce można przeczytać opowieść o stwórcy wszechświata. Pewnego dnia spotyka jadącego z przeciwka młodego bożka imieniem Joukahainen. Droga jest wąska i żaden nie chce ustąpić. Joukahainen prowokuje Vainamoinena z całą zapalczywością właściwą młodości i z bezgraniczną śmiałością. Walczą śpiewając magiczne pieśni i w końcu Joukahainen znajduje się w bagnie. Jak widzisz, ten młodzik nie zdawał sobie po prostu sprawy, z kim ma do czynienia. Zrozumiałem tę aluzję. Wiedza o kimś, kim się zajmowałem, była dla mnie zawsze bardzo ważną sprawą. Właśnie teraz to przesłanie uświadomiło mi, co robią oni, a czego nie robię ja. – O której rano wyjeżdżamy? – O ósmej. Czy powiadomisz Toma? – zapytała i ziewnęła. – Myślę, że czas pójść do łóżka. Dobranoc, Nick. Obserwowałem jej przejście do drzwi. – Dobrej nocy, Liv. Zniknęła w drugiej połowie domu, a ja nie mogłem powstrzymać żałosnego uśmiechu, gdy uświadomiłem sobie, że jej dbałość o to, by żaluzja była zasunięta, i sięganie do wyłącznika przez moje ramię sprawiły, że sprawa wyglądała obiecująco. Reszta jest w rękach bogów i całej reszty. 17. Poniedziałek, 13 grudnia 1999 roku. Jechaliśmy autostradą na południe, do Helsinek, ubrani dokładnie tak jak wczoraj. Tom zasiadł od razu na tylnym siedzeniu, pozostawiając mi wybór dołączenia do niego lub zajęcia fotela z przodu obok Liv. Chciałem tak właśnie zrobić, ale pomyślałem, że beze mnie będzie jej wygodniej. Dochodziła 8:45 i po trzydziestu minutach gapienia się na światła reflektorów zrobiło się wreszcie jasno. Zapowiadał się słoneczny dzień; niebo było bezchmurne, a widok sosen i skrzącego się śniegu nadawał się wprost do narciarskiego folderu. Zerknąłem na Toma, który siedział ze słuchawkami na głowie; oczy miał zamknięte. Spał jak suseł, a jego głowa chwiała się delikatnie zgodnie z ruchem samochodu. Ślęczał do późna nad ekranem laptopa. Przekazałem mu wszystkie jego dokumenty ze względu na dzisiejszy wypad na zakupy. Powiedziałem mu też, że to na wypadek, gdybyśmy musieli szybko zniknąć. – Bądź gotów, Tom, rozumiesz, co mam na myśli? Nie miał zbytniej ochoty na spacery, ponieważ pracował długo w noc i był bliski sforsowania firewalla. Zgodziłem się jednak z Liv co do tego, że powinien być poinformowany o planie akcji. Oboje działaliśmy według własnych samolubnych pobudek. Gdyby zaistniał jakiś problem z obiektem i Tom jako jedyny musiałby odejść, Liv powinna wiedzieć, że istnieje nadal szansa, aby uzyskać dane dla Wala. Ja chciałem mieć go przy sobie, bo jeśli złamię nogę albo nie będę na tyle inteligentny, by ściągnąć te dane lub z jakiegoś powodu odebrać pieniądze, to on zrobi to za mnie. Po upływie czterdziestu minut minęliśmy granice Helsinek. Liv podała mi plan wycieczki, która nas czekała, pokazała kilka słupów granicznych, opowiadając z dumą, jak jej mały naród rozbił Armię Czerwoną podczas wojny zimą w 1940 roku. Przez cały ten czas głowa Toma podskakiwała obok mnie. Oglądanie tego miejsca w świetle dnia było czymś osobliwym. Podczas przygotowań do porwania Wala nigdy tu nie przychodziłem przed zapadnięciem zmroku i zapaleniem lamp ulicznych. Nie było żadnego powodu, by pokazywać siebie i członków zespołu telewizji służbie bezpieczeństwa przed zamknięciem konferencji Unii Europejskiej. Chodziło o to, że rozpoznanie zawsze lepiej przeprowadzać po zmierzchu, ale tu było dużo do zrobienia. Miasto wyglądało na starsze, niż się spodziewałem; port lotniczy i hotel Intercontinental były nowoczesnymi budowlami i tyrady Toma o tym, jakie nowoczesne jest to miasto, sprawiły, że oczekiwałem tu budynków w rodzaju Vauxhall Cross. Gdy przemykaliśmy w kierunku śródmieścia, w porannym ruchu na ulicach samochody walczyły o miejsce z tramwajami, lecz generalnie wszyscy dobrze się zachowywali. – Wiesz, Nick, myślę, że już czas obudzić Toma – odezwała się Liv. Potrząsnąłem nim. – Co? Co? – wymamrotał, ale otworzył oczy i przeciągnął się. Wskazałem na swoje wargi, dając mu do zrozumienia, aby wytarł ślinę, która wyciekła mu z ust na brodę. – Cześć, kolego – powiedział i popatrzył na ulicę. – Czy to Helsinki? Wyglądają jak podczas tamtej wirtualnej wycieczki. Liv uśmiechnęła się i dodała: – Mam nadzieję, że uznasz rzeczywistość za trochę bardziej emocjonującą. Gdy skręciliśmy za rogiem, przejeżdżając obok wielkiego iluminowanego szyldu informującego nas, że ten dom towarowy nazywa się Stockmann, Liv wskazała na wielkie okno wystawowe i wyjaśniła: – Spotkamy się w kawiarni na szóstym piętrze. Do stacji tylko parę minut spacerkiem. Zanim stanęliśmy, minęliśmy jeszcze kilka dużych budynków. Kiedy wyszedłem z samochodu, po raz pierwszy tego dnia poczułem ostre zimno. Z zamkniętego garażu umieszczonego w klimatyzowanej części domu, świeże powietrze nie miało szans, aby do nas dotrzeć. Liv spojrzała na mnie przez otwarte drzwi, gdy zakładałem czapkę i rękawiczki, a potem oznajmiła: – Spotkamy się w Stockmannie za dwie godziny. Za pół godziny musisz skontrolować stację. Skinąłem głową i powiedziałem do Toma: – Resztę czasu poświęcimy na załatwienie sprawunków. Zatrzasnąłem drzwi mercedesa i Liv odjechała. Para z naszych oddechów wisiała nam przed oczami, a policzki przenikało zimno. Tomowi nie podobało się mroźne powietrze. – To Arktyka, czy co? Do kurwy nędzy, może wejdźmy szybciej do środka. Budynek stacji mieliśmy przed sobą Wyglądał jak wschodnioniemieckie więzienie: był kwadratowy i sprawiał wrażenie brudnej ciemnej bryły betonu. Można by go wykorzystać jako tło do powieści Orwella Rok 1984. Spojrzałem na zegar – była 10.22. Kiedy dołączyliśmy do pieszych czekających posłusznie na ukazanie się małego zielonego człowieczka, Tom zmarszczył brwi i zapytał: – Nick? – Co? – burknąłem, bo byłem właśnie skoncentrowany na szukaniu luzu między tramwajami, pomiędzy którymi mógłbym przeskoczyć. Nie zamierzałem zamarznąć na śmierć, czekając na zielone światło. – Czy ty jej ufasz, no wiesz, tej Liv? Jesteś pewien, że wszystko jest w porządku? Rada Liv, by być prawdomównym, przemknęła mi przez myśl z wdzięcznością, lecz nie na tyle mocno, by zastosować się do niej. Po tym, co zdarzyło się w Waszyngtonie, aż po dziś dzień nie próbowałem już komukolwiek zaufać. Nie miałem zbyt wiele czasu, by wykonać poprawnie zadanie, jakiego się podjąłem. Zależało mi bardzo na gotówce, ale nie zrobiłbym czegoś, co zagroziłoby mojemu i Toma bezpieczeństwu, zwłaszcza dzisiaj. Światła zmieniły się i ruszyliśmy. – Nie martw się, przyjacielu, wszystko gra – powiedziałem. – To, że mamy wyznaczone miejsce spotkania, nastraja mnie bardzo optymistycznie. To znaczy, że ci ludzie chcą uniknąć kłopotów. Nie martw się tym. Tom wzruszył ramionami. – Zgoda, ale jak możesz zagwarantować, że nie zrobią nas w jajo. Rozumiesz, co mam na myśli? Czy jesteś gotów po powrocie zrobić to, czego ona zażąda? Wrócić tu i dać jej ThinkPad wraz z zapisem, wziąć forsę. A może poproś o więcej? Idę o zakład, że te dane są warte fortunę. Jeśli nawet przyszła mi do głowy taka myśl, nie zamierzałem się do tego przyznawać. – Nie, przyjacielu. Ja tylko chcę to wykonać porządnie. Wymienię twoją maszynkę na pieniądze i wracam do Anglii. Ta droga jest bezpieczna i łatwa. Jakkolwiek się na to patrzy, są to nadal niezłe pieniądze. Przez cały czas miałem uśmiech na twarzy. Czułem się, jak gdybym namawiał małe dziecko do zjedzenia brukselki. Oczekiwałem więcej pytań, ale on tylko znów wzruszył ramionami i stwierdził: – Jeszcze jedno, kolego. Jeśli to jest wystarczająco dobre dla ciebie, to jest także wystarczająco dobre dla mnie. Powiem ci coś, ona jest smaczna, no nie? Roześmiałem się. – Owszem, jest wyjątkowo piękna, ale nie z naszej ligi, synu. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić Liv całującej w Notting Hill kartki dla Juicy Lucy lub spędzającej całe dni na walce z moim bojlerem. Drzwi do budynku stacyjnego były drewniane i ciężkie, zaopatrzone w osłonięte kratą okienko. Pchnęliśmy je, by natychmiast stanąć oko w oko ze Świętym Mikołajem, który potrząsał dzwonkiem, domagając się datków. Wyminęliśmy go. Wnętrze przypominało raczej dobrze utrzymane muzeum, a nie stację kolejową, z czystymi posadzkami z kamiennych płyt, grubymi granitowymi filarami i znajdującymi się nieprawdopodobnie wysoko sufitami. Z żyrandoli zwisały małe bałwanki, w powietrzu kłębiły się odgłosy komunikatów i rozmów prowadzonych przez telefony komórkowe, a w jednym z kątów akordeonista wygrywał fińską wersję piosenki Dobry król Yencesla. Wszędzie unosił się mocny zapach papierosowego dymu i jedzenia. Grupa ludzi w czapkach Świętego Mikołaja i z nartami na ramionach próbowała się przecisnąć obok spiętych biznesmenów w zimowych płaszczach, kozackich futrzanych papachach i z komórkami przyklejonymi do uszu. Dziwne, że nie było widać ani słychać żadnego pociągu, bo nawet w taki ziąb stacja i perony znajdowały się na zewnątrz. Tom zacierał ręce. Podobało mu się tutaj. – Rany boskie! Znów czuję się prawie człowiekiem. Co dalej, Nick? Święty Mikołaj robił swoje, podczas gdy my staliśmy, żeby zorientować się w sytuacji, ja zaś pomyślałem, że byliśmy blisko czegoś, do czego Tom kiedykolwiek aspirował. Wiadomość od Liv było całkiem łatwo zlokalizować, zupełnie jak w Langham. Staliśmy plecami do głównego wejścia. Przed sobą mieliśmy szerokie schody i prowadzące do metra schody ruchome, otoczone z trzech stron ciągiem drewnianych ławek. Wiadomość czekała w koszu na śmieci po lewej stronie. Kiedy przemierzałem dużą halę z kasami biletowymi, Tom szedł za mną krok w krok. Stanąłem przed kioskiem z gazetami. Obok siedziała jakaś nastolatka z ustami wypchanymi gumą, czytająca kolorowe pismo i słuchająca walkmana na pełny regulator. Ubrana była w puchową kurtkę i narciarskie spodnie; kurtkę miała rozpiętą, żeby się nie spociła. Kiedy niemal zrównaliśmy się z dziewczyną, kiwnąłem Tomowi głową. – To właśnie tu. Widzisz dziewczynę w niebieskiej kurtce? Tom skinął głową i przeszliśmy obok. – OK. Jeśli wsuniesz rękę pod ławkę, dokładnie tam, gdzie ona siedzi, wyczujesz plastykowy pojemnik przyklejony taśmą. Wszystko, co masz do zrobienia, to wybrać taki moment, kiedy nikt nie patrzy, wyjąć pojemnik, odejść i napisać na kartce, gdzie mogą cię znaleźć, i znajdą cię. – Czy to czasem nie wygląda jak na filmach z Jamesem Bondem? Nie lubię takich rzeczy. – To są podstawy, przyjacielu. Musisz wiedzieć, co zrobić, jeśli coś pójdzie nie tak. A jeśli złamię nogę i nie będę mógł tutaj wrócić? Wówczas ty przekażesz materiały i dostaniesz nasze pieniądze. – W takim razie, to przestaje być zabawne. Nie chcę tego, kolego. Chcę tylko forsę. Zatrzymaliśmy się przy ścianie zaraz za kioskiem. – Człowieku, to pójdzie jak w zegarku. Musisz znać te bzdury na wypadek, gdybym został ranny, i na tym koniec. Ubezpieczasz mnie, a ja ciebie. To mu się spodobało. Dziewczyna wstała i przeszła obok nas, ruszając głową do taktu muzyki, którą było słychać ze słuchawek. – Idź, zobacz czy coś tam jest. – Teraz? – Wyglądał na przerażonego. – Kiedy dookoła pełno ludzi? – Tu nigdy nie będzie pusto. To jest dworzec, do kurwy nędzy. Musisz tylko tam pójść, usiąść, wsadzić łapę pod ławkę i dokładnie sprawdzić, czy coś tam jest. Kiedy będziesz to robić, ja pójdę wymienić dla ciebie trochę szmalu. Zgoda? Nie czekałem na to, co odpowie. Chciałem go zmusić do działania. Gdyby musiał wrócić tu sam, będzie wiedział, co robić. Szedłem dalej przez dworzec. Oznaczenia prowadziły mnie na perony i do skrytek bagażowych. Sprawdziłem też, co się dzieje poza budynkiem. Kiedy zaprzątnięci swoimi sprawami ludzie przeszli już przez duże drewniane drzwi, zobaczyłem na każdym peronie zaśnieżone wagony. Po prawej stronie znajdowały się sklepy i toalety, a około pięćdziesięciu metrów dalej wyjścia na stację autobusową. Po lewej stronie było więcej sklepów i skrytki bagażowe, a inne drzwi znajdujące się w tej samej odległości prowadziły do postoju taksówek. Za sobą miałem ruchome schody do metra i zdenerwowanego Toma. Poszedłem na lewo do kantoru, wymieniłem 500 dolarów i wróciłem. Kiedy zbliżyłem się do ławki, zobaczyłem siedzącego Toma, który wyglądał na zadowolonego. Usiadłem, wciskając się między niego i kobietę o raczej obfitych kształtach, obierającą pomarańczę. – To łatwe, kolego. Od razu to znalazłem. Zobacz sam. Tom zaczął się pochylać. – Nie, nie teraz. Zostaw to tam, gdzie jest. Pokażę ci, jak zawiadomisz Liv, że zostawiłeś tam dla niej wiadomość. Wstałem, a on za mną. Kobieta rozkoszowała się przysmakiem i rozsiadła się teraz na całego. Poszliśmy do drzwi prowadzących na perony i skręciliśmy na prawo do toalet. – Wejdź tam i napisz wiadomość, dobra? Kiwnął głową i utkwił wzrok w angielskich magazynach komputerowych, które widzieliśmy już wcześniej w kolejnym kiosku z prasą. Było tu jeszcze więcej ludzi zmagających się ze swymi bagażami i nartami. Wyjaśniłem, gdzie ma zostawić wiadomość – znak zrobiony markerem. – Tuż za kawiarnią znajduje się szereg kabin telefonicznych. Kiedy przyjdzie czas, kup pisak w jednym z tych sklepów i narysuj w kabinie po prawej stronie linię biegnącą w dół, dobrze? Chyba nie było dobrze, bo zapytał: – Po co? – Po to, żeby Liv nie musiała szukać pod ławką, kiedy będzie chciała sprawdzić, czy jest dla niej wiadomość. Jeśli nie zostawisz takiego znaku, to będzie wiedzieć, że wiadomości nie ma. Wtedy zajrzy tu w środę i będzie siedzieć w tym samym miejscu o pełnych godzinach. Kiwnął głową, ale był zamyślony. – Powiem ci, że może siedzieć obok mnie o pełnych godzinach. Rozumiesz, co mam na myśli? Uśmiechnąłem się. Jeśli tamte dwie dziewczyny na lotnisku chciały go zjeść na śniadanie, to prawdopodobnie Liv pogryzłaby go i wypluła w czytaną gazetę. Gdy zamykaliśmy już drzwi prowadzące na stację autobusową, otworzyły się natychmiast pchnięte przez kolejną falę ludzi z bagażami i nartami. W odległości dziesięciu metrów od drzwi umieszczone były przy ścianie cztery automaty telefoniczne przedzielone drewnianymi przepierzeniami. Staliśmy przy najbliższym z nich, pozwalając przewalić się tłumowi płynącemu ze stacji autobusowej wśród huku walizek na kółkach i gwaru nerwowych rozmów. – Zobacz tutaj – powiedziałem. – Ha, chcesz, żebym zostawił ślad... – powiedział, pokazując palcem w powietrzu falującą linię. – Zapamiętaj, Tom, że w krainie szpiegów nie istnieją ślady. – Pchnąłem jego dłoń w dół, usiłując się nie roześmiać. – Ale masz rację, to będzie znak w postaci pięknej grubej linii. Udawaj, że rozmawiasz przez telefon i uważaj, żeby tamci cię nie zauważyli – ruchem głowy wskazałem mu kwiaciarnię znajdującą się naprzeciwko. Tom spojrzał w tamtym kierunku i powiedział: – Kupuję to, ale powiesz mi, co mam napisać w tym liście? – Naturalnie. Teraz wychodzimy na mróz. Wychodziliśmy przez stację autobusową – dużą zaśmieconą prostokątną halę z zadaszonymi przystankami. Na chodniku skręciliśmy na prawo w stronę Stockmanna. Wręczyłem Tomowi dwa tysiące marek z tych, które otrzymałem w kantorze. Wychodziło, że płacą za jednego dolara sześć marek. Myślał, że jest bogaty; jego oczy błyszczały, niewykluczone jednak, że to z powodu zimna, kiedy tak szliśmy brukowanymi ulicami. Odgłos samochodowych opon i metaliczny huk tramwajowych kół spowodował, że musieliśmy rozmawiać głośniej niż zwykle. – Wiesz co, Tom? Proszę, abyś oddał mi na przechowanie swój paszport i portfel. Mam pewien pomysł na dodatkowe zabezpieczenie, ale ta sprawa musi pozostać między nami. Nie chodzi o to, że nie ufam Liv, ale lepiej się zabezpieczyć, niż potem mieć kłopoty. Co ty na to? – To miłe z twojej strony, Nick. Rób, jak uważasz. Oddał mi wszystko bez żadnych pytań, co sprawiło, że teraz poczułem się za niego bardziej odpowiedzialny. – Poza tym będzie się nam łatwiej podróżowało jutrzejszej nocy. Widząc sznur czarnych albo ciemnoniebieskich samochodów z pracującymi silnikami, parkujących przed budynkiem i oczekujących na swoich pasażerów, aby zabrać ich świąteczne zakupy, można by powiedzieć, że dom towarowy Stockmanna jest sklepem fińskiej elity. Gdy podeszliśmy bliżej, wyjaśniło się, do kogo należą te samochody. Czekali przy nich wysocy mężczyźni z krótkimi szyjami i kwadratowymi głowami. Wyglądało to tak, jakby panie i panowie z mafii byli trochę spanikowani z powodu zeszłotygodniowego zamachu na Wala. Gdy tylko podeszliśmy do głównego wejścia, ukazała się grupa napakowanych młodzików, otaczających urodziwą młodą blondynkę, która miała na sobie więcej futra niż grizzly. Przez moment zastanawiałem się, czy to nie Liv. Otworzyły się przed nią drzwi limuzyny i konwój trzech samochodów śmignął ulicą. Tom i ja weszliśmy przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi wprost do działu perfum. Nieco dalej, w dziale galanterii turystycznej, wybrałem dwie małe torby turystyczne: czarną i ciemnozieloną oraz dwa grube koce do samochodu. Tom trzymał w zaciśniętej dłoni plik pieniędzy i sprawiał wrażenie szczęśliwego. Nadszedł czas, abym się z nim pożegnał. – Mam kilka rzeczy do załatwienia. Sprawa asekuracji. – Dotknąłem nosa i puściłem do niego oko. Jego chomikowate policzki znów promieniały. – Za czterdzieści pięć minut spotykamy się w kawiarni. Kup tylko jakieś porządne ciepłe ubranie, coś w rodzaju tego, o czym ci już mówiłem, kapujesz? – Tak, tak, nie ma sprawy. Potarł o siebie kciuk i palec wskazujący. Klepnąłem go w ramię i dodałem: – Pamiętaj, kup ciepłą kurtkę i buty. Aha, jeśli Liv zjawi się wcześniej, powiedz jej, że też jestem na zakupach. O nic nie pytał. Chciał jedynie wydać swoje pieniądze. – Nie ma sprawy. Do zobaczenia. Kiedy znalazłem się na dworze, chwyciłem torby i zapakowałem do nich koce. Teraz ponownie ruszyłem na stację autobusową. Przeszedłem obok automatów telefonicznych, zmierzając do najdroższych w Europie toalet. Miejsce w jednej z kabin kosztowało mnie około funta. Wyjąłem pieniądze z portfela, w którym zostało dwadzieścia pięć tysięcy w studolarowych banknotach. Odłożyłem cztery tysiące, a resztę wraz z portfelem, moimi dokumentami i dokumentami Davidsona włożyłem do ciemnozielonej torby. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać nawet nieważny dowód osobisty. Dokumenty Toma i trzy tysiące dolarów powędrowały do czarnej torby, a pozostałą forsę wsadziłem do kieszeni. Obie torby wrzuciłem do skrytki bagażowej i zacząłem szukać odpowiedniej kryjówki na nasze wiadomości, którą Tom mógłby łatwo zapamiętać. Wszedłem do jednego ze sklepów i wziąłem do ręki magazyn komputerowy z plastykową kopertą zawierającą dodatek w postaci płyty. Stałem właśnie w kolejce do kasy, kiedy ją zobaczyłem. Liv stała przed wyjściem na perony. Elegancki mężczyzna, który jej towarzyszył, miał na sobie długi płaszcz z wielbłądziej wełny, pod którym było widać koszulę i krawat. Ona wystroiła się w czarny płaszcz, w którym jeszcze jej nie widziałem. Z tyłu musiał gdzieś czekać Mercedes. Usunąłem się z widoku, udając, że przestał mnie interesować oglądany magazyn, i zająłem się szperaniem po półkach, obserwując jednocześnie kątem oka Liv i jej towarzysza. Stali obok siebie, coś tam mówili. Robili wszystko, by wyglądać jak para żegnających się kochanków, ale nie wyglądało to przekonywająco. Momentami tulili się do siebie, ale nie mówili jedno do drugiego, lecz każde mówiło jakby do siebie. Obserwowałem ich dostatecznie długo, by widzieć, co działo się dalej. Trzymali się blisko siebie i rozmawiali jeszcze przez chwilę, a wtedy on przyciągnął ją nieznacznie do siebie. Miał trzydzieści parę lat, krótkie ciemne włosy i sprawiał wrażenie młodego biznesmena. Odwróciła się i poszła do wyjścia na stację autobusową. Nie było pożegnalnego pocałunku, żadnego ostatniego dotknięcia lub muśnięcia włosów. Pozwoliłem, by przeszła obok mnie, sam zaś podszedłem szybko do wyjścia i zauważyłem go na peronie szóstym, jak oglądał swój bilet i sprawdzał wagony. Teraz trzeba było szybko wracać, aby zobaczyć, co kombinowała Liv. Wypadłem na skwer. Liv oddalała się ode mnie, zakładając tybetański kapelusz, i ruszyła przejściem dla pieszych. Po drugiej stronie zauważyłem mercedesa, zaparkowanego kilka metrów od innych pojazdów. Odwróciłem się i pobiegłem na stację. Z tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że za dwie minuty z peronu szóstego odchodzi pociąg do Sankt Petersburga. Wróciłem szybko do kiosku z gazetami, kupiłem magazyn i rolkę taśmy klejącej. Zdjąłem foliowe opakowanie, podzieliłem je na dwie części i w każdą z nich zawinąłem osobno jeden bilet. Teraz musiałem znaleźć miejsce, aby je ukryć i aby zapamiętał je Tom. To nie było trudne. Z lewej strony wyjścia do taksówek stał długi rząd kabin bagażowych na nóżkach, a między nimi a podłogą była dziesięciocentymetrowa szpara. Udając, że czyszczę zabłocone buty, przykleiłem kartkę od Toma pod numerem dziesiątym, moją zaś pod numerem jedenastym. Jeśli sprawy potoczą się źle, obie posłużą jako sygnał do opuszczenia Finlandii. Gdy szedłem do Stockmanna, myślałem cały czas o tym spotkaniu Liv z mężczyzną w płaszczu z wielbłądziej wełny. Pojechałem windą na szóste piętro. Przeżyłem jakoś lodowate zimno, a teraz natknąłem się na tabliczkę, która głosiła, że piętro wyżej znajduje się chłodnia do przechowywania futer. Minąłem restaurację i bar z sokami, by znaleźć Toma w Cafe Avec przyglądającego się klienteli na piątym piętrze. Na stoliku stała przed nim smutna filiżanka z niedopitym zimnym ziołowym naparem. Meble z jasnego drewna pochodziły jakby wprost z Ikei, a lokal był zapchany ludźmi jedzącymi zupę lub szybkie dania rybne. Panował ogłuszający zgiełk – ludzkie rozmowy i telefony komórkowe tworzyły tysiąc jeden dźwięków. – Czółko, kolego – powitał mnie Tom. – Był uśmiechnięty, pokazał mi torby, a jedną z nich otworzył, aby ujawnić mi jej zawartość. Stwierdziłem z przyjemnością, że kupił sobie parę przyzwoitych butów, ciemnoniebieską grubą wełnianą czapkę i kurtkę, jaką noszą drwale, czyli wykonał moje polecenie. – W porządku, Tom, a teraz posłuchaj. Wytłumaczyłem mu, gdzie schowałem jego bilet. Zaczynamy we środę, ale jeśli jutrzejszej nocy wydarzy się coś niedobrego, ma natychmiast wracać na stację, zabrać swój bagaż i pierwszym samolotem wracać do domu. Wyglądał teraz na weselszego. – Chcę tylko wykonać tę robotę i wracać do Londynu z jakąś gotówką. Tutaj mi się nie podoba, naprawdę. Zastanawiałem się nad tym, ale jednak nie. Tu jest za zimno. Właśnie ze względu na to kupiłem te rzeczy. – Pochylił się i wyciągnął z torby jedwabne legginsy. Usiłowałem powstrzymać śmiech. To było coś, co można sobie kupić na pierwszą narciarską wycieczkę, ale nigdy tego nie włożyć. Był oczywiście dumny z tego nabytku. – No i co o tym myślisz? Będzie mi w nich ciepło, prawda? Powinieneś sobie takie kupić. Sprzedawczyni bardzo je zachwalała. Założę się, że tak było naprawdę; musiały kosztowały trzy razy drożej niż zwyczajne. – Mam już coś w tym stylu – skłamałem. – Dodatkowe nie są mi potrzebne. Dumny z nabytku, włożył go do torby. – Co dalej? – Wiem, że już prawie kończysz, ale czy nie mógłbyś być gotowy na jutro z tym firewallem? Popatrzył na mnie jak na wariata. – Nie ma sprawy – powiedział – ale miej mnie na oku, co? No, wiesz, kiedy już w tym jesteśmy... Czułem, że w miarę, jak zbliża się godzina czarów, jego brawura traci na sile. Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową i zauważyłem, że on patrzy z niepokojem przez moje ramię. – Przyszła Liv – powiedział. Obróciłem się i zobaczyłem, że ona nas obserwuje, z kapeluszem w ręku, ubrana w ten sam czarny płaszcz. Zauważyła, że podniosłem rękę i podeszła do naszego stolika. Gdy już usiadła, zapytała: – Czy na stacji wszystko w porządku? Potwierdziłem skinieniem głowy. – To dobrze. Tu masz kluczyki do twojego samochodu – powiedziała, podając mi dwa kluczyki na breloczku samochodowym do saaba, i dodała: – W schowku są mapy: jedna samochodowa, a druga to szczegółowa mapa terenowa; żadna z nich nie jest oznaczona. Jazda zajmie ci ponad trzy godziny. – Będę miał listę potrzebnych mi rzeczy, które tutaj widziałem. – Nie będzie z tym żadnego kłopotu, jeśli to nie jest nic egzotycznego. – Mówiąc to spojrzała na zegarek od Cartiera. Zrozumiałem tę aluzję i zacząłem się podnosić. – Myślę, że można zaczynać. Muszę jeszcze zastanowić się nad planem. Liv wstała. – Pokażę ci, gdzie stoi twój samochód, a potem wrócę z Tomem do domu. Gdy wyszliśmy od Stockmanna, Tom wydostał swoje nowo nabyte okrycie i założył je na to, co miał już na sobie. Teraz wyglądał jak prawdziwy turysta. Poszliśmy na stację, gdzie zobaczyłem merca zaparkowanego w tym samym miejscu, a obok niego stał nowy błyszczący, ciemnoniebieski Saab. Pożegnałem się. Tom usiadł koło Liv i odjechali. 18. Podróż do obiektu trwała dłużej, niż zapowiadała Liv, a może tak się tylko wydawało, gdyż poza tysiącami drzew i granitowymi skałami nie było na czym zawiesić oka. Musiałem przystosować się do tej nudy. Po trzeciej zrobiło się już ciemno. Światła reflektorów Saaba połyskiwały w wysokich zwałach nagromadzonego na poboczu śniegu, gdy zwolniłem posłusznie na odcinku, gdzie obowiązywało ograniczenie szybkości. Uruchomiłem radio, ale niewiele było do słuchania. Nie cierpiałem europopu, ale nie miałem pojęcia, o czym mówią na innych programach. Wykorzystałem ten czas, by pomyśleć o Liv, ale nie doszedłem do żadnego wniosku. Zdecydowałem, że skoncentruję się na jednym i że będę się trzymał tylko planu, to zaś sprowadzało się do: wykonania roboty, dopilnowania wymiany tego, co zdobędzie Tom, na to, co będzie dla nas miała Liv i co pozwoli nam obu powrócić do Anglii; a Wal niech zostanie i robi sobie z tymi informacjami, co chce. Gdy minie jutrzejszy wieczór, przynajmniej raz w życiu znajdę się we władzy swojego przeznaczenia. Po wjeździe na trasę do Lappeenranty, pokazały się znaki informacyjne zapowiadające Kuhalę. Zjechałem na pobocze, sprawdziłem, co trzeba, na szczegółowej mapie. Miałem jakieś dwanaście kilometrów do miejsca, w którym powinienem skręcić na dwupasmową drogę, wyglądającą na drugorzędną żwirówkę, a potem należało skręcić w prywatną drogę dojazdową do obiektu. Ruszyłem przed siebie, jadąc przez gęsty las wybrukowaną przesieką. Wysokie drzewa po obu stronach ograniczały moc przednich świateł, jak gdybym znalazł się w tunelu. Następnie, nieoczekiwanie, przejechałem z hukiem opon po drewnianym moście, a światła samochodu zapłonęły w białym lodzie jeziora. Po dwudziestu sekundach ponownie znalazłem się w tunelu i tylko przygodne skrzynki pocztowe dawały mi znać, że nie byłem sam w tej głuszy. Mijając żółty trójkąt z sylwetką łosia, uświadomiłem sobie, że trafiłem do wyjątkowej okolicy. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu, by sprawdzić licznik kilometrów i mapę. Jeszcze osiem kilometrów i będzie po sprawie. Popędziłem, odliczając kilometry, przeskoczyłem jeszcze dwa mosty, minąłem kilka skrzynek pocztowych, aż odnalazłem skrzyżowanie, którego szukałem. Kiedy trafiłem na dwupasmową żwirówkę, odgłos opon zmienił się. Podobnie jak tamta droga do domu Liv, i ta była oblodzona i pokryta warstwą świeżego śniegu i piasku. Po kilku kilometrach dalszej jazdy chciałem się upewnić, gdzie jest ta droga w prawo. Jeżdżenie w kółko z zapalonymi reflektorami i rykiem silnika nie było dobrym wyjściem. Mapa pokazywała domy rozproszone w okolicy, ja zaś co pół kilometra mijałem skrzynkę pocztową. Wrzuciłem pierwszy bieg. Tam światła samochodu nie będą widoczne, gdyż sprawdziłem dokładnie na mapie wszystkie leśne szlaki. Znalazłem drogę do obiektu, ale jechałem dalej, szukając jakiegoś miejsce z dala od drogi, w którym zostawię Saaba. Musiałby jednak wyglądać raczej na zaparkowany niż porzucony. Jakieś trzysta metrów dalej trafiłem na małą wycinkę wśród drzew, a gdy się w niej ukryłem, wyłączyłem silnik. Znowu znalazłem się w zamrażalniku. Włożyłem nylonowe ocieplane rękawice i czarną wełnianą czapkę, kupione u Stockmanna. Wyszedłem na zewnątrz i nacisnąłem przycisk elektronicznego kluczyka. Cztery mignięcia unieruchomiły centralny zamek. Ruszając wzdłuż żwirowej drogi, zadbałem o to, by czapka nie zakrywała mi uszu. Byłem w akcji, potrzebowałem ich do pracy, bez nasłuchiwania przez jagnięce runo. Po przytulnym cieple Saaba było teraz diabelnie zimno, ale nie zdradzał mnie hałas i światła. Słyszałem tylko własny oddech i skrzyp śniegu pod stopami, zanim nie zamienił się w twardy lód. Teraz moim światem były drzewa, śnieg, zimny nos i zmarznięte uszy. Zatrzymałem się tylko raz na szczycie szlaku – patrzyłem i nasłuchiwałem. Niczego nie spostrzegłem ani nie usłyszałem. Minęło około piętnastu minut, zanim moje oczy przystosowały się do ciemności. Potem, na szczęście, byłem już w stanie widzieć drzewa, nie tylko ścianę czerni. Zawróciłem i ruszyłem wolno w dół szlaku. Sto metrów przede mną było czarno, lecz wiedziałem, że to nie będzie trwać bez końca, bo mój wzrok przywyknie wreszcie do ciemności. Poruszałem się jak linoskoczek wzdłuż koleiny. Nie chciałem się poślizgnąć i wpaść w śnieg na poboczu, zostawiając w ten sposób znak, który mógłby odczytać każdy pięciolatek. Po pięciu minutach marszu zacząłem dostrzegać od strony obiektu słabe przerywane błyski. Snopy światła biegły w niebo lub wprost na mnie. Zniknęły na chwilę, by znów powrócić. Wiedziałem dobrze, że to światła pojazdu zdążającego w moją stronę. Nie słyszałem jeszcze silnika, więc raczej nie istniała możliwość, aby mnie widziano. Światła nadal rozbłyskiwały wśród drzew. Nic nie mogłem zrobić bez pozostawienia śladów poza zapadnięciem się pod ziemię. W końcu dotarł do mnie warkot silnika, a jaśniejsze snopy światła omiotły teren. Stałem twarzą do zaspy na poboczu, mając nadzieję, że celując pomiędzy dwa drzewa, zdołam w odpowiedniej chwili skoczyć. Udało mi się wybić się jak skoczek wzwyż i wylądować jak torba pełna gówna. Śnieg leżał na litym granicie, uderzyłem więc w tę twardziznę, aż straciłem oddech. Pełzałem jak zwierzę, usiłując wykopać dziurę pod gałęziami. Pojazd był coraz bliżej. Zwrócony nadal w stronę drogi, zakopałem się i czekałem w lodowatym śniegu, słysząc jak pojazd zbliżał się do mnie. Skrzynia biegów pracowała cicho, co wskazywało, że to Mercedes. Koła miażdżyły świeży śnieg na poboczu drogi. Zrównał się ze mną i pojechał dalej. Podnosiłem się z wolna na kolanach. W powietrzu wisiały spaliny z diesla. Droga znajdowała się jakieś pięć – sześć metrów ode mnie. To był na pewno mercedes, ale nie mogłem dostrzec, jakiego typu ani ile osób znajdowało się w środku. Widziałem tylko kulę białego światła z przodu i jedno czerwone z tyłu, poruszające się wolno w tunelu drzew, ciągnące za sobą chmurę gryzących spalin. Patrzyłem i nasłuchiwałem, aż światła znikły. Samochód musiał pewnie osiągnąć szczyt drogi, ponieważ usłyszałem ryk silnika na wysokich obrotach, zmianę biegów, a potem zapadła cisza. Pełzając na czworakach, aby uniknąć gałęzi, powróciłem do miejsca upadku, wstałem, wysunąłem jedną stopę do przodu i przeniosłem ją nad nasypem. Prawa goleń zetknęła się boleśnie ze śnieżnym kopcem, a połączenie kamieni z twardym lodem dokuczało mi przez dłuższy czas. Leżałem na plecach w jednej z kolein, przytrzymując goleń. Czułem ból i myślałem o pieniądzach. Po minucie rozczulania się nad sobą wstałem i sprawdziłem, że śnieg na poboczu drogi był nietknięty. Mój skok wart był bólu. Od stóp do głów byłem utytłany w śniegu jak kiepski narciarz. Otrzepując się na ile było to możliwe, doprowadziłem do porządku czapkę i ruszyłem w dół drogi jak utykający akrobata na linie. Po przejściu kilometra powróciła zdolność widzenia w ciemnościach; słyszałem także niski, ciągły huk, który brzmiał jak generator. Jeśli o mnie chodzi, to najbardziej interesowało mnie, ile było bagnetów. Ilu będzie walczyć, jeśli się skompromituję i nie zdołam uciec? Powiedzmy, że w obiekcie będzie czterech ludzi, dwóch zaś z nich będzie zachowywało się jak Tom, czyli udawało chojraków, choć nigdy nie trzymali w ręku gnata, ale dwóch pozostałych to będą bandziory całą gębą. Oni właśnie byli tymi bagnetami bez względu na płeć. To określenie pochodziło z czasów pierwszej wojny światowej, kiedy na cały batalion wroga liczący tysiąc dwustu żołnierzy walczyło tylko ośmiuset, a reszta ich obsługiwała. Utrzymywanie czterystu kucharzy lub praczy nie miało znaczenia. Nie wiedziałem, ilu będę mieć przeciw sobie i nawet Liv nie mogła mi tego powiedzieć. To mnie właśnie niepokoiło. Kiedy wkraczasz do domu i odkrywasz, że po pokoju od frontu przechadza się iluś tam bandytów, to trudno raczej mówić o udanym dniu. Droga biegła łagodnie w dół wzgórza i zbliżyłem się do tego tajemniczego hałasu, który teraz brzmiał całkiem konkretnie, bo jeśli oni uruchomili dużo maszyn, to mogą potrzebować więcej energii, niż zdoła im dostarczyć lokalna podstacja. Aby sprawdzić, czy chodzi o energię elektryczną, usiłowałem zlokalizować linię zasilającą, ale było jeszcze zbyt ciemno, by coś zauważyć. Droga stała się kręta. Gdy pokonałem łagodny zakręt w prawo, ze wszystkich stron otworzyła się przede mną przestrzeń. Teraz drzewa nie rosły już tak blisko traktu. Przed sobą, może sto metrów dalej, widziałem dwa przyćmione światła. Teraz, kiedy miałem dom przed sobą, dudnienie generatora było głośniejsze niż to, które dobiegało do mnie przez zasłonę drzew. Nacisnąłem podświetlacz tarczy zegarka. Minęła 4:45. Posuwając się naprzód w koleinie, rozglądałem się za miejscem, w które mógłbym zanurkować, gdyby tamten samochód powrócił albo wydarzyłoby się coś dramatycznego – na przykład spotkanie oko w oko z Małyszką, który wybrał się na podobną wycieczkę. Byłem trochę wkurzony, że to był jedyny ruch, który mogłem zrobić, bo wszystko inne pozostawiłoby ślad. Co pięć-sześć kroków przystawałem, rozglądając się i nasłuchując. Drzewa zatrzymały się pięć metrów od ogrodzenia, teraz więc widziałem już wyraźnie puste przestrzenie z lewej i prawej strony drogi, zasypane głębokim śniegiem. Miałem przed sobą podwójne bariery. Trzymając się koleiny, podszedłem bliżej. Bariery zostały wykonane z takiego samego materiału jak ogrodzenie: kraty z grubej na ćwierć cala stali ukształtowanej w romby otulały szczelnie domostwo; coś takiego można oglądać w witrynach sklepów monopolowych lub w sklepach otwartych całą dobę. Przez obie bariery przewleczony był gruby łańcuch, zabezpieczony mocną stalową kłódką zaopatrzoną w dekoder – od samej próby deszyfracji i podniesienia jej można się było nabawić bólu w dupie; to nie była kłódka, którą jedynie wystarczyło zatrzasnąć. Ponieważ leżałem w lodowej koleinie i czułem pod sobą twardość lodu, wiedziałem, że zimno zaatakuje mnie o wiele wcześniej, niż uczyni to Małyszka. W tej chwili nie martwiłem się nim ani ludźmi, których zastanę w środku. Pies ich jebał. W tak krótkim czasie nie było innego sposobu na rozpoznanie tego obiektu. Ogrodzenie miało około piętnastu metrów wysokości i składało się z trzech sekcji krat ryglowanych do stalowych słupów o średnicy trzydziestu centymetrów. Jakieś czterdzieści metrów poza ogrodzeniem stał dom. Nie zdobiły go świąteczne dekoracje; paliły się tylko dwa światła. Jedno przesączało się przez taflę kolorowego szkła, stanowiącą, jak mniemałem, górną część drzwi wychodzących na werandę. Drugie światło padało z okna usytuowanego bardziej na lewo. Nie było widać żadnych szczegółów, ale dom wydawał się duży i stary. Po prawej stronie miał wieżę z rosyjską cebulastą kopułą, którą można było dostrzec na tle nocnego nieba. Utkwiło mi w pamięci, jak w drodze do Helsinek Liv opowiadała, że Rosjanie kontrolowali Finlandię do czasu, gdy w 1920 roku Lenin dał jej niepodległość. W tej siedzibie stare zderzało się radykalnie z nowoczesnością: po lewej stronie domu znajdowało się pięć masywnych anten satelitarnych o przekroju przynajmniej trzech metrów, ustawionych na ziemi, przypominających te, które na początku lat osiemdziesiątych mieli w swoich ogrodach Amerykanie. Te urządzenia odbierające ponad pięćset kanałów informowały właścicieli, jaka jest pogoda w Mongolii, lecz nie mogli za ich pośrednictwem odbierać lokalnych wiadomości. Tutejsze anteny miały przyzwoite parametry klasy Microsoftu. Widać było wyraźnie ciemne siatki ich talerzy skierowane ku górze, każdy w innym kierunku lub pod innym kątem, a wyglądały, jak gdyby wirujący śnieg został zwiany spod ich podstaw i skrobał teraz ich talerze. Ponieważ leżałem z podbródkiem wspartym na przedramionach, rejestrując jak najwięcej szczegółów dotyczących obiektu, spostrzegłem, że podpory anten były okopane: rozległ się nagle wysoki jękliwy dźwięk, zagłuszony przez hałas generatora, a jeden z talerzy zaczął się obracać. Może ktoś próbował złapać japońskie powtórki „Przyjaciół” albo talerze robiły to już wcześniej? Lokalizacja wydawała się dość dziwna dla takiej struktury jak ta. A może ci ludzie działali tak samo nielegalnie jak Wal? Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale zaraz przywołałem się do porządku. Co mnie to obchodzi, kto tym zarządza? Byłem tutaj dla Kelly, miałem wykonać zlecenie i wziąć pieniądze, zanim dolar znów straci na wartości. Wszystko wskazywało na to, że takie odosobnienie stanowiło ich najsilniejszą broń. Ogrodzenie wykonane według najnowszej technologii zapewniało bezpieczeństwo od frontu, niezależnie od odsłoniętego obszaru pomiędzy siedzibą a linią drzew. To uniemożliwiało wspięcie się kogoś obcego na drzewo, by dostać się do środka, ale też pozwalało mieszkańcom na poranną obserwację z okien, gdy czyścili zęby, i zauważenie takich jak ja czających się tu i tam. Leżałem dalej w koleinie, zastanawiając się, jak wykorzystać tę garstkę informacji, którymi dysponowałem. Zimno, jakie przenikało przez odzież i śnieg, który dostał mi się za kołnierz podczas tamtego olimpijskiego skoku, zaatakowały mnie od tyłu; palce mi zmarzły, ciekło z nosa. Nie mogłem się wysmarkać wprost na śnieg, by nie robić hałasu – musiałem poprzestać na wycieraniu nosa lodowatą rękawiczką. Usłyszałem za sobą jakiś odgłos. Podniosłem głowę i stwierdziłem, że dobiega od strony drogi. Pojazd wracał. Nie było czasu na deliberacje. Poderwałem się i pobiegłem do najbliższej kryjówki. Aby zniknąć z otwartej przestrzeni i minąć drzewa, których kilka rosło przy szlaku, zanim światła samochodu pokażą się zza zakrętu, musiałem wybić się około metra w górę, a potem skoczyć pół metra przed siebie i dostać się jak najbliżej gałęzi. Wykonałem odważnie, co należy, i znowu grzmotnąłem o skałę. Prawdopodobnie zabolało, ale poczuję to dopiero później, bo adrenalina zrobiła swoje, zagłuszając ból. Przeorując śnieg własnym ciałem, usiłowałem znaleźć schronienie pod gałęziami, słysząc jednocześnie, jak pojazd zbliżał się coraz bardziej, a odgłos jego silnika wzmógł się, gdy minął zakręt. Przewróciłem się na brzuch stając z wolna na czworakach i unosząc głowę, aby przybrać pozycję, która pozwoli mi obserwować szlak. Nie starłem śniegu z twarzy, na wypadek gdyby mnie dostrzeżono. Chwilę później przejechał mercedes; jego światła przebiły zapory przed domem, a tylne światła zabarwiły śnieg jasną czerwienią. Paliła mnie twarz, ale nie było czasu, aby się tym zająć. Musiałem wyciągnąć jakieś wnioski z faktów, które, dzięki pasażerom Mercedesa, ujawniły mi przednie i tylne światła samochodu. Teraz miałem gdzieś to, co widziałem wcześniej. Samochód zatrzymał się na chwilę przed barierą, zapłonęły światła stopu, silnik pracował na jałowym biegu. Rozsunąwszy gałęzie rękami, ujrzałem drzwi samochodu otwarte od strony pasażera i oświetlone wnętrze wozu. Pasażerów było dwóch; opatulona postać wyszła na zewnątrz i podeszła do bariery. Brzęk łańcucha zagłuszył na moment pracę silnika; łańcuch kołysał się teraz z lewej strony, a obydwie bariery pchnięte do wewnątrz, skrzypiąc i grzechocąc odsunęły się tylko na tyle, aby samochód mógł przejechać. Pojazd ruszył z wolna do przodu. Reflektory ukazały śnieg poza barierami i na dziedzińcu, ubrudzony ziemią, poznaczony odciskami butów i opon. Co ważne, wydawało się, że nie było tu żadnego systemu alarmowego, który by wcześniej został wyłączony. Przednie światła omiotły dom, ja zaś z mojego punktu obserwacyjnego teraz wyraźnie wszystko widziałem. Budynek miał od frontu okna przysłonięte żeberkowanymi okiennicami z wypłowiałych czerwonych albo brązowych listew, które teraz były zamknięte. Przyćmione światło z lewej strony, które zauważyłem już wcześniej, wybiegało przez kilka brakujących żeberek w jednej z okiennic. Łańcuch zazgrzytał ponownie, ale nie poświęciłem już temu uwagi. Najważniejsze było, że zobaczyłem wszystko, co zostało oświetlone i wyglądało inaczej, niż myślałem: mój mózg wchłonął wszystkie informacje, ja zaś zastanowię się nad tym później. Nie spuszczałem oczu z przednich świateł samochodu, obserwując, jak zawracają i skręcają w prawo. Zadaszona weranda obejmowała z prawej strony połowę domu. Bariery wjazdowe ukazywały się ponownie w miarę tego, jak mercedes toczył się, by stanąć równolegle do ogrodzenia. Słyszałem chrzęst nylonowych kurtek i skrzyp narciarskich butów, gdy reflektory i światła stopu zgasły, a silnik został wyłączony. Usłyszałem głos pasażera, lecz nie mogłem zrozumieć, co woła do kierowcy, gdy ten pochylił się, aby otworzyć drzwi wozu. Piekł mnie nos i lało się z niego, ale nie mogłem sobie pozwolić na zajęcie się nim, by czegoś nie przegapić, kiedy światło wewnątrz się zapaliło i kierowca wyszczekał odpowiedź. Ten, który przedtem otwierał barierę przed Mercedesem, wyszedł teraz z samochodu na werandę, podczas gdy kierowca pochylił się ku podłodze po stronie pasażera, by po chwili wyłonić się z kilkoma płaskimi pudełkami i niewielką walizką. Teraz ruszyli razem, tupiąc w deski werandy, by oczyścić buty ze śniegu. Kierowca otworzył kluczem drzwi do domu. Światło rozlało się na zewnątrz, ja zaś ujrzałem w przelocie hol, który sprawiał wrażenie mile ogrzanego i jasnego pomieszczenia, zanim przybysze zniknęli we wnętrzu. Stałem nieruchomo, rozmazując zawartość nosa na rękawiczkach, a potem wycierając je o gałęzie i wyobrażając sobie, jak dostanę się do tego domu. Następnie musiałem wykombinować coś na poczekaniu. Nie wiedziałem nawet, gdzie mieściły się komputery. Wydawało mi się, że resztę życia spędzę na włamywaniu się do domów, biur i mieszkań, że będę kraść, zakładać aparaturę podsłuchową, oskarżać ludzi, a wszystko prawie bez żadnej informacji, bez żadnych podstaw, bez pomocy, bez możliwości odwrotu, jeśli pójdzie źle i bez uznania za dobrze wykonaną robotę. Najlepsze, co mogło mnie spotkać, to pytanie: – Dlaczego zajęło ci to tyle czasu? Musiałem przyjąć, że pięć metrów nagiego terenu od linii drzew do ogrodzenia otaczającego dom nie pozwoli mi się ukryć; nawet gdyby doszło do walki. Ucieczka przez las trasą osłoniętą drzewami nie była niczym trudnym, jednak brakowało czasu na jej sprawdzenie. Pieprzyć to, tak czy owak było zbyt zimno. Zmierzając do miejsca, w którym się potłukłem, znowu upadłem, tym razem rozbijając sobie kolana. Ocknąłem się po chwili, leżąc na plecach w koleinie wyżłobionej przez oponę, ale zbyt twardej dla mego ramienia, które zaczęło dawać mi znać, że musiałem upaść na jakieś skały. Tym razem adrenalina nie zadziałała już tak skutecznie. Kiedy odzyskałem dech, przetoczyłem się na drugą stronę i wstałem, nie odrywając oczu od obiektu, aby po raz ostatni rozejrzeć się wokół. Była jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Wróciłem do bariery, zdjąłem rękawiczkę i bardzo szybko dotknąłem metalowej kraty, następnie pochyliłem się w lewo i w ten sam sposób sprawdziłem ogrodzenie. Dopiero wtedy odwróciłem się i zacząłem kuśtykać z powrotem ku drodze, czekając, aż moje kolana rozgrzeją się na tyle, abym nie musiał wlec się jak stary dziadyga. Kiedy znalazłem się za zakrętem, przycisnąłem palcem lewe nozdrze i oczyściłem prawe, potem zaś postąpiłem odwrotnie. Teraz poczułem się o wiele lepiej. Po dwudziestu minutach zeskrobywałem lód z przedniej szyby saaba. Chwilę potem wracałem do Helsinek, przykręcając zbyt ostro działające ogrzewanie. Powrót do ołowianego domu trwała około czterech i pół godziny. Po drodze zatrzymałem się przy samoobsługowej stacji benzynowej. Były tam tylko dwa dystrybutory, a pomiędzy nimi automat płatniczy. Stacja znajdowała się w absolutnej głuszy i jasne białe światło padające spod zadaszenia upodobniało ją do lądowiska UFO. Wystarczyło umieścić gotówkę lub kartę kredytową w otworze, wybrać rodzaj paliwa i można było jechać dalej. Zastanawiałem się, jak szybko takie urządzenie zostałoby rozbite i okradzione, gdyby znalazło się w Zjednoczonym Królestwie. Resztę drogi jechałem niezbyt szybko, aby zastanowić się nad listą ekwipunku potrzebnego mi do zdobycia obiektu. Kiedy zatrzymałem się przed wielkimi szklanymi okiennicami, marząc o kawie i czymś do zjedzenia, uprzytomniłem sobie, że nie mam klucza. Postanowiłem zatrąbić. Parę sekund później zapaliło się światło i w drzwiach stanęła Liv. Drzwi do hangaru otworzyły się i wjechałem do środka. Zanim zdążyłem wyłączyć silnik, Liv dała mi znak, że kawa gotowa. Ruchem głowy potwierdziłem, że wiem, o co chodzi, wskazałem kciukiem do góry i ona odeszła. Dołączyłem do niej po chwili w kuchni, gdzie unosił się aromat kawy. – No jak, Nick, dasz radę się tam dostać? – zapytała, gdy zamknąłem drzwi prowadzące na schody. – Bez problemu. A gdzie Tom? – Pracuje. – Podeszła do drzwi kuchennych wskazując ruchem głowy kierunek. – Przedostał się przez firewall, tak jak się spodziewałam. – Powiedziała to obojętnie i zauważyła moje zaskoczenie. – Nadal musisz wprowadzić Toma do tamtego domu. Siadaj, podam kawę. Zdjąłem kurtkę i zerknąłem na zegarek. Dochodziła północ. Zobaczę się z Tomem później, teraz musiałem załatwić ważniejsze sprawy. – Będzie potrzebny długopis i kartka papieru – zawołałem. Liv wróciła z kawą na tacy i czymś do pisania, nadal ubrana w dżinsy i pulower. Siadła naprzeciw mnie na kanapie i nalała mi kawy. Przysunąłem sobie kubek. Kawa była świetnie zaparzona. Potrzebowałem czegoś takiego, by się orzeźwić po kilku godzinach spędzonych w ciepłym samochodzie. – Przygotujemy wspólnie listę wyposażenia – powiedziałem między jednym a drugim łykiem. – Będę potrzebować sporo rzeczy. Wzięła długopis i zaczęła zapisywać pod moje dyktando. Zaskoczyła ją prośba o sześciocalowe gwoździe (zamieniła zaraz sześć cali na 150 milimetrów) i drewnianą listwę długości trzech stóp i przekroju cztery na dwa cale, którą zaraz zanotowała w systemie metrycznym (100x50 mm). – Po co ci to potrzebne, Nick? Czy nie byłyby bardziej przydatne jakiś łom i elektroniczne gadżety? – Czy możesz mi dostarczyć te rzeczy? Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. – Potrzebuję jeszcze elektryczną szczoteczkę do zębów. Nie przejmuj się, jutro zobaczysz, dlaczego. No właśnie, będzie mi także potrzebna prognoza pogody na dwadzieścia cztery godziny od dziewiątej rano poczynając. Nie zamierzałem jej mówić, w jakim celu żądam tych rzeczy. Ostatecznie to ona wtargnęła w moje życie, w sprawy, o których wiedziałem. Pozostała jeszcze jedna kwestia. – Potrzebna mi jeszcze będzie jakaś broń, najlepiej pistolet z tłumikiem. Spojrzała na mnie z nieukrywanym zaskoczeniem i zapytała: – Pistolet? Dlaczego? Myślałem, że to było oczywiste. – Lepiej mieć i nie musieć go użyć, niż działać w inny sposób. – Czy ty wiesz, jakie w tym kraju obowiązują przepisy dotyczące broni? Przypomniałem jej, co moi rosyjscy koledzy i ja zrobiliśmy w Intercontinentalu zaledwie tydzień temu jej rosyjskim przyjaciołom. Bezskutecznie. – Przykro mi, Nick. Nie załatwiłabym ci broni, nawet gdybym mogła. Nie mam nic wspólnego z takimi rzeczami. Poza tym zaangażowano właśnie ciebie, gdyż Walentin życzył sobie finezji. Kiedy ostatni raz szedłem do roboty nieuzbrojony, strzelano do mnie. Wtedy obiecałem sobie, że zawsze będę nosić broń, nawet jeśli nie będę musiał jej użyć. Chciałem jej powiedzieć, że to nie była tylko finezja, kiedy wepchnąłem Wala do bagażnika Volvo, lecz wyraz jej twarzy podpowiedział mi, że minęłoby się to z celem. Dziwna sprawa, bo przecież rosyjska mafia miała prawdopodobnie więcej broni niż brytyjska armia. Miałem nawet ochotę zapytać ją, czy ten jej facet z Sankt Petersburga nie mógłby załatwić dla mnie jakiejś spluwy, ale zdecydowałem, że tego nie zrobię: lepiej zawsze trzymać w rękawie asa albo dwa. Liv wstała: – Teraz idę do łóżka. Zjedz coś, proszę. Jutro do 10:30 powinnam wrócić ze sprawunkami dla ciebie. Zaczynałem odczuwać głód, więc poszedłem do kuchni. Otworzyłem puszkę tuńczyka i kukurydzy, które znalazłem w kredensie, przełożyłem to do miseczki, a idąc do Toma, wymieszałem wszystko widelcem i zjadłem po drodze. Siedział przed komputerem z głową wspartą na rękach i nawet na mnie nie spojrzał. – Jak leci? – zapytałem. – W porządku – odpowiedział. W jego odpowiedzi zabrzmiał nosowy dźwięk. Oj, źle się działo w państwie Toma. – Naprawdę w porządku? Chciałem, by to dodatkowe pytanie odzwierciedlało moje zaskoczenie, że zastaję go tak zdołowanego; przy czym takiego stanu mogłem się spodziewać. Kiedy znalazł się już blisko decydującej chwili, rzeczywistość chwyciła go za gardło. – Jestem naprawdę zmartwiony, Nick. Wiesz, ja...ja... – Tu westchnął głęboko, a ja już wiedziałem, że w ten sposób próbuje wydusić z siebie to, co naprawdę chciał powiedzieć. – Chcę wrócić do domu. Nie chcę tego robić, kolego. Żadnym sposobem nie mogę się tam dostać... Wcale nie chciał wracać do domu; pragnął jedynie zapewnienia, że wszystko pójdzie dobrze. Widziałem to już wiele razy, kiedy ludzie wykonujący jakieś zadanie, mówią jedno, ale tak naprawdę oczekują czegoś innego, zwłaszcza gdy się boją. To nic złego; strach to coś naturalnego i cała tajemnica sprowadza się do tego, że nikt nie rozumie, że to normalne. Tylko wtedy możesz coś zrobić, co nie jest normalne. – Powiedziałem ci już, że nie możesz tego odkładać. Nie ma sposobu, aby mnie ktoś zmusił do zrobienia czegoś, co pachnie więzieniem. Ja też mam coś do zrobienia, rozumiesz. Spojrzał na mnie przez łzy, mówiąc: – Nie chcę się wycofywać, Nick. W tym robiło już kilku twardych chłopaków. Rozumiesz, co mam na myśli. Nie mogę się przez to przedrzeć, kolego. Wiedziałem doskonale, co chciał przez to powiedzieć. Tom mógłby udawać ważniaka, lecz za kratkami byłby przez dłuższy czas niezłą gratką dla innych facetów. Pomyślałem o latach spędzonych w zakładzie poprawczym i o tym, jak bardzo tego nienawidziłem. Jeśli nasi opiekunowie nie walczyli akurat między sobą, trzymali w łapach swoich małych podwładnych i pieprzyli życie tych, którzy nawinęli się im pod rękę. Udało mi się przetrwać, kiedy byłem taki jak Tom, jeden z najmłodszych, jedynie dlatego, że udawałem szalonego. Starsi chłopcy, u których było coś nie tak z seksualnością brali mnie za dziwadło i zostawiali w spokoju. Wiedzieli, że jestem narwany i mogę zabić, jeśli ktoś mnie dotknie. Nie sądziłem, aby Toma było stać na coś takiego, bo uważał każdego za przyjaciela. Kiwnąłem głową i naprawdę mu współczułem. – Nie martw się, stary. Będzie dobrze, ja ci to gwarantuję. Tom chlipnął i wytarł nos, zawstydzony ujawnieniem własnej słabości. – Najlepsze, co można zrobić, to wziąć prysznic i przyłożyć się do poduszki. Jutro czeka nas bezsenna noc. Klepnąłem go figlarnie w ramię i zostawiłem, aby doszedł do siebie. Nie byłem tam potrzebny, choćby dlatego, by nie być świadkiem, jak on znosi takie sytuacje. Poza tym jutrzejszej nocy znajdzie się obok mnie niezależnie od tego, czy mu się to będzie podobać, czy nie. Gdy wróciłem do mego pokoju, pomyślałem, że oprócz gwoździ i listew dwa na cztery, Liv powinna zdobyć dla Toma jakieś prochy na wywołanie odwagi lub pigułki ogłupiające, zależnie od punktu widzenia. Kiedy zacząłem się rozbierać, usłyszałem, jak Tom przechodzi obok moich drzwi w kierunku salonu i kuchni, być może w poszukiwaniu szklanki wody, aby uzupełnić płyn, jaki spłynął mu z oczu. Stojąc pod prysznicem, zbadałem moje wrażliwe kolano, goleń i stłuczenia na plecach, pamiątki po tamtym skoku w śnieg, i poszedłem do łóżka. Byłem poobijany, ale umysł zaprzątało mi jutrzejsze zadanie. Przygotowywałem wejście do obiektu i obmyślałem odwrót, na wypadek gdyby coś nawaliło. Leżałem chyba godzinę, słuchając szumu klimatyzacji, kiedy Tom znowu przeczłapał koło moich drzwi w stronę salonu i kuchni. Jest pewnie tak nakręcony, że będzie się tak włóczył przez całą noc. Jeśli rano będzie się nadal tak mazał, to przypomnę mu o kasie, która wkrótce znajdzie się w jego kieszeni. Będzie tego aż nadto, by kupić mieszkanie i odejść od Janice. Zdecydowałem, że dam mu całe trzysta tysięcy dolców, bo niby dlaczego nie? Przecież nie wykonam tej roboty bez niego. Upłynęło kolejne pół godziny. Nadal rozmyślałem o jutrzejszej nocy, sprawdzając w pamięci listę zakupów, gdy w pewnej chwili dotarło do mnie, że Tom nie wrócił do siebie. Ziewając, założyłem dżinsy, koszulkę i poszedłem napić się z nim kawy, może porozmawiać nawet o czymś jeszcze. W salonie paliło się światło, ale Toma nie było. Sprawdziłem kuchnię. Pewnie musiał już wrócić, a ja go nie usłyszałem. Gdy odwróciłem się, spostrzegłem, że drzwi prowadzące do części zajmowanej przez Liv były otwarte, a przecież wiedziałem, że zamknęła je za sobą. Minąłem salon i poszedłem wolno jej korytarzem. Układ drzwi był tutaj taki sam jak w naszej części, a więc Liv musiała się znajdować w jednej z dwóch sypialni i łatwo można było ustalić w której. Spoza pierwszych drzwi na lewo dobiegały jakieś odgłosy. Nie wiedziałem, co kto komu to robił, ale piski i jęki płynęły niewątpliwie stamtąd. Zawróciłem do holu, pozostawiając ich z tym wszystkim i uświadamiając sobie raz jeszcze, że nie miałem żadnych poszlak, by uważać, że były to głosy kobiet. 19. Wtorek, 14 grudnia 1999 roku. Zanim wstałem, Tom wziął już prysznic, ubrał się, uczesał, siedział na kanapie i pił mleko. Był w dość pogodnym nastroju. – Cześć, Nick – powiedział. – Kawa jest w dzbanku. Liv pojechała po zakupy dla ciebie. Powiedziała, że wróci koło dziesiątej. Poszedłem do kuchni zaparzyć kawę i znaleźć coś do jedzenia. Chciałem bardzo zapytać go o minioną noc, ale postanowiłem poczekać, aż sam coś powie. Nie chciałem wyjść na kretyna, a wszystko to wyglądało bardzo dziwnie. Najpierw Liv i jej przyjaciel na dworcu, a teraz to nocne wydarzenie. Zastanawiałem się, czy ona czasem nie pieprzyła się z Tomem od dawna, ale natychmiast odrzuciłem tę myśl. Skoro raz, kolego, posmakowałeś Liv, to już nie zechcesz zamieszkać z Janice. Nie powinien więc już robić żadnych trudności ze zwerbowaniem go do tej roboty. Przygotowałem krakersy, ser i wiśniowy dżem, ułożyłem wszystko na tacy, przeszedłem do salonu i usiadłem naprzeciw Toma. Udając troskliwe zainteresowanie, zapytałem: – Jak się czujesz dzisiejszego ranka, przyjacielu? Nadal zamierzasz zrezygnować? – i skupiłem się na rozsmarowywaniu dżemu. – Przepraszam za ubiegłą noc, Nick. Byłem po prostu załamany. Skinąłem głową. – Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu każdemu. Atak między nami, wyglądasz dzisiaj dużo lepiej. – Uśmiechnąłem się do niego i dodałem: – Nie ma nic lepszego, jak dobrze się wyspać. Uchylił się od odpowiedzi. – Uda się nam. Prawda, Nick? – Oczywiście. Ostatniej nocy obejrzałem sobie dokładnie ten dom. To duża stara rezydencja w lesie, która wygląda jak kwatera główna Microsoftu. Nic strasznego. A kolejny przystanek, najprzyjemniejszy w tej sprawie, to bank. Wróciłem do mego krakersa, zadowolony, że nie musiałem mu wciskać innego reklamowego kitu. Uśmiechnął się ponownie. – Sama przyjemność, kolego. Sama przyjemność – powiedział, a jego głowa poruszała się jak głowa dziobiącej kury. Łyknąłem kawy, a potem powiedziałem: – Powinniśmy się trochę przespać. Jutro rano rozpoczniemy atak. Pił mleko, próbując ukryć twarz w kubku. Nie mogłem się już powstrzymać. – Wiesz, że cię słyszałem? Zaczerwienił się. – Tak? No i co ty na to? – Powodzenia, stary, ale w przyszłości nie hałasuj tak bardzo, rozumiesz? Niektórzy starzy skurwiele nie mogą się za bardzo podniecać. Zaśmiał się nerwowo. Był zakłopotany, ale raczej dumny z siebie. Nie mogłem mieć do niego pretensji. – Co za tajemnica? Nie chodzi o to, że nie mam szacunku do panny z nordyckiego mitu, ale gorąca i godna podziwu to raczej ona nie jest. Spotkałeś już kiedyś taką? Poruszył się zakłopotany. – Nie, kolego. Nigdy wcześniej nie spotkałem takiej dziewczyny. Przyszedłem tutaj po coś do picia, ona też wyszła. Zobaczyła, że jestem zmartwiony, zaczęliśmy rozmawiać, no i... sam wiesz. Nie wiedziałem, w tym był cały problem. Najpierw pyta, czy mam do niej zaufanie, a nieco później jest gotów poruszyć dla niej ziemię. W porządku, zabrał się do tego inaczej. Skarciłem siebie w myśli. Pieprzę to i nie dbam, co było dalej. Zaskoczyło mnie, że byłem zazdrosny. Musiałem otrząsnąć się z tego gówna, skoncentrować się na robieniu pieniędzy i zostawić wszystko inne. Wstałem, pochyliłem się, klepnąłem Toma w ramię i powiedziałem: – Dopilnuj tylko, żeby twoje pepegi były gotowe dziś wieczór. – Pepegi? – No, buty gimnastyczne, tenisówki, czy jak je tam nazywasz. Dopilnuj, żeby były czyste i suche. Nie noś ich dzisiaj, dobra? Powiedziawszy to zabrałem swój kubek i odszedłem. Odświeżony prysznicem, leżałem na łóżku i wyobrażałem sobie, jak wejdę do obiektu. Wyobraźnia, klatka po klatce, uruchamiała film, jak gdyby moje oczy były obiektywem kamery, uszy zaś sprzętem nagrywającym dźwięk. Słyszałem, jaki dźwięk wydaje śnieg, gdy będziemy iść po werandzie, jak skrzypieć będą drewniane deski, gdy będę usiłować sforsować zamek w drzwiach wejściowych, Toma poruszającego się we wnętrzu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukaliśmy. Powtórzyłem projekcję trzy albo cztery razy od pozostawienia samochodu poczynając, a na powrocie do niego kończąc. Następnie zacząłem to wszystko odtwarzać w innej wersji: a jak to będzie, kiedy wraz z Tomem będziemy na werandzie, a drzwi zostaną otwarte? Co robić, jeśli na terenie posiadłości znajdują się psy? A jeśli wewnątrz domu będzie nam grozić niebezpieczeństwo? Przeglądałem różne wersje, zatrzymując projekcje w krytycznych punktach, zastanawiając się, jak postąpić, i naciskałem przycisk Replay, usiłując odpowiedzieć sobie na wszystkie wątpliwości. Postępowanie zgodne ze scenariuszem mogło być niewykonalne. W praktyce wszystko może wyglądać inaczej. Ten film stanowił punkt wyjścia dla mego planu, a taki miałem plan. Gdyby się coś posrało, istniała możliwość natychmiastowej zmiany planu i zareagowania na niebezpieczne sytuacje, zamiast improwizować albo tkwić w gównie i użalać się nad sobą. Byłem u siebie około dwóch godzin, gdy usłyszałem pukanie do drzwi i głos: – Nick? – a zaraz potem pokazała się głowa Toma. – Liv już wróciła. Czy możesz się z nią zaraz zobaczyć? Tylko, że... No, dobra, wiesz, co mam na myśli? Wyskoczyłem z łóżka i poszedłem razem z nim, na migi dałem mu znać, że będę milczeć jak grób. Liv była w salonie. Kapelusz i czarny skórzany płaszcz leżały na kanapie. Między nią a Tomem nie było żadnej wymiany spojrzeń, a jej zachowanie wskazywało, że oboje nie mieli czasu na rozmowę. – Dzień dobry – powiedziała z ożywieniem. – Otrzymałam potwierdzenie, że teraz są na linii. Musiała się również spotkać ze swoim przyjacielem z Sankt Petersburga. – Czy możecie mi obaj pomóc? Mam sporo bagażu. Zeszliśmy na dół, gdzie pierwszą rzeczą którą mi przekazała, była kartka papieru z wydrukowaną po fińsku prognozą pogody. – Piszą że wcześnie rano przewidywane są opady śniegu. Czy to ci wystarczy? Tom otwierał tylne drzwi mercedesa. – A jak mam rozumieć określenie „wcześnie rano”? Wzruszyła ramionami. – Zapytałam ich o to samo. Niestety, nikt nie mógł mi udzielić dokładnej odpowiedzi. Przewidują opady śniegu miedzy drugą nad ranem i dziesiątą przed południem. Oddałem jej kartkę z prognozą i podszedłem do otwartego samochodu, starając się, aby Tom nie spostrzegł mego niepokoju. Prognoza była zła. Śnieg jest potrzebny do ukrycia śladów, lecz z drugiej strony, łatwo je na nim pozostawić. Powinniśmy tam wejść i wyjść stamtąd jak najszybciej, gdyż w przeciwnym razie nasze ślady widoczne w świetle dnia będą wyglądać na świeższe niż te, które zauważyłem minionej nocy. Chyba że sypałoby dostatecznie długo jeszcze po naszym odwrocie, aby je zakryć. To nie była dobra perspektywa. Nie powinno się decydować na takie ryzyko, jeśli zadanie, jakie się wykonuje, ma pozostać niejawne. Tak czy owak, wyznaczony termin jest ostateczny, nie miałem więc innego wyboru jak pójść i wykonać, co należy, nie oglądając się na nic. Byłem spięty i miałem nadzieję, że Bóg tak naprawdę nie słuchał mnie w mieszkaniu Toma i powstrzyma śnieg, gdy już dostaniemy się do domu. Tom dźwignął z tylnego siedzenia komplet szczypiec przegubowych do cięcia stalowych prętów i z rozbawionym wyrazem twarzy wyciągnął je na zewnątrz. Podniosłem tylną klapę i zobaczyłem stos toreb i pudeł. – To tylko trochę wyposażenia, które może nam być potrzebne dzisiejszej nocy, kolego. Tom ruszył za mną na górę, trzymając szczypce pod pachą; w rękach miał torby pełne zakupów. Zwalał to wszystko na stos, ja zaś przenosiłem przed kuchnię, a on już po chwili kręcił się wokół sprawunków myszkując w torbach jak dziecko w poszukiwaniu słodyczy. Liv stała tuż za nim. Nadszedł czas, aby im trochę podokuczać. – To bez sensu, abyście się tu oboje pętali – powiedziałem kwaśno do Liv. – Daj mi kilka godzin na uporządkowanie tego wszystkiego, potem wytłumaczę ci, dlaczego chciałem to mieć. Dopilnuj, Tom, aby twoje pepegi były czyste; żadnego błota, które odpadałoby kawałkami albo skrzypiało na podłożu. Pamiętaj o tym. Skinął głową. Liv spojrzała na niego wyraźnie zaintrygowana. – Pepegi? – spytała. – Chodzi o moje tenisówki – wyjaśnił Tom. Odłożył już na bok nową parę. Skinęła głową, powtarzając sobie nowe słowo, jak gdyby zamierzała je zapamiętać, i odeszła w kierunku swego pokoju, dodając: – Zobaczymy się później. Gdy Liv zniknęła w korytarzu i zamknęła za sobą drzwi, Tom popatrzył na mnie. Wiedziałem, co mu chodzi po głowie. – Nie martw się, nie pisnę ani słowa. Uśmiechnął się uspokojony. – Dziękuję, bracie, wiesz, co mam na myśli. – Mrugnął do mnie i ruszył w stronę swojego pokoju. – Powiedz, Tom, czy mogę coś dla ciebie zrobić? – Dziękuję, ale nie – odparł z nagłym błyskiem w oku. – Liv już to zrobiła. Przystanął, odwrócił się, dotknął czoła palcem wskazującym i powiedział: – A tak na poważnie, to wszystko, czego potrzebuję, znajduje się tutaj. Czy chcesz to obejrzeć? – Nie ma takiej potrzeby. Ja tylko zajmuję się zaprowadzeniem nas do obiektu i dostarczeniem z powrotem. A swoją drogą, czego ty szukasz? Uśmiechnął się. – Nie będę wiedzieć tak długo, aż sam to zobaczę. Zniknął, a ja wyjąłem zawartość toreb i pudeł na podłogę. Najpierw uporządkowałem odzież, ponieważ to było najprostsze. Błyszczące naszywki na kurtkach nie były nam teraz potrzebne; wszystkie rzeczy do ubrania, o jakie prosiłem Liv, wykonane były z wełny i grubej bawełny. Potrzebowaliśmy odzieży, która nie będzie szeleścić, w ciemnych barwach i nie odbijającej światła, bez połyskliwych guzików, ściągaczy ani rzepów; odciąłem nożem rzepy przy kieszeniach, bo gdy się je pociągnie, robią dużo hałasu, ja zaś nie mogłem sobie pozwolić, by coś takiego wydarzyło się podczas akcji w obiekcie. Usunąłem także wszystko, co zwisało luźno z odzieży. Gdy znajdziemy się już w obiekcie, ktoś mógłby to wykorzystać, by pochwycić któregoś z nas i ciągnąć, na przykład, po podłodze. Taką zapobiegliwość można by uznać za przesadę, ale ludzie ginęli już z bardziej błahych powodów. Nauczyłem się wiele na błędach innych i nigdy nie zapomnę widoku mego kolegi w Angoli, wiszącego na szczycie ogrodzenia na nylonowym sznurku, w jaki wyposażona była jego bluza. Nie miał nic, czym mógłby się odciąć i uwolnić, pozostało mu więc tylko czekać, aż nadejdą gwardziści, staną w odległości kilku metrów i władują w niego co najmniej pięćdziesiąt pocisków. Liv wybrała dla nas porządne wełniane rękawiczki, jak również parę rękawiczek z cienkiej bawełny nadających się do manipulowania zamkiem do drzwi wejściowych bez ryzyka, że goła skóra przymarznie do metalu. Znalazłem też parę trampek dla siebie, z których usunąłem połyskliwe aplikacje. Nie zamawiałem takich samych dla Toma, bo miał swoje pepegi. Zmienimy obuwie, zanim wejdziemy do domu. Grubo podzelowane buty są hałaśliwe, przylepia się do nich śnieg i zostawiają ślady. Świat zewnętrzny musi zostać za drzwiami. Znalazłem torbę sześciocalowych gwoździ, kilka kawałków nylonowej taśmy tapicerskiej grubości jednego cala i garść metalowych podkładek. Drewniana listwa miała dokładnie taką długość, jaką zamówiłem. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, gdy wyobraziłem sobie Liv w sklepie z artykułami budowlanymi. Chyba nawet nie wiedziała, że takie sklepy istnieją. Znalazłem też małą ręczną piłkę do metalu, zapakowaną w tekturę i termokurczliwą folię. Wyjąłem ją natychmiast, by pociąć listwę na pół tuzina sześciocalowych kawałków. Liv dobrze odrobiła lekcje: podkładki pasowały do gwoździ i zatrzymywały się na ich łbach. Wsunąłem na każdy gwóźdź po dwie podkładki, żeby się dobrze trzymały. Po piętnastu minutach miałem do dyspozycji sześć wymiarowych kawałków drewna z wbitym na wylot gwoździem. Potem, w połowie długości, gwoździe zostaną zagięte szczypcami pod kątem ostrym – cała rzecz będzie przypominać dokerski hak. Wystający koniec każdego z gwoździ oprócz przygiętego fragmentu będzie pokryty gumowaną taśma, aby zapobiec wydaniu jakiegokolwiek dźwięku, gdy zostanie użyty. Tom i ja będziemy trzymać po jednym haku w każdej ręce i mieć po jednej sztuce na zapas. Ciemnozielona dwucalowa taśma tapicerska była przeznaczona do przytwierdzania nart na dachu samochodu. Uciąłem cztery kawałki po półtora metra każdy i związałem każdy z nich w pętlę. Przygotowane pętle odłożyłem na bok razem z hakami, aby znalazły się dalej od tego całego bałaganu. Ekwipunek do wspinaczki był gotowy. Liv miała rację uważając, że stare sposoby są najlepsze, gdyż ta metoda była wielokrotnie sprawdzana. To perełka pośród tajemnic Ml9, skonstruowana podczas drugiej wojny światowej, kiedy poproszono ich o przygotowanie wyposażenia dla brytyjskich jeńców wojennych, aby mogli uciekać z obozów i podróżować bezpiecznie przez okupowaną Europę. Spece zaproponowali mapy drukowane na jedwabiu, umieszczane w taliach kart do gry i wysyłane w paczkach Czerwonego Krzyża. Zmienili też mundury pilotów RAF-u w taki sposób, że łatwo było z nich zrobić cywilne ubrania. Hak i pętla to pomysły łatwe do wykonania i wykorzystania podczas forsowania drutów kolczastych. Spodziewałem się, że teraz będziemy mieć z nich pociechę. Następnie rozpakowałem aparat fotograficzny marki Polaroid i cztery kasety z filmem. Po zainstalowaniu kasety zrobiłem szybko zdjęcie własnej stopy. Aparat działał bez zarzutu. Wyjąłem pozostałe trzy kasety z opakowań. Każda kaseta miała własną baterię, ale w niskiej temperaturze baterie tracą moc. Nie mogłem do tego dopuścić, musiałem więc przechowywać kasety blisko ciała. Gdy założymy nasze obuwie sportowe i wejdziemy do środka, powinienem wykonać zdjęcia wszystkich miejsc, w których się znajdziemy, nie zważając na hałaśliwą pracę aparatu fotograficznego i błyski flesza. Podczas tajnej operacji miejsce musi być pozostawione w takim stanie, w jakim je zastano. Ludzie natychmiast zauważą, jeśli coś znajduje się nie tam, gdzie powinno się znajdować. To może natychmiast rzucić się w oczy, na przykład pled, który wcześniej został złożony, a teraz leży rozpostarty, ale częściej jest to coś, co nie daje się precyzyjnie określić, ale kompromituje całą akcję; obserwatorzy czują po prostu instynktownie, że coś jest nie tak. Być może pióro nie znajduje się w tej samej pozycji, w jakiej pozostawia się je zawsze, nawet jeśli różnica sprowadza się do jednego centymetra; albo poranne słońce nie pada przez zasłony tak jak zazwyczaj, oświetlając nie tę część biurka; bywa, że warstwa kurzu zostaje naruszona. Można by świadomie zauważać takie zmiany, ale czynimy to podświadomie i właśnie podświadomość wybiera jakiś szczegół, by coś nam o nim powiedzieć. Nie zawsze potrafimy to zrozumieć, czujemy jednak, że zaszła jakaś zmiana; nawet przesunięty spinacz może być przyczyną dramatu i sprowokować reakcję, jaka zostanie uznana za właściwą. To fakt, że ludzie, którzy znajdą się w obiekcie, mają sporą szansę na klapę, lecz ja nie mogłem brać tego pod uwagę i zastanawiać się, co zrobić, tylko zaplanować to właściwie. W przeszłości realizowałem już takie zadania, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Rozmyślając o tym wszystkim, przypomniałem sobie o naładowaniu baterii szczoteczki do zębów, poszedłem więc do mojej łazienki i wetknąłem wtyczkę do gniazdka. Gdy powróciłem do pokoju, wybrałem komplet kluczy do wkrętów z sześciokątnymi gniazdkami. Na dużym metalowym pierścieniu znajdowało się około dwudziestu przyrządów umieszczonych według numeracji. Wybrałem najmniejszy rozmiar i zdjąłem go z pierścienia. Pokój zaczynał już wyglądać jak warsztat Świętego Mikołaja: był zasłany trocinami, rozprutymi opakowaniami, plastykowymi torebkami, metkami z odzieży, a pośrodku tego wszystkiego siedziałem ja sam. Klucz był zgięty pod kątem prostym jakieś pół cala od końca. Ostrożnie, by nie złamać kruchej stali, za pomocą szczypiec i młotka zmieniłem kąt do czterdziestu pięciu stopni, a następnie wyjąłem z próżniowego opakowania metalowy pilnik i zacząłem wygładzać zaokrąglony koniec krótszej części. To trwało około dziesięciu minut. Zszedłem na dół do drzwi wejściowych, by wsunąć go do bębna zamka. Pasował doskonale. Po powrocie otworzyłem opakowanie, wycisnąłem równe ilości żywicy i utwardzacza z obu rurek i wymieszałem na kawałku tektury. Zabrałem klej, klucz Allena i wróciłem do łazienki. Po kilku minutach klucz został mocno przyklejony do drgającego stalowego trzonka szczoteczki do zębów, z którym jej głowica mogła współpracować bez przeszkód. Kiedy badałem zamknięte drzwi wejściowe w tamtym domu, wyglądało na to, że był tam zamek typu yale. Ta moja zabawka spłata im niezłego figla. Przyniosłem z łazienki dwa białe ręczniki, usiadłem na podłodze i zacząłem opiłowywać w ten sam sposób inne klucze. To, co zrobiłem ze szczoteczką do zębów i poprzednim kluczem, było zwykłą prowizorką, narzędziem udającym prawdziwy klucz, pozwalającym na manipulowanie zapadkami znajdującymi się w bębnie zamka. Wibracja uchwytu szczoteczki pozwalała działać kluczowi Allena w dół i w górę, przez co naciskał silnie na zapadki, dzięki czemu zamek można było otworzyć. A gdyby to się nie udało, zawsze można było wrócić do starego sposobu. Tym razem należało posłużyć się tym samym kluczem osadzonym na szczoteczce, ale bez uruchamiania silniczka. Korzystając z tej metody, musiałbym uporać się z każdą zapadką po kolei, a do tego był nieodzowny inny klucz Allena, który unieruchomiłby obie zapadki. W taki sposób, teoretycznie rzecz jasna, drzwi zostałyby otwarte, pod warunkiem że nie byłyby zaryglowane od środka. Taka sytuacja była oczywiście możliwa, gdyby mieszkańcy przeznaczyli choć jedną komórkę swych mózgów na kwestie bezpieczeństwa. Przygotowywanie ekwipunku i pakowanie go do średniej wielkości ciemnoniebieskiego plecaka, zajęło mi kolejną godzinę. Wszystko zostało zwinięte w mięciutkie białe ręczniki, aby nie narobiło hałasu lub nie zostało roztrzaskane przez noże przecinaka sterczące na wszystkie strony. Tom nie potrzebował plecaka. Jedynym sprzętem w jego podręcznej torbie będzie ThinkPad i kable. Pokazała się Liv. Nie miała teraz na sobie pulowera; była w opiętych dżinsach, białej koszulce i nie miała biustonosza. Kilka nocy wcześniej mogło to być pociągające, ale teraz byłem zaprzątnięty czekającym mnie zadaniem. Okoliczności uległy zmianie. Chłodna jak zawsze, przyglądała się bałaganowi i zapytała: – Dobrze się bawisz? Potwierdziłem kiwnięciem głowy, dodając: – Zechciej sprowadzić Toma, by mógł zobaczyć, jakie zrobiłem dla niego zabawki. Kiedy przeszła obok mnie do salonu, wstałem. Kiedy otrzepywałem się z trocin, wrócili oboje. Roześmiany Tom stwierdził: – Coś ci powiem, kolego. Klocki lego byłyby łatwiejsze. Posłużyłem się jednym z moich najradośniejszych uśmiechów i powiedziałem: – Widzisz, stary, chcę ci pokazać, jak należy posłużyć się tymi przedmiotami. – Tu wskazałem na haki i uchwyty. – OK, ale mam pytanie. – Tom wyglądał teraz bardzo poważnie. – Nie widzę ani pudełka na jajka, ani pustej butelki po płynie do prania... – Patrzył na nas oboje, jak gdyby sprawdzał, czy chwytamy jego dowcip. Nie miałem pojęcia, o czym on gada, a Liv też chyba nie. – „Niebieski Piotruś”, no, wiesz, pudełka z jajkami, toczące się rolki papieru toaletowego, lepki plastyk... Nie było już czasu na śmiechy. No tak, oczywiście „Niebieski Piotruś”. Nigdy tego nie oglądałem jako dzieciak. Liv nadal nie wiedziała, o co tu chodzi, i wyraźnie nie zamierzała czekać, aż sprawa się wyjaśni. Tom czekał, aż zniknęła w kuchni. – A ja nawet dostałem odznakę. – W porządku, tu są twoje rzeczy, kolego. Będziesz potrzebował nieco więcej, niż kupiłeś wczoraj. Podniósł cienkie rękawiczki i przymierzył je. – Włożę pod spód swoje jedwabie i będę choć trochę perwersyjny. Co ty na to? Uśmiechnąłem się. Tak czy inaczej, obawiałem się, że jedwabna bielizna będzie równie skuteczna jak papierowa kamizelka kuloodporna. Ten wynalazek pana Helly Hansena mieliśmy tylko w jednym egzemplarzu, a był przeznaczony dla mnie. Tom wskazał na haki i uchwyty i zapytał: – No dobra, jedziemy dalej. Czemu to ma służyć? Kiedy mu wytłumaczyłem, wyglądał na zaskoczonego. – Mamy udawać tego pieprzonego Spidermana, czy co? – Nastroszył się, ale już nie był taki pewny, jak zazwyczaj. – Jesteś pewny, że dasz sobie z tym radę? – spytałem. – Wspinałeś się już kiedyś? – Pewnie, że tak. – Zastanowił się i dodał: – Chodzi ci o to, czy mam jakąś praktykę? – Nie martw się, stary. To nie ma znaczenia. Podniósł jeden z haków, pstryknął palcem w taśmę i zapytał: – Istnieje tylko taki sposób? Wiesz, co mam na myśli? – Posłuchaj, to jedyna rzecz, którą musisz zrobić samodzielnie. Całą resztę zrobię dla ciebie ja. – Zniżyłem głos do szeptu, jak gdybyśmy knuli jakiś spisek wobec Liv i dodałem: – Pamiętaj, że jesteśmy tutaj dla dużej forsy. Wyglądał teraz na nieco podniesionego na duchu, ja zaś czułem się dumny ze swojej przemowy. Kawa dla Liv i dla mnie zjawiła się w samą porę. Sznurek od jednej z torebek herbaty ziołowej nabytej ostatnio przez Toma, zwisał z jego kubka. Usiedliśmy z Tomem obok siebie. – No, dobrze – powiedziałem. – Chcę ci teraz wyjaśnić dokładnie, jak się tam dostaniemy i jak stamtąd wyjdziemy. – Popatrzyłem na Liv, która ułożyła nogi na kanapie. Nie było takiej potrzeby, by przedstawiać różne fazy operacji, jak to się czyni w wojsku, streszczając wszystkie rozkazy i robiąc przegląd akcji przypisanych do każdej z faz. Takie postępowanie nie służyłoby niczemu. Uważałem, że Tom powinien mieć teraz spokojną głowę, a nadmiar informacji zrobi mu wodę z mózgu. Gdyby mu się wszystko poplątało, mógłby się wystraszyć jeszcze bardziej. Nie musiał wiedzieć „dlaczego”, lecz, jak”. Rozwinąłem mapę, by oznaczyć najistotniejsze punkty tamtego miejsca. – Tutaj zaparkujemy. Potem idziemy w dół, o tutaj. – Poprowadziłem długopis wzdłuż zaznaczonego szlaku, gdy Tom siorbał swoje ziółka. – Jak dotrzemy do posesji, na której stoi dom, wspinamy się na ogrodzenie, używając haków i pasów, a wtedy wprowadzę nas do domu i możesz zabrać się do swoich spraw. Kiedy już skończysz, wracamy tą samą drogą. Powiem ci dokładnie, co i kiedy masz robić. Jeżeli coś zobaczysz albo usłyszysz lub też zauważysz jakieś niebezpieczeństwo, zatrzymaj się tam, gdzie jesteś, a ja zaraz tam będę i powiem ci, co masz robić. OK? – OK. – Ewakuujemy się punktualnie o 21.00, więc musisz być gotowy piętnaście minut wcześniej. Jeśli dopisze pogoda, powinniśmy być w Helsinkach przed świtem. Tam zorganizujemy wymianę. Tym razem oboje kiwnęli głowami. – OK. Teraz idę coś zjeść i walę się do łóżka na kilka godzin. Mam nadzieję, że zrobisz to samo. Traktowałem go jak OE (obiekt pod eskortą), mówiąc mu tylko to, co musiał wiedzieć, a jeśli wystąpi jakieś zagrożenie, jego obowiązkiem jest trwać nieruchomo w oczekiwaniu na moją reakcję i radę, jak ma się zachować. Im mniej ma do zapamiętania osoba, którą eskortujesz, tym lepiej. Wstałem, skinąłem głową, a oni obserwowali mnie, jak idę do kuchni, by wziąć z lodówki ser i jakieś wędliny. Tom poszedł do siebie. Tak czy owak, nie mówiłem Tomowi za wiele, gdyż nie chciałem napędzać mu strachu, informując go o możliwych nieprzewidzianych wydarzeniach ani o kłopotach, jakie nas czekają prawdopodobnie ze śniegiem. Jeśli ludzie mają głowy wypełnione negatywnymi myślami, ich wyobraźnia zaczyna pracować z nadmierną szybkością, a wówczas wpadają w panikę. Każdy dźwięk lub cień zamienia się wówczas w diabelski podszept, który podkopuje motywację i skłania do ustępstw albo wręcz do rezygnacji z dążenia do celu. Tom wiedział już, co ma zrobić, gdybyśmy się rozstali bez doprowadzenia zadania do końca: ma się dostać na stację kolejową w Helsinkach. Miał dosyć forsy, by wynająć prywatny odrzutowiec do domu. Zacząłem wyciągać z lodówki różne kąski i rzucać je na talerz. Z największą przyjemnością odjechałbym natychmiast, by dotrzeć do obiektu, zanim zima znów sypnie śniegiem, ale nie mogliśmy ładować się do domu, dopóki mieszkańcy nie spali. Nie było co się martwić na zapas. Takie główkowanie sprawia, że człowiek staje się zbyt spięty, a kiedy znajdziesz się u celu przed czasem, to możesz wszystko spieprzyć. Poszedłem z talerzem do siebie, skubiąc co nieco po drodze. Liv też odeszła. Kiedy znalazłem się w łóżku, znów zacząłem sobie wyobrażać, co i jak, tym razem jednak wyłączyłem z tego filmu kadr z padającym śniegiem. Rozległo się pukanie do drzwi. Zerknąłem na zegarek. Musiałem spać ze trzy godziny. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Tom z włosami zwisającymi do ramion. – Masz chwilę, kolego? – Mam, właź. – Jak gdybym się gdzieś wybierał. Usiadł na łóżku i patrzył w dół, przygryzając dolną wargę. – Wiesz, martwi mnie ten wihajster z hakiem. No, bo popatrz, tak naprawdę to nigdy nie miałem z tym do czynienia i wiesz, co przyszło mi do głowy? A co się stanie, jeśli nie potrafię się wspiąć? Rozumiesz... jeżeli wykonam wszystko niewłaściwie? Wyprostowałem się. Tom siedział zgarbiony, włosy zasłaniały mu twarz. – To żaden dramat, Tom. Olej, to tylko kwestia nóg. – Wstałem. – To takie łatwe jak to. – Założyłem ręce za głowę, kucnąłem na ugiętych kolanach i powoli osuwałem się, aż dotknąłem tyłkiem podłogi, a potem wyprostowałem się. – To chyba nie jest za trudne? Możesz to zrobić? – Przypuszczam, że tak – odpowiedział. – No, to chodź, zobaczymy, jak ci pójdzie tam na miejscu. Gdy na skrzypiących kolanach osiągnął poziom podłogi, wyglądał niezbyt pewnie, ale jakoś to wykonał. Uśmiechnąłem się zachęcająco. – To wszystko, co będziesz musiał zrobić. Jeśli twoje nogi zrobią to samo później, wrócimy bez kłopotów do domu. Ale pamiętaj, niewielkie odcinki. Nie więcej niż trzydzieści centymetrów na raz. OK? – Niewielkie odcinki. W porządku. – Nie wyglądał na przekonanego. – Rób to samo co ja. Już ci mówiłem, olej to. – Mówisz poważnie? – Jak najbardziej. Znowu przygryzł dolną wargę. – Nie chcę spaprać roboty... no, wiesz, żeby mnie złapali czy coś w tym guście. Wiesz, chodzi o to, o czym mówiliśmy ubiegłej nocy. – Nikt cię nie złapie. Psiakrew, przecież dzieciaki robią takie wygibasy dla przyjemności. Kiedy byłem dzieciakiem, odbyłem taką wspinaczkę, próbując urwać się ze szkoły. – Szkoła, o której mówiłem, była tak naprawdę poprawczakiem i mogłem tylko żałować, że wtedy nie znałem tej techniki. Chciałem skończyć z tym gównem jak najszybciej. – Daj sobie luz, Tom. Weź kąpiel, zrób coś, na co masz ochotę. Przymierz swoje ubranie. Tylko się nie przejmuj. Będziesz mógł się martwić, kiedy ja będę zmartwiony, OK? Zawahał się w drzwiach. Pomyślałem, że chce jeszcze rozmawiać, ale zmienił zamiar i odwrócił się, by odejść. – Jeszcze jedno, Tom. Odwrócił tylko głowę i bąknął: – No? – I żebyś niczego nie jadł, kiedy wstaniesz, kolego. Później ci wytłumaczę, w czym rzecz. Kiwnął głową i roześmiał się nerwowo, gdy zamykał drzwi. Wyciągnąłem się na łóżku i kolejny raz wyobraziłem sobie każdą fazę akcji. Nie cieszyła mnie perspektywa opadów śniegu i martwił mnie fakt, że nie mam broni. Nóż do jarzyn, którym kroiłem ser, nie był w stanie mi jej zastąpić. 20. Zbudziłem się odurzony dopiero po ósmej i wziąłem prysznic. Od wizyty Toma nie mogłem zasnąć i teraz chciało mi się spać. Poszedłem do kuchni po kawę i po drodze natknąłem się w salonie na Liv i Toma, którzy w płaszczach kąpielowych siedzieli z kubkami w dłoniach na kanapie. Oboje sprawiali wrażenie zmęczonych, podobnie jak i ja, więc wymamrotaliśmy tylko pozdrowienia. Miałem jeszcze kupę roboty z wyposażeniem, zanim sprawdzę dwukrotnie cały zestaw, zabrałem więc kawę do siebie i ubrałem się. Tuż przed dziewiątą zaniosłem wszystko do samochodu. Tom był w pełnej gali: wykąpany i ubrany. Liv nie zeszła do nas. W nocy miała opuścić dom i pewnie teraz doprowadzała go do sterylnej czystości. Na pewno zabierze nasze torby i odniesie wypełnione pieniędzmi. Staliśmy teraz naprzeciw siebie, a ja sprawdzałem jego kieszenie, czy znajduje się w nich tylko to, co konieczne: zapasowy hak, nylonowa taśma i pieniądze. Bilon nie był mu potrzebny, gdyż tylko brzęczałby w kieszeniach; wystarczały banknoty zabezpieczone w torebce plastykowej, schowane w bucie na wypadek, gdyby coś się posrało, i przeznaczone najedzenie i transport. Najważniejszy był ThinkPad i kable w torbie, którą miał pod kurtką na ramieniu, bo w ten sposób chciałem zabezpieczyć baterie przed wychłodzeniem. Chciałem też być pewny, że nic z kieszeni nie wypadanie, zwłaszcza zapasowy hak. Kazałem mu podskoczyć kilka razy. Nic nie hałasowało i wszystko pozostało tam, gdzie było, to znaczy w kieszeniach jego długiej kurtki w błękitną kratkę. Na koniec upewniłem się, czy ma czapkę i rękawiczki, i zapytałem: – Wszystko gra, stary? – Bez problemów – odpowiedział z przekonaniem. Założyłem plecak na kurtkę. Wyglądaliśmy jak Tweedledum i Tweedledee. – Dobra, teraz ty mnie sprawdzasz. – Dlaczego? Ponieważ mogłem o czymś zapomnieć. Do roboty! Sprawdził mnie najpierw od przodu, a ja odwróciłem się, aby obejrzał, czy plecak trzyma się mocno. Wszystko było w porządku do czasu, gdy podskoczyłem: z kieszeni, gdzie miałem zapasowy hak, dobiegł jakiś dźwięk. Tom był wyraźnie zakłopotany, gdy sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd dwa gwoździe, które obijały się o siebie. – To się czasem zdarza i dlatego każdy musi być sprawdzony – powiedziałem. – Dzięki, stary. Był bardzo zadowolony. To zadziwiające, jak dwa gwoździe mogą dodać pewności siebie i sprawić, że czujesz się potrzebny. Wsiedliśmy do samochodu i tuż po dziewiątej ruszyliśmy. Liv nie pokazała się, by powiedzieć nam do widzenia. Przez pierwsze dwadzieścia minut Tom zachowywał się spokojnie. Prowadząc samochód wyłożyłem mu ponownie każdą fazę operacji od zatrzymania samochodu po dotarciu na miejsce, wejścia do obiektu, znalezienia tego, czego szukaliśmy, do ponownego uruchomienia zapłonu z bezpiecznym już laptopem. Byłem skoncentrowany na myśleniu absolutnie pozytywnym, nie dopuszczając do siebie myśli, że wydarzenia mogą przebiegać inaczej. Jazda zajęła nam trzy i pół godziny. Zaczynałem się niepokoić, za każdym razem, kiedy musiałem uruchamiać wycieraczki, by oczyścić zapapraną przednią szybę, gdyż oznaczało to, że zaczyna padać śnieg. Gdy znaleźliśmy się w przesiece prowadzącej do obiektu, zgasiłem światła, lecz nie wyłączyłem silnika i spojrzałem na mego pasażera. – Jak się czujesz? – zapytałem. Po drodze pokazałem mu miejsce, w którym będziemy schodzić w dół. Westchnął głęboko: – Mogę się turlać, kolego. Mogę zatańczyć rock and rolla. – Wyczułem w jego głosie obawę. – W takim razie, zaczynamy. – Wysiadłem z samochodu, zamknąłem cicho drzwi na pierwszy zatrzask, pozostawiając światło wewnątrz samochodu, a potem rozpiąłem rozporek. Po drugiej stronie samochodu Tom robił to samo. Wyciskałem już z siebie resztki i spojrzałem w niebo, szukając na nim oznak nadchodzących opadów. Nie mogłem nic zauważyć, bo było ciemno, ale jakoś poczułem się lepiej. Wyjąłem z samochodu plecak i kurtkę i położyłem przy jednym z kół. Było cholernie zimno, zerwał się wiatr, a każdy jego podmuch kąsał mi twarz. Za chwilę powinniśmy stąd odejść, ruszając w dół szlaku osłanianego przez las, a szum rozkołysanych wierzchołków drzew pomoże stłumić każdy wydany przez nas dźwięk. Złą wiadomością było to, że taki wiatr może sprowadzić śnieg. Założyłem kurtkę i czekałem, aż Tom zrobi to samo, a jego plecak znajdzie się obok mojego. Na razie wszystko szło jak należy. Tom nawet nie zapomniał o cichym zamknięciu drzwi. Zamknąłem ostatecznie drzwi z mojej strony, zapaliłem światła, przeszedłem na stronę Toma i dopilnowałem, by obserwował, jak umieszczam kluczyk do samochodu od wewnętrznej strony przedniego koła i przykrywam go śniegiem. Gdy wstałem, pochyliłem się do jego odsłoniętego ucha i szepnąłem: – Nie panikuj, pamiętaj. – Wolałbym, aby miał na wierzchu oboje uszu, bo przecież co dwoje, to nie jedno, a ja nadal chciałem, aby myślał, że potrzebuję jego pomocy, choć osobiście nie upierałbym się przy tym. Kiwnął głową, a obłok naszych oddechów falował przed nami. – Podczas marszu musimy zachować ciszę. – Zmuszałem się, by trzymać usta blisko jego ucha. Ten chłopak powinien zrobić coś z cuchnącą woskowiną. – Pamiętaj, że jeśli będziesz mnie potrzebować, to nie wołaj, tylko dotknij mnie i powiedz mi to cichutko do prawego ucha. Zgoda? – Zgoda. – Czy zapamiętałeś, co masz zrobić, jeżeli będzie się zbliżać jakiś pojazd? – Tak, tak, zmienię się w Supermana. – Poruszył ramionami w górę i w dół, usiłując powstrzymać nerwowy śmiech. – W porządku, stary. Jesteś gotowy? Kiwnął głową, a ja klepnąłem go w ramię i dodałem: – Dobra, idziemy. – Czułem się jak stary wiarus z pierwszej wojny światowej, który zachęca młodego żołnierza do wejścia na górę. Ruszyłem powoli przed siebie nasłuchując, a kilka kroków za mną szedł Tom. Kiedy przeszliśmy jakieś pięć metrów, sprawdziłem czas: była za piętnaście pierwsza; miejmy nadzieje, że nasi przyjaciele poszli już spać. Szliśmy w dół łagodnej pochyłości i na zakręcie zobaczyliśmy dom. Gdy się zatrzymałem, Tom zrobił to samo, tak jak ustaliliśmy: jeśli ja się zatrzymuję, on też przystaje, jeśli padam na ziemię, on też pada. Wróciłem do niego i powiedziałem mu na ucho: – Czy słyszysz to co ja? – I wskazałem ruchem głowy przed siebie. Potwierdził kiwnięciem, że słyszy. – To prądnica. Jesteśmy już prawie na miejscu. Chce ci się lać? Zaprzeczył. Dałem mu lekkiego kuksańca, jakbym chciał powiedzieć: dobra zabawa, no nie? I ruszyłem dalej. Trzymając się lewej strony drogi i bruzdy wytłoczonej w śniegu przez oponę, powoli wzięliśmy zakręt. Słyszałem tylko szum idącego górą wiatru, który smagał wierzchołki sosen, kroki idącego za mną Toma i głośniejszy już łomot generatora, bo przecież zbliżaliśmy się do celu. Popatrzyłem w górę. Nie warto się było martwić, czy teraz spadnie śnieg, czy nie; skoncentrowałem się całkowicie na wykonaniu zadania. Nawet nos i uszy nie marzły mi tak jak poprzedniej nocy. Nie miałem wpływu ani na pogodę, ani nie mogłem zmienić warunków umowy: to się stanie tej nocy albo nigdy, a ja byłem napalony na forsę. Ponieważ mieliśmy dom w zasięgu wzroku, zatrzymałem się, ponownie nasłuchując, rozejrzałem się wokoło i znów zrobiłem osiem, a może dziewięć kroków. Pozbyłem się niepotrzebnych myśli. Wytłumaczyłem Tomowi, jak oceniać sytuację w ciemnościach – należy zawsze patrzeć ponad obserwowanym obiektem lub poniżej niego, bo to zapewnia dobrą koncentrację – i jak zachować swoje nocne widzenie. Nie traciłem czasu na tłumaczenie mu, dlaczego tak należy postępować; wystarczy mu wiedza, jak to robić. Z tej odległości nie mogłem stwierdzić, czy w obiekcie palą się jakieś światła ani czy ktoś jest obecny za nami lub gdzieś obok. Nie myślałem jednak o tym, ponieważ moim celem było dotrzeć do położonej niżej bariery. Zatrzymywałem się co kilka kroków, odwracałem do Toma, pokazywałem mu podniesiony kciuk, co on kwitował kiwnięciem głowy; robiłem to bardziej dla niego niż dla siebie, bo chciałem, żeby czuł się lepiej, wiedząc, że ktoś o nim myśli. Znajdowaliśmy się w odległości kilku metrów od luki pomiędzy lasem i ogrodzeniem obiektu, gdy znów przystanąłem nasłuchując. Tom zrobił to samo zaraz po mnie. Jeśli mieszkańcy domu mają noktowizory i obserwują okolicę, to zauważą nas bardzo szybko. Nie mogłem nic na to poradzić; trzeba było podejść. Pochyliłem głowę, kierując ucho w stronę domu i próbując coś usłyszeć przez wycie wiatru, a mój wzrok jednocześnie wypatrywał jakiegoś ruchu wokół domu. W oczach Toma musiałem wyglądać jak mim. Zauważyłem słabe migocące światło na poziomie podłogi, sączące się zza lewej żaluzji na parterze; zdecydowanie słabsze niż ubiegłej nocy, bo ledwie je widziałem. Czyżby miało to znaczyć, że wszyscy byli już w łóżkach albo oglądali telewizję? Podniosłem rękę do góry przed twarzą Toma, dając mu znak, aby czekał, i naśladując palcami ruch. Kiwnął głową, a ja ruszyłem w ciemność koleiną w kierunku bariery. Teraz, kiedy wyszedłem z lasu, byłem wystawiony na wiatr na tyle silny, żebym czuł go przez okrycie, nie przeszkadzał mi jednak iść przed siebie. Po tamtej stronie ogrodzenia nie zauważyłem żadnych zmian; nawet mercedes stał w tym samym miejscu. Z ostatniego zwiadu wynikało, że ogrodzenie nie znajduje się pod napięciem, ale jeśli dzisiaj włączono prąd, to zaraz się o tym przekonam. Ściągnąłem wierzchnią rękawicę, zsunąłem dodatkową rękawiczkę i błyskawicznie dotknąłem bariery, nie biorąc nawet głębokiego oddechu. Cholera, trzeba się z tym zmierzyć. Jeżeli przewód został podłączony, kopnięcie i tak nie będzie inne dlatego, że się zawahałem. Kiedy z powrotem włożyłem rękawiczki, sprawdziłem, czy kłódki są zamknięte. Te po lewej stronie nie były otwarte i nie spodziewałem się, że będzie inaczej. To byłoby za wiele szczęścia naraz. Nie mogłem przeciąć ani łańcucha bariery, ani prętów ogrodzenia, gdyż naraziłoby to całą akcję. Przecinarka ważąca chyba tonę, która znajdowała się w moim plecaku, była przeznaczona do użycia wówczas, gdy będziemy zagrożeni na terenie obiektu, bo bez niej biegalibyśmy w kółko jak szczury w klatce. Opuszczanie miejsca akcji było zawsze dla mnie ważniejsze niż przeniknięcie do obiektu. 21. Powróciłem do Toma. Nie ruszył się z miejsca, w którym go zostawiłem; opuścił głowę, ręce zwisały wzdłuż boków, a ponad nim unosił się obłok pary. Zsuwając powoli plecak z ramion, klęknąłem w koleinie i pociągnąłem go za rękaw. Dołączył do mnie. Z plecaka należy wyjmować tylko jedną rzecz naraz, a wówczas ta, którą się zapakowało jako pierwszą, będzie na dnie. Pokazałem mu, żeby trzymał plecak pionowo, odpiąłem spinacze, lekkim szarpnięciem wyciągnąłem przecinarkę i, usunąwszy ręczniki zabezpieczające przed hałasem, wyciągnąłem jedną pętlę taśmy tapicerskiej i hak. Owinąwszy ostrze haka plastrem w miejscu, w którym wystawał z drewna, podałem Tomowi przyrząd ze zwisającą z niego pętlą. Chwycił drewnianą część prawą dłonią, dokładnie tak, jak mu pokazałem, z hakiem skierowanym w dół i wystającym między palcem środkowym i wskazującym. Przymocowałem w ten sam sposób drugą pętlę z taśmy do drugiego haka, przekazałem całość Tomowi, a on chwycił urządzenie lewą dłonią. Wtedy zmontowałem dwa kolejne egzemplarze, założyłem plecak, a haki trzymałem w dłoniach. Przyjrzałem się obiektowi, sprawdziłem, co się dzieje na niebie i nie zauważyłem żadnych zmian. Miałem nadzieję, że będzie tak nadal. Zbliżyłem się do Toma i szepnąłem mu do ucha: – Gotowy? Skinął powoli głową i wziął kilka krótkich, szybkich oddechów. Ruszyłem, aby pokonać kilka ostatnich metrów dzielących mnie od bariery. Wzrok skoncentrowałem na domu, ale już byłem gotów do pokonania ogrodzenia: wtedy będziemy najbardziej bezbronni. Gdyby coś nie wyszło w domu, mógłbym zareagować. Na szczycie ogrodzenia będziemy wystawieni na śmiertelne niebezpieczeństwo, tak jak ten mój kolega wiszący na sznurku od własnej kurtki, patrzący bezradnie jak tamci nadchodzą i walą do niego. Zatrzymałem się tuż przed barierą i odwróciłem się. Tom znajdował się dwa kroki za mną, głowę miał pochyloną w lewo, usiłując ochronić twarz przed wiatrem. Odwróciłem się znów twarzą do bariery, podniosłem prawą rękę nieco ponad wysokość ramienia i łagodnie wsunąłem zagięte ostrze w rąb kraty. Gumowana taśma owinięta wokół zagiętego ostrza miała wyeliminować hałas, ale specjalnie pozostawiłem ostrze bez osłony. Kiedy słyszę i czuję metal dotykający metalu, wiem wówczas, że hak trafia tam, gdzie trzeba. W przeciwnym razie, jeśli hak zostanie źle wyważony, może się rozgiąć pod obciążeniem. Właśnie dlatego każdy z nas miał przy sobie zapasowy przyrząd. Gdyby podczas wspinaczki hak się rozgiął, wówczas pętla i hak musiałyby utrzymać nasz ciężar, zanim zostanie wymieniony. Zagięty gwóźdź zabezpieczał ogrodzenie przed najdrobniejszymi zadrapaniami, a także pętlę taśmy zwisającą na wysokości około trzydziestu centymetrów nad koleiną. Wyciągnąłem lewe ramię i zaczepiłem hak jakieś piętnaście centymetrów wyżej w bok. To był głupi pomysł, aby wystawiać się na takie niebezpieczeństwo, bo przecież ktoś wewnątrz domu mógł mnie zauważyć. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko wierzyć, że tak się nie stanie. Jeśli poprzedniej nocy próbowałbym znaleźć jakieś wejście z boku lub z tyłu budynku, musiałbym pozostawić wszędzie ślady, które rano ktoś mógł zauważyć, a przecież odcisk mojego buta nie przypominał kopyta renifera. Jeśli nawet potrafiłem zbadać wszystko wokół szlaku, nadal miałem kłopot ze śladami pozostawionymi na terenie posesji. Przynajmniej śnieg przed frontem domu obfitował w ślady butów i opon. Gdy chwyciłem oba kawałki drewna, a zatem oba haki przejęły ciężar mego ciała, wsunąłem prawą stopę do prawej pętli i używając mięśni prawej nogi podciągnąłem się na rękach w górę. Wzniosłem się z wolna ponad ziemię. Gdy pętla przejęła ciężar, usłyszałem skrzyp naciąganego nylonu, który wydłużył się zaledwie o kilka milimetrów, zanim włókna powróciły na miejsce. Bariera i łańcuchy zagrzechotały, gdy cała konstrukcja zadrżała pod moim ciężarem. Spodziewałem się takiego efektu, nie przypuszczałem jednak, że powstanie taki hałas. Znieruchomiałem na chwilę i obserwowałem dom. Uspokojony, że wspieram się na prawej pętli, przeniosłem lewą stopę piętnaście centymetrów wyżej. Znajdowałem się teraz jakieś trzydzieści centymetrów ponad gruntem; do pokonania pozostało mi około metra i trzydziestu centymetrów. Nie zawracałem sobie głowy pilnowaniem Toma. Od tej chwili koncentrowałem się na tym, co robię, będąc pewnym, że będzie mnie obserwował i że wiedział, czego od niego wymagam. Znów podciągnąłem się do góry, przenosząc ciężar ciała na lewą stopę i rękę; teraz nadeszła kolej na tę właśnie pętlę, która za pierwszym razem wydłużyła się o kilka milimetrów. Przenosząc wyżej prawy hak, lecz jednocześnie trzymając stopę w pętli, sięgnąłem w górę i zaczepiłem go na ogrodzeniu piętnaście centymetrów powyżej poziomu lewego. Tom miał słuszność – to było coś takiego jak łażenie Spidermana po ścianie, z tą różnicą, że tamten miał buty z przyssawkami, a moje ręce miały haki, stopy zaś nylonowe pętle. Powtórzyłem wszystko jeszcze dwukrotnie, usiłując kontrolować oddychanie przez nos, ponieważ moje płuca domagały się więcej tlenu, by nakarmić nim mięśnie. Spojrzałem w dół. Tom patrzył w górę, chowając jednocześnie głowę przed wiatrem. Po pierwsze, chciałem wejść wyżej, oczyścić śnieg nawiany na ogrodzenie i przesunąć się bardziej w lewo, a następnie wspinać się bliżej podpór. Nie chciałem, abyśmy znajdowali się dokładnie nad koleiną, nie tylko dlatego, że przed bramą mógł się znaleźć jakiś pojazd czy ludzie, lecz także dlatego, że im wyżej wchodziliśmy, tym bardziej będzie hałasować ogrodzenie pod naszym obciążeniem. Kierowałem się więc do pierwszego ze stalowych słupów, do których mocowane były kratownice. Jeśli każdy z nas będzie się wspinał po przeciwległym brzegu kratownicy używając haków, to w ten sposób przestanie się ona odkształcać i hałasować. Ruszyłem teraz w górę, kierując się w lewo i pokonując po piętnaście centymetrów w jednym rzucie. Po pokonaniu trzech odcinków byłem już za bramą, na właściwym ogrodzeniu, i w połowie drogi do końca pierwszej z trzech sekcji, które nadały ogrodzeniu taką wysokość. Kilka metrów pode mną leżał gładki, nieskalany śnieg. Do słupa pozostało jeszcze około metra, ale nie chciałem znaleźć się zbyt daleko od Toma. Zatrzymałem się, spojrzałem w dół i kiwnąłem do niego głową. Nadeszła jego kolej, aby ruszył moim śladem. Zrozumiał, że już czas; rozległo się nieznaczne chrząknięcie, kiedy przeniósł na prawą nogę cały swój ciężar. Spodziewałem się, że zapamiętał, kiedy mówiłem mu, że cała sztuka tkwi w mięśniach, chociaż było to kłamstwo. Przydałby mu się nieco wyższy wzrost i więcej siły, ale nie zamierzałem mu tego mówić. Nie chciałem go zdołować, zanim zacznie wspinaczkę. Brama poruszyła się i łańcuchy zadzwoniły zbyt głośno, jak na nasze potrzeby. Dzięki wiatrowi, który dmuchał z lewa na prawo, żadne dźwięki nie dotarły do budynku. Tom nie miał żadnego pojęcia o wspinaczce i zachowaniu równowagi. Gdy wsunął lewą stopę w pętlę, zaczął się kręcić w prawo, zmuszając się jednocześnie do zmiany kierunku w lewo, co powodowało, że raz za razem rozpłaszczał się na ogrodzeniu. Przeszło mi przez myśl, że wygląda jak pajac. Gdy spojrzałem na niego w dół, zerkając spod mojej prawej pachy, przypomniałem sobie dawne czasy, kiedy musiałem wspinać się na przeszkody lub latać po dachach z takimi jak Tom, specami w swoich fachach, lecz absolutnie niezdatnymi pod względem fizycznym do czegoś więcej niż wsiadanie do autobusu lub unoszenie tyłka z fotela. Niemal zawsze robił się z tego niezły pierdolnik. Tom wyglądał tak zabawnie, że nie mogłem się nie uśmiechnąć, chociaż ta jego nieudolność nie była mi wcale na rękę. Zastanawiałem się przez moment, czy nie wrócić po niego, lecz ostatecznie trafił prawą stopą do pętli i rozpoczął wspinaczkę. Niestety, był tak roztrzęsiony, że gdy odpiął prawy hak od ogrodzenia, zaczęła się huśtawka w lewo. Tom walczył zawzięcie, pomagając sobie pochrząkiwaniem i, co dziwne, niebawem znalazł sposób na łatwiejsze przejście poprzeczne. Nadal wyglądał jak torba pełna gówna, ale czynił postępy. Obserwowałem dom, gdy wspinał się w moim kierunku. Ruszyłem dalej i po chwili moje haki znalazły się po obu stronach pierwszego dźwigara – masywnego stalowego słupa o przekroju około trzydziestu centymetrów. Czekałem znów na Toma, który teraz mniej hałasował, bo przeniósł się na sztywniejszą część ogrodzenia. Wiatr smagał mi skórę, ponieważ zmusiłem się, aby porozglądać się na wszystkie strony. Smarki z zakatarzonego nosa zamarzały mi na górnej wardze. Minęły wieki, zanim głowa Toma znalazła się niecały metr pod moimi nogami. Pod nami ciągnęła się głęboka zaspa śniegu sięgająca lasu. Ponieważ teraz mogliśmy wpinać haki z obu stron słupa, wspinaczka odbywała się szybciej i pewniej. Nasze zadanie sprowadziło się jedynie do dotarcia na sam szczyt. Przenosząc co jakiś czas hak, sprawdzałem jednocześnie gwoździe; wytrzymywały obciążenie. Tom zachowywał się, jak gdyby atakował Mount Everest. Wokół niego falowały chmury pary, ponieważ oddychał z wysiłkiem, a jego głowa poruszała się w górę i w dół, gdy wdychał i wydychał powietrze. Pocił się mocno pod ubraniem, tyle z wrażenia, ile z powodu zużywania niepotrzebnie zbyt dużo energii. Wspiąłem się kolejne piętnaście centymetrów, a potem wszedłem jeszcze wyżej, stosując swoją metodę i oczekując, że w ten sposób wspinaczka pójdzie nam trochę szybciej. Gdy pokonałem dwie trzecie drogi, spojrzałem w dół, by sprawdzić, co dzieje się z Tomem. Od tamtej pory nie ruszył się z miejsca, tylko przywarł do ogrodzenia. Nie mogłem go zapytać, co się stało, bo nie było żadnego sposobu, by dać mu niemy sygnał, który mógłby zrozumieć. Pozostawało czekać, aż sam spojrzy na mnie. Był kompletnie skamieniały, jak to bywa z ludźmi, którzy uprawiają wspinaczkę lub po raz pierwszy zjeżdżają na linie. To oczywiście nie ma nic wspólnego z brakiem wytrzymałości, bo nawet każde dziecko ma dość siły mięśni, by się wspinać, ale pewnym ludziom nogi odmawiają posłuszeństwa. To raczej kwestia psychiki: niektórzy mają siłę w nogach, znają też technikę wspinaczkową, ale brak im pewności siebie. Wreszcie Tom spojrzał w górę. Nie mogłem odczytać wyrazu jego twarz, ale widziałem, że trzęsła mu się głowa. Z tej odległości nie mogłem do niego zagadać czy zaproponować mu ubezpieczanie. Cholera jasna, będę musiał do niego zejść. Wypiąłem prawy hak i zacząłem schodzić lewym trawersem. To była uwertura do pierwszego aktu widowiska Billy’ego Smarta. Gdy znalazłem się na jego poziomie, pochyliłem się do jego ucha. Wiatr przybrał na sile, więc mój szept musiał brzmieć głośniej, niż bym sobie tego życzył. – Co się dzieje, stary? – zapytałem wykręcając głowę, aby usłyszeć odpowiedź, obserwując jednocześnie dom. – Nie mogę tego zrobić, Nick. Jestem do dupy. – Zabrzmiało to jak coś między szlochem a kwileniem. – Nie znoszę wysokości. Powinienem ci o tym powiedzieć. Zamierzałem już to zrobić, ale... no, wiesz. Okazanie mu, jak bardzo mam go dosyć, mijałoby się z celem. Ludzie są tacy, jacy są; potrząsanie nimi albo pouczanie, by wzięli się w garść, nie prowadzi do niczego. Gdyby mógł, to by wlazł. Wiedziałem, że chciał sforsować ogrodzenie, tak jak ja to zrobiłem. – Nie ma sprawy. Odsunął głowę od mojej, spojrzał na mnie kiwając z nadzieją, że odwołam akcję. Znów zbliżyłem usta do jego ucha, mówiąc: – Będę przy tobie przez cały czas tak jak teraz. Uważaj tylko na to, co ja robię, i naśladuj mnie, OK? Gdy lustrowałem dom, usłyszałem, że pociąga nosem. Obejrzałem się – to nie był katar, Tom płakał. Nie zamierzałem go popędzać. Nie tylko zrobiliśmy to, co należało, ale musieliśmy wykonać to ponownie. Jeśli teraz zacząłby sypać śnieg, to naprawdę będzie to punkt zwrotny w wieczornym przedstawieniu Billy’ego Smarta. Moja stopa znajdowała się w niekorzystnej pozycji: jego prawa stopa była niżej, moja ulokowana była wyżej. Poruszając się, aby to zmienić, przedstawiłem się od najlepszej strony, mówiąc: – Będziemy robić tylko to, co łatwe i przyjemne. Wielu ludzi boi się wysokości. Ja, na przykład, boję się pająków, dlatego lubię daleką północ, gdzie nie ma tych skurwieli. Tutaj jest zbyt zimno; rozumiesz, co mam na myśli? Zaśmiał się nerwowo. – Patrz tylko na szczyt ogrodzenia i wszystko będzie w porządku – dodałem. Kiwnął głową i wziął głęboki oddech. – W porządku, pójdę pierwszy o jeden krok, a ty za mną, dobra? – Przeniosłem ciężar ciała na lewy uchwyt, wciągnąłem się wyżej i zaczekałem na niego. Drżąc podciągnął się w górę i zrównał się ze mną. Zrobiliśmy to samo znowu. Pochyliłem się do jego ucha. – Nie przejmuj się tym, co powiedziałem. – Gdy znalazłem się blisko, sprawdziłem jego haki. Były w porządku. Postanowiłem, że dam mu odetchnąć, pogrzać się w cieple własnego sukcesu, więc powiedziałem: – Odpoczniemy tutaj chwilkę, co? Wokół nas dmuchał wiatr, wzbijając śnieg. Tom wpatrywał się w ogrodzenie, które znajdowało się kilka centymetrów od jego twarzy. Ja obserwowałem dom, a obaj pociągaliśmy nosami. Kiedy jego oddech stał się spokojny, dałem mu znak skinieniem głowy; odpowiedział mi tym samym i znów rozpocząłem wspinaczkę, a on dotrzymywał mi kroku. Tak osiągnęliśmy szczyt drugiej z trzech sekcji ogrodzenia. Brakowało mniej więcej tuzina podciągnięć i bylibyśmy na szczycie. Przechyliłem się w jego stronę. – Wejdę na górę i pomogę ci przejść na drugą stronę, dobra? Musiałem znowu przejść trawersem. Chciałem przekroczyć szczyt z dala od końca słupa, aby nie zrzucić śniegu, który zebrał się na jego szczycie, bo łatwo byłoby to zauważyć w świetle dziennym. Tom musiał znów być załamany, bo zaczął klepać mnie w nogę. Początkowo nie zwróciłem na to uwagi, ale zaraz szarpnął mnie za spodnie. Zerknąłem w dół. Tom był przerażony i wolną ręką, a właściwie całym rozhuśtanym ciałem, wskazywał w stronę szlaku. Ponownie spojrzałem w dół. Ubrany na biało człowiek torował sobie drogę przez śnieg, który z tamtej strony podjazdu sięgał mu po pas. Za nim podążali inni, a z lasu wyłaniali się nowi i przemieszczali się na szlak. Musiało ich być co najmniej dwunastu. Z ułożenia ich rąk wywnioskowałem, że byli uzbrojeni. Jasna cholera, to ludzie Małyszki. – Co robimy, Nick? Parę godzin temu powiedziałem mu, co robić, co ja zrobię, kiedy wpadniemy w pułapkę, gdy już będziemy na szczycie. – Skacz! Kurwa mać – skacz! 22. Chwyciłem haki, przenosząc na nie ciężar ciała, wyrwałem stopy z pętli i zwolniłem chwyt. Teraz myślałem tylko o tym, czy śnieg jest wystarczająco głęboki, by złagodzić mój upadek z wysokości ponad dziesięciu metrów. Spadałem obok Toma, który zwisał nieruchomo z ogrodzenia i przygotowywałem się do wykonania rozkazu instruktora skoków, który głosił, że gdy wiatr jest zbyt silny, a strefa zrzutu, która miała być pustym polem, okazała się nagle obwodnicą, należy zdecydować się na desant. Gruchnąłem stopami w śnieg i natychmiast zacząłem się przekręcać na prawą stronę, lecz zaraz skrzywiłem się, gdyż wyrżnąłem żebrami o twardy pień drzewa, a niemal w tej samej chwili jedna ze śrub przecinarki przyłożyła mi w tył głowy. Dla oczu i mózgu nastała gwiezdna chwila. Ból wypływał z klatki piersiowej, a owijający mnie śnieg zagłuszył mój mimowolny krzyk. Wiedziałem, że muszę wstać i biec, ale nie mogłem nic zrobić, gdyż nogi mnie nie słuchały. Śnieg szczypał mnie w oczy, jęknąłem walcząc z bólem i próbując ustalić, jak głęboko jestem zakopany. Tom zebrał się na odwagę i skoczył. Słyszałem uderzenie, kiedy lądował na plecach gdzieś z lewej strony. Nadal nie mogłem nic widzieć spod śniegu. Doszedł do siebie i z trudem łapał powietrze, wołając: – Nick, Nick! Dotarło do mnie, że tkwi nade mną, oczyszcza moją twarz ze śniegu i mówi: – Nick. No już, kolego, dalej! W głowie mi się kręciło, miałem zachwianą równowagę. Nie nadawałem się do niczego, ale wiedziałem, że za parę sekund zostaniemy złapani. – Stacja, Tom. Idź, idź! Próbował mnie podnieść, biorąc pod pachy i ciągnąc, ale to nie prowadziło do niczego. Gdybyśmy znajdowali się w normalnych warunkach, a nie w głębokim śniegu, to co innego. – Stacja, Tom. – wystękałem. – Idź, nie opierdalaj się. Gdy ciągnął mnie, trzymając pod pachami, poczułem silniejszy ból w klatce piersiowej, który jednak zmalał, gdy dał mi spokój. W końcu wiadomość do niego dotarła. Otworzyłem oczy, by zobaczyć, jak wyciąga z kieszeni kurtki zapasowy hak. W pierwszej chwili nie złapałem, dlaczego to robi, i wtedy usłyszałem chrząkanie za sobą. Małyszka miał nas w garści. Tom miotał się nade mną. Usłyszałem głuchy odgłos i niski krzyk, który nie należał do niego. Reszta była już znajoma: Tom upadł koło mnie, szlochając. Nie było czasu na takie głupoty; musiał uciekać. Odepchnąłem go daleko od siebie. Potknął się o mnie i odszedł, nie oglądając się za siebie. Chciałem pójść z nim, ale nie dawałem rady. Przewróciłem się na brzuch i pomagając sobie rękami i kolanami zacząłem wypełzać z tej śnieżnej jamy. Gdy wygrzebałem się na szczyt, zobaczyłem trzy metry dalej ofiarę Toma – jednego z tych ubranych na biało, który właśnie usiłował wstać. Podniósł do góry swoją broń, przez jego biały zimowy strój wokół haka do wspinaczki wbitego w udo przesączała się krew. Chowając się na powrót do śnieżnej jamy, usłyszałem bezbłędnie niezbyt głośny, głuchy z dodatkowym trzaskiem odgłos wystrzałów z pistoletu Heckler & Koch MP5 z tłumikiem. Ten dodatkowy trzask był dźwiękiem, jaki wydają pracujące części, gdy wyrzucają pustą gilzę i zabierają z magazynka nowy nabój; głuchy odgłos wydawał gaz uciekający, gdy poddźwiękowy pocisk opuszczał lufę. Usłyszałem też dwa inne głuche strzały i choć nie byłem ich celem, leżałem bez ruchu, nie chcąc ryzykować, że zostanę trafiony. Nie byłem nawet zbyt pewny, czy wiedzą, że tutaj jestem. Wstrzymano ogień. Usłyszałem krótkie chrapliwe oddechy człowieka z wbitym hakiem. Wtedy przybyło ich więcej i usłyszałem krzyk: – OK, stary, w porządku. Mój ból nagle zniknął i zastąpił go okropny strach. Cholera, to byli Amerykanie. W co ja się, kurwa, wpierdoliłem? Człowiek złowiony na hak odpowiedział urywanie między udręczonymi sapnięciami: – Na miłość boską, stary, pomóż mi się dostać do drogi... Kłębili się teraz wokół mnie i już było pewne, że zaraz mnie dopadną. Uzyskałem ważną wiadomość. Odwróciłem głowę, a kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem w górę, zobaczyłem, tuż nade mną, dwie na biało ubrane sylwetki w czarnych kominiarkach na głowach ukrytych pod kapturami; widziałem mgłę ich oddechów. Ten stojący tuż nade mną wskazał bronią na południe, czyli wprost na moją głowę i powiedział: – Tu jest wszystko w porządku, koleś. Ja już dalej nie idę. Ten drugi podszedł, śnieg chrzęścił pod jego butami, i zatrzymał się na linii ognia swego kompana. Para była jedyną rzeczą, jaka płynęła z jego ust. Nadal nie było między nimi żadnej wymiany zdań. Usłyszałem sapania i ciężkie oddechy, gdy ofiarę Toma odprowadzano do podjazdu. Był w kiepskim stanie, ale będzie żył. Inne sylwetki odeszły, brnąc przez śnieg sięgający do pasa w tym samym kierunku co Tom. Myślenie o ucieczce lub liczenie na przypadek było niepoważne. Zwinąłem się i z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami, aby ochronić język i szczękę, czekałem na nieuniknione rozwiązanie. Oddech słychać było teraz tuż nade mną, czułem ich buty ryjące śnieg wokół mnie i czekałem na pierwsze kopnięcie, które odsłoni mnie prześladowcom. Nic takiego się nie stało. Zamiast tego, zimna zaśnieżona rękawica odciągnęła moje dłonie zasłaniające twarz, ja zaś zauważyłem błysk puszki. Nie wiedziałem, czy to był gaz łzawiący, jakiś płyn albo pieprz, ale to naprawdę nie miało znaczenia. Cokolwiek to było, to jeśli nawet zamknę oczy, nieźle mi to przypieprzy. Przez chwilę czułem lodowaty płyn, paliły mnie oczy. Natychmiast zasmarkałem się jeszcze bardziej i zacząłem się dusić. Żar ogarnął całą twarz. Byłem świadomy, co stanie się dalej, lecz jednocześnie całkowicie bezwolny. Nie mogłem nic zrobić, więc pomyślałem, że niech się dzieje, co chce. Ponieważ dusiłem się, jakaś ręka wgniotła moją twarz w śnieg. Nie padło żadne polecenie skierowane do mnie; nie było żadnej komunikacji między mną a tamtymi. Parskając i łapiąc oddech jak dusząca się świnia, walczyłem o powietrze, próbując wyrwać głowę spod dłoni, która mnie trzymała, i uwolnić twarz z dławiącego śniegu, ale ta dłoń na to nie pozwalała. Kopniak wymierzony był w tę część brzucha, którą chroniły moje zachodzące na siebie dłonie; zakrztusiłem się i wyplułem śluz zebrany w ustach i w nosie. Ponieważ potoczyłem się z bólu, przewrócił mnie na plecy, a plecak spowodował, że wygiąłem się w łuk i moja głowa opadła do tyłu. Nadal dusiłem się, a śluz zaklejał mi oczy. Zwinięta w pięść rękawica walnęła mnie w głowę i rozpięła mi kurtkę; dłonie przejechały po moim ciele i wcisnęły się do kieszeni, gdzie znalazły zapasowy hak, nóż do warzyw i prowizoryczną broń Yale. Odebrano mi to wszystko, a na dodatek film do polaroidu. Jeden z ludzi nacisnął mocno kolanem mój żołądek, więc wymiociny trafiły do ust, a kiedy wypłynęły na śnieg, rozniósł się wokoło aromat mocnej herbaty wypitej podczas podróży. Spróbowałem unieść głowę, by wykrztusić kawałki, które utkwiły mi w gardle, ale nowy cios posłał mnie na deski. Jedyne, co mogłem uczynić, to próbować zachować możliwość oddychania. Typ klęczący na moim żołądku trzymał mnie na muszce z prawej strony, a jego nieruchoma tłusta gęba pochyliła się nad moją twarzą dotykając niemal skóry. Drugi klęczał obok i czekał. Jedynymi dźwiękami były ich ciężkie oddechy i moje świńskie chrząkanie. Widzieli, że jestem skonany i świadomie utrzymywali mnie w tej pozycji. W przeciwieństwie do tego, co mogły zobaczyć moje załzawione, piekące oczy, te typy widziały o wiele więcej z tego, co działo się przy bramie. Byłem świadomy, że najpierw muszę dojść do siebie po upadku i po spryskaniu cieczą, a dopiero potem zastanowić się, jak wydostać się z tego szamba. Owszem, nie miałem żadnej kontroli nad sobą pod względem fizycznym, ale panowałem nad umysłem. Musiałem czekać na okazję ucieczki, a im szybciej spróbuję to uczynić, tym większa będzie szansa na sukces. Na początku zawsze panuje zamieszanie, a refleksja przychodzi później. Zastanowiłem się nad tym, co zauważyłem. Wszyscy przybysze byli w białych zimowych kombinezonach, mieli taką samą broń, byli dobrze zorganizowani, a ci dwaj mówili po angielsku z amerykańskim akcentem. To nie był Małyszka i nie był to wywiad gospodarczy. Zacząłem rozmyślać o perspektywach na przyszłość i o zmarnowanym czasie na rozmowy z Liv i Walem, którzy, oczywiście, nie powiedzieli mi wszystkiego. Miałem tylko nadzieję, że potrafię cofnąć swój własny czas. Myślałem też o Tomie i miałem nadzieję, że jeśli przeżył, to jak najszybciej powróci do normalnego świata. Próbował mnie ratować. Jego rzut hakiem w dziesiątkę był raczej kwestią szczęścia niż wprawy, ale przynajmniej miał jaja i zrobił to. Wygrywanie walki nie jest ważne, ważna jest odwaga, by do niej stanąć. Byłem niesprawiedliwy wobec niego. Ponieważ leżałem biernie z twarzą zwróconą ku niebu, poczułem, jak coś wilgotnego zwilżyło moje wargi: były to pierwsze ciężkie płatki śniegu. Kilka sekund ciszy zniweczyło skrzypienie śniegu dobiegające od strony trasy ucieczki Toma. Pewnie biali ruszyli w pościg za Tomem lub by ściągnąć jego ciało. Próbowałem coś zobaczyć, ale miałem zbyt zmącony wzrok, aby stwierdzić, czy mają Toma, czy nie. Jeśli go mają, to pewnie nie żył; nie mogłem go usłyszeć i pomyślałem, że będzie cierpieć, jeśli strzelą do niego, lub też płakać, jeśli go schwytają, bo pomyśli o powrocie do więzienia. Dobiegł mnie dźwięk łańcucha, gdyż brama została wyważona, lecz ci dwaj obok mnie milczeli, a ich milczenie sprawiło, że sytuacja wyglądała jeszcze bardziej przerażająco niż uprzednio. Wyglądało na to, że Tom i ja byliśmy dodatkową atrakcją, której tamci się nie spodziewali. Musieliby chyba zasłaniać usta rękami, aby nie ryknąć śmiechem, gdyby oglądali naszą próbę wejścia na ogrodzenie, czekając jedynie na moment, gdy będziemy najbardziej bezbronni. Niezależnie od naszych wysiłków, oni też chcieli dostać się do obiektu. Ta myśl bardzo mnie przestraszyła. Okazało się, że wyścig do obiektu odbywał się nie tylko z Małyszką. Najważniejsze wydarzyło się w domu. Drzwi wejściowe były zmiażdżone. Wtedy usłyszałem krzyk zgłuszony przez wiatr i męskie głosy, które nie należały do ludzi z tej drużyny; te głosy były przenikliwe, rozedrgane. Moi dwaj nowi znajomi nadal rozglądali się dookoła i najwidoczniej wreszcie się doczekali. Gęba puknął Sikawkowego w ramię i obaj wstali. To był znak, że wyruszamy. Skoro tylko ustał nacisk na mój żołądek, rzucono mnie twarzą w śnieg, podczas gdy lewy rzemień mego plecaka został przecięty, czemu towarzyszyła ich zadyszka. Prawą rękę odciągnęli mi do tyłu, jak gdyby chcieli ją oderwać od ciała. Zacisnąwszy zęby poczułem ból w klatce piersiowej i zostałem kopnięty raz jeszcze, więc podciągnąłem ku sobie kolana, aby się obronić. Unikałem kontaktu wzrokowego, i to nie dlatego, że w ciemnościach nie służył on niczemu, lecz nie chciałem, by jakieś spojrzenie mogło zostać odczytane jako nieposłuszeństwo lub jako sygnał, który wywoła represje. Przez przymrużone oczy widziałem tylko jednego z opiekunów i broń tańczącą na jego piersiach na pasie biegnącym przez plecy. Upiorne dźwięki dobiegały nadal od strony domu, gdy ten osobnik ukląkł, chwycił mnie za szyję ręką w zimnej wilgotnej rękawicy, drugą zaś podłożył pod mój kark i postawił mnie na nogi. W tej fazie nie zamierzałem się opierać, by nie stracić szans na ucieczkę. Ponieważ wyprowadzono mnie ze śniegowej jamy, wiatr zaczął wyciskać mi na twarz łzy i śluz. Moje smarki zachowywały się jak krzepnąca galaretka. Biały prowadził mnie z łapami na gardle, trzymając się ścieżek przetartych już w śniegu. Zostawianie śladów nie było dla tych chłopców ważne. Weszliśmy przez otwartą teraz bramę. Czułem śnieżycę na własnej twarzy i słyszałem skrzypiące kroki eskorty. Patrząc na dom, czułem się tak, jak gdybym skoczył do basenu i wypływał na powierzchnię, gdyż kształty i dźwięki stawały się z wolna coraz wyraźniejsze. W światłach, które paliły się teraz na parterze i piętrze, zauważyłem przez padający śnieg więcej osobników w białych kombinezonach. Słychać było odgłosy plądrowania, wszędzie leżały poprzewracane meble i potłuczone szkło, ale tamten krzyk ustal. Biali milczeli jak zaklęci. Jedynie ranny facet i jego opiekun zastanawiali się głośno, bo pewnie nie rozumieli, co się ze mną stało. Wciągnęli mnie po stopniach – moje golenie uderzały boleśnie o kanty – i rzucili z hukiem na drewnianą podłogę werandy, dodając mi siniaków do tych, które zarobiłem ubiegłej nocy. Prowadzili mnie przez werandę, a deski odpowiadały echem. Na progu leżał porzucony taran – długi stalowy słup z dwoma prostokątnymi uchwytami z każdej strony. Górny zawias został wgnieciony do wewnątrz i wysadzony, tak że trzymał drzwi pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a szkło z okienek leżało w kawałkach na podłodze. Ci goście nie potrzebowali elektrycznych szczoteczek do zębów. Miażdżąc rozbite szkło, weszliśmy do domu. Spowiło mnie ciepło, ale nie było czasu, aby się nim nacieszyć. Zmuszono mnie, abym przeszedł z opuszczoną głową kilka kroków korytarzem. Z prawej strony leżało twarzami do podłogi trzech związanych facetów; dwóch z nich było tylko w bokserkach i koszulkach. Może właśnie dlatego biali nie porozumiewali się głośno, bo nie chcieli zdradzić tym trzem, kim są. Trzej jeńcy, długowłosi blondyni, byli w wieku Toma; jeden z nich miał włosy związane w koński ogon, drugi płakał, a włosy przylepiły mu się do policzków. Pies ich trącał, nie będę się martwił, ilu cyngli było w obiekcie. Patrzyli na mnie z tym samym pytaniem w oczach, które błąkało się w mojej głowie: „Kim ty, kurwa, jesteś?” Odwróciłem się. Ci faceci nie mieli dla mnie znaczenia. Pracowałem nad tym, jak urwać się Amerykanom. Kiedy obróciłem głowę, Bucior stuknął mnie w policzek i pokazał na migi, że mam leżeć twarzą do podłogi. Oparłem podbródek na deskach, a ręce musiałem wysunąć przed siebie, aby można je było obserwować. Biali już wcześniej tak właśnie traktowali więźniów. Odczekałem kilka sekund, zanim podniosłem głowę, usiłując się rozejrzeć, aby zebrać informacje, które mogły dopomóc mi w ucieczce. Nie zaobserwowałem żadnych oznak zamieszania; każdy wiedział, co ma robić. Biali przemieszczali się sprawnie. Kilku z nich miało opuszczone kaptury, a na głowie tylko kominiarki. Istnieje wiele różnych powodów, dla których nosi się mundury, lecz w takiej sytuacji jak ta robi się tak w celach identyfikacyjnych. Atmosfera, jaka panowała w pomieszczeniu, przypominała sprawnie działające biuro ulokowane na dużej powierzchni. Wszyscy byli wyposażeni w identyczną broń z tłumikiem. Pistolet, który nosił każdy z nich, był czymś niezwykłym. Po raz pierwszy zobaczyłem P7 dawno temu, jeśli jednak dobrze zapamiętałem, z tej broni strzelało się nabojami 7,62 mm i miała ona siedem luf długości około piętnastu centymetrów, znajdujących się w plastykowej obudowie. Ta część była szczelna, odporna na wodę i przypięta do rękojeści pistoletu. Naboje odpalało się konwencjonalnie przez naciśnięcie języka spustowego, ale funkcję iglicy spełniał prąd elektryczny, wysyłany przez urządzenie końcowe do jednej z luf w chwili naciśnięcia języka spustowego. W rękojeści pistoletu umieszczona była bateria. Po wystrzeleniu wszystkich siedmiu nabojów, plastykowy człon był po prostu wyrzucany i zakładano nowy. Pistolet P7 został pierwotnie zaprojektowany do walki podwodnej i w zamkniętych pomieszczeniach. Nie wiedziałem, czy ta broń była skuteczna i jaki miała zasięg; wiedziałem jednak, że była cicha i miała wyjątkową moc. Ze względu na wielkość, noszona była przez białych facetów na białych kombinezonach w kaburach przerzuconych przez ramię i podtrzymywanych czarnym grubym nylonowym rynsztunkiem, spełniającym funkcję pasa na naboje. Nie pamiętam, kto wyprodukował ten pistolet i czy była to jego prawdziwa nazwa. W chwili obecnej nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Interesowało mnie natomiast, że ci ludzie byli umundurowani, działali profesjonalnie i że wysłano ich tutaj, ponieważ komputery znajdujące się w obiekcie nie podlegały Y2K. To musieli być ludzie z CIA, a może z NSA – nieważne z której firmy. Najbardziej niezwykłe było to, że przeprowadzali taką operację na terytorium zaprzyjaźnionego kraju. Takie postępowanie było czymś normalnym dla takich głupoli jak ja, żeby można się było wszystkiego wyprzeć, gdyby coś poszło nie tak. Powodem tego, że zdecydowali się wejść na cudze terytorium, musiało być coś, co do nich należało, a z drugiej strony coś tak delikatnego, że nie zdecydowali się powierzyć tego zaprzyjaźnionym służbom. Czyżbym więc próbował ukraść amerykańskie tajemnice? Miałem nadzieję, że nie. To było szpiegostwo, a nie mogąc raczej liczyć na pomoc rządu Jej Królewskiej Mości, miałbym szczęście, gdybym wyszedł z więzienia, aby zobaczyć wnuki Kelly. Pojąłem wreszcie, co wywoływało przyćmioną jasność płynącą z lewej strony domu. Przez otwarte drzwi mogłem stwierdzić, że ten pokój wypełniał blask bijący z ekranów telewizyjnych. Dostrzegłem CNN, CNBC, Bloomberg TV i kilka stacji japońskich, a we wszystkich byli mężczyźni i kobiety, rozmawiający o interesach. Napisy w dole ekranu przedstawiały informacje finansowe. Tak czy owak, nie był to nawet serial „Przyjaciele”. Poczułem się jeszcze bardziej przygnębiony. To było jak pogarszająca się z każdą chwilą pogoda. Pomiędzy telewizorami stały monitory komputerowe; większość z nich była wyłączona, ale przez kilka ekranów biegły pionowo w dół szeregi liczb. Miałem wrażenie, że widzę grzebiącego w tym wszystkim Toma. Jedne komputery i monitory były wyłączone z sieci, podczas gdy liczne białe postacie zajęły się innymi maszynami i klawiaturami znajdującymi się w pokoju. Wśród nich zobaczyłem kobiecą dłoń stukającą w klawisze, z nieskazitelnym manikiurem, ozdobioną małżeńską obrączką. Reszta otoczenia to był istny chlew, pełen papierków po zjedzonych cukierkach, pudełek po pizzy, puszek i do połowy pustych plastykowych butelek z colą. Ten widok przypominał pokój studencki, ale jeszcze bardziej zbiornicę złomu, do której wrzucono parę ciężarówek różnego technicznego szmelcu. Pojąłem, co tutejsi mieszkańcy wnosili ubiegłej noc z merca: nadeszła ich pora na pizzę. Mój mały zwiad został nagle przerwany, kiedy zauważyłem zbliżającą się do mnie bezszelestnie parę szytych, sznurowanych czarnych butów. To były amerykańskie dannery. Znałem je dobrze, bo miałem taką jedną parę – wysoka cholewka, wierzch skórzany, goretex w środku. Amerykańscy wojskowi także je nosili. Na podłodze za mną przesunął się albo został przesunięty ktoś, kto przypominał Toma. Ten ktoś płakał, ale nagle jego szloch został stłumiony, jak gdyby założono mu knebel. Zaryzykowałem i odwróciłem głowę, aby zobaczyć, co się tam dzieje, ale zrobiłem to zbyt późno. Na głowę wepchnięto mi kaptur, który rozmazał mi jeszcze bardziej smarki na górnej wardze i brodzie. Opór był bezcelowy, więc pozwoliłem białemu, aby zrobił to jak najszybciej. Przekonałem się, że najlepiej skoncentrować się na oddychaniu przez tę szmatę i nastawić uszu. Sznurki zostały ściągnięte i znalazłem się w świecie absolutnych ciemności. Nie docierało do mnie żadne światło. Twarz zaczęła mi się szybko pocić, ponieważ tkanina kaptura zatykała mi usta. Odepchnąłem ją dmuchnięciem, próbując pozbyć się skroplonego oddechu. Usłyszałem teraz buty po obu stronach głowy, czemu towarzyszył ciężki oddech, ponieważ moje ręce zostały siłą skrzyżowane razem przed głową i spięte plastykowymi kajdankami. Krótkiemu ostremu trzaskowi mechanizmu zapadkowego towarzyszył ból przegubów. Teraz wokół mnie zrobił się większy ruch, słychać było szelest, bo chłopcy od pizzy zaczęli się ubierać. To był dobry znak: biali chcieli mieć ich żywych, a ja spodziewałem się, że mnie także. Między odgłosami tłumionych szlochów i zgrzytem podciąganych suwaków słyszałem słowa: „Danke... kiitos... spasiba...”. Ci chłopcy nie znali oczywiście narodowości ludzi w bieli i woleli się zabezpieczyć na wszystkie strony, używając słów, które brzmiały jak wypowiadane przez brukselskich tłumaczy. Deski podłogowe ugięły się pod ciężarem ludzi zmierzających do wyjścia, wlokących za sobą kable i końcówki, które ślizgały się tuż obok mojej głowy. Jakieś końcówki uderzyły w taran przy drzwiach wejściowych, wydając głuchy dźwięk. Przypuszczałem, że to wynoszono na zewnątrz komputery. Z odgłosów, jakie do mnie docierały, wynikało, że ustawiano je w stosy na werandzie. Mój kaptur wypełnił się rykiem silników, gdyż pojazdy zgromadziły się na zamkniętym terenie. Temperatura wewnątrz domu zaczęła gwałtownie opadać, przez otwarte drzwi wiał wiatr. Z lewa, z werandy, dobiegały do mnie stłumione niewyraźne głosy, wymieniające między sobą krótkie informacje, gdy podjechały samochody. Pojazdy zatrzymały się, kierowcy zaciągnęli ręczne hamulce. Silniki pracowały na biegu jałowym, jak czyni się w tego rodzaju operacjach, żeby nie było kłopotów z ich uruchomieniem. Drzwi samochodów otworzyły się, potem zostały zatrzaśnięte, a wokół werandy rozeszło się dudnienie licznych kroków. Usłyszałem zgrzyt, a potem dźwięk świadczący o tym, że drzwi furgonetki zostały otwarte. Przed domem słychać było dźwięki jak przed rampą załadunkową megasamu. Próbowałem poruszyć rękami, aby poczuć się swobodniej, ale tak naprawdę miałem zamiar się przekonać, jak jesteśmy pilnowani. Odpowiedź nadeszła ekspresem, kiedy poczułem but na obolałych żebrach. To było to samo miejsce, w które dostałem jeszcze w śniegowej jamie. Znieruchomiałem, skupiając się na tej stronie ciała, gdzie poczułem ból. Leżałem czekając, aż ból ucichnie. Szloch i sapanie obok mnie zrobiły się głośniejsze. Sprawcę tych dźwięków próbowano nakłonić, by się przymknął, ale perswazja wywołała przeciwny skutek. Chłopak panikował dłuższą chwilę, co przypomniało mi Toma. Miałem cichą nadzieję, że żyje i udało mu się uciec daleko stąd, a może jest właśnie tym chłopcem, który z kapturem na głowie cieszył się nadmiarem powietrza, zamknięty w którymś z samochodów? Deski podłogi znieruchomiały, ale kable i końcówki nadal stukały i grzechotały wleczone przez werandę. Inni biali ładowali wszystko na platformy; słyszałem ich buciory walące w blaszane podłogi furgonetek. Deski podłogi znów się ugięły, gdy tych trzech leżących obok mnie stawiano na nogi wśród stłumionych jęków i płaczu. Jeden z płaczących przeszedł obok mnie i został wyprowadzony na zewnątrz; potem wyprowadzono pozostałych. Teraz usłyszałem krzyk z wnętrza pierwszej furgonetki. Próbowałem przekonać sam siebie, że biali nie robiliby sobie kłopotu, gdyby nie chcieli mieć nas żywych. Gdy nasłuchiwałem, jak wyprowadzano drugiego z trzech jeńców, para butów, skrzypiąc, zbliżała się do mnie i zatrzymała się w odległości ledwie kilku milimetrów od mego ucha. Dwie pary dużych agresywnych rąk chwyciły mnie pod pachami i ustawiły pionowo. Pozwoliłem, aby moje buty ciągnęły się po podłodze. Chciałem wyglądać na kogoś słabego i powolnego, kto nie jest groźny; ot, zwykły zjadacz chleba, który wkroczył na złą drogę, więc nie warto się nim przejmować. Ci dwaj chrząkali z wysiłku, kiedy przekroczyliśmy próg werandy. Moje palce uderzyły o drzwi i znalazłem się na podłodze. W tej samej chwili poczułem na rękach i szyi powiew mroźnego powietrza, które niebawem dotarło też do mojej twarzy, gdy przez kaptur zawilgocony oddechem, zaczęło przedostawać się zimno z zewnątrz. Wlokąc mnie po stopniach z werandy strażnicy nagle stanęli, kiedy ktoś klasnął w dłonie, dając im znak, by skręcili w prawo. Czyżby zamierzali oddzielić mnie od innych? Na złe, czy na dobre? Po pięciu sekundach, idąc już w nowym kierunku, wiedziałem, że prowadzą mnie do innego pojazdu. To nie było już zimne metalowe pudło, lecz coś, co przypominało tylne siedzenie merca. Aby wejść do środka, trzeba się było wspiąć, a wnętrze było wyłożone tapicerką i bardzo ciepłe. Na razie byłem zadowolony. Drzwi naprzeciw były otwarte. Jakieś ręce chwyciły mnie za kurtkę i wciągnęły do środka, a ich właściciel pochrząkiwał, aby zrównoważyć wysiłek. Przejechałem boleśnie nogami przez próg i ostatecznie zostałem pchnięty na podłogę. Jeden z wylotów ogrzewania, naprzeciw mojej szyi, wyrzucał gorące powietrze. Coś wspaniałego. Nawet przez kaptur czułem nowość wnętrza i nie wiedzieć dlaczego, byłem nieco szczęśliwszy w tym moim nieszczęściu. Samochód zakołysał się, gdy ktoś wskoczył na siedzenie nade mną. Jego pięty kopały mnie raz po raz, gęba ich właściciela opluwała mi policzek, a śluz rozmazywał się z tyłu mego ucha. Nie odezwałem się, ale rozkazałem sobie w duchu: siedź cicho. Byłem bezsilny, by zareagować tak czy owak, więc najlepszym wyjściem było leżeć tam, gdzie leżałem, i korzystać z ogrzewania. Drzwi bagażnika były nadal otwarte i słyszałem, że załadunek przed werandą trwa. Z odległości kilku metrów doszedł do mnie zgrzyt pchniętych przez kogoś drzwi furgonetki, które zamknęły się z trzaskiem. Z boku pojazdu znajdował się podwójny zaczep, który pozwalał kierowcy sterować zabezpieczeniem drzwi, lecz jeszcze go nie uruchomił. Musieliśmy czekać na sformowanie konwoju. Po upływie kilku sekund jeszcze jedne przesuwane drzwi zostały zamknięte i zapanowała cisza. Biali nadal nie wyrzekli ni słowa. Porozumiewali się na migi albo doskonale wiedzieli, co robić. Zawieszenie osiadało coraz bardziej w miarę tego, jak do samochodu wchodziło coraz więcej osób. Wszystkie drzwi zostały zamknięte, ja zaś czułem, że na tylnym siedzeniu jest co najmniej trzech pasażerów. Wszędzie znajdowały się buty, a pięty jednej z par kopiąc mnie, utrzymywały mnie na podłodze, nie pozwalając nawet na zmianę pozycji. Inne buciory kopnęły mnie w nogi, aby ich właściciel mógł postawić wygodnie stopy na podłodze. Nie zamierzałem zwracać mu uwagi. Byliśmy pierwszym pojazdem, który opuścił obiekt na niskim biegu, by uporać się z oblodzonymi koleinami i dać szansę wycieraczkom pracującym na całego w walce ze śniegiem. Jeden z pasażerów siedzących z przodu włączał przyciski na tablicy rozdzielczej. Ryknęła muzyka – jakiś koszmarny europop, który natychmiast został wyłączony i usłyszałem, jak biali cicho się śmiali. Obojętnie kim byli i dla kogo pracowali, właśnie zakończyli pomyślnie pracę i odreagowywali napięcie. Nie mogłem stwierdzić, czy dotarliśmy już do zakrętu, ponieważ był to długi łuk i nie czułem tego przy takiej małej prędkości. Niebawem jednak samochód zaczął wspinać się pod górę, więc do wjazdu na drogę nie było już daleko. Tkwiłem w głębokim zamarzniętym szambie i nie miałem pomysłu, jak się z tego wyrwać. 23. Jechaliśmy kilka minut i samochód przyhamował. Słychać było głuche stęknięcie, gdy kierowca wrzucił wyższy bieg i wziął ostry zakręt w lewo. Musieliśmy jechać żwirówką, a więc nie będziemy przejeżdżać obok saaba; tak miało być do końca. Czyżby wiedzieli, gdzie zostawiłem samochód? Czy naprawdę byli tu ubiegłej nocy, obserwując mnie, jak przeprowadzam zwiad i jak wracam w to samo miejsce? Takie pytania sprawiły, że znowu zacząłem martwić się o Toma. Może dlatego nie ścigali go zbyt gorliwie, że wiedzieli, dokąd zmierzał. Nie martwiło mnie, czy żyje, czy jest martwy, tylko to, że o tym nie wiedziałem. Samochód zaczął łagodnie przyspieszać. Przednie siedzenie z pasażerem cofnęło się i duże cielsko zaczęło napierać na moją twarz. Prawdopodobnie ten biały starał się przybrać wygodniejszą pozycję. Śnieg topił się teraz na odzieży tych trzech nade mną i kapał na moją szyję. To nie była jedyna przykra rzecz, jaka przydarzyła mi się tej nocy, lecz ta akurat szczęśliwie korespondowała z tym, co zamierzałem. Niewiele mogłem w tej chwili zrobić poza takim usytuowaniem ciała i próbą odprężenia się, na ile pozwoliły trzy pary dannerowskich butów. Pasażer siedzący na przednim fotelu podskoczył nagle w górę, krzycząc: – Co jest do kurwy nędzy? Rany boskie, Rosjanie! – Akcent miał niewątpliwie amerykański. Ułamek sekundy później kierowca nacisnął hamulec. Za nami dał się słyszeć huk metalu, trzask rozpryskującego się szkła i odgłos szybkich serii z ciężkiej broni automatycznej dużego kalibru. Czysty nowoangielski akcent i odgłos szybkiego ognia nękał mnie dość długo. Sytuacja pogorszyła się, gdy nasz pojazd wpadł w poślizg, zatrzymał się i przewrócił w śnieg na poboczu. Drzwi zostały rozsadzone i otworzyły się. – Osłoń ich, osłoń ich! Zawieszenie podskoczyło w górę, gdy pasażerowie wyskakiwali kolejno z samochodu, używając mnie jako trampoliny. Leżąc na podłodze samochodu, poczułem się nagle narażony na atak, oślepiony przez kaptur, zaobrączkowany – pojazd jest naturalnym celem dla ognia. Nie zastanawiałem się jednak, o co chodzi i kto czego chce. Już najwyższy czas zniknąć. W otwartych drzwiach pogwizdywał wiatr; silnik nadal pracował. Ogień z ciężkiej broni automatycznej prowadzony był zaledwie z odległości pięćdziesięciu metrów. Serie odbijały się od drzew długimi niekontrolowanymi wybuchami. Nadeszła moja chwila. Uniosłem skrępowane ręce, usiłując zerwać kaptur z twarzy, ale zaciągnięty sznur utknął na moim podbródku. Mocowałem się z tym, gdy usłyszałem histeryczny krzyk, rozlegający się w dole drogi. Jedyną korzyścią, jaką odniosłem ze współpracy z Siergiejem i jego gangiem, było to, że nauczyłem się rozpoznawać Rosjan. Mogłem nie wiedzieć, co to znaczy, ale wiedziałem, kto krzyczy. To musiał być Małyszka. Gdybym zdołał zerwać kaptur z głowy, zamierzałem dostać się na fotel kierowcy i nie czekając ruszyć. Kiedy nadal zmagałem się ze sznurem, musiałem pochylić głowę. Szkło roztrzaskało się, gdy w górną część przedniej szyby uderzył pocisk i utknął w zagłówku. Niemal w tej samej chwili dwa inne pociski z tej samej serii zrykoszetowały o granitowy głaz na poboczu i z gwizdem poszybowały w powietrze. Słychać też było więcej okrzyków, tym razem po amerykańsku. – Rusz się! – Dalej! Zrób to! Mój samochód nie mógł nigdzie jechać, ale wyły silniki innych wozów, wyły na wysokich obrotach, drzwi trzaskały, a opony buksowały w śniegu. Udało mi się wreszcie zerwać kaptur. Szykując się do wyskoczenia z dziury między siedzeniami, pojąłem nagle, że nie był to dobry pomysł. Pięć metrów dalej, od strony szlaku, ukryta za stosem granitu, biała postać celowała z SD w środek mojej sylwetki. Wiedziałem o tym, gdyż zauważyłem czerwone oko celownika laserowego na własnej kurtce. Z głową w kominiarce wrzeszczał do mnie jak jakiś upiór, który pokazał się na szlaku: – Nie ruszać się! Na ziemię, na ziemię! Z okiem lasera umiejscowionym na mnie, miał jednak pewien kłopot, by trafić. Zrobiło się jeszcze głośniej, a strzały mieszały się z ogniem Rosjan. Położyłem się tak płasko, jak się tylko dało, na swoim dawnym miejscu. Gdyby tam był dywan, to wcisnąłbym się pod niego. Chociaż byłem teraz jeszcze bardziej odsłonięty, postanowiłem przekonać się, jak wygląda sytuacja na moich tyłach. Zobaczyłem, że światła samochodów skierowane są we wszystkie strony, oświetlając padający śnieg, Amerykanie zaś usiłowali wymknąć się pod osłoną furgonetki, która stała bezpośrednio za naszym samochodem. Od strony drogi było to prawie niemożliwe, gdyż lewy błotnik samochodu zawinął się wokół drzewa; kierowca musiał zostać na swoim miejscu – słyszałem i widziałem, jak koła buksowały szaleńczo, usiłując powrócić na żwir. Cienie rzucane przez reflektory samochodów i sylwetki poruszając się wśród drzew wprowadzały jeszcze większy chaos. Widziałem błyski ognia prowadzonego przez Rosjan, tym razem od strony szlaku, z tyłu konwoju. Rosjanie wycofywali się. Biały, który miał mnie na muszce, musiał pierwszy zauważyć sylwetki wśród drzew. Poderwał broń w górę i otworzył ogień, wysyłając nisko szybkie serie; opróżnił przynajmniej trzy magazynki. W porównaniu z ciężką bronią strzelającą z przeciwnej strony, serie białego zabrzmiały niemal żałośnie. Broń Amerykanów nie została zaprojektowana jako broń dalekiego zasięgu. Nawet odległość dwudziestu metrów była zbyt daleka dla SD. – Przerwa. Mój stróż musiał zmienić magazynki. Przyglądałem się, jak chwycił zębami wierzchnią rękawicę, nie spuszczając ze mnie wzroku, i w przednich światłach samochodów zobaczyłem białą jedwabną rękawiczkę. Pusty magazynek powędrował w dół jego białej bluzy, ręka wyłuskała z pasa pełny magazynek i klepnęła pojemnik. Czyniąc tak, uruchamiał zapadkę spustu i ten ruch podpowiedział mi, że biali posiadali nowszą wersję SD, a nawet więcej – ten biały musiał być jakimś ważniakiem, bo wszystko, co robił, było zbyt poprawne. Nie byłem jeszcze gotowy do ucieczki. Tamten miał w kaburze P7, a ta broń dziurawiła tak skutecznie, że gdybym znalazł się pod ogniem, nie miałbym czasu na nic. Nie podnosiłem głowy i leżałem nieruchomo. Obok mnie ryczały silniki i piszczały opony. Ten z błotnikiem zaczepionym o drzewo, usiłując ruszyć zbyt szybko, urwał się wreszcie ze smyczy z rozbitą szybą i dziuraw karoserii. Biali z samochodu, w którym nadal leżałem, mieli otworzyć ogień osłonowy, gdy ich kumple będą opuszczać rejon zagrożenia. Usłyszałem głos z nowoangielskim akcentem: – Rusz się! Spadaj! No już! Facet, który miał mnie na oku, ruszył się z miejsca, wskoczył do samochodu, wbił mi nogi w plecy i przystawił broń do szyi. Magazynek był bardzo gorący, poczułem więc zapach bezdymnego prochu i oliwy WD40. Prawdopodobnie nasmarował broń, by ochronić ją przed mrozem, a teraz oliwa spaliła się podczas strzelaniny. Ostatnią rzeczą, jaką mogłem zobaczyć, był kaptur, który mój stróż wciągnął mi na głowę. Jego kumple też wskakiwali do środka, a ich ciężar rozkołysał samochód. Wyczułem ruch dźwigni zmiany biegów i ruszyliśmy szybciej, niż należało; opony zabuksowały i ślizgały się nadal, kiedy cofaliśmy się, aby wyjechać na drogę. Drzwi zostały zatrzaśnięte, a we mnie uderzył z góry podmuch powietrza. Elektrycznie uruchamiany szyberdach był otwarty, a chwilę później usłyszałem huk wystrzałów i krzyk: – Dostań jakiegoś, dostań jakiegoś! – gdy ten z nowoangielskim akcentem strzelał przez otwartą szczelinę. Nie słyszałem żadnej odpowiedzi ze strony Rosjan. Inny odwrócił się i otworzył ogień przez uchylone okno, dodając więcej dziur do bezodpryskowego szkła. Puste łuski uderzały w boczne okno z metalicznym dźwiękiem, a potem spadały na moją głowę. Mroźne powietrze wpadało przez dach, a wtedy silnik jęknął i już nie czułem ruchu powietrza. – Czy ktoś został na dole? – Nikogo nie zauważyłem – powiedział ten z tyłu – a jeśli nawet, to będą w tamtych pojazdach. Nikogo nie zostawili. Ktoś mi przyłożył mocno w twarz, mówiąc: – Pierdoleni Ruscy! I kto by pomyślał, że jesteś człowiekiem? Ten siedzący obok kierowcy był bez wątpienia ich dowódcą. Akcent tego amerykańskiego białasa brzmiał tak, jak gdyby zamierzał stanąć na skrzynce po pomarańczach i walczyć o zwycięstwo demokratów w New Hampshire, a nie pieprzyć się z gangami w Finlandii, ale sprawiał wrażenie, że raczej da sobie z tym radę. Byłem nadal żywy. Nastąpiła krótka przerwa, podczas której, być może, porządkował swoje myśli, lecz zaraz powiedział: – Bravo, Alfa. – Musiał być włączony do sieci i słuchał tego, co się tam dzieje, przez słuchawki, bo dodał: – Co się dzieje? W samochodzie zapanowała cisza. Dobrze wyszkoleni pracownicy operacyjni wiedzą, jak się zachować, gdy ktoś włączony jest do sieci. Demokrata wrzasnął: – Sytuacja jest do dupy! Oni przechwycili pojazd naszej grupy – teraz włączył się do sieci wewnętrznej i zapytał: – Przyjąłem, czy sprawdziłeś, jak stoimy z wyposażeniem? Przez pięć sekund panowała cisza, zanim Demokrata odezwał się niskim przygnębionym głosem: – Przyjąłem, Bravo. – Po chwili zwrócił się do załogi pojazdu: – Te pierdolone skurwysyny mają sporo naszego sprzętu! Załoga milczała, gdyż Demokrata uspokajał nerwy, zanim powrócił do sieci. – Charlie, Alfa, jak tam u ciebie? Sprawdzał teraz wszystkie hasła wywoławcze. Wydawało się, że były cztery takie hasła: Bravo, Charlie, Delta i Echo. Nie wiedziałem, ilu ludzi kryje się pod każdym z haseł, lecz wszystko wskazywało na to, że ich liczebność była taka sama jak u nas. Przyłapałem się na myśli, że to dobrze, iż nie wiem, czy złapali Toma. Amerykanie i Małyszka mogli mieć każdy sprzęt, jaki im się zamarzy, a jeśli chodzi o trzy sobowtóry Toma z tego domu, to muszą być bardziej wkurzeni niż my wszyscy razem wzięci. Kontakt radiowy odbywał się otwartym tekstem, to zaś wskazywało, że korzystali z łączności satelitarnej, a nie międzykontynentalnej, jak w wypadku mojej motoroli. Podczas transmisji radiowej wiadomość jest skanowana kolejno przez różne częstotliwości, więc jedynie radiostacje nastrojone na konkretną szyfrowaną częstotliwość mogą taką wiadomość odebrać i zmienić w takim samym tempie. Inne radiostacje otrzymują bełkotliwą papkę. Teraz musiał zapewne otrzymać wiadomość od Echa. – OK, słyszę cię Echo. Odbiór. – Odwrócił się do swoich ludzi siedzących z tyłu, mówiąc: – Policjant dostał w nogę, ale wszystko w porządku; jest super. – Z tyłu dobiegło westchnienie ulgi. Gdy Demokrata odwracał się, poczułem jak tkanina kaptura uciska mi twarz i znowu usłyszałem jego głos: – Czy ten dupek jeszcze oddycha? – Oczywiście – odpowiedział mój nadzorca, dając mi kopa buciorem i dokładając do tego obelgę w teksańskiej gwarze. Jęknąłem, dodając jakiś niezrozumiały wyraz po rosyjsku. Dupsko dowódcy znów zakręciło się na mojej głowie, a moja głowa wraz z nim. Demokrata mówił do mikrofonu: – Uwaga, wszystkie stanowiska, tu Alfa. Nadal postępujemy według planu. Moja grupa pochwyciła ekstrazdobycz. Potwierdzić odbiór. Wyobraziłem sobie, jak słyszy w słuchawkach inne sygnały wywoławcze. – Bravo. – Charlie, odbiór Delta, odbiór. – Tu Echo, odbiór. Pomyślałem, że pewnie to ja jestem tą ekstrazdobyczą. Cokolwiek się ze mną teraz stanie, obciąży to Demokratę. Jakieś dwadzieścia minut jechaliśmy w ciszy asfaltowaną drogą. Według mojej oceny, nie pojechaliśmy zbyt daleko. Nie mogliśmy jechać szybciej z powodu obfitego śniegu. Demokrata włączył się do sieci: – Tata jeden, tu Alfa. Teraz słuchał. – Są jakieś nowe wiadomości od Super Six? – I już ciszej dodał: – Tak rozumiem, czekam. „Tata jeden” i „Super Six” nie zabrzmiały jak podstawowe hasła wywoławcze, bo te są zawsze zwięzłe i ostro brzmiące. To pomaga uniknąć zakłopotania, kiedy gówno trafi w wentylator lub warunki komunikacyjne są złe, a takie czynniki chodzą zwykle parami. Po dziesięciu minutach Demokrata wrócił do sieci, bo krzyknął: – Alfa. – Oczywiście otrzymał potwierdzenie. Potem zapadła cisza i: – Odbiór, hasło wywoławcze Super Six zostało wysłane, ale nikt go nie odbierał. Po dwóch sekundach Demokrata ogłosił: – Wszystkie stanowiska, wszystkie stanowiska. W porządku, jest taka sprawa. Jedźcie według planu. Ekstrazdobycz jedzie spokojnie ze mną. Potwierdzić. Kiedy otrzymał potwierdzenia ze wszystkich stanowisk, więcej się nie łączył. Jego ludzie też mieli gówniany dzień. Hasło „Super Six” musiało należeć do śmigłowców lub samolotów, które nie mogły wzbić się w powietrze ze względu na pogodę. Przy korzystnej pogodzie mielibyśmy tu nalot ludzi, pracujących dla ich firmy. Dziewięciu na dziesięciu to piloci cywilni, którzy zatrudniają się dodatkowo jako piloci do wynajęcia, więc mają przykrywkę. Mogliby lecieć korzystając z systemów nawigacji satelitarnej i potrafiliby zabrać nas wszystkich lub przynajmniej ekwipunek, rannych, więźniów i wycofać się do amerykańskiej bazy. A gdyby chodziło o śmigłowce, to usiadłyby na amerykańskim okręcie wojennym gdzieś na Bałtyku, gdzie komputery i ich obsługa rozwiążą i usuną wszelkie kłopoty każdego, kto chciałby je mieć. Jeśli ja nie rozwiążę natychmiast swoich zasranych kłopotów i nie ucieknę, to wyląduję razem z nimi w jednym z amerykańskich obozów dla uchodźców. Widziałem to już kiedyś: pomieszczenia, od zimnych i wilgotnych komórek o powierzchni trzech metrów kwadratowych do samodzielnych pokoi, zależnie od tego, jaki sposób uznają za najlepszy, by wyciągnąć informacje od takich „zdobyczy” jak ja. Jakkolwiek by na to patrzeć, były to ośrodki przesłuchań i tylko od przesłuchujących (CIA, NSA lub kogokolwiek innego) zależało, czy zostaniesz obrobiony łagodniej, czy ostrzej. Mam w dupie tych pizzojadów. Nie interesowało mnie, co się z nimi stanie. Teraz jednak podszywając się pod jednego z ludzi Małyszki, trafiłbym prosto do osobistej kawalerki dwa na dwa metry. Nie wiedziałem, jak temu zapobiec leżąc tu, gdzie leżę. Miałem tylko nadzieję, że uda mi się zwiać, zanim ci nade mną odkryją, kim jestem naprawdę. 24. Jakieś dwadzieścia minut jechaliśmy całkiem wolno. Leżenie na kawałku podłogi w samochodzie było fizycznie bolesne, ale to nic w porównaniu z przygnębieniem, jakie odczuwałem widząc czarno swoja przyszłość. – Tata jeden, tu Alfa – niebieska jedynka. Demokrata znów wlazł do sieci. Pod hasłem „Tata jeden” musiała się kryć baza operacyjna. Demokrata był podporządkowany temu, komu przesyłał raport, więc „Tata jeden” znał lokalizację grupy. Mniej więcej po upływie minuty skręciliśmy ostro w prawo. – Tata jeden, tu Alfa – niebieska dwójka. Słyszałem szelest materiału na rękach kierowcy, gdy wykonywał skręt, a odgłos wydawany przez opony poinformował mnie, że jesteśmy na zaśnieżonej nawierzchni. To był ostry skręt w prawo, więc przywaliłem głową w drzwi. W tym samym niemal momencie wyrżnęliśmy w coś, co przypominało śpiącego policjanta i jechaliśmy jeszcze trzydzieści metrów, zanim samochód stanął. Demokrata wyskoczył na zewnątrz, zostawiając otwarte drzwi. Kiedy otwarto drzwi bagażnika, nadjechały inne pojazdy i zgromadziły się wokół nas. Zgrzyt opon na suchym podłożu wskazywał, że znajdujemy się pod dachem, a wnosząc z echa silników samochodowych, pomieszczenie było duże i przypominało jaskinię. Trzech białych ze mną na czele rozpoczęło wysiadkę. Inne silniki pracowały na jałowym biegu, otwarto drugie drzwi, następne zaś rozsunięto. Ludzie wychodzili z pojazdów i dreptali wokoło, ale nie było słychać żadnych dźwięków. Wtedy rozległ się stukot drzwi garażowych i zgrzyt wyciąganego ręcznie łańcucha. Niezależnie od tego, jaka to była budowla, znaleźliśmy się we wnętrzu, którego gospodarze nie marnowali pieniędzy, by je ogrzać. Może był to hangar lotniczy, co mogłoby mieć sens, gdybyśmy mieli zamówiony samolot albo śmigłowiec. A może to był jakiś stary magazyn? Przez kaptur nie docierał do mnie nawet błysk światła. Powietrze robiło się ciężkie od spalin. Gdy trzy pary buciorów użyły mnie jako rampy do wyjścia z samochodu, para rąk chwyciła mnie za kostki nóg i zaczęła ciągnąć stopami do przodu. Wywleczony przez próg drzwi, gruchnąłem na ziemię i tylko ręce złagodziły upadek z wysokości pół metra. Sucha powierzchnia okazała się betonem. Wokół mnie trwała gorączkowa krzątanina, a towarzyszyły jej takie same odgłosy jak wcześniej w domu: szuranie nogami z wlokącymi się przewodami. Wynoszono z furgonetek zdobyczny sprzęt. Słyszałem też stuk metalu o metal, jaki towarzyszy rozładowywaniu broni, a także klikanie wyrzucanych nabojów i wciskanie ich na powrót do magazynków. Przewrócili mnie na wznak, a moje stopy uwolnili z więzów i opuścili na beton. Wydałem z siebie prawdziwie rosyjski jęk. Dwie pary buciorów krążyły wokół mojej głowy. Stróże wzięli mnie pod pachy i zaczęli mnie gdzieś prowadzić. Moje stopy wlokły się po betonie, palce uderzały o wyboje, zderzając się co jakiś czas z cegłami albo twardym gruzem. Postronny obserwator mógłby wnioskować, że nie robiłem nic, ale na poziomie komórek mózgowych byłem naprawdę zajęty, próbując łowić wszystkimi zmysłami informacje z otaczającej mnie rzeczywistości. Ciągnęli mnie obok jakiegoś pojazdu i nawet przez kaptur wyczułem aromat kawy, a chyba usłyszałem też dźwięk otwieranych flaszek, przy których ich posiadacze spędzą chwilę po zakończeniu roboty. Minęliśmy strefę jakichś tłumionych odgłosów bólu i urywanych szybkich oddechów, które mogły wskazywać na kobietę, wokół której było wielu facetów. – W porządku, przynieśmy jeszcze jeden przewód. Miałem wrażenie, że Bobby o haśle wywoławczym Echo była kobietą. Ci faceci przynosili jej płyny i opatrywali ranę postrzałową. Wlekliśmy się dalej. Moje stopy trafiały na kawały drewna, puszki, gazety, miażdżąc czasami okropnie zgrzytające plastykowe kubki po napojach. Usłyszałem dźwięk rozrywanego rzepa, a potem zostałem wciągnięty bokiem przez ciężkie drzwi. Kiedy drzwi się zamknęły, moi opiekunowie poprowadzili mnie na prawo. Pizzojady byli już tutaj: płacz, jęki i stękanie wypełniały pomieszczenie mniejsze niż w obiekcie, a ponieważ te odgłosy odbijały się echem, sprawiały wrażenie jak gdyby płynęły ze średniowiecznej izby tortur; a niezależnie od uzdrawiającego zimna, samo miejsce tchnęło rozkładem i zaniedbaniem. Zatrzymaliśmy się po przejściu kilku kroków i wtedy zrozumiałem, skąd te jęki i narzekania. Słyszałem, jak ich kopano, a oni przeraźliwe jęczeli. Rzucono mnie na podłogę i sam zainkasowałem porządnego kopa. Jęki i płacz wydawały się dochodzić z prawej strony, ale niektóre z nich były dziwnie stłumione. Nie wszyscy znajdowaliśmy się w jednym dużym pomieszczeniu. Domyśliłem się, że ludzie byli trzymani w ubikacjach lub pomieszczeniach magazynowych. Kiedy wyrżnąłem głową w miskę klozetową, wiedziałem już, że znajduję się w kiblu. Dalsze krzyki i jęki wzmocnione echem pochodziły od ludzi złamanych i zmuszonych akceptować sytuację, w jakiej się znaleźli. Nie wiedziałem już, czy gorsze były te tragiczne odgłosy, czy fakt, że katowanie buciorami odbywało się bez słowa, a zwielokrotniające je echo wprawiało wszystkich w cholerną panikę. Kopniak sprawił, że poczołgałem się do najbliższego kąta, a gdy tam dotarłem, ległem na czymś, co przypominało jakieś rumowisko. Papier, który wymacałem, był tak szorstki i kruchy jak cieniutkie indiańskie placki. Znieruchomiały po ostatnim kontakcie z buciorami, wyczułem plecami twardą ceglaną ścianę, a brzuchem opierałem się o miskę klozetową. Nie pozwalając sobie na podniesienie głowy, podkurczyłem nogi dla ochrony i z zaciśniętymi zębami czekałem na najgorsze. Ktoś chwycił mnie za ręce, mocno poderwał je do góry i nie puszczał, a plastykowe kajdanki zacisnęły się na moich przegubach. Czułem jak do kajdanek zbliża się nóż i przecina je. Gdy lewa ręka została przykuta do starej rury za miską klozetową, chwycono moją drugą rękę i przeciągnięto pod spodem w taki sposób, że znalazła się z drugiej strony. Opór był bezcelowy – mieli nade mną pełną kontrolę. Nie byłem w stanie nic zrobić poza oszczędzaniem własnych sił. Chwycili teraz oba moje przeguby. Napiąłem bicepsy, jak tylko się dało. Kajdanki zapięły się, usłyszałem zgrzyt zapadki i poczułem silny ucisk. Jęknąłem, bo tylko to mogłem zrobić. Chciałem wystąpić w roli zhańbionego i poniżonego jak te pizzojady. Oprawcy odeszli trzaskając drzwiami. Próbowałem wesprzeć głowę na rurze, ale była okropnie zimna. Jeśli kiedyś była tam jakaś woda, to musiała zamarznąć. Leżałem w tym gruzie i śmieciach, usiłując się jakoś wygodniej urządzić, czując przez odzież lodowaty beton. Rozległ się zgrzyt, gdy zamykano ciężkie wierzeje hangaru. Teraz zapanowała cisza; milczeli nawet ci biedni amatorzy pizzy. Na pewno nie dochodził żaden szmer instalacji, bo było na to za zimno. Nie słyszałem też żadnych pojazdów. Nic tylko cisza czarna jak smoła. Chwilę później pizzojady ożyły i w oczekiwaniu na powrót swoich dręczycieli znów jęli cicho jęczeć i popłakiwać; po chwili kilku z nich wymamrotało kilka słów po fińsku, dodając sobie odwagi. Byli mocno przestraszeni. Spróbowałem zmienić jakoś pozycję, aby zmniejszyć ucisk kajdanek, i usiłowałem jednocześnie sprawdzić, na ile ten dodatkowy milimetr albo dwa uzyskane dzięki napięciu zginacza pozwolą mi na poruszanie przegubami. Gdy rozprostowałem nogi, skojarzyłem sobie, co dźwięczało jak pusta blaszanka. Ten dźwięk przypominający grzechotanie i zgrzyt podsunął mi pewien pomysł. Przesunąłem głową po rurze, tak aby spoczęła na mojej ręce, a wtedy wyczuwając ją zębami przez kaptur, chwyciłem prawą wierzchnią rękawicę. Poszło to dość łatwo, więc wypuściłem ją z zębów na ziemię, pozostawiając na dłoni cienką bawełnianą rękawiczkę. Przesunąłem głowę dalej, aby kaptur znalazł się w zasięgu moich palców, i zabrałem się do pracy. Stwierdziłem, że kaptur był ściągnięty na dole sznurem, więc nie trwało długo, gdy spadł na ziemię. To wszystko wyglądało na absolutne tracenie sił. W kiblu panowały ciemności, a teraz, kiedy pozbyłem się kaptura, zaczęła mi marznąć głowa i ciekło mi z nosa. Próbując wychylić się jak najdalej, aby uwolnić ręce, zacząłem obmacywać podłogę. Palce przeszukiwały stertę starych papierowych kubków i różnych śmieci, aż wreszcie znalazłem to, czego mi było trzeba. By mieć więcej swobody, ułożyłem się wokół miski klozetowej i ściągnąłem zębami drugą zewnętrzną rękawicę. Potem zgniotłem puszkę po napoju, wkładając ją między kciuk i palec wskazujący, a kiedy to się udało, zacząłem ją wyginać w obie strony. Po kilku ruchach cienki metal pękł i powstały dwa oddzielne kawałki. Poszukałem metalowego kółka na wieczku służącego do otwierania puszki, a drugą część upuściłem tam, gdzie leżały rękawice i kaptur. Sprawdzając delikatnie, po omacku pęknięty brzeg, szukałem miejsca, w którym mógłbym zacząć ścierać bok puszki, jak obiera się pomarańczę. Do moich spuchniętych rąk powróciło czucie, palce w cienkiej rękawiczce natrafiły na aluminium, ja zaś znalazłszy to, czego szukałem, zabrałem się do roboty. Palce poślizgnęły się kilkakrotnie, raniąc mnie metalem ostrym jak brzytwa, ale nie miałem czasu się tym przejmować, nie mówiąc już o tym, że nie czułem bólu, który zadawałem sam sobie, bo przecież chciałem stąd uciec. Kiedy zdarłem już metal niemal do końca, spróbowałem, na ile to było możliwe, dłubać nim przy kajdankach. To nie było dobre rozwiązanie, ponieważ plastyk używany do produkcji kajdanek nie ulega rozciąganiu, lecz z drugiej strony chciałem mimo wszystko działać. Schwyciłem puszkę prawą ręką tak, by jej ostra krawędź znalazła się w górze, przechyliłem ją jak najbliżej przegubu, usiłując dosięgnąć plastyku. Gdybym wysunął bardziej ostry brzeg puszki, pomogłoby to w przeprowadzeniu całej operacji, ale krawędź tnąca mogłaby się zgiąć pod naciskiem. Z tego właśnie powodu wolałem zedrzeć metal aż po dolną grubszą obręcz, bo takie ostrze było odporniejsze. Wiedziałem, że przecinanie taką metodą gładkiego plastyku zabierze dużo czasu, lecz skoro już się do niego dostanę, to zrobię co trzeba. Gdy postrzępione ostrze puszki dokona pierwszego nacięcia, to reszta będzie już kwestią czasu. Kiedy miałem już za sobą trzy czwarte zadania, usłyszałem głęboki, wzmagany echem zgrzyt otwieranych drzwi. Światło i dźwięk pracującego silnika przeniknęły przez kilkucentymetrową szparę w drzwiach. Słyszałem odgłos buciorów zmierzających przez śmieci w moim kierunku. Światło robiło się coraz silniejsze, ja zaś zacząłem szukać po omacku kaptura, a kiedy już miałem go na głowie, próbowałem znaleźć rękawice. Nie mogłem sobie z tym poradzić, więc tylko zacisnąłem zęby przed nieuniknioną konfrontacją z nadciągającymi buciorami. Kiedy drzwi do pomieszczeń z jeńcami zostały otwarte kopnięciem i zaczęto ich wywlekać na zewnątrz w wiadomym celu, rozległy się stłumione prośby i błagania w języku angielskim. Osłuchali się dostatecznie z językiem podczas kontaktów z Amerykanami, więc teraz nie wypowiadali już próśb w różnych językach. Drzwi trzasnęły i wkrótce usłyszałem kroki – teraz szli po mnie. W tej samej chwili drzwi trzasnęły i powróciła cisza. Próbowałem dokończyć po omacku to, co zacząłem, nie ściągając jednak kaptura. I tak niczego bym nie widział... Zacząłem ostro pracować, gdyż przypuszczałem, że niebawem przyjdą po mnie. Po kilku minutach zawziętego piłowania kajdanki zostały pokonane. Ściągając kaptur z głowy, wymacałem obok rękawice, wsadziłem je do kieszeni, pozostawiając na rękach tylko cienkie rękawiczki. Teraz zlokalizowałem odwrotny koniec puszki. Sięgając spokojnie do stóp i ciesząc się, że wreszcie stoję na nogach, zacząłem macać ściany kabiny, a kiedy natrafiłem na klamkę, nacisnąłem ją, powoli, ostrożnie wyszedłem i znalazłem się w czymś, co określiłbym jako wąski korytarz o ścianach z malowanych cegieł. Docierało tu nieco słabego migotliwego światła spod wahadłowych drzwi. Posuwając się bardzo ostrożnie, wsparty dłonią o ścianę, podążałem w kierunku światła. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem dźwięk silnika odjeżdżającego samochodu. Ponieważ nie mogłem odnaleźć dziurki od klucza, oczyściłem nieco beton i uklęknąłem. Zagrzechotały łańcuchy, gdy uruchomione wałki żaluzji podniosły ją do góry. Zastanawiałem się, czy pizzojady opuszczały to miejsce. Leżąc płasko na prawym boku, udało mi się zajrzeć w szczelinę drzwi. Wyciągnąłem z kieszeni drugie denko puszki, którego jeszcze nie używałem. Korzystając ze światła, znalazłem miejsce, o które mogłem ostrzyć metal, i zabrałem się do roboty, trzymając nadal oko przy szparze. Miałem słuszność, bo to rzeczywiście był hangar albo jakaś hala fabryczna. Na ogół było tam ciemno, choć w niektórych miejscach zainstalowano lampy fluorescencyjne, takie, jakich używa się na kempingach; takie same lampy ustawione były na dachach samochodów i na podłodze. Kałuże błękitnego światła i cienie przypominały dekoracje do filmu „Twilight Zone” („Strefa mroku”). Kilka samochodów zaparkowano po lewej stronie, około czterech metrów dalej. Były tam limuzyny, furgony i terenówki, a niektóre z nich miały na dachach bagażniki z nartami. Mój kciuk obsunął się wzdłuż rozciętej puszki. Nadal nie czułem bólu, ale czucie powracało do moich rąk. Kiedy znów zacząłem szlifowanie puszki, przez palce przebiegały kłujące mrówki. Spojrzałem w stronę wyjścia, jedynej trasy mojej ucieczki, a potem poszukałem wzrokiem ludzi, którzy mogliby próbować mi w tym przeszkodzić. Znalazłem ich obok dwóch furgonetek zaparkowanych ryzykownie na samym środku hangaru. Kilkuosobowa grupa rozładowywała pospiesznie broń, zdejmowała białe kombinezony, pakując wszystko do aluminiowych pojemników, podobnych do skrzyń, w jakich przewozi się fracht lotniczy. Spieszyli się, ale bez przesady. Milczeli; każdy wiedział dokładnie, co ma robić. Kiedy jeden z nich ustawił się profilem, stwierdziłem, że Bobby nie była jedyną kobietą w tym zespole. Ponieważ dalej zaprzątało ich pakowanie wyposażenia, mogłem wreszcie się przekonać, skąd pochodzi odgłos rozdzieranego rzepa: ta kobieta odpinała paski z rzepami od kamizelek kuloodpornych, zanim ułożyła je w skrzyniach. Ludzie z drugiej grupy nie mieli już na sobie białych kombinezonów i wyciągali właśnie z toreb cywilne ubrania; niektórzy czesali się w lusterkach samochodowych, by wyglądać jak przeciętni ludzie. Zobaczyłem w przelocie samochód, którym mnie tu przywieziono; jego tylna szyba była upstrzona dziurami pozostawionymi przez pociski. Znajdowały się też tutaj inne pojazdy, które, prawdopodobnie, zostaną porzucone. Ślady po pociskach wystrzelonych z broni automatycznej migocące w światłach stopu nie były najlepszym pomysłem, żeby wyglądać sportowo. Wśród ekwipunku nie zauważyłem żadnego sprzętu komputerowego. Zakładałem, że wysłano go razem z pizzojadami, Bobbym i facetem z hakiem wbitym w udo. Ci ludzie potrzebowali solidnej opieki lekarskiej. Odkąd zmieniła się pogoda i śnieg przestał padać, kolejnym celem podróży będzie zapewne jakaś amerykańska ambasada, a stamtąd wyposażenie powróci w poczcie dyplomatycznej do USA. Pojemniki na taką pocztę są w istocie workami albo skrzyniami pocztowymi, a ponieważ dzięki międzynarodowym konwencjom inne rządy nie mają do nich dostępu, mogą zawierać różne rzeczy: od tajnych dokumentów, przez broń i amunicję, aż po zwłoki. Słyszałem nawet o jakimś agencie wywiadu, który przywiózł wieżę nowego rosyjskiego transportera opancerzonego w czymś, co musiało być chyba największym workiem pocztowym świata. Amatorzy pizzy będą trzymani w ambasadzie albo innym bezpiecznym miejscu, aż może jutro przyleci śmigłowiec i wywiezie ich z kraju, chyba że w porcie znajduje się amerykański okręt wojenny. Jeśli nie wyrwę się z tej pułapki, to wkrótce nadejdzie moja kolej. Każdy z członków grupy ubrany był w dżinsy, puchową kurtkę i czapkę. Kobieta zorganizowała załadunek pojemników. Po hangarze niosło się metaliczne echo skrzyń ładowanych do vana. Miałem wrażenie, że całą imprezą dyryguje jeden facet. Z tej odległości nie widziałem jego twarzy, ale był najwyższy w całej grupie; przewyższał każdego z podwładnych o dwie, a może trzy głowy. Zebrał wszystkich wokół siebie i chyba przekazywał im jakieś polecenia. Jego ludzie często kiwali głowami, ale nie mówił dostatecznie głośno, bym mógł zrozumieć, o co mu chodzi. Gdy szef zakończył odprawę, zamknięto drzwi obu furgonetek, uruchomiono silniki i oba samochody ruszyły. Gdy skręcały w stronę żaluzji zasłaniającej wyjazd, światła reflektorów omiotły grupę pozostałych członków zespołu. Dotknąłem brzegu połówki puszki, gdy łańcuchy weszły do akcji. Nie ucieszyło mnie to, bo moja praca wymagała koncentracji. Przyglądałem się ludziom Demokraty ruszającym do samochodów jak załogi do swoich myśliwców i światłom kołyszącym się w ich rękach. Prawdopodobnie rozproszą się i na własną rękę wyjadą tą samą trasą, którą tu przybyli. Byli teraz czyści i nic nie łączyło ich z wykonanym zadaniem. Posiadali osłaniające ich dokumenty i doskonałe przykrywki i na pewno nie byli uzbrojeni. Mieli tylko dotrzeć do swoich drewnianych domków i hoteli, gdzie zasną sobie spokojnie. Przynajmniej sądziłem, że tak się stanie. Wszyscy wypadli z gry. Rozległ się ryk silników, zatrzaskiwano drzwi, zapłonęły reflektory. Widziałem spaliny wydostające się z rur wydechowych. To wyglądało jak stanowisko startowe do jakiegoś wyścigu Formuły 1. Porzuconymi pojazdami zaopiekują się prawdopodobnie ludzie z ambasady. Teraz, gdy sprzęt i jeńcy byli bezpieczni, najważniejszą sprawą było zabranie stąd pojazdów. Ich kłopot polegał jednak na tym, że czekała ich mała premia, czyli ja. Wyglądało na to, że byli za to odpowiedzialni Demokrata i jedna z kobiet. Pojazdy odjeżdżały, ale oni zostali na miejscu; kobieta trzymała komplet przewodów, które wlokły się za nią, kiedy szła drogą, którą odjechali urlopowicze. Ci, którzy pozostali, byli bez szans. Czerwone światła stopu zapaliły się, gdy skręcili do wyjścia i zjechali po pochyłości w lewo. Nadal padał śnieg. Teraz widziałem wyraźnie, jak okrągłe płatki błyszczały w ciemnościach. Niebawem po lewej stronie został już tylko jeden samochód z uruchomionym silnikiem i włączonymi światłami. Demokrata zasiadł na miejscu kierowcy, wsparty jednak nogami o beton, z papierosem w ustach, którego koniec żarzył się mocniej, kiedy zaciągał się dymem. Wnętrze samochodu było oświetlone, dzięki czemu widziałem gęste falujące włosy na bardzo dużej głowie. Przewody zostały wrzucone na tylne siedzenie i kobieta zniknęła w ciemnościach. Skończyłem wreszcie szlifowanie denka. Krew krążąca w moich palcach była zimna, jak gdyby wchłaniała wilgoć z rękawiczek. To był dobry znak, że ręce odzyskały czucie. Przez chwilę panowała cisza z silnikiem pracującym na jałowym biegu i zgrzytem łańcuchów w tle, kiedy opadały żaluzje. Z mroku wyłoniła się kobieta, by zabrać jarzący się niedopałek. Nie mogłem zobaczyć jej rysów, gdyż włosy zasłaniały twarz. Rozmawiali przez chwilę, a potem Demokrata wrócił do samochodu, by zgasić w popielniczce swego papierosa. Facet był prawdziwym profesjonalistą, który nie zostawia na podłodze własnej próbki DNA. W tym czasie kobieta znajdowała się z tyłu samochodu i otwierała drzwi bagażnika. Demokrata ruszył w moim kierunku, a jego długie nogi zarysowały się w reflektorach samochodu. Zapłonęło jasne białe światło – to ożyła jarzeniówka w jego ręce. Widziałem, jak opuszcza na twarz kominiarkę i zauważyłem, jak jego prawa ręka wniknęła pod kurtkę, by pojawić się na zewnątrz z wielostrzałowym P7, który zniknął w kieszeni kurtki. Zadrżałem. On idzie mnie zabić. Wziąłem się jednak w garść, bo przecież o zabijaniu nie mogło być mowy. Gdyby zamierzali tak postąpić, to nie robiliby sobie kłopotu z przywożeniem mnie tutaj. Ale dlaczego ukrywa się pod kapturem? Pewnie dlatego, aby zabezpieczyć się na wypadek, gdybym zdołał zdjąć swój kaptur. Samochód pozostał z otwartym bagażnikiem, a facet pokonywał odległość dziesięciu metrów, które dzieliły go ode mnie; w jego lewej ręce nadal kołysała się jarzeniówka. Nadszedł czas, aby chwycić za broń, w przeciwnym bowiem razie otrzymam za chwilę dawkę leku, jaką w ubiegłym tygodniu wmusiłem w Wala. Wstałem i poszedłem na prawo od drzwi, daleko od toalety, biorąc pod uwagę możliwość powitania faceta o nie byle jakim wzroście. To, co mówi się o tych wysokich, że im wyżsi, tym szybciej ulegają, to mit. Prawda jest taka, że czym są wyżsi, tym mocniej ci przyłożą. Nie wiedziałem, jak długi jest korytarz, lecz niebawem miałem się o tym przekonać. Zrobiłem zaledwie cztery kroki, gdy nadziałem się na ścianę. Wróciłem, stanąłem twarzą do drzwi, gmerając w kieszeni w poszukiwaniu naostrzonego denka puszki, oddychając głęboko, aby dotlenić się przed akcją. Drzwi uchyliły się z metalicznym zgrzytem zawiasów, korytarz zalało białe światło. Z hangaru dobiegał warkot samochodu. Demokrata skręcił w prawo, ukazując potężne plecy i zrobił kilka kroków w kierunku mojego kibla. Kiedy drzwi się zamknęły, zerwałem się z miejsca, ale nie tyle biegiem, bo przecież nie wybierałem się na wycieczkę, co stawiając długie kroki, aby nabrać szybkości i nadać moment zamachowy prawej ręce uniesionej w górę. Przy zasuniętej żaluzji i pracującym silniku samochodu tamta kobieta nie mogła niczego usłyszeć. Kiedy znajdowałem się kilka metrów od niego, zaczął się odwracać. Skoncentrowałem uwagę na czubku jego głowy, skoczyłem w górę i rzuciłem się na niego. Lądując z lewą stopą wysuniętą do przodu, nadawałem impet ciału kierując się w lewo; prawa ręka była zgięta, a dłoń szeroko rozwarta. Bywa, że czasami naprawdę mocne, więc dotkliwe, uderzenie w twarz może być skuteczniejsze niż uderzenie pięścią. Jeśli więc ma się do dyspozycji ostre jak żyletka denko blaszanej puszki, sukces jest gwarantowany. Ugodziłem go mocno w głowę. Nie dbałem o to, gdzie trafi ostre denko, lecz chciałem, żeby to trwało jak najdłużej. Rozległ się głośny jęk. Nie czułem samego uderzenia, tylko nacisk mego ramienia zatrzymanego w rozmachu, gdy reszta ciała dalej dokonywała obrotu. Światło zadrżało, gdy jarzeniówka dotknęła betonu, a on sam zaczął się osuwać obok niej. Obracałem się w prawo razem z lekko ugiętą lewą ręką, koncentrując się nadal na jego głowie. Uderzyłem celnie. Czułem miękkość policzka pod ostrzem denka puszki, słyszałem i czułem, jak zgrzyta wokół kości szczęki, a wtedy runął na ziemię. Jęknął znowu, tym razem jeszcze głośniej i bardziej dojmująco. Teraz klęczał. Gdy przeciągnąłem mocno prawą ręką w dół jego głowy, krawędzie blaszanego ostrza wyryły głęboką bruzdę, a potem trafiły na kość obnażając ją ze skóry, gdy już upadał. Wyżłobiłem w jego skórze szeroką koleinę; denko puszki było od niej szersze o kilka cali i właśnie się złamało. Demokrata upadł nagle na ziemię, usiłując po omacku ochronić rękami głowę. Przez kilka szalonych sekund ciąłem jego ręce i głowę, a potem opuścił ręce i leżał bardzo spokojnie. Wcale nie udawał nieprzytomnego: nie rezygnowałby przecież z posługiwania się rękami i nie wystawiał na dalszy atak. Doznał wstrząsu, chociaż oddychał spokojnie. Obawiam się, że teraz nie znalazłby pracy jako model w firmie Gillette, ale żył. Nie dało się inaczej. Jeśli chce się kogoś powstrzymać, trzeba to wykonać najszybciej i najgwałtowniej, jak się da. Jarzeniówka rzucała morze światła na podłogę i na jego kominiarkę. Wełna nie wyglądała na uszkodzoną, jak to bywa, kiedy nie zauważamy w swetrze pękniętej nitki, chyba że przyjrzymy się temu z bliska. Przez wełnę sączyła się krew. Odrzuciłem ostrza, odwróciłem go na plecy, przystawiłem kolano do jego twarzy, choć przed chwilą robiłem gorsze rzeczy, wyciągnąłem P7 i komórkę, którą też tam znalazłem; spluwa i komórka trafiły do mojej kieszeni. Oddychałem bardzo szybko, płytko i tylko nieco głośniej niż silnik pracujący na jałowym biegu tam, za drzwiami. Przez szparę przy podłodze widziałem czerwień tylnych świateł, a nos napełniał się spalinami. Wstając zerwałem mu kominiarkę i teraz mogłem zobaczyć rany, jakie mu zadałem. Tam, gdzie blaszane ostrze przeszło od prawej strony przez jego policzki, miał poważne rany cięte, a zwisające strzępy skóry zasłaniały usta. W niektórych miejscach widać było kość przezierającą przez nasiąknięte krwią owłosienie czaszki. Aby zabezpieczyć się przed rozpoznaniem, naciągnąłem na głowę jego kominiarkę. Była mokra i ciepła. Gdy jęknął cicho, jak gdyby do samego siebie, sprawdziłem, czy nie ma przy sobie radiostacji, ale nic nie znalazłem. Widocznie był już czysty jak jego ludzie. Musiał zabrać P7, aby mnie stąd wyprowadzić. Zawróciłem do drzwi. Nadeszła kolej na kobietę. Wszedłem do hangaru, by znaleźć się w chmurze czerwonych spalin zabarwionych przez światła stopu. Samochód stał niecały metr dalej, silnik pracował na wolnych obrotach, bagażnik był otwarty i czekał na mnie. Podszedłem od lewej strony, gdy drzwi zamknęły się z trzaskiem. Podniosłem pistolet, celując z niego w twarz kobiety widniejącą za szkłem. Jeśli otworzy drzwi, to nie będzie mogła wybić mi pistoletu z ręki wystarczająco szybko, aby to mogło jej pomóc; gdyby spróbowała jechać przed siebie, zginęłaby od pierwszego pocisku. Wpatrywała się w lufę szeroko otwartymi oczami spod kolorowej czapki narciarskiej. W świetle padającym od tablicy rozdzielczej widziałem, że usiłuje zrozumieć to wszystko, o czym mówią jej oczy. Nie powinno jej to zająć zbyt dużo czasu. Moje zakrwawione rękawiczki i kominiarka Demokraty udzielą jej wkrótce odpowiedzi. Ruchem lewej ręki nakazałem jej, by wyszła z samochodu. Udawałem Rosjanina, nie będę więc otwierać ust, dopóki nie muszę. Nadal wpatrywała się bezmyślnie, przeszywając mnie wzrokiem. Udawała. Kropnęłaby mnie przy lada okazji. Kiedy drzwi zaczęły się powoli uchylać, odsunąłem się, a że postanowiłem użyć tylko jednego słowa z rosyjskim akcentem, wrzasnąłem: – Gan, gan! Patrzyła w górę przestraszonymi oczętami i powiedziała głosikiem małej dziewczynki: – Nie zrób mi krzywdy, bardzo cię proszę, nie zrób mi krzywdy – i rozsunęła nogi, aby pokazać mi P7 wtulony między opięte dżinsami uda. Rzeczywiście chcieli być czyści, bo inaczej wybraliby na tę okazję mniej konwencjonalną broń. Pokazałem jej na migi, by położyła broń na podłodze. Bardzo powoli zastosowała się do polecenia. W tej samej chwili, gdy odłożyła pistolet, przysunąłem się bliżej, chwyciłem ją przez ramię za kasztanowe włosy, wyciągnąłem z samochodu i zmusiłem, by stanęła na czworakach. Z pistoletem przystawionym do karku sprawdziłem, czy ma przy sobie komórkę, i znalazłem jedną. Cofnąłem się trzy kroki, wskazałem na odległą ścianę, pod którą wcześniej zaparkowano samochód, i kazałem jej tam iść. Nie obchodziło mnie, co zrobi teraz, kiedy została rozbrojona. Wszystkie ich radiostacje znalazły się wśród spakowanego sprzętu, zabrałem jej komórkę, więc nie miała szans, aby zwrócić się o pomoc. Wróciłem do rozgrzanego forda, wrzuciłem jedynkę i podjechałem pod zasuniętą żaluzję. Dziewczyna była teraz prawdopodobnie w korytarzu i oglądała na własne oczy, co się stało z jej kolegą. Zatrzymałem się obok czterech furgonetek i rozstrzelanego Mercedesa, wyszedłem z pistoletem w ręce, rozpryskując małe kałuże powstałe ze śniegu odtajałego z samochodów, gotów przestrzelić ich opony. To nie polega na tym, że strzelasz prosto w gumę, gdyż istnieje duże prawdopodobieństwo, że pocisk odbije się rykoszetem i powróci. Trzeba ukryć się za silnikiem, otworzyć drzwi i dopiero strzelać. Pistolet P7 sygnowany jako „thud” (głuchy odgłos) nie miał z tą nazwą nic wspólnego i wydawał wysoki dźwięk niosący się po całym hangarze, gdy pocisk trafiał w metal. Słychać było tylko syk uchodzącego sprężonego powietrza. Spojrzałem za siebie: w korytarzu nic się jeszcze nie działo. Skoro skończyłem ze wszystkimi pojazdami, wskoczyłem na fotel kierowcy i ruszyłem tyłem pod żaluzję; tym razem reflektory oświetlały wahadłowe drzwi prowadzące na korytarz. Jeśli dziewczyna wróci, to chciałem ją widzieć. Zahamowałem, wrzuciłem jałowy bieg i wyskoczyłem z samochodu. Zlodowaciałe łańcuchy paliły mi dłonie nawet przez rękawiczki, gdy pociągnąłem je w dół podnosząc żaluzję na tyle, by tylko zmieścił się samochód, wsiadłem do wozu i wyjechałem tyłem w śnieżycę, kierując się tam, dokąd wcześniej odjechała cała reszta. Zostawiałem hangar nie wiedząc, czy współczuć Demokracie, ciesząc się jednak, że zostałem przy życiu, czy też gniewać się na Wala i Liv. Sprawdziłem poziom paliwa; bak był pełny, jak się tego zresztą spodziewałem. Komórka wyleciała przez okno i zakopała się w śniegu. Nie warto pozostawiać obok siebie takiego fantastycznego szpicla. Padał obfity śnieg. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję, ale to naprawdę nie miało znaczenia wobec faktu, że jadę przed siebie. Ściągając kominiarkę czułem, jak krew Demokraty rozmazuje mi się na twarzy. Ostatecznie uwolniłem się od niej i cisnąłem na podłogę wraz z drugim P7. Włączyłem światło wewnętrzne i przejrzałem się w lusterku. Było na mnie tyle krwi, że przypominałem burak. Nie było mowy, bym z takim wyglądem mógł jechać, gdy zrobi się jasno albo znaleźć się w terenie zabudowanym. Kierownica też była umazana przez zakrwawione rękawiczki. Musiałem doprowadzić się do porządku. Mniej więcej po godzinie zjechałem z drogi i umyłem się szybko zamarzniętym śniegiem. Po oczyszczeniu siebie i samochodu, zakopałem zakrwawione wyposażenie w zaspie śniegu, a następnie ruszyłem w noc wyglądając znaków drogowych, które skierowałyby mnie do Helsinek. Im więcej myślałem o tym, co się wydarzyło, tym bardziej miałem tego dość. Nie byłem pewny, czy Liv i Wal wiedzieli o Amerykanach, którzy zapragnęli przyłączyć się do zabawy, ale zamierzałem to sprawdzić. 25. Środa, 15 grudnia 1999 roku. Usiadłem w rogu hali dworcowej na podłodze, zaraz za czerwoną świąteczną gwiazdą, jak najbliżej grzejnika, przed rzędem budek telefonicznych. Znak postawiony czarnym pisakiem na budce z mojej prawej strony informował, że w skrzynce kontaktowej znajduje się wiadomość. Widać to było wyraźnie z drzwi prowadzących na dworzec autobusowy, zaraz po prawej stronie. Trzymałem w ręce egzemplarz „International Telegraph” i pusty kubek po kawie, a w prawej kieszeni leżał P7 z przystawką i kompletem siedmiu naboi; w lewej kieszeni spoczywała jeszcze jedna przystawka z pozostałymi trzema nabojami. Gdy rano otworzono sklepy, kupiłem komplet odzieży, by pozbyć się tego wszystkiego, co było zimne i mokre. Teraz miałem na sobie ciemnobeżową kurtkę narciarską, rękawiczki i czapkę z niebieskiej wełny. Wcale mnie to nie martwiło, że mogę wyglądać jak kloszard; czapka zasłaniała głowę i większą część twarzy, a postawiony kołnierz kurtki dopełniał reszty. Gdy zmieniałem pozycję, ból przeszył moje lewe ramię. Stłuczenie musiało wyglądać paskudnie. Nie mogłem z tym nic zrobić, jak tylko jęknąć i być wdzięcznym losowi, że nie upadłem na nic ostrego. Porzuciłem samochód zaraz po ósmej rano obok podmiejskiej stacji, by wsiąść do pociągu jadącego do miasta. Nadal padał śnieg, więc pojazd był teraz zasypany, a tablice rejestracyjne niewidoczne. Po przyjeździe do Helsinek wyciągnąłem swój kwit bagażowy spod skrytki numer jedenaście, zabrałem torbę, gotówkę, paszporty i karty kredytowe. Sprawdziłem też, czy pod skrytką bagażową numer dziesięć znajduje się bilet Toma; zawinięty w folię czekał przyklejony pod szafką. Wiele o nim myślałem. Jeśli ubiegłej nocy nie zabili go Amerykanie albo Małyszka, mogła to zrobić pogoda. Tom potrafił różne rzeczy, ale nie uczęszczał nigdy do szkoły przetrwania. Byłem wściekły, ale nie miałem pewności, czy powodem tego był on, czy ja sam. To właśnie wtedy spisałem go na straty. Będzie, co ma być. Teraz musiałem się skoncentrować na ważniejszych sprawach. Zostawiłem jego kwit bagażowy, bo to był zapas na czarną godzinę: pieniądze i nowy paszport, na wypadek, jeśli wydarzy się coś złego i trzeba będzie uciekać. Gdy tak siedziałem i przyglądałem się nieustannemu potokowi podróżnych płynącemu przez drzwi, wbrew najlepszym intencjom nie potrafiłem jednak współczuć Tomowi. To moje kłamstwa i obietnice sprawiły, że teraz leży gdzieś z twarzą w śniegu albo spoczywa zapakowany w amerykańskim worku na zwłoki. Najbardziej wkurzało mnie, że teraz, kiedy przyczyniłem się do jego śmierci, nie zarobię już żadnych pieniędzy. Uciekając przed takimi myślami wsadziłem ręce głębiej do kieszeni, otaczając dłońmi lufy P7. Byłem jeszcze bardziej wściekły, gdyż pozbyłem się torby i koca, który mógłby teraz zapewnić ciepło i wygodę mojemu tyłkowi, a także wiedziałem, że śmierć Toma mogła stać się jedną z tych irytujących małych błyskotek, które wydobywają się na powierzchnię w godzinach przed świtem, kiedy próbowałem zasnąć. Stacja była zatłoczona. Święty Mikołaj zdążył już wykonać dwa okrążenia, kwestując na zaniedbanego renifera lub na coś innego. Ludzie wnosili na obuwiu śnieg, a dzięki dużemu grzejnikowi w stylu wiktoriańskim, obok drzwi powstawały kałuże, zajmując coraz większą powierzchnię. Zerknąłem na zegarek; była 14:17, a więc byłem tu już cztery godziny. Umierałem z braku kawy, ale musiałem obserwować drzwi; poza tym, jeśli napiję się kawy, będę musiał w jakimś momencie skorzystać z toalety, a nie mogłem sobie pozwolić, by panna Liv czekała na mnie, kiedy, jeśli w ogóle, przybędzie. To będzie długi dzień, a może nawet noc bez jedzenia i picia. Z punktu widzenia przyćmionej świadomości, w krążeniu po stacji kolejowej nie ma nic złego, bo przez długi czas możesz unikać kary za włóczęgostwo. Poprawiłem znowu zdrętwiały, zziębnięty tyłek i postanowiłem nie tracić czasu na spekulowanie wokół tego, co się stało w kwaterze Microsoftu. Fakty były takie, że nie zarobiłem pieniędzy, Tom nie żył, a ja znalazłem się w morzu gówna wraz z Amerykanami i w oceanie gówna wespół z moją Firmą. Jeśli mój udział w tej akcji zostanie odkryty, to skończę jako pomocnicza podpora betonowego łuku gdzieś na trasie szybkiego ruchu w Eurotunelu. Nigdy nie przejmowałem się zbytnio tym, że umrę, ale przygnębiała mnie myśl, że zabiją mnie swoi. Rozmyślając dłużej, podczas jazdy ubiegłej nocy, o tym, co się stało, pozbyłem się wrogości wobec Liv i Wala. Musiałem przygotować plan, który pozwoli mi uzyskać to, czego potrzebowałem, i nie trwonić czasu i energii na układy i wyrównanie rachunków. Bez tego nie będę w stanie uregulować rachunku w klinice. W mojej głowie rodził się plan awaryjny. Kiedy porwałem Wala i zaoferowałem go za gotówkę, pieniądze Małyszki zapłaciły za Kelly. Moje życie od lat opierało się na porwaniach i na o wiele mniejszej kasie. Nie wiedziałem jeszcze, jak to zrobię; musiałem od czegoś zacząć. Przede wszystkim, trzeba dać Liv do zrozumienia, że mam ThinkPad ze ściągniętymi informacjami, poinformować ją o wpadce ubiegłej nocy i załatwić sprawę z Walem tylko na terenie Finlandii. Kto wie? Jeśli Wal zjawi się z forsą, zabiorę ją i pozbędę się kłopotu. Nie było jednak wiadomości, którą wyjeżdżając umieściłem w plastykowym pojemniku pod budką telefoniczną; pojemnik był pusty już wówczas, kiedy przyszła, żeby go opróżnić, a więc nie miała żadnych podejrzeń. Wszystko przebiegało tak, jak powinno. Jeśli ona opuści stację, dogonię ją i powiem osobiście, że nie pomyliła się co do moich intencji. Siedziałem jeszcze dwadzieścia minut, gdy duża grupa uczniów na wycieczce próbowała przejść, wszyscy naraz, przez drzwi prowadzące z dworca autobusowego, żonglując torbami, nartami i big macami, usiłując jednocześnie iść, rozmawiać i słuchać muzyki z walkmanów. Niecałe trzydzieści sekund później zobaczyłem wchodzącą Liv, która przeszła obok zostawionego przeze mnie znaku, nie odwracając nawet głowy. Byłem jednak przekonany, że znak spostrzegła. Jej długi czarny płaszcz, tybetański kapelusz i jasnobrązowe buty wyróżniały ją z tłumu, gdy szła przez salę strzepując jedną ręką śnieg z ramienia, w drugiej zaś niosąc dwie duże torby od Stockmanna. Przechodziła obok kiosków i toalet manewrując wśród dzieciaków, które czekały teraz na jednego z nauczycieli, by wyjaśnić jakieś nieporozumienie z biletami. Nie spuszczałem oka z jej kapelusza. Musiałem dokładnie sprawdzić, czy Liv nie odeszła tylko dlatego, że miała jakąś obstawę lub, co gorsza, że śledził ją Demokrata. Kapelusz zniknął mi z oczu, kiedy Liv skręciła w lewo do kas i korytarza do metra. Nie musiałem się spieszyć, bo wiedziałem, dokąd zmierzała. Wstałem i zlokalizowałem ją ponownie obok szkolnej wycieczki, gdy siedziała naprzeciw skrzynki kontaktowej. Grajek uliczny znajdował się tam gdzie zawsze, czarując jakiegoś starego Fina – fana jego akordeonu. Hałas mieszał się z wrzawą wywoływaną przez grupę pijaków biesiadujących na drugim końcu szeregu ławek. Rozbawił ich Święty Mikołaj, który tamtędy przechodził. Liv usiadła, gdy Mikołaj pchnął któregoś z pijaczków. Personel zaczął ich rozdzielać. Obserwowałem, jak Liv schyliła się udając, że zagląda do toreb; jej ręka zabrała pusty pojemnik, który wylądował w torbie. Oznaczało to, że nie zajrzy do niego teraz. Wciśnięty w kąt, czekałem aż odejdzie, lokując się tak, aby widzieć wszystkie drzwi, którymi mogłaby opuścić dworzec, ale samemu nie być widzianym. Upłynęło kilka minut, zanim wstała, spojrzała w stronę kas biletowych, uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce, gdy z tłumu wyłonił się człowiek z Sankt Petersburga. Objęli się, ucałowali, siedli obok siebie i trzymając się za ręce mówili sobie pewnie miłe rzeczy, stosowne na taką okazję, dotykając się niemal nosami. Przybysz miał na sobie ten sam długi płaszcz z wielbłądziej wełny i bordowy golf wystający ponad kołnierz. Dzisiaj miał przy sobie aktówkę z jasnobrązowej skóry. Dbając o to, by nie widziano mnie z wyjścia na perony, sprawdziłem godziny odjazdu i przyjazdu pociągów. Pociąg do Moskwy przez Sankt Petersburg odjeżdżał z peronu ósmego o godzinie 15:34, a więc za pół godziny. Rozmawiali jakieś dziesięć minut i wstali. Przyjaciel Liv wziął jej torby w jedną rękę, w drugiej trzymał aktówkę i poszli do wyjścia na perony. W mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Dlaczego facet zabrał jej torby? Kiedy oboje wyszli na zaśnieżony peron, moje serce zaczęło walić jak młot. Cholera jasna, czy ona jedzie razem z nim? A może kurier przekazał jej jakąś informację na temat tego, co wydarzyło się w kwaterze Microsoftu i teraz Liv postanowiła zniknąć. Policzyłem do dziesięciu i wyszedłem na mróz. Peron ósmy znajdował się po mojej prawej stronie licząc od skrytek bagażowych. Śnieg padał delikatnie, wiatru nie było. Szedłem z pochyloną głową i z rękami w kieszeniach. Zerkając bokiem przez tory zauważyłem, że oboje zmierzają do wagonu mieszczącego się w połowie składu. Wróciłem wolno do pomieszczenia ze skrytkami bagażowymi obserwując, jak oboje wsiedli do wagonu. Wtedy sprawdziłem godzinę na własnym zegarku i, jak gdybym sobie coś przypomniał, zawróciłem. Do odejścia pociągu zostało siedemnaście minut, a to, co robiłem, sprawiało wrażenie, że wybieram się razem z nimi. Przeszedłem obok dwóch Rosjan znajdujących się w ostatnim wagonie składu. Stali w tych swoich noszonych na bakier czapach, przypominających czapki nazistowskich oficerów, i z ponurymi minami pociągali coś, co mieli w butelce. Wspiąłem się do wagonu, by znaleźć się w czystym, choć staroświeckim wnętrzu z korytarzem biegnącym wzdłuż jednego boku i przedziałami z przeciwnej strony. Ruszyłem ogrzanym korytarzem, by usiąść na twardej, pokrytej tkaniną kanapie w pierwszym pustym przedziale. Silny, aromatyczny niemal zapach papierosowego dymu był zawsze obecny w takich pociągach. Co teraz? Miałem pieniądze, ale nie miałem wizy. Jak dostać się do Rosji? Jazda w toalecie sprawdza się jedynie w filmach kręconych na podstawie kryminałów Agaty Christie. Może pomogłaby łapówka? Odegrałbym nakręconego turystę, który nie wie, że trzeba mieć paszport, nie mówiąc o wizie i zaproponowałbym wspaniałomyślnie moje dolce, jeśli panowie będą tak uprzejmi i wbiją mi pieczątkę lub pomogą mi w jakiś inny sposób. Ostatecznie tylko człowiek chory umysłowo chciałby wjechać nielegalnie do Rosji. Siedziałem i oglądałem zaśnieżone nazistowskie czapki spacerujące po peronie pod oknami wagonu. Tętno waliło mi po obu stronach szyi i poczułem ból w środku klatki piersiowej, gdy usłyszałem gwizd lokomotywy i trzask zamykanych drzwi wagonu. Spojrzałem na zegarek – pociąg ruszy za trzy minuty. Tu nie chodziło o układy z obsługą pociągu i strażą graniczną, ale o niestracenie z oczu Liv, która była szybkim i najpewniejszym łącznikiem z Walem. Drzwi mojego przedziału rozsunęły się i weszła starsza pani w długim futrze i z małą torbą podróżną. Powiedziała coś pod nosem, ja w odpowiedzi wydałem z siebie jakiś dźwięk. Spojrzałem w górę, by zauważyć poruszający się na peronie płaszcz z czarnej skóry. Cholera, co się dzieje? Liv przeszła obok wraz ze swymi torbami pochylając głowę przed padającym śniegiem. Poczułem ogromną ulgę, poderwałem się z siedzenia, wyskoczyłem na korytarz, ale nie mogłem wysiąść w obecności kuriera, który ją obserwował, i zdumiałby się zapewne, że ktoś zdecydował się wyskoczyć z pociągu. Wyskoczyłem na peron nie dbając o to, czy jej przyjaciel to widzi, czy nie i poszedłem do drzwi, w których przed chwilą zniknęła Liv. W tłumie zauważyłem jej tybetański kapelusz i ją samą podążającą w kierunku wyjścia do autobusów. Teraz już na pewno wie, że w pojemniku nie było żadnej wiadomości. Zaczaiłem się z tyłu, czekając na okazję, aby do niej podejść. Dzieliło mnie od niej jakieś dwadzieścia kroków, gdy minęła wyjście do autobusów. Tuż za nią wyszedłem na śnieżycę. Widziałem tylko autobusy i rzędy ludzi usiłujących się do nich dostać; Liv musiała skręcić, gdy tylko weszła na chodnik. Schodziłem po stopniach, kiedy usłyszałem za sobą krzyk: – Nick! Nick! Zatrzymałem się, odwróciłem, spojrzałem w kierunku drzwi i powiedziałem: – Liv! Jak miło, że cię spotkałem. Stała przy jednym z filarów z lewej strony wyjścia, uśmiechnięta, z rozpostartymi ramionami, gotowa powitać jeszcze jednego, dawno niewidzianego przyjaciela. Włączyłem się do gry, padłem w jej ramiona i pozwoliłem, by ucałowała mnie w oba policzki. Pięknie pachniała, ale jak zdążyłem zauważyć, jej włosy pod czapką nie były wypielęgnowane jak zawsze, tylko zawiązane w węzeł. – Pomyślałam, że poczekam na ciebie. Wiedziałam, że musisz tu gdzieś być, zwłaszcza gdy zobaczyłam pusty pojemnik. Nie wypuszczając jej z objęć, popatrzyłem na nią z cudownym uśmiechem (trzeba go było widzieć!) i oznajmiłem: – Tom nie żyje. Wyraz jej twarzy powiedział mi, że wie, co czuję. Odsunęła się i roześmiała. – Chodź ze mną. Masz prawo być wściekły, ale nic nie zostało przegrane. – Gestem dłoni w rękawiczce zaproponowała mi, bym wziął jej torby; gdy je podnosiłem, zauważyłem aktówkę tamtego faceta. Ciągle uśmiechnięty chwyciłem ją za ramię i poprowadziłem delikatnie w dół po schodach. Gdy byliśmy już na chodniku, skręciłem w prawo w kierunku frontu stacji i centrum miasta. – Co mam teraz robić, do cholery? Ubiegłej nocy zostaliśmy zaatakowani przez grupę Amerykanów. Byłem na szczycie ogrodzenia na samej górze. A potem uderzyli na Amerykanów ci pieprzeni Rosjanie! Kiwnęła głową, gdy w pewnej odległości od niej wyciąłem z emfazą niezły numer, dając jej do zrozumienia, że wiem wszystko, lecz udzielając jak najmniej informacji. – Zapewne wiesz już o tym? – zapytałem. – Oczywiście, że wiem. Walentin zawsze wie wszystko. – Ty i Wal rolowaliście mnie od dłuższego czasu. Koniec z tym. Dzisiaj chcę go widzieć tutaj z forsą, a wtedy otrzyma ode mnie to, na czym mu tak zależy. Mam notebooka, a w nim znajduje się to wszystko, czego chciałaś. Żałowałem, że nie przyjąłem propozycji Toma, kiedy w tamtym ołowianym domu chciał mnie dokładnie zapoznać z tym, co robi. Nawet mnie nie słuchała, bo zapytała: – Czy jesteś pewien, że Tom nie żyje? – Jeśli tkwi w tym gównie... – Wyciągnąłem rękę. Zachowywała się tak samo jak wtedy w hotelu; była spokojna, opanowana, jak gdyby znajdowała się gdzie indziej i jakby rozmawiał z nią ktoś inny. Ścisnąłem mocniej jej ramię i poprowadziłem ulicą, nie zastanawiając się nad tym, co pomyślą sobie przechodnie. – Posłuchaj, mam informacje załadowane z komputera. Teraz jednak chcę załatwić tę sprawę z Walem, a nie z tobą. Dzięki temu nie będzie więcej nieporozumień. – Zgoda, Nick. Już to słyszałam. A teraz ty mi powiedz, bo to bardzo ważne. Walentin nie podejmie żadnej decyzji, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów. Czy Amerykanie zabrali z tamtego domu sprzęt komputerowy? – Owszem. – Czy schwytali któregoś z rezydentów? – Tak. Sam widziałem trzech. – A czy Małyszka zdołał odebrać jakiś sprzęt komputerowy lub odbić jeńców? Postępowała jak lekarz przeprowadzający wywiad z pacjentem. – Jeńców nie odbił, ale zdobył jedną furgonetkę, która była na pewno załadowana jakimś sprzętem. Pokiwała z namysłem głową. Przy przejściu przez ulicę dołączyliśmy do grupy przechodniów czekających na zielone światło, chociaż na jezdni nie było żadnego ruchu. – Bez jaj, Liv – szeptałem jej do ucha. – Żądam, żeby Wal przyniósł forsę, a wtedy wszystko mu przekażę i każdy pójdzie w swoją stronę. Moja gadanina nie wywarła na niej żadnego wrażenia. Na dźwięk ćwierkającego sygnału przekroczyliśmy główną ulicę, kierując się do dzielnicy handlowej. – Zapewniam cię, Nick, że nic z tego nie będzie. On nie przyjdzie z bardzo prostego powodu: po prostu nie masz nic do zaoferowania. Może się mylę? – Mówiła bardzo spokojnie. – A teraz zechciej odpowiedzieć na moje pytania. To bardzo ważne. Dla każdego, włącznie z tobą. Żeby ją diabli wzięli! Nie oczekiwałem więcej pytań. W dodatku ona znów miała rację. – Dlaczego Amerykanie zaatakowali dom? Zrobili tak, ponieważ my dobieraliśmy się do ich własności, nieprawdaż? Takie są fakty. Obrzuciła mnie spojrzeniem godnym Mr Spocka. – Tutaj skręć w prawo. Skręciłem na rogu. Znaleźliśmy się na jednej z ulic handlowych. Tramwaje, samochody i ciężarówki rozpryskiwały śniegową breję. – Widzisz, Nick, ci Amerykanie byli z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. O, kurwa! Gdy usłyszałem, że moje podejrzenia były słuszne, serce we mnie zamarło, a w piersiach znów poczułem ból. Chciałem pieniędzy, ale nie w taki paskudny sposób. Duży chłopiec okazał się cienkim Bolkiem. Ci ludzie byli rzeczywistymi władcami Ameryki. – Jesteś tego pewna? – zapytałem na wszelki wypadek. Potwierdziła skinieniem głowy i dodała: – Ubiegłej nocy, dwie godziny po waszym wyjeździe, zaatakowali także mój dom. – Jak ci się udało wrócić? Potrząsnęła głową. – Spędziłam długą zimną noc nad jeziorem. – Jak do ciebie trafili? – Musiał ich ktoś zaprowadzić, ale nie mam pojęcia, jak do tego doszło. A teraz, bardzo cię przepraszam, ale tracisz tylko czas, którego nie mamy za wiele. Nie zauważyłem przejeżdżającej furgonetki, która zachlapała błockiem moje dżinsy i jej płaszcz. Byłem teraz raczej przybity niż nagrzany. No proszę, proszę, Narodowa Agencja Bezpieczeństwa. Naprawdę wpadłem do szamba. Liv wydała mi kolejne polecenie: – Tutaj przechodzimy na drugą stronę. Czekaliśmy znowu, aż mały zielony ludzik powie nam, że możemy przejść. W tym kraju pieszy przechodzący nieprawidłowo przez jezdnię jest zapewne karany śmiercią. Ruszyliśmy na zielonym świetle i to pozwoliło nam wrócić do rozmowy. Liv zadała pytanie: – Powiedz mi, czy podczas pobytu u mnie ty albo Tom korzystaliście z poczty internetowej, telefonu, faksu lub czegoś takiego? – Oczywiście, że nie. I wtedy przypomniałem sobie wydarzenie na lotnisku: – Poczekaj. Tom korzystał. Tak, Tom. Odwróciła gwałtownie głowę. – Co? Z czego korzystał Tom? – Wysłał e-mail do kogoś w Anglii. Posłała mi spokojne, kontrolowane spojrzenie. Zatrzymała się, odsunęła ode mnie, podczas gdy kłębiący się wkoło przechodnie mogli to oceniać jako kłótnię rodzinną. – Przecież prosiłam was obu, żeby tego nie robić! Przyciągnąłem ją do siebie, jak gdybym to ja tutaj dowodził, i poprowadziłem ją ulicą. Opanowała się i końcu powiedziała bardzo spokojnie: – Tak, to Tom przyprowadził Amerykanów. – Skręciła teraz na prawo i poszliśmy inną brukowaną ulicą. – Walentin prosił mnie, abym ci coś pokazała, a także mam ci złożyć propozycję nie do odrzucenia ze względu na twoją kieszeń i sumienie. Chodź! Tędy. Gdy skręcaliśmy, postanowiłem nie mówić Liv, że to niekoniecznie był błąd popełniony przez Toma. E4 mogła iść moim tropem od momentu, gdy opuściłem jej mieszkanie w Londynie lub płaciłem rachunki kartą kredytową Toma. Mówi się trudno. Teraz było już za późno. Znaleźliśmy się w porcie. Rynek rybny i warzywny ulokowany był obok basenu portowego. Nad namiotami ze sztucznego tworzywa, chroniącymi kupujących i sprzedawców przed śniegiem, kłębiła się para. – To tam, Nick. Mój wzrok podążył za jej wzrokiem, by natrafić na coś, co przypominało największą na świecie wiktoriańską cieplarnię, łączącą się sto metrów dalej z targiem. – Chodźmy i wydostańmy się z tego zimna, Nick. Myślę, że już czas najwyższy sprawdzić, co tu się naprawdę dzieje. 26. W kawiarni było gorąco, a wypełniał ją aromat kawy i zapach papierosów. Kupiliśmy przy barze coś do jedzenia i picia, a następnie zajęliśmy wolny stolik w rogu. Płaszcze zostały przewieszone przez wolne krzesło. Teraz, gdy Liv była bez czapki, nie ulegało wątpliwości, że miała fatalną noc. Musieliśmy wyglądać dość zgrzebnie w porównaniu z amerykańskimi turystami, którzy świeżo wysiedli z widocznego na przystani liniowca i zajmowali miejsca. Przenikliwy syk ekspresów do capuccino nakładał się na ich rozmowy i z tego powodu porozumiewali się głośniej niż inni. Finowie wydawali się rozmawiać bardzo cicho. Nasz stolik sąsiadował z fortepianem i częściowo zasłaniały go palmy w donicach. Tak było lepiej, bo nie rzucaliśmy się w oczy. Liv pochyliła się do przodu, by wypić z filiżanki łyk herbaty, ja zaś przełknąłem kanapkę z łososiem. Przyglądała mi się przez chwilę i zapytała: – Powiedz mi, co wiesz o porozumieniu między Zjednoczonym Królestwem a USA. Gdy turyści pozowali ze szklankami i wielkimi porcjami czekoladowego ciasta, rozbłysło światło lampy błyskowej. Napiłem się herbaty. Znałem główne założenia tej umowy. Powstała między Wielką Brytania i USA pod koniec 1940 roku, od kiedy Kanada, Australia i Nowa Zelandia stały się także członkiem tego klubu, a sprowadzała się do zbierania informacji wywiadowczych o wspólnych wrogach. Niezależnie od tego, państwa członkowskie korzystały z tych informacji, aby szpiegować się nawzajem: dokładniej rzecz ujmując, Zjednoczone Królestwo szpiegowało obywateli amerykańskich w Stanach Zjednoczonych, Amerykanie zaś szpiegowali w Wielkiej Brytanii obywateli brytyjskich i wymieniali między sobą informacje. Nie było to legalne z formalnego punktu widzenia, ale stanowiło zręczne ominięcie surowego prawodawstwa odnoszącego się do swobód obywatelskich. Wzrok Liv powędrował w kierunku trójki starszych Amerykanów w kolorowych marynarkach, którzy tłoczyli się obok nas z tacami załadowanymi herbatą i eleganckimi torbami pełnymi fińskiego rękodzieła. Wyglądało na to, że nie bardzo wiedzieli, gdzie usiąść. Liv spojrzała na mnie i powiedziała: – Ci ludzie, którzy ubiegłej nocy przebywali w domu, byli Finami. Zatrudniono ich, by uzyskiwali dostęp do technologii noszącej nazwę „Echelon”, która jest sercem tego układu. – Czy mam rozumieć, że zaangażowałaś Toma i mnie, byśmy znaleźli dostęp do tajemnic państwowych, z których korzystać miała rosyjska mafia? Rozejrzała się spokojnie po okolicznych stolikach i wypiła nieco herbaty. Potrząsnęła głową i odpowiedziała: – To niezupełnie tak, Nick. Nie wprowadzałam cię w to wszystko przed akcją, a uczyniłam tak z powodów, które zapewne zrozumiesz. Walentin chce otrzymać informacje handlowe i to wszystko. Uwierz mi, nie miałeś kraść tajemnic państwowych ani wojskowych; wręcz przeciwnie: pomagałeś w powstrzymaniu innych przed taką kradzieżą. – To dlaczego włączyła się do tego NSA? – Chcieli odebrać swoją zabawkę. Ręczę ci, że Walentin nie interesuje się wojskowymi tajemnicami Zachodu. Takie może mieć, kiedykolwiek zechce; to wcale nie jest trudne, o czym przekonasz się niebawem. – Rozejrzała się, czy Amerykanie nas nie podsłuchują i dodała: – Co wiesz o Echelonie? Wiedziałem, że był to rodzaj elektronicznego nasłuchu, uruchamiany przez GCHQ (Rządową Centralę Łączności), przechwytujący transmisje i przesiewający je pod kątem własnych potrzeb, trochę tak, jak wyszukiwarki Internetu. Wzruszyłem jednak ramionami, jak gdybym nic nie wiedział, a był bardziej zainteresowany tym, co ona wie. To, co mówiła Liv, brzmiało jak lektura prospektu sprzedaży Echelonu. – Echelon to globalna sieć komputerowa docierająca do wszystkich uczestników porozumienia między Zjednoczonym Królestwem a Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. W każdej sekundzie, każdego dnia, Echelon sortuje automatycznie miliony przechwyconych faksów, e- maili i rozmów przez telefony komórkowe, szukając wstępnie zaprogramowanych haseł albo numerów. – By zapewnić bezpieczeństwo w naszej organizacji, literowaliśmy pewne słowa przez telefon, lecz obecnie istnieje możliwość rozpoznawania głosu. Każda wiadomość wysłana elektronicznie gdziekolwiek na świecie zostaje rutynowo przechwycona i analizowana przez Echelon. To jest fakt, Nick. – Procesory w sieci znane są jako słowniki Echelonu. Każda stacja Echelonu, a jest ich co najmniej tuzin na całym świecie, zawiera nie tylko narodowy słownik źródłowy, ale też katalogi dla każdego z czterech krajów współpracujących w tym systemie. Echelon łączy razem te wszystkie słowniki i pozwala wszystkim indywidualnym stacjom nasłuchowym działać w zintegrowanym systemie. Przez lata Echelon pomagał Zachodowi w modelowaniu traktatów i negocjacji międzynarodowych pod kątem korzyści z nich płynących, pozwalał znać nie tylko stan zdrowia Borysa Jelcyna, ale także zamiary partnerów handlowych. To są poważne informacje, Nick, i warto o nie zabiegać. Jak myślisz, dlaczego jesteśmy tacy ostrożni w posługiwaniu się łącznością elektroniczną? Bo wiemy, że jesteśmy namierzani przez Echelon. A zresztą, kto nie jest? Monitorowano rozmowy księżnej Diany ze względu na jej sprzeciw wobec stosowania min lądowych. Takie organizacje dobroczynne, jak Amnesty International czy Christian Aid są podsłuchiwane, ponieważ mają dostęp do szczegółowych informacji na temat kontrowersyjnych reżymów. Od kiedy Tom rozpoczął pracę w Menwith Hill, każdy jego faks, e-mail czy rozmowa telefoniczna była przechwytywana i sprawdzana. – Tamci Finowie zaprojektowali system, który pozwalał im włamać się do Echelonu i zaatakować ten system. Firewall, który złamał Tom, chronił ten cały system przed wykryciem i zlokalizowaniem. Ubiegłej nocy byli po raz pierwszy w sieci. – A o co im chodziło? Chcieli się włamać do kwatery głównej NSA, czy co? – zapytałem. Zaprzeczyła ruchem głowy, jak gdyby dając do zrozumienia, że nie wierzy w ich naiwność. – Dowiedzieliśmy się z naszych źródeł, że ich jedynym celem było wydobycie interesujących informacji na temat rynku, na czym mogli skorzystać. Chcieli tylko zarobić tu i teraz kilka milionów dolarów; nie mieli pojęcia o prawdziwych możliwościach tego, co stworzyli. – Ale co to wszystko ma wspólnego ze mną? – zapytałem. – Co proponuje Wal? Pochyliła się ku mnie, jak gdybyśmy mieli wymieniać słowa miłości. Mogłoby tak być, bo przecież mówiła z taką pasją. – Widzisz, Nick, bardzo mi zależy na tym, abyś zrozumiał motywy, jakimi kieruje się Walentin. To oczywiste, że on chce na tym zarobić pieniądze, ale zależy mu też na tym, aby Wschód był równorzędnym partnerem handlowym dla Zachodu. Taka sytuacja nie zdarzy się, dopóki tacy ludzie jak on nie będą mieli dostępu do informacji handlowych, których może dostarczyć Echelon. – Taki ambitny? – roześmiałem się. – Użyłbym zupełnie innych słów do opisania rosyjskiej mafii. Znowu potrząsnęła głową i zaraz dodała: – Pomyśl o Ameryce sprzed stu pięćdziesięciu lat i obecnej Rosji. Tacy ludzie jak Vanderbilt zawsze działali poza prawem, aby zrealizować swoje cele. Tworzyli jednak bogactwo klasy średniej, ta zaś w odpowiednim momencie tworzy stabilność polityczną. Musisz wiedzieć, że taki właśnie jest Walentin; nie jest żadnym Dillingerem, to Rockefeller. – W porządku, Wal jest biznesmenem roku. Dlaczego nie ubija interesów z Finami? – To nie tak. Gdyby poinformował ich o tym, to wówczas zrobiliby się czujni i wtedy mogliby sprzedać całą sprawę komuś, kto zaoferuje najwyższą cenę. Walentin nie chciał dać im takiej okazji. Był zadowolony, że znaleźli dostęp i próbowali grać na rynku, ale dowiedział się o tym i zrobił to przed Małyszką. – I przed Amerykanami? – Gdyby ubiegłej nocy udało ci się skopiować program, Walentin poinformowałby Amerykanów, gdzie znajduje się dom, oni zaś weszliby tam i zrobili, co trzeba, nie wiedząc, że on miał także dostęp do Echelonu. Pamiętasz, jak powiedziałam w Londynie, że nikt nie będzie wiedział... Pomyślałem, że to bardzo sprytne. Wal logowałby się do Echelona, a Zachód spałby sobie smacznie we własnym łóżku. – Ale Amerykanie wiedzieli. – Zgoda, ale nasze zabezpieczenie było szczelne. Oni znaleźli dostęp przez Toma. Zanim byłem skłonny przypuszczać, że Tom jest rzeczywiście winien, miałem wiele innych pytań i oczekiwałem na nie odpowiedzi. – Powiedz mi, Liv, dlaczego wybrana została Finlandia? Odpowiedziała z nieukrywaną dumą: – Jesteśmy jednym z niewielu narodów na świecie, który ma głowę do techniki. W przyszłym pokoleniu nasz kraj nie będzie miał prawdopodobnie pieniądza, bo pieniądz będzie tylko elektroniczny. Obecnie rząd zamierza tak zrobić z paszportami, umieszczając nasze dane identyfikacyjne na kartach magnetycznych. Znajdujemy się u szczytu własnych możliwości, jak udowodnili to ci młodzi ludzie. Potrafili włamać się do Echelonu, jeśli nawet brak im było wiedzy na temat własnych możliwości. – Przerwała czekając, aż napiję się herbaty. Po kanapkach już dawno nie było śladu. – Masz więcej pytań? Pokręciłem głową. Owszem, miałem ich wiele, ale mogły poczekać. Gdyby była gotowa przedłożyć mi nowe propozycje, gotów jestem je poznać. – Zostałam upoważniona przez Walentina, by ci powiedzieć, że suma nadal jest aktualna, ale twoje zdanie uległo zmianie. – No pewnie. Tom nie żyje, a NSA odzyskała swój Echelon. Spojrzała na mnie takim wzrokiem, jak gdyby doznała szoku i oznajmiła: – Wyrządziłam ci krzywdę, Nick. Nie chciałam ci o tym mówić, aż informacja nie zostanie potwierdzona, ale nasi informatorzy są przekonani, że Małyszka ma Toma. Niestety, uważamy też, że on przejął notebook... To bardzo niefortunne, że on zna sposób dostępu do firewalla... Walczyłem ze sobą, by nie okazywać niepokoju, ale zapytałem: – Tom żyje? Mam to wszystko gdzieś, Liv. Siedziałem tutaj ze świadomością, że człowiek wyzionął ducha. Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie. – Małyszka uważa, że on jest razem z Finami. Oni go oczywiście przyjęli... – Poruszyła rękami nad stolikiem, dodając: – Pamiętaj, że oni też chcą mieć dostęp do Echelona. – Chodzi ci więc o to, bym odzyskał Toma. – Zanim określę cel, muszę wskazać na pewne komplikacje. Aha, komplikacje? Więc do tej pory wszystko szło jak z płatka? Pochyliła się, podniosła aktówkę swojego przyjaciela i położyła ją na stole. Na dworze było już ciemno, a na targu płonęły świąteczne światła. Liv otworzyła aktówkę. Wewnątrz znajdował się laptop, który uruchomiła. Sięgnęła do kieszeni płaszcza, skąd wyjęła niebieską dyskietkę w plastykowym futerale i wsunęła ją do stacji. Usłyszałem firmowy dźwięk Microsoftu. – Tu możesz wszystko przeczytać. Potrzebna ci jest pełna ocena sytuacji, abyś mógł zrozumieć wagę zadania. Mogłabym ci to wszystko sama opowiedzieć, lecz myślę, że zażądałbyś potwierdzenia. Podała mi aktówkę, a dyskietka zaczęła się ładować, zanim pokazała swą zawartość na ekranie. Na pulpicie ukazała się ikona dysku, którą dwukrotnie kliknąłem. Dostroiłem ekran i ustawiłem laptop tak, abym tylko ja mógł widzieć obraz. Rozpocząłem lekturę, gdy jakaś grupa z zewnątrz przyszła do swoich kolegów siedzących obok nas, przywitała się z nimi i zaczęła im pokazywać swoje nabytki: futrzane czapki w rosyjskim stylu i salami z renifera. Na dysku znajdowały się dwa pliki: jeden bez nazwy, drugi nosił etykietę „Przeczytaj mnie najpierw”; otworzyłem go. Zobaczyłem stronę internetową z londyńskiego „Sunday Times” z 25 lipca przedstawiającą artykuł zatytułowany „Hakerzy rosyjscy wykradli amerykańską tajną broń”. – Życzysz sobie jeszcze herbaty? A może coś do zjedzenia? – zapytała Liv. Potwierdziłem ruchem głowy, że tak, i wróciłem do ekranu, ona zaś udała się do baru. Obecnie turyści amerykańscy rozmawiali w grupie liczącej już nie sześć, lecz dwanaście osób. „Amerykańscy oficjele przypuszczają, że Rosja mogła wykraść kilka bardzo ważnych sekretów wojskowych o znaczeniu państwowym, włącznie z systemami kierującymi bronią i szyframi wywiadowczymi marynarki wojennej, używanymi we wspólnym wywiadzie ofensywnym. Oficerowie śledczy opatrzyli tę operację hasłem «Księżycowy Labirynt»„. Kradzież została wykonana w tak wyrafinowany sposób i tak doskonale skoordynowana, iż eksperci do spraw bezpieczeństwa uwierzyli, że Ameryka może przegrać pierwszą cybernetyczną wojnę światową. Zamachy na amerykański system komputerowy pokonywały nawet firewalle, które miały chronić Pentagon przed atakiem cybernetycznym. Podczas nielegalnej wizyty informatyk wytropił, że intruz komputerowy obejrzał tajny dokument, wykradł go i wysłał do serwera internetowego w Moskwie. Eksperci mówili też o „cyfrowym Pearl Harbor”, gdzie wrogowie wykorzystali zaufanie Zachodu do technologii komputerowej, by wykraść tajemnice i spowodować chaos, który można by porównać do użycia bomb i pocisków. Z kilku kliknięć w klawiaturę laptopa wynikało, że każdy mógłby wyrolować jakiś supernowoczesny kraj. Dostawy gazu, wody i elektryczności mogły zostać sparaliżowane przez przenikanie do kontrolujących je komputerów. Cywilne i wojskowe systemy telekomunikacyjne można było zablokować. Policja przestałaby działać i zapanowałby cywilizacyjny chaos. Cholera jasna, komu w takich czasach potrzebne byłoby wojsko? Nawet najbardziej tajne instalacje wojskowe, których specjalistyczna wiedza dawała poczucie bezpieczeństwa, mogły być unieruchomione. W SPAWAR (System Dowodzenia Działaniami Wojennymi w Przestrzeni Kosmicznej i na Morzu) i jego oddziale w San Diego (Kalifornia), który wyspecjalizował się w ochronie szyfrów wywiadowczych marynarki, pewien inżynier został zaalarmowany, kiedy komputerowi wydrukowującemu żądany plik zajęło to zbyt dużo czasu. Kontrola narzędzi ujawniła, że plik został usunięty z kolejki plików czekających na druk, przeniesiony do serwera internetowego w Moskwie, po czym odesłany do San Diego. Nie sprecyzowano, jaką informację zawierał dokument, poza tym, że odgrywał ważną rolę w wywiadzie marynarki... SPAWAR był także odpowiedzialny za bezpieczeństwo systemów elektronicznych korpusu marynarki wojennej i agencji federalnych. Podejrzewano, że kilka takich włamań nie zostało odkrytych. Nieco dalej mówiło się, że prezydent Clinton zażądał sześciuset milionów dolarów na rozwiązanie kłopotów związanych z „Księżycowym Labiryntem”, ale i tego było mało, gdyż Chiny, Libia i Irak robiły postępy w prowadzeniu wojny informacyjnej, a według jednego z urzędników Białego Domu, finansowały też grupy terrorystyczne. Łatwo sobie wyobrazić, czego dokonaliby Osama bin Laden i jego przyjaciele, gdyby mogli na tym położyć swoje łapy. A co się tyczy tego masywnego Rosjanina, to równie dobrze mógłby to być Małyszka. Kliknąłem jeszcze jeden plik. To, co wyskoczyło na ekran, potwierdzało historię zamachu na SPAWAR w San Diego. „Sunday Times” mógł nie wiedzieć, co było w tym pliku, ale ja teraz wiedziałem. Wywiad marynarki wojennej umieścił na czele listy pięćdziesiąt słów, które odpowiadały częstotliwościom radiowym. Liv siadła przy stoliku z nową porcją herbaty i kanapek i zapytała: – Przeczytałeś już oba pliki? Skinąłem głową, zamknąłem oba dokumenty i wyjąłem dyskietkę. Liv pochyliła się nad stolikiem, wyciągnęła rękę i powiedziała: – Jeśli chcesz, możesz pomóc w zablokowaniu takich wydarzeń. Podałem jej dysk i zacząłem zamykać laptop, a ona mówiła dalej: – Nie tylko rząd rosyjski kupuje takie informacje od Małyszki. Na coś takiego może sobie pozwolić ktoś, kto posiada wystarczająco grubą książeczkę czekową. Wal ma, oczywiście, taką książeczkę, bo inaczej nie czytałbym wykazu szyfrów. – Jak ci już wspomniałam, jeśli oni dostaną się do Echelonu i zaczną go eksploatować, to pomyśl o konsekwencjach, gdyby nawet nie sprzedali informacji innym zainteresowanym. Ci ludzie znajdują się na prostej drodze do wyłączenia Wielkiej Brytanii lub USA z operacji „Księżycowego Labiryntu”. Dzięki Echelonowi będą mieli pełny i nieograniczony dostęp do każdej informacji na całym świecie: państwowej, wojskowej, handlowej. Jeśli chcesz, możesz ich powstrzymać. – Tu przerwała i spojrzała mi prosto w oczy. Przekazałem jej aktówkę. Miała rację. Jeśli to prawda, oferta, jaką mi złożyła, należała do tych, na których odrzucenie nie pozwoli mi sumienie. Pomysł takich maszyn szpiegujących wszystko, co robimy i mówimy, należał bezwzględnie do Wielkiego Brata, ale, do ciężkiej francy, miały do tego instrumentu dostęp tylko kraje uczestniczące w porozumieniu i ich pupile z dużą kasą. Co się jednak tyczy wycieku informacji wojskowych, to należało tę dziurę zatkać. Nie gadałem bzdur o ludziach szukających informacji o danych technicznych najnowszych pocisków ziemia-powietrze albo jakichkolwiek innych bajerach. To było ich życie, włącznie z moim własnym, które się liczyło. Stanowiłem cząstkę mnóstwa błędów, przez które umierali przyjaciele, bo nie zabezpieczono im informacji. Gdybym potrafił to powstrzymać i wrócić z torbą pełną pieniędzy, to byłbym zdolny poruszyć góry. – Co więc chcesz, abym zrobił? Usłyszała akceptację w moim głosie. – Musisz zniszczyć „Księżycowy Labirynt” Małyszki i wszystko, co do tej pory ściągnęli z Echelonu. Inaczej mówiąc, zlikwiduj pełną instalację – komputery, oprogramowanie, a więc wszystko. Tym razem jednak będziesz absolutnie skazany na siebie. Walentin nie może być widziany podczas ataku na Małyszkę. Każdy konflikt wywołałby dysharmonię i oderwałby go od wyznaczonego celu. Kiedy więc wydarzy się coś złego, to, niestety, nie będziemy ci mogli pomóc. Mogłem być największym cynikiem w Zjednoczonym Królestwie, a nawet poza nim, ale nie byłem zdrajcą. Jeśli więc wszystko, co ona powiedziała, było prawdą, to miałem pewność, że Wal z radością otworzy nieco szerzej książeczkę czekową, zwłaszcza jeśli mam ruszyć do boju w pojedynkę. Usiadłem jak panisko i podniosłem trzy palce do góry. Jej twarz ani drgnęła. – Dolary? – zapytała. Skoro padło pytanie, należało udzielić odpowiedzi. – Nie, funty sterlingi. Kiwnęła głową i dodała: – Dostaniesz trzy miliony. Pomyślałem, że zgodziła się zbyt łatwo i trochę mnie to zmartwiło. – A jakie mam gwarancje? – Nie masz żadnych. I nie będzie pieniędzy z góry. Walentin jest jednak dobrze zorientowany, że zadałeś sobie wiele trudu, żeby go wcześniej śledzić, i nie ma wątpliwości, że zrobiłbyś to jeszcze raz. – Słusznie. – Nie potrzebowałem nic wyjaśniać. Wiedziała na co mnie stać. – Mówiłam ci już o tym wielokrotnie – on cię lubi. Dostaniesz swoje pieniądze. – Powiedz mi teraz, gdzie znajduje się ta instalacja? Wskazała w kierunku portu i morza, mówiąc: – To tam, w Estonii. Zmarszczyłem brwi. Wiedziałem tylko, że Estonia była kiedyś częścią Związku Radzieckiego, a obecnie chciała zostać częścią NATO i Unii Europejskiej w myśl zasady, że wszystko jest lepsze niż przynależność do Rosji. – Jedna trzecia mieszkańców Estonii to Rosjanie. Małyszka uznał, że łatwiej operować właśnie stamtąd. Podniosła filiżankę do ust i skrzywiła się. Herbata była zimna. Istniała jeszcze jedna kwestia, którą zdawała się przeoczyć. – Jeśli Małyszka ma Toma – powiedziałem – to go zabiorę. Czy chcesz, abym przywiózł go tutaj, czy też mam go wysłać do Londynu? Patrzyła na mnie jak na idiotę. – Wydaje mi się, że nie zrozumiałeś; Tom stanowi część ich potencjału. Przez chwilę nie spuszczała ze mnie wzroku, jak gdyby czekała na odpowiedni moment, który w końcu nastąpił. Zobaczyła to w mojej twarzy. – Nie zamierzam cię denerwować, ale, jak myślisz, dlaczego Walentin chce ci zapłacić trzy miliony? Tom musi umrzeć. Nie rozumiałem tego, co powiedziała przed chwilą, zapytałem więc: – Dlaczego? Czy chodzi o to, że mam go tam zostawić? – Nie ma innego wyjścia. Bardzo szybko zmuszą Toma, aby pomagał im przy Echelonie. Jak oboje wiemy, potrafi złamać firewall. Wiemy też, że mają trochę oprogramowania. Wiemy, że mają Toma, a także, prawdopodobnie, jego notebook. Jeśli wziąć pod uwagę to wszystko, co znajduje się w jego głowie, w jego kieszeni, w furgonetce... – Wzdrygnęła się. – Jeżeli Małyszka zdobędzie dostęp do Echelonu i doda to do potencjału swego „Księżycowego Labiryntu”, to katastrofa gotowa. To nie tylko wpłynie na wizje Walentina dotyczące Wschodu, ale połamie kości Zachodowi. Pomyśl tylko, Tom ma notebook i wie, jak się nim posługiwać. Ryzyko jest zbyt duże. A co się stanie, kiedy ty zostaniesz zabity lub schwytany przed zakończeniem zadania? Gdybyś go nawet ocalił, musiałby siedzieć w kraju jak mysz pod miotłą i, prawdopodobnie, zostałby przez nich porwany, a to stanowi zbyt duże ryzyko dla Walentina, więc coś takiego nie wchodzi w grę. To, że Walentin poświęci Toma i uniemożliwi dostęp do Echelonu, jest lepszym rozwiązaniem niż fakt, że taki dostęp będzie miał Małyszka. Nikt nie może sobie na to pozwolić. Nadal nie mogłem zaakceptować takiego okrucieństwa. – Dlaczego nie zawiadomić by o tym Amerykanów? Przecież Wal zamierzał powiedzieć im o domu i Finach. – Nie ma mowy! Co się stanie, jeśli oni wezmą go w obroty, a on poinformuje ich dokładnie, w jakim celu tam się znalazł? Nie sądzę, byś pragnął, aby do tego doszło. Tom wróciłby na resztę życia do więzienia, a ty zająłbyś sąsiednią celę. Pochylając się, aby schować aktówkę w torbie, spojrzała w górę i powiedziała: – Przykro mi, Nick, ale jak pewnie zdążyłeś się zorientować, mam teraz kupę spraw na głowie. Spotkamy się jutro o jedenastej w kawiarni u Stockmanna. Bardzo możliwe, że zdobędę nowe informacje. Jedno jest pewne, musisz stąd wyjechać jak najszybciej, bo jeśli Małyszka nakłonił Toma do współpracy, to liczy się każda godzina. Popatrzyłem na nią i kiwnąłem głową. – Czy te nowe informacje mają przyjechać o 6.30 rano pociągiem z Sankt Petersburga? Nie drgnęła jej nawet powieka. – Oczywiście. Chcę cię jeszcze raz przeprosić za to, co się stało. To dlatego, że gdybyś dokładnie wiedział, co się stanie... – Nie podjąłbym się tego zadania w tamtym miejscu? – No właśnie. Teraz muszę już iść. – Wstała i zapinając płaszcz, dodała: – Myślę, że potrzeba mi około piętnastu minut. Skinąłem głową. Kiedy odeszła, przyniosłem sobie świeżą herbatę, a potem wyszedłem i dowiedziałem się dokładnie, gdzie jest ta cała Estonia i jak się tam, kurwa, dostać. 27. Czwartek, 16 grudnia 1999 roku. Dziesięć minut przed przybyciem Liv usadowiłem się wygodnie na krześle w rogu „Cafe Avec” u Stockmanna. Wcześniej zatrzymałem się po drodze w kawiarence internetowej, gdzie na stronie internetowej „Sunday Timesa” odszukałem relację o „Księżycowym Labiryncie”. Była prawdziwa. Francuskie „Avec” w nazwie kawiarni nawiązywało do faktu, że do kawy można było dostać w barze coś mocniejszego, od Jacka Danielsa do miejscowych likierów z arktycznych malin. Miejscowi pili to na umór, jakby dzisiaj miał nastąpić koniec świata. Postawiłem na stoliku dwie kawy i dwa duńskie ciastka, a filiżankę Liv przykryłem spodeczkiem, aby nie wystygła. Kawiarnia była tak samo zatłoczona jak wtedy, kiedy byłem tutaj z Tomem. Minionej nocy długo o nim myślałem, leżąc w tanim i, co ważniejsze, anonimowym pokoju hotelowym. Smucił mnie fakt, że powstrzymanie Małyszki przed łączeniem się z Echelonem oraz operacjami z jego „Księżycowym Labiryntem” i branie za to pieniędzy było ważniejsze niż życie Toma. Przypomniałem sobie wtedy, jak rzucił się w mojej obronie, gdy znaleźliśmy się poza ogrodzeniem. Zabicie go nie będzie łatwe. Zastanawiałem się nawet, czy nie zajrzeć do konsulatu i porozmawiać z Lynnem przez bezpieczną linię, ale uświadomiłem sobie w porę, że traciłem z oczu cel, którym były pieniądze. Gdyby Lynn dowiedział się, o co chodzi, byłbym skończony. Wszystko, co mogłem zyskać, to był dar losu, pod warunkiem że będę miał szczęście. W taki sposób trafiały do mojej kieszeni trzy miliony funtów, a na dodatek oddawałem przysługę demokracji. To była oczywiście święta prawda. Kłopot polegał jednak na tym, że brzmiało to jak gówno prawda. Wczoraj po herbatce z Liv poszedłem na przystań, aby sprawdzić promy do Estonii. Stolica tego kraju była portem docelowym dla pływających tam i z powrotem, poza promami, szybkich katamaranów i wodolotów. Szybsze jednostki pokonywały odległość osiemdziesięciu kilometrów w półtorej godziny, ale dziewczyna w kasie biletowej powiedziała mi, że teraz na Bałtyku znajduje się zbyt wiele pływającego lodu, a jest zbyt silny wiatr, by w ciągu kilku najbliższych dni lodołamacze mogły przygotować tor żeglugowy. W takich warunkach linię obsługiwały jedynie staromodne promy, które w normalnych warunkach pokonywały trasę w cztery godziny, ale teraz ze względu na złe warunki, rejs może potrwać nawet dłużej. Taki już mój los. Gdy usiadłem i napiłem się kawy, zacząłem przyglądać się w gazecie długim fińskim słowom, obserwując jednocześnie ruchome schody. Przy wjeździe do Estonii będę używać paszportu Davidsona, bilet na prom zarezerwowałem jednak na nazwisko Davies. Podając nazwisko, celowo je zniekształciłem, nadając mu jakieś kłopotliwe brzmienie. Jeśli ktoś się do tego przyczepi, zawsze mogę powiedzieć, że ten błąd popełnił ktoś, kto wydawał mi bilet. Ostatecznie angielski był ich drugim językiem, mój zaś cockneyowski akcent może być zbyt trudny do zrozumienia, zwłaszcza jeśli się do tego przyłożę. Taka metoda nie była w pełni niezawodna, lecz mogła być pomocna w mąceniu wody. Byłem bezpieczny, nawet gdyby Firma zwróciła oko na Davidsona, gdyż teraz łączono to nazwisko z Liv i Tomem. Nie przywiązywałem wagi do tego, jak wiele czasu zajmie im rozpracowanie tej zagadki, pod warunkiem że nie dojdzie do nich moje zdjęcie. Pomyślałem też z wdzięcznością, że zdjęcie w paszporcie Davidsona nie było do mnie zbyt podobne. Wąsy i okulary z prostokątnymi szkłami plus makijaż zmieniający wymiary mego nosa i kształt podbródka bardzo dobrze rozwiązywały sprawę. Gdyby ktoś zadał sobie trud porównania obu wizerunków, to powiedziałbym, że obecnie do czytania używam szkieł kontaktowych i, szczerze mówiąc, podoba mi się moja czysto wygolona twarz. Makijażu nauczyłem się w BBC. Plastykowe nosy i sztuczne brwi nie są tym, co się o nich powszechnie sądzi. Kiedy maczałem rożek duńskiego ciastka w kawie, nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu, gdy przypomniałem sobie cztery godziny spędzone nad przekształcaniem się w kobietę podczas końcowych zajęć, zamykających dwutygodniowy kurs. Zastanawiałem się wówczas, czy wybrany skrupulatnie błyszczyk do warg jest dla mnie odpowiedni. Spędziłem dzień na zakupach w towarzystwie „przyjaciółki”, a w rzeczywistości mego instruktora Petera, wystrojonego w ponętny błękitny komplecik, co było szczególnie zabawne, gdy wchodził do damskiej toalety. Nie lubiłem się golić, jednak woskowałem nogi i ręce; swędziały mnie potem tygodniami. Gdzieś za moim lewym ramieniem nastąpił elektroniczny wybuch uwertury do „Wilhelma Telia”, potem nastąpiła chwila ciszy i rozległa się tyrada w języku fińskim wykonywana przez starszą damę. W Finlandii wszyscy posiadają telefony komórkowe – widziałem małe dzieci wirujące, jak na karuzeli, na uwięzi dłoni swoich rodziców, rozmawiających przez komórki. W Helsinkach nie spędzisz nawet pięciu minut bez towarzystwa piosenki o pszczółce Mai, urywków kompozycji Sibeliusa albo tematów muzycznych z filmów o Jamesie Bondzie. Siedziałem, maczałem ciastko i czekałem. W prawym bucie miałem ukryte paszporty, a w lewym tysiąc pięćset dolarów w setkach, dwudziestkach i dziesiątkach. Nie było to zbyt wygodne. Co się tyczy Mr Stone’a, to czuł się dobrze głęboko na dnie torby zostawionej w skrytce na stacji. P7 z dodatkowym magazynkiem był nadal przy mnie i dopiero w ostatniej chwili wsadzę go do torby. Nie było możliwości, bym mógł zabrać broń do Estonii i nie wiedziałem, jak zapewnić sobie bezpieczeństwo na promie. Najpierw ukazała się głowa Liv, a potem ruchome schody wyrzuciły ją naprzeciw mnie. Rozglądała się obojętnie wkoło, nie zwracając na mnie uwagi. Wreszcie ukazała się cała jej postać. Liv miała na sobie czarny skórzany płaszcz długości trzy czwarte, zwykłe dżinsy i obuwie typu Timberland. Z ramienia zwisała jej duża czarna skórzana torba, a w prawej ręce niosła jakiś kolorowy magazyn. Gdy mnie spostrzegła, podeszła do stolika i ucałowała w oba policzki. Włosy miała zaczesane do tyłu i pachniała cytrusem. Angielskojęzyczny egzemplarz „Vogue” wylądował na środku stolika, a kiedy wreszcie usiadła, zaczęliśmy udawać, obdarzając się uśmiechami wyrażającymi obopólne zainteresowanie tym, co tam u nas słychać. Podsunąłem jej filiżankę, zdejmując spodek, a ona podniosła ją do ust. Może kawa już wystygła, może jej nie smakowała, bo odstawiła filiżankę na stolik i powiedziała: – Małyszka przebywa pod Narwą. Posłałem jej uśmiech, jak gdybym usłyszał zabawną historyjkę, i zapytałem, jakby to było na Księżycu, bo usłyszałem tę nazwę po raz pierwszy. – Pod Narwą? – Będzie ci potrzebna mapa tego rejonu w skali 1:100 000. – O jaki kraj chodzi? Uśmiechnęła się. – To północno-wschodnia Estonia – wyjaśniła, kładąc dłoń na magazynie. – To, co znajduje się w środku, też ci będzie potrzebne. Skinąłem głową. Jej dłoń spoczywała nadal na magazynie. – W tym właśnie miejscu uruchamiają „Księżycowy Labirynt”, a ponieważ mają teraz Toma i jego notebook, pokuszą się o dostęp do Echelonu. By uniknąć namierzenia, zmieniają lokalizację co kilka tygodni, a po tym, co się tutaj ostatnio wydarzyło, niebawem znów dadzą znać o sobie. Musisz działać szybko. Przytaknąłem raz jeszcze. Cofnęła dłoń i pochyliła się ku mnie. – W środku masz także adresy. Znajdziesz pod nimi ludzi, którzy powinni ci pomóc w dotarciu do materiałów wybuchowych i wszystkiego, co będzie ci potrzebne. Najlepiej jechać do Narwy pociągiem. Z wynajęciem samochodu będzie więcej kłopotu, niż to jest warte. I pamiętaj – dodała patrząc mi w oczy – nie ufaj tym ludziom z Narwy. Są absolutnie niesolidni, a tak przy okazji, handlują narkotykami, co szkodzi naszym interesom, są jednak bardzo blisko Walentina i mogą ci zapewnić wsparcie w terenie. Uśmiechnąłem się, dając do zrozumienia, że już swoje przeżyłem. – Pamiętaj też, proszę, aby podczas kontaktów z nimi nigdy nie wspomnieć o Walentynie; pod żadnym pozorem. Jeśli się o tym dowiedzą, umowa przestaje obowiązywać, gdyż oni cię, po prostu, zabiją. Teraz na stoliku spoczęły jej obie dłonie. – Znajdziesz tam też... – zawahała się, próbując znaleźć właściwe słowo, ale chyba żadne jej nie zadowalało. W końcu wzruszyła ramionami i powiedziała: – ...znajdziesz tam list od przyjaciela, tego samego, który ma kontakty w Narwie i spowoduje, że otrzymasz od tych ludzi wszystko, czego zażądasz. Ta rekomendacja kosztowała Walentina bardzo wiele i nie powinno się jej nadużywać. – Co tam jest? – zapytałem. – No, dobrze, to coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej – wyjaśniła, uśmiechając się raczej posępnie. – Czeczeńska polisa ubezpieczeniowa. Mówiłam ci już, że on ciebie lubi. Nie musiałem już o to pytać, bo wkrótce dowiem się osobiście. Teraz czekały ważniejsze sprawy. Musiałem uzyskać odpowiedź na palące pytanie, ilu ludzi zastanę w tym obiekcie. Potrząsnęła głową i wyjaśniła: – Nie posiadamy takiej informacji, ale chyba więcej niż ostatnio. To, co tam ulokowali, stanowi ich najsilniejszy atut i dlatego wybrali Estonię. Położenie geograficzne jest najlepszym systemem obronnym, jaki można sobie wyobrazić. Wyjaśnienia wymagało coś jeszcze, więc zapytałem: – W jaki sposób dowiesz się, że wszystko się udało? – Obawiasz się, że Walentin nie rozliczy się z tobą, jeśli nie będzie miał dowodu? Nie martw się. Dowie się przed upływem godziny. Otrzymasz swoje pieniądze. Przysunąłem się bliżej. – Jak poznałaś Toma? – Nie znam go; zna go Walentin. Kiedy przyłapali Toma w Menwith Hill, pracował dla Walentina. Ty, Brytyjczyk, nigdy nie wpadłeś na to, bo twoje groźby wobec niego nie mogły się nigdy równać z tym, co mógł z nim zrobić Walentin. – Jaki on był? Wyraz jej twarzy zachęcił mnie do posłużenia się wyobraźnią. W mojej pamięci utrwalił się Tom leżący na tylnym siedzeniu samochodu po przedstawieniu mu faktów z jego życia przez ludzi z ekipy śledczej. – Czy podczas pracy w Menwith Hill Tom próbował uzyskać dostęp do Echelonu dla Walentina? Skinęła głową. – Kiedy go ujęto, powiedział wywiadowi brytyjskiemu tylko tyle, ile chcieli wiedzieć, a potem oświadczył przed sądem to, co kazali mu powiedzieć. To wszystko było naprawdę bardzo proste. Proste dla wszystkich z wyjątkiem Toma. – A ty skąd wiedziałaś o moich kontaktach z Tomem? – Walentin miał dostęp do wielu tajemnic. Po waszym spotkaniu w Helsinkach, zapragnął dowiedzieć się o tobie trochę więcej, a to było dość łatwe, bo dzięki „Księżycowemu Labiryntowi” wystarczyło zamówić taką informację u Małyszki. Czy nie sądzisz, że powinno to stanowić dla ciebie dodatkową motywację do wejścia tam i pozbawienia go takich możliwości? Gówno prawda. Nie lubiłem takiego tonu. Liv poklepała czasopismo, mówiąc: – Przeczytaj to, a będziesz wiedział wszystko, o czym my wiemy. Muszę teraz iść. Mam wiele innych spraw na głowie. Idę o zakład, że jedną z tych spraw był powrót do Wala i powiadomienie go, że jestem już w drodze do Narwy. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak rozstający się przyjaciele, pocałowaliśmy w policzki, odstawiając w ten sposób cały rutynowy program pożegnalny, i Liv zarzuciła torbę na ramię. – Poczynając od niedzieli, będę codziennie na stacji. Dotknąłem jej rękawa, mówiąc: – Mam jeszcze jedno pytanie. Spojrzała na mnie. – Nie wygląda mi, żeby obchodził cię Tom. Wydaje mi się, myślę, że byliście ze sobą, no, wiesz, bardzo blisko... Przysiadła na chwilę. Przez moment bawiła się swoją filiżanką, aż wreszcie podniosła wzrok. – Chcesz wiedzieć, czy z nim spałam? – Uśmiechnęła się. – Tom nie jest takim facetem, z którym szukałabym kontaktu. Poszłam z nim do łóżka dlatego, że nie czuł się pewnie w sytuacji, w jakiej się znalazł. Pójście z nim do łóżka było... było – próbowała znaleźć właściwe określenie i wzruszyła ramionami. – Musiałam go wesprzeć, by podołał zadaniu. Tom jest ostatnim mężczyzną, z którym chciałabym robić coś takiego. Jest geniuszem w swojej specjalności. Musiał iść z tobą. Z tego też powodu powinieneś jak najszybciej wykonać nowe zadanie. Jego umiejętności nie mogą służyć Małyszce. Wstała i odwróciła się machnąwszy ręką, a ja zgarbiłem się, żałując, że nie otrzymałem takiej informacji kilka dni temu. Odprowadzałem ją wzrokiem, kiedy szła do ruchomych schodów, i w końcu znikła. Wyjąłem z czasopisma małą białą kopertę, która sprawiała wrażenie, że wewnątrz mieści się karta świąteczna; nic nie wskazywało na to, że jest tam coś więcej. Odłożyłem kopertę, nie chcąc jej dotykać, i wypiłem letnią kawę. Po dziesięciu minutach zebrałem na tacę filiżanki, spodki i talerzyki. Omijając schody ruchome, przeszedłem przez dział ciepłej odzieży i udałem się do toalet. Zamknięty w kabinie otworzyłem kopertę. Wewnątrz znalazłem trzy różnej wielkości i jakości kartki papieru. Pierwsza, z samoprzylepną odwrotną stroną, zawierała adres w Narwie. Przylepiona była do niej połówka popękanej kartki taniego cienkiego papieru z dziesięcioma zdaniami tekstu napisanego po rosyjsku długopisem. Musiała to być czeczeńska polisa ubezpieczeniowa, ponieważ trzecia kartka była z woskowanego papieru z krzyżem narysowanym ołówkiem i z małym kółkiem w lewym dolnym rogu. Wystarczyło tylko przenieść całość na prawdziwą mapę, a w kółku znalazłoby się miejsce pobytu Małyszki. Na zewnątrz słychać było kroki, plusk wody tryskającej do umywalek, warkot suszarek do rąk, pojedyncze chrząknięcia i puszczane bąki. Uśmiechnąłem się sam do siebie, złożyłem kartki i wsunąłem je pod wkładki w butach, żeby trudniej je było znaleźć. Czułem się jak Harry Palmer w jednym z filmów z Michaelem Cainem z lat sześćdziesiątych. To było śmieszne – pod stopami miałem więcej przedmiotów niż w kieszeniach. Spuściłem wodę i otworzyłem drzwi. Na zewnątrz czekał cierpliwie jakiś japoński turysta wagi ciężkiej, obwieszony torbami z aparatem fotograficznym i kamerą wideo. Odsunąłem się, dając mu możliwość zdobycia kabiny, i podszedłem do automatu z prezerwatywami przy pisuarach. Wrzucając monety zastanawiałem się, czy wybrać bananowe, czy truskawkowe, a spośród nich te ukształtowane jak średniowieczne maczugi, ale ostatecznie nabyłem pakiet z modelem standardowym. Teraz z paczuszką trzech prezerwatyw w kieszeni, opuściłem Stockmanna na zawsze. By sprawdzić, czy nie jestem śledzony, okrążyłem sklep kilkakrotnie, aby zwrócić na siebie uwagę i przekonać się, czy nikt za mną nie idzie. Ruszyłem do tego samego kiosku, gdzie wcześniej kupiłem przewodnik po Estonii. Niebawem znalazłem mapę, o której mówiła Liv. Gdy wróciłem do hotelu, nadeszła pora na szczegółowe studia. Stolica Estonii Tallin położona była na zachodzie kraju, nad Bałtykiem, a od Finlandii dzieliło ją około osiemdziesięciu kilometrów drogą morską. Narwa znajdowała się wiele kilometrów dalej w kierunku północno- wschodnim, tuż obok Rosji, jakieś piętnaście kilometrów od wybrzeża. Jedyna główna szosa między Tallinem i Narwą, długości dwustu dziesięciu kilometrów, łączyła także wiele mniejszych miejscowości. Zauważyłem czarną nitkę linii kolejowej, którą polecała mi Liv; tory biegły czasami w pobliżu szosy, lecz głównie w odległości kilku kilometrów od niej w kierunku południowym. Przez Narwę przepływała rzeka, dzieląc miasto na połowę, a granica z Rosją przebiegała przez jej środek. Były też dwa przejścia graniczne: most kolejowy i most drogowy. Po stronie rosyjskiej szosa i linia kolejowa biegły na wschód, a krawędź mapy opatrzono informacją: „Peterburi 138 km”. Innymi słowy, z Narwy było bliżej do Petersburga niż do Tallina. Wyjąłem arkusz papieru woskowego i nałożyłem na mapę zaznaczony krzyżyk. Kółko otaczało kilka budynków położonych na południe od miasteczka Tudu, w odległości trzydziestu pięciu kilometrów na południowy wschód od Narwy. Zasadniczo obiekt mieścił się w pustej okolicy, w doskonałym miejscu, gdzie Małyszka mógł prowadzić swoje operacje. Tam właśnie powinni się udać ci Finowie, by dostać pracę. Być może nie zrobili tego, gdyż w okolicy trudno było o pizzę. Do odpłynięcia promu o 17.30 miałem jeszcze kilka godzin, więc wyciągnąłem przewodnik i zacząłem czytać o tym północno-wschodnim zakątku Estonii. To, co czytałem, brzmiało jak koszmar. W czasach żelaznej kurtyny Narwa była jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast europejskich. Dwie ogromne elektrownie wytwarzały dość energii elektrycznej, by napędzać masywne koła radzieckiego przemysłu, wyrzucając do atmosfery niezliczone tony dwutlenku siarki, magnezu i aluminium. W pobliżu znajdowało się ogromne jezioro, zanotowałem sobie więc w pamięci, żeby nie jeść żadnych ryb, kiedy się tam znajdę. Jak informował przewodnik, dziewięćdziesiąt procent mieszkańców mówiło po rosyjsku, a rząd estoński uważał ich za obywateli rosyjskich. Oficjalnie obowiązywała zasada, że ten, kto nie mówi po estońsku, nie może otrzymać estońskiego obywatelstwa. Rezultatem takiej sytuacji była duża grupa Rosjan na granicy z Rosją, ze starymi rosyjskimi dowodami osobistymi. Musieli pozostać w Estonii – kraju, który nie chciał ich uznać. Codziennie wyruszało z Tallina pięć pociągów na wschód. Niektóre z nich szły bezpośrednio do Petersburga i Moskwy, a niektóre po pięciogodzinnej podróży kończyły bieg w Narwie. Wszystko wyglądało nieźle: dzisiaj wieczorem wsiadam na prom, w Tallinie zatrzymuję się w hotelu, a rano wsiadam do pociągu. Ta część będzie prosta jak drut. Nazwisko i adres kontaktu w Narwie miałem w głowie; po godzinie zrobiłem powtórkę. Pociąłem woskowany papier na kawałki, zwinąłem w rolkę razem z tym samoprzylepnym kawałkiem i zjadłem. Ponieważ cała reszta zadania przypominała film szpiegowski, to dlaczego nie miałbym zjeść konia z kopytami? Zatrzymałem przewodnik i mapy, gdyż udawałem turystę. Jeśli mnie zapytają, przedstawię się jako badacz regionu, w którym zachowała się bogata kultura. Dobrze, że napisano o tym w przewodniku, bo nie musiałem się zastanawiać. Na zakończenie przygotowań do podróży wszedłem do łazienki, napełniłem umywalkę gorącą wodą, rozpakowałem hotelowe mydełko i przeszedłem mały zabieg, którego nigdy do tej pory nie wykonywałem. 28. Poszedłem za tłumem opuszczającym poczekalnię i ruszyłem pod górę rampą załadunkową do potężnego kołyszącego się na wodzie promu, który nie wyglądał, jakby wyszedł z doków w Dover. Kiedy zorientowałem się, że wszyscy przechodzą przez bramkę wykrywacza metalu, pomyślałem z ulgą, iż dobrze zrobiłem zostawiając P7 wraz z innym sprzętem w stacyjnej skrytce. Posługiwałem się paszportem Nicka Davidsona. Kobieta z kontroli paszportowej, która uderzyła z rozmachem pieczęcią, należała do tych urzędników imigracyjnych, którzy zawsze przyglądają się zdjęciu. Na tle kilku z moich współpasażerów, którzy wyglądali na zamożnych Finów, byłem za mało atrakcyjny, by mnie oglądać. Domyśliłem się, że byli Estończykami. Mieli na głowach jakieś kozackie czapy ze sztucznego futra, a na sobie odzież ze skóry przypominającej PCV. Niektórzy ubrani byli w długaśne płaszcze, jakie noszą działacze piłkarscy, ale stare i zniszczone. Wszyscy byli obładowani wypchanymi po brzegi olbrzymimi plastykowymi torbami z zakupami, od koców po ogromne pudła ryżu. Wszystkim podróżnikom towarzyszyły całe rodziny, żony, dzieci, wykrzykując coś do siebie po estońsku. Zaplanowałem sobie, by podczas podróży trzymać się z dala, zwinąć się i złożyć gdzieś spokojnie głowę, ale już na pokładzie zrozumiałem, że nie będę mieć takiej możliwości. Powietrze wypełniały odgłosy ucztowania, furkotanie gier wideo i jednorękich bandytów, a także wrzask dzieciaków biegających w tę i z powrotem po korytarzach oraz krzyki ganiających ich rodziców. Czasami przemykając się bokiem, aby nie trafić na dzieciaki i dorosłych z ich olbrzymimi pakami, nadchodzących ze wszystkich stron, zauważyłem, dokąd podążała ta zgraja – wprost do barów i bufetów. Jeśli nie mogę spać, to przynajmniej mogę dobrze zjeść. Gdy korytarz doprowadził nas do dużego lokalu barowego, tłum się przerzedził. Podobnie jak korytarze, wszystkie ściany zostały wyłożone mahoniowym fornirem, nadając wnętrzu mroczną, przygnębiającą atmosferę dawnych kolei brytyjskich. Bar wypełniali dobrze ubrani Finowie, którzy jeszcze przed nami wprowadzili na pokład swoje samochody. Ci pasażerowie śmiali się i żartowali hałaśliwie między sobą, wlewając w siebie drinki jak jacyś szaleńcy. Domyśliłem się, że byli to alkoholowi wędrowcy, pływający do Tallina, by urżnąć się w strefie wolnocłowej. Ci faceci nie mieli toreb z zakupami i śmierdzieli wolną gotówką. Ich kurtki narciarskie miały markowe metki, a grube płaszcze były uszyte chyba z kaszmirowej wełny. Pod spodem wszyscy nosili duże grube swetry z okrągłym wykończeniem przy szyi lub kołnierzem polo. Z Estończykami łączyła ich tylko słabość do tytoniu. Pod sufitem wisiała już chmura dymu, czekając, aż zostanie wessana przez przeciążony układ wentylacyjny. Kantor wymiany znajdował się na końcu baru. Poszedłem tam, żądając zamiany stu dolarów na miejscową walutę. Nie zadałem sobie nawet trudu, by sprawdzić, jaki jest kurs wymiany i czy ze mnie zdzierają. A może należało załatwić takie sprawy gdzie indziej? Gdy w końcu wywalczyłem dostęp do baru, wziąłem tacę i dołączyłem do kolejki. Nie przeszkadzało mi, że musiałem poczekać. To była długa podróż i nie spieszyło mi się, by szybko dołączyć do pijaczków w barze. Po dwudziestu minutach siedziałem z jakąś rodziną przy stole przykręconym do podłogi. Ojciec, który wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, a miał prawdopodobnie około czterdziestki, siedział spokojnie w wełnianej czapce na głowie. Jego żona wyglądała na dziesięć lat starszą od niego. Było też z nimi czworo dzieci atakujących wielki talerz niedosmażonych frytek. Moje frytki wyglądały tak samo, a oprócz tego miałem jeszcze parę podejrzanych czerwonych parówek. Z baru dobiegał śmiech z nałożonymi nań dźwiękami źle wykonanej nowej wersji piosenki Michaela Jacksona i George’a Michaela. Byłem wdzięczny, kiedy podczas spotkania dotyczącego bezpieczeństwa, które odbyło się później dla pasażerów chyba w pięciu językach, ktoś wyłączył kiepskiego naśladowcę George’a u szczytu kariery. Kiedy pochłonąłem swoje frytki, ojciec rodziny wyciągnął paczkę papierosów i małżonkowie zapalili. Z wyraźnym zadowoleniem wydmuchiwali dym wprost w moją twarz, strząsając popiół na opróżnione talerze, na koniec zaś zdusili pety w keczupie. Pomyślałem, że czas już odejść. Dzieci dokończyły to, co zostawiłem na talerzu. Znajdowaliśmy się teraz na otwartym morzu i statek kołysał się z burty na burtę i kiwał na falach. Dzieci miały z tego frajdę na korytarzach, kiedy rzucało je od ściany do ściany, a ich rodzice odzywali się zdecydowanie ciszej. Faktycznie, wielu z nich było bardziej bladych niż frytki, które zostawiłem na talerzu. Przeszedłem do stoiska z gazetami. Jedyne, co mieli tutaj w języku angielskim, to jeszcze jeden przewodnik po Estonii. Postanowiłem wrócić do baru i poczytać swój własny. Finowie, których nie powstrzymała wysoka fala, pociągali znowu piwo marki Korf lub przynajmniej usiłowali to robić. Wzburzona fala pozwalała przypuszczać, że tyleż samo płynu po przejściu przez nerki znajdzie się na podłodze. Jedyne wolne miejsce znajdowało się w półkolistej loży, gdzie sześcioro Finów w kosztownych strojach – trzech mężczyzn po trzydziestce i trzy kobiety – paliło camele i wlewało w siebie wódkę. Posłałem im pogardliwy uśmiech, gdy usiadłem na czerwonym przypominającym plastyk siedzeniu i otworzyłem przewodnik. Dowiedziałem się, że Estonia, kraj wielkości Szwajcarii, leżała między Litwą i Rosją, miała półtora miliona mieszkańców (tyle co Genewa), a od Petersburga dzieliło ją dwie- trzy godziny drogi. Jeśli autorzy przewodnika mieli tylko tyle do powiedzenia, to znajdę się w pięknym miejscu powodującym zawrót głowy. Jako obywatele byłej sowieckiej republiki, Estończycy zdawali się cierpieć wszelkie trudy życia. Mieli kartki żywnościowe, tkwili w kolejkach po chleb, brakowało im paliwa, a inflacja była tam wyższa niż nowojorskie World Trade Center. Ogólnie rzecz biorąc, był to ponury kraj o dźwięcznej nazwie – taka olbrzymia bałtycka wersja dzielnic mieszkaniowych w południowym Londynie. Fotografie przedstawiające stare miasto w Tallinie pokazywały średniowieczne mury, iglaste wieże i wieżyczki. Nie mogłem się doczekać, kiedy zobaczę „dachy dwuspadkowe”, które zachwalał przewodnik. Po lekturze dowiedziałem się, że najwięcej inwestowano w rejonie tego miasta i że nigdzie nie było gazu ani wody, kiedy opuszczali ten kraj Rosjanie we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Lecz przecież turyści nie poszliby daleko za miasto, bo cóż by tam mieli robić? Siedziałem z zamkniętymi oczami głęboko znudzony, bo nie widziałem możliwości na zbratanie się z Finami. Miałem robotę do wykonania gdzie indziej, a na podstawie tego, co widziałem, wątpiłem, czy zdołałbym nadążyć w piciu za Finami, a zwłaszcza za ich kobietami. Zapadłem się jak najgłębiej w kanapę, starając się uniknąć papierosowego dymu, który zwisał nade mną jak mgła. Od dłuższego czasu prom skręcał gwałtownie i za każdym razem śruby ryczały, jak gdyby chciały wyskoczyć z wody przy akompaniamencie zbiorowych wesołych okrzyków „Hooooop!” wydawanych przez zgromadzonych w barze. Za oknem i tak nie było nic do oglądania poza ciemnością, chociaż wiedziałem, że gdzieś tam znajdowało się dużo lodu. Założyłem ręce, oparłem na nich głowę i próbowałem spać. Nie powiem, żeby mi się to udawało, ale jakiekolwiek wyciszenie pozwala naładować baterie. Rozbudził mnie komunikat nadawany przez głośniki, choć nie dałbym głowy, czy rzeczywiście spałem. Myślałem się, że informowano pasażerów, jakie to fantastyczne okazje czekają na nich w wolnocłowych sklepach na promie, ale usłyszałem wyraźnie słowo Tallin. Głośniki powtarzały komunikat w różnych językach, by na koniec przejść na angielski. Okazało się, że za pół godziny wejdziemy do portu. Zapakowałem przewodnik do plecaka wraz ze swoją nową wełnianą czapką i przyborami toaletowymi, a następnie powędrowałem korytarzem. Z powodu fali ludzie poruszali się jak pijani, tak więc, od czasu do czasu, musiałem oprzeć się ręką o ścianę, aby nie upaść. Kierując się znakami, trafiłem na drzwi oklejone ciemnym fornirem, by zejść schodkami na niższą kondygnację. W toalecie dla mężczyzn gawędziło kilku facetów zapinających spodnie. Przed wyjściem zapalili papierosy. I tutaj, podobnie jak w barze, podłoga była zalana alkoholem, co prawda zamienionym na mocz. W pomieszczeniu panował upał, powodując, że cuchnęło tam potwornie. Kroczyłem ostrożnie do pisuarów; każdy z nich był wypełniony ciemnożółtą cieczą, która wylewała się na podłogę, bo odpływ uniemożliwiały powrzucane do środka niedopałki. Znalazłem jeden nie przepełniony pisuar, który nie groził oblaniem mnie, oparłem się lewą ręka o ściankę, rozpiąłem rozporek i nasłuchiwałem nieustannego łomotu silników. Ktoś pchnął mocno drzwi do toalety i do środka weszło dwóch facetów. Kurtki z goretexu wskazywały, że mogli być Finami. Doprowadzałem się do porządku, usiłując zapiąć rozporek jedną ręką, drugą zaś opierając się o ścianę. Ten w czarnej kurtce szedł do wolnej kabiny za mną, drugi zaczaił się obok rzędu umywalek po mojej lewej stronie. Jego zielona kurtka odbijała się w rurach z nierdzewnej stali, które ze zbiornika nad moją głową doprowadzały wodę do pisuarów. Nie widziałem go, ponieważ jego odbicie na rurze było odwrócone do góry nogami, ale niezależnie od tego, cała sytuacja wyglądała fatalnie. W tym samym momencie usłyszałem szelest goretexu i ujrzałem także odbicie tego w czarnej kurtce. Odwróciłem się w samą porę, by spostrzec, jak podnosi rękę, by zadać mi z tyłu cios czymś w rodzaju noża. Nigdy nie pozwól im zbliżyć się do siebie. Krzyknąłem, aby go zdezorientować, gdy w tym samym momencie zrobiłem dwa-trzy kroki w jego kierunku, koncentrując się na jego ręce. Nie zwracałem jeszcze uwagi na tego drugiego, a to on bardziej mi zagrażał. Chwyciwszy jego przegub prawą dłonią, podszedłem bliżej, co pozwoliło mi obrócić go w lewą stronę, w czym pomógł mi jego własny impet. Lewą ręką obróciłem go teraz tak, że stanął do mnie tyłem, i pchnąłem go w kierunku kabiny. Potknęliśmy się o jedno z przepierzeń, a cienkie deski zaklekotały, gdyż walczyliśmy na ograniczonej przestrzeni. Upadł na kolana przy klozecie. Nie było deski sedesowej; ktoś musiał ją przed laty oderwać i zabrać do domu. Nadal ściskając w dłoni jego prawy przegub, skoczyłem mu na plecy i wylądowałem kolanami z tyłu jego głowy. Nie było czasu na obcyndalanie: było dwóch facetów i trzeba się było nimi zająć. Kość zgrzytnęła na porcelanie. Usłyszałem trzask pękających zębów i zgrzyt szczęki pod moim ciężarem, pomieszany ze stłumionym wrzaskiem. Spostrzegłem, że puszcza nóż. Prawą ręką macałem wkoło na podłodze, by go znaleźć obok. A jednak to nie był nóż, tylko automatyczna strzykawka. Rozpoznałem model i już wiedziałem, do czego to służy. Chwyciłem strzykawkę prawą ręką, zaciskając cztery palce wokół cylindra wielkości grubego pisaka, a kciuk ulokowałem na tłoku i byłem gotów zaatakować zachlapane stopy i chrzęszczący zielony goretex drugiego faceta. Za późno; chłopak znalazł się dokładnie nade mną. On też miał strzykawkę i teraz poczułem, jak jej zawartość przenika do mojego pośladka; miałem wrażenie, że pod skórą rośnie mi golfowa piłka. Rzuciłem się do tyłu, starając się uderzyć go jak najsilniej i przemieścić w stronę pisuarów. Uczyniła to za mnie fala, powodując, że zatoczyliśmy się obaj, gdy prom się przechylił. Gdy wyrżnęliśmy w białą ceramikę, zaczął walić pięściami w bok mojej głowy, gdyż trzymałem go przygwożdżonego. Próbował nawet wbić zęby w moją czaszkę, ale niewiele już czułem. Zawartość strzykawki zaczynała już na mnie działać: serce uderzało szybciej, robiło mi się sucho w ustach, zaczęły mi się ukazywać jakieś mgliste zwidy. Byłem pewny, że była to mieszanka skopolaminy i morfiny – pod jej wpływem zapada się w stan nazwany półsnem; takiej kombinacji używano dawniej w położnictwie, ale później okazało się, że nie jest to środek bezpieczny i wycofano go. Nadal jednak z tej mieszanki robią użytek służby wywiadowcze, zwłaszcza amerykańskie i angielskie, które nie przejmowały się Kartą Praw Pacjenta. Stosowałem ten surowiec u kilku „pacjentów”, ale nigdy nie przypuszczałem, że otrzymam taką „dobrą nowinę”, choć teraz mógłbym osobiście poprzeć ten środek. Wszystko ulegało spowolnieniu. Nawet jego krzyk do mego ucha jakoś się rozmazał, kiedy usiłował wyrwać się spomiędzy mnie i pisuaru. Wbiłem strzykawkę w nogę, która wierzgała z prawej strony i nacisnąłem tłok. Automatyczna igła przekłuła jego dżinsy, skórę i przekazała ciału zawartość strzykawki. Teraz byliśmy w jednakowej sytuacji. Chodziło tylko o to, kto zwali się wcześniej. – O, kurwa! – To krzyczał niewątpliwie Amerykanin. Nie mogłem stanąć na nogi, brak mi było siły, aby zrobić cokolwiek, ale użyłem własnych nóg, by go zaklinować. Upuścił strzykawkę, a ja pchnąłem go na pisuar, zapierając się stopami o mokrą podłogę, gdy prom podskoczył. Pomyślałem, że czarny pierwszy straci kontrolę nad sobą, ja zaś będę mógł się oddalić. Siedział teraz wbity dupą w pisuar i jego zawartość przelała się na nas obu, kiedy usiłowałem go tam unieruchomić. Nadal próbował grzmotnąć mnie pięścią w twarz, co jak wiedziałem, mogłoby mi poważnie zaszkodzić. Środek zadziałał w najlepszym stylu, osłabiając mój ośrodkowy układ nerwowy. Odchyliłem głowę, aby uniknąć ciosów, gdy zatrzęsło nim, jak gdyby dostał ataku. Siedziała przede mną w kabinie zamazana czarna sylwetka, która nagle gruchnęła na podłogę. Drzwi do toalety musiały się znów otworzyć, czego nie usłyszałem, ale dobiegł mnie niezrozumiały okrzyk. Moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Wziąłem głęboki oddech, przyjrzałem się przybyszom, którzy musieli dojść do wniosku, że mają do czynienia z pijanym, i wrzasnąłem: – Spierdalać! Spierdalać! Włączył się nawet Amerykanin, krzycząc: – Spierdalaj! Wynocha! Przyćmione mgliste sylwetki zniknęły. Nogi Amerykanina trzęsły się teraz tak samo jak moje. Moja biedna głowa usiłowała schować się spokojnie w klatce piersiowej, ponieważ ten facet wyczyniał jakieś dzikie rzeczy z moją twarzą, próbując dostać się do moich oczu. Więcej już nie krzyczał, wydawał jedynie głośne jęki, jak gdyby utracił zdolność tworzenia poprawnych słów, ciągnął mnie jednak za uszy i włosy ze słabnącą siłą. Słyszałem nad sobą jego oddech i właśnie w kierunku tego oddechu wyciągnąłem ręce. Siła, z jaką ściskał moją głowę, osłabła i przeniosła się niżej. Moje nogi nie mogły już dłużej go utrzymać i opadłem najpierw na kolana, a potem twarzą w dół, w ciecz wirującą na podłodze. Kiedy poczułem szczyny na wargach, wiedziałem już, że wypadłem z gry. Gdy jednak Amerykanin zwalił się na kolana obok mnie, zalewając mi twarz i parskając jak wieprz, wiedziałem, że nie jestem sam. Przysiadł na piętach naprzeciw pisuaru, by trochę odpocząć, i gmerał koło suwaka, usiłując rozpiąć kurtkę. Nie mogłem na to pozwolić, bo może miał broń, zrobiłem więc głęboki wdech, w którym było więcej pomyj z podłogi niż powietrza, i zacząłem się do niego czołgać. Próbował mnie od siebie odepchnąć, a nawet warknął na mnie, ale przynajmniej nie próbował już więcej trafić do kieszeni, tylko do mojej twarzy. Schwyciłem go obiema rękami za gardło i teraz potrząsałem jego głową. Jęknął głośno jak dwuletnie dziecko odmawiające jedzenia. Jeśli tylko uda mi się wcisnąć kciuki w podstawę jego krtani, powyżej punktu, w którym spotykają się obojczyki, czyli pod jabłkiem Adama, przytrzymam go tak długo, jak długo jego ciało będzie zdolne rejestrować to, co się dzieje. Wepchnąłem rękę pod jego kurtkę, aż znalazłem kciukiem kość, a potem słabe miejsce, i wtedy nacisnąłem je z całej siły. Zaczął natychmiast razem ze mną osuwać się na podłogę. Nie podobało mu się to, podobnie jak innym. Błyskawiczne mocne dźgnięcie wyprostowanymi palcami albo kluczem we wspomniany punkt rzuca zaatakowanego na ziemię tak szybko, jak gdyby doznał porażenia prądem elektrycznym. Padł na podłogę, lecz nadal przebierał nogami jak jakiś fantastyczny owad, ja zaś leżałem na nim. Dusił się. Z nosa i ust wydobywało się rzężenie. Starając się skoncentrować i zachować coś w rodzaju koordynacji, przesuwałem dłoń po kieszeniach jego kurtki. Były puste. Próbowałem rozpiąć kurtkę, ale nie byłem w stanie chwycić palcami zamka, bo gdy starałem się go pociągnąć, osuwały się daleko w dół. Leżąc na nim nadal, patrząc na jego włosy, które zdążyły wchłonąć rozlaną zawartość pisuaru, zabrałem się do obmacywania go w pasie, by znaleźć broń. Moje ręce nie chciały przekazywać do mózgu żadnych informacji. Leżałem nadal, zdając sobie jednocześnie sprawę, że powinienem wstać, przekonany, że mężczyzna obok mnie myśli o tym samym. Tamten facet w kabinie zaczął jęczeć i kaszleć, drapiąc butami o podłogę, gdy próbował się poruszyć. Na całe szczęście był bardziej pochłonięty myślą o leczeniu zębów przez najbliższe lata niż czym innym. Usiłując stanąć na nogi, zachwiałem się nad Amerykaninem, a wtedy zawiodły mnie kolana i runąłem na jego głowę. Gdy wstawałem wspierając się na pisuarze, z jego nosa popłynęła krew. Zwinął się na zalanej podłodze, nadal próbując dosięgnąć moją nogę. Musiałem stąd wyjść i ukryć się na górze przez mniej więcej dwadzieścia minut, do chwili, aż będę mógł zejść na ląd. Nie chciałem tracić przytomności: oni też nie chcieliby zostać martwym ładunkiem. Potykając się na schodkach prowadzących na górę wyglądałem jak reszta pasażerów. Po sześciu próbach otworzenia otwartych drzwi, wróciłem na korytarz. Zapach dymu, wrzask dzieci i odgłosy gier wideo wzmogły się w mojej oszołomionej głowie. Nakręcałem się, podczas gdy reszta świata już się nakręciła. Musiałem znaleźć sobie ciche miejsce, gdzie mógłbym usiąść i nie sprawiać nikomu kłopotu, ale to nie było łatwe. Walczyłem brodząc w szczynach i musiałem wyglądać okropnie. A może udawać, że mam chorobę morską? Dowlokłem się do strefy miejsc siedzących, znalazłem sobie kąt i opadłem gwałtownie na krzesło, zanim zdążyło się przewrócić. Estończyk, który musiał zabrać wielką torbę, zanim na nią upadłem, potrząsnął wyrozumiale głową, jak gdyby takie sytuacje przydarzały mu się codziennie. Strzepując na podłogę popiół z papierosa, nadal gawędził ze swoim sąsiadem, a przedtem obaj odsunęli się dalej. Musiałem cuchnąć jak latryna. Próbując nucić pod nosem jakąś melodię, by wyglądać na pijaka cierpiącego na chorobę morską, postanowiłem zdjąć plecak, bo przecież musiałem wyglądać głupio, kiedy siedziałem z nim na plecach. Nagle poleciałem do przodu jak galareta i narobiłem niezłego bałaganu. Po chwilowej walce z rzemieniami plecaka, zrezygnowałem z zamiaru i załamałem się. Z głośników płynęły ogłoszenia. W głowie miałem rzadkie gówno. A może mówią coś o mnie? Może szukają świadków? Mój sąsiad wstał; jego towarzysz postąpił tak samo; zaczęli zbierać swoje bagaże. Widać wpływaliśmy do portu. Zaczął się gwałtowny ruch, a wszyscy zmierzali w jednym kierunku. Musiałem spróbować uzyskać informację, dokąd idą. Ruszyłem razem ze wszystkimi, potykając się w tłoku. Wszyscy usuwali mi się z drogi. Nie wiedziałem, dokąd idę, i wcale mnie to nie obchodziło, byle tylko zejść na ląd. Mój umysł działał prawidłowo, ale ciało nie słuchało jego rozkazów. Wpadłem na jakiegoś Fina i przeprosiłem go jakimś angielskim bełkotem. Rzucił okiem na moje mokre ciuchy i spojrzał na mnie z wściekłością. Byłem skoncentrowany na trzymaniu się tłumu i na moim plecaku. Chciałem tylko zejść z promu i znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym się schować i przeczekać aż to gówno, które mam w sobie, zrobi to, co musi, i zostawi mnie w spokoju. Podążając za ludźmi z dziecięcymi wózkami i plastykowymi torbami, zatoczyłem się w stronę zamkniętego przejścia i dołączyłem do kolejki dla przybyszów. Kobieta, która obejrzała mój paszport, nie powiedziała ani słowa. Zachwiałem się i uśmiechnąłem, gdy popatrzyła na mnie, chyba ze wstrętem, i wbiła pieczęć do paszportu, po czym zatoczyłem się do sali przyjazdów, skupiając się pilnie na tym, aby mój paszport trafił do wewnętrznej kieszeni kurtki. Już na zewnątrz, gdy chwiejnym korkiem ruszyłem przez zaśnieżony parking, uderzył we mnie podmuch zimnego wiatru. Cały teren był jasno oświetlony; większość samochodów miała na sobie warstwę śniegu, ale kilka pozbyło się już lodu z szyb, bo właściciele wypchanych plastykowych toreb siedzieli teraz w środku; z rur wydechowych biły w powietrze spaliny. Za mną widniał poza terminalem szczyt promu i słychać było metaliczny huk samochodów i ciężarówek opuszczających ładownie statku. Gdy doszedłem do końca parkingu, miałem przed sobą ciemności, a w oddali widać było rozmazane światło. Tam właśnie powinienem pójść. Musiałem znaleźć jakiś hotel. W kierunku odległego światła prowadziły dobrze przetarte szlaki. Droga biegła z prawej strony i widać było przednie światła samochodów zdążających w kierunku promu. Ruszyłem szlakiem i natychmiast upadłem nic nie czując. Posuwając się najsprawniej, jak mogłem, znalazłem się wśród drzew. Z lewej strony znajdował się duży opuszczony magazyn. Zatrzymałem się przy drzewie, aby odpocząć, wsłuchiwałem się w dobiegające z dala odgłosy jadących samochodów i dźwięki muzyki. Szło ku lepszemu. Odepchnąłem się od pnia i powlokłem się dalej. Nawet nie zauważyłem, skąd wzięli się ci faceci. Jedyne, co poczułem, to to, że dwie pary rąk ciągną mnie w kierunku opuszczonego budynku. W ciemnościach nie widziałem ich twarzy; czułem jedynie bijący od nich odór papierosów. Moje nogi wlokły się po śniegu, podczas gdy napastnicy torowali sobie drogę przez zbrylony śnieg. Próbowałem stawiać opór, ale miałem tyle siły co pięciolatek. Cholera, kolejny postój w celi 2x2. Cisnęli mnie w śnieg przy wejściu wypełnionym pustakami z żużlobetonu. Zdołałem się odwrócić, więc walnąłem w nie plecami, ale znokautował mnie wiatr i spadłem na tyłek. Spadł na mnie grad kopniaków. Jedyne, co mogłem zrobić, to zwinąć się w kłębek i przyjąć ciosy. Miałem dość świadomości, by wiedzieć, że nie nadaję się jeszcze do bójki lub ucieczki. Musiałem czekać, aż tamci opadną z sił, a wtedy zobaczę, co da się zrobić. Nie mogę pozwolić, aby ci skurwiele zabrali mnie stąd i muszę zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Ręce zwinąłem wokół głowy, aby ją chronić, a kolana podciągnąłem niemal pod brodę, co pozwalało zasłonić klatkę piersiową. Za każdym razem, kiedy but trafiał we mnie, moje ciało wykonywało nagły ruch. Działanie narkotyku miało tę dobrą stronę, że przynajmniej teraz nie czułem bólu. Gdyby to stało się jutro, musiałbym cierpieć. A może udałoby się pozbawić jednego z nich środków rażenia? Przy takim zasięgu, w mojej sytuacji mógłbym chybić, a gdyby nawet mi się udało, to jak długo potrafię posługiwać się zdobytym przedmiotem? Nigdy nic nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, a ja raczej wolę spróbować, niż nie robić nic. Atak ustał tak niespodziewanie, jak się rozpoczął. Poczułem teraz jak ściągają ze mnie plecak, ale nie mogłem temu zapobiec, bo rzemienie odciągnęły mi ręce do tyłu. Przewrócili mnie na bok, jeden z nich przechylił się przeze mnie i zaczął mi rozpinać kurtkę. Jego własna nie była zapięta i teraz nadszedł czas na moją reakcję. Pchnięciem do przodu wbiłem ręce głęboko pod jego kurtkę, ale nie znalazłem tam broni. Nie miał jej też w ręce. Poczułem uderzenie rąk albo łokci, które rzuciło mnie pod ścianę, i nie wiedziałem, jak sobie pomóc. Powróciłem do punktu wyjścia. Zaczęli się śmiać i dołożyli mi kilka kopów wraz z przekleństwami po rosyjsku, a może estońsku. Odciągnęli moje ręce na bok i dokończyli rozpinać mi kurtkę. Leżałem w rozmiękłym śniegu i czułem lodowatą wilgoć przez dżinsy, jak gdyby nie wystarczało to, że były już przemoczone szczynami. Kurtka została odpięta, a ja czułem wsuwające się pod nią ręce, które wyciągają ze spodni moją bluzę i sweter, macają wokół żołądka i wnikają do kieszeni. To nie były miejsca, gdzie szuka się broni, i to właśnie dało mi do myślenia. Nie szukano u mnie broni. Okradano mnie. Od tej chwili poczułem jednak ulgę. Niech robią, co chcą; mam ich w dupie. Zachowywałem się absolutnie biernie. Nie musiałem przecież jadać z tymi ludźmi przy jednym stole. Miałem ważniejsze sprawy na głowie niż walka z bandziorami, a poza tym, w mojej sytuacji, przegrałbym z kretesem. Postępowali dość zręcznie jak uliczni złodzieje, szukając wokół mego brzucha pasa z pieniędzmi, czemu towarzyszyły pospieszne szepty w jakimś języku. Kiedy pochylali się nade mną, papieros żarzył się tuż przy mojej twarzy. W końcu zerwali mi z przegubu Baby G. I już ich nie było. Słyszałem tylko ich kroki w skrzypiącym śniegu. Przeleżałem tam kilka minut, odczuwając ulgę, że nie byli to Amerykanie. Z drugiej strony budynku zatrzymała się ciężarówka, której silnik pracował na wolnych obrotach. Usłyszałem donośny syk powietrza blokującego hamulce, po czym ciężarówka ruszyła. W ciszy, jaka teraz zapadła, słyszałem wyraźniej muzykę. Leżałem spokojnie, marząc, by znaleźć się w tym barze albo tam, skąd słychać było muzykę. Najważniejsze, aby teraz nie zasnąć. Gdybym uległ, mógłbym umrzeć z powodu wychłodzenia jak pijacy albo ćpuny, kiedy padają na ulicach. Próbowałem wstać, ale nie mogłem się ruszyć i wtedy poczułem, że odlatuję. Pragnienie snu było jednak zbyt silne. 29. Piątek, 17 grudnia 1999 roku. Przychodziłem do siebie bardzo powoli. Podmuchy wiatru owionęły moją twarz. Wzrok miałem nadal zamglony i czułem się jak pijany. Ten stan podobny był do kaca, tylko bardziej dotkliwy. Moja głowa w dalszym ciągu nie była podłączona do ciała. Zwinąłem się między puszkami po piwie i gruzem. Dygotałem z zimna i byłem zdrętwiały. Był to jednak dobry znak, bo przynajmniej miałem tego świadomość; zaczynałem powracać do siebie. Kaszląc i plując, usiłowałem doprowadzić się do porządku, podciągnąć drżącymi rękami suwak kurtki, aby zatrzymać choć trochę ciepła. Słyszałem z oddali ryk ruszającego pojazdu i choć nie byłem pewny, to nie wydawało mi się, że to daleko. Nasłuchiwałem muzyki: o, właśnie się urwała. Kiedy pojazd odjechał, zapanowała cisza, jeśli nie liczyć szumu wiatru i mojego kaszlu, gdy usuwałem z gardła ten cały szajs. Udało mi się podciągnąć suwak zaledwie do połowy; zdrętwiałe palce nie mogły poradzić sobie z pozostałą połową, więc zrezygnowałem i tylko trzymałem w garści to, co nie zostało zasunięte. Starając się przywrócić swojej głowie poczucie realności, sprawdziłem wnętrze kurtki, choć wiedziałem, że to nie miało sensu, bo bandyci ukradli wszystko: moje dokumenty, paszport Davidsona i wymienioną wcześniej gotówkę. Nie warto było się tym martwić, bo to nic nie zmieni. Ważniejsze było sprawdzenie, czy zawartość moich skarpetek pozostała nietknięta; kiedy poruszyłem zdrętwiałymi palcami, nawiązałem kontakt z dolarami. Co zaskakujące, mój leatherman wisiał nadal na pasku. Może nie byli tacy precyzyjni, jak sądziłem, albo mój przybornik nie miał dla nich żadnej wartości handlowej. Jednocześnie przemieszczałem powoli nogi na czworakach, aby oprzeć je o żużlowe pustaki, zasłaniające wejście. Chciałem się stąd ewakuować, znaleźć hotel i ogrzać się. Pamiętałem, że rano mam pociąg, ale nie miałem pojęcia, czy to już ranek. Cały się trzęsłem. Gdy siki zamarzły, dżinsy pokryły się igiełkami lodu. Poszukiwanie rękawiczek w kieszeniach było głupim pomysłem, bo też mi je ukradli. Musiałem się ruszać, by wytworzyć choć trochę ciepła. Gdy wreszcie ruszyłem przed siebie, lodowate powietrze chlasnęło mnie w twarz. Od Bałtyku wiał silny wiatr. Podskakując w miejscu z rękami w kieszeniach, usiłowałem zorientować się w ciemnościach, ale znów straciłem równowagę. Wypchnąłem mocno lodowate powietrze z nosa i krtani, by powrócić do aerobiku, ale było w tym więcej pociągania nogami niż podskoków. Utrata czapki i rękawiczek zmusiła mnie do ukrycia głowy w kołnierzu kurtki, a rąk w kieszeniach. Ruszyłem przed siebie przez niewielkie zaspy, pod którymi kryły się kawały betonu i poskręcanej stali. Nie spieszyłem się, bo nie chciałem skręcić nogi właśnie teraz, co przy moim szczęściu było bardzo prawdopodobne. Wreszcie rozgrzałem ręce na tyle, że zdołałem zasunąć zamek kurtki, i zaraz poczułem zmianę na lepsze. Z lewej strony, jakieś sześćdziesiąt metrów ode mnie, jechał wolno samochód. Trzysta metrów dalej widać było mętne biało-niebieskie światła stacji benzynowej. Pochyliłem się, by zanim znów stracę równowagę, wyciągnąć z buta dwudziestodolarowy banknot. Po sprawdzeniu, że reszta gotówki jest bezpieczna, zachwiałem się i ruszyłem ślizgiem do świateł za drzewami. Moja kondycja poprawiła się nieco, lecz zdawałem sobie sprawę, że nadal wyglądam jak narąbany w trzy dupy; przypominałem pijaczka, któremu się wydaje, że ma nad sobą kontrolę, gdy tymczasem zamiast mówić wyraźnie, coś bełkoce i nie potrafi zauważyć, że tak naprawdę udaje, iż wybrał się na przechadzkę. Nie chodziło mi o to, co pomyślą o mnie ludzie na stacji benzynowej. Spodziewałem się tylko, że mają tam coś gorącego do jedzenia i picia i dadzą mi namiary hotelu. Potykałem się, ślizgałem, rozjeżdżały mi się nogi na lodzie, ale przez cały czas miałem oko na nowych kolesiów, którzy mogli mnie śledzić, aby dmuchnąć zaszczanemu cudzoziemcowi parę dolców. Oparłem się ręką o drzewo, aby chwilę odpocząć, i nawiedziła mnie myśl, że zamieszkanie w hotelu będzie trudne, jeśli w ogóle możliwe. W takim kraju jak ten żądali nie tylko paszportów, lecz prawdopodobnie także wiz. Rosjanie już odeszli, ale pewnie pozostała ich biurokracja. Mógłbym, co prawda, powiedzieć, że zostawiłem paszport w samochodzie, ale w jakim? Istniał jeszcze jeden szkopuł: nie wiedziałem, czy policja robiła już wyrywkową kontrolę lub czy hotele otrzymały polecenie, aby meldować o podejrzanych osobnikach, jak na przykład zasikany facet, nieposiadający paszportu lub usiłujący płacić dolarami. To mnie zdołowało. Wolałem uniknąć takiego ryzyka. Brnąc do stacji benzynowej, zbliżyłem się do drogi. Znikąd nie dobiegał żaden hałas, nie było oznak ruchu, oprócz pojedynczego przedniego światła i towarzyszącego mu łomotu opon, co brzmiało jak gdyby tajemniczy pojazd jechał po bruku pokrytym mokrym śniegiem. Nieliczne lampy oświetlające ulicę ukazywały śnieg wirujący nad ziemią, który wyglądał, jakby wisiał w powietrzu. Szedłem jeszcze jakieś trzydzieści metrów po śniegu i lodzie, zanim trafiłem na drogę obok stacji benzynowej. Nie wiedziałem, co mnie czeka, gdy wejdę do środka, ale stacja przypominała jedną z tysięcy takich samych w Europie Zachodniej. Rzeczywiście, wszystko było zbyt nowe i lśniące jak na taką zapuszczoną okolicę. Przekroczyłem chwiejnie drogę, która była rzeczywiście wybrukowana, ale nie tak jak fińskie drogi. Nawierzchnia była stara, pokruszona, pełna co kilka metrów dziur pokrytych lodem. Stojąc pod niebieskim oświetlonym zadaszeniem, uderzałem butem o but, aby oczyścić obuwie ze śniegu i wyglądać przyzwoicie, pokazując na migi, że zgubiłem okulary. Sprawdziłem, że mam rzeczywiście w ręce banknot dwudziestodolarowy. Nie zamierzałem ryzykować, pokazując pięćdziesiątkę lub setkę. Gdyby zobaczyli, że mam przy sobie tyle forsy, mógłbym znów dostać wpierdol. Gdy przekraczałem drzwi, wiatr uderzył z gwizdem w dystrybutory. Wszedłem do nowego ciepłego i czystego świata, położonego tuż przy drodze z mnogością dóbr, jakie można napotkać gdziekolwiek w Europie. Zastanawiałem się, czy nie mam czasem halucynacji. Wydawało się, że tutaj sprzedaje się wszystko: od oleju silnikowego do herbatników i chleba, ale szczególnie piwo w ponadlitrowych butlach stojących w rzędach obok napojów alkoholowych. Brakowało tylko aromatu kawy, na co szczególnie liczyłem. Nic też nie wskazywało, że mają tutaj gorące napoje. Dwaj faceci około dwudziestki popatrzyli na mnie zza lady i powrócili do przeglądania kolorowych magazynów, czując się śmiesznie w czerwono-białych kamizelkach i czapeczkach. Dzisiejszego ranka nie wyglądali zbyt zachęcająco, bo palili papierosy i dłubali w nosach, ale teraz nie szukałem akurat kogoś, kto wygląda jak Tom Cruise. Błąkałem się wokół półek, by wreszcie wziąć garść batonów czekoladowych, a potem trochę zapakowanych w folię zimnych plasterków wędlin z szafy chłodniczej. Być może nie byłem zbyt ostrożny, ale wiedziałem, że teraz najważniejsze jest jedzenie. Gapili się na mnie, kiedy rzuciłem na ladę moje skarby, i musiała minąć chwila, nim zrozumiałem, że słaniam się na nogach. Oparłem dwa palce o ladę, aby odsapnąć, i zapytałem z uśmiechem: – Mówisz po angielsku? Jeden z nich zauważył moją dwudziestkę i zapytał: – Amerykanin? – Nie, nie. Australijczyk. – Zawsze przedstawiałem się jako Australijczyk, Nowozelandczyk albo Irlandczyk, bo ci ludzie są neutralni, mili w obejściu i słyną jako podróżnicy. Mówienie ludziom, że jesteś Anglikiem lub Amerykaninem prowadzi zawsze do tego, że cię oleją, a w każdym kraju, który ostatnio zbombardowałeś, usłyszysz „spierdalaj!” Gapił się na mnie, jakby usiłował pojąć, skąd się wziąłem. – „Crocodile Dundee?”– Pokazałem na migi jak duszę krokodyla. Uśmiechnął się i kiwnął głową. Podając mu banknot, wskazałem na moje zakupy, pytając: – Czy mogę tym zapłacić? Sprawdził coś w skoroszycie – pewnie tabelę kursu wymiany. Za jego plecami zobaczyłem kartony z papierosami marki Camel ułożone starannie wokół firmowego zegara z wielbłądem. Spróbowałem skupić wzrok na wskazówkach i zdołałem ustalić, że jest dopiero 3.30. Nic dziwnego, że tak przemarzłem. Musiałem spędzić kilka godzin pod tamtą budą. Teraz przynajmniej rozgrzewał się mój nos, a ja mógłbym to wziąć za dobry sygnał wskazujący, że świństwo, które siedzi we mnie, traci swoją siłę. Sprzedawca bez zwłoki wymienił dwudziestkę na tutejszą walutę. Moje zziębnięte palce nie radziły sobie z masą banknotów i bilonu. Podstawiłem w końcu dłoń, a drugą zgarnąłem na nią gotówkę. Gdy sprzedawca wręczył mi w torbie moje zakupy, zapytałem: – Gdzie jest stacja kolejowa? – Huh? – zapytał chyba w swoim języku. Nadszedł czas, by zagrać „Thomasa the Tank Engine”. Udałem świst wydobywającej się pary: „Ooo! Ooo! Chug, chug, chug!” Spodobało im się to i zaczęli mnie naśladować, jak przypuszczam, po estońsku. Mój kumpel wskazał na prawo, gdzie droga skręcała w lewo, a potem znikała na dobre. Podniosłem rękę w geście australijskiego podziękowania, wyszedłem na zewnątrz i poszedłem we wskazanym kierunku. Natychmiast uderzył we mnie wiatr. Mój nos i płuca poczuły się, jak gdybym oddychał kawałeczkami rozbitego szkła. Chodnik pokryty był śniegiem i błockiem. Zupełnie inaczej niż w Finlandii, gdzie chodniki były skrupulatnie oczyszczane. Tutaj śnieg był udeptywany i zamieniał się w zamarznięte błoto. Puste puszki i kupy śmieci tkwiące w różnych miejscach zmuszały mnie do podnoszenia nóg, aby nie wywinąć orła. Ponieważ szedłem drogą szukając znaków zapowiadających stację, wrzuciłem na ruszt kawałki bardzo twardej czekolady. Musiałem wyglądać jak ktoś, kto wraca do domu pod dobrą datą po miło spędzonej nocy. Po piętnastu minutach niepewnego spaceru ciemną wyludnioną ulicą przekroczyłem tory kolejowe i poszedłem dalej. Po kolejnych piętnastu minutach wszedłem przez ciężkie szklane drzwi do słabo oświetlonej poczekalni, gdzie unosił się zapach smażonego jedzenia i wymiocin. Jak każda inna stacja kolejowa na świecie, ta także była przytuliskiem dla pijaków, narkomanów i bezdomnych. Wnętrze było betonowe, a podłogę wyłożono kamiennymi płytami. W latach siedemdziesiątych, kiedy prawdopodobnie został zbudowany dworzec, jego projekt musiał nieźle wyglądać na rysownicy. Obecnie budynek miał łuszczące się ściany, był źle oświetlony, zaniedbany, pozbawiony plakatów i pogrążał się w kompletnej ruinie. A jednak to miejsce było przynajmniej ciepłe. Przespacerowałem się przez główną poczekalnię szukając miejsca, w którym mógłbym się zaszyć. Miałem wrażenie, jakbym znowu znalazł się na promie. Wszystkie lepsze miejsca były już zajęte, lecz w końcu znalazłem zakątek i padłem. Zapach uryny i zgniłej kapusty był obezwładniający. Nic dziwnego, że na to miejsce nie było amatorów. Za przegrodą ktoś musiał prowadzić przechowalnię zepsutych warzyw, a codziennie wieczorem, zanim poszedł do domu, miał już zasikaną ścianę. Wyjąłem jedzenie z kieszeni. Tak naprawdę nie miałem na nic ochoty, ale zmusiłem się do zjedzenia dwóch tabliczek czekolady i wędlin, a następnie położyłem się na prawym boku, podciągnąłem kolana pod brodę, a głowę oparłem na rękach wśród nieczystości i niedopałków. Nic mnie nie obchodziło; chciałem tylko spać. Dwie baby zaczęły natychmiast głośno bełkocząc rozwiązywać problemy światowe. Otworzyłem jedno oko, by na nie spojrzeć właśnie wtedy, gdy jakaś nowa dama postanowiła dołączyć do debaty. Wszystkie miały brudne, stare, pocięte i potłuczone twarze, jak gdyby ktoś je pobił lub uchlały się tak bardzo, że same sobie wyrządziły krzywdę. Leżały teraz na podłodze otoczone wałem wypchanych plastykowych toreb powiązanych sznurkami. Każda trzymała w ręce puszkę, zawierającą niewątpliwie miejscowy ekwiwalent piwa. Do mojego kąta wlazł jakiś szurający nogami pijak, zanęcony być może moim wcześniejszym bankietem, i zaczął podskakiwać w miejscu, wymachując rękami. W takich sytuacjach najlepiej udawać tak samo pomylonego lub pijanego, a nawet coś więcej. Podniosłem się, zacząłem wrzeszczeć „Hubba-hubba hubba-hub-ba”, usiłując nadać swoim oczom przerażający wyraz, co mi się też zapewne udało. Złapałem jakąś puszkę i wrzeszcząc tak przez kilka sekund, rzuciłem nią w niego warcząc jak ranne zwierzę. Uciekł, człapiąc, mamrocząc coś i lamentując. To była jedyna pożyteczna lekcja, jaką odebrałem w poprawczaku, prócz faktu, że nigdy nie chciałem tam powrócić. Położyłem się znowu, by zapaść w oszałamiający sen, z którego budziłem się zawsze, kiedy zaczynał się jakiś hałas albo ruch. Nie wyobrażałem sobie, że zostanę napadnięty po raz drugi. Przebudziło mnie bolesne kopnięcie w żebra. Nadal bolała mnie głowa, ale widziałem coraz wyraźniej. Zobaczyłem rozjuszonych facetów przypominających amerykańską grupę policyjną SWAT, w czarnych spodniach wpuszczanych w buty, czarnych bejsbolówkach i nylonowych bluzach obwieszonych przeróżnymi naszywkami i plakietkami. Mieli przy pasach pojemniki wypełnione zapewne gazem lub płynem obezwładniającym. Wrzeszczeli kopiąc po kolei włóczęgów czarnymi wysokimi butami. Dla bezdomnej populacji Tallina było oczywiste, że to pobudka. Przypomniały mi się poranne pobudki, kiedy przechodziłem szkolenie podstawowe. Zrozumiałem aluzję i zacząłem wstawać. Moje ciało było jedną raną. Kiedy na ostatnich nogach opuszczałem stację, musiałem wyglądać jak dziewięćdziesięciolatek, choć miałem nadzieję, że poczuję się nieco lepiej, gdy rozgrzeję mięśnie, i że ból się zmniejszy. Na twarzy i w płucach poczułem lodowate drapanie porannego powietrza. Panowały nadal ciemności czarne jak smoła, ale teraz ruch był większy niż wtedy, gdy dotarłem na dworzec. Z prawej strony przejeżdżały pojedyncze pojazdy; samotna latarnia wysyłała migocące światło, ale tak słabe, że nie trzeba się było tym martwić. W jednym rzędzie parkowało pięć czarnych, bardzo czystych, dużych samochodów; były to chyba land cruisery. Każdy z samochodów ozdobiony był białym trójkątnym logo, takim samym, jakie nosili na plecach członkowie grupy policyjnej. Z oddali dobiegały nadal wrzaski i kłótnie, a ja zobaczyłem trzy moje niedawne sąsiadki wrzucane do jednego z samochodów. Może stąd właśnie brały się skaleczenia na ich twarzach. Skręciłem, zachodząc od drugiej strony budynku stacyjnego. Tam toczyło się inne życie. Nie zauważyłem tego dotychczas, ale do budynku przylegała stacja autobusowa. Był to duży otwarty obszar z wiatami i zbiorowiskiem zniszczonych autobusów pokrytych błotem. Z rur wydechowych wznosiły się w powietrze pióropusze spalin. Ludzie stający na końcu kolejek pchali się, wrzeszcząc, do przodu, chcąc zapewne wsiąść do środka, zanim zamarzną na śmierć. Bagaże umieszczano w ładowniach obok drewnianych skrzynek i tekturowych pudeł obwiązanych sznurkami. Wśród pasażerów przeważały stare kobiety w ciężkich płaszczach, czapkach robionych na drutach i wielkich filcowych walonkach, zapinanych z przodu na zamek błyskawiczny. Jedyne odpowiednie światło płynęło ze stacji kolejowej, a przednie światła autobusu odbijały się w ziemi pokrytej lodem. Z ciemności wyłonił się tramwaj i przejechał na pierwszym planie. Na piętrze budynku stacyjnego widać było okna, jakie spotkać można w biurowcach, ale pokryte wieloletnim brudem. Nie tylko budynek stacji, ale i cała reszta zabudowań znajdowała się w stanie głębokiego zaniedbania. Cała ulica miała asfaltową nawierzchnię w fatalnym stanie: duża część asfaltu była spękana i wyglądała jak lodowe kry, tworząc jak gdyby różne poziomy, które musiały pokonywać przejeżdżające pojazdy. Faceci w czarnych uniformach skończyli swoją robotę. Trochę bezdomnych w ścisłej grupie przechodziło właśnie przez jezdnię, zmierzając może do kolejnego schronienia, inni zaczęli żebrać przed autobusami. Kiedy stali obok pasażerów, trudno było stwierdzić, kto jest biedniejszy. I bezdomni, i ludzie wsiadający do autobusów trzymali w garściach torby na zakupy. Niektórzy śmiali się lub uśmiechali. Współczułem im, uwolnionym od komunizmu, ale nie od ubóstwa. Czekałem, kiedy czarni wsiądą do swoich pojazdów, a gdy to nastąpiło, wróciłem na stację. Moje dotychczasowe miejsce nie zostało sprzątnięte, ale przynajmniej było tu ciepło. Postanowiłem doprowadzić się do porządku. Znalazłem w końcu toaletę, nie wiedziałem jednak, czy przeznaczona jest dla kobiet, czy dla mężczyzn. Było to pomieszczenie wyposażone w kilka kabin i umywalek, a także w żarówkę migającą pod sufitem, i wypełnione odorem moczu, ekskrementów i wymiocin. Postanowiłem się umyć, ale najpierw obejrzałem się w lustrze. Na twarzy nie miałem skaleczeń ani zadrapań, ale włosy sterczały we wszystkie strony. Zwilżyłem dłonie pod kranem i przygładziłem je, czyniąc to szybko, aby się nie przechłodzić. Snując się po stacji, usiłowałem odnaleźć informacje o odjeździe pociągów. Było ich wiele, ale wszystkie po estońsku albo po rosyjsku. Kasa biletowa była nieczynna, ale pisane ręcznie na kawałku tektury zawiadomienie informowało o czymś, co rozpoczyna się o 07:00, a co przyjąłem za godzinę otwarcia kasy. Nie mogłem sprawdzić dokładnego czasu, bo zegar znajdował się w kasie, której okienko zasłonięte było wyblakłą żółtą firanką. Kartki papieru przyklejone do szyby zawierały nazwy miejscowości pisane także cyrylicą. Zobaczyłem słowo Narwa, a obok liczbę 7:07, co wyglądało na godzinę odejścia pociągu. Zrozumiałem, że na zakup biletu będę miał tylko siedem minut. Teraz musiałem jak najszybciej napić się kawy i sprawdzić godzinę. Na stacji wszystko było pozamykane, ale musi przecież istnieć jakaś obsługa pasażerów autobusów. Gdzie są ludzie, tam są także sprzedawcy. Znalazłem rząd aluminiowych kiosków, a w każdym z nich handlowano wszystkim naraz: od kawy do wstążek do włosów, lecz głównie papierosami i alkoholem. Nie zapamiętałem nazwy miejscowej waluty i nadal nie miałem o niej pojęcia, ale udało mi się kupić plastykowy kubek kawy za małą monetę wartości jakichś dwóch pensów. W tym samym kiosku zaopatrzyłem się także w nowy jasnopomarańczowy zegarek z pyskiem szczerzącego się do mnie Simby na oświetlanej tarczy. Łapy lwa spoczywały na wyświetlaczu, który stara sprzedawczyni nastawiła na 06:15. Stałem ze swoją kawą między dwoma kioskami i przyglądałem się tramwajom dowożącym i zabierającym pasażerów. Oprócz wrzeszczących w kolejce, mało kto rozmawiał. Ludzie byli przygnębieni, a całe otoczenie odzwierciedlało stan ich umysłów. Nawet kawa była okropna. Zauważyłem, że tu i tam ludzie zbijali się w grupki, a między nimi krążyły butelki. Kilku młodych facetów siedzących już w autobusie popijało piwo z półlitrowych butelek i paliło. Ubrani byli w znoszone płaszcze, spod których widać było połyskliwe ortalionowe spodnie od dresów. W dziwny sposób to miejsce przypomniało mi Afrykę; wszystko, nawet plastykowe zabawki i grzebienie wystawione w oknie kiosku, było zblakłe i wypaczone. To wyglądało, jak gdyby Zachód zrzucił tutaj całą swoją tandetę, zalewając nią tutejszych mieszkańców. Podobnie jak w Afryce mieli autobusy, pociągi, tramwaje, telewizję, coca-colę w puszkach, ale tak naprawdę nic do siebie nie pasowało. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby cały kraj opatrzony był metką „Madę in Chad”. Kiedy byłem w Czadzie, mówiło się tam, że te wszystkie przedmioty wyglądają porządnie, ale rozpadną się po dziesięciu minutach. Myślałem też więcej o tamtym ataku na promie. Ci faceci w toalecie musieli być z NSA, ale mogli mnie namierzyć tylko wtedy, kiedy sprawdzili listę pasażerów i znaleźli na niej nazwisko Davies. Kiedy wbito pieczęć do paszportu, natychmiast poszła w ruch informacja, że Davidson znajduje się na pokładzie. Ci dwaj, którzy mnie napadli, mogli zostać wynajęci, ale czy inni trafią wkrótce na mój ślad? Wziąłem jeszcze jedną kawę, aby się bardziej rozgrzać, kolejną tabliczkę czekolady, opakowanie aspiryny, aby oczyścić głowę i załagodzić ból w ciele, a następnie zacząłem spacerować dokoła kiosków, rozglądając się za mapami. Połknąłem pierwsze cztery tabletki aspiryny, popijając je tą gównianą kawą. Znalazłem plan Narwy, ale nie było żadnej mapy północno-wschodniej części Estonii. Zerkając na Simbę, zapłaciłem i ruszyłem na stację. Po drodze do kasy biletowej oczyściłem z dżinsów zaschnięte błoto. Czułem, jak wysychają z wolna na rozgrzanym ciele, i miałem nadzieję, że nie cuchnę już tak bardzo. Na dodatek podejrzewałem, że mogli mieć przepisy zabraniające sprzedaży biletów włóczęgom. Byłem pierwszy w trzyosobowej kolejce, kiedy wyblakła zasłona została odsunięta, ukazując zakratowane okienko z małą szufladką, gdzie należało włożyć pieniądze, by otrzymać bilet. Spoza tej fortyfikacji spojrzała na mnie groźnie kobieta wieku około pięćdziesięciu lat, w swetrze i wełnianej czapce na głowie. Uśmiechnąłem się, mówiąc: – Narwa, Narwa? – Narwa – potwierdziła kasjerka. – To dobrze. Ile płacę?– zapytałem pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący. Przysunęła mały bloczek i napisała „Narwa”, a obok „707”. Nie wiedziałem czy to „707” oznacza koszt biletu w miejscowej walucie, czy też godzinę odjazdu pociągu. Wsunąłem do szufladki banknot z napisem 1000. Moje 20 dolarów powędrowało do kasy. Kasjerka odeszła od okienka, wróciła i w szufladce ukazał się kawałek papieru tak cienkiego, jak delikatna tkanina. Wyjąłem go domyślając się, że to musi być coś w rodzaju pokwitowania. – Narwa, bilet? – upewniłem się. Wymamrotała coś ponurym głosem. Cholera, nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Nie zapytałem o peron. Muszę go sam znaleźć. Stacja w Tallinie wydawała się stacją początkową we wszystkich kierunkach. Nie był to londyński St Pancras albo Victoria Station. Perony znajdowały się na zewnątrz poczekalni, były nierówne, miały zniszczoną nawierzchnię, a w szczelinach widać było lód. Popękany beton wykruszył się, a spod spodu wyglądało zardzewiałe zbrojenie. Pociąg był starym rosyjskim monstrum z reflektorami wielkimi jak oczy cyklopów; ich światło wydawało się niebieskawe, ale działo się tak niewątpliwie dlatego, że były brudne. Z przodu każdej lokomotywy znajdowała się drewniana tabliczka z nazwą miejsca przeznaczenia i to była jedyna pomoc, na którą można było liczyć. Szedłem wzdłuż peronu, przepychając się wśród innych pasażerów i szukając słowa „Narwa”. Znalazłem wreszcie skład, ale chciałem zapytać któregoś z pasażerów obładowanych torbami, szedłem więc wołając: – Narwa, Narwa? Jakiś starszy człowiek popatrzył na mnie jak na przygłupa, wymamrotał coś nie wyjmując papierosa z ust, więc żarzący się ogienek podskakiwał w górę i w dół, a potem sobie poszedł. Przynajmniej obdarzył mnie kiwnięciem głową, wskazując właściwy pociąg. Szedłem wzdłuż peronu wypatrując pustego wagonu, słysząc zewsząd odgłosy porannego kaszlu i wypluwanej flegmy – ludzie czyścili drogi oddechowe, wyrzucając z siebie wprost na peron wszystko, co mieli w nosach i ustach, by na koniec wsadzić papierosa między wargi. Nie widząc ani jednego pustego wagonu, wsiadłem do pierwszego lepszego, zajmując miejsce w wolnym rzędzie siedzeń. Podłogę wagonu tworzyły zespawane płyty stalowe; siedzenia też były skonstruowane ze stali i wyposażone w dwa cienkie pasy winylu – jeden pod plecy, a jeden pod tyłek. Pod sufitem tkwiły czterdziestowatowe żarówki. Wyposażenie było funkcjonalne. W porównaniu z tym, co na zewnątrz, panowała zaskakująca czystość i, co najważniejsze, było ciepło. 30. Koła pociągu rytmicznie stukały o szyny, a ja gapiłem się w ciemność za oknem. Krajobrazu za oknem nie było widać, jedynie światła, zdaje się, że z fabryk oraz z okien podobnych do więzień bloków mieszkalnych. Siedziałem przy oknie, tuż obok rozsuwanych drzwi z przodu wagonu, a bezpośrednio pod moim fotelem – Bogu niech będą dzięki – umieszczony był grzejnik. Sądząc po informacji w przewodniku, spędzę tak ponad pięć następnych godzin, co z pewnością dobrze zrobi moim dżinsom. W całym wagonie było może jeszcze z tuzin innych pasażerów, wyłącznie mężczyzn, większość z jakimiś reklamówkami. Pogrążeni byli głęboko w swoich myślach albo przysypiali, z brodą raz po raz opadającą im na piersi. Drzwi otwarły się z hurkotem i do wagonu weszła czterdziestokilkuletnia kobieta w szarym, o kilka numerów na nią za dużym płaszczu. Przez ramię miała przerzuconych z tuzin popołudniówek. Zabełkotała jakieś pytanie. Wykonałem gest oznaczający grzeczne „nie, dziękuję”, na co ona wyraźnie się zirytowała. Gdy ponownie gestem ręki, potrząśnięciem głową i moim przyjemnym australijskim uśmiechem dałem jej do zrozumienia, że nie reflektuję na gazetę, sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła bloczek, podobny do tego, którym posłużył się ten skwaszony babsztyl w kasie biletowej. Zrozumiałem, że jest konduktorką, a sprzedażą gazet trudni się przy okazji. Podobnie jak ja, szukała zarobku gdziekolwiek mogła. Wyłowiłem mój świstek. Obejrzała go, zawarczała coś i zwróciwszy mi bilet, kiwając się w takt ruchu pociągu, skierowała się ku następnemu pasażerowi. Nie omieszka zapewne nadmienić mu, że na pokładzie znalazł się jakiś kretyn. Sądząc po tym, w co zamierzałem się pakować, zbytnio się nie myliła. Zaczęliśmy zwalniać, w końcu pociąg stanął. W ciemności mogłem dostrzec fabrykę z całym szeregiem olbrzymich kominów. Stacja nie miała peronu – robotnicy musieli wysiadać bezpośrednio na tory. Wyglądało na to, że można tu było łazić wszędzie, nawet między wagonami. Pociąg ruszył ponownie, ale zatrzymywał się co jakieś dziesięć minut, aby wysadzić kolejną grupę robotników. Po każdym postoju stary silnik lokomotywy wytężał się, aby nabrać szybkości, produkując kłęby czarnego dymu, który szybko mieszał się z pozostałym świństwem, pompowanym z fabrycznych kominów. Koleje brytyjskie w porównaniu z estońskimi wyglądały na szczyt nowoczesności, ale tutaj pociągi przynajmniej jeździły według rozkładu, były ciepłe, czyste i na dodatek tanie. Myślę, że dobrze byłoby zaprosić paru estońskich naczelników kolei do Zjednoczonego Królestwa, aby pokazali naszym chłopcom, jak to można osiągnąć. Pociąg, telepiąc się i podskakując, przebijał się krętą drogą przez ponury przemysłowy krajobraz. Po półgodzinie światła zaczęły zamierać i wkrótce za oknem miałem tylko ciemność. Postanowiłem pójść w ślady ostatniego już pozostałego w wagonie współpasażera i trochę się przespać. Było niewiele po pół do dziesiątej i świt przeistoczył się w końcu w dzień. Niebo miało ponurą szarą barwę, dość dobrze pasującą do otoczenia. Przez zabrudzone szyby widziałem po obu stronach torów rzędy uginających się pod ciężarem śniegu drzew, które zapewne miały chronić torowisko przed zaspami. Za nimi rozciągały się albo puste, pokryte dziewiczym białym śniegiem płaszczyzny pól, albo gęste sięgające horyzontu lasy. Przewody telefoniczne i wysokiego napięcia, biegnące wzdłuż torów, podobnie jak drzewa, obciążone były śniegiem i zwisającymi z nich lodowymi stalaktytami. Pociąg nadał pokonywał dość powoli odległość między kolejnymi stacjami, może z powodu pogody, a może ze względu na stan torów. Po godzinie i paru postojach pojawiły się skutki spożycia wędliny i czekolady. Nie widziałem żadnych oznaczeń, wskazujących na umiejscowienie toalet. Nawet nie byłem pewien, czy w ogóle się tu znajdowały. Jeśli nie, będę zmuszony zrobić to na korytarzu i wyjaśnić potem, że taki jest stary australijski zwyczaj. Przeszedłem obijając się na lewo i prawo przez dwa wagony, aż w końcu znalazłem toaletę. Była taka jak reszta pociągu – skromna, ale czysta i działająca. Naodrywałem z rolki trochę sztywnego papieru i wrzuciłem do muszli tak, aby jako tako ją zatkać. Opuszczając suche już teraz dżinsy i siadając na zimnym ceramicznym kancie klozetu, szybko powąchałem ich materię. Całkiem nieźle, zważywszy na to, co się zdarzyło; zawsze mogłem zwalić na jakiegoś kocura. Siniaki na udach zdążyły już ładnie urosnąć; wkrótce ściemnieją i zleją się z poprzednimi. Gdy mięsno-czekoladowa mieszanka zaczęła z siłą torować sobie drogę do wyjścia, skupiłem się na panowaniu nad tym procesem, czekając na moment, gdy będę mógł złapać swoją polisę ubezpieczeniową, którą, zawiniętą w dwie prezerwatywy i wetkniętą przy użyciu mydła z helsińskiego hotelu, miałem w odbycie. To jedna z tych rzeczy, których nauczyłem się w poprawczaku. Był to najlepszy sposób na uchronienie mojej piętnastopensowej tygodniówki przed kradzieżą. Folia plastikowa nie była jednak tak dobra, jak teraz prezerwatywa. Cała sprawa z odzyskiwaniem glejtu lekko śmierdziała, ale jak tylko rozsupłałem węzeł na pierwszej prezerwatywie, wyciągnąłem z niej drugą i umyłem ręce – tutejsze toalety zaopatrzone były w bieżącą wodę i mydło – wszystko ponownie stało się świeże i pachnące. Nadal byłem zachwycony estońską koleją, a tu nagle jakbym znowu znalazł się na trasie między Londynem a Kings Lynn: spłuczka nie działała. Zostałem jeszcze przez chwilę, aby się umyć. Powróciwszy do swojego wagonu, zająłem się studiowaniem planu Narwy, starając się zlokalizować miejsce, gdzie znajdę Konstantina. Według Simby do przyjazdu była jeszcze godzina. Siedziałem więc raczej zadowolony z faktu, że czekolada zadziałała i że nie będę już musiał w Narwie tracić czasu na oczekiwanie, aż natura da o sobie znać. Połknąłem na sucho kolejne cztery aspiryny i spojrzałem w okno. Nic dziwnego, że ludzie chcieli wysiadać, zanim dotrą w tę część kraju. Tutaj bowiem musiał zaczynać się ten olbrzymi północno-wschodni rejon przemysłowy, zbudowany pod rządami Sowietów. Nie było już śladu po otwartych przestrzeniach i dzikich lasach; krajobraz wypełniały teraz wyłącznie gigantyczne hałdy żużlu, potężne taśmociągi i fabryki dymiące na całego. Przetoczyliśmy się teraz przez kolejne odrapane blokowisko, w którym z każdego okna zwisały telewizyjne anteny, a niekiedy także olbrzymie staroświeckie anteny paraboliczne. Żadnych ogrodów czy placów zabaw, jedynie parę samochodowych wraków, ustawionych na betonowych bloczkach. Nawet śnieg miał szarą barwę. Pociąg zatrzymywał się teraz częściej, ale sceneria za oknem właściwie się nie zmieniała, z wyjątkiem tego, że obecnie każdą piędź ziemi wzdłuż torów zajmowały niewielkie ogródki działkowe. Nawet przestrzeń pod potężnymi słupami trakcji wysokiego napięcia przeistoczono za pomocą pozszywanych kawałków folii w małe szklarnie. Właśnie, gdy uznałem, że już nic bardziej deprymującego nie zobaczę, pociąg minął trzy samochody, stojące ciasno zderzak w zderzak na skraju drogi. Były wypalone i całe podziurawione kulami. Nie było na nich ani śniegu, ani nawet szronu, a wokół leżało pełno potłuczonego szkła. Prawdopodobnie zostały ostrzelane i spalone nie tak znów dawno temu. Z tego, co już wiedziałem, w środku równie dobrze mogły znajdować się spalone ciała. Przechodząca obok para dzieciaków nawet nie spojrzała na wraki. Pociąg zatrzymał się z dygotem i głośnym zgrzytem hamulców. Znaleźliśmy się chyba na bocznicy. Po obu stronach stały opatrzone rosyjskimi napisami cysterny i wagony towarowe, ośnieżone i usmarowane olejem. Ponownie poczułem się jak w scenie z filmu o agencie Harrym Palmerze, z tym, że Michael Caine miałby na sobie garnitur i trencz, a nie poplamione szczynami dżinsy. Wyglądało na to, że pociąg zjechał na bocznicę, stanął sobie, i na tym koniec. Sądząc po ilości otwieranych drzwi, przyszedł czas na wysiadkę. Witamy w Narwie. Za oknem widziałem ludzi wyskakujących ze swoimi pakunkami na szyny. Ostatni współpasażer z mojego wagonu zbierał się do wyjścia. Zrobiłem więc to samo, przedarłem się przez zaśnieżony labirynt torów i poszedłem tropem innych w stronę starego budynku z kamienia. Zdaje się, że powstał dopiero po 1944 roku, przeczytałem bowiem, że Rosjanie, „wyzwalający” Estonię spod okupacji niemieckiej zrównali całe miasto z ziemią, po czym zbudowali je od nowa. Przez pomalowane na szaro dwuskrzydłowe metalowe drzwi dostałem się do hali biletowej. Pomieszczenie miało wymiary zaledwie dziesięć na siedem metrów. Pod ścianami stało parę starych plastykowych krzeseł szkolnego typu. Ściany pokrywała ta sama gruba, lśniąca szara farba, którą pomalowano drzwi, a także wydrapane w niej liczne graffiti. Myślałem, że podłoga była po prostu z surowego betonu, dopóki nie zauważyłem dwóch ostatnich płytek kamiennych, które widać odmówiły rozstania się ze swoim domem. Kasa była nieczynna. Obok okienka przymocowano grubą drewnianą tablicę z plastikowymi paskami, na których wypisano cyrylicą nazwy różnych docelowych miejscowości. Szukałem wzrokiem czegoś, co przypominałoby słowo Tallin. Wszystko wskazywało na to, że pierwszy powrotny pociąg odchodził codziennie o 8:22, ale nawet gdyby wśród obsługi znalazł się ktoś mówiący po angielsku, to teraz nie było tu nikogo takiego, toteż informacja ta pozostała niepotwierdzona. Obszedłem obowiązkowego pawia rzuconego na ziemię i przez główne wyjście opuściłem halę. Po lewej stronie było coś, co należało uznać za dworzec autobusowy. Autobusy pochodziły z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, były zniszczone, niektóre nawet ręcznie pomalowane. Ludzie pchali się do środka i, dokładnie tak jak w stolicy, kierowca wrzeszczał na nich, a oni na siebie nawzajem. Nawet śnieg był identyczny jak w Tallinie – brudny, zdeptany i zdradziecko śliski. Z rękami głęboko w kieszeniach przeciąłem pełną dziur jezdnię i poszedłem wzdłuż ulicy Puszkina, która według planu miasta, który miałem w głowie, była tu główną ulicą. Do miejsca, w którym mieszkał Konstantin, nie powinno być daleko. Ulica Puszkina obramowana była wysokimi budynkami. Po lewej stronie za nimi znajdowała się chyba jakaś podstacja wysokiego napięcia, od której odchodziły potężne słupy, absurdalnie ustawione na ulicy i chodnikach, tak że przechodnie musieli znajdować sobie drogę między nimi. Rosjanie mieli chyba tendencję do lokowania obiektów przemysłowych jak najbliżej źródeł prądu. Jeśli zostawało im jeszcze trochę przestrzeni, wciskali tam kwatery robotnicze, mając głęboko gdzieś, jak ci ludzie mają w takich warunkach żyć. Widziałem już dużo, ale to miejsce było wyjątkowo biedne i podupadłe. Najnowsze z budynków pochodziły chyba jeszcze z lat siedemdziesiątych, a i te już się rozpadały. Szedłem w górę ulicy po jej prawej stronie. Wyglądała na spokojną, tylko niekiedy przejeżdżał nią ciągnik albo jedna lub dwie ciężarówki z przyczepą na rosyjskiej rejestracji. Jezdnia i chodniki były czarne od smaru i spalin, pomieszanego z rozpryskiwanym przez pojazdy błockiem. Święta nie zawitały jeszcze do Narwy. Zastanawiałem się, czy w ogóle kiedykolwiek tu dotrą. Żadnych dekoracji świątecznych, światełek czy czegokolwiek nawet w oknach mieszkań, co by w jakiś sposób zwiastowało nadejście świąt. Mijałem ponure sklepy, w których na wystawach reklamowano wszystko, począwszy od używanych pralek, a na filmach wideo z Arnoldem Schwarzeneggerem skończywszy. Doszedłem do małego supermarketu. Mieścił się w starym budynku, ale na chodnik padało z niego najbardziej rzęsiste światło, jakie chyba do tej pory widziałem. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by tu wejść, szczególnie, że od czasu mięsiwa i czekolady, z którymi to dawno się już pożegnałem, nic więcej nie jadłem. Jakiś stary człowiek leżał na kartonie przy osłoniętym dachem wejściu. Głowę miał owiniętą szmatami, a ręce paskami płótna. Skórę twarzy miał pociemniałą, z wrośniętym w nią brudem, w brodzie mógłby spokojnie założyć warzywnik. Obok stała odwrócona do góry dnem skrzynka po pomidorach, na której leżał stary śrubokręt oraz dwa pilniki, wyraźnie na sprzedaż. Nie spojrzał nawet na mnie, gdy go mijałem. A przecież wyglądałem chyba na kogoś, kto byłby skłonny kupić zardzewiałe narzędzia. Rozkład sklepu odpowiadał dokładnie rozkładowi niewielkich prowincjonalnych sklepów sieci Spar w Anglii. Nawet niektóre produkty były takie same: pasta do zębów firmy Colgate, orzeszki KP i krem do golenia Gillette, choć to byłoby raczej wszystko, nie licząc skrzynek piwa i pokaźnej chłodziarki z szeregami luźno rozłożonych, jak w złudnym rogu obfitości, różnych kiełbasek, wśród których były również podejrzanie czerwone parówki, takie same jak te, które odważyłem się skosztować na promie. Sięgnąłem po dużą torbę chipsów, dwie paczki żółtego sera w plasterkach i cztery podłużne bułeczki. Nie wziąłem nic do picia, miałem bowiem nadzieję, że dostanę coś ciepłego u Konstantina. Poza tym z wyjątkiem piwa i półlitrówek z wódką niewiele było do wyboru. Do odkupywania skradzionych mi wcześniej przyborów toaletowych nie miałem głowy. Po takie rzeczy zwykle wpadałem do sklepu, gdy właśnie były mi potrzebne, ale w tym kraju nie zamierzałem pozostawać aż tak długo. Poza tym nie widziałem tu jeszcze nikogo, kto by specjalnie zawracał sobie dupę higieną. Zapłaciwszy, wziąłem sobie dwie reklamówki, do jednej zapakowałem jedno opakowanie sera i dwie bułki, resztę włożyłem do drugiej. Wychodząc, położyłem jedną torbę obok starego na tekturze. Chipsów mu nie kupiłem, ponieważ podejrzewałem, że jego bezzębne dziąsła nie dałyby im rady. Wiedziałem, co znaczy spędzanie wielu godzin na zimnie. Ruszyłem dalej, z rękami w kieszeniach kurtki i torbą, która zwisając z prawego przegubu, obijała mi się rytmicznie o biodro. Ominąłem słup wysokiego napięcia, który na poły stał na chodniku, na poły po drugiej stronie płotu jakiejś małej fabryczki, i zobaczyłem przed sobą kolejne ponure szeregi bloków mieszkalnych, identycznych jak te, które widziałem z okien pociągu. Na blokach nie było żadnych tabliczek z nazwą ulicy, jedynie namalowane z szablonu numery. No, przynajmniej w tej kwestii moje rodzinne miasteczko górowało nad Narwą: tam przynajmniej domy nosiły nazwy historyczne wzięte z Opowieści kanteberyjskich Chausera. Reszta jednak była bardzo podobna do tego, co widziałem teraz – butwiejące framugi okien i zaklejone szarą taśmą pęknięcia na szybach. Przypomniałem sobie powód, dla którego jako dziewięciolatek postanowiłem, że możliwie jak najszybciej opuszczę raz na zawsze tę zapyziałą dziurę. Było dopiero pół do drugiej, ale w mieście już przydałoby się uliczne oświetlenie. Niestety, nie stało tu w gotowości zbyt wiele latarń. Po około stu metrach wreszcie zaczęło się coś dziać. Doszedłem do olbrzymiego parkingu, pełnego samochodów i autobusów. Ludzie, którzy zdawali się taszczyć ze sobą wszystkie rodzaje pakunków, toreb i walizek, próbowali przekrzyczeć się ponad rykiem silników i sykiem hydraulicznych hamulców. Scena jak z kroniki filmowej, pokazującej ruch uchodźców na granicy. Im byłem bliżej, tym bardziej przypominało to miejsce, w którym Han Solo z „Gwiezdnych wojen” mógłby znaleźć brakujące części do swojego statku kosmicznego. Na dodatek niektórzy ludzie naprawdę wyglądali bardzo dziwnie. Zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście znalazłem się na przejściu granicznym, na drodze przez most do albo z Rosji. Mój filmowy Harry Palmer byłby tu regularnym gościem. Parking pełen był nowiutkich audi, starych BMW, a także Ład każdego modelu, rocznika oraz wszelkiej maści. Jednak Fordy Sierra wyglądały tu dziwnie nie na miejscu. Stały ich tu całe hordy. Teraz zrozumiałem, gdzie trafiały wszystkie te używane auta, których nie zdążyły zakupić firmy taksówkowe, jeżdżące mniejszymi modelami. Obrzeża parkingu zajmowały kantory wymiany walut, tam też w tych budkach można było kupić wszystko, co tylko państwo Czad było w stanie wyprodukować. Poszedłem w kierunku małej zielonej ogrodowej budki na kółkach, z odsuwanym okienkiem, uważając przy tym na tiry, które po przejściu przez kontrolę graniczną z hukiem przejeżdżały obok. Twoja sprawa, czy uda ci się uskoczyć na czas z drogi. Do szyby kiosku od wewnątrz przyklejone były marlboro, camele oraz milion różnych marek papierosów. Rodzajów zapalniczek było równie dużo. Sprzedawca, starszy facet, ze swoją śniadą cerą i grubymi siwymi kręconymi włosami wyglądający na Cygana, pokazał mi wykaz kursów. Zdaje się, że mogłem za jednego dolara amerykańskiego dostać około 12 EEK, cokolwiek ten skrót oznaczał. Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle, ale baterie Duracell można było tu kupić za dwie EEK sztuka – albo to była okazja stulecia, albo nie nadawały się do niczego. Nie chciałem dać po sobie poznać, że mam pieniądze, usiadłem więc na śmietniku za kioskiem, wyciągnąłem ze skarpetki ciepły studolarowy banknot i szybko nałożyłem ponownie but na nogę. Po przeprowadzeniu pół tuzina różnych testów, mających na celu sprawdzenie autentyczności banknotu, z wąchaniem go włącznie, na koniec facet wyraźnie ucieszył się z nabycia twardej waluty, ja zaś równie zadowolony byłem z pliku estońskich banknotów. Pozostawiłem więc za sobą obóz uchodźców i ruszyłem dalej ulicą Puszkina w stronę ronda, od którego, jak pamiętałem z mapy, prowadziła ulica, której szukałem. Zapraszająco wyglądały jedynie budynki zgrupowane wokół ronda. Migające neony informowały, że są to „Komfortbary”. Z zamontowanych na zewnątrz głośników ryczała muzyka. Kiedyś musiały to być zwykłe bary czy sklepy, lecz teraz okna zamalowano. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, aby zrozumieć, co oferowano po drugiej stronie emulsyjnego parawanu, ale żeby jednak nie było co do tego wątpliwości, na witrynach wymalowano kobiece postaci, opatrzone zrobionym z szablonu tekstem, precyzującym pojęcie „komfortu”. Najlepszym z obrazków był ten na niebieskiej szybie, przedstawiający Statuę Wolności z twarzą Marilyn Monroe, podciągającą kieckę, tak że pomiędzy nogami widoczny był as pikowy. Pod spodem napis po angielsku głosił „Ameryka. Pierdol ją tutaj”. Nie byłem zbyt pewien, co to miało dokładnie oznaczać, ale Rosjanie, którzy rzędem parkowali swoje ciężarówki, nie mieli problemu z odczytaniem tego menu. Przystanąłem na rondzie, aby sprawdzić, którą drogą mam teraz iść, kiedy dwa białe suzuki vitara z migającymi na niebiesko i czerwono kogutami na dachu z piskiem opon zatrzymały się przed barem Marilyn. Z każdego z samochodów wyskoczyło po trzech facetów, ubranych identycznie jak oddziały specjalne na dworcu w Tallinie, choć z innym logo, przyszytym na plecach skórzanych kurtek. Napisu nie mogłem z tak daleka odczytać, ale był czerwony i użyto czcionki podobnej do tej, którą stosuje się na strojach do surfingu. Wyjęli pałki, nieco mniejsze od tych, które miała ekipa na stacji, i wpadli do środka. Przystając na progu jakichś drzwi, aby popatrzeć, wyjąłem z siatki jedną z bułek. Rozchyliłem ją, wcisnąłem kilka plasterków sera oraz trochę chipsów i obserwowałem, jak obok samochodów zaparkowała teraz sterana zielona policyjna łada. Dwie postaci w futrzanych czapkach nie ruszyły się ze środka. Przestępowałem z nogi na nogę, aby mi stopy nie marzły. Suzuki były czyściutkie jakby wyszły prosto z salonu samochodowego, a na drzwiach miały emblemat z numerem telefonu i napis, który zdaje się składał się z liter „DTTS”. Wóz policyjny rozpadał się wręcz na części i wyglądało na to, że oznaczenia boczne wymalowano na nim ręcznie. Przez następne pięć minut nic specjalnego się nie działo. Sznur samochodów przewinął się przez rondo, a ja konsumowałem sobie swoją bułkę, zagryzając chipsami. Kilka z mijających mnie samochodów było całkiem nowych – Audi, Mercedesy, Volkswageny – ale nie było ich dużo. O przewagę walczyły tu raczej stare Fordy Sierra oraz Łady. Właśnie kończyłem składać sobie drugą kanapkę, gdy ekipa w czerni wywlekła między sobą z baru trzech amatorów seksu. Wszyscy trzej byli w garniturach, z twarzy na białe koszule kapała im krew i swoimi eleganckimi butami rysowali lód pod nogami. Wrzucono ich na siedzenia z tyłu samochodów i poczęstowano porcją pałek. Pozatrzaskiwano drzwi, a jeden z ekipy, zauważywszy policyjny radiowóz, odgonił go gestem ręki. Nikt z przechodniów nawet nie spojrzał na to, co się działo; trudno było stwierdzić, czy ze strachu, czy z obojętności. Włączywszy reflektory, policyjny samochód odjechał z hurkotem w stronę przejścia granicznego. Załoga wozów Suzuki odjechała także, ja dokończyłem robić kanapkę i ruszyłem przez rondo, za którym skręciłem w prawo, w stronę rzeki. Tam znajdowało się miejsce, którego adres dostałem od Liv – ulica Viru. Zaatakowałem tę ostatnią bułkę z resztką sera i chipsów, nadal zastanawiając się, jakiej to zniewagi dopuścili się wobec Marilyn owi trzej dżentelmeni. Jakbym nie miał się o co martwić. 31. Podobnie jak reszta miasta, ulica Viru wyglądała przygnębiająco: szare, biedne bloki, jeszcze więcej czarnego śniegu, po prostu kolejna zaniedbana ulica. W środku tego wszystkiego absurdalnie wyrastał nagle powyginany kadłub wypalonego elektrycznego samochodziku z wesołego miasteczka, z czarnym, powykręcanym długim pałąkiem. Bóg raczy wiedzieć, skąd się tam znalazł. W ruchu była jedynie sfora pięciu lub sześciu psów, z wiszącą nad nimi chmurą wilgoci parującej z ich ciał, podczas gdy biegały w kółko, obwąchując i obsikując wszystko, co tam ciekawego znalazły na ziemi. Nie widziałem nic złego w rzuceniu im torby z opakowaniem po serze i chipsach na ziemię. Kiedy wejdziesz między wrony... Co jakiś czas mijał mnie klekocząc resztkami łożysk kulkowych jakiś połatany Ford Sierra. Ludzie w środku patrzyli na mnie jak na wariata – nikt normalny nie zapuszcza się pieszo w taką dzielnicę. I mieli zapewne rację, biorąc po uwagę ilość oparów siarki, które wdychałem. Ewidentnie gdzieś w pobliżu znajdowała się kolejna życzliwa środowisku fabryka. Wciskając ręce głębiej w kieszenie, a głowę w kołnierz, starałem się nadać swojej sylwetce tak samo nędzny wyraz, jaki mieli tu wszyscy wokół. Wziąwszy pod uwagę to, co widziałem w „komfort-barze”, postanowiłem unikać, jak tylko możliwe, kontaktu z dorabiającą sobie na boku strażą miejską. W porównaniu z nią, policja państwowa była chyba o wiele łagodniejsza. Ulica Viru poczęła skręcać w prawo, jakieś pięćset-sześćset metrów przede mną rysował się oblodzony przeciwległy brzeg rzeki. Tam była już Rosja. Zbliżając się do zakrętu mogłem zerknąć w dół urwiska, gdzie dwieście metrów niżej płynęła rzeka Narwa. Za zakrętem, czterysta metrów dalej widniał most drogowy. Rzędy samochodów ustawiły się w kolejce do opuszczenia Estonii. Ruch pieszych, z walizkami i wszelkiego rodzaju pakunkami i torbami w rękach, odbywał się w obu kierunkach. Po rosyjskiej stronie przejścia granicznego ustawiono szlabany, przy których odbywała się kontrola dokumentów. Jeśli oznaczenia na mapie były właściwe, dom z numerem 87 powinien wkrótce pojawić się po mojej prawej stronie, zaraz za zakrętem, w stronę rzeki. Nie był to blok, tak jak się spodziewałem, lecz duża stara kamienica, w której teraz mieścił się bar. Tak przynajmniej obwieszczał biały nieświecący się neon nad butwiejącymi drewnianymi drzwiami. Z fasady odpadły duże płaty tynku, odsłaniając czerwoną cegłę. Budynek był trzypiętrowy i zupełnie nie pasował do reszty otaczających go z trzech stron jednakowych betonowych bloków. Większość okien na ostatnim piętrze była zasłonięta wewnętrznymi okiennicami. Nigdzie nie widziałem firanek. Był natomiast inny, także niewłączony neon przedstawiający mężczyznę z papierosem w ustach, pochylającego się nad stołem bilardowym oraz kufel piwa obok. Zgodnie z wywieszką bar powinien być czynny od 8 do 22. Poruszyłem klamką, ale okazało się, że jest zamknięty. Pod domem stały zaparkowane cztery samochody. Jednym z nich było świeżutkie i lśniące czerwone Audi. Dwa jeepy Cherokee miały już kiedyś lepsze dni – oba były granatowe i miały rosyjską rejestrację. Czwarty wóz był natomiast w najgorszym stanie spośród samochodów, które widziałem w Estonii, jeśli nie liczyć wypalonego samochodziku z lunaparku. Była to czerwona, ręcznie pomalowana Łada, która musiała należeć do jakiegoś nastolatka. Półkę przy tylnej szybie zapełniały domowej produkcji głośniki, z których jak spaghetti zwisały zwoje drutów. Bajeranckie jak cholera, szczególnie z tym stosem starych gazet na tylnym siedzeniu. Zajrzałem przez zarośnięte brudem okna na parterze. Żadnych świateł ani dźwięków. Przeszedłem na tył, od strony rzeki, i zauważyłem światło sączące się z okna na trzecim piętrze. Dawała je pojedyncza, samotna żarówka. Jakbym odkrył życie na Marsie. Wróciłem do drewnianych drzwi, nacisnąłem dzwonek domofonu, tuż przy wywieszce informującej o godzinach otwarcia baru. Dom był w opłakanym stanie, ale domofon miał się lepiej. Nie można było jednak stwierdzić, czy działa, więc nacisnąłem guzik ponownie, tym razem na dłużej. Dały się słyszeć trzaski i zgrzyty, po czym odezwał się męski głos – na poły znudzony, na poły wkurwiony. Nie miałem pojęcia, co miał znaczyć jego bełkot. – Konstantin – powiedziałem – szukam Konstantina. Usłyszałem rosyjski czy estoński odpowiednik „ee, czego?”, potem dobiegł mnie kolejny bełkot oraz jakieś podniesione głosy w tle. Kiedy facet ponownie do mnie się odezwał, można było zinterpretować treść tego, co powiedział, jako „Czego tu szukasz, odpierdol się”. Trzeszczenie ustało, zbyto mnie. Zadzwoniłem jeszcze raz, zakładając, że jeśli wystarczająco go wkurzę, zejdzie na dół, aby mi to oznajmić. Przynajmniej byłby to jakiś postęp. Nastąpiły jakieś krzyki, których znaczenie pojąłem, ale nie dawałem za wygraną. – Konstantin? Konstantin? Aparat umilkł ponownie. Nie byłem pewien, czy coś będzie się po tym działo, czy nie, pozostałem więc na miejscu. Po mniej więcej dwóch minutach dał się słyszeć odgłos odciąganych zasuw po drugiej stronie drzwi. Odsunąłem się, robiąc miejsce otwierającym się drzwiom. Za nimi były drugie z grubej żelaznej siatki, nadal zamknięte, za kratą zaś stał siedemnasto– czy osiemnastoletni chłopak o wyglądzie wskazującym na to, że zapatrzył się zbytnio na modę panującą wśród gangów w Los Angeles. Założyłbym się, że Łada należała właśnie do niego. – Mówisz po angielsku? – Te, szukasz Konstantina? – Tak, Konstantina, jest tu? Obdarzył mnie wielkim uśmiechem. – Tak, oczywiście, że jest, bo to ja, człowieku. Ty jesteś ten Anglik, nie? Przytaknąłem z uśmiechem, próbując powstrzymać śmiech na widok tej próby dostosowania sposobu mówienia do stylu ubierania się. To po prostu nie funkcjonowało, szczególnie przy tym jego rosyjskim akcencie. Promieniał, mierząc mnie całego wzrokiem. – Dobra, elegancie, wchodź. Rzeczywiście. Nie wyglądałem na kogoś, kto właśnie wyszedł od krawca. Pewnie oczekiwał faceta w meloniku. Odsunął dwie zasuwy w żelaznych drzwiach. Kiedy tylko znalazłem się wewnątrz, drzwi i krata ponownie zostały porządnie zamknięte, a klucze wyjęte z zamków. Uniósł ręce. – Hej, możesz mnie nazywać Wosimem – zamachał w powietrzu palcami, a raczej tymi, które mu pozostały – wszyscy tak na mnie mówią. To po rosyjsku znaczy osiem. Ponownie obrzucił mnie spojrzeniem, podczas gdy uśmiechnęliśmy się obaj z żartu, który on musiał już zapewne serwować ludziom tysiące razy. – Za mną, angielski panie. Po drewnianych schodach poszedłem za Wosimem na górę, na pierwsze piętro. Balustrada była z surowego drewna, a nagie stopnie powyginane ze starości. Światła nie było, jeśli nie liczyć bladej poświaty dochodzącej z okien parteru. Z trudem widziałem, gdzie stawiam stopy. Ten stary dom musiał być kiedyś wspaniałą budowlą. Nie mogłem dojrzeć żadnych śladów baru, ale przynajmniej było tu ciepło i sucho – może nawet za sucho. Panował zaduch typowy dla tych zakurzonych, ogrzewanych na okrągło pomieszczeń, w których nigdy porządnie nie otwiera się okien. Nasze kroki odbijały się echem na klatce. Wosim szedł o jakieś trzy kroki przede mną. Miał na nogach parę butów Nike w najbardziej krzykliwej kombinacji żółci i purpury, jaką w życiu widziałem. Nad nimi widziałem luźne, niebieskie dżinsy w stylu hip-hop, sprane w procesie produkcji – z rodzaju tych, które mają okropne wielkie białe smugi, i krótką czarną kurtką ze sztucznej skóry z emblematem Los Angeles Raiders naszytym na plecach. Dotarliśmy do podestu między piętrami i skręciliśmy dalej, na drugie piętro. Słabe światło sączyło się przez zamknięte okiennice. Wszystkie drzwi w korytarzu były płycinowe, a porcelanowe gałki uchwytów pomalowane w kwiatki; to musiało być kiedyś imponujące miejsce. Minęliśmy drugie piętro i podążyliśmy wyżej na trzecie, a potem przeszliśmy przez obszerny hol. Otwierając jedne z drzwi po stronie wychodzącej na rzekę, Wosim zapytał: – Nazywasz się Nick, prawda? – Tak, zgadza się. Nie odwzajemniłem spojrzenia, gdy przepuszczał mnie do środka. Zbyt zajęty byłem sprawdzaniem, co czekało mnie wewnątrz. Pojedyncza żarówka, którą widziałem przez okno, dawała przyćmione, żółtawe światło. Olbrzymi, wysoki pokój tonął w półmroku i było w nim upiornie gorąco. Jedyną rzeczą, którą żarówka z tego mroku wydobywała, była gęsta warstwa papierosowego dymu, utrzymująca się wysoko pod sufitem. Z mojej lewej strony padał z kąta blask telewizora, głos był przykręcony, a przed aparatem rysowała się sylwetka siedzącego tam mężczyzny. Na wprost przede mną, jakieś piętnaście metrów dalej, miałem pojedyncze odsuwane okno z otwartymi okiennicami, co miało na celu wpuszczenie do środka odrobiny dziennego światła. Okiennice pozostałych dwóch okien po bokach były dokładnie zamknięte. Podłoga i ściany pomieszczenia były nagie. W pobliżu dużego marmurowego kominka po mojej prawej ręce, wokół wyglądającego na antyk stołu z ozdobnymi nogami, siedziało na równie antycznych, eleganckich krzesłach trzech mężczyzn. Grali w karty i palili. Obok, na prawo od kominka, znajdowały się drugie drzwi. Mężczyźni odwrócili głowy i pociągając swoje papierosy przyjrzeli mi się uważnie. Kiwnąłem głową w geście powitania, ale nie zareagowali. W końcu jeden z nich coś powiedział, pozostali zarżeli ze śmiechu i powrócili do gry. Drzwi za mną zamknęły się. Spojrzałem na Wosima, który z ekscytacji niemal podskakiwał w miejscu. – No, tego – ręce latały mu jak u rapera – poczekaj tutaj, Wosim zaraz wróci. Musi coś załatwić. Odłożył na stół klucze od żelaznej furty i zniknął za drzwiami obok kominka. Spojrzałem w stronę faceta przed telewizorem. Kolorowy obraz był trochę niewyraźny, może dlatego, że za antenę stojącemu na krześle aparatowi służył druciany wieszak na ubrania. Gość siedział niemal z nosem przy ekranie, zbyt zajęty programem, by poświęcić mi choć jedno spojrzenie. Z tej części pokoju dochodziło więcej światła niż z żarówki. Doprawdy było dla mnie tajemnicą, jak ci faceci przy stole widzieli, jakimi kartami grają. Nikt nie poprosił mnie, abym usiadł, podszedłem więc do okna, aby sprawdzić, jaki był z niego widok. Deski podłogi trzeszczały przy każdym moim kroku. Karciarze, teraz za moimi plecami, powrócili do gry, mamrocząc coś między sobą. Łatwo można było pojąć, co tu się odbywało. Pod stołem w tej części pokoju stały dwie elektroniczne wagi apteczne. Obok nich zgromadzono z tuzin plastikowych pudełek, jedne pełne były białego proszku, który z pewnością nie był cukrem, inne zawierały kolorowe pigułki, które raczej nie były witaminami. Ulica Viru biegła zaraz pod oknami, brudny śnieg i lód pokrywał przepełnione śmietniki. Przy narożniku budynku leżały nieruchomo trzy pokryte parchami koty, czatujące nad wylotem ścieku, aż ich obiad sam się tu zjawi. Ponad spadzistym brzegiem widać było pokryte lodem oba brzegi rzeki, jej środkiem jednak powoli przesuwały się kry, obijając się na lewo i prawo o zwały śmieci, w drodze ku ujściu do Bałtyku jakieś dwanaście kilometrów dalej. Jeśli się spojrzało w górę rzeki, widać było most, nadal zapchany samochodami i ludźmi. Odwróciłem się w stronę pokoju. Gorąco tu było jak w łaźni, ale ja miałem dojmującą potrzebę wypicia czegoś ciepłego. Jedyny płyn, jaki mogłem zauważyć, znajdował się w butelce Johnny Walkera na stole, opróżnianej właśnie przez karciarzy. Wszyscy nosili, zarzucone teraz na oparcia krzeseł, czarne skórzane kurtki. Ewidentnie naoglądali się za dużo filmów gangsterskich, skoro mieli także na sobie czarne spodnie i czarne golfy, a ilość kapiącego im z palców i przegubów złota mogłaby spokojnie wystarczyć na spłatę długu państwowego Estonii. Wszystko wyglądało na kadr z „Chłopców z ferajny”. Przed nimi na stole leżały paczki cameli i marlboro, z równo ułożonymi na nich złotymi zapalniczkami. Upewniłem się, że mój Simba nie był dla tych mafiosów widoczny. Nie życzyłem sobie stworzenia sytuacji, w której biorąc mnie najpierw za frajera, zmuszeni byliby później potraktować mnie serio. Uśmiechnięta disneyowska figura na moim przegubie z pewnością nie byłaby w tym wszystkim pomocna. Przeniosłem wzrok na telewidza. Właśnie zapalił papierosa i trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym, opierając łokcie na kolanach, zagłębił się ponownie w akcję niskobudżetowej amerykańskiej telenoweli. Zadziwiające, aktorzy wypowiadali swoje kwestie po angielsku, a po nich dopiero zabierał głos rosyjski lektor. Tłumaczenie było totalnie wyzute z emocji. Kobieta umalowana bardziej niż Eddie Izzard zajęczała „Ależ Fortmanie, ja cię kocham”. Rosyjski ton tłumaczenia wskazywał raczej, że właśnie dokonywała zakupu kilograma kapusty. Nagle zrozumiałem, skąd u Wosima wzięła się ta maniera mówienia po angielsku i ten sposób ubierania się. Wosim stanął w otwartych drzwiach i zawołał: – E, Nikołaj! Nie miał teraz na sobie kurtki i mogłem podziwiać jego czerwony podkoszulek z wizerunkiem Barta Simpsona, atakującego kopniakiem karate innego dzieciaka, trzymającego w garści plik dolarów. Pod spodem widniał napis: „Po prostu bierz”. Z szyi Wosima zwisał gruby złoty łańcuch, z którego każdy raper byłby niezwykle dumny. Podszedł do mnie do okna. – Nick, powiedzieli mi, że mam ci pomóc. No bo widzisz, świrusie, jestem tu jedynym, który mówi po angielsku – przestępował z radości z nogi na nogę i klaskał powoli w dłonie. Chłopcy z ferajny spojrzeli na niego, jakby był już gotowy do zamknięcia w psychiatryku, po czym powrócili do swojej gry. – Wosim, potrzebuję samochód. – Samochód, uau, z tym może być, człowieku, problem. Niemal oczekiwałem, że zaraz nastąpi kiepskie tłumaczenie na rosyjski tego, co powiedział. Zwrócił się do chłopców z ferajny, zaterkotał coś i udawał, że prosi. Najstarszy z nich, chyba już sporo po pięćdziesiątce, odpowiedział coś ze złością, nawet nie racząc oderwać oczu od kart. Musiał chyba pić czystą złość w płynie, a nie Johnny Walkera. Zrozumiałem jednak, co miał na myśli: „Powiedz Angolowi, żeby się odpierdolił”. Zastanawiałem się, czy nie wyjąć teraz mojej polisy ubezpieczeniowej, ale zdecydowałem się zachować ją na gorsze czasy. Kolejny z tej trójki zabłysnął pomysłem i wskazując najpierw na Wosima, potem na mnie, zrobił gest jakby walił w coś młotem. Bardzo się to spodobało pozostałym. Do zbiorowego śmiechu przyłączył się nawet ten uzależniony od telewizji. Był to śmiech Merlina: Król Artur zawsze się denerwował, gdy czarnoksiężnik komentował śmiechem jego królewskie decyzje, ponieważ Merlin znał przyszłość, a król nie. Miałem wrażenie, że coś podobnego przytrafia się teraz mnie. Liv miała rację, kiedy powiedziała: nie wierz im nawet za grosz. Wosim skurczył się w sobie. Podszedł do mnie. – Będę musiał dać ci swój samochód. – Czy to jeden z tych na zewnątrz? – Zgadłem to już, ale miałem nadzieję, że się mylę. – Tak, ale ja człowieku potrzebuję go na panienki. Dostanę go prędko z powrotem? Na jak długo go potrzebujesz? Parę godzin? Wzruszyłem ramionami. – No może na parę dni. – I dodałem, zanim zdążył zareagować – chciałbym też z tobą pogadać trochę później wieczorem. Będziesz tutaj? – Spoko, zawsze tu jestem. Człowieku, ja tu mieszkam. Wskazał na poddasze. – Dobra, to wrócę tu potem. Czy twoi kumple też tu będą? – O tak, Nikołaj, trochę tu posiedzą. Biznesy, spotkania, te sprawy. Połączyłem palec wskazujący z kciukiem i potrząsnąłem dłonią. – Kluczyki? – Kluczyki? No tak, oczywiście. Muszę z tobą zejść i pokazać ci coś odjazdowego. – Pobiegł do drugiego pokoju. Podczas gdy czekałem, chłopcy z ferajny ignorowali kompletnie moją obecność, koncentrując się na wlewaniu w siebie jeszcze trochę owej płynnej złości. Wosim zjawił się ponownie. Zakładając na siebie i zaciągając suwak w kurtce, sięgnął po leżące na stole kluczyki. Pokonaliśmy schody w dół i wyszliśmy na mróz. Po zamknięciu za sobą drzwi oraz żelaznej kraty okazało się, że tą odjazdową rzeczą, którą Wosim chciał mi pokazać, było to, iż musiałem najpierw walnąć dwukrotnie młotkiem w rozrusznik, aby samochód zapalił. Wosim przyznał, że wolał, aby był taki rozpieprzony, bo wtedy nikt nie mógł go ukraść. Podczas gdy pokazywał mi, jak to trzeba robić, uznałem, że bez sensu było pytanie o papiery wozu na wypadek, gdyby zatrzymała mnie drogówka. Chciałem tylko stąd spadać i zabrać się za robotę. Nie było czasu na pieprzenie się. Ludzie Małyszki wiedzieli, że NSA ruszyła do działania, toteż lada dzień mogli zmienić swoją bazę. Wosim chciał jednak najpierw usunąć z wozu swoje głośniki i stereo. Rzuciłem okiem na kasety, które zwalał na stos na miejscu dla pasażera. Był tam cały wachlarz nagrań amerykańskich raperów, o których nigdy nie słyszałem, ale którzy wszyscy dzielili z Wosimem upodobanie do złotych łańcuchów, a także kilka taśm odlotowo wyglądających artystów rosyjskich. Białe smokingi dodawały im wyjątkowej klasy. Czekając, aż odłączy głośniki, zobaczyłem, że od strony, z której wcześniej tu przyszedłem, zbliża się BMW w srebrnym kolorze, prześwitującym gdzieniegdzie spod warstwy brudu. Rejestrację zauważyłem najpierw, ponieważ była brytyjska, także kierownica umieszczona była po prawej stronie. Dopiero potem spojrzałem na kierowcę. Podświadomość nigdy nie zapomina, szczególnie, gdy chodzi o rzeczy przykre. Cieśla. Nie do uwierzenia. Tak jakby przez ostatnie dwa tygodnie jeszcze za mało zjebał mi w życiu. Zwalniał, a z drugiej strony nadjeżdżała furgonetka, która jednak nie zamierzała go przepuścić. Kierował się w naszą stronę. Gdyby mnie zobaczył, na pewno nie spotkałbym się z rosyjskim odpowiednikiem „Bądź pozdrowiony, dobry człowieku”. Wskoczyłem na tylne siedzenia samochodu obok Wosima i udawałem, że pomagam mu wyciągać głośniki, gniotąc przy tym porządnie kolanami jego gazety. BMW zajeżdżał na parking, odgłos opon na zlodowaciałej powierzchni stawał się z każdą chwilą głośniejszy. Nagle przejawiłem niezwykłe zainteresowanie głośnikami, dbając o to, aby precyzyjnie kierować tyłek w stronę BMW. Czułem, jak bardzo jestem odsłonięty, ale to było nic w porównaniu z tym, w jakiej byłbym opresji, gdyby mnie zobaczył. Motor ucichł, otworzyły się drzwi po stronie kierowcy. Przed sobą miałem Wosima, który na szczęknięcie zamykanych drzwi auta zerknął ponad moim ramieniem w jego stronę, po czym powrócił do swoich ukochanych głośników. Usłyszawszy, jak drewniane drzwi domu zamknęły się, nadal rozplątując jakieś kable, zapytałem Wosima: – Kim jest ten Anglik? – On nie Anglia, świrusie! – parsknął. – To dlaczego ma wóz z Anglii? Ewidentnie powiedziałem coś bardzo śmiesznego. – Bo może, człowieku! Facet z Anglii nie będzie przecież jechał do Sankt Petersburga tylko po to, aby odebrać sobie samochód; to szaleństwo, kapujesz? – Aha, rozumiem. W tej części świata nikomu widocznie nie przeszkadzało, że otwarcie jeździ się kradzionym samochodem z zachowanymi oryginalnymi tablicami rejestracyjnymi. Ostatecznie, jeśli ma się tyle pieniędzy, aby zamówić sobie kradzionego BMW, dlaczego tego nie pokazać? Mogłem zauważyć nalepkę salonu samochodowego na tylnej szybie. Należała do jakiegoś dealera z Hanoweru w Niemczech, co zapewne oznaczało, że jakiś brytyjski żołnierz ciułał na samochód latami, aby móc kupić go sobie bez cła, ale ktoś mu go szybko podprowadził, by mógł szarżować sobie teraz po zaśnieżonych drogach Narwy. Pierwszy głośnik był już uwolniony. Nie miałem pojęcia, jak potem Wosim go ponownie podłączy. Wnętrze auta wyglądało jak centralka telefoniczna. Łańcuch na szyi krzątającego się Wosima wydawał dziwnie blaszany dźwięk. Biżuteria członków zespołów rapowych prawdopodobnie była z prawdziwego złota, ale pomyślałem, że panienki Wosima na pewno nie potrafiły zauważyć różnicy. – To w końcu kim jest ten facet? – A, to tylko jeden z kolesi. Interesy, te sprawy. Musiał mieć tu dużo spraw do załatwienia, skoro miał własne klucze do domu. – Wosim, nie opowiadaj o mnie nikomu, dobrze? Szczególnie takim facetom jak ten. Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że tu jestem, zgoda? – Dobra, nie ma sprawy. Jego odpowiedź zabrzmiała dla mnie zbyt nonszalancko, nie chciałem jednak dalej precyzować powodów mojej prośby. Gdy głośniki były już wyjęte, dosłownie rzuciłem w niego kasetami, chcąc koniecznie ulotnić się, zanim Cieśla zjawi się tu ponownie. Maska była wciąż otwarta, młotkiem zagoniłem więc rozrusznik do roboty. Wosim stał przy drzwiach z naręczem kaset i głośnikami na progu. – Nikołaj, dbaj o brykę, ona jest taka dobra na kobitki. Zanim jeszcze zdążył się odwrócić, aby otworzyć kluczem drzwi, już zatrzasnąłem maskę, wrzuciłem bieg i ruszyłem, kierując się na drogę, którą tu przyszedłem. W głowie kłębiło mi się od myśli na temat Cieśli. Co będzie, jak po powrocie tu z rekonesansu, na spotkanie z Wosimem, zastanę go w mieszkaniu? A co by się stało, jakby przyszedł, podczas gdy ja byłem nadal na górze? Przez to, że chciałem jak najszybciej stąd się zwinąć, zawaliłem sprawę: powinienem przecież umówić się z Wosimem gdzieś indziej. Musiałem powstrzymywać rosnącą wściekłość, gdy przypomniałem sobie, jak ten zaćpany Cieśla spieprzył mi robotę owego wieczoru. Mało, że kosztowało mnie to pieniądze, mogłem przecież stracić i życie. Czy w ogóle powinienem tu wracać? Wyboru jednak nie miałem: będę potrzebował pomocy w załatwieniu materiałów wybuchowych czy czegokolwiek innego, co może mi być niezbędne. Mijając po drodze „komfortbary” roztrząsałem różne opcje z zawodowego punktu widzenia, a także zastanawiałem się, co bym z nim najchętniej zrobił, gdybym nie oglądał się na żaden profesjonalizm. Nie, kurwa. Zjechałem na parking przy przejściu granicznym. Już po minucie rozgryzłem, jak zabezpieczyć Ładę przed kradzieżą gdyż zamek od strony kierowcy był po prostu do niczego. Zawróciłem w stronę kamienicy, w kieszeni miałem narzędzie do stosowania perswazji wobec rozrusznika. Jest coś na rzeczy w twierdzeniu, że niewiele jest problemów, których by nie można było rozwiązać przy użyciu półkilowego młotka. 32. Będę musiał liczyć na łut szczęścia i poczekać, aż opuści dom. Powiedziałem sobie, że najdalej do drugiej w nocy. Nadal potrzebowałem czasu na rozpoznanie. Porwanie Cieśli i trzymanie go gdzieś uwięzionego do czasu wykonania roboty nie wchodziło w rachubę. Nie było na to czasu. Teraz, gdy już się orientowałem w tej części miasta, idąc na skróty między blokami trafiłem na najgorszy z dotychczasowych widoków – powypalane baraki do pary ze spalonymi wrakami aut i budynki, które powinny zawalić się już lata temu. Do zmroku, który zapadał około pół do czwartej, zostało jeszcze jakieś półtorej godziny, ale przy zachmurzonym niebie było ciemniej niż powinno. Idąc po zamarzniętych śladach samochodów, kluczyłem między wrakami i zardzewiałymi wózkami dziecięcymi, aż zobaczyłem dom. BMW Cieśli stało nie dalej jak trzydzieści metrów. Były tam też pozostałe trzy pojazdy, wszystkie z cienką powłoką szronu na szybach i górnych partiach karoserii. Pojedynczy przechodnie przemierzali okolicę jedynie z bloku do bloku albo spacerowali z małymi pieskami, ubranymi w robione na drutach kaftaniki. Było na tyle ciemno i zimno, że pod osłoną resztek jednej z wypalonych szop mogłem spokojnie pozostać niezauważonym. Stałem oparty o ścianę, ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach kurtki. W prawej dłoni ściskałem młotek. Nie wahałem się, nie miałem żadnych emocji związanych z tym, co miało nastąpić. Jedni zabijają, ponieważ mają ku temu dobre powody. Inni, jak Cieśla, po prostu to lubią. W moim wypadku było to prostsze. Zabijałem wyłącznie, gdy byłem do tego zmuszony. Poruszając w butach palcami dla rozgrzewki, starałem się znaleźć jeszcze inne opcje, ale nic mi nie przychodziło do głowy. W grę wchodziły ważniejsze rzeczy niż życie tego maniaka. Pomyślałem o facecie w windzie w Helsinkach, podtrzymującym swoją umierającą żonę. Cieśla mógłby mi wszystko spieprzyć, gdyby odkrył, że tu jestem. Nadal byłem wściekły na siebie, że nie umówiłem się z Wosimem w innym miejscu. Z takiego głupiego powodu ładowałem się w sytuację, z której – jeśli teraz jeszcze coś spieprzę – mogę nie wyjść żywy. W oknach mieszkań pojawiało się coraz więcej bladożółtych świateł. W powietrzu niosły się głosy z telewizorów, drogą przejechał z dudnieniem jakiś samochód, zapłakało dziecko. Nadal skupiony byłem na drzwiach wejściowych, słuchając trzaskania garnków i patelni, dochodzącego co jakiś czas zza zaparowanych i zasłoniętych brudnymi firankami kuchennych okien. Gdzieś dalej szczekały na siebie, pewnie z nudów, dwa psy. Żadnych oznak życia dochodzących z domu. Simba informował, że była 15:12. Czekałem i obserwowałem. Czując, jak zimno atakuje mi uszy i nos, żałowałem, że nie było mnie stać na wysiłek kupienia nowej czapki i pary rękawic. Wziąłem kolejne cztery aspiryny, moje ciało zaczynało bowiem przypominać mi, że poprzedniego wieczoru nieźle dostałem w dupę. Minęły długie minuty, zanim byłem w stanie nazbierać w ustach dostateczną ilość śliny do ich przełknięcia. Jeszcze raz sprawdziłem czas z Simbą – za dwie czwarta. Stałem tak niespełna godzinę, a wydawało mi się, że spędziłem tu już ich sześć. Nie cierpiałem czekania. Przewlokło się kolejnych trzydzieści minut i coś zaczęło się dziać przy drzwiach, od których padło teraz słabe, żółtawe światło. Powoli wyjąłem ręce z kieszeni. Uchwyciłem mocno młotek, dociskając trzonek do rękawa, wzdłuż ramienia. W drzwiach stało dwóch mężczyzn, którzy pałac papierosy zabierali się za otwarcie drzwi z kraty. W świetle żarzących się papierosów oraz padającego z przedsionka, dym i para oddechów unoszące się nad nimi były nie do odróżnienia. Nie mogłem rozpoznać, czy któryś z nich jest Cieślą. Miałem nadzieję, że nie. Zamierzenie się z młotkiem na dwóch facetów nie musiało się dobrze skończyć, a Cieśla z pewnością miał broń. Nadal pochłonięci byli rozmową, otwierana krata pisnęła i jeden z nich wyszedł na lód. Kratę zamknęli i stali teraz po obu jej stronach. Może będzie wszystko w porządku. Ten na odchodnym – kimkolwiek był – śmiał się jeszcze z czegoś ze swoim kumplem, wyglądającym teraz jak więzień za kratami. Drewniane drzwi przymknęły się, a facet, zanim ruszył, zatarł z zimna ręce. Z odległości mogłem usłyszeć szczęk zamykanej zasuwy. Wyglądał jak wiejski weterynarz. Gdy kierował się do samochodów, mogłem zobaczyć w mroku, że miał na głowie beret. Nadal nie byłem w stanie rozpoznać w nim Cieśli. Mężczyzna podszedł do stojącego do mnie bokiem BMW. Zabrzęczały kluczyki. Nie mogłem zobaczyć, kto to był. Musiałem podejść bliżej. Postoi tam jeszcze chwilę, zajęty zeskrobywaniem szronu z szyby. Po długotrwałym staniu czułem miękkość w nogach. Zanim wychynąłem z ciemności, musiałem rozruszać mięśnie i poprzeciągać się nieco, aby przywrócić właściwe krążenie krwi. Dzieliło nas już jedynie jakieś dwadzieścia metrów, a ja idąc w kierunku BMW, w dalszym ciągu nie byłem pewien, czy był to Cieśla. Otworzył drzwi samochodu i światło lampki oświetliło jego plecy, sięgnął do stacyjki i włączył silnik. Wsadził następnie jedną nogę do auta, by nacisnąć na pedał gazu. Buchnęły spaliny. Włączył reflektory. Jasny snop światła wprawdzie bezpośrednio nas nie oświetlił, ale zarysował się w nim jego profil. To był Cieśla. Po raz ostatni rozejrzałem się wokół, sprawdzając, czy droga jest wolna. Od tej pory byłem skoncentrowany wyłącznie na odległym teraz ode mnie o dziesięć metrów celu. Miałem nadzieję, że dźwięk silnika zagłuszy ewentualne odgłosy moich ruchów. Cieśla stał tyłem do mnie, zajęty skrobaniem szyby. Nie spuszczałem oczu z jego głowy, poruszającej się w tę i z powrotem w chmurze pary z ust. Musiał mnie usłyszeć, bo zaczął się odwracać. Znajdowałem się nie dalej niż pięć metrów od niego, lecz była to za duża odległość, aby móc szybko na niego skoczyć. Zmuszony byłem iść dalej, ale teraz zmieniłem lekko kurs, jakbym kierował się do drogi. Zbliżając się do tyłu samochodu, nie chcąc na niego patrzyć, spuściłem głowę. Dłonie schowałem pod pachy, aby ukryć broń. Zakładałem, że po prostu zobaczy idiotę, który myślał, że może w taką pogodę łazić sobie bez czapki i rękawiczek. Poza nim świat wokół mnie przestał istnieć, czekałem na ponowny odgłos skrobaczki. Zbliżywszy się do tyłu BMW, już go prawie mijałem, gdy nareszcie ją usłyszałem. Skrob, skrob, skrob. Dobry moment na podniesienie znowu wzroku i wycelowanie w tył głowy, poruszającej się w górę i w dół w takt odgłosów skrobania. Skrob, skrob, skrob. Lewą dłonią podtrzymując obuch młota, prawą przesunąłem do tyłu i mocno chwyciłem za trzonek. W tym momencie Cieśla spojrzał ponownie w kierunku drogi. Ja także zobaczyłem cztery białe Suzuki z oznaczeniem DTTS na drzwiach, które z piskiem opon zatrzymały się przed blokiem po drugiej stronie ulicy. Nie pozostało mi nic innego, jak minąć Cieślę, podczas gdy z samochodów wyskoczyły czarne postacie i rzuciły się do budynku, kierowcy zaś pozostali przy samochodach z gotowymi do użycia pałkami w dłoniach. Dotarłem do ulicy i skręciłem w lewo w stronę ronda, nie obejrzawszy się ani razu za siebie. Dobiegły mnie krzyki i odgłos tłuczonych szyb, które towarzyszyły akcji sił specjalnych, na czymkolwiek ona tego popołudnia miała polegać. Zakląłem pod nosem, szczęśliwy jednak, że policja nie pojawiła się parę sekund później. Martwiło mnie teraz to, że gdy wrócę do tego domu załatwiać sprzęt, ryzykuję, iż zastanę w nim Cieślę. Przy najbliższej okazji skręciłem z ulicy ponownie w lewo, w stronę bloków. BMW minęło mnie i skierowało się w stronę ronda. Opuściłem miasto drogą na Tallin, kierując się drogowskazami na zachód do odległego o jakieś trzydzieści kilometrów miejsca o nazwie Kohtla Jarve. Droga nie dostarczyła mi żadnych niespodzianek. Samochód podskakiwał i zjeżdżał na boki na pęknięciach i wybojach pokrytej śniegiem i błotem nawierzchni. Nie mogłem narzekać, byłem uszczęśliwiony faktem, że znowu mogę pchnąć sprawy naprzód. Przejechałem przez kilka małych miasteczek, próbując nie dać się wciągnąć w wyścig śmierci ciężarówek i autokarów. Jezdnia miała być dwupasmowa, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy starali się jechać jej środkiem, gdzie asfalt był najmniej oblodzony. Zobaczywszy drogowskaz na Vokę, zakonotowałem w pamięci czas, jaki upłynął od wyjazdu z Narwy. Zamierzałem skorzystać z tej drogi później. Wycieraczki bez skutku próbowały usunąć z szyb błoto, którym tiry ochlapywały mniejsze samochody. Przyszło mi zatrzymywać samochód i gazetami wziętymi z tylnego siedzenia ścierać szyby. Aby zmyć zamarznięty brud, raz nawet zmuszony byłem nasikać na szybę, odskakując czym prędzej w obawie przed efektem pracy wycieraczek, zanim wszystko to nie zamarzło ponownie. Wyglądało na to, że to właśnie w Kohtla Jarvie znajdowały się te gigantyczne przysadziste hałdy oraz długie taśmociągi, które widziałem z okien pociągu. W jasnym świetle bijącym od fabryk po obu stronach drogi pojedynkowałem się nadal z kierowcami tirów. Z czasem światła i fabryki przerzedziły się i ponownie zapadła kompletna ciemność, którą rozdzierały jedynie długie światła ciężarówek i autobusów, prowadzonych przez kierowców o wyraźnych zapędach samobójczych, mieszające się nierzadko tylko z pojedynczym reflektorem mniejszych wozów, których kierowcy także próbowali przejąć w tym wyścigu prowadzenie. Po przejechaniu około dwudziestu kilometrów na zachód, skręciłem w lewo i skierowałem się do miejscowości o nazwie Pussi. Nie byłem w nastroju do żartów; kiedy indziej dla zabicia czasu zająłbym się wymyślaniem do tej nazwy słów do pary. W świetle reflektorów Łady dało się zauważyć, że ta jednopasmowa droga nie była ostatnio zbyt uczęszczana ani uprzątana. W śniegu widziałem tylko jeden ślad opon. Będzie się jechało jak po szynach. Do celu było jeszcze kolejnych dwadzieścia kilometrów dalej na południe. Powinna tu prowadzić krótsza droga niż ta, która wiodła po kwadracie – na zachód, potem na południe – ale nie byłem pewien, jak dokładne były tu mapy. Wolałem jednak jak najdłużej trzymać się głównych dróg, co dawało jaką taką gwarancję dotarcia do celu. Zważywszy, że nie byłem w posiadaniu żadnej mapy – zapewne któryś z tallińskich rabusiów podcierał sobie nią właśnie tyłek – byłem nawet całkiem z siebie zadowolony. Światło reflektorów samochodu penetrowało na jakieś pięć-dziesięć metrów pobocze, całe w zaspach z pojedynczymi oszronionymi drzewami, czekającymi wiosny, by znowu wystrzelić zielenią. Przejechałem przez Pussi, które wyglądało na małą wioskę. Wśród zniszczonych chałup z niemalowanego drewna stały wraki aut. Dachy powyginały się ze starości albo z winy złej ich konstrukcji. O większość z nich opierały się zamocowane na stałe dwa grube drągi połączone poprzeczkami, co miało zapewne służyć za substytut drabiny do usuwania śniegu z dachu. Sądząc po stanie chałup, bez tej podpory pewnie by długo nie postały. Uznałem, że miejsce to świetnie pasowałoby do Wosima. Na takim zadupiu, jego ręcznie malowana Łada zrobiłaby furorę jako wehikuł, w którym uprawia się miłość. Wieś miała prąd, ponieważ co jakiś czas błyskało zza zasłon w malutkich oknach światło, a słabe żarówki rozświetlały także zaplecza stodół. Prawdopodobnie jednak nie było tu bieżącej wody, skoro wzrokiem nieustannie napotykałem na pompy-abisynki, podobne do tych, o które Clint Eastwood miał zwyczaj pocierać zapałki, aby zapalić swoje długie cygaretki. Różnica była taka, że te studnie otulono papą i szmatami, aby nie dopuścić do ich zamarznięcia. Z kominów dymiło się na potęgę. Drzewo na opał mieszkańcy chałup musieli zapewne rąbać całe lato. Nie było żadnych znaków, które ostrzegłyby, że zaraz podrzuci mnie na przejeździe kolejowym linii do Tallina. Po jego przekroczeniu nie zobaczyłem już żadnych oznak ludzkiej działalności. Droga stale się pogarszała. Łada ślizgała się po całej jej szerokości, też mało zachwycona wybojami, gdy mój prywatny tor saneczkowy już się skończył. Sprawdziwszy na liczniku kilometry, policzyłem, ile ich zostało do jedynego potrójnego rozjazdu, który, o ile dobrze pamiętałem, miał się pojawić za parę kilometrów. Gdy dotarłem do rozjazdu, znalazła się w końcu jakaś pomoc: mały drogowskaz mówił, że na wprost droga prowadziła do Tudu. Skręciłem w lewo. Wiedziałem, że za dwa kilometry pierwszym budynkiem na lewo będzie mój obiekt. Dokładnie po dwóch kilometrach w światłach reflektorów zamajaczył betonowy mur, około dziesięciu metrów od drogi po mojej lewej stronie. Powoli pokonałem niecałe czterdzieści metrów i natrafiłem na dużą dwuskrzydłową metalową bramę, tej samej co mur wysokości. Minąłem ją i pojechałem dalej wzdłuż muru, który po następnych czterdziestu metrach skręcał pod kątem prostym i ciągnął się dalej w ciemność. Następne zabudowanie, nieco dalej wzdłuż drogi, przypominało duży hangar i miało około 30 metrów długości. Stało bliżej drogi i nie było okolone żadnym murem ani ogrodzeniem. Pojechałem dalej, aż do zakrętu, by w ten sposób zniknąć z pola widzenia od strony obiektu, po czym skierowałem Ładę na małą boczną drogę po lewej stronie i po metrowym poślizgu zatrzymałem samochód. Droga prowadziła prawdopodobnie do jakiegoś pola uprawnego czy czegoś podobnego, ale przecież za prace polowe ludzie zabiorą się dopiero za kilka miesięcy. Przymknąłem ostrożnie drzwi, potem zamknąłem je całkowicie i wykorzystując wycieraczki umocowałem na przedniej szybie płachty gazety. Ruszyłem z powrotem, starając się dla rozgrzewki iść tak szybko, jak tylko mogłem, oraz trzymać się oblodzonej powierzchni drogi, aby nie pozostawiać po sobie widocznych śladów. Nie miałem pojęcia, co mam robić dalej. 33. Po dwóch godzinach wytężania wzroku, żeby przez brudną, zasmarowaną szybę obserwować drogę przed sobą, przestałem cokolwiek widzieć. Jakiś ptak zaskrzeczał w oddali, ale oprócz własnego oddechu i skrzypienia lodu pod stopami niczego więcej nie słyszałem. Szybko odkryłem, że muszę stąpać bardzo ostrożnie, a więc koniec z planowaną rozgrzewką. Zanim dotarłem do obiektu, moje oczy zrozumiały, że z braku jakiegokolwiek źródła światła w otoczeniu muszę ostro zabrać się do pracy. Nie dlatego jednak, że mógłbym nie zauważyć pierwszego budynku, zaraz od drogi, po prawej stronie. Na pięciometrowym pasie między nim a betonowym murem leżał po kolana śnieg, kryjący pod sobą prawdopodobnie wykruszone fragmenty ceglanego muru. Musiała to kiedyś być porządna budowla i nadal nią mimo wszystko pozostała, choć duże partie ścian zawaliły się, odsłaniając coś, co wyglądało na stalową konstrukcję nośną. Mogłem przez nią na przestrzał zobaczyć pole po drugiej stronie. Ta parterowa budowla była nieco niższa od muru zaraz za nią, ale bardzo szeroka i miała lekko spadzisty, pokryty grubą warstwą śniegu dach. Z dachu po prawej stronie wystawał i znikał w ciemności bardzo wysoki, podobny do okrętowego, komin. Pokonałem około dziesięciu metrów, które dzieliło ten niby-hangar od betonowego muru, otaczającego kompleks budynków, stanowiący mój obiekt. W miarę, jak się zbliżałem, zacząłem w ciemności dostrzegać w murze kształt normalnej wielkości drzwi. Z wielką radością podszedłbym je zbadać, ale nie mogłem ryzykować pozostawienia po sobie śladów w głębokim śniegu. Mur wyrastał nade mną z ciemności, gdy szedłem dalej w stronę bramy. Żadne światło nie padało z kompleksu, nie słychać też było żadnych głosów. Wzrokiem próbowałem poszukać kamer telewizji przemysłowej lub czujników systemu alarmowego, lecz było na to za ciemno, a mur był za wysoki i za daleko. Wkrótce samo się okaże. Uderzyła mnie przygnębiająca myśl: miałem nadzieję, że cała działalność nie została przeniesiona w inne miejsce. Pokonałem owe niespełna czterdzieści metrów, które dzieliło mnie od miejsca, w którym do drogi dochodził podjazd do kompleksu. Skręciłem w prawo i skierowałem się w stronę bramy. Nie było sensu czaić się dalej, musiałem się zabrać do dzieła. Nie poprawił mi humoru fakt, że kiedy zbliżyłem się do bramy, nie udało mi się zobaczyć żadnego światła, które by się zza niej wydostawało. Zbliżając się do niej wolno, trzymając się w granicach prawej koleiny zostawionej przez opony, zacząłem już widzieć, że mur zbudowany był z olbrzymich betonowych segmentów, długich chyba na osiem metrów i wysokich na przynajmniej dwa. Grubość ich musiała być także przyzwoita, skoro dało się je ustawić jeden na drugim; gdyby leżały płasko, to ułożone obok siebie mogłyby utworzyć pas startowy. Nadal nie mogłem zobaczyć niczego, co by przypominało kamery lub instalację alarmową. Dwa potężne skrzydła bramy były tak wysokie jak sam mur. Stałem teraz tuż przy nich i nadal nie mogłem nic spoza nich usłyszeć. Brama wykonana była z płyt stalowych, pokrytych grubą warstwą ciemnej farby antykorozyjnej, gładkiej w dotyku, bez śladów wybrzuszeń czy pęknięć. Zauważyłem też ślady białej kredy, której używa się do zaznaczania miejsc do spawania. Ostrożnie pchnąłem oba skrzydła, ale nie drgnęły. Nie widziałem też żadnych rygli czy łańcuchów, które mogłyby trzymać je razem. Brama była nowa, ale sądząc po wystającym z kruszejącego betonu żelaznym zbrojeniu, mur miał już swoje lata. W prawym skrzydle bramy znajdowały się mniejsze drzwi, zaopatrzone w dwa zamki, jeden z nich umieszczony był w jednej trzeciej wysokości od góry, drugi w podobnej odległości od dołu. Delikatnie pociągnąłem za uchwyt klamki. Drzwi były oczywiście zamknięte. Przerwa między bramą a podłożem miała szerokość ponad dziesięć centymetrów. Kładąc się powoli na boku, tak by moje ciało spoczywało tylko w wyżłobionej koleinie, gdyż nie chciałem pozostawić obok śladów na śniegu, przycisnąłem oko do szpary. Kontakt z zamarzniętą ziemią nie był przyjemny, ale to już nie było takie ważne: po drugiej stronie paliło się światło. Doszło mnie także słabe buczenie. Nie byłem pewien, ale prawdopodobnie był to generator. Odróżniłem teraz kształty dwóch budynków o jakieś sześćdziesiąt metrów dalej. W mniejszym z nich, stojącym po lewej stronie, w dwóch oknach na parterze paliło się światło. Wzorzyste zasłony były wprawdzie zaciągnięte, ale światło nadal przedostawało się przez nie i padało na śnieg przed domem. Dźwięk musiał więc pochodzić z generatora. W tym kraju nie było dostatecznej ilości energii elektrycznej, która dawałaby światło na tyle mocne, by mogło przebić się przez zasłony. Budynek stał za daleko, abym mógł poczynić inne obserwacje. Był tylko konturem na tle ciemnego tła. Przyjrzałem się większemu budynkowi po prawej stronie. Rysująca się pośrodku ciemna czworokątna część z półkolem na górze wskazywała na wejście. Może tam trzymano samochody? Ale gdzie umieszczone były anteny satelitarne? Za domem? Może robiłem rozpoznanie lokalnej przetwórni buraków cukrowych? I gdzie mogli trzymać tu Toma? Co teraz? Ten sam problem miałem już w kwaterze głównej Microsoftu: za dużo dziewiczego śniegu i za mało czasu. Byłoby świetnie obejść to miejsce dookoła, ale niestety, tego zrobić nie mogłem. Zastanawiałem się nawet, czy nie wspiąć się na komin tej podobnej do hangaru budowli, aby mieć lepszy widok na okolicę, ale nawet gdyby na kominie była zainstalowana drabinka, i tak zostawiłbym na niej i na dachu swoje ślady, a poza tym – co bym z takiej odległości zobaczył? Leżąc tak, zwróciłem sam sobie uwagę, że przy braku dwóch tak ważnych udogodnień, jak czas i wiedza, jedyną odpowiedzią na pytanie, jak zdobyć obiekt jest... użycie siły, w tym wypadku siły środków wybuchowych. Wyobrażałem sobie, jak pokonać mur oraz w jaki sposób dopaść celu, i sporządzałem w myślach spis potrzebnych mi do tego rzeczy. Niektóre z nich będzie musiał dostarczyć mi Wosim, ponieważ zdobycie ich na własną rękę w tak krótkim czasie było niewykonalne. Gdyby Wosim nie mógł ich skombinować, pozostawał mi plan rezerwowy, czyli zawiązawszy sobie na czole przepaskę kamikadze, załomotać w bramę i zastosować serię bardzo nieprzyzwoitych gróźb. W zasadzie mógłbym nawet tak zrobić, ponieważ mając zbyt mało czasu i bez dużej ilości środków wybuchowych, wszystkie inne pomysły byłyby żałosne. Resztę sprzętu zdobyłbym już sam, aby mieć pewność, że jest absolutnie w porządku: nie znosiłem być zależnym od innych, chociaż, gdy w Czadzie... Zimno dawało mi się we znaki, zacząłem porządnie marznąć. Wszystko, co miałem tego wieczoru zobaczyć, już zobaczyłem. Uważając, aby nie poruszyć śniegu po obu stronach wyżłobienia, wstałem i sprawdziłem rękami, czy nic nie wypadło mi z kieszeni. Zwykłe przyzwyczajenie, ale dobre. Idąc z powrotem, sprawdzałem uważnie stan śniegu po obu stronach śladu, gotów naprawić ewentualne szkody. Jeśli znalazłoby się jakieś miejsce, które należałoby przywrócić do poprzedniego stanu, naniósłbym śniegu aż spod samochodu. Takie szczegóły są ważne: bezsensowne byłoby zbieranie śniegu w najbliższej okolicy po to tylko, aby pozostawić kolejne ślady swojej obecności. Gdy dotarłem do Łady, byłem już nieco rozgrzany. Niestety, pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić po otworzeniu maski samochodu, było zdjęcie z siebie kurtki i nakrycie nią rozrusznika. Nie chciałem, aby nowi przyjaciele Toma usłyszeli, jak walę weń młotem. Wyrwawszy gazety spod wycieraczek, dopadłem fotela kierowcy. Teraz już wiedziałem, jak obchodzić się z zamkiem przy drzwiach. Silnik zapalił za trzecim razem. Dając mu pracować na niskich obrotach, odjechałem, tym razem nie mijając obiektu, lecz robiąc kilka zakrętów w lewo, tak aby okrężną drogą dostać się do głównej szosy na Narwę. Zgubiłem się parę razy, ale w końcu odnalazłem drogę i ponownie włączyłem się w wyścig śmierci na szosie. 34. Po raz kolejny skorzystałem z parkingu przy przejściu granicznym. Według Simby była godzina 21:24. Nie było mowy, abym podjechał prosto pod dom Wosima. Chciałem najpierw zbadać, czy Cieśla przypadkiem nie wrócił. Jeśli tak, musiałbym cały wieczór czaić się gdzieś w okolicy, zanim znowu sobie pójdzie. Zamknąłem samochód i ruszyłem w stronę domu Wosima ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach. Gdy zbliżyłem się od strony wypalonej szopy, już widziałem, że BMW jeszcze nie było. Z pozostałych samochodów stały tam tylko dwa, teraz pokryte grubą warstwą szronu. Brakowało więc starego jeepa Cherokee. Co to mogło oznaczać? Wszystko jedno, nie było teraz czasu na zastanawianie się, czy to była najodpowiedniejsza chwila na wejście do środka. Trzeba było po prostu zaryzykować. Chciałem tylko jak najszybciej zebrać do kupy sprzęt i zarobić w końcu tę forsę. Nacisnąłem przycisk domofonu, poczekałem, ale nikt się nie odezwał. Zadzwoniłem jeszcze raz. W odpowiedzi, wśród trzasków usłyszałem głos, nie ten sam co poprzednim razem, choć równie twardy. Znałem już całą rutynę, a nawet parę słów po rosyjsku. – Wosim. Wosim. Trzaski umilkły, ale wiedziałem, że mam czekać, a nawet po jakiejś minucie odsunąć się nieco od drzwi, aby można je było otworzyć. Chwilę później odryglowano je od środka. Otwarły się i stanął w nich Wosim, nadal w czerwonej podkoszulce. Wpuszczając mnie przez kratę rzucił niespokojnym okiem na parking. – Moja bryka? Wszedłem i poczekałem, aż wyjrzy jeszcze raz na parking i zamknie za sobą drzwi. – Samochód jest w porządku. Czy facet od BMW jeszcze tu wróci? – Wzruszył tylko ramionami, a ja zacząłem wspinać się za nim po schodach. – Wosim, potrzebne będą papier i pióro. – A co będzie z moją bryką? Weszliśmy do pokoju na drugim piętrze, a ja pozostawiłem jego pytanie bez odpowiedzi. Wobec braku dziennego światła, pokój telewizyjny wydawał się teraz ciemniejszy, ale zaduch i zapach papierosowego dymu był taki sam. W pokoju nie było nikogo. I nic się w nim nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że na stole obok rozrzuconych kart do gry stała teraz lampa rzucająca słabe światło na opróżnioną w trzech czwartych butelkę Johnny Walkera. Na lśniący niegdyś blat stołu z trzech przepełnionych popielniczek wysypywały się niedopałki. Włączony telewizor rzucał drgające światło na drugą połowę pomieszczenia. Poprzez śnieżne mroczki mogłem dostrzec Kirka Douglasa grającego kowboja. Dźwięk był ściszony, tak że z trudem mogłem uchwycić dialog. – Te, Nick. Stół. Wskazał na kilka tanich długopisów oraz na arkusze liniowanego papieru, rozrzucone pośród bałaganu. Na kilku kartkach widniały jakieś rozliczenia. Usiadłem i zacząłem spisywać listę, zastanawiając się w trakcie, czy cyfry były śladami po karcianych zapiskach, czy po transakcjach dnia. Wosim przyciągnął sobie krzesło i usiadł naprzeciw. – No dobra, gdzie jest mój samochód, człowieku? – Kawałek dalej. Przyjrzał mi się uważnie. – Jest w porządku? – Taa, daj mi tylko skończyć – chciałem zebrać sprzęt i zmywać się jak najszybciej. – Gdzie są wszyscy? Zamachał rękami jak w break dance, chociaż dużo szybciej. – Biznesy, człowieku...te sprawy. Skończyłem pisać i podsunąłem mu kartkę. Spojrzał, ale nie wyglądał na zaskoczonego. Oczekiwałem masy westchnień i cedzonych przez zęby narzekań, a on zapytał tylko: osiem kilo? – Tak, osiem. Zdaje się, że nie były to takie kilogramy, którymi zwykł był obracać. – Osiem kilogramów czego, Nikołaj? – ramiona jego uniosły się, a kąciki ust opadły w dół. Najwyraźniej nie zrozumiał ani słowa z tego, co napisałem, z wyjątkiem ilości kilogramów. Nauczył się mówić po angielsku z telewizji, ale nie umiał czytać. Z pewnością powinien był raczej oglądać więcej odcinków „Ulicy Sezamkowej”, a mniej „Nowojorskich gliniarzy”. – Może podyktuję ci, co mi jest potrzebne? – nie chciałem, by poczuł się zażenowany, i zależało mi na czasie. Wyjście to wywołało uśmiech na jego twarzy. – Tak będzie zupełnie w porządku. W połowie spisywania musiałem mu wyjaśnić, co to jest spłonka. Parę minut później, gdy wreszcie wypuścił z garści pióro, które dzierżył jak dziecko, a jego język powrócił na swoje miejsce, wyglądał na wielce z siebie zadowolonego. – OK. W porządku – wstał z impetem z krzesła, studiując swoje dzieło i czując się nagle ważnym. – Poczekaj tu, Nikołaj – i zniknął w drzwiach tuż przy kominku. Po paru sekundach usłyszałem, jak ktoś o dużo dojrzalszym głosie zaryczał ze śmiechu. Nie byłem pewien, czy był to dobry, czy zły znak. Nie próbowałem też podejrzeć, do kogo ów głos należał. Jeśli to od jego właściciela miało zależeć, czy dostanę te rzeczy, szpiegowanie go w trakcie podejmowania decyzji nic by nie zmieniło, a co najwyżej jeszcze bardziej utrudniło mi życie. Ze schodów dobiegł odgłos kroków i towarzysząca im szybka, agresywna wymiana zdań, coraz głośniejsza w miarę, jak ludzie wchodzili po schodach. Próbowałem zachować spokój, ale serce zaczęło mi bić szybciej – nasłuchiwałem Cieśli. Głosy były już blisko, a ja ciągle nie mogłem rozszyfrować, czy mężczyźni ci byli na coś źli, czy był to tylko ich sposób mówienia. Drzwi rozwarły się, a ja patrząc jak chłopcy z ferajny wchodzą jeden po drugim, szykowałem się, by złapać za butelkę Johnny Walkera i walnąć nią w czyjąś głowę. Cieśli między nimi nie było. Była to ta sama czwórka karciarzy co wcześniej. Teraz zdejmowali z siebie czapki i skórzane kurtki. Starszy z nich, z reklamówką w ręku, swoją srebmoszarą kozacką czapę zachował na głowie. Nie ruszyłem się z miejsca, ale gdy z ulgą zmiąłem listę i schowałem ją do kieszeni, serce waliło mi jeszcze szybciej. Przeszli przez pokój w moim kierunku, nie zwracając na mnie uwagi, z wyjątkiem starszego w czapce, który krzyknął coś i gestem ręki nakazał mi, bym spadał z jego krzesła i odszedł od stołu. Spokojnie wstałem i usunąłem się z drogi. Nie zależało mi na odgrywaniu twardziela – byłem tu w innych sprawach. Z okna widać było tworzącą się na przejściu granicznym kolejkę samochodów. Wszystko wyglądało na jakąś scenę z filmu, szczególnie teraz, gdy okolica tonęła w białym świetle jarzeniówek. Tego samego nie dało się niestety powiedzieć o tej stronie rzeki. Wszyscy czterej siedzieli teraz przy stole, rozlewali resztki whisky i zapalali papierosy. Rozmawiali ze sobą, co zagłuszyło i tak już ciche odgłosy rewolwerowego pojedynku, który po drugiej stronie pokoju wygrywał Kirk. Stary wyciągnął z reklamówki i rzucił na stół paczkę kiełbasy oraz czarny razowy chleb, reszta towarzystwa zajęła się zdejmowaniem z wędliny skórki i dzieleniem bochenka. Patrząc na to poczułem głód, ale nawet mi się nie śniło, że znajdę się na liście zaproszonych do stołu. Stawało się jasne, sądząc po ruchach głów w moim kierunku i szybkich spojrzeniach, że byłem przedmiotem rozmowy. Jeden z młodszych powiedział coś i wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. Musiał być to jakiś żart pod moim adresem, bo zachichotali, ale szybko spoważnieli i powrócili do przerwanego posiłku. Udawałem, że nadal spoglądam przez okno, obojętny na to, co dzieje się za moimi plecami. O nagą drewnianą podłogę zaszurało krzesło i usłyszałem zbliżające się kroki. Odwróciłem się i poczęstowałem uśmiechem starego w czapce na głowie, widząc, że światło padające z mijanego przez niego telewizora wyłoniło na moment z półmroku jego twarz. Szedł w moją stronę z poważną miną, ale mówił wciąż do pozostałych przy stole. To nie był kolejny żart moim kosztem. Wycelowany teraz ku mnie wskazujący palec zdawał się mieć za zadanie wzmocnić jego gadkę. Spuściłem ulegle wzrok i lekko odwróciłem się w stronę okna. Z odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów ode mnie zaczął stukać palcem w moje plecy, a w uszy uderzył mnie jego podniesiony głos. Obróciłem się i spojrzałem na niego zmieszany i wystraszony, po czym szybko, uniżenie spuściłem wzrok, tak jakby to uczynił Tom. Doleciał mnie zapach czosnku i alkoholu, on dalej krzyczał i kłuł mnie palcem, w twarz trafiły mnie skrawki oślinionej kiełbasy. Ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz z widocznym jednodniowym zarostem miałem już tylko kilkanaście centymetrów od siebie, a futro czapki muskało mi czoło. Znowu coś do mnie ryknął. Nie zamierzałem reagować – nie ruszyłem się ani nie starłem resztek tego gówna z twarzy, bo mogłoby go to jeszcze bardziej rozjuszyć. Stałem i pozwalałem mu się wściekać, tak jak to czyniłem w szkole w obliczu wybuchów belfrów. Nie bałem się ich nigdy, wiedząc, że kiedyś przestaną się złościć albo im się po prostu znudzi. A niech tam, niech sobie pofolgują, to szybko będę mógł pójść do domu. To było jedno z nastawień do życia, które mi to życie potem tak spieprzyło. Oparłem się lewą ręką o okno, aby lepiej utrzymać równowagę pod zadawanymi mi teraz czterema palcami kuksańcami. Gdy potoczyłem się w końcu w stronę stołu, miałem okazję zobaczyć, jak pozostali z wielką przyjemnością, z żarzącymi się w półmroku papierosami, przyglądali się przedstawieniu. Wrzaski w oparach smrodliwego oddechu trwały nadal. Najbardziej przestraszonym głosem, na jaki mnie było stać, wyjąkałem: Przyszedłem porozmawiać z Wosi... e... z W-W- Wosimem. Stary zaśmiał się groźnie i przedrzeźniał: „z W-W-Wosimem”. Odegrał w stronę stołu gest ładowania sobie w żyłę, a wszyscy zgodnie ryknęli śmiechem. Obróciwszy się znowu ku mnie, zadał mi ostateczny cios, przypierający mnie do framugi okna. Gdy odzyskiwałem równowagę, on był już w drodze do stołu po kolejną porcję czosnkowego sosu. Wyraźnie nadal miał na myśli moją osobę, gdy przy akompaniamencie kolejnego wybuchu śmiechu udawał, że ze wskazującego palca wciąga do nozdrzy porcję kokainy. A niech sobie tak myślą, przedstawienie skończone, ale gdzie, do cholery, podziewa się ten Wosim? Znowu spojrzałem w okno, z wolna ścierając ten syf z twarzy, i znowu pod krokami zatrzeszczały podłogowe deski. Stary przyszedł po nową porcję. Teraz nie wahał się i popchnął mnie obiema rękami. Drażnił się, bawił się moim kosztem, pewnie także potrzebował coś odreagować. Pozostali rechotali, a ja za każdym popchnięciem leciałem bez oporu do tyłu, próbując najwyżej znaleźć oparcie we framudze okna. Wzrok wbity w podłogę miał sygnalizować brak zagrożenia z mojej strony. Facet walił coraz mocniej i zaczynało mnie to już wkurzać. Po jednym z silniejszych pchnięć poleciałem tyłem aż w stronę telewizora, on poszedł za mną i dodał jeszcze trzepnięcie w głowę. Pochyliłem się, by nie mógł z mych oczy wyczytać, co naprawdę myślę. Powtarzał w kółko jedno słowo, po czym zaczął pocierać palce i wskazywać na moje buty. Chciał pieniędzy i timberlandy? Że pieniądze, to mogłem zrozumieć, ale buty? Wszystko to zaczęło już się wymykać spod kontroli. Gdybym wyskoczył z butów, facet, w jednej chwili, dostałby z nawiązką to, o co prosił. Nie mogłem na to pozwolić. Wyciągnąłem przed siebie ręce w pojednawczym geście. „Stop! Stop! Stop!” Znieruchomiał w oczekiwaniu na gotówkę. Z wolna sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjąłem moją nadal zapieczętowaną polisę ubezpieczeniową. Mrużąc oczy, spojrzał najpierw na prezerwatywę, potem na mnie. Rozsupłałem ją i wetknąłem tam dwa palce. Szczeknął jakieś pytanie, po czym pokrzykując coś do pozostałych, wyrwał mi ją i momentalnie wyłowił zawartość. Rozrywając po części cienki papier przy otwieraniu, odwrócił się do stołu i zamachał nim jak chorągiewką. Pochylił się w stronę źródła światła, które dawał Kirk i jego koń, przytykając niemal kartkę do ekranu. W miarę czytania, śmiech jego zaczął zamierać, aż całkiem umilkł. Cokolwiek było tam napisane, zrobiło swoje. Podszedł do pozostałych i wyglądając na nieźle wkurwionego, wymamrotał „Ignatij, Ignatij”. Nie miałem zielonego pojęcia, co to oznaczało, ale w gruncie rzeczy niewiele mnie to obchodziło. Gdy pozostali przeczytali kartkę, która wywarła na nich podobne wrażenie, powoli odwrócili w moim kierunku głowy i obdarzyli mnie długim spojrzeniem. Wyciągnąłem przed siebie dłonie w geście, który miał wyrazić brak jakiegokolwiek zagrożenia z mojej strony. Dobrze, że polisa zadziałała, ale teraz musiałem liczyć się z ewentualnym skutkiem utraconej przez nich twarzy. Niektórzy reagują w takich sytuacjach nerwowo i nie bacząc na konsekwencje, szukają odwetu za zniewagę. A mnie nie stać było na dolewanie oliwy do ognia i robienie z siebie ważniaka. Jeszcze nie pozbyłem się wszystkich kłopotów. Przybrałem pełen szacunku wyraz twarzy i podszedłem do stołu. Wyciągnąłem lewą rękę, uważając, by Simba nie był widoczny. W żaden sposób nie pomógłby mi on w utrzymaniu mojej nowej pozycji. Skinąłem w stronę kartki papieru i powiedziałem „poproszę”. Słów pewnie nie zrozumiał, ale pojął, o co mi chodziło. Podał mi ją z widocznym oporem, a ja złożyłem ją pieczołowicie i schowałem do kieszeni. Nie była to najlepsza chwila na wkładanie jej na powrót do kondomu. Słowo „dziękuję” wzmocniłem skinieniem głowy, i z sercem pracującym jakby przepompowywało ropę naftową, odwróciłem się i podszedłem do telewizora. Usiadłem niedbale na krześle i patrzyłem, jak Kirk nadal oswaja Dziki Zachód. Musiałem pochylić się trochę, aby dosłyszeć, co działo się tam na pustkowiach – dźwięk z telewizora zagłuszała pulsująca w głowie krew. Byłem pewien, że gdy teraz znalazłem się poza zasięgiem ich rozmów, nastąpi głośna wymiana zdań, ale na razie zza pleców dochodziło mnie tylko ciche, pełne niezadowolenia mamrotanie. Gdzie, do jasnej cholery, podział się Wosim? Unikając skrętów ciała i nie odrywając oczu od ekranu, byłem jak dzieciak, który myśli, że jeśli tylko będzie siedział cicho i zrobi się niewidoczny, nikt nie zauważy, że przyszedł czas, by odesłać go do łóżka. Dalej mamrotali coś i złorzeczyli, uderzając pustą butelką o kieliszki, jakby to miało rozładować ich złość. Oczy miałem wlepione w ekran, ale słuch skupiłem na nich. Pięć minut później, dokładnie w chwili, gdy Kirk miał uratować tę młodą dziewczynę, do pokoju wszedł Wosim. Nie rozumiałem, co mówił, gdy mocował się z suwakiem swojej skórzanej kurtki, ale po ruchach zrozumiałem, że czas nam iść. W duchu podziękowałem za to Bogu i wstałem, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo mi ulżyło. Wosim był już w drodze do drzwi, a ja mijając stół, ukłoniłem się wszystkim z uszanowaniem i z prędkością dźwięku dałem za nim nura na schody. 35. Wosim ucieszył się jak dziecko, gdy zobaczył swoją ukochaną Ładę na parkingu. – Wosim, gdzie teraz jedziemy? – zapytałem. – Do bloku – już stał przy otwartej masce samochodu. – Do bloku? – No tak, do mieszkania. Usłyszałem dwa metaliczne trzaski, które przypomniały rozrusznikowi, że czas zacząć pracować. Łada w końcu zastartowała i z parkingu skręciliśmy w prawo, w stronę ronda. Przy rozświetlonych neonami drzwiach „komfort-barów” stali umięśnieni bramkarze. Za rondem skręciliśmy teraz w lewo i mijając kolejne przybytki rozpusty oraz rzędy tirów, oddaliliśmy się od rzeki. Neony barów rozpłynęły się w oddali i opanowała nas ciemność. Po obu stronach drogi ciągnęły się teraz osiedla bloków i budynki przemysłowe, poprzetykane słupami wysokiego napięcia i resztkami murowanych domów. Po walce z dwoma tirami, które wznosząc kaskady śniegu i błota próbowały wymusić na sobie pierwszeństwo, nie uprzedzając migaczem skręciliśmy w lewo, a potem jeszcze raz w lewo w wąską uliczkę z blokami po lewej stronie i wysokim murem po prawej. Wosim zjechał na bok, zatrzymał, i wyskoczył z samochodu. – Poczekaj tu, chłopie. Omijając potężny słup wysokiego napięcia, skierował się do głównego wejścia jednego z bloków. Sprawdził coś na liście lokatorów, pokazał mi skierowany do góry kciuk i zawrócił, by zamknąć samochód. Wysiadłem i czekałem. Znalazłem się w zimnej, ledwo oświetlonej klatce schodowej, tak ciasnej, że bez trudu mogłem dotknąć rozpostartymi ramionami obu jej ścian. Gdzieś zza ściany dochodziło głośne, jednostajne dudnienie jakiejś maszyny. Śmierdziało gotowaną kapustą. W posadzce brakowało płytek, ściany były niebieskie, ale tylko tam, skąd na podłogę nie pospadały z nich płaty tynku, które tam zalegały. Metalowe, opatrzone trzema zamkami i wizjerem, drzwi mieszkań wydawały się tak niskie, że pewnie trzeba było się pochylić, by przez nie przejść. Czekaliśmy na windę, stojąc obok rzędu drewnianych skrzynek na listy. Większość z nich była już wyłamana z zawiasów, inne były po prostu otwarte na oścież. Czułbym się chyba lepiej, gdybym wkroczył do jakiegoś południowoamerykańskiego więzienia. Ścianę przy windzie zabazgrano całą masą jakichś instrukcji – wszystkie były po rosyjsku. Miałem więc na co patrzeć, słuchając jękliwego odgłosu maszynerii wewnątrz szybu. Winda zatrzymała się z głośnym łomotem i drzwi się otwarły. Weszliśmy do aluminiowego pudła o niemożliwie powgniatanych ścianach wszędzie tam, gdzie tylko można było dosięgnąć butem. Zapach moczu był przejmujący. Wosim nacisnął na guzik trzeciego piętra i ruszyliśmy w górę. Winda gwałtownie zatrzymywała się co dwa metry, jakby zapominała, dokąd ma jechać, po czym ruszała ponownie. W końcu jednak dojechaliśmy i wyszliśmy w mroczny korytarz. Puściłem Wosima przodem, skręcił w lewo i o coś się potknął. Idąc dalej za nim odkryłem, że był to skulony na podłodze dzieciak. Zamykające się z hukiem drzwi windy sprawiły, że zrobiło się jeszcze ciemniej. Pochyliłem się nad drobnym ciałkiem dzieciaka, okutanego w dwa lub trzy zniszczone dresy. Przy jego głowie leżały dwa puste opakowania po chipsach, między nosem a wargami ciągnął się zasuszony smark. Oddychał i nie krwawił, ale nawet w słabym świetle ćmiącej pod sufitem żarówki widać było, że jest z nim niedobrze. Z owrzodzonych ust kapała ślina. Był chyba w wieku Kelly i nagle poczułem szarpnięcie w dołku. Dopóki żyję, nigdy nie będzie wystawiona na taką udrękę. Dopóki żyję... stanął mi przed oczami wyraz twarzy doktor Hughes. Wosim rzucił na chłopaka obojętne spojrzenie. Kopnął torby po chipsach, odwrócił się i poszedł dalej. Odciągnąłem małego ćpuna dalej od windy i poszedłem za nim. Skręciliśmy w korytarz po lewej stronie, a Wosim podśpiewując jakiś rosyjski rap, wyciągnął z kieszeni kurtki pęk kluczy na łańcuchu. Zatrzymał się przy ostatnich drzwiach i zaczął pasować klucze, szukając właściwego. W końcu drzwi dały się otworzyć, a on po omacku znalazł przełącznik światła. Odór kapusty, który czuć było na klatce, zdecydowanie nie pochodził z pomieszczenia, do którego weszliśmy. Rozpoznałem w zamian dobrze mi znany zapach drewnianych skrzyń i naoliwionej broni. Gdy Proust czuł zapach magdalenek, przypominało mu się całe dzieciństwo, mnie taka woń przenosiła natychmiast w rok 1976, do dnia, kiedy jako szesnastolatek wstąpiłem w szeregi kadetów. Magdalenki byłyby lepsze. Pod sufitem nieodłączna pojedyncza żarówka oświetlała malutki korytarz, o powierzchni nie większej niż dwa metry kwadratowe. Z korytarza odchodziło dwoje drzwi. Wosim wybrał te po lewej stronie, a ja zamknąwszy uprzednio i zaryglowawszy drzwi wejściowe, podążyłem za nim. W żyrandolu pod sufitem, z którego w latach sześćdziesiątych każda rodzina byłaby niezwykle dumna, działała tylko jedna z czterech żarówek. Całe niewielkie pomieszczenie zawalone było skrzyniami, kartonami z woskowanej tektury i pojedynczymi paczkami ładunków wybuchowych. Na każdym widniały oznaczenia cyrylicą. Wszystko wyglądało na przestarzałe. Stałem obok stosu brązowych drewnianych skrzyń z parcianymi uchwytami. Uniosłem wieko tej na samej górze i rozpoznałem natychmiast ciemnooliwkowe zaokrąglone kształty. Wosim, z uśmiechem od ucha do ucha, wydał dźwięk naśladujący eksplozję i zamachał w powietrzu rękami. Wyglądało na to, że też wiedział, iż były to miny lądowe. – Widzisz, załatwiłem, co chciałeś. Satysfakcja gwarantowana, no nie? Skinąłem głową, rozglądając się dalej po pokoju. Wszędzie stały w byle jakich stosach rozmaite części wyposażenia wojskowego, owinięte w natłuszczony pergamin. W jednym miejscu ktoś musiał ułożyć stos z zawilgoconych pudeł, więc teraz rozpadły się, a ich zawartość rozsypała się na podłogę. W rogu zobaczyłem z pół tuzina elektrycznych spłonek. Były to aluminiowe tubki długości napoczętego papierosa z wychodzącymi z jednego ich końca dwoma długimi na prawie pół metra srebrnymi drutami. Druty leżały luzem, nieskręcone ze sobą, co mnie nieźle przeraziło: w ten sposób mogły służyć za anteny odbiorcze dla byle impulsu elektrycznego. Fala radiowa albo promieniowanie z telefonu komórkowego mogą spowodować, że zadziałają, no i prawdopodobnie wtedy wszystko w pomieszczeniu wyleci w powietrze. To miejsce było prawdziwym koszmarem. Zdaje się, że na początku lat dziewięćdziesiątych Rosjanie nie przejmowali się specjalnie tym, w czyje ręce mogą trafić materiały tego typu. Biorąc do ręki każdą spłonkę z osobna, skręciłem razem druty, aby zamknąć obwód, po czym zająłem się otwieraniem pudeł i przeglądaniem reszty rzeczy. Wosim zaczął robić to ze mną – albo żebym myślał, że zna się na rzeczy, albo z czystej ciekawości. Złapałem go za ramię i potrząsnąłem głową, by go powstrzymać od takiej głupiej zabawy. Dobrze by było wyjść stąd ze wszystkim, co mi potrzebne, i żeby on nie musiał tracić kolejnych palców. Poczuł się dotknięty, więc gdy tylko uporałem się z segregowaniem spłonek i włożyłem je do pustej skrzynki po amunicji, sięgnąłem po moją polisę ubezpieczeniową, by dać mu coś do roboty. „Co tu jest napisane, Wosim?” – założyłem, że umie czytać w swoim ojczystym języku. Gdy odsunął się w kierunku źródła świata, zauważyłem trochę ciemnozielonych lontów. Nie były nawinięte na bębny, które normalnie mieszczą ich 180 metrów – tak jak byłoby mi najwygodniej – ale w jednym miejscu leżało ich ze dwa metry, w innym może dziesięć. Zauważyłem jednak bęben, na którym było jeszcze z siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt metrów, a to już by mi wystarczyło. Szpulę tę odstawiłem na bok i ruszyłem sprawdzić, co znajdowało się w pozostałych pomieszczeniach. Nie było to trudne zadanie, żadne z nich bowiem nie było większe od służbówki. Znalazłem maciupkie połączenie kuchni z łazienką i toaletą oraz jeszcze mniejszą sypialnię. Szukałem plastycznego materiału wybuchowego, ale na próżno. Jedyny materiał wybuchowy znajdował się w owych minach przeciwczołgowych, ale było ich na szczęście tyle, że mogły zaspokoić moje potrzeby. Wróciłem do głównego pomieszczenia i z otwartego pudła wyjąłem jedną minę. To był prawdopodobnie model TM 40, a nie TM 46 – nigdy nie mogłem spamiętać różnicy, wiedziałem tylko, że jedno jest z metalu, a drugie plastykowe. Te miny były metalowe, miały około trzydziestu centymetrów średnicy i w? żyły z dziewięć kilogramów, z czego pięć stanowił materiał wybuchowy. Miały kształt staromodnych mosiężnych podgrzewaczy pościeli, które obecnie można czasem zobaczyć, jak w sąsiedztwie końskich podków zdobią ściany wiejskich pubów. Zamiast długiej rączki, ten typ min miał ruchomy uchwyt, dający złożyć się do wgłębienia, mniej więcej taki, jaki mają menażki. Wyjmowanie z min materiału wybuchowego nie zapowiadało się wesoło, ale czego ja się do cholery spodziewałem? Umieściłem jedną minę na nagich deskach podłogi i spróbowałem zdjąć nakrętkę, która znajdowała się na wierzchu. Zanim uruchomi się taką minę, należy zastąpić nakrętkę mechanizmem detonującym – najczęściej jest to kombinacja zapalnika i detonatora – oddalić się na bezpieczną odległość – no, i czekać, aż nadjedzie czołg. Kiedy w końcu nakrętka puściła, krusząc pieczęć wieloletniego brudu, wiedziałem od razu, że będzie to przedpotopowe cacko. W nozdrza uderzył mnie zapach marcepana. Zielonkawy materiał wybuchowy wyraźnie się zestarzał. Nadal działał i był w stanie zrobić swoją robotę, ale nitrozwiązki nie tylko niszczą samą minę – wżerają się też w skórę głowy każdego, kto ma z nimi styczność. Jeśli chcesz więc przy nich majstrować w nieklimatyzowanym pomieszczeniu, masz zagwarantowany przerażający ból głowy, nie mówiąc już o nieznośnym bólu, gdy dostaną się w jakąś rankę albo pęknięcie skóry. Osobiście wystarczyła mi już zażywana w ogromnych ilościach aspiryna, wcale nie musiałem dokładać sobie kolejnego kłopotu. Wosim podskoczył: – Ty, Nikołaj, ten papier jest naprawdę zajebisty. – Co tam jest napisane? – Po pierwsze facet nazywa się Ignatij. Potem mówi, że jesteś jego człowiekiem. Masz otrzymać wszystko, czegokolwiek byś potrzebował. On jest, człowieku, twoim opiekunem – spojrzał na mnie – no, a teraz robi się nieźle. Tu jest napisane: „Jeśli odmówisz pomocy mojemu przyjacielowi, zabiję ci żonę, a po dwóch tygodniach twojej rozpaczy, zabiję ci dzieci. Dwa tygodnie później zabiję ciebie”. Człowieku, to jest naprawdę mocne. – Kim jest Ignatij? Wzruszył ramionami: – To jest twój kontakt, no nie? To nie był mój kontakt, to był kontakt Wala. Karciarze z pewnością wiedzieli, o kogo chodzi. Zabrałem glejt z rąk Wosima i schowałem do kieszeni. Rozumiałem już teraz, co miała na myśli Liv, mówiąc, że groźby, które mieli zwyczaj stosować Anglicy, były niczym w porównaniu z tą, którą zastosowano wobec Toma. Nic dziwnego, że trzymał gębę na kłódkę i odsiedział grzecznie wyrok. Wspólnie znieśliśmy do samochodu kilka skrzynek. Dzieciak przy windzie nadal leżał w tym samym miejscu. Po ostatniej turze Wosim zamknął mieszkanie na klucz. Postaliśmy chwilę przy samochodzie, w tle hałasowała fabryka. Dalej chciał iść pieszo, jak gdyby jeszcze miał zamiar odwiedzić jakiegoś znajomego. Przyszedł czas na pożegnanie. Trochę mi było go żal. Wszystko w jego życiu było spieprzone, tak jak zresztą życie tych wszystkich tutaj. – Dzięki za pomoc, stary, za kilka dni odprowadzę ci samochód. Uścisnąłem jego zimną dłoń i chwyciłem za klamkę, a on zaczął się oddalać. Zawołał za mną. – Hej, Nikołaj... – w jego głosie nagle zabrakło zwykłej dozy pewności siebie – mogę... czy mógłbym pojechać z tobą do Anglii? Nie odwróciłem się, chciałem jak najszybciej stąd zniknąć. – Po co? – Mogę dla ciebie pracować, mój angielski jest w porządku. Słyszałem, jak wraca w moją stronę. – Pozwól mi jechać z tobą. Wszystko będzie w porządku. Najpierw do Anglii, ale potem pojadę do Ameryki. – Wiesz co, jeszcze się przecież spotkamy, to wtedy pogadamy, OK? – Kiedy? – Tak jak powiedziałem, za dwa dni. Jeszcze raz potrząsnął moją dłonią – wszystkimi pozostałymi mu palcami. – Super. To się wkrótce widzimy, Nikołaj. Będzie fajnie. Sprzedam samochód i... kupię jakieś nowe ubranie. Odszedł niemal w podskokach, machając do mnie, podekscytowany myślą o nowym życiu, a ja pozwoliłem chwilę popracować gaźnikowi. W końcu zapaliłem motor, w trzech ruchach zawróciłem i odjechałem, mijając po drodze Wosima. Przejechałem zaledwie 100 metrów, gdy zatrzymałem się i wrzuciłem wsteczny bieg. Do diabła, nie mogłem tak robić. Zrównałem się z nim i spuściłem szybę, a on odpowiedział szerokim uśmiechem. – Co tam, szefie? – Przykro mi, Wosim, nie mogę cię wziąć. Nie wezmę cię ze sobą do Anglii – poprawiłem się. Ramiona mu opadły, a uśmiech zniknął z twarzy. – Dlaczego, dlaczego nie? Przecież przed chwileczką powiedziałeś... Poczułem się jak ostatnia świnia. – Nie wpuszczą cię. Jesteś Rosjaninem. Potrzebujesz wiz i innych pozwoleń. A nawet gdyby cię wpuścili, ze mną zostać nie możesz. Nie mam gdzie mieszkać i nie mam żadnej pracy dla ciebie. Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie jestem w stanie i nie zrobię tego. To tyle, stary. Samochód odstawię w ciągu dwóch dni. Podkręciłem szybę i skierowałem się do centrum, abym mógł stamtąd zorientować się w okolicy i odnaleźć główną drogę do Tallina. Mogłem mu oczywiście nakłamać, ale przypomniałem sobie z dzieciństwa wszystkie te wycieczki, na które rodzice obiecali mnie zabrać, wszystkie prezenty, które miałem dostać, wszystkie cudowne wakacje i całe to gówno, które nigdy nie miało miejsca. Mówiono tak, żeby mi zatkać gębę. Nie mogłem pozwolić na to, żeby Wosim tak się podniecał i zaczął palić mosty, a wszystko to na próżno. Liv miała rację: czasami lepiej jest ludzi odstraszyć prawdą. W mieście bez trudu zorientowałem się, gdzie jestem i skierowałem się na zachód. Moim celem było znalezienie hotelu, gdzie mógłbym przygotować cały ten syf, który miałem w bagażniku. Ciągle było mi żal Wosima, nie dlatego, że go tak potraktowałem, decyzja bowiem była jedyna właściwa, ale ze względu na to, co gotowała mu przyszłość. Absolutnie i nieodwołalnie nic. Pojawiła się stacja benzynowa, identyczna jak ta w Tallinie, cała niebieska i tak czysta i rzęsiście oświetlona jak jakieś UFO. Podjechałem i zatankowałem. Zaparkowałem przy ścianie budynku i wszedłem do środka, żeby zapłacić, a tam dwóch sprzedawców zaczęło już zdaje się podejrzewać, że mają do czynienia z pierwszym tego wieczora dowcipnisiem, który chciał odjechać, nie płacąc. Byłem jedynym klientem. Dział z akcesoriami samochodowymi zajmował tylko niewielką część pomieszczenia, resztę przestrzeni przeznaczono na sprzedaż piwa, czekolady i kiełbasek. Wziąłem pięć linek holowniczych z niebieskiego nylonu – cały zapas – oraz opróżniłem półkę ze wszystkich ośmiu czarnych taśm izolacyjnych. Dorzuciłem do tego tandetny uniwersalny zestaw narzędzi, które zapewne zepsują się już przy drugim użyciu. Na koniec wziąłem latarkę, dwa zestawy baterii do nich oraz dwie baterie z rodzaju tych małych prostokątnych, z gniazdkami po jednej stronie. Nie wiedziałem, co jeszcze może mi być potrzebne, poza jakąś czekoladą, wędliną i paroma puszkami napoju pomarańczowego. Facet przyjmujący pieniądze miał więcej pryszczy na głowie niż komórek mózgowych w jej wnętrzu. Próbował doliczyć się, ile ma mi wydać reszty, mimo że kasa już to za niego zrobiła. W końcu wręczył mi moje zakupy, ale chciałem dostać jeszcze więcej toreb, więc wskazałem na nie, mówiąc: „więcej? więcej?”. Po kilku sekundach gestykulacji i paru drobniakach, wyszedłem stamtąd z pół tuzinem dodatkowych reklamówek. Teraz był najlepszy czas na wędlinę i czekoladę. Siedziałem w samochodzie z pracującym silnikiem i zapychając się jedzeniem, patrzyłem w stronę głównej ulicy. Całą ścianę jednego z budynków zajmował olbrzymi plakat reklamujący zalety taśm filmowych Fuji, poniżej dudniły przejeżdżające tiry. Nie można było mieć im tego za złe, też chciałem jak najszybciej opuścić to miasto. Włączyłem się na powrót w wyścig na szosie. Było mi odrobinę niedobrze po tym wszystkim, co zjadłem. Moim celem była Voka, nadmorskie miasteczko na północy, między Narwą a Kohtla-Jarvą. Tam miałem przygotować się do jutrzejszej akcji. Wybrałem Vokę, bo spodobała mi się ta nazwa i przypuszczałem, że teraz, poza sezonem, będzie tam łatwiej o pokój. 36. Voka spełniła moje oczekiwania – mała kąpieliskowa mieścina zjedna główną ulicą. Być może za Sowietów było to modne miejsce, ale z tego, co mogłem zobaczyć w świetle reflektorów oraz nielicznych działających latarni, teraz podupadło i straciło blask. Taki estoński odpowiednik tych wiktoriańskich kurortów w Anglii, których atrakcyjność skończyła się w latach siedemdziesiątych, kiedy to wszyscy zaczęli latać czarterem do Hiszpanii. Kiedy więc Rosjanie spakowali swe walizki, także i to miasteczko musiało po prostu paść. Nie było widać żywej duszy. Wszyscy siedzieli przypuszczalnie przed telewizorami i kończyli oglądać film z Kirkiem Douglasem. Mając po lewej stronie Zatokę Fińską, jechałem wolno nadmorską drogą, a wiatr od morza szarpał i kołysał wozem. W domach po mojej lewej stronie nie paliło się zbyt dużo świateł, tylko migotania telewizorów rozświetlały tu i ówdzie okna. Znalazłem w końcu hotel z widokiem na morze. Na pierwszy rzut oka wyglądał mi raczej na czteropiętrową kamienicę, dopiero po chwili na lewo od podwójnych szklanych drzwi spostrzegłem niewielki, migający nierówno neonowy szyld. Gdy zamykałem Ładę, za moimi plecami uderzyły o plażę fale, a wiatr szarpnął za włosy i kurtkę. Jarzeniowe światło holu prawie mnie oślepiło, jakbym wszedł do studia telewizyjnego, i prawie tak samo było tam gorąco. Gdzieś w głębi nadawał po rosyjsku telewizor. Już całkiem dobrze potrafiłem złapać intonację. Dźwięk dobiegał z przodu. Poszedłem korytarzem, aż znalazłem jego źródło. U podstawy schodów, w ścianie, na wysokości piersi, znajdowało się przeszklone odsuwane okienko. Za nim siedziała starsza kobieta, wprost przyklejona do wiekowego czarno-białego odbiornika. Miałem czas przyjrzeć się jej, zanim udało mi się ściągnąć na siebie jej uwagę. Miała na sobie ciepłe wełniane rajstopy, kapcie, gruby czarny sweter, kolorową sukienkę w kwiaty i dzianą wełnianą czapkę. Wpatrzona w ekran, pochłaniała gęstą zupę z czegoś w rodzaju dużej miski do sałaty. Za antenę telewizora służyło metalowe ramiączko na ubrania, co zdaje się było zwyczajem w tych stronach. Przypomniało mi się, jak nieraz zmuszony byłem tańczyć po pokoju z anteną w ręku, aby mój ojczym mógł śledzić wyścigi koni. Zauważyła mnie w końcu, ale nie raczyła ani mnie powitać, ani zapytać, czego sobie życzę. Skinąłem głową z uprzejmym uśmiechem i wskazałem na kartkę papieru przyklejoną do szyby, która, jak się domyślałem, była cennikiem. – Czy mógłbym dostać pokój – zapytałem z ulubionym przeze mnie australijskim akcentem. Tak, coraz bardziej zadowolony byłem z mojej imitacji krokodyla Dandee, ale ta akurat poszła na marne. Na drewnianych schodach zastukały kroki i pojawiła się para odziana w długie płaszcze. On był chudym, drobnym mężczyzną koło pięćdziesiątki, lekko łysiejącym na czubku głowy. Resztę włosów miał gładko zaczesaną do tyłu i chyba wybrylantynowaną. Z jakichś powodów dla wielu wschodnich Europejczyków jest to synonim elegancji. Twarz zdobił wielki, sumiasty wąs. Przeszli obok, nie zadając sobie trudu, aby rzucić mi albo starej choćby jedno spojrzenie. Zauważyłem, że kobieta była przynajmniej o dwadzieścia lat młodsza od Łysawego i wyraźnie lepiej pachnąca. Żaden bowiem dezodorant nie był w stanie złagodzić odoru jego ciała. Kobieta wręczyła mi ręcznik wielkości stołowej serwetki i zestaw czegoś, co kiedyś było białymi prześcieradłami. Zamamrotała coś, uniosła w górę jeden palec, potem dwa. Zgadłem, że pyta o ilość nocy. Pokazałem palcem, że chcę jedną. Skinęła głową i napisała kilka cyfr, które jak rozumiem, miały oznaczać cenę. 150 EEK za noc – mniej więcej dziesięć dolarów. To prawie za darmo. Nie mogłem się doczekać, aby zobaczyć pokój. Wręczyłem jej pieniądze, a ona na prześcieradłach położyła klucz przymocowany do dwudziestocentymetrowego kawałka drewna, po czym powróciła do swojej zupy i do telewizora. Okazja, by nauczyć się teraz estońskiego odpowiednika „Życzę miłego dnia” nie nadeszła. Na górze znalazłem pokój numer 4. Był większy, niż myślałem, ale dokładnie tak ponury, jak się spodziewałem. Znajdowała się tam szafa z ciemnej sklejki, na wielobarwnym, zaplamionym materacu leżały trzy podniszczone włochate brązowe koce ze sztucznego tworzywa i dwie stare poduszki z plamami od śliny. Zaskoczył mnie widok małej lodówki w rogu. Była niepodłączona, ale i tak hotel mógł dzięki temu liczyć na dodatkową gwiazdkę przyznawaną przez Estońskie Biuro Turystyczne. Obok lodówki, na brązowym fornirowanym stoliczku stał telewizor w stylu z lat siedemdziesiątych, także niepodłączony. Dywan z wytrzymałego włókna, z rodzaju tych, którymi wykłada się podłogi w biurach, był dwubarwny: ciemnobrązowo-beżowy, ale owego beżu należało się raczej domyślać. Wzór na w paru miejscach wypuczonej tapecie urozmaicały brunatne plamy. Wyjątkowe wrażenie robiły jednak narożnik do siedzenia oraz stolik, na którym dominowała trójkątna popielnica z grubego szkła – stanowiłaby zapewne dumę każdego pubu na świecie. Beżowe, nylonowe pokrycie poduszek sofy było wytarte, a stolik w niektórych miejscach wypalony papierosem. Pokój był zimny, widocznie włączenie ogrzewania należało do gościa. Na prawo od drzwi wejściowych znajdowała się łazienka. Zamierzałem zbadać ją później. Teraz pochyliłem się nad jednym z dwóch grzejników elektrycznych. Stał pomiędzy łóżkiem a drzwiami i był to mały, kwadratowy model z trzema spiralami. Podłączyłem go do gniazdka i przekręciłem włącznik – zaczął od razu grzać, wypełniając powietrze gryzącym zapachem spalonego kurzu. Drugi grzejnik stał bliżej okna i był modelem bardziej wypracowanym i wyjątkowo dekoracyjnym – z dwiema długimi spiralami i plastykową imitacją palącego się czarnego drewna na czerwonawym tle. Nie widziałem takiego od czasów, gdy w wieku siedmiu lat odwiedziłem dom moich ciotek. Włączyłem i ten piecyk, obserwując, jak pod plastykiem zapaliła się czerwona żarówka, a nad nią zaczął wirować krążek, co miało imitować płomienie. To prawie tak samo dobre jak telewizor. Poszedłem do łazienki. Ściany i podłogę pokrywały płytki, w większości brązowe, ale te, które kiedyś popękały, zastąpiono czerwonymi i niebieskimi. Widocznie w ostatnich latach hotelowy gust uległ zmianie. Na ścianie nad wanną wisiał kolejny grzejnik o dwóch spiralach, a także starodawny owalny piec gazowy z widocznym pełzającym płomykiem i długą metalową armaturą, która sięgała zarówno do wanny, jak i do umywalki. Przygotowany na najgorsze odkręciłem kran, ale płomyk z odgłosem zmienił się w buchający płomień. Poczułem zazdrość. Chciałem mieć taki u siebie w domu. Woda natychmiast zrobiła się gorąca, co było dobrą nowiną, będę jej wkrótce potrzebował w dużych ilościach. Zakręciłem kran i wróciłem do pokoju, w którym było już znacznie cieplej. Odchyliłem zasłonę i rzuciłem okiem na morze za oknem. Nie było widać nic, z wyjątkiem płatków śniegu, wirujących w padającym z okna świetle. Zaciągnąłem na powrót zasłonę i poszedłem rozładować samochód, poczynając od skrzynki z dwiema minami oraz torbami z zakupami. Baba w swojej kanciapie przy schodach nie podniosła ani razu na mnie wzroku; albo wiedziała, że nie należy interesować się, co robią goście, albo była zbyt pochłonięta oglądaniem serialu z lat sześćdziesiątych o Batmanie. Z powrotem już w pokoju zabrałem się za nalewanie wody do wanny, zmniejszywszy strumień do cienkiej, parującej strużki. Przy użyciu śrubokręta z zestawu uniwersalnego usunąłem nakrętki na minach i natychmiast poczułem zapach materiału wybuchowego. Po kolei potrzymałem każdą minę pod kranem, tak by wypełniły się wodą, i włożyłem do wanny, pozwalając, by z czasem pokryła je lejąca się ciągle woda. Potem powróciłem do samochodu po dwie następne. Miny były ciężkie, a ja nie życzyłem sobie dramatu, jaki by się rozegrał, gdybym którąś upuścił. Wniosłem wszystko na górę w trzech rzutach. Na koniec wziąłem jeszcze gazetę z tylnego siedzenia i zakryłem nią przednią szybę wozu. Zabrałem się za odkręcanie kolejnych nakrętek i wkrótce wszystkie sześć min leżało w dwóch warstwach na dnie wanny – ponad trzydzieści kilogramów materiału wybuchowego. W fabryce roztopiony materiał jest wstrzykiwany do tych bladozielonych pojemników i następnie pozwala mu się, aby stężał do prawie plastycznej masy. Musiałem więc poczekać, aż gorąca woda rozmiękczy go teraz ponownie, zanim będzie go można wydobyć. Powróciwszy do pokoju, włączyłem telewizor, w samą porę, aby zobaczyć związanych ze sobą Batmana i Robina, siedzących w olbrzymiej filiżance do kawy, podczas gdy podniecony głos spikera informował, że na kolejną część ich niesłychanych przygód muszę poczekać do przyszłego tygodnia. Z następującego zaraz po tym tłumaczenia na rosyjski wynikało, że gówno wiedzieli z tego, co się wydarzyło. Zabrałem się za bęben z lontem, który wyglądał jak zwykły zielony pokryty sztucznym tworzywem sznurek do rozwieszania bielizny, z tą różnicą, że w środku zamiast linki znajdował się wysoce wybuchowy materiał. Miał mi umożliwić odpalenie dwóch ładunków, które zamierzałem dopiero sklecić z materiału wydobytego z min. Odciąłem swoim lathermanem pierwsze pół metra lontu, mogło się bowiem zdarzyć, że materiał wybuchowy wewnątrz uległ wpływowi warunków zewnętrznych i upływowi czasu, ale proces zniszczenia nie powinien był raczej sięgnąć dalej niż jakieś dwadzieścia centymetrów w głąb. Bęben wylądował następnie obok łóżka pod oknem. Od tej chwili ta strona przeznaczona była wyłącznie na wyposażenie już przygotowane i skontrolowane. W ten sposób nic nie pomylę, nawet gdy dopadnie mnie zmęczenie. Bez najmniejszego uprzedzenia na ekranie pojawiły się „Aniołki Charliego”. Miałem nadzieję, że będzie to wersja z Cheryl Ladd. Farah Fawcett nigdy nie robiła na mnie wrażenia, kiedy byłem mały. Jak tylko usłyszałem monotonny głos rosyjskiego lektora, udałem się do łazienki. Poziom wody nie osiągnął jeszcze stanu krytycznego. Czas na sprawdzenie baterii. Były to zwykłe prostokątne dziewięciowoltowe baterie, do których wciskało się druciki w rodzaju tych używanych w detektorach dymu i zabawkach. Jedna z baterii będzie służyć za zapalnik, przesyłając impuls elektryczny biegnący wzdłuż przewodu zapalającego, który dopiero musiałem zdobyć. Impuls uaktywni spłonkę, która zapali lont, a ten z kolei spowoduje wybuch. Wszystko pójdzie dobrze, pod warunkiem że ładunek elektryczny będzie silniejszy od oporu w kablu i spłonce. Łączysz taki kabel z żarówką latarki i jeśli zaświeci się po tym, jak przez całą długość przewodu przepuścisz prąd, wiesz, że masz wystarczająco dużo mocy, by zrobić bum-bum. Było już dość ciepło, tak że mogłem zdjąć kurtkę. Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni swoją polisę. Nie wyglądała już najlepiej, więc złożyłem ją ostrożnie, odnalazłem kondom i całość wetknąłem do kieszonki w dżinsach. Następnie wyciągnąłem z gniazdka kabel od nocnej lampy i wyszarpnąłem jego drugi koniec z podstawy, co dało mi około półtora metra przewodu, ale to było za mało. Musiałem znaleźć się blisko samej eksplozji, lecz taka odległość to było prawie samobójstwo. Następne pół metra dostarczył mi kabel od lodówki. Wanna powinna już być pełna. Poszedłem więc sprawdzić, a Aniołki Charliego, przebrane za staruszki, ale ciągle wyglądające znakomicie, w tajnej misji zabierały się właśnie za infiltrację jakiegoś domu starców. Wszystkie miny były już zanurzone w gorącej wodzie, więc zakręciłem kran. Nie widziałem nigdzie szczotki do czyszczenia toalety, ale znalazłem gumowy przepychacz. Jego trzonkiem sprawdziłem stan min w środku. Ich zawartość nadal była zbyt twarda. Kroki na korytarzu obwieściły przybycie nowych gości. Słychać było kobiecy chichot i lubieżne pomrukiwania mężczyzny, mijających moje drzwi, po czym drzwi do sąsiedniego pokoju zatrzasnęły się z hukiem. Wyciągnięty na łóżku, zerkając na Aniołki uwalniające świat od zła, złączyłem ze sobą dwa kawałki kabla, izolując miejsce połączenia taśmą. Trzy metry kabla to było jednak wciąż za mało. Najgorsze, że nie wiedziałem, ile tak naprawdę będzie mi go potrzeba, dopóki nie znajdę się już na miejscu. Dla pewności musiałem więc mieć go spory zapas. Dobrze by było mieć sto metrów kabla, ale skąd go wziąć w środku nocy? Jutro będzie za późno na szukanie odpowiedniego sklepu. Musiałem zatem zmajstrować go więcej samemu, a tym samym pożegnać się z Cheryl. Ze względu na lokalizację gniazdka w ścianie, kabel telewizora był całkiem długi i ostatecznie miałem w sumie sześć metrów przewodu. Przy niedziałającym telewizorze mogłem teraz śledzić rozwój romansu za ścianą. Było dużo och! i ach!, trochę chichotania i parę klapsów w nagą pupę. Lektor nie był mi tu potrzebny. Ostatni kawałek kabla połączyłem metodą na świński ogon, używaną przez Western Union. Stosowali ją na Dzikim Zachodzie chińscy robotnicy przy naprawie pozrywanych przewodów telegraficznych i jest to w zasadzie węzeł prosty ze skręconymi ze sobą końcami. Nie tylko gwarantuje przepływ prądu, ale także jest nierozrywalny. Te trzy kawałki kabla miały różną grubość i zrobione były z różnych metali, ale dopóki przewodziły prąd, było wszystko w porządku. Owinąłem miedziane przewody wokół podstawy żarówki i zaizolowałem taśmą. Teraz pozostawało mi tylko zamknąć obieg przez wetknięcie pozostałej końcówki drutów do bateryjki. I bingo, żarówka zaświeciła się. Skontrolowałem w ten sposób i drugą baterię. Działała. Jeśli tam na miejscu nawaliłyby obie i nie byłbym w stanie zdetonować ładunku, musiałbym przejść do planu rezerwowego, czyli opasać sobie jednak to czoło. Odwiązałem taśmę z żarówki i połączyłem ze sobą druty miedziane, następnie stalowe na drugim końcu kabla i uziemiłem je z tyłu lodówki. Miało to na celu rozładowanie kabla, ostatnią bowiem rzeczą, jakiej bym sobie życzył, było podłączenie kabli do spłonki i spowodowanie natychmiastowego wybuchu. Zdecydowanie nie byłby to dobry początek dnia. Zwój kabla dorzuciłem do lontu pod oknem, a baterie położyłem na telewizorze. Nigdy nie trzyma się zapalników razem ze spłonką albo z resztą sprzętu. Przy takiej zabawie zawsze łatwo coś spieprzyć. Wszystkie części składowe mogą być trzymane razem wyłącznie w momencie samego odpalenia ładunku – lekcja, której w latach osiemdziesiątych paru chłopców z IRA doświadczyło w sposób mało przyjemny. W pokoju obok wstępna gra miłosna dobiegła końca i rozpoczęła się część główna. Albo ona naprawdę miała z tego przyjemność, albo on startował do Oscara – łóżko jakby chciało się przebić przez ścianę do mojego pokoju. Gdy sprawdzałem po raz kolejny stan min, woda w wannie chlupotała od drgań za ścianą. Potrwa jeszcze chwilę, zanim będę mógł zacząć wydłubywać z min materiał wybuchowy. Aby racjonalnie wykorzystać czas, wziąłem kawałek papieru toaletowego i wyszedłem na korytarz. Podczas gdy umieszczałem skrawek papieru tuż przy dolnym zawiasie drzwi, orgia obok osiągnęła swój szczyt. Zamknąłem drzwi i sprawdziłem, czy papier jest wystarczająco widoczny. Skierowałem się w stronę schodów, zostawiając sąsiadów z ich papierosami i „Aniołkami Charliego”. Stara kobieta nadal przyklejona była do telewizora. Gdy odrywałem papier gazetowy od szyby Łady, do moich płuc wtargnęło mroźne morskie powietrze. Motor zastartował ciężko dopiero po paru kuksańcach z rozrusznika. 37. Krążyłem wolno po mieście w poszukiwaniu materiałów potrzebnych do skonstruowania ładunków wybuchowych. Połknąłem w tym czasie kolejne cztery aspiryny, aby złagodzić ból głowy, który pojawił się w efekcie majstrowania przy minach. Zauważywszy skupisko kontenerów na śmieci w pobliżu rzędu sklepików i warsztatów, zatrzymałem tam samochód i przez stare kartony, puszki i szmaty przedarłem się w ich stronę. Nic ciekawego tam nie znalazłem, oprócz paru połamanych palet opartych o ścianę. Trzy półmetrowe ich segmenty szybko znalazły się w moim bagażniku, podczas gdy zamknięty w jakimś warsztacie pies zdzierał gardło z wściekłości, że nie może mnie dosięgnąć. Jeden segment pomocny mi będzie przy pokonaniu muru, pozostałe posłużą jako osłona założonych ładunków. W lokalach gaszono już światła i zaciągano żaluzje. Przebijając się przez gęstą mgłę idącą od strony morza, oddaliłem się stamtąd na dalsze poszukiwania. Po dziesięciu minutach patrolowania wymarłego miasta zobaczyłem obiekt, który warto było bliżej zbadać. Przed nim piętrzyły się śmieci, ale moją ciekawość wzbudziła również jego konstrukcja. Obiekt okazał się schronem przeciwrakietowym zbudowanym w czasach, kiedy spodziewano się, że lada chwila nadlecą olbrzymie B-52 Wuja Sama i spuszczą grad bomb na miasto. Do grubych zaryglowanych metalowych drzwi znajdujących się poniżej poziomu gruntu prowadziły żelbetowe schody. Na schodach leżały stosy śmieci, nawiane przez wiatr i wyrzucone tam przez przechodniów. Wśród śmieci znalazłem parę kawałków styropianu, takiego którym wypełnia się do transportu kartony z wrażliwą na wstrząsy zawartością. Wybrałem dwa kawałki o prawie metrowej powierzchni. Miały pogrubione rogi oraz tu i ówdzie podziurkowaną powierzchnię, dla oszczędności materiału i w celu nadania strukturze większej wytrzymałości. Miałem więc już ramy dla moich ładunków. Przypomniało mi to, jak kiedyś, jadąc do Iraku w czasie wojny w Zatoce, byłem zmuszony sklecać miny lądowe z kartonów na lody. Potrzebowałem jeszcze cegły, a w takim miejscu jak to długo szukać nie musiałem. W hotelu stara opuściła swój posterunek, a w telewizorze leciało coś na kształt rosyjskiego programu publicystycznego, w którym jego gospodarz pogrążony był w ponurej rozmowie ze swoim gościem. Wyglądali, jakby próbowali wspólnie zadecydować, który z nich ma pierwszy popełnić samobójstwo. Z rękami pełnymi zdobyczy poszedłem na górę, ciesząc się, że mam już wszystko, co było potrzebne do wykonania akcji, i nie musiałem się już więcej pokazywać. Z sąsiadującego z moim pokoju wyszła stara z recepcji z naręczem pościeli i poszła dalej korytarzem. Najwyraźniej pokój wynajmowany był na godziny i pewnie skończyła właśnie sprzątać po ostatnich tam wyczynach. Mając ciągle w tle słabe odgłosy telewizyjnej rozmowy, upewniłem się, czy papierek przy zawiasie jest na swoim miejscu. Był, nieruszony. Spodziewając się fali gorąca, otworzyłem drzwi. Już w trakcie stawiania pierwszego kroku, wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Po ścianach nie tańczył cień z plastykowej imitacji kominka, a tak było, gdy stąd wychodziłem. Wypuściłem z rąk rzeczy. Zanim cegła dosięgła podłogi, zacząłem wycofywać się już na korytarz. I to była ostatnia rzecz, którą na razie mogłem zrobić, może z wyjątkiem próby podniesienia się z podłogi w pokoju, ale tylko po to, by otrzymać kolejny cios w nerki, który kładł mnie na nią ponownie. Nadszedł bowiem znowu czas zaciskania zębów i zwijania się w kłębek. O złapaniu oddechu nie było mowy. Szarpnięciem zostałem odwrócony na plecy, a głęboko w twarz wciśnięto mi końcówkę lufy. Poczułem, jak podciągnięto mi kurtkę i przeszukano. Po tym, jak skuliłem się znowu i odgrywałem prawie nieżywego, odważyłem się otworzyć oczy. Nade mną sterczał najstarszy z „Chłopców z ferajny”, odziany w swoją srebmoszarą futrzaną czapkę i czarny skórzany płaszcz. Byłem również w stanie zobaczyć należącą do kogoś innego parę nóg, także w czerni. Stojący po moich obu stronach mężczyźni szeptali coś w złości do siebie i machali rękami, wskazując frajera na podłodze. Próbowałem korzystając z tego, że właśnie byli zajęci sobą, wziąć głęboki oddech, ale mi się to nie udało. Za bardzo bolało. Przyszło mi zadowolić się płytkimi, łapczywymi haustami powietrza, by nie pogarszać bólu w trzewiach. Potem spojrzałem w górę i zobaczyłem Cieślę. Nasze spojrzenia spotkały się. Splunął na mnie. Nie czułem strachu, byłem natomiast kompletnie załamany tym, co mi się przydarzyło. Po prostu czułem się udupiony, tak że nawet nie chciało mi się zetrzeć plwociny z twarzy. Leżałem tylko i było mi wszystko jedno. Skąd Cieśla wiedział, że tu jestem? A chuj z tym, to już mało ważne. Zostałem znokautowany przez dwóch bardzo wkurwionych facetów i nie było wiadomo, czy w ogóle wyjdę z tego pomieszczenia żywy. Złapali mnie pod pachy, każdy z jednej strony, i posadzili w nogach łóżka. W odruchu obrony, wciskając dłonie pod pachy, pochyliłem się i spróbowałem sięgnąć głową ud, robiąc z siebie szaraczka, który nikomu nie zrobi krzywdy. Ale nie dano mi szansy. Oberwałem w prawy policzek cios, który rzucił mnie na łóżko. Teraz już nie musiałem udawać; nieco mnie to uszkodziło. W oczekiwaniu kolejnych razów, zwinąłem się na boku. Ból przeszył całe moje ciało, a eksplozje gwiazd starały się w najlepsze pozbawić mnie przytomności. Poczułem, że za chwilę się to stanie, a do tego absolutnie nie mogłem dopuścić. Zawzięcie walczyłem, aby nie zamknęły mi się oczy. Byłem bezwładnym worem, ale wiedziałem, że muszę wziąć się w garść, bo inaczej zdechnę. Gdzieś w tle oni nadal pochłonięci byli kłótnią czy rozmową – doprawdy nie mogłem rozróżnić. Leżałem więc, starając się mieć oczy otwarte i łapiąc drobnymi, płytkimi haustami powietrze, wypluwałem krew na włochaty koc. Moja żuchwa trzeszczała. Pomacałem językiem po ustach i odkryłem, że jeden z bocznych zębów się ruszał, a po prawej stronie twarzy rosła odrętwiająca opuchlizna. Jakbym właśnie wyszedł od jakiegoś dentysty psychopaty. Leżałem z głową na łóżku, dokładnie na wysokości stolika. Jak przez mgłę zobaczyłem szklaną popielnicę. Przeniosłem uwagę na Cieślę i starego. Nie raczyli przestać nadawać, nawet gdy jakaś para minęła nasze drzwi i poszła w głąb korytarza. Stary miał w ręku rewolwer; Cieśla trzymał swoją broń w kaburze pod pachą, co mogłem zobaczyć, gdy wziął się pod boki i jego rozpięta kurtka rozchyliła się. Obaj wskazywali na mnie. Wyglądało na to, że Cieśla wyjaśniał, kim jestem, a przynajmniej, czego to się dopuściłem. Wtedy też mogłem zobaczyć, czym stary mnie uderzył. Sądząc po ich rozmiarach, równie dobrze mógł użyć gołych pięści, ale jego wybór padł na krótką obciągniętą skórą pałkę, najprawdopodobniej obciążoną ołowianymi kulkami. Obaj znajdowali się o jakieś dwa metry ode mnie po mojej jednej stronie. Po przeciwległej, w odległości niespełna metra, miałem popielnicę. W dalszym ciągu byli bardziej zajęci dyskusją niż mną, ale lada chwila mogli dojść do porozumienia, w jaki sposób miałem umrzeć, zapewne powolny, jeśli miałoby to nastąpić z rąk Cieśli. Należało działać, najpierw jednak musiałem doprowadzić się do porządku. Byłem ciągle otumaniony i trzeba mi było zaplanować akcję etapami, inaczej spieprzę wszystko i dam się zabić. Zezując na ten kawał szkła, który może uratuje mi życie, wziąłem głęboki oddech i zeskoczyłem z łóżka. Ze schyloną głową zaszarżowałem w stronę dwóch ciemnych kształtów przede mną. Wystarczyło, żebym pozbawił ich ciała balansu i zyskał tym samym parę sekund luzu. Z wyciągniętymi ramionami rąbnąłem w te dwie kolumny w czarnej skórze i nie czekając na efekt, odwróciłem głowę, szukając wzrokiem popielniczki. Zza pleców dotarło do mnie chrapliwe stęknięcie, jakie wydali uderzając o ścianę. Ze wzrokiem skupionym na szklanym kształcie na stole zatoczyłem się, ale nogi zaczęły same nieść mnie w jego kierunku. Nie przejmowałem się dochodzącymi z tyłu urywanymi okrzykami, obchodziła mnie popielniczka. Jeśli pozbierają się za szybko, a ja nie zdążę, będzie po wszystkim. Machnąwszy otwartą dłonią w dół, jakbym odganiał muchę, schwyciłem popielnicę. Nadal zwrócony byłem w stronę stolika, mając tych dwóch za sobą. Odwracając głowę, skupiłem się na głowie starego, z której teraz spadła czapka. Wykonałem skręt i wymachując popielniczką jak nożem, zrobiłem w jego kierunku te trzy kroki, które nas dzieliły. Zbliżyłem się, nie zważając na Cieślę, który zachodził mnie teraz z lewej strony. Chciałem przede wszystkim dopaść starego, tego ze spluwą w ręku. Gdy odrywał się od ściany i podnosił do góry broń, na jego twarzy nie malowało się zaskoczenie ani strach, jedynie wściekłość. Nadal skupiając się na jego twarzy, zamachnąłem się popielnicą od góry, trafiając go w kość policzkową. Skóra tuż pod okiem ściągnęła się w dół i pękła. Upadł z krzykiem, zahaczając ciałem o moje nogi. Etap trzeci zakończony. Raczej usłyszałem niż zarejestrowałem wzrokiem ciemną sylwetkę z lewej strony, tuż nade mną. Nie miałem przygotowanego etapu czwartego. Teraz trzeba było działać na wyczucie. Nie zadałem sobie nawet trudu, by spojrzeć na Cieślę, na oślep zadałem gwałtowny cios. Ciężkie szkło dwukrotnie trafiło i odskoczyło od lecącej już w dół głowy, w obu przypadkach z taką siłą, że w chwili samego z nią kontaktu aż blokowało mi w stawie rękę. Skoczyłem mu na klatkę piersiową i dalej okładałem go po łbie. Gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że przegrałem, ale było mi wszystko jedno. Widziałem tylko, jak ten skurwysyn raz po raz oddawał strzały do kobiety w windzie, i pamiętałem, jak inna banda skurwieli zrujnowała życie Kelly, wykańczając jej rodzinę w Waszyngtonie. Trzy razy dał się słyszeć trzask i chrzęst pękającej czaszki. Podniosłem rękę, gotów do następnego uderzenia, ale się powstrzymałem. Starczy. Gęsta, niemal brunatna krew tryskała z ran na jego głowie. Jego oczy przestały się ruszać, a matowe, rozszerzone źrenice przybrały nieobecny wyraz. Krew rozlewała się po dywanie, który chłonął ją jak bibuła. Trwając nadal na nim okrakiem, z rękami opartymi o jego pierś, wcale nie byłem zachwycony faktem, że mnie tak poniosło. Należy wprawdzie czasem umieć się nakręcić, aby móc przeżyć, ale żeby tak kompletnie stracić kontrolę – to mi się nie podobało. Odwróciłem głowę, by sprawdzić, co ze starym. Pałka i rewolwer leżały na ziemi, on też, skulony, jęczący, z przytkniętą do twarzy czapką, jakby była kompresem. Jego nogi bezsilnie kopały podłogę. Podniosłem się wolno i odkopałem od niego rewolwer. Wyglądał na kaliber 38, specjalną wersję o krótkiej lufie, taki jakiego używali amerykańscy gangsterzy w latach trzydziestych. Przeciągnąłem starego przez ciało Cieśli do łazienki, zostawiając jego nasączoną krwią czapkę tam, gdzie była. Stało się teraz jasne, dlaczego zawsze miał ją na głowie – był niemal kompletnie łysy. Nadal pojękiwał i prawdopodobnie czuł się bardzo podle, ale ciągle żył, a to było dla mnie zagrożeniem. Szczęki pulsowały bólem od wysiłku, jakim było targanie go, ale przynajmniej serce zaczęło się uspokajać. Nie było innego wyjścia, musiał umrzeć. Szczęśliwy z tego powodu nie byłem, ale nie mogłem go tu zostawić żywego. Miałem przecież być jutro w bazie Małyszki. Mógłby mi wszystko zepsuć. Puściłem go, a on osunął się na posadzkę łazienki. Odkręciłem kran z gorącą wodą i piecyk zaczął huczeć. Teraz dopiero zobaczyłem rozmiar uszkodzeń jego twarzy. Na policzku widniała dwucentymetrowa dziura, w którą swobodnie można by włożyć dwa palce. Spod postrzępionej tkanki wychynęła biała, naga kość. Przejrzenie jego portfela, podczas gdy on nadał pojękiwał sobie na podłodze, nie przyniosło specjalnych rewelacji. Pieniądze – estońskie i rosyjskie – mogły się przydać, wetknąłem je sobie do kieszeni dżinsów i wycofałem się do pokoju. Przestępując nad Cieślą, podniosłem z podłogi rewolwer i wziąłem do ręki jeden z kocy. Odbezpieczyłem broń, tak aby była gotowa do użycia. Nie chciałem bowiem, gdy nacisnę na spust, aby odsuwający się do tyłu zamek zaciął się na kocu, zanim powędruje do przodu i odpali nabój. Wszedłem do łazienki i nawet nie patrząc na twarz starego, być może, by uniknąć jego spojrzenia, zatkałem lufę kocem i przyłożyłem mu ją do głowy. Szybko owinąłem rewolwer kudłatym materiałem i wypaliłem. Dał się słyszeć przytłumiony strzał i trzask rozbijanej przez wychodzący z jego głowy pocisk płytki podłogowej. Opuściłem koc na jego głowę i nasłuchiwałem. Wokół nie dało się usłyszeć żadnej reakcji na strzał, byłem w miejscu, gdzie ewidentnie nie stawia się za dużo pytań, nawet gdy za ścianą odbywa się zbiorowy gwałt. Moje zmysły zarejestrowały jedynie szum piecyka i smród nadpalonego nylonu. Wyłączyłem wodę, piecyk zamarł, a ja wyszedłem z łazienki. Wyszukałem portfel Cieśli i opróżniłem go z pieniędzy. Jego spluwa nadal spoczywała płytko w kaburze. Zrozumiałem, jakie miałem szczęście. Jeszcze ułamek sekundy, a cała zabawa mogłaby mieć zupełnie inny finał. Był to Makarów, rosyjska kopia Waltera PPK, ulubionej broni Jamesa Bonda, najlepsza do użycia na bliską odległość, gdy na przykład ktoś szuka z tobą zaczepki w jakimś „komfort- barze”. Na duże odległości pistolet ten miał taką samą siłę rażenia, jakby nim po prostu rzucić w kierunku napastnika. Nic dziwnego, że w pewnych kręgach nosił przydomek „dyskotekowa”. Postanowiłem go zatrzymać. Kolba tej rosyjskiej wersji była wypukła, co utrudniało dobry chwyt za pierwszym razem, szczególnie tak małymi jak moje dłońmi, ale mogłem z niej mieć większy pożytek niż z 38. Krew Cieśli gęstniała i zbierała się na dywanie, który nie był w stanie jej już więcej wchłonąć. Wziąłem następny koc z łóżka i rozłożyłem go wokół jego głowy, aby nie dopuścić do przesączenia się krwi przez podłogowe deski. Skończyło się na tym, że po prostu otuliłem całą głowę kocem. Otworzyłem drzwi na korytarz, rozejrzałem się i spojrzałem na moją „listę obecności”, na którą nikt się nie wpisał. Dlaczego mnie zawiodła? Dlaczego ciągle była na swoim miejscu? Wkrótce stało się to jasne – przykleiła się po prostu do framugi. Gąbczasta taśma izolująca musiała być założona zaraz po tym, jak wynaleziono taki materiał. Teraz była brunatna i kleista ze starości. Nauczka, by nie umieszczać znaków ostrzegawczych na starych taśmach uszczelniających. Włączyłem na powrót grzejnik, podwinąłem rękawy i wziąłem się do roboty. 38. Aby nie oparzyć rąk w trakcie wyciągania kolejnej miny z wanny i wylewania z niej wody, ponownie posłużyłem się rączką przepychacza, którą wetknąłem w otwór po wieczku. Zaniosłem minę na kijku do pokoju, nadeptując po drodze na czapkę starego. Krew nie wsiąkła w nią w takim samym stopniu jak w dywan i koc – widocznie była z prawdziwego futra, które tak łatwo nie przemięka. Położywszy minę na stoliku, poszedłem otworzyć okno i zimne morskie powietrze wtargnęło do wewnątrz. Po przeciwległej stronie drogi fale morskie rozbijały się o brzeg. Mało plastyczny przedtem środek wybuchowy był teraz na tyle miękki, że można było go już wyjąć i uformować. Zabrałem się do dzieła, osłaniając przedtem ręce plastykowymi torbami, by nitrozwiązki nie dostały się do obiegu krwi przez jakieś skaleczenia lub drogą bezpośredniego wchłaniania. Nie zabiłoby mnie to – szpitale aplikują przecież nitroglicerynę zawałowcom – ale ból głowy stulecia miałbym zagwarantowany. Gdy skończyłem, pokój cuchnął marcepanem, a przede mną na stoliku piętrzyło się z pięć kilogramów zielonkawej masy przypominającej plastelinę. Nieco już zdążyła stwardnieć, ale wiedziałem, że jak tylko urobię ją trochę dłońmi, przywróci to jej plastyczność. Z kilogram masy przywarł na amen do ścianek min, więc ją zostawiłem. Odwracając twarz od oparów, rękami nadal okutanymi w plastyk, urabiałem masę jak ciasto. Ale i tak poczułem, że robi mi się słabo, chociaż mogło to być też związane ze sposobem, w jaki na przywitanie potraktował mnie Cieśla i ten stary w czapie. Kiedy miałem już gotowe trzy okrąglutkie kule masy, zabrałem się za ich wałkowanie drążkiem od przepychacza. Zapach marcepanu przywołał w mej pamięci bożonarodzeniowe smakołyki, z których jako dziecko wyjadałem żółtawą marcepanową masę, wydłubywaną pospiesznie spod cukrowej glazury. Podczas gdy bawiłem się w gospodynię domową, pokój obok znowu przekształcał się w miłosną alkowę. Zadźwięczały klucze, trzasnęły drzwi, ale tym razem głosy nie były radosnymi szczebiotami. Zdaje się, że teraz miało być na poważnie. Wałkowałem nadal, a dziwka obok przeleciała cały swój repertuar jęków i westchnień, żadnych tam chichotów jak poprzednio – pełna operowa powaga. Męskie stękanie i rytmiczny łomot nastąpił niemal od razu. Biedaczka, pewnie nie miała nawet czasu odłożyć na bok torby z chipsami. Gdy masa ładunku miała już niecały centymetr grubości i średnicę pizzy, pociąłem ją na około pięciocentymetrowe paski za pomocą skrobaczki do szyb samochodowych. Z każdego placka wyszło ich sześć. Następnie przestępując ponad głową w krwawym kocu poszedłem do łazienki, aby wyciągnąć zatyczkę z wanny i nalać nowej wody. W szeroko otwartych oczach starego malowało się zdumienie. Starając się nie zwracać uwagi na ciało, odkręciłem kran i sprawdziłem ciepłotę wody, tak jak to się robi przygotowując kąpiel dla dziecka. Najchętniej zostałbym w łazience, szum piecyka bowiem przyjemnie zagłuszał duet za ścianą, ale czekała mnie robota z pozostałymi pięcioma minami. Przeniosłem się więc do pokoju, dzierżąc na kijku kolejny kawałek sowieckiej maszynerii wojennej. W pokoju było teraz tak zimno, że zaczęło mi lecieć z nosa. Wycierając go ostrożnie rękawem, uważając, czy na skórę nie dostała się jakaś odrobina marcepanu, zasiadłem do kolejnej wybuchowej konserwy. Plastyczny materiał wybuchowy jest substancją, która niemal błyskawicznie rozpada się po zdetonowaniu. Do tego momentu większość jej składników jest niegroźna i odporna na wodę. Niektóre z takich materiałów możesz nawet bez ryzyka podpalić i, na przykład, zaparzyć na nich szybko kawę. W chwili wybuchu wyzwala się jednak niezwykle niszczycielska siła, dzięki której możliwe jest przebicie się przez twardy jak stal materiał. Pozostały mi jeszcze do opróżnienia cztery miny. Zacząłem marzyć o kawie. Na obsługę hotelową nie miałem jednak co liczyć, w każdym razie nie na taką, o jaką mi chodziło, dalej więc wydłubywałem, ugniatałem i rozwałkowywałem materiał wybuchowy, aby pociąć go potem na kilkucentymetrowe paski, a do tego wszystkiego przyśpiewywał mi miś zza ściany. Brzmiał teraz, jakby zbliżał się do finału. Miałem nadzieję, że zaraz potem zapadnie w sen zimowy. Mniej więcej godzinę później, mając już ciasto pocięte do końca, wysunąłem z mojego leathermana ostrze i położyłem je na rozgrzanej do czerwoności spirali piecyka. Następnie ułożyłem na łóżku jedną z płyt styropianowych, dnem do dołu. Cieśla nadal mnie wkurwiał, bo musiałem za każdym razem przestępować jego ciało, złapałem go więc za nogi – zsuwająca się z koca głowa z głuchym stukotem uderzyła o dywan – i przeciągnąłem bliżej drzwi. Ponownie owinąłem mu wokół głowy koc i na koniec wytarłem ręce o jego czarny golf. Stosując ręcznik zamiast rękawic kuchennych, zdjąłem gorącego leathermana z grzejnika i szybko odciąłem ze styropianowej tacki wszystkie ścianki, wypukłości i pogrubione kanty. Pozostała metrowa płyta, równiutka po jednej stronie, jako tako wyrównana po drugiej. Teraz przyszła kolej na zaznaczenie w odległości dziesięciu centymetrów od brzegu gorącym nożem szerokiego mniej więcej na dziesięć centymetrów pasa wzdłuż wszystkich boków. Smród palonego styropianu był jeszcze gorszy od zapachu marcepana. Trzymając ukośnie nóż, zacząłem na zamarkowanej powierzchni wycinać kanał w kształcie odwróconej litery „V”. Wyszło coś na kształt okopu biegnącego wzdłuż wszystkich boków, na którego dnie płasko spoczywały jakby cztery wyjątkowo długie czekoladki toblerone. Paski materiału wybuchowego miały leżeć wzdłuż obu boków czekoladek i gdy płyta z ładunkiem będzie gotowa, będzie można całość przyłożyć gładką stroną do ściany obiektu. Nie da się wysadzić w powietrze mostu za pomocą kilku lasek dynamitu. Aby rozwalić, co tam ci akurat trzeba – beton, stal czy cegłę – minimalną ilością materiału wybuchowego i osiągnąć przy tym jak najlepszy efekt, należy skanalizować siłę uderzeniową, wykorzystując tzw. efekt Munroe’a. Trzydziestostopniowy skos, jaki dają skierowane w stronę celu szczyty toblerone, spowoduje, że znakomita większość fali uderzeniowej pójdzie w stronę podstawy wyimaginowanych batoników czekolady i poza nie. Jeśli toblerone byłyby zrobione z miedzi, siła eksplozji mogłaby przedrzeć się przez wielocentymetrową warstwę stali, ponieważ stopiona w wyniku wybuchu miedź poleciałaby razem z falą wybuchu do przodu. Nie dysponowałem miedzią, lecz jedynie styropianem, ale sam materiał wybuchowy był wystarczająco silny, by zapewnić efekt, o jaki mi chodziło. W głowie dudniło mi porządnie od tej nitrogliceryny, łyknąłem więc kolejną aspirynę. Zostały mi ich tylko cztery. Powróciłem do swojego dłubania, a za drzwiami rozległy się głosy dwóch kłócących się mężczyzn, do których wkrótce dołączył głos kobiety, wyraźnie próbującej ich pogodzić. Trzasnęły zamykane naprzeciwko drzwi i zapadła cisza. Spodziewałem się stamtąd zwyczajowych odgłosów, lecz dobiegły mnie jedynie głosy dalszej scysji, teraz ze znaczącym udziałem kobiety. Gdy ukończyłem wycinanie w styropianie trójkątnego wyżłobienia, między jego podstawą a dnem płyty pozostało jedynie jakieś cztery centymetry. Taka grubość dawała ukierunkowanej fali uderzeniowej moc wystarczającą do spenetrowania zewnętrznej ściany mojego obiektu. Pozostało mi więc jedynie ułożyć materiał wybuchowy wzdłuż boków toblerone i na ich szczyt, pilnując, aby paski ściśle do siebie przylegały i tworzyły w ten sposób jeden wielki ładunek. Okutawszy na powrót ręce plastykowymi torbami, zacząłem układać, ugniatać i sklejać, jakby chodziło o wykwintne ciasto czy tort. Naprzeciwko nadal miała miejsce pyskówka, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Nawet przyjemniej było z sąsiadami, którzy dla odmiany rozmawiali, a nie tylko wydawali jęki czy łomotali łóżkiem. Mając już gotową podwójną warstwę ładunku, mogłem teraz zabrać się za lont zapalający. Przeciąłem go na dwa kawałki, jeden metrowy, drugi o długości mniej więcej półtora metra. Zawiązałem na końcach każdego podwójne węzły i wetknąłem w masę po przeciwległych bokach kwadratu. Przytwierdziłem je jeszcze dodatkowo skrawkami masy, tak aby były porządnie wtopione w ładunek. Założyłem dwa lonty, chciałem bowiem, aby wybuch nastąpił z dwóch stron jednocześnie, co zwiększy jego siłę rażenia. Dla pewności ciasno skleiłem taśmą oba lonty ze sobą na długości około piętnastu centymetrów, tak że teraz odległość od ich miejsca złączenia do ładunku była równa. Od tego złączenia zwisało pół metra dłuższego lontu – ta część nazywa się „ogonem”. Dzięki niemu, od miejsca styku ogona ze sklejeniem dwie fale detonacyjne powędrują w stronę ładunku z jednakową prędkością i pokonując też jednakową odległość, dotrą do miejsc po obu stronach toblerone dokładnie w jednakowym czasie. Efekt Munroe’a skieruje siłę eksplozji w stronę podstawy toblerone, która zanim uderzy w cel, na swojej drodze poprzez kilkucentymetrową warstwę pianki skumuluje energię. Jak wszystko pójdzie dobrze, otrzymam w zamian ziejącą na metr kwadratowy dziurę w ścianie mojego obiektu. Nadal byłem zajęty mocowaniem toblerone do styropianu taśmą, gdy usłyszałem dwa męskie, podpite, śmiejące się głosy dobiegające od strony schodów i kierujące się do pokoju sąsiadującego z moją łazienką. Do zrobienia pozostawał mi jeszcze drugi ładunek, znowu więc położyłem do rozgrzania nóż na piecyku i słuchałem, jak moi nowi sąsiedzi, nadal śmiejąc się i żartując, włączyli na cały regulator telewizor. Stłumiło to nieco odgłosy dochodzące z pokoju naprzeciwko. Wykonanie drugiego ładunku zajęło mi pół godziny, co odbyło się przy akompaniamencie ścieżki dźwiękowej jakiejś amerykańskiej komedii, oczywiście z rosyjskim lektorem. Dowcipy w wersji rosyjskiej podobały mi się jakoś bardziej. Złożyłem następnie oba ładunki jak kanapkę z toblerone w środku, co miało mi ułatwić ich transport. Wetknąłem także do środka lonty. Całość owinąłem jedną z linek holowniczych, tak aby trzymała się kupy, a pod sznur wetknąłem dwa kawałki palety, zabranej uprzednio spod kontenera. Na koniec do pakunku przymocowałem bęben z pozostałością lontu, przeciągając za którymś razem linkę także przez środek szpuli. Wszystko, czego będę potrzebował, miałem już zebrane w jedno. Wyglądało to jak niezdarnie zapakowany harcerski plecak. Zanim będę mógł sobie stąd pójść, do zrobienia pozostało jeszcze parę drobnych rzeczy. Zebrałem do kupy wszystkie kawałki nylonowej linki i stworzyłem z nich jedną, około trzydziestometrową, po czym co metr zrobiłem na niej węzeł. Jeden z jej końców przywiązałem do liny, którą związany był ładunek. Następnie wziąłem do ręki pozostałą mi jeszcze trzecią deskę z drewnianej palety. Czas na następny chwyt z repertuaru MI9. Wyżłobiłem wokół niej bruzdę jakieś dziesięć centymetrów od jednego z końców i okręciłem w tym miejscu luźny koniec linki przymocowanej do ładunków. Do drugiego końca drewna przyłożyłem cegłę, tak aby jej dłuższy bok był równoległy z dłuższym kantem deski, i owinąłem je obie ręcznikiem. Następnie przytwierdziłem wszystko taśmą izolującą. Teraz wszystko było już gotowe. Simba wskazywał godzinę 3:28. Na wyruszenie było w zasadzie za wcześnie, nie miałem jednak pojęcia, kto jeszcze wiedział o tym, że Cieśla i ten starszy złożyli mi wizytę. Podczas gdy z zawiniętym w koc ładunkiem schodziłem do samochodu, trójkącik w pokoju naprzeciwko wznowił kłótnię. Tym razem chodziło zapewne o zapłatę. 39. Sobota, 18 grudnia 1999 roku. W popołudniowych ciemnościach pojechałem główną szosą na zachód w stronę Tallina, skręciłem następnie w lewo w stronę Pussi, ponownie przekroczyłem tory kolejowe i zostawiając za sobą zapyziałe baraki, w których zadekowali się na zimę ludzie, skierowałem się już w stronę samego celu. W ciągu ostatnich dwunastu godzin, od kiedy opuściłem hotel, nie robiłem nic oprócz jeżdżenia w kółko, ze dwa razy jedynie zatrzymując się, aby zatankować benzynę. Wszystko po to, aby utrzymać w samochodzie ciepło. Wychodząc, zapłaciłem starej za dodatkowe dwie noce. Jeśli będę miał szczęście, nie będzie miała powodu, aby zajrzeć przez ten czas do pokoju. Namiotowe stragany ustawione tu i ówdzie na poboczach były jak miniaturowe stacje obsługi, a para wychodząca z otworów wentylacyjnych upodobniała je do polowych kuchni w obozach dla uchodźców. Gdy zatrzymałem się, by kupić kawę i ciastka, okazało się, że dobrze jest mieć spuchniętą i poobcieraną twarz, mogłem bowiem wykręcić się od mówienia jakimś bełkotem i wskazywaniem palcem. Problem pojawił się z chwilą, gdy zabrałem się do jedzenia i picia; ząb napieprzał mnie porządnie, a w takich jak te miejscach nie sprzedawano środków przeciwbólowych. Ostatnie cztery aspiryny wyszły już wiele godzin temu. Pistolet Cieśli miałem przy sobie, rewolwer 38 w schowku w samochodzie. Do żadnego z nich nie było zapasowych nabojów. Podczas gdy wolno posuwałem się wzdłuż jednopasmowej drogi, po lewej stronie, w światłach wozu zobaczyłem betonowy mur. Wyglądało na to, że nic się tu nie zmieniło. Nadal nie paliły się żadne światła, wokół nie widziałem żadnego ruchu, brama była zamknięta. Zaparkowałem na tym samym podjeździe co poprzednio, wyłączyłem motor i chwilę siedziałem w szybko oziębiającym się samochodzie, po raz ostatni powtarzając w myślach plan działania. Zmusiłem się, aby wyjść na zimno. Miałem teraz na sobie rękawiczki i poplamioną krwią futrzaną czapkę starego. Zanim wyjąłem ładunki z bagażnika, przykryłem szybę od strony kierowcy gazetą. Linka holownicza, którą ładunek był owinięty, stanowiła teraz poręczny pasek na ramię. Na koniec ukryłem kluczyki pod tylnym prawym kołem. Gdybym wpadł w ręce Małyszki, przynajmniej nie znajdą i nie odbiorą mi kluczy, jeśli udałoby mi się uciec. Na dodatek, gdybym skontaktował się jakoś z Tomem, także i on miałby możliwość ucieczki, jeśli ja sam nie zdołałbym dotrzeć z powrotem do samochodu. Nie zamierzałem go zabijać. Byłem mu dłużny za to, co zrobił przy ogrodzeniu domu Finów. Ponadto nie chciałem także i jego mieć na sumieniu, tak jak i choroby Kelly. W pierwszej chwili przypisałem tę nagłą zmianę w moim nastawieniu do Toma temu, że wcześniej nie myślałem o ratowaniu jego skóry w takim stopniu, w jakim chciałem uratować własną. Teraz jedynie on mógłby potwierdzić moją opowieść wobec Lynna w razie, gdyby cała sprawa posrała się dokumentnie. No bo dlaczego niby miała się nie posrać? Do tej pory wszystko się przecież pieprzyło. Jakkolwiek nie podobała mi się ta myśl, musiałem przyznać przed samym sobą, że polubiłem tego pyzatego palanta. Nie był wprawdzie typem z rodzaju tych, z jakimi się zwykle zadawałem, i definitywnie nie doszłoby w naszym przypadku do spotkań na poranną kawkę, ale facet był w porządku i tak jak ja potrzebował trochę spokoju. Nosiłem się z tą myślą od czasu, gdy zainstalowałem się w tanim hotelowym pokoju w Helsinkach. Dlatego też na wszelki wypadek miałem teraz ze sobą jego paszport. Ziąb panował taki jak dotychczas, ale idąc wzdłuż drogi podniosłem do góry i zawiązałem nauszniki swojej nowej futrzanej czapki, aby móc lepiej słyszeć. Byłem już na wysokości komina oraz przypominającego hangar budynku i nadal nie dochodził do mnie żaden dźwięk od strony zabudowań. Dotarłem na podjazd prowadzący do dużej bramy ze stalowych płyt, rozejrzałem się i zrobiłem kilka kroków w jej kierunku. Przystanąłem i nasłuchiwałem. Teraz mogłem już wyłapać uchem dalekie brzęczenie generatora, ale tylko dlatego, że wiedziałem o jego istnieniu. Poza tym nic. Dotknąłem ręką bramy – nie była otwarta. Sprawdziłem furtkę w prawym jej skrzydle, ale także była zamknięta na klucz. Oczywiście nie spodziewałem się takiego ułatwienia, jak otwarta brama, ale byłoby rzeczą niezwykle głupią zadać sobie trud forsowania muru, podczas gdy mógłbym po prostu przejść sobie przez nią spacerkiem. Odkładając za siebie ładunki, przywarłem do ziemi w prawej koleinie po oponach i przyłożyłem oko do szczeliny między gruntem a bramą. Po drugiej stronie nic się nie zmieniło. Nadał świeciło się w dwóch oknach na parterze, a w większym budynku po prawej stronie było ciemno. Nie miałem pojęcia, co to wróżyło, chociaż z drugiej strony, nie miało to zbyt dużego znaczenia – i tak zamierzałem tam się dostać i całe to miejsce rozwalić, no i najchętniej odnaleźć też Toma. Ponownie na nogach i z moim harcerskim plecakiem na ramieniu, zawróciłem w stronę samochodu, ale w odległości około siedemdziesięciu pięciu metrów od hangaru zboczyłem w głęboki śnieg. Zamierzałem obejść przez pole budynek od lewej strony i dotrzeć do niego od tyłu. Nie dało się uniknąć zostawienia śladów na śniegu, ale przynajmniej mogłem spróbować iść tak, aby nie były one zbyt widoczne z drogi. Zlodowaciały na wierzchu śnieg sięgał miejscami do kolan, miejscami do pasa. Noga najpierw napotykała opór lodu, który jednak puszczał pod moim ciężarem. W głębokich zaspach czułem się jak jakiś lodołamacz na Bałtyku. Brnąłem do przodu, dżinsy przemokły i zaczęły mi marznąć nogi. Przynajmniej noc była prawie bezchmurna i wzrok przystosował się jako tako do poświaty gwiazd. Na koniec zamajaczyła przede mną tylna ściana hangaru. Przedostałem się do środka. Podłoga była tam betonowa, a przez żelazne żebrowanie sufitu prześwitywało coś, co wyglądało na eternit. Ostrożnie i powoli posuwając się w stronę muru kompleksu, po mniej więcej dwudziestu krokach byłem już w stanie rozróżnić ciemny kształt otworu drzwiowego. Gdy dotarłem do rogu hangaru, znieruchomiałem nasłuchując. Nic, tylko łagodny jęk wiatru. Pokonując w śniegu pięcio – czy sześciometrową odległość między tymi dwoma obiektami, dostałem się do drzwi i od razu wiedziałem, że spotka mnie zawód. Były żelazne, metal był o wiele starszy od tego w bramie głównej, cały pokryty łuszczącą się rdzą. Same drzwi wyglądały jednak solidnie; po tej stronie nie było w nich zawiasów ani zamka. Pchnąłem je, ale nawet nie drgnęły. Skręciłem więc w prawo i oddalając się od drogi przebrnąłem wzdłuż muru jakieś piętnaście metrów. Miałem nadzieję, że teraz znalazłem się naprzeciw krótszej ściany większego z dwóch budynków wewnątrz ogrodzenia. Odłożyłem w śnieg ładunki i rozwinąłem linę przymocowaną do deski z cegłą na końcu. Mając zaledwie parometrowy luz wokół, zacząłem machać nią nad sobą jak miotacz młotem i puściłem w momencie, gdy znalazła się we właściwej pozycji, by przelecieć ponad murem. Nikt nie zakwalifikowałby mnie do szkockiego konkursu gier sprawnościowych. Wszystko spadło mi z powrotem pod nogi. Właśnie w chwili, gdy rozplątywałem linkę, przygotowując się do drugiego podejścia, na ścianę budynku padło światło samochodowych reflektorów. Rzuciłem się na kolana, gotów zakopać się w śniegu. I zdałem sobie sprawę, że w tej pozycji byłem w nim zakopany. Światła stały się jaśniejsze i zniknęły tylko na pół sekundy, by rzucić jasny snop w niebo, gdy wóz podskoczył na wybojach. Wydobyły z ciemności wnętrze hangaru i gęstwina metalowych podpór rzuciła drgające cienie. Potężny warkot silnika wysokoprężnego o dużej mocy powiedział mi, że w moją stronę zbliżał się ciągnik. Uspokoiłem się. Chyba banda Małyszki nie polowałaby na mnie na Massey Fergusonie. Huk wzrastał, blask reflektorów zrobił się teraz bardzo intensywny i ciągnik pojawił się w prześwicie między betonowym murem a hangarem. Wyglądał na relikt z epoki sowieckich kołchozów, a ilość majaczących w kabinie sylwetek zdecydowanie przekraczała tę, którą mieli w zamyśle konstruktorzy tego cacka. Być może miejscowe knajpiane towarzystwo udawało się do „Sierpa i Młota” na następną wódeczkę. Światła i warkot oddaliły się, toteż wziąłem się ponownie do pracy. Po dwóch kolejnych próbach deska poszybowała wreszcie ponad murem, a ja trzymałem drugi koniec liny przy ładunku mocno w rękach. Linką szarpnęło, gdy deska ukończyła swój lot, i prawdopodobnie zadyndała jakiś metr nad ziemią po drugiej stronie. Zacząłem delikatnie przyciągać ją do siebie, czekając na moment, aż poczuję opór, co będzie oznaczać, że węzeł wokół deski zatrzymał się na szczycie muru. Chodziło o to, aby dzięki przeciwwadze stworzonej przez cegłę na jej końcu, deska zakotwiczyła się pod załomkiem muru. Z tego właśnie względu mury więzienne zakończone są u góry gładką, owalną metalową osłoną, aby nie było tam czego szukać z tego typu wynalazkami. Jeszcze jedna zasługa MI9. Trzymając linkę napiętą i na poły oczekując, że deska lada moment zwali mi się z powrotem na głowę, z wolna uwiesiłem się na niej całym ciężarem. Tandetna nylonowa lina napięła się i zaprotestowała, ale nie puściła. Ze stopami na murze, wyszukując betonowych nierówności jako podpórki i wykorzystując węzły, które uprzednio zawiązałem na linie, począłem wspinać się w górę. Dotarcie do szczytu muru nie zajęło mi dużo czasu, wciągnąłem tam ciało i przywarłem płasko na szerokim na metr zwieńczeniu muru. Ten większy budynek zasłaniał mi w dużej mierze widok na mój cel poniżej. Światło padające z okien na śnieg to było wszystko, co mogłem dostrzec. Nieustające dudnienie generatora było teraz dobrze słyszalne. Śnieg i lód spadał kaskadami z muru, gdy przekręcałem się na brzuchu w stronę, z której tu dotarłem. Z nogami dyndającymi teraz po wewnętrznej stronie muru, począłem ostrożnie wciągać na górę ładunki. Nie obchodziło mnie, czy będzie coś słychać, nie chciałem ich uszkodzić. W końcu, gdy wciągnąłem już ładunki na górę, wykonałem zwrot i spuściłem je delikatnie na drugą stronę. Teraz pozostawało mi po prostu umieścić deskę po drugiej stronie muru i tam się dostać. Uważając, by linka była napięta, zsunąłem się powoli trochę niżej, i jak tylko na kancie muru znalazłem biodrami oparcie, owinąłem linką prawą stopę. Następnie przeniosłem na linę cały ciężar ciała i tak szybko, jak mogłem, opuściłem się na ziemię. Dodatkowo obciążyłem śniegiem ładunki, aby ciężar deski nie przeważył i nie przeciągnął ich z powrotem na drugą stronę. Ważne było, aby lina pozostała na swoim miejscu, podczas gdy ja udałem się na szybki zwiad. Jak na razie była to moja jedyna droga ucieczki. Teraz, gdy byłem na poziomie gruntu, generator dudnił wystarczająco głośno, aby zagłuszyć skrzypienie dziewiczego śniegu i lodu pod moimi krokami, które skierowałem ku zardzewiałym bocznym drzwiom w murze. Wyjąłem z kieszeni i włączyłem latarkę. Pojawiła się jedynie cienka strużka światła, ponieważ większość szkiełka zakleiłem wcześniej taśmą. Drzwi wymagały trochę pracy. Wszystko dobrze, jak się dotrze do celu, ale równie dobrze jest mieć zabezpieczony odwrót. Jeśli nie zorganizowałbym sobie lepszej drogi niż wspinanie się po sznurze na mur, w razie wpadki znalazłbym się w całkiem głupiej sytuacji. Pracując z latarką w zębach, mogłem zobaczyć, że drzwi były porządnie zaryglowane prawie półmetrową sztabą biegnącą przez środek i zardzewiałą tak jak gdyby nikt tych drzwi od lat nie otwierał. Zacząłem obiema rękami delikatnie podnosić rygiel w górę i w dół, ciągnąc jednocześnie na boki, co za każdym razem dawało pewien skutek, aż w końcu sztaba puściła. Pociągnąłem ostrożnie drzwi ku sobie na kilka centymetrów, aby upewnić się, że dają się otworzyć, po czym ponownie je zamknąłem. Gotowe. Nasłuchiwałem chwilę w bezruchu: żadnych głosów z wyjątkiem szumu generatora. Nie było teraz sensu ryzykować, że ktoś zauważy linę, więc odwiązałem ją i zwolniłem. Z ładunkiem na barku ruszyłem wzdłuż frontowej ściany większej budowli, starając się iść jak najbliżej muru, aby zmniejszyć ryzyko pozostawienia po sobie widocznych śladów. Teraz mogłem zobaczyć, że budynek był z szarej cegły, której okres świetności dawno już minął. Jeśli budynek, który był moim celem ataku, zbudowano z tego samego materiału, z dostaniem się do środka nie będzie kłopotu. Dudnienie generatora natężyło się z chwilą gdy osiągnąłem szeroki wjazd do, zdaje się, garażu. W jego stronę prowadziła masa śladów samochodowych opon. Wchodząc tam, przesunąłem się natychmiast na prawo, tak aby moja sylwetka nie była widoczna w przejściu, i bez ruchu nasłuchiwałem w ciemności dźwięku generatora dobry kawałek dalej, po mojej lewej stronie. Było mi teraz cieplej, ale wiedziałem, że to tylko efekt znalezienia się w bardziej osłoniętym od wiatru miejscu. Wyjąłem z kieszeni latarkę i zdjąłem z niej taśmę, nadal jednak kontrolując dwoma palcami intensywność snopu światła. Szybkie przeszukanie latarką tego podobnego do jaskini pomieszczenia ujawniło obecność w nim trzech pojazdów: Mercedesa minibusa, stojącego przodem do wyjścia, i dwóch innych osobowych aut, zaparkowanych byle jak przodem do wewnątrz. Betonowa podłoga, pokryta wieloletnią warstwą brudu i zamarzniętego teraz błota, zarzucona była starymi skrzynkami oraz stosami drewna. Światło latarki było za słabe, aby wyłonić z ciemności sam generator, ale po około trzydziestu krokach w kierunku źródła dźwięku, już się przy nim znalazłem. Maszyna stała na około półmetrowym podwyższeniu z wylanego na nowo na podłoże betonu, co miało ją chronić od zanieczyszczeń. Obok stał zbiornik z paliwem, w postaci dużego cylindra z mocnego sztucznego tworzywa, ustawionego na bloku z lekkiego betonu. Jego widok poddał mi pewien pomysł na później. Z przedniej części generatora wystawał gruby na prawie dziesięć centymetrów kabel; przebiegał przez wybitą między cegłami dziurę w krótszej ścianie budynku i wiódł dalej do obiektu, który był celem mojego ataku. Ukryłem sprzęt za generatorem, zgasiłem latarkę i wycofałem się przez wjazd do garażu na teren zabudowy. Po tropie wydeptanym między tym budynkiem a moim celem ataku jakieś piętnaście metrów dalej, udałem się w kierunku głównego wejścia. Przed sobą na wprost miałem trójkąt ciemności, sięgający mniej więcej metr od parapetu okna na parterze do miejsca, gdzie na śnieg padało sączące się z okna światło. Sprawdziłem, czy broń leżała właściwie w kieszeni kurtki, tak abym w razie potrzeby, ściągnąwszy zębami rękawiczki, mógł ją z łatwością wydobyć. Zanim minąłem po mojej prawej stronie dwumetrowy prześwit między budynkami, zlokalizowałem wzrokiem, w którym miejscu kabel generatora wychodził po drugiej stronie muru garażu i gdzie wnikał w ścianę mojego celu. Stąd też widoczna była masa wydeptanych w śniegu ścieżek, rozwidlających się między budynkami w stronę zaplecza mojego obiektu. Ludzie muszą tędy chodzić cały czas. Pochylony i jak najbliżej muru, przemknąłem się pod pierwsze okno. Zabezpieczone było żelaznymi kratami. Z włączonego telewizora płynęły głosy po angielsku. Dość szybko zorientowałem się, że jest to kanał MTV. Wszystko to z każdą minutą robiło się coraz bardziej dziwne. Stałem oparty o ścianę i nasłuchiwałem. Światło nade mną sączyło się przez żółtą zasłonę w kwiatki, była ona jednak za gruba, aby można było coś przez nią zobaczyć. Nie słyszałem żadnych rozmów, jedynie śpiew Ricky Martina. Posłuchałem jeszcze raz, z uchem przyłożonym do ściany. Specjalnie natężać się nie musiałem. Do chóralnego refrenu, do pomocy Rickowi, dołączył ktoś z ciężkim wschodnioeuropejskim akcentem. 40. Wyglądało na to, że mój cel był betonową konstrukcją, wypełnioną pustakami z czerwonej cegły. Ktoś, kto podjął się jej budowy, nigdy zapewne nie słyszał o pionie, a surowe zimy odcisnęły na cegłach widoczne ślady. Były w równie kiepskim stanie jak ta, której użyłem do obciążenia deski. Rick Martin kończył już swoją piosenkę, a ja pokonałem dwa betonowe schody i znalazłem się u samych drzwi. Zastosowano tu podobne rozwiązanie, co w „komfort-barach” w Narwie, choć w odwrotnej kolejności: przed drewnianymi, osadzonymi jakieś piętnaście centymetrów głębiej we framudze drzwiami, umieszczona była krata z grubą metalową siatką ochronną. Musiałem wiedzieć, czy drzwi są zamknięte na klucz. Tędy nie zamierzałem wprawdzie wchodzić, ale jeśli ładunki by nie wypaliły, a drzwi przez przypadek były otwarte, przynajmniej miałbym wybór. No i jeśli spieprzyłbym coś w środku, miałbym dodatkową drogę ucieczki. Krata nie była zamknięta. Uchyliłem ją na jakiś centymetr, nie wydała dźwięku, więc zacząłem przyciągać ją ku sobie, od czasu do czasu nieco przymykając, aby w ten sposób mieć kontrolę nad cichymi skrzypnięciami, które wydawała podczas otwierania. W końcu była już uchylona na tyle, że mogłem wcisnąć przez nią ramię i sprawdzić drzwi. Oprócz muzyki z MTV i szumu generatora nie dobiegały mnie żadne dźwięki. Nacisnąłem delikatnie klamkę i lekko pchnąłem. Zamknięte na klucz. Nasłuchiwałem w nadziei, że usłyszę głos Toma. Coś się smażyło, o czym mówił zapach przenikający przez dolną szczelinę drzwi. Z piętra dobiegł stłumiony przez dźwięk z telewizora krzyk, ale to nie był Tom. Potem zrozumiałem, że krzyk nie był krzykiem, ale miał uchodzić za śpiew. Z góry schodził naśladowca Ricky Martina. Odsuwając się od drzwi, ściągnąłem zębami rękawiczkę i złapałem za broń. Jeśli zdarzyłoby mu się wyjść na zewnątrz, chwilę później wpadłbym ponad jego martwym ciałem do środka z zaskakującą prędkością i agresją, które i mnie samego pewnie by wystraszyły. Zszedł już na dół, bo jego śpiew był teraz dobrze słyszalny. Z głębi dobiegł pomieszany chór głosów, chyba był to rosyjski, z którego jednoznacznie wynikało, że jest proszony o zamknięcie mordy. Dotarł do holu i znajdował się teraz o jakieś pół metra od drzwi, gdy im odkrzyknął, a z pomieszczenia z telewizorem zawtórowały mu dwa inne głosy. Chłopcy tylko się droczyli, nic więcej. Mój piosenkarz powrócił do pokoju i dźwięki MTV przycichły, gdy zamknął za sobą drzwi. Przysunąłem się ponownie do wejścia i nastawiłem ucha. Teraz już nie słyszałem nic poza muzyką. Chowając broń, powoli zamknąłem kratę w taki sam sposób, w jaki ją otwierałem. Opuściłem stopnie schodów i po wydeptanych śladach skierowałem się w stronę drugiego końca obiektu. Po drodze kucnąłem pod lewym oknem, w ciemnym trójkącie. Nawet z uchem przy mokrej, zimnej ścianie nie udało mi się wyłowić żadnego dźwięku dochodzącego ze środka. Okratowane szyby były od wewnątrz zaparowane. Może to była kuchnia? Dotarłem do narożnika budynku i wyjrzałem, aby zobaczyć, co było za nim. Ta ściana nie miała okien, ale wzdłuż niej, na tylną stronę domu wiodły w śniegu rozliczne ślady. Jedno było widoczne, nawet w tak słabym świetle – talerz anteny satelitarnej, wystający lekko na lewo od budynku i skierowany w górę pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Stanął mi w oczach obraz kwatery głównej Microsoftu w Finlandii i tylko miałem nadzieję, że tym razem nie pojawi się tu NSA, aby dopełnić tego obrazu. Z drugiej strony widok anteny mnie ucieszył, teraz bowiem już się upewniłem, że byłem u celu. Szedłem w kierunku anteny, licząc kroki i przygotowując się tym samym do założenia ładunków. Do tylnej ściany budynku było siedemnaście prawie metrowych kroków. Wyjrzałem za róg, generator zadudnił o jakiś decybel głośniej. Przez zasłony dwóch górnych okien przesączało się światło, wystarczająco silne, by rzucić mglistą poświatę na jeszcze dwie siostry mojej anteny. Wszystkie trzy talerze miały wymiary podobne do anten w kwaterze Microsoftu w Finlandii, ale te były z grubego plastyku, nie z metalowej siatki. Celowały w niebo w różnych kierunkach. Nie były to urządzenia, które ustawia się w jednej stałej pozycji, lecz miały ruchomy statyw, którego podstawę dla zachowania stabilności obciążono workami z piaskiem, pokrytymi teraz lodem. Podobnie jak te fińskie, talerze oczyszczone były ze śniegu i lodu, a ziemia wokół nich była porządnie udeptana. Za nimi, jakieś czterdzieści metrów dalej, majaczył w ciemności tylny betonowy mur kompleksu. Poszedłem dalej za róg i odkryłem schowane w trójkątach mroku, jakie tworzyły się pod rozjaśnionymi górnymi oknami, dwa nieoświetlone okna na parterze. Wszystkie cztery były lustrzanym odbiciem układu okien po frontowej stronie budynku. Pięć kroków do pierwszego okna dawało ich w sumie dwadzieścia dwa. Kucnąłem przy trzech grubych oblodzonych antenowych kablach, które wychodziły spod śniegu i znikały w dziurze wybitej w ceglanym murze bezpośrednio pod pierwszym oknem parteru. Przestrzeń w murze wokół kabli wypełniono niechlujnie betonową zaprawą. Także i te parterowe okna były zakratowane. Teraz dopiero zauważyłem światło sączące się przy samej framudze okna zaraz nade mną. Podniosłem się trochę, tak aby wzrok mój znalazł się na wysokości parapetu, i stwierdziłem, że okna zabito od wewnątrz sklejką. Zza dykty usłyszałem buczenie, wysokie i jakby elektryczne, niepodobne do niskiego dudnienia diesla w drugim budynku. Nie było słychać żadnych ludzkich głosów, choć wiedziałem, że gdzieś tam muszą być i ludzie. Nigdy bym nie przypuszczał, że zatęsknię teraz do głosu Toma, proszącego o ziołową herbatę – „Nick, moje ciało jest dla mnie święte, kapujesz?” – Na próżno. Przekroczyłem kable i wolno, ostrożnie podszedłem pod drugie okno; do poprzednich dwudziestu dwóch kroków mogłem teraz dodać kolejnych dziewięć. Wkrótce już będę wiedział, ile lontu mam odwinąć z bębna. Drugie okno było również zasłonięte sklejką, ale spod tej zasłony wydobywało się nieco więcej światła. Jedna z płyt, która powinna przylegać ciasno do szyby, obsunęła się, tworząc przy lewym rogu prawie centymetrową szczelinę. Próbując znaleźć właściwy kąt widzenia, wykręciłem głowę jak Houdini i przytknąłem ją do krat, a czapka posłużyła za doskonały materiał izolujący od zimna. Zobaczyłem bardzo jasne światło, a w jego blasku pięć lub sześć stojących w szeregu monitorów komputerowych, zwróconych do mnie tyłem; ich żebrowanie wentylacji było czarne od brudu. Sądząc z tego, co mogłem widzieć, ta tylna połowa budynku była jednym wielkim pomieszczeniem. Gdy byłem zajęty drugą próbą dostosowania pozycji głowy tak, abym mógł dostrzec coś więcej, wnętrze zakrył mrok. Ktoś zasłonił mi widok. Patrzyłem, jak ten ktoś oparł się rękami o stół i wodził głową w tę i z powrotem, śledząc, co dzieje się na monitorach, nie dalej niż pół metra ode mnie. Musiał być po trzydziestce, miał krótko obcięte ciemnoblond włosy, okalające wyjątkowo kwadratową głowę. Ubrany był w krzykliwie kolorowy golf, z którego każda matka młodocianego abnegata byłaby zapewne dumna. Uśmiechnął się, kiwając z zadowoleniem głową i odwrócił się twarzą w moją stronę. Znajdował się teraz nie więcej niż ćwierć metra od okna, gdy coś odpowiedział na zadane agresywnym tonem pytanie po rosyjsku. Spojrzał w dół. Cokolwiek to było, przysparzało mu dużo zadowolenia. Może Tom dostarczył im coś, co dało im dostęp do Echelona. Jeśli tak, to nie na długo. Podniósł wydrukowaną kartkę A4 i zamachał nią w stronę tego, który stał za nim, po czym zniknął z mojego pola widzenia w głębi pomieszczenia. Było to zapewne menu świątecznego obiadu w Centrum Dowodzenia Systemami Obrony Morskiej i Powietrznej w San Diego. Wyglądało na to, że ze wszystkim innym, co tam się działo, byli już dobrze zaznajomieni. Teraz przynajmniej wiedziałem, gdzie znajdował się sprzęt, który należało zniszczyć – pozostawało mi zlokalizowanie Toma. Z okiem przy szczelinie czekałem na próżno przez następny kwadrans na kolejne ruchy w pokoju. Marzłem już porządnie, nie czułem stóp. Simba informował mnie, że była dopiero 17:49; zrobi się więc jeszcze zimniej. Przeniosłem się na drugi róg, w stronę generatora. Następne pięć kroków dawało w sumie trzydzieści sześć. Byłem uszczęśliwiony, lontu było pod dostatkiem. Skręciłem w prawo i przebyłem małą przestrzeń między budynkami, po drodze przestępując przez kabel generatora zagłębiony w śniegu. Tak jak w przypadku przewodów antenowych, tak i tutaj, w moim obiekcie, wybitą w celu przeprowadzenia tego kabla przez mur dziurę niechlujnie wypełniono garściami cementu. Wróciłem do budynku mieszczącego generator i zająłem się przygotowywaniem sprzętu. Najpierw sprawdziłem, czy mam jeszcze w wewnętrznej kieszeni baterie: zabierając się do wysadzenia czegoś w powietrze, śmiertelnym grzechem jest utracenie kontroli nad mechanizmem detonującym, podobnie jak pozwolenie sobie na to, aby broń znalazła się poza zasięgiem ręki. Trzymałem baterie blisko ciała, aby nie zamokły, musiały bowiem zadziałać już za pierwszym razem. Do rozwinięcia lontu z bębna nie potrzebowałem światła, wiedziałem bowiem dobrze, co robię, ale przez dudnienie generatora mogłem nie zakonotować, czy ktoś wchodzi do budynku, toteż podczas pracy wejście miałem cały czas na oku. Przytrzymując szpulę stopami, w prawej dłoni trzymając luźny koniec przewodu, wyprostowałem ramię i drugą ręką wetknąłem lont pod pachę. Ruch powtórzyłem trzydzieści sześć razy, dodałem do tego dodatkowe pięć długości, które potrzebne będą do tego, co przyjdzie mi umieścić na ścianie po tej stronie obiektu. Jeszcze dwie, na wszelki wypadek, i już mogłem uciąć lont swoim poczerniałym leathermanem. Odłożyłem lont na ziemię, obok ładunków. Teraz stanowił on tzw. główny przewód, który przez „ogony” doprowadzi falę detonującą do wszystkich ładunków jednocześnie. Następną rzeczą, którą przyszło mi teraz się zająć, był pomysł, jaki wpadł mi do głowy na widok zbiornika paliwa. Zamierzałem doprowadzić do najbardziej spektakularnego wybuchu po tej stronie Hollywoodu. Eksplozja zbiornika nie przyniosłaby wprawdzie większej korzyści, ale efekt byłby wprost fenomenalny. Z lontem w ręku wszedłem po drabince zbiornika na szczyt, powoli rozwijając przewód z bębna. Uniosłem wieko i włączyłem latarkę. W jej świetle zobaczyłem błyszczącą powierzchnię płynu, w trzech czwartych wypełniającego cylinder. Po zawiązaniu podwójnego węzła na końcu lontu, wyciągnąłem z kurtki reklamówkę nabytą na stacji benzynowej. Zawierała ona dodatkowy dwukilogramowy kawałek materiału wybuchowego, który każdy szanujący się sabotażysta nosi ze sobą na wypadek potrzeby zatkania jakiejś dziury albo naprawienia szkód powstałych w ładunku głównym. Teraz na świeżym powietrzu zapach nie był taki straszny, gdy oderwawszy od masy mniej więcej połowę, obracałem ją w rękach, aby się rozgrzała. Gdy masa była już wystarczająco plastyczna, okleiłem nią węzeł, dbając o to, żeby dostała się w każdy załomek. Na koniec umocowałem ją taśmą izolacyjną. Spuściłem kulę na loncie do zbiornika, zatrzymując ją dyndającą na wysokości około pięciu centymetrów nad powierzchnią cieczy. Po eksplozji ciekłe paliwo ulatnia się w ułamku sekundy, ale gdy opary te wybuchają, otrzymujemy efekt godny Wezuwiusza. Jeślibym spieprzył całą robotę, przynajmniej będzie wyglądać, jakbym się do niej naprawdę przyłożył. Jak mógłby wówczas Wal nie wierzyć moim słowom, skoro taka burza ogniowa widoczna byłaby nawet z jego moskiewskich okien? Taśmą przymocowałem lont do boku zbiornika i zszedłem z drabinki. Następnie ostrożnie rozwijając lont, skierowałem się ku dziurze w ścianie. Chciałem odciąć wystarczająco długi jego kawałek, który ułożony swobodnie, dosięgnie celu. Do tego powinno wystarczyć dodatkowych osiem długości ramienia. Wykonałem cięcie, następnie zacząłem przetykać końcówkę lontu przez otwór w murze. W tym właśnie momencie w przejściu między budynkami pojawił się drgający snop światła latarki. Przez dudnienie generatora nic nie mogłem usłyszeć. Szybko przyciągnąłem lont do siebie i zamarłem. W ruchu pozostawały tylko moje oczy; przebiegałem wzrokiem od otworu w ścianie do wejścia, wypatrując oznak aktywności z którejkolwiek ze stron. W świetle wędrującego w stronę kabla generatora promienia światła zobaczyłem parę lśniących gumiaków oraz parę zwykłych adidasów. Niepokojącym widokiem stał się karabinek AK, zwisający u boku faceta w gumiakach. Pokaźna muszka na końcu lufy znajdowała się na wysokości jego kolan. Przekroczyli kabel i poszli dalej w głąb, znikając mi z zasięgu wzroku. Nie mówili nic, chyba że nie słyszałem ich z powodu szumu generatora. Nie słyszałem nawet ich kroków na śniegu. Musieli majstrować coś przy antenach. Nie pozostało mi nic innego jak czekać. Za nic nie wyjdę teraz stąd, dopóki nie będę pewny, że ponownie znaleźli się bezpiecznie w budynku. Leżałem na zamarzniętym błocku i czekałem, aż wrócą, przelatując nadal wzrokiem przestrzeń między otworami w ścianie. Chłód szybko przeniknął ubranie, pozbawiając moją skórę czucia. Owe sześć czy siedem minut, zanim ponownie zobaczyłem migotanie latarki na śniegu, nie upłynęły mi więc szybko. Wyciągając szyję, obserwowałem ich znikające za rogiem budynku sylwetki. Poczekałem jeszcze kilka kolejnych zmarzniętych minut, w razie gdyby czegoś zapomnieli albo okazało się, że coś spieprzyli i muszą to teraz poprawić. Podczas czekania przyszedł mi do głowy kolejny świetny pomysł. Gdy w końcu wstałem na nogi, poszedłem i spuściłem powietrze z kół we wszystkich samochodach. Burza ogniowa powinna rozwiązać kwestię pojazdów i sprawić, że nie będą mogły być użyte do pościgu, ale lepiej było się zabezpieczyć. Uśmiechałem się głupkowato do siebie, gdy powietrze z sykiem opuszczało opony, a one osiadały ciężko na skorupie błota. Zerkając na dziurę w ścianie w poszukiwaniu światła latarki, znowu byłem ośmiolatkiem, chowającym się za samochodem ojczyma. Powróciłem do swojego sprzętu i ponownie przetknąłem lont przez otwór w murze, następnie odciąłem z rolki kilka dwudziestocentymetrowych kawałków taśmy klejącej i umieściłem je sobie na przedramionach. Na koniec zarzuciłem na plecy ładunek, w lewą rękę chwyciłem zwinięty główny przewód i poszedłem się narażać. 41. Ruszyłem w stronę prześwitu między dwoma budynkami. Z okien przede mną nadal sączyło się na śnieg słabe światło. Idąc prześwitem, skierowałem się na zaplecze budynku. Przestępując przez kabel generatora, sprawdziłem, czy lont tkwił na swoim miejscu w otworze w ścianie i czekał, aż tu później wrócę, po czym poszedłem dalej w stronę narożnika. Kąt ustawienia anten był teraz wyraźnie inny. Chciałem po raz ostatni zerknąć przez szparę w oknie i sprawdzić, co z Tomem. Może będę miał szczęście – pierwszy raz, kiedyś przecież muszę. Zajrzałem, przekrzywiając głowę, ale nie uchwyciłem wzrokiem żadnego ruchu wewnątrz. Przechodząc ponad przewodami antenowymi, dostałem się do drugiego rogu budynku, skręciłem i odliczyłem trzema krokami odległość w kierunku fasady obiektu. Ukucnąłem i odłożyłem w śnieg ładunki oraz szpulę z lontem. Pokój z komputerami znajdował się po drugiej stronie tej ściany. Przez następne dwadzieścia minut, które zabierze umieszczenie ładunków, przyjdzie mi teraz na okrągło zdejmować i wkładać rękawiczki. Odwiązałem sznur utrzymujący do kupy pakunek i przytknąłem do cegieł jedną z płyt, podstawą toblerone w stronę obiektu, z ogonem lontu dyndającym przede mną. Następnie końcówkę jednej z desek wetknąłem pod kątem w śnieg, robiąc tym samym podpórkę dla styropianowej płyty na ścianie. Świecąc latarką na ładunek, odkryłem małe pęknięcie w miejscu połączenia pasków materiału wybuchowego. Nie oznaczało to jeszcze, że ładunek nie wybuchnie, skoro przerwa była tylko milimetrowa, ale nie należało ryzykować. W rękawiczkach urobiłem mały kawałek masy do odpowiedniej miękkości, odłamałem jeszcze mniejszy fragment i zatkałem nim szczelinę. Ponownie sprawdziłem wszystko, zgasiłem latarkę i przeniosłem się do najbliższej anteny satelitarnej. Podniosłem jeden ze zlodowaciałych worków piasku i ułożyłem go w pół drogi wzdłuż ściany, tak aby jego ciężar przytrzymywał wolny koniec mojego przewodu głównego. Następnie rozpocząłem proces układania przewodu na przestrzeni owych czterdziestu pięciu długości ramienia z powrotem w stronę ładunku. Obciążenie workiem piasku pozwalało mi na łagodne podciąganie lontu oraz na uniknięcie ryzyka jego skręcenia czy zapętlenia, aby fala detonacyjna była w stanie swobodnie i bez oporu dotrzeć do ogonów. Gdy znalazłem się z powrotem przy ładunkach, przyszła chwila na pracę bez rękawiczek. Odkleiłem z przedramienia jeden kawałek taśmy i przymocowałem nim jak mogłem najściślej główny przewód do jednego z ogonów. Robiłem to dokładnie według instrukcji; końcówki lontu i ogona zachodziły na siebie na jakieś trzydzieści centymetrów, na okoliczność ryzyka odpadnięcia część materiału wybuchowego w okolicy odsłoniętego końca lontu. Taśma oklejała lonty na długość dziesięciu centymetrów, co miało gwarantować przeniesienie fali uderzeniowej z jednego przewodu na drugi. Potem miała ona oczywiście powędrować dalej, do samego ładunku. Z okna na piętrze gruchnęła nagle głośna muzyka i równie nagle ucichła. Instynktownie przykucnąłem. Z okna doszły mnie teraz pomieszane pokrzykiwania, na które ze śmiechem odpowiedziały przynajmniej trzy inne głosy. To przywróciło mnie do rzeczywistości. Zakładanie ładunków wybuchowych zawsze łączy się z pewną utratą z nią kontaktu. Ma to być może związek z koncentracją, jakiej ta czynność wymaga, skoro nie ma się drugiej szansy. Jest to też powód, dla którego normalnie nie zakłóca się osobie pracującej nad techniczną częścią zadania skupienia się na pracy. To był luksus, którego tego wieczoru nie miałem zaznać. Ściągnąłem następny worek piasku spod anteny i unieruchomiłem nim główny przewód lontu na ziemi po stronie między nią a ogonem. Nie życzyłem sobie bowiem, aby podczas zakładania drugiego ładunku, przypadkowe pociągnięcie naruszyło ładunek już założony. Zacząłem rozwijać lont – ponad kablem satelitarnym, w stronę prześwitu między budynkami. Znowu ktoś bawił się pokrętłem do regulacji dźwięku, bo piosenka z filmu „Armageddon” w wykonaniu grupy Aerosmith stawała się coraz głośniejsza, aby ponownie z nagła ucichnąć i ustąpić miejsca kolejnym krzykom protestu, dochodzącym z pomieszczenia z komputerami. W chwili, gdy docierałem do następnego narożnika budynku, ponownie usłyszałem ryki o ciężkim wschodnioeuropejskim akcencie, a muzyka wyła na cały regulator. Klęcząc w przejściu między budynkami zamocowałem pozostały ładunek na drugiej ścianie obiektu, dokładnie naprzeciw pierwszego. Sprawdziłem, czy jest w porządku i czy trzyma się należycie oraz zacząłem przymocowywać taśmą jego ogon do głównego przewodu. Muzyka znowu ryknęła na dwie sekundy i nagle ucichła. Ponownie z parteru dały się słyszeć głosy protestu. Chłopcy przy komputerach zaczynali się chyba leciutko wkurzać. Obliczyłem, że w budynku znajdowało się przynajmniej pięć osób. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na ładunek – wyglądał dobrze. Wysadzanie w powietrze może się wydawać czarną magią. W rzeczywistości wystarczy zrozumieć, w jaki sposób działają środki wybuchowe, po czym wkuć już tylko parę setek zasad posługiwania się nimi. Wiele z tych zasad dzisiaj złamałem, ale co tam, nie miałem za dużego wyboru. Przeniosłem się do otworu, w którym tkwił kabel od generatora, delikatnie wyciągnąłem lont ze zbiornika paliwa i w podobny co poprzednio sposób, przykleiłem go taśmą do przewodu głównego. Grupa Aerosmith nadal robiła wszystko, co w jej mocy, aby doprowadzić chłopców przy komputerach do ostateczności. Niezła zabawa. Liczyłem, że zajmie ich ona jeszcze przez chwilę lub dwie. Pomyślałem o Tomie, mając nadzieję, że nie będzie stał zbyt blisko żadnej ze ścian. Ponownie w rękawiczkach, podciągnąłem główny przewód na ostatnie pięć długości ramienia w stronę frontu budynku. Teraz pozostało mi tylko umieścić elektryczną spłonkę, która już była przymocowana do kabla zapalającego, następnie rozwinąć kabel do miejsca za rogiem i paść pod oknem z muzyką z MTV na ziemię, zanim to całe gówno, łącznie ze wszystkim, co w budynku, wyleci w powietrze. Martwiłem się trochę ilością energii elektrycznej na zewnątrz i jej ewentualnym wpływem na przewód detonujący. Z chwilą rozłączenia kabli, które miały dojść do baterii, mogły się stać potencjalnymi antenami, tak jak te w mieszkaniu w Narwie. Według instrukcji, powinienem w momencie wybuchu znajdować się o kilometr stąd albo schronić się w bardzo bezpiecznym miejscu. Nie sądziłem, że autorzy podręcznika mieli tu na myśli chowanie się za rogiem ściany z glinianych cegieł. Przewód główny lontu kończył się z sześć kroków przed narożnikiem. Świetnie, oznaczyło to, że przynajmniej przewód detonujący będzie wystarczająco długi, abym mógł znaleźć się bezpiecznie pod oknem. Kiedy ostrożnie odpinałem guzik przy zamku błyskawicznym kieszeni kurtki, by wydobyć z niej kabel detonujący, nastąpiła kolejna zmiana w natężeniu muzyki. Dźwięk wydobywał się na zewnątrz. Następnie usłyszałem szczęk otwieranych drzwi z kratą oraz trzask zamykanych drzwi frontowych. Nie było czasu na myślenie, należało działać. Zębami ściągnąłem rękawiczki, wetknąłem rękę do kieszeni w poszukiwaniu mojego Makarowa, a odciągając prawym kciukiem zamek i biorąc głębokie oddechy, już byłem w drodze do rogu. Jeszcze ich nie słyszałem, ale bez względu na to, ilu ich było, musiałem być gotowy na kontakt. Jeszcze trzy kroki do rogu. Zobaczyłem przed sobą światło latarki. Zatrzymałem się, palcem sprawdzając, czy broń rzeczywiście jest odbezpieczona. Jeszcze sekunda i przede mną wyrosła postać mężczyzny idącego w moim kierunku. Patrzył w dół, tam gdzie padał na śnieg snop światła latarki. Mignęła mi w świetle lufa jego broni. Nie mogłem dać mu czasu do namysłu. Skoczyłem na niego, zakładając mu lewą rękę na szyję i wtykając mu Makarowa mocno w brzuch. Zarzuciłem nogi wokół jego bioder i w chwili, gdy padaliśmy obaj na ziemię, nacisnąłem na spust, mając nadzieję, że nasze splecione ciała stłumią odgłos wystrzału. Przeliczyłem się. Ta operacja właśnie przestała być tajna. Zerwałem się na nogi i podbiegłem naokoło do frontowej strony budynku, skupiając się na jego następnym narożniku, aby dostać się do przewodu głównego od drugiej strony. Rusek skręcał się w śniegu i krzyczał. Zarepetowałem broń. W zasadzie powinno to nastąpić automatycznie, ale chciałem mieć pewność, że magazynek nie zaciął się przez to, że w chwili strzału pistolet znajdował się ciasno między naszymi ciałami. W trzewiach rozpoznałem uczucie, które jako dzieciak miewałem w chwilach, gdy porządnie czymś przestraszony, rzucałem się do ucieczki. Dobiegając do głównego wejścia, desperacko grzebałem lewą ręką w wewnętrznej kieszeni kurtki w poszukiwaniu kabla i spłonki. Muzyka z MTV leciała nadal, gdy drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich sylwetka, za mała, aby to mógł być Tom. Krata na drzwiach była już otwarta. – Gorij? Gorij? Uniosłem broń i ruszając do przodu, wypaliłem. Z takiej odległości nie mogłem nie trafić. Rozległ się krzyk i pocisk z metalicznym gwizdem zrykoszetował o kratę. Minąłem drzwi, skręciłem za róg i zanurkowałem w stronę worka piasku. Puściłem broń i pospiesznie wyszukiwałem pod nim główny przewód. Nie rozglądałem się nawet, czy ktoś się na mnie nie zamierza. Nie było na to czasu. Krzyki rannego mężczyzny niosły się echem po całym terenie kompleksu. Próbowałem się uspokoić. Przycisnąłem spłonkę detonującą do przewodu głównego i owinąłem kawałkiem taśmy. Nie tak mocno, jakbym sobie tego życzył, ale niech tam... Wyjąłem baterię i zębami rozdzieliłem zakręcone druty na końcu kabla detonującego. Następnie padłem na ziemię, ścisnąłem razem nogi i otworzyłem usta, grzebiąc głowę w śniegu, po czym wetknąłem druty w gniazdka baterii. O niecałe jedno uderzenie serca później spłonka zadziałała, zapalając przewód główny, po którym powędrowała fala detonacyjna. Dotarła do pierwszego ogona, następnie do lontu prowadzącego do zbiornika paliwa. Na koniec przybyła z dobrą nowiną także do drugiego ogona. Ładunki założone na obu ścianach wybuchły w zasadzie jednocześnie i powstałe w wyniku tego fale uderzeniowe spotkały się pośrodku pomieszczenia z komputerami z łączną prędkością siedemnastu tysięcy metrów na sekundę. 42. Cały mój świat zatrząsł się w posadach, zawibrował i zadygotał. Jakbym znalazł się wewnątrz masywnego dzwonu, którego serce uderzyło z gigantyczną mocą. Gorąca fala powietrza wyssała mi powietrze z płuc. Wokół, na kilkadziesiąt centymetrów w górę poderwał się z ziemi śnieg i lód. Dzwoniło mi w uszach. Spadały na mnie kaskady pokruszonej cegły i pyłu, pomieszane ze śniegiem i odłamkami szkła. Fala uderzeniowa odbiła się teraz od grubych betonowych murów i ponownie wróciła. Przeczołgałem się do rogu obiektu i niczym zahipnotyzowany patrzyłem, jak z wejścia do pomieszczenia, gdzie znajdował się generator, strzela wysoko w niebo olbrzymia burza ogniowa. Czarny, gęsty dym mieszał się z jasnopomarańczowymi płomieniami, podobnymi do ognia z platform wiertniczych. Całe otoczenie tonęło w świetle i czułem, jak gorąco piecze mi twarz. Wokół mnie zaczęły z łoskotem spadać fragmenty cegieł, szkła i wszystkiego innego, co przed chwilą wyleciało pod niebo. Podnosząc się na kolana, zasłoniłem głowę rękami. W takiej sytuacji powinno się patrzyć do góry, aby być przygotowanym na to, co leci na łeb, ale co tam, zaryzykowałem, przywierając jedynie ściśle do ściany. I tak niewiele mógłbym zobaczyć. Nadszedł huragan czerwonego pyłu ceglanego i jak kocem przykrył wszystko, co było na terenie zabudowań. Nie pozostawało mi nic innego, jak znosić to i czekać, aż ostatnie kawałki gruzu dosięgną ziemi. Zacząłem kaszleć jak stary palacz. Po kolei oczyściłem nozdrza, następnie spróbowałem wyrównać ciśnienie w uszach. Moje pośladki przeszył ostry, kłujący ból. Przechodząca nade mną fala uderzeniowa musiała nieźle dać mi w tyłek. No, ale przynajmniej nie wzięła się za twarz ani za jaja. Sprawdziłem, czy nie mam śladów krwi, ale na palcach znalazłem jedynie wodę z moich przemoczonych dżinsów. Należało wstać i poszukać broni leżącej gdzieś poza mną w śniegu. Macałem na czworakach śnieg wokoło, a tyłek palił, jakbym właśnie odebrał porcję rózeg. Odnalazłem mojego Makarowa przy worku piasku, sprawdziłem magazynek i przy akompaniamencie dudnienia płonącej ropy, na miękkich nogach poczłapałem w stronę głównych drzwi. W budynku, w którym stał generator, nastąpił ponowny wybuch, prawdopodobnie na drodze huraganu ognia znalazł się zbiornik paliwa któregoś z samochodów. Na kilka chwil ogień wzmógł się i wystrzelił wyżej. Facet w przejściu już nie krzyczał, ale nadal żył. Dygotał zwinięty w kłębek, z rękami przy brzuchu. Podszedłem do niego, podniosłem jego AK i odrzuciłem dalej w stronę wejścia, poza zasięg jego rąk. Wewnątrz ten karabinek z pewnością nie będzie mi potrzebny. Fale uderzeniowe idące od dwóch przeciwległych sobie ładunków powinny w chwili spotkania zetrzeć z powierzchni wszystko, co znajdowało się w pomieszczeniu z komputerami. Następnie fala poszukała sobie drogi wydostania się z pomieszczenia, która dawała najmniejszy opór – przez drzwi i okna. Prąc dalej wzdłuż korytarzy, niszczyła wszystko na swojej drodze. Facet, który oglądał MTV, nie wyglądał za dobrze. Niektóre jego kawałki zwisały z kraty jak ochłapy mięsa w wędzarni. Reszta leżała odrzucona gdzieś w śniegu. Palące się ludzkie ciało wydaje zapach grillowanej wieprzowiny, ale rozerwane na strzępy, tak jak tutaj, cuchnie jakbyś wszedł do sklepu rzeźniczego, w którym tydzień wcześniej nastąpiła awaria prądu. W korytarzu latarka na niewiele mi się zdała; snop światła zatrzymywał się na ścianie pyłu, jak światło reflektorów samochodowych w gęstej mgle. Posuwałem się ostrożnie naprzód, potykając się o cegły i gruz, starając się znaleźć otwór po prawej stronie, który prowadziłby do pokoju z MTV. Znalazłem drzwi, a raczej miejsce, gdzie się uprzednio znajdowały. Szedłem dalej. Moje stopy natrafiły na kawałki mebli, potem na resztki telewizora i na całą masę cegieł. Nadal wypluwałem płuca, i robiłem to tylko ja. Nie słyszałem żadnych innych oznak ruchu, żadnego głosu człowieka w potrzebie. Potykając się o duży tłumok na ziemi, włączyłem latarkę i ukląkłem, aby sprawdzić, co to było. Dymiące ciało leżało na boku, z odwróconą ode mnie twarzą. Przekręciłem je w swoją stronę i oświetliłem pokrytą pyłem twarz. To nie był Tom. Kimkolwiek kiedyś był ten dwudziestokilkuletni mężczyzna, już nie żył. Głowa była od tyłu obdarta ze skóry, jak obrana do połowy pomarańcza, a zmieszana z pyłem krew wyglądała jak mokry czerwony cement. Poszedłem dalej przez pokój, kopiąc jak ślepiec po bokach w poszukiwaniu następnych ciał. Znalazłem dwa, ale żadne z nich nie należało do Toma. Nie zamierzałem go wołać, bo ktoś inny mógłby zdecydować się na odpowiedź przy użyciu czegoś więcej niż głosu. Próbowałem przedostać się do pomieszczenia naprzeciw – kuchni, ale drzwi się zacięły. Zdecydowałem się więc sprawdzić najpierw miejsca łatwiej dostępne i skierowałem się na górę. Pokojem komputerowym głowy sobie nie zawracałem: nawet gdybym znalazł tam jakieś ciała, nie dałoby się ich zidentyfikować. W innych niż ta okolicznościach mógłbym swobodnie pozwolić sobie na chwilę spokojnej dumy z samego siebie. W większości spraw szło mi do dupy, ale w dziedzinie wysadzania w powietrze zasługiwałem na medal. Idąc po schodach na górę, przesuwałem lewą dłonią po ścianie. Musiałem dokładnie badać każdy stopień. Ponownie wysmarkałem się, wykaszlałem jeszcze trochę pyłu z płuc i na koniec zacisnąłem nozdrza, aby wyrównać ciśnienie i pozbyć się dzwonienia w uszach. Dochodząc do podestu schodów, usłyszałem urwany, słaby krzyk. Nie mogłem się zorientować, skąd dochodził. Skierowałem się najpierw w lewo, bo było bliżej. Po omacku znalazłem drzwi, pchnąłem je, ale puściły jedynie na jakieś dziesięć centymetrów. Pchnąłem mocniej i udało mi się już wsunąć między nie stopę, którą namacałem ciało blokujące drzwi po drugiej stronie. Wcisnąłem się i stwierdziłem, że był to kolejny biedny dwudziestoparolatek. Potknąłem się o jakieś krzesło i w trakcie jego wymijania usłyszałem jeszcze kogoś jęczącego u moich stóp. Z latarką w ręce ukląkłem i odwróciłem jego ciało. To był Tom, cały w czerwonym ceglanym pyle, z czerwoną stróżką lecącą z nosa, ale żywy. Myślałem, że taka chwila powinna być powodem do radości, ale teraz nie byłem tego aż tak pewny. Nie wyglądał dobrze. Bełkotał coś, pogrążony w swoim świecie, czym przypominał mi tego dzieciaka wąchającego klej w Narwie. Sprawdziłem, czy wszystkie członki miał w porządku. – Nic ci nie jest, przyjacielu – powiedziałem – jesteś cały, w porządku, idziemy. Nie miał zielonego pojęcia, co do niego mówiłem ani kim byłem, aleja, mówiąc to, poczułem się lepiej. Oczyściłem syf z jego twarzy, aby przynajmniej mógł otworzyć oczy, po czym wziąłem go pod pachy i wywlokłem na korytarz. Musiałem dwukrotnie się zatrzymać i czyścić nos z osadu pyłu. Trzymając go nadal pod pachy zszedłem tyłem ze schodów. Jego stopy uderzały o każdy stopień. Nadal był gdzieś daleko, zamknięty w swoim świecie bólu i zagubienia, świadomy, że go ktoś taszczy, ale nie na tyle przytomny, aby pomóc. Wydostaliśmy się z pyłu na świeże powietrze. Opuściłem go na ziemię i jeszcze raz przeczyściłem nos, zaciągając się głęboko świeżym powietrzem. – Tom. Obudź się, chłopie. Tom, Tom... Wziąłem garść śniegu i natarłem mu twarz. Zaczął dochodzić do siebie, kaszląc i plując, ale nadał nie był w stanie mówić. Ogień z budynku z generatorem lizał teraz łapczywie drzwi garażu, a jego odblask tańczył po śniegu, całkiem wyraźnie nas oświetlając. Tom miał na sobie ten sam podkoszulek, w którym widziałem go ostatnim razem, ale był bez butów i kurtki. – Poczekaj tu, przyjacielu. Nie idź nigdzie, dobrze? Tak jakby był w stanie gdzieś się ruszyć... Skierowałem się na powrót do pełnego pyłu wnętrza pokoju telewizyjnego. Krzyk na górze stawał się głośniejszy. Chciałem jak najszybciej stąd się ulotnić, zanim tamci się pozbierają i zjawi się policja lub antyterroryści. Odnalazłem pierwsze nadal dymiące ciało. Facet nie miał na sobie żadnej kurtki, ale mnie interesowały jego buty. Nie były może najlepsze do wędrówki, wyglądały na buty do koszykówki, ale mogły być. Odkopując i przewalając wokół rzeczy, natknąłem się na karabinek automatyczny AK oraz na kurtkę leżącą wśród połamanych mebli. Tom leżał na plecach z rozrzuconymi ramionami i nogami, dokładnie tak jak go zostawiłem. Strząsnąłem pył z kurtki, która okazała się parką i owinąłem nią Toma. Białe buty były o jakieś dwa numery za duże, ale to nic, miał w nich dotrzeć tylko do samochodu. Podczas gdy wkładałem mu je na stopy, wydał wreszcie z siebie głos. Podniósł rękę, by obetrzeć twarz i zobaczył mnie. – Tom. To ja, Nick... – potrząsnąłem jego głową. Eksplozja mogła go ogłuszyć, a ja nie byłem w stanie rozpoznać, czy odzyskał już słuch, czy nie. – To ja, Nick. Wstawaj, Tom. Musimy iść. – Nick? Ja pierdolę! Co ty tu robisz? Co się tu, kurna, stało? Skończyłem zawiązywać sznurowadła i puściłem jego nogi. – Podnoś się, już, idziemy. – Co? Co? Pomogłem mu stanąć na nogi i założyć kurtkę. Było to jak ubieranie słaniającego się ze zmęczenia dziecka. – Tom... Nadal nie słyszał. – Tom... Tom... – E...? Próbował wetknąć rękę w rękaw. – Za minutę wracam. OK? Nie czekając, czy mi przytaknie, zostawiłem go walczącego z parką i poszedłem poszukać rękawiczek. Odnalazłem je nieopodal pierwszego z zastrzelonych przeze mnie Rosjan, który wyraźnie był już martwy. Tom ponownie siedział na śniegu. Podniosłem go na nogi, zapiąłem kurtkę i pomogłem mu wolnym krokiem ruszyć w stronę tej małej furtki prowadzącej do podupadłego hangaru. – Musimy iść, Tom. Rusz się. Chodź. Samochód jest zaraz za rogiem. Skręcając w lewo na drogę, sprawdziłem, czy nie widać na niej świateł samochodów. Wydłużyłem krok, trzymając mocno Toma pod rękę, jakbyśmy byli parą na wieczornym spacerze. Ciągnąc Toma do przodu i próbując utrzymać równowagę na śliskim lodzie, rzuciłem okiem za siebie. Nadal jasność biła znad budynku, w którym był generator, ale na niebie nie były już widoczne płomienie. W słabym świetle mogłem dojrzeć twarz Toma. Był w kiepskim stanie; sklejone krwią i brudem włosy sterczały na wszystkie strony – wyglądał jak ofiara wybuchu z jakiegoś filmu rysunkowego. – Tom? – zajrzałem mu w oczy i daremnie szukałem w nich znaku potwierdzenia, że rozumie. – Idziemy do samochodu. To niedaleko. Spróbuj iść ze mną, dobrze? Nie byłem pewien, co miała znaczyć jego odpowiedź. Było to coś między „może” a „co”. Gdy dotarliśmy do miejsca, w którym zaparkowałem samochód, odzyskał już po części słuch, ale nadal nie wiedział, który dziś mamy dzień. Opadłem na czworaki, łykając łapczywie zimne powietrze. Zęby to nic, teraz bardziej jeszcze bolał mnie tyłek. Ale najbardziej bolesne było uświadomienie sobie, że samochód zniknął. Osłupiałem. Może to niewłaściwe miejsce? Nie, na ziemi widniały ślady opon. Tak jak parę innych wokół, a obok moich odcisków stóp roiło się od jeszcze innych śladów. Nowe ślady opon były szerokie i głębokie, to był pewnie ciągnik. Skurwiele. Samochód musiało mi podprowadzić knajpiane towarzystwo. Razem z wozem poszła także para zapasowej broni. – Kurwa, podpieprzyli samochód. Nie byłem pewien, czy chodziło mi o poinformowanie o tym Toma, czy o to, żeby to wreszcie do mnie dotarło. Tom był skonfundowany. – Powiedziałeś przecież, że... – Wiem, co powiedziałem, ale samochodu nie ma. Ale nie martw się, nie ma dramatu – powiedziałem po chwili. Dramat jednak był. Pewnie nie musieli się nawet włamywać do samochodu, mogli po prostu wziąć go na hol, zblokowane koła pojechałyby spokojnie ślizgając się po lodzie. Wszystko więc, co tylko mogło się spieprzyć, spieprzyło się, i było tak już od momentu, w którym przekroczyłem progi hotelu Intercontinental. Przez chwilę pożałowałem, że spuściłem powietrze z opon we wszystkich samochodach w garażu, ale szybko uświadomiłem sobie, że przecież zostały po nich tylko wypalone wraki. Mogłem tylko liczyć jedynie na to, że na tym zadupiu znajdzie się gdzieś jakiś ciągnik, ale podprowadzenie go mogło zwrócić na nas uwagę. Poza tym nie było czasu na poszukiwania. W tej chwili pozostawała nam tylko jedna opcja – iść piechotą. Podniosłem się z ziemi. – Zmiana planu, Tom. No tak, plan będzie, jak go stworzę. Po pierwsze, powinniśmy oddalić się stąd, i to szybko. Przynajmniej niebo było obecnie rozgwieżdżone, co ułatwiało widzenie – ale i bycie widzianym. Tom z wolna dochodził teraz do siebie, stał ze skrzyżowanymi ramionami i dłońmi wetkniętymi pod pachy, wykasłując ceglany pył i czekając na moją decyzję. – Za mną. Ruszyłem drogą, aby zwiększyć odległość między nami a obiektem. Tom człapał wolno z tyłu. Przeszliśmy jakieś czterysta metrów, a ja ciągle rozmyślałem nad planem działania. Zatrzymałem się i poszukałem na niebie Gwiazdy Polarnej. Tom, w miarę jak się rozgrzewał, zaczął się ożywiać. Podszedł do mnie, gdy stałem wpatrzony w niebo. – Tam był, kurna, koszmar – zamamrotał – ale wiedziałem, że Liv załatwi jakoś, że po mnie tu przyjdziesz. Przerwałem mu, w nadziei, że zamknę mu usta. – Tak, dokładnie. Liv, twoja dobra wróżka. Nie powiedziałem mu, jakie wróżka miała plany, gdy wybije północ. Kaptur mu opadł i parowało mu z utytłanej czerwonym pyłem głowy. Zaczął się już pocić. Naciągnąłem mu go na głowę, aby utrzymał ciepło, i wróciłem do mojej gwiazdy. – Nick, co się stało z... no wiesz...? To jakiś koszmar, czy co? – Co? – Też miałem do niego całą kupę pytań, ale nie był to odpowiedni czas ani miejsce. – No wiesz, ogrodzenie, budynek. O co tu chodziło? Teraz nie było to ważne. – Tom! – Nadal patrzyłem w niebo, choć znalazłem tam już to, czego szukałem. – Co? Rzuciłem mu zimne spojrzenie. – Zam-knij mor-dę. – A. O taką właśnie odpowiedź mi chodziło. Jeszcze raz przejrzałem w myślach plan działania, zanim zabrałem się za jego realizację. Pójdziemy przez pola na północ, aż dojdziemy do torów kolejowych. Jeśli od torów skręcimy w lewo, skierujemy się na zachód, w stronę Tallina. Idąc wzdłuż torów, dojdziemy do stacji i tam złapiemy pociąg, może trafimy na pierwszy poranny z Narwy. Nie byłem pewien, ale zdaje się, że jeden odjeżdżał stamtąd około ósmej, zatem musimy być na stacji jakieś pół godziny później. O to, jak mamy obaj wydostać się z kraju, zamierzałem martwić się już na miejscu w Tallinie. Według Simby mieliśmy na to około czternastu godzin, w ciągu których powinniśmy pokonać jakieś dwadzieścia kilometrów, co nie będzie problemem, jeśli tylko cały czas utrzymamy się w ruchu. Tom w dalszym ciągu stał naprzeciwko mnie, próbując załapać, czego to ja szukałem w gwiazdach. Wyjaśniłem mu to, zanim zdążył zapytać. – Musimy dostać się pociągiem do Tallina. – A gdzie to jest? Nie jedziemy do Helsinek? Spojrzałem w dół, ale nie mogłem zobaczyć jego twarzy. Ściągnął mocno sznurek kaptura, a jego twarz zniknęła niemal w futrze i wyglądał teraz niczym Liam Gallagher po dobrej nocnej zabawie. – Jedziemy, ale najpierw musimy dostać się do Tallina. Zza futrzanego obramowania kaptura dotarło do mnie przytłumione „dlaczego?” – Tak będzie najprościej. Musimy dostać się do torów, pojechać pociągiem do Tallina, a stamtąd złapać prom do Helsinek. Nie byłem nawet pewien, czy wie, w jakim kraju się znajduje. Podszedłem bliżej, żeby mógł zobaczyć uśmiech na mojej twarzy. Starałem się nadać całej sprawie lekki ton. Jego myśli wyraźnie zajęte był czym innym, bo z ciemności dobiegło mnie: – Czy wszyscy są martwi? No wiesz, tam... – Chyba tak. Przynajmniej większość z nich. – O kurna, zabiłeś ich? Nie będziemy mieli z tego powodu kłopotów? No wiesz, gliny... Nie zamierzałem wszystkiego mu wyjaśniać, więc tylko wzruszyłem ramionami. – To był jedyny sposób, aby cię stamtąd wyciągnąć. Jego ramiona zaczęły podskakiwać i zdałem sobie sprawę, że się śmieje. – Skąd wiedziałeś, kiedy zdetonować bombę? Mogło mnie zabić, znaczy, gdybym nie był na górze... – jego śmiech był nerwowy. Spojrzałem w górę, szukając Gwiazdy Polarnej, aby nie mógł widzieć mojej twarzy. – Chłopie, nie masz pojęcia, ile z tym wszystkim było kłopotu. Zresztą pogadamy o tym później. Teraz trzeba iść. – Wiesz, jak daleko? Kaptur parki skierował się teraz także w niebo, ale Tom nadal nie miał pojęcia, co tam miał zobaczyć. Zaczął się trząść. – Nie tak daleko, Tom. Tylko parę godzin. Jeśli dobrze wszystko rozegramy, wkrótce będziemy siedzieć w ciepłym i przytulnym przedziale pociągu. Po co mówić mu teraz prawdę, skoro do tej pory i tak nigdy tego nie robiłem. – Gotowy? – No, chyba tak – jak pacjent oddziału gruźliczego wykaszliwał resztki pyłu z płuc. Ruszyłem drogą, a on za mną. Już po około dwustu metrach osiągnęliśmy linię lasu. Należało skręcić z drogi w lewo i przejść jakieś piętnaście metrów. Ruszyłem, pozostawiając za sobą niezłą ilość śladów na śniegu, który w tym miejscu sięgał do kolan, a miejscami do pasa. Nie przejmowałem się tym specjalnie. Po co martwić się rzeczami, na które nie ma się wpływu? Poczekałem na Toma. Tempo naszego marszu nie dawało nam powodów do dumy. Tak to jest, jak się chce iść razem. Zastanawiałem się, czy nie zaimprowizować jakichś rakiet śnieżnych, przywiązując parę gałęzi do butów, lecz szybko z tego zrezygnowałem. Takie rzeczy dobrze wyglądają na papierze, ale tutaj, w ciemności, byłoby to prawdziwym przekleństwem oraz stratą czasu. Spojrzałem w górę. Cienkie chmury poczęły zasnuwać niebo, przysłaniając gwiazdy. Tom dołączył do mnie i dałem mu z minutę na odpoczynek. Zanim zaczniemy iść na przełaj, chciałem wydostać się na otwartą przestrzeń, aby móc kierować się Gwiazdą Polarną. W ten sposób ominiemy także zrujnowany obiekt, skoro nasza droga wiedzie w jego stronę, na północ. Widzialność w świetle gwiazd wynosiła pięćdziesiąt-sześćdziesiąt metrów. Biel krajobrazu przechodziła potem w czerń. W połowie tej odległości, na skos w lewo majaczyła słaba poświata z miejsca akcji. Spoglądając ponownie w niebo, poczułem szczypanie mrozu na policzkach. Tom podsunął się do mnie i po kolana w śniegu stał tak blisko, że para z naszych ust zmieszała się w jeden kłąb, zanim ulotniła się na wietrze. Znowu zdjął z głowy kaptur, żeby ochłonąć. Nasunąłem mu go z powrotem i trzepnąłem w głowę. – Nie rób tak, tracisz całe ciepło, które właśnie wyprodukowałeś. Jeszcze raz więc ściągnął mocniej okolony futrem brzeg kaptura. Starałem się znaleźć jakiś punkt odniesienia w oddali w kierunku północnym, ale było za ciemno. Jedyne, co pozostawało, to wybrać na horyzoncie jakąś gwiazdę poniżej Gwiazdy Polarnej i kierować się nią, co będzie łatwiejsze niż ciągłe zadzieranie głowy w niebo. Znalazłem jedną, nie za jasną, ale wystarczająco widoczną. – Gotowy? Kaptur poruszył się, a szelest materiału wyjawił, że gdzieś w jego środku Tom skinął przytakująco głową. Ruszyliśmy na północ. Jedyną pozytywną rzeczą było to, że przestał mnie boleć tyłek. Albo przestał, albo było zimniej, niż sobie z tego zdawałem sprawę. 43. Ziemia pod śniegiem była zaorana, toteż nieustannie potykaliśmy się o kanty zamarzniętych bruzd i padaliśmy na ziemię. Wydawało się, że najlepszym sposobem będzie sunąć stopami po powierzchni, przepychając śnieg do przodu. Robiłem za lodołamacz, a Tomowi pozwoliłem wykorzystywać kilwater; wszystko, aby tylko przyspieszył kroku. Po niebie ciągnęło teraz coraz więcej chmur, zasłaniając chwilami moją gwiazdę przewodnią na horyzoncie. Także Gwiazda Polarna znikała co chwila za zasłoną chmur. Tom wlókł się około dziesięciu metrów za mną, ze spuszczoną głową i z rękami w kieszeniach. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko maszerować dalej na północ, podczas gdy na niebie zbierało się coraz więcej chmur. Po jakiejś godzinie zerwał się wiatr, siekąc mi twarz i przenikając przez kurtkę. Czas na opuszczenie futrzanych nauszników. Za każdym razem, gdy gubiliśmy kierunek, próbowałem trzymać się tego, co wydawało mi się linią prostą, tylko po to, aby po rozejściu się chmur stwierdzić, że porządnie zboczyliśmy z trasy. Czułem się jak pilot lecący na wyczucie. Nasz ślad na śniegu musiał być jednym długim zygzakiem. Obawiałem się teraz najbardziej tego, że wiatr i chmury przyniosą śnieg. Wtedy stracilibyśmy nasz punkt orientacyjny na niebie i przy takiej pogodzie zmartwienie, czy zdążymy na pociąg, stałoby się czymś drugorzędnym. Mając złe przeczucie, że zaraz znajdziemy się w jeszcze większym syfie, zatrzymałem się, gdy tylko natrafiłem na naturalne wgłębienie w ziemi. Tyłkiem wyżłobiłem dodatkowo w śniegu bardziej zaciszną niszę. Wydrapałem rów na jej kancie, który miał mnie informować, gdzie jest północ, zanim Gwiazda Polarna ponownie zniknie za zasłoną z chmur. Tom dobił do mnie w chwili, gdy wgrzebywałem się rękami w śnieg. Oczekiwałem, że pójdzie w moje ślady, ale gdy się odwróciłem, zobaczyłem że sika, a struga moczu niemal natychmiast zniknęła, porwana przez wiatr. Powinien za każdą cenę utrzymać ciepłe płyny w ciele, ale było już za późno. Powróciłem do budowania naszego prostego schronu. Na mrozie stres powoduje, że pęcherz wypełnia się szybciej. Dlatego częściej chce nam się sikać, gdy jest zimno. Problem tylko w tym, że w ten sposób ochładza się ciało, a do tego dochodzi groźne odwodnienie. Nie dostarczając ciału ciepłego płynu, można wpaść w zaklęty krąg, ponieważ odwodnienie przyczynia się do spadku temperatury ciała. Jeśli spadnie ona poniżej 28,8 stopni Celsjusza, przychodzi śmierć. Tom skończył swoje i wkładając na powrót ręce do kieszeni, odwrócił się i zwalił tyłek w wygrzebane wgłębienie. Wiatr zaatakował brzeg naszego schronienia z dźwiękiem, jakby bogowie grali na butelkach, i zarzucił nam karki i plecy śniegiem. Futrzany kant kaptura zwrócił się w moją stronę, gdy zasiadłem obok Toma. Wiedziałem, o co zapyta. – Już niedaleko, bracie – uprzedziłem pytanie – nieco dalej niż myślałem, ale tu sobie teraz odpoczniemy. Powiedz, jak zaczniesz marznąć, to pójdziemy dalej, OK? Ruch kaptura wziąłem za przytaknięcie. Podciągnął kolana pod brodę i ułożył na nich głowę. Zdjąłem zębami rękawiczki i zawiązałem pod brodą troczki nauszników, następnie rozpiąłem nieco suwak w jego kurtce – w ten sposób zachowując ciepło, miał jednocześnie przewiew. Na koniec, wystawiając się na wiatr, rozpiąłem nieco spodnie i poprawiłem wszystko, co miałem na sobie pod kurtką, tak aby przylegało do ciała. Wetknąłem także w buty nogawki swoich ciężkich, przemoczonych dżinsów. W mokrym, zimnym i klejącym się do ciała ubraniu cała procedura zatykania szpar nie była przyjemna, lecz warta zachodu. Straciłem przez to trochę ciepła, ale porządkowanie spraw zawsze wprawiało mnie w lepszy humor. Już kładłem się z powrotem do dziury, gdy zobaczyłem jak Tom grzebie ręką w rękawie i podnosi do ust trochę śniegu. Powstrzymałem go ruchem ręki. – Tego, bracie, nie ma w jadłospisie. Nie zamierzałem tracić energii na wyjaśnianie dlaczego. Rozpuszczenie śniegu w ustach nie tylko zużywa cenną dla ciała energię, ale także ochładza ciało od środka, oziębiając ważne dla życia organy. Włożyłem na powrót rękawiczki, ugniotłem w dłoniach twardą śnieżkę i podałem ją Tomowi. – Ssij to, ale nie jedz, dobrze? Spojrzałem w niebo. Zachmurzenie było teraz w zasadzie całkowite. Tom szybko stracił zainteresowanie śniegową kulą i przybrał ponownie swoją pozycję embrionalną – z nogami przy piersi, rękami głęboko w kieszeniach i spuszczoną głową. Jego ciało zaczęło dygotać. Szczerze mówiąc i ja kiedyś bywałem na bardziej udanych wycieczkach przyrodniczych niż ta. Obecnie, gdy wydostaliśmy się już z terenu zagrożenia i odpoczywaliśmy chwilę, przyszła stosowna pora na zadanie mu kilku pytań. Miałem nadzieję, że odwróci to także jego uwagę od tej syfiastej sytuacji, w której się znajdowaliśmy. Chciałem też uzyskać jasność w paru sprawach. – Czemu nie powiedziałeś mi, że znasz Walentina? Wiem, że w Menwith Hill próbowałeś dla niego zdobyć Echelon. Nie mogłem widzieć jego reakcji na te słowa, ale kaptur poruszył się. – Wybacz, kolego – wymamrotał – miała mnie mocno w garści. Przykro mi. Naprawdę chciałem, ale... no wiesz... Kaptur opadł, jakby Tom stracił kontrolę nad mięśniami szyi. – To znaczy się szantaż, tak? Jakieś groźby pod twoim adresem albo wobec twojej rodziny? Jego plecy podskakiwały, gdy próbował powstrzymać szloch. – Mama... tata... no i mam siostrę z małymi dziećmi, kapujesz? Chciałem ci powiedzieć, Nick, jak Boga kocham, ale... no wiesz. Ale słuchaj, to całe gówno to nie Walentin. To ona. Jest wolnym strzelcem. On o niej nie wie kompletnie nic. Ona tylko zasłania się jego imieniem, żebyś myślał, że to dla niego pracujesz. Nie musiał więcej nic mówić. Sprawy, których od dłuższego czasu nie mogłem zrozumieć, zaczynały się teraz robić dla mnie jasne. To dlatego tak szybko zgodziła się na te trzy miliony. Dlatego też nalegała, aby kontaktować się wyłącznie z nią. To nawet wyjaśniało, dlaczego nie chciała, żebym miał broń: prawdopodobnie obawiała się, że gdybym zorientował się, o co tak naprawdę chodziło, mógłbym jej użyć przeciwko niej. – W jaki sposób dałeś się w to wszystko wrobić? Czekałem, aż się pozbiera. – Liv. No, nie do początku ona, ale ten facet – Ignatij – przyjechał i odnalazł mnie w Londynie. Dzień przed spotkaniem z tobą. Zaraz, gdzie ja słyszałem to imię? Po sekundzie dotarło do mnie. To jego podpis widniał na tym glejcie w Narwie. A więc być może Liv nie była jedyną osobą wśród ludzi Wala, pracującą na własny rachunek. Teraz, gdy Tom stał się rozmowny, musiałem uważać, aby nie zadawać pytań, po których by się zorientował, że za dużo mówi. – I co dalej, bracie? – zapytałem łagodnie. – Powiedział, że Liv ma dla mnie robotę w Finlandii. Ktoś miał się ze mną skontaktować, przekonać mnie i takie tam. Przytkało mnie, jak dowiedziałem się, że znowu chodzi o Echelon, ale, bracie, nie miałem wyboru. Moja siostra i to wszystko... Nick, musisz mi pomóc. Przecież ona zabije ich wszystkich, jak tego całego syfu nie załatwię. Proszę, pomóż mi. Błagam. Załkał w futro. – Tom... Nie zareagował. Może płacz zagłuszał moje słowa. – Tom, ona chce cię widzieć martwym. Będzie myślała, że nie żyjesz, jak tak jej powiem. Kaptur podniósł się. – Chcesz mnie zabić? O, kurna, Nick. Nie... proszę cię, nie rób tego. – Nie zamierzam cię zabijać. Nie słuchał mnie. – Nick, ja przepraszam. Zmusiła mnie do zadania tych wszystkich pytań. No wiesz, tam na stacji. Chciała wiedzieć, czyjej nie wystawisz do wiatru albo coś w tym stylu. Musiałem. On ma adresy wszystkich, wszystko wie. Facet pokazał mi zdjęcia dzieciaków mojej siostry. Nick, szczerze, naprawdę chciałem ci o wszystkim powiedzieć, ale... – kaptur opadł, podczas gdy Tomem wstrząsnął nowy spazm płaczu. Poczułem się jak ksiądz w konfesjonale. – Słuchaj, Tom, ja naprawdę nie zamierzam cię zabijać. Przecież wyciągnąłem cię stamtąd, zapomniałeś? Słaby ruch wewnątrz kaptura powiedział mi, że zrozumiał. – Tom, zadbam o to, aby ani tobie, ani twojej rodzinie nic się nie stało. Najpierw jednak musimy wrócić do Anglii. Będziesz musiał porozmawiać z pewnymi osobami i dokładnie wyjaśnić im, co się stało, w Menwith i tutaj, dobrze? Pojawiła się szansa, że wszystko może się dobrze skończyć, niezależnie od sposobu, w jaki dalej potoczy się ta historia. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie, jak to się stanie, ale musi się znaleźć sposób, dzięki któremu Tom zacznie nowe życie, a ja dostanę swoją forsę. Nawet gdyby pieniądze nie nadeszły, muszę załatwić to tak, bym nadal mógł pracować dla Firmy. Byłem bowiem w stanie nieźle naopowiadać, tak by wyglądało, że od początku wiedziałem, co było grane, ale z uwagi na ryzyko przecieku, nie mogłem nikomu o tym mówić. Liv nie musi się dowiedzieć, że Tom żyje. Ciągle mogłem zainkasować moje pieniądze i dopiero potem iść do Lynna. Jak na plan, wyglądało to raczej cieniutko, ale był to przynajmniej dobry początek – zakładając, że Liv nie oszukała mnie jeszcze bardziej. Najważniejsze było teraz wydostać się z Estonii. Dopiero wtedy będę mógł usiąść spokojnie z Tomem, poznać całą historię i wykombinować, jak wydostać się z tego szamba. – Dlaczego po prostu nie powiedziała mi, że to ty pojedziesz ze mną, zamiast kazać mi cię do tego namawiać. Przecież i tak już byłeś wtedy w drodze, czyż nie? – Z jego dotychczasowych urywanych wyjaśnień jasno to nie wynikało. – A kto to, kurna, wie? Będziesz ją musiał o to zapytać. Dlatego tak mnie ścięło, jak cię zobaczyłem. Myślałem, że to do was już dotarło. Chłopie, ona jest pojebana. Czy wyglądało to tak, jakby to wszystko wychodziło od Walentina? – Oczywiście. – No to tak nie było. Miała na myśli siebie. Mówię ci, chłopie, wszystko to były jej własne plany. Jakby Walentin o tym wiedział, posiekałby ją na kawałki. Rozumiesz, o co chodzi? – Może nie do końca by ją posiekał, ale założę się, że dałby jej popalić, zanim by z nią skończył. W pewnym sensie podziwiałem ją. Być może facet z Sankt Petersburga był jej głęboką wtyczką w grupie Wala, dostarczając jej informacji, których potrzebowała do realizacji własnych planów? Co ona z tego mogła mieć? Jaki był jej w tym wszystkim cel? A może Tom miał rację, i w tym, co mu powiedziała, nie kryło się nic więcej? W mojej głowie roiło się od pytań, ale padające na twarz płatki śniegu przypomniały mi, że są teraz ważniejsze sprawy do załatwienia. Nie mieliśmy schronienia ani możliwości zorientowania się w terenie. Dopadało mnie zimno – teraz, gdy nie byliśmy już w ruchu, poczułem, jak spocone plecy ochładzają się raptownie. Obok mnie, skulony na śniegu, trząsł się z zimna Tom. Obaj byliśmy pokryci warstwą śniegu. Musieliśmy się ruszyć, ale w którą stronę? Moje oznakowanie w śniegu przydałoby się jedynie na jakieś sto metrów, potem bez Gwiazdy Polarnej wskazującej kierunek pogubilibyśmy się i resztę nocy spędzilibyśmy na krążeniu w kółko. Spojrzałem na Toma i dotknąłem go – ataki niekontrolowanych dreszczy powracały falami. Rozum mówił mu już zapewne, że czas się ruszyć, ale ciało błagało go o odpoczynek i pozostanie na miejscu. Odsłoniłem z przegubu warstwy różnorakiego odzienia i rzuciłem okiem na Simbę. Do spotkania z pociągiem było jeszcze prawie dwanaście godzin. Nawet gdybym znał kierunek, marsz w takich warunkach pogodowych i bez możliwości nawigacji był czystym szaleństwem. Widzialność pogorszyła się teraz do pięciu metrów. W każdej innej sytuacji nie pozostawałoby nam nic innego, jak zagrzebać się teraz w śniegu i przeczekać śniegową burzę. Nie mieliśmy jednak czasu. Abstrahując od tego, jak ważne było, aby zdążyć na pociąg, nie wiedziałem, jakie kroki przedsięwziął teraz gang Małyszki, i raczej nie chciałem się dowiedzieć. Szukając pozytywnego aspektu całej tej sytuacji, wpadłem w końcu na jeden – śnieg zakryje przynajmniej nasze ślady. – Nick, jest mi naprawdę zimno – zamamrotał spod kaptura Tom. – Za chwilę idziemy, chłopie. Nadal kombinowałem nad znalezieniem jakiegoś sposobu na orientację w terenie. Od lat już nie musiałem uciekać się do mojej wiedzy o sposobach przetrwania w ekstremalnych warunkach, nawet już ich nie pamiętałem. Przeglądałem każdy zawalony śmieciami zakamarek w głowie, starając się przypomnieć sobie, czego się wtedy nauczyłem. Nigdy nie brały mnie specjalnie owe „101 sposobów zastosowania sznurowadła” i temu podobne. Odbębniałem te nauki, budując schrony w śniegu albo zakładając wnyki na zające jedynie wtedy, gdy byłem do tego absolutnie zmuszony. Objąłem Toma ramionami. Zesztywniał nieco, nie będąc pewnym, o co tu chodzi. – To sposób na zimno – powiedziałem – musimy dbać o ciepło. Oparł się o mnie, dygocząc już na potęgę. – Nick, stary, naprawdę jest mi bardzo przykro. Jakbym powiedział ci prawdę, nie siedzielibyśmy teraz w gównie po szyję, rozumiesz, o co chodzi? Skinąłem głową, czując się trochę nieswojo. To nie była tylko jego wina. Nawet i jego własną babcię próbowałbym przeciągnąć przez tamto ogrodzenie, gdyby dawało mi to jedynie połowę szansy na zainkasowanie tej forsy. – Powiem ci, jaki jest najlepszy sposób na poradzenie sobie z tym zimnem – starałem się, aby to brzmiało swobodnie. Spod kaptura dotarło do mnie przytłumione „No, jaki?”. – Zacznij marzyć, stary. Wyobrażaj sobie, że wkrótce to wszystko się skończy. Jutro o tej porze będziesz siedział w gorącej kąpieli, z wielkim kubkiem kawy i tłustym, klejącym się od polewy pączkiem w rękach. Jutro o tej porze będziesz się z tego całego gówna serdecznie śmiał. Wbił pięty w śnieg. – Tak, jeśli te pieprzone buty utrzymają mi się na nogach. – Nie narzekaj – odparłem – są i tak lepsze od tych idiotycznych trampek, które miałeś na nogach wcześniej. Zaczął się śmiać, ale śmiech ten przeszedł w kaszel. Spojrzałem w górę, lecz poza białą zasłoną śniegu nic nie było widać. Gdyby złota rybka chciała teraz spełnić moje życzenia, miałbym tylko jedno – kompas. Jezu, kompas! Można go zrobić z byle kawałka metalu, który zawiera żelazo. Powinienem był łatwo na to wpaść, a trwało to wieki: potrzebny kawałek metalu znajdował się w obramowaniu kaptura Toma. Dałoby się go użyć? A jeśli, to co potem? Czułem się, jakbym miał sobie przypomnieć składniki w przepisie na wyjątkowo skomplikowane ciasto, którego przygotowanie demonstrowano mi dwadzieścia lat temu. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby zwizualizować sobie cały proces, zamykając oczy i powracając do czasów tej całej nudy klecenia wiat z niczego czy sideł z kawałków sznurka i drutu wyciągniętego z ramy do obrazka. Tom miał inny pomysł. – Chodź, Nick, idziemy, zimno mi, przecież powiedziałeś... Przyczepił się do mnie jak młoda małpka do grzbietu swojej mamy. W porządku, i mnie potrzebne było ciepło jego ciała, a on potrzebował pociechy. – Za minutkę, bracie, za minutkę. Coś przecież musiało się kryć w zakamarkach głowy. Przecież niczego nie zapominamy. Wszystko można przywołać z pamięci, jeśli się tylko przyciśnie odpowiedni guzik. Udało się. Tym przyciskiem było uprzytomnienie sobie, że kiedyś w Zatoce dostałem mapę z trasą odwrotu, zrobioną z jedwabiu i z wpiętą w nią igłą. – Tom, masz na sobie nadal te jedwabne gatki? Potrząsnął głową. Moja nadzieja zgasła. – Nie, tylko górę. Ale chciałbym mieć i kalesony, bo cholernie marznę. Możemy już iść? Mówiłeś, żebym ci powiedział, kiedy będę marznąć, to mówię. – Poczekaj, chłopie, jeszcze nie teraz. Właśnie wpadłem na świetny pomysł. Wypuściłem go z ramion. Odsuwając się, poczułem, jak bardzo nieprzyjemnie było mieć na sobie mokre ubranie. Dżinsy przywarły do nóg, zimny podkoszulek lepił się do ciała. Zdjąłem rękawiczkę, i trzymając ją w zębach sięgnąłem po leathermana. Jak tylko wysunąłem z niego cążki, włożyłem szybko rękawiczkę, aby ręka za długo nie była odsłonięta. – Popatrz na mnie przez chwilę, dobrze? Kaptur parki pojechał do góry, a zebrany na nim śnieg osypał się Tomowi na ramiona. W rękawiczce, macając palcami wzdłuż zamarzniętego obszycia z futra, zlokalizowałem usztywniający sztyft, złapałem go obcążkami i ścisnąłem, aż drucik ten dał się przeciąć. Rozerwałem trochę materiał przy miejscu przecięcia, odsłoniłem metal, złapałem jeden jego koniec w cążki i pociągnąłem. Mając już w palcach drugiej ręki kawałek drutu długości igły do szycia, odciąłem go od reszty i schowałem dla bezpieczeństwa w rękawiczkę. Sądziłem, że Tom zainteresuje się tym, co robię, ale on całkowicie zajęty był przeżywaniem zimna i niewygody. Pochyliłem się nad nim ponownie i zajrzałem w otchłań jego kaptura. – Tom, potrzebne mi jest trochę tego jedwabiu z podkoszulka. – Chyba nie muszę tego z siebie zdejmować – wzdrygnął się. – Rozsuń tylko trochę suwak, tak abym mógł sięgnąć. Zrobię to tak szybko, jak tylko potrafię. Jego ręka wolno powędrowała z kieszeni, niezdarnie szukając suwaka. W końcu z obiema rękawiczkami w zębach wyręczyłem go w tym i walcząc skostniałymi z zimna palcami z otwarciem ostrza leathermana, wymacałem podkoszulek. Tom siedział niczym manekin u krawca, a ja szarpałem się z jego ubraniem. Nie miałem dostatecznego czucia w dłoniach, aby być w tym delikatny, więc skrzywił się, gdy moje zimne palce, chwytając za materiał, dotknęły jego skóry. Ciekło mi z nosa. Złapałem garść materiału i zacząłem ciąć, ciągnąc jednocześnie ku sobie tak mocno, że niemal uniosłem Toma do góry. Chciałem koniecznie odedrzeć jedwab w taki sposób, aby zwisały z niego nitki. Nóż omsknął mi się podczas ostatecznego cięcia i Tom zapiszczał, gdy ostrze musnęło mu pierś. Siedział teraz przytykając palec do ranki, a śnieg osiadał mu na ręku. – Tom, nie wypuszczaj ciepła, do cholery! Podciągnął suwak do góry i wsuwając ręce do kieszeni, spuścił głowę. – Przepraszam – powiedział. Podciągnąłem suwak jeszcze bardziej. – Wiesz co? Teraz będę zajęty przez parę minut. Może byś poruszał się trochę, aby się rozgrzać? – Nie, jest OK. Jak daleko, mówisz, jest do pociągu? Zignorowałem pytanie. – No ruszaj się, naprawdę będzie ci cieplej. Zaczął wykonywać ruchy przypominające wsuwanie się pod pierzynę, choć przykrywał go tylko śnieg. – Nie tak, Tom. Musisz wstać i pogimnastykować się. Rusz się, daleko nie mamy, ale nigdzie nie dojdziemy, jak się będziesz tak zachowywał. – Potrząsnąłem nim. – Wstawaj. Podniósł się niechętnie, a ja otrząsnąłem mu po drodze śnieg z barków. Jego twarz obramowana była śnieżnym kołem futra. – Dalej, chodź ze mną. Ustawiłem go plecami do wiatru i z rękami w kieszeniach poczęliśmy bawić się w aerobik – robiąc przysiady i machając w bok łokciami, wyglądaliśmy jak jakieś debilne kurczaki. Ze spuszczoną dla ochrony przed wiatrem głową starałem się, aby dotrzymał mi tempa. – Świetnie, Tom, jeszcze trochę; a teraz rób tak dalej, ja za chwilę będę gotowy – i powróciłem do pozycji na klęczkach. Odłożyłem rękawiczki na śnieg. Skuliłem się w jamie, gdzie mniej wiało i padało; palce miałem tak zdrętwiałe, że zmuszony byłem wyciągać nitki z jedwabiu zębami. Po chwili udało mi się wydobyć jedną przyzwoitej długości – miała niecałe dziesięć centymetrów – i przytrzymując ją wargami, sięgnąłem do rękawiczki po ów kawałek metalu. Drżącymi rękami już za czwartym razem udało mi się zapętlić nitkę na druciku w połowie jego długości. Tom stękał i posapywał, ale zaczynał wstępować w niego duch. – Ty, Nick, to działa, robi mi się cieplej! Rzuciłem na niego okiem, gdy wycierał nos i twarz jego jaśniała. Przez zęby, w których trzymałem nitkę i drucik, wymamrotałem wyrazy poparcia, otrzepałem ze śniegu rękawiczki i prędko je założyłem. Podszycie rękawic przywarło nieprzyjemnie do mokrych rąk. Poklaskałem trochę, starając się przywrócić w dłoniach obieg krwi, po czym zdjąłem ponownie rękawiczki. Z jednym końcem nitki w zębach złapanie ręką dyndającego na niej drucika, a drugą kwadratowego kawałka jedwabiu zajęło mi wieki. Na koniec mogłem już zacząć pocierać drucikiem materiał, zawsze w tym samym kierunku. Po około dwudziestu razach przerwałem, aby sprawdzić, czy na nitce nie potworzyły się żadne supełki, które mogłyby naruszyć balans metalu, kiedy go puszczę. Wyłowiłem z kieszeni latarkę, zapaliłem i wziąłem ją w zęby. Nadal w skuleniu, tak aby wiatr nie podziałał na nitkę i igłę, puściłem igłę, patrząc jak się kręci. Krótsza część drucika wkrótce przestała wirować i wahała się lekko na boki. Dzięki oznakowaniu w śniegu na brzegu jamy, teraz szybko znikającemu w zaspie, wiedziałem, w którym kierunku znajduje się Gwiazda Polarna, toteż wystarczyło, abym zbadał, który z końców namagnetyzowanego jedwabiem drucika wskazuje północ. Oba końce drutu rozróżniałem po sposobie, w jakim były ucięte. Dyszenie i sapanie za moimi plecami trwało nadal, podczas gdy ja, dygocząc z zimna, starałem się wykombinować, co teraz robić. Przedrzeć się do pociągu w taką pogodę będzie koszmarem, ale dotarcie na stację przed nastaniem świtu było koniecznością. Na wycieczki w takich warunkach teoria wypowiadała się wielkim NIE, ale ja teraz pieprzyłem zasady. Było na nie za zimno. Nie martwiłem się zbytnio o pozostawianie za sobą śladów. Trzeba posuwać się drogami, by było łatwiej iść, a ponadto, gdyby Toma albo mnie zaczęła dopadać hipotermia, w pobliżu drogi łatwiej o schronienie. Miałem myśl, żeby taką drogę znaleźć kierując się teraz na zachód, następnie odbić od drogi w prawo i ruszyć na północ w stronę torów kolejowych. Jedną z niewielu rzeczy, jakie wiedziałem o tym kraju, było to, że główna autostrada, a także jedyna linia kolejowa, przebiegała ze wschodu na zachód, między Tallinem a Sankt Petersburgiem. Wszystkie boczne drogi prędzej czy później musiały się z nimi zejść jak dopływy rzeki. W taką pogodę nikt nie zobaczyłby światła latarki, włączyłem ją więc i puściłem wolno drucik, patrząc jeszcze raz, czy działa. Gdy igła kompasu ustabilizowała się, zauważyłem, że w orientacji w terenie był teraz pomocny także wiatr. Wyglądało na to, że wiał z zachodu, zatem dbając, by mieć go ciągle w twarz, szedłbym we właściwym kierunku. Byłem gotowy iść – włożyłem z powrotem rękawiczki, kawałek jedwabiu do kieszeni, a nitkę i igłę kompasu owinąłem wokół palca. Odwróciłem się do Toma, który zawzięcie przyginał kolana i wymachiwał dziko ramionami. – OK, bracie. Idziemy. – Teraz już niedaleko, no nie? – Niedaleko. Góra parę godzin. 44. Zamieć przeistoczyła się w burzę śnieżną i otoczyło nas białe piekło. Musiałem przystawać co jakieś dziesięć kroków, aby pocierając igłę o jedwab w celu przywrócenia jej właściwości magnetycznych, odnajdywać kierunek. Przy takiej widoczności nie dało się utrzymać marszu w linii prostej. Posuwaliśmy się zygzakiem na zachód, w nadziei, że natrafimy na jakąś drogę. Szliśmy już tak około czterdziestu minut. Nadal miałem wiatr w oczy – kłuł w twarz, wyciskając z oczu strugi łez. Nie miałem czym zasłonić twarzy, mogłem jedynie chować głowę w ubranie, co dawało kilka chwil wytchnienia. Mroźne płatki wdzierały mi się w każdą szczelinę w ubraniu. Nadal prowadziłem, wytyczając szlak i przystając, ale już bez odwracania się, aby poczekać, aż Tom dołączy. Słysząc go już za plecami, robiłem następnych parę kroków. Tym razem przystanąłem i odwracając się plecami do wiatru, z trudem byłem w stanie zobaczyć w śnieżnej burzy jego sylwetkę. Zajęty sprawdzaniem kierunku, nie zauważyłem, jak bardzo zaczął zwalniać tempo. Na kolanach, pochylony, wziąłem się do magnetyzowania igły. W końcu Tom zrównał się ze mną w chwili, gdy próbowałem osłonić od wiatru dyndający z moich ust kompas. Stał ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach. Ściągnąłem go za kurtkę na ziemię, ustawiając tak, aby jego ciało dało mi więcej osłony przed wiatrem. Ustaliłem kierunek i zwinąłem kompas, ale tym razem nie wstałem. Zostałem pochylony w śniegu obok Toma, obaj dygotaliśmy z zimna. Na kapturze Toma powstała skorupa lodu, z moją czapką było zapewne podobnie – świetnie pasowały do reszty odzienia. – W porządku z tobą, chłopie? Pytanie było idiotyczne, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Zakaszlał i zadygotał. – Tak, ale nogi mi porządnie zmarzły. Nick, nie czuję stóp. Nic nam się nie stanie, co? To znaczy, jesteś dobry w tych wszystkich rzeczach na świeżym powietrzu, prawda? Przytaknąłem. – Burza jest niezła, ale weź się w garść, barcie. To nas nie zabije – kłamałem. – Pamiętasz, co mówiłem? Zacznij sobie wyobrażać, pomyśl sobie, jak to będzie jutro o tej porze, no wiesz. Tylko to. Ruch jego zlodowaciałego kaptura odebrałem jako zgodę i dodałem: – Wkrótce znajdziemy się na drodze, będzie wtedy łatwiej iść. – Czy będziemy mieli wtedy samochód? Nie odpowiedziałem. Miły, cieplutki pojazd to marzenie, ale kto byłby na tyle szalony, by w taką jak ta noc wybierać się w drogę? Ruszyłem w śnieg, a on niechętnie poszedł w moje ślady. Dwadzieścia minut później moje wysiłki przyniosły efekt. Żaden asfalt nie był widoczny, ale pod świeżym śniegiem mogłem zobaczyć ślady opon, a śnieg pod nami przestał być już tak głęboki jak dotychczas. Była to jedynie mała droga jednopasmowa, ale może to wystarczy, by uratować nam życie. Zacząłem podskakiwać w miejscu, aby przekonać się, że mam rację. Tom doszedł do mnie dopiero po dobrej chwili. Zobaczyłem, że jego stan się pogorszył. – Zbierz się do kupy, Tom. Nowy etap, podskakuj, żeby rozruszać ciało. Starałem się obrócić to wszystko w zabawę i on niechętnie przyłączył się do mnie. Nie tak dawno temu płakał. Teraz wyszedł z niego sarkazm. – Domyślam się, że teraz to już niedaleko. – Całkiem blisko. Zaczęliśmy nadrabiać drogi, na skrzyżowaniach przysuwając się do siebie, aby stworzyć osłonę przed wiatrem dla kompasu. Wybieraliśmy każdą drogę, która szła w kierunku północno- wschodnim, północno-zachodnim, a nawet na zachód. Wszystko, aby tylko iść w kierunku na Tallin i do linii kolejowej. Po około trzech godzinach Tom zaczął gwałtownie zwalniać. Coraz częściej zmuszony byłem przystawać i czekać na niego. Przedzieranie się przez śnieg i ekstremalne zimno wyraźnie zrobiły swoje – nie był już w stanie opanować dreszczy. – Mam już dość, Nick. Wszystko wokół mnie tańczy. Musimy odpocząć, proszę. Wiatr sypnął nam w twarze śniegiem. – Tom, musimy iść bez przerwy. Chyba to rozumiesz? W przeciwnym razie mamy przerąbane. Jęk był jedyną na to reakcją. Rozsunąłem mu kaptur, aby mógł mnie widzieć. – Tom, popatrz na mnie! – podsunąłem mu brodę do góry. – Musimy iść dalej. Musisz mi pomóc i iść, rozumiesz? – Jeszcze raz poruszyłem jego brodą, szukając jego wzroku. Było jednak za ciemno, a oczy łzawiły mi za każdym podmuchem wiatru. Nie było sensu przywoływać go do porządku. Stojąc w miejscu traciliśmy zarówno czas, jak i te resztki ciepła, które nam zostały. Nie mogłem mu teraz w niczym pomóc. Trzeba było po prostu znaleźć tory i dać z siebie wszystko, by stamtąd dotrzeć do stacji. Nie byłem pewien, ile to jeszcze może być kilometrów, ale chodziło przede wszystkim o to, aby to zrobić. Zorientuję się, kiedy Tom ostatecznie spuchnie, i wtedy przyjdzie czas na postoje i dalsze działanie. Chwyciłem go za ramię i pociągnąłem. – Musisz się wziąć w garść, Tom. Ruszyliśmy. Ja ze spuszczoną głową, Tomowi było już wszystko jedno. To był zły znak. Kiedy ciało zaczyna się oziębiać, centralny układ regulacji temperatury ciała reaguje przeniesieniem ciepła z członków do żywotnych dla człowieka organów. Wtedy to właśnie zaczynają drętwieć ręce i nogi. Jeśli i w organach wewnętrznych dochodzi do spadku temperatury, ów termostat wycofuje ciepło także z mózgu – krążenie krwi słabnie, powodując jego niedotlenienie, powstaje także niedobór cukru, niezbędnego do właściwego funkcjonowania mózgu. Prawdziwym niebezpieczeństwem jest to, że nie zdajesz sobie z tego sprawy. Jedną z pierwszych szkód, jakie przynosi hipotermia, jest odebranie ci woli przeciwdziałania. Przestajesz mieć dreszcze, to przestajesz się martwić. W zasadzie jesteś umierający, ale jest ci wszystko jedno. Puls staje się nieregularny, otępienie przechodzi w stan półświadomości, która z czasem zmieni się stan nieprzytomności. Jedyną nadzieją jest dostarczenie ciepła z zewnątrz – od ognia, ciepłego napoju albo ciepła ciała innej osoby. Minęła kolejna godzina. Wkrótce musiałem pchać Toma od tyłu. Po kilka krokach zaprotestował z goryczą. Pociągnąłem go za ramię. Ta odrobina dodatkowego ruchu rozgrzała mnie przynajmniej. Zimno dawało się we znaki także i mnie. Posuwaliśmy się dramatycznie wolno. Na kolejnym przystanku mającym za cel ustalenie kierunku, Tom nie był już w stanie mi asystować. Stał w miejscu, lekko się kiwając, podczas gdy ja odwróciłem się tyłem do wiatru, aby osłonić kompas. – Wszystko w porządku, chłopie? – krzyknąłem za siebie. – Teraz to już niedaleko. Nie uzyskałem odpowiedzi, a kiedy skończywszy sprawdzać kierunek, odwróciłem się ponownie, zobaczyłem, że upadł w śnieg. Podniosłem go na nogi i zacząłem ciągnąć. Jego siły były na wyczerpaniu, a musieliśmy iść do przodu. Przecież nie mogło już być daleko... Tom mamrotał coś do siebie, a ja ciągnąłem go dalej. Nagle w przypływie maniakalnej energii ruszył biegiem do przodu. – Tom, zwolnij! Zwolnił, ale tylko po to, by zboczyć parę metrów z drogi i położyć się na śniegu. Nie byłem w stanie do niego podbiec, nogi nie dawały już rady. Gdy w końcu dotarłem do niego, zobaczyłem, że nie miał buta na prawej nodze. Jego nogi były tak zdrętwiałe, że nawet tego nie zauważył. O cholera, to musiało się stać trzy minuty temu. Gdy go ciągnąłem, zasłaniałem od wiatru twarz i jego buty były jedyną rzeczą, jaką miałem w zasięgu wzroku. Zawróciłem po jego szybko znikających śladach. Znalazłem but i przyczłapałem się z powrotem, ale włożenie mu go na nogę okazało się rzeczą prawie niemożliwą, a szczególnie zawiązanie zesztywniałymi palcami zlodowaciałych sznurowadeł. Zetknąłem mały palec z kciukiem, robiąc stary indiański znak oznaczający Jestem w porządku”. Jeśli to ci się nie uda, jesteś w niezłych opałach. – Tom, musisz wstać. Ruszamy, to już niedaleko. Nie miał pojęcia, co do niego mówiłem. Podniosłem go na nogi i powlokłem za sobą. Co jakiś czas wydawał z siebie okrzyk i nie wiadomo, skąd znajdował w sobie kolejną porcję energii. Nie wystarczała ona na długo, zwalniał znowu albo zdesperowany i wykończony padał na śnieg. Jęczącym głosem błagał, abym go zostawił w spokoju i dał mu zasnąć. Znajdował się w późnym stadium hipotermii i musiałem coś z tym zrobić. Ale co, gdzie? Pchałem go do przodu. – Tom, pamiętaj, masz MARZYĆ! Podejrzewałem, że nie rozumiał z tego ani słowa. Było mi go żal, ale teraz nie mogliśmy pozwolić sobie na żaden odpoczynek. Nawet kilkuminutowa przerwa może skończyć się tym, że już się nie ruszymy. Kwadrans późnej natknęliśmy się na linię kolejową – tylko przez przypadek ją odkryłem. Dotarliśmy do jakiegoś skrzyżowania i potknąłem się po prostu o jedną z szyn. Nie tylko Tomowi obniżała się temperatura ciała i przechodził kolejne stadia na drodze ku hipotermii. Na próżno próbowałem znaleźć w sobie odrobinę radości. Potrząsnąłem w zamian Tomem. – Tom. Już jesteśmy. Jesteśmy na miejscu. Żadnej reakcji. Jasne było, jak znikome znaczenie miała dla niego ta nowina. Nawet jeśli coś z tego do niego dotarło, czym miał się podniecać? Nadal byliśmy w paskudniej sytuacji – mokrzy, przemarznięci, bez dachu nad głową i nie mając pojęcia, jak i gdzie zabierzemy się na pociąg, nawet gdyby przyjechał. Tom upadł obok mnie, na przejeździe. Pochyliłem się i chwytając go pod ramiona, by podnieść do góry, sam niemal upadłem. Usta i zęby odmawiały mu współpracy, wydawał teraz z siebie dziwne, charczące dźwięki. Musimy teraz pójść kawałek dalej – wrzasnąłem mu w ucho – musimy znaleźć stację. Już sam nie wiedziałem, czy mówię do niego, czy do siebie. Odwróciłem go w lewo, w stronę Tallina. Po zamarzniętym i zaśnieżonym nasypie wzdłuż torów ruszyliśmy na zachód. Drzewa po jednej stronie dostarczały teraz pewnej ochrony przed wyjącym wichrem. Ile czasu minęło od tego momentu – pół godziny, godzina? Dawno już przestałem to sprawdzać. Tomowi zaczęło odbijać, krzyczał na drzewa, płakał, przepraszał je, potem padał, i próbował zakopać się w śniegu. Za każdym razem musiałem go podnosić i pchać do przodu i za każdym razem stawało się to coraz trudniejsze. Natrafiliśmy na rząd małych szop, widocznych tylko dzięki równej pokrywie śnieżnej na spadzistych dachach. Nadal nie widzieliśmy dalej niż na jakieś pięć metrów i zauważyłem je dopiero, kiedy niemal na nie wpadliśmy. W podnieceniu sięgnąłem po latarkę, zostawiając Toma klęczącego i odgrażającego się drzewom, które przyszły go tu załatwić. Zapalenie latarki zabrało chyba wieczność. Wkrótce moje palce nie będą już w stanie wykonać nawet tak prostej jak ta czynności. Poświeciłem wokół i stwierdziłem, że zwrócone drzwiami do torów szopy były drewniane i ustawione na czymś w rodzaju podestu. Większość z nich zamknięto na zardzewiałe kłódki, ale jedna była otwarta. Odgarnąłem nogą śnieg i otworzyłem drzwi, po czym obejrzałem się za Tomem. Leżał na torach zwinięty w kłębek i błagał, aby mu pozwolono zasnąć. Jeśli tak się stanie, już się nie obudzi. Miałem go już w ramionach, a on ostatkiem sił począł się ze mną szarpać. Dostał napadu szału. Walczyć z nim nie było sensu, z resztą nie miałem na to siły. Pozwoliłem mu opaść na ziemię i łapiąc oburącz za kaptur, powlokłem go jak sanie, wywracając się przy tym wysiłku kilkakrotnie. Nie mówiłem już do niego nic, brakowało mi na to sił. Drzwi były tak niskie, że wchodząc musiałem się pochylić. Strop nie był o wiele wyższy, ale już z chwilą znalezienia się w środku poczułem, że zaczyna mi się robić cieplej. Szopa miała wymiary mniej więcej trzy na trzy metry. Na podłodze leżały kawałki drewna i cegieł, stare narzędzia, jakaś zardzewiała łopata ze złamanym trzonkiem, śmieci, które zbierały się tam od lat i teraz wrośnięte były w zamarznięte klepisko. Tom leżał tam, gdzie wypuściłem go z rąk. Odłożyłem na bok latarkę, tak aby dawała więcej światła, zobaczyłem jak zwinął się w kłębek, a jego odsłonięte ręce wygięte były w przegubach, jakby nagle nabawił się ciężkiego reumatyzmu. Wydobywał z płuc powietrze w krótkich, szybkich wydechach, które tworzyły w snopie światła obłoczki pary. Już niedługo może być po nim, chyba że wezmę się w garść i spróbuję jakoś temu zaradzić. Żeby była to przynajmniej chata trapera, a nie szopa na narzędzia konserwatorów torów! Na terenach o ekstremalnym klimacie zwyczajem jest zostawienie w chacie opału dla kogoś w opresji, aby mógł się szybko ogrzać. Zostawia się także przygotowane do użycia pudełko zapałek, tak aby można było wyjąć zapałki zdrętwiałymi z zimna palcami. Zdjąłem rękawiczki i zacząłem marzyć o ciepłym przedziale pociągu i gorącej kawie. Przyciągnąłem sobie kawał wyglądającego na fragment boazerii drewna. Drżącymi rękami spróbowałem wyjąć ostrze leathermana. Założywszy ponownie przemoknięte rękawiczki, zacząłem skrobać róg deski. Chciałem dostać się do jej suchej warstwy. Krzyki i narzekania Toma wypełniały pomieszczenie. Brzmiało to jakby mówił wieloma językami. – Zamknij się! – wrzasnąłem, ale gdziekolwiek się znajdował, nie było to tam słyszalne. Odsłoniwszy suchą warstwę drewna, zacząłem strugać na łopatę drobne wióry, które miały służyć za podpałkę. Przy każdym mocniejszym chwycie za nóż czułem ból w dłoniach. Tom począł rzucać się w kącie. Zapalenie ognia było koniecznością dla nas obu, lecz nie mogłem zwiększyć tempa, aby nie spieprzyć czegoś dokumentnie. Po wiórach przyszła kolej na przygotowanie szczapek, od których potem miały się zająć ułożone na nich większe kawałki drewna. Pozbierałem wszystko, co się tylko dało, wydzierając i rwąc na paski również materiał izolacyjny ze stropu. Będzie się dobrze palił, bo w części powleczony był smołą. Następnie dzieliłem na szczapki mniejsze kawałki drewna, które z czasem zaczęły wyglądać jakby się opierzyły. Tom przestał się rzucać po podłodze. Bełkocząc coś niezrozumiale do siebie, kopał nogami w powietrzu, jakby w obronie przed niewidzialnym napastnikiem. Nie było sensu z nim gadać. Musiałem skoncentrować się na rozpaleniu ognia. Sztuka przetrwania w trudnych warunkach nigdy nie była moją najmocniejszą stroną, ale na rozpalaniu ognia się znałem. Do moich obowiązków w domu należało rozpalenie rano kominka, zanim ojczym wstanie z łóżka, w przeciwnym razie groziło mi lanie. Często zresztą dostawałem je tak czy inaczej. Mając już gotowych z pięć szczapek, ustawiłem je nad kupką wiórów, jakbym budował z nich wigwam. Następnie wziąłem do ręki pistolet, wyjąłem z niego magazynek i odciągnąłem zamek, aby wprowadzić nabój do komory. Cążkami leathermana udało mi się wydłubać kule z trzech naboi, po czym wysypać z nich na wióry czarny proch. Ręce drżały mi przy tej czynności i obawiałem się, że większość prochu trafi na ziemię. Trzeci nabój opróżniłem tylko częściowo. Tomowi w szarpaninę ze samym sobą spadł z głowy kaptur. Stawiając delikatnie nabój na ziemi, aby nie wysypać z niego zawartości, podniosłem się na czworaki i podsunąłem się w jego stronę. Po tej chwili odpoczynku moje mięśnie gwałtownie zaprotestowały. Zimne i mokre ubranie przywarło do ciała i czułem się z tym wszystkim paskudnie. Złapałem kaptur i spróbowałem nałożyć go na powrót Tomowi na głowę. Krzycząc coś niezrozumiale, zamachał rękami i strącił mi czapkę z głowy. Skończyło się na tym, że przycisnąłem go do ziemi swoim ciałem i naciągnąłem kaptur. Potem z powrotem nasadziłem sobie na głowę swoją zimną jak lód czapkę. – Wszystko w porządku, stary – krzyknąłem – już niedługo. Pamiętaj, że masz marzyć. Tylko marzyć. Traciłem tylko czas. Potrzebował ciepła, nie czczego gadania. Podczołgawszy się z powrotem do łopaty, wydobyłem z rękawiczki jedwabną szmatkę do kompasu i przytrzymując zębami za jej koniec, odciąłem z niej kawałek nożyczkami z leathermana. Korkociągiem wetknąłem następnie jedwab w łuskę z prochem, ale tak, żeby kawałek materiału jednak z niej wystawał. Załadowałem nabój do pistoletu i celując w ziemię wypaliłem. W odpowiedzi usłyszałem głuchy trzask. Nie było żadnej reakcji ze strony Toma. Uklęknąłem, by zebrać z ziemi nadpalony, żarzący się kawałek jedwabiu. Mając go już w palcach potrząsnąłem nim delikatnie, aby podsycić ogień i położyłem na wióry. Proch strzelił ogniem, rozświetlając całe pomieszczenie. Musiałem wyglądać jak odprawiająca czary wiedźma. Gdy wióry już się zajęły, zacząłem między szczapy dokładać małe kawałki drewna. Ogień nie dawał jeszcze zbyt dużo ciepła. Stanie się to dopiero, gdy zajmą się większe szczapy. By to przyspieszyć, zacząłem delikatnie dmuchać. Płonąca podpałka trzaskała i skwierczała, czuć było zapach palonego drewna. Krzątałem się na czworakach wokół ognia, układając i poprawiając drewno dla uzyskania lepszego efektu. Szopa wypełniała się dymem, moje oczy zaś łzami. Płomień był już teraz wyższy i po ścianach zaczęły tańczyć cienie. Poczułem na twarzy ciepło. Aby cała moja dobra robota nie poszła na marne, musiałem nazbierać jeszcze trochę drewna. Rozglądając się po szopie, zgromadziłem wszystko, co było pod ręką. Kiedy już dobrze się rozpali, będę mógł zrobić wypad w zawieruchę na zewnątrz i szukać dalej. Nogą otwarłem nieco drzwi, aby wywiało dym. Do środka wtargnęło z wiatrem trochę śniegu, ale trudno. Spróbuję potem zatkać czymś większość tej szpary. Tom był teraz znacznie spokojniejszy. Wykasłując dym z płuc, poczołgałem się ku niemu. Chciałem sprawdzić, czy pod nim lub w kącie za nim nie ma jeszcze jakiegoś drewna. Było. Niewiele, ale dobre i to. Nie mogłem rozpalać za dużego ognia, bo szopa była na to za mała. Nie było zresztą takiej potrzeby – w tej ciasnocie ciepło i tak będzie promieniować od ścian. Sprawdziłem ogień i dołożyłem trochę drewna. – Już niedługo, stary. Za chwilę z gorąca trzeba nam będzie wyskakiwać z ciuchów. Następnym priorytetem był ciepły płyn, którego tak potrzebował organizm Toma. Układając wokół ognia pozostałe drewno do podsuszenia, odwróciłem się i poszukałem wzrokiem jego twarzy. – Tom, pójdę poszukać czegoś, w czym da się roztopić śnieg... Leżał za spokojnie. W sposobie, w jaki podciągnął nogi do piersi, było coś dziwnego. – Tom? Podczołgałem się do niego, przyciągnąłem ku sobie i odsunąłem mu z głowy kaptur. Oświetlona blaskiem ognia twarz mówiła wszystko. Odwróciłem jego głowę do ognia i podniosłem powieki. Nie było reakcji na światło. Obie źrenice były całkowicie rozszerzone jak u zdechłej ryby. Za chwilę zaczną mętnieć. Słyszałem odgłos osuwającego się w ogniu drewna. Oprócz ognia powstawał już żar. Widok to był cudowny, ale, kurwa, za późno. Poszukałem pulsu na szyi Toma. Nic. Ale może to tylko wina moich zdrętwiałych palców. Nasłuchiwałem oddechu i bicia serca. Nic. Usta pozostały otwarte po ostatnim wdechu albo może walce o niego. Przymknąłem je delikatnie. Przyszedł czas pomyśleć o sobie. Zdjąłem wszystkie mokre ciuchy, wyżąłem je po kolei i nałożyłem ponownie. Dorzuciłem do ognia, świadom, że były jeszcze rzeczy, które powinienem zrobić dla Toma. Powinienem przystąpić do reanimacji i rozgrzewać go, aż wycieńczony nie dam więcej rady, istniała bowiem jedna szansa na milion, że uda mi się go ożywić. Ale po co to robić? Wiedziałem, że nie żyje. Może żyłby teraz, gdybyśmy zakopali się w śniegu, jak tylko przyszło pogorszenie pogody. Nad ranem bylibyśmy wprawdzie w opłakanym stanie, ale może by przeżył. Gdybym tylko nie poganiał go tak bardzo albo, zdając sobie przecież sprawę, w jakim się znajdował stanie, zatrzymał się wcześniej. To tylko gdybanie, a tak naprawdę wiedziałem jedno – że go zabiłem. Spieprzyłem sprawę. Spojrzałem na jego bezwładne ciało, ponownie otwarte usta, mokre kosmyki włosów na policzkach, na obramowanie kaptura ze sztucznego futra, z którego topniejące teraz kryształki lodu spływały mu na twarz. Chciałem pamiętać tego nabzdyczonego, ale wesołego Toma, lecz wiedziałem, że ten oto obraz nigdy mnie nie opuści. Lądował na pierwszym miejscu mojego rankingu najgorszych koszmarów, które wybijały mnie ze snu w środku nocy, pozostawiając oblanego potem i przepełnionego poczuciem winy. Podczas sesji terapeutycznych, które Firma co jakiś czas organizowała dla swoich agentów, nigdy się do tych snów nie przyznawałem. Być może nie będzie teraz głupią rzeczą, że wezmę udział w terapii Kelly. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że mogę tej terapii potrzebować w równym stopniu co ona. Podciągnąłem Toma do drzwi i posadziłem tak, że zasłaniał w nich szparę, z wyjątkiem półmetrowej przerwy nad głową, którą zostawiłem dla wentylacji. Twarz przykryłem mu kurtką. Zaczęło mi wracać czucie w rękach i nogach i wiedziałem, że będzie w porządku. Musiałem jedynie znaleźć stację. Odwróciłem się do ognia i patrzyłem na parę unoszącą się z mokrego ubrania. Spania tej nocy nie będzie. Trzeba pilnować ognia. 45. Londyn, Anglia Środa, 5 stycznia 2000 roku. Z kubkiem gorącej spienionej kawy ze Starbucka stałem u wejścia do kościoła naprzeciw Langham Hilton, gdzie mając hotel na oku, mogłem też znaleźć schronienie przed mżawką. Pora była śniadaniowa i chodniki zapełniali odziani w płaszcze niewolnicy pracy na etacie, wpychający w siebie po drodze kawę i francuskie ciastka, a także ci, którzy spieszyli na świąteczną przecenę. Sądząc po ich podnieceniu, jasne było, że pluskwa tysiąclecia mimo wszystko nie rzuciła całego świata na kolana. Była ona ostatnią rzeczą, o którą się martwiłem, witając nowe milenium na pokładzie estońskiego kutra rybackiego, razem z dwudziestoma sześcioma przemarzniętymi i dotkniętymi chorobą morską nielegalnymi uchodźcami z Somalii. Wymykając się pod osłoną ciemności z małej nadmorskiej miejscowości, przedarliśmy się przez wzburzone morze w stronę półwyspu na wschód od Helsinek. Gdy zbliżaliśmy się do fińskiego brzegu, a Simba wskazywał północ, zafundowano nam jeden z najlepszych pokazów sztucznych ogni, jakie kiedykolwiek widziałem. Wszystko wokół nas rozbłysło światłami, gdy miasta i miasteczka wzdłuż brzegu ruszyły ze swoimi obchodami nowego tysiąclecia. Zastanawiałem się, czy także mnie nowy rok przyniesie odmianę. Oj, miałem taką nadzieję. Upłynęło osiemnaście dni od czasu, gdy opuściłem szopę i ruszyłem dalej w zawieruchę. Tom pozostał na miejscu, z zasłoniętą twarzą i skrzętnie ogołocony ze wszystkiego, co mogłoby go zidentyfikować. Prawdopodobnie znajdą go dopiero na wiosnę. Miałem tylko nadzieję, że będzie miał przyzwoity pogrzeb. Jeśli tu w Londynie sprawy pójdą dobrze, może będę nawet mógł pojechać tam osobiście i zająć się nim. Pozwala na to bowiem procedura stosowana w przypadku strat w ludziach. W pierwszym blasku dnia i bez Toma mogłem poruszać się we właściwym sobie tempie, nawet przez zaspy, i już po dwóch godzinach dotarłem do oddalonej o jakieś sześć czy siedem kilometrów stacji. Przyjechał pociąg zmierzający na zachód do Tallina, ale pozwoliłem mu pojechać beze mnie. Następny jechał już na wschód, w stronę Rosji i na ten się zabrałem. Wydostanie się na własną rękę i bez paszportu z Estonii zabrałoby mi tygodnie, ale z pomocą Wosima mogło to wyglądać inaczej. Wysiadłem więc w Narwie, i oto jak znalazłem się na kutrze przemytniczym z moimi somalijskimi przyjaciółmi. Kosztowało mnie to wszystkie dolary, jakie miałem schowane w bucie i oznaczało najpierw przeczekanie, aż Wosim wszystko załatwi, wielu dni i nocy w niewygodzie w mieszkaniu, gdzie przechowywano miny, ale było warto. Wosim nie był zachwycony faktem, że jego samochód stał się już historią, ale wyglądało na to, że nadal rajcuje go wyciąganie mnie z tarapatów, mimo że musiało do niego dotrzeć, co stało się z Cieślą i tym starym w Voce, i z łatwością mógł całą resztę złożyć sobie do kupy. Ciekawe, czy go to w ogóle obchodziło. Wosim nie prosił mnie więcej o pomoc w wyjeździe do Anglii, ale stojąc już na nabrzeżu w oczekiwaniu na załadownie się na kuter rybacki, wręczyłem mu paszport Toma. Sądząc po wyrazie jego twarzy i łzach w oczach, można było pomyśleć, że wręczyłem mu trzy miliony. Wiedziałem, że dużo tym ryzykuję, ale przynajmniej tyle byłem mu winien. Miałem jedynie nadzieję, że postara się dobrze przerobić zdjęcie Toma albo że w dniu, w którym przyjdzie mu go użyć, celnicy nie będą specjalnie wgapiać się w swoje monitory. W przeciwnym razie Wosima czekało zapoznanie się z celą, do której wrzucony będzie przez kilku osiłków szybciej, niż zdoła wymówić słowo „Nikołaj”. Powiedziałem sobie, że paszport, a także nowy samochód, były zapłatą za jego pomoc. Stojąc teraz na londyńskim bruku z gorącą kawą w ręku i mając chwilę na zastanowienie, zdałem sobie jednak sprawę, że miało to bardziej związek z moim poczuciem winy wobec Toma. W okropnych warunkach zafundowałem mu atrakcje poniżej granic jego wytrzymałości i tym samym zabiłem go. Podarowanie Wosimowi nowej szansy w życiu było moją próbą uciszenia sumienia i naprostowania wszystkiego: robota wykonana i można się już od tego odciąć. Początkowo sądziłem, że to zadziałało i że wszystko załatwione. Ale wiedziałem przecież, że nie dotyczyło to ani Toma, ani Kelly. Z nią było w zasadzie bez zmian; Nowy Rok przeszedł także obok niej. W ciągu dwóch dni, które minęły od czasu mojego przyjazdu, dzwoniłem do kliniki dwukrotnie. Kłamałem za każdym razem, mówiąc, że jestem za granicą, ale że wkrótce przyjadę. Koniecznie chciałem ją zobaczyć, lecz jeszcze nie byłem do tego gotów. Wiedziałem, że nie byłbym w stanie spojrzeć jej w twarz. Za drugim razem odebrała Hughes, mówiąc, że z zaplanowanymi sesjami terapeutycznymi Kelly, które miały się odbyć z moim udziałem, trzeba więc będzie poczekać, aż wrócę. Nadal nie byłem pewien, co o tym myśleć. Wiedziałem, że musi do nich dojść, chciałem to zrobić, ale... Do tego całego zagubienia musiałem dodać telefon od Lynna. Chciał się ze mną widzieć dziś po południu. Musiała zajść jakaś zmiana od czasu naszego ostatniego spotkania. Powiedział, że ma dla mnie robotę na miesiąc. Już chciałem mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić tych marnych 290 funtów dziennie, skoro, jeśli dziś przed południem wszystko pójdzie dobrze z Liv, już nigdy nie będę musiał być zależny od Firmy. Nie miałem jednak gwarancji, że Liv zjawi się na spotkanie, a poza tym, chociaż miesiąc płatnej pracy to nie było dużo, przynajmniej pracowałbym, a nie siedział i myślał. Wymiana miała być prosta. Gdy tylko znalazłem się z powrotem w Zjednoczonym Królestwie, otworzyłem przez telefon konto bankowe w Luksemburgu. Zostawiłem Liv wiadomość w helsińskiej skrzynce kontaktowej, żeby przekazała pieniądze telegraficznie, co gwarantowało ich dotarcie do adresata w ciągu kilku godzin. Kiedy za parę minut spotkamy się w hotelu, Liv zadzwoni do swojego banku z danymi, które jej przekażę, następnie usiądziemy sobie i poczekamy, aż przelew zostanie dokonany. Będę dzwonił co godzinę do Luksemburga i podawał hasło, aż otrzymam informację, że pieniądze już są. Górną granicę czekania wyznaczyłem sobie na czwartą po południu. Jeśli do tego momentu Liv nie zjawi się, będę musiał założyć, że nie zrobi tego w ogóle. Wtedy przyjdzie czas na decyzję, co z nią robić dalej i czy skontaktować się z Walem, by wyjaśnić mu, co wyczynia jego słodka panna Liv. Bawiłem się myślą, że będąc już pewien, iż pieniądze dotarły na konto, jako prezent pożegnalny zaserwuję jej wiadomość o uratowaniu życia Tomowi, który wszystko mi opowiedział. Tylko po to, by mieć satysfakcję z uprzytomnienia jej, że nie dałem się przechytrzyć. W końcu zamierzałem nie mieć już nic więcej do czynienia z rosyjską mafią. Chciałem tylko forsy, a oni – bardzo proszę – niech sobie nadal wysadzają w powietrze domy i wypruwają ludziom flaki. W głębi duszy wiedziałem jednak, że mówiąc jej to, niczego bym nie osiągnął poza wpakowaniem się w jeszcze większe gówno. Nie zaszłaby tak daleko bez likwidowania po drodze ludzi, toteż niespecjalnie chciałem znaleźć się na jej liście ofiar. Na dwadzieścia minut przed umówioną godziną spotkania pod główne wejście do hotelu podjechała taksówka. Gunga Din podszedł, aby otworzyć drzwi pojazdu i zobaczyłem tył głowy wysiadającej i wchodzącej do hotelu Liv. Mimo że taksówka zasłaniała widok, byłem w stanie zakonotować, że tego dnia zdecydowała się na dżinsy oraz na długi skórzany płaszcz, w którym postawiła kołnierz dla ochrony przed zimnem. Czekałem, aż wejdzie i obserwowałem dalej, czy nie była śledzona i czy zaraz po niej nie zaparkował żaden samochód. Nic takiego się nie stało. Czułem, jak wzrasta we mnie podekscytowanie. Przyszła. Nie przyjechałaby aż do Londynu tylko po to, aby mi powiedzieć, że wystawia mnie do wiatru. Trzy miliony były teraz tak blisko, że czułem niemal ich zapach. Zarobiłem te pieniądze. Nie, zasłużyłem na nie, po latach spędzonych na przewalaniu za marne grosze stosów gówna. Stojąc w podcieniu kościoła z trudem opanowywałem podniecenie, ale z drugiej strony uważałem, że na taką chwilę radości mogłem sobie pozwolić. Jeszcze raz przebiegłem w myślach przez cały plan działania. Jak tylko transakcja dojdzie do skutku i powiemy sobie z Liv „do widzenia”, zatelefonuję do kliniki i powiem, że możemy w każdej chwili zaczynać nową terapię Kelly. Co do samej terapii, miałem jeszcze pewne obawy, ale nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć się w garść. Kto wie, może pozałatwiam nawet i własne sprawy. Dr Hughes nie mogła przewidzieć, jak długo taka terapia może potrwać, toteż pomyślałem, że kupienie na ten czas małego mieszkania gdzieś w pobliżu nie byłoby złą inwestycją. Mógłbym także zatrudnić paru robotników przy remoncie domu w Norfolk, tak aby był gotowy, gdy Kelly będzie już w stanie opuścić szpital. Zostało mi prawie dziesięć minut. Liv musi jeszcze odebrać wiadomość ze skrzynki kontaktowej pod aparatem telefonicznym, w której był także klucz do zabukowanego przeze mnie apartamentu. Zostawiłem tam także instrukcję, by zaraz po wejściu tam, zawiesiła na klamce wywieszkę „Nie przeszkadzać”. Stałem i czekałem. Do oglądania nie było wiele, może z wyjątkiem kobiety, którą ochlapał przejeżdżający autobus. Przeliczając w głowie miliony, niemal czułem je też w palcach. Przez ułamek sekundy pomyślałem o tym, by działkę Toma oddać na cele charytatywne. Przez ułamek sekundy. Natychmiast bowiem stanęła mi ponownie przed oczami Kelly w klinice, siedząca nieruchomo jak posąg i patrząca w pustkę. Ona potrzebuje całej pomocy charytatywnej świata, do cholery. Na dwie minuty przed umówionym czasem, przedarłem się przez uliczny ruch i podszedłem pod hotel. Gdy pchnąłem obrotowe drzwi, znalazłem się w cieple foyer. Przy marmurowym kontuarze recepcji kłębili się biznesmeni i turyści. Obszedłem ich, minąłem bar i skierowałem się na schody. Wszedłem na drugie piętro, rozpiąłem kurtkę i sprawdziłem ułożenie mojego USP, zatkniętego w dżinsy z przodu. Po pistolet pojechałem wczoraj specjalnie do Norfolk, gdzie musiałem zebrać także wodę, która dostała się do środka przez dziurę w dachu. Ale już wkrótce ten bezużyteczny brezent zastąpią porządne walijskie dachówki. Zatrzymałem się pod numerem 316 i nasłuchiwałem. Cisza. Włożyłem swój elektroniczny klucz w zamek i otworzyłem drzwi. Stała w drugim końcu salonu, odwrócona do mnie plecami, patrząc w okno z widokiem na główne wejście. Drzwi zamknęły się za mną z delikatnym kliknięciem. – Hej, Liv, jak miło mi, że... Zacząłem odpinać kurtkę, by sięgnąć po broń, ale już wiedziałem, że to było bez sensu. Odziana w płaszcz postać, która wyłoniła się spomiędzy telewizora i szafy z minibarkiem, już miała mnie na muszce. Druga postać wyskoczyła z toalety po mojej lewej stronie i stojąc o jakiś metr ode mnie, celowała z broni prosto w moją głowę. Puściłem kurtkę i zamiast podnieść do góry ręce, opuściłem je luźno wzdłuż ciała. Może uda mi się jeszcze wyciągnąć broń. Liv odwróciła się w moją stronę, ale to nie była ona. – Podejdź bliżej i trzymaj ręce wysoko w górze, proszę – nie mogłem zidentyfikować jej miękkiego akcentu. Zrobiłem, co mi kazano. Facet od toalety stanął za mną i zaczął obszukiwać mnie wzdłuż pleców i nóg. Nie było co się wygłupiać. Kiedy odebrał mi USP, nie mogłem już chyba twierdzić, że należę do obsługi hotelowej. Popchnięto mnie w stronę kanapy. Ona milczała. Facet zza szafy pozostał tam, gdzie stał, po mojej prawej stronie. Drugiego miałem gdzieś za plecami. Kobieta przecisnęła się między nami w stronę drzwi na korytarz. Włosy miała utlenione, kątem oka uchwyciłem brązowy kolor jej brwi. Gdy otworzyła drzwi, mogłem za nimi zobaczyć jeszcze jednego faceta w płaszczu. Wyszła, a on wszedł. Stał widać na korytarzu za drzwiami, aby w razie czego zablokować mi drogę ucieczki. Nie miałby zresztą z tym żadnego problemu. Facet sam z trudem mieścił się w drzwiach. Dalej nikt nic nie mówił. Usiadłem i czekałem. Ale na co? W oczach stanęła mi twarz Siergieja w samochodzie, gdy opowiadał mi o zemście wikinga. Zaczęło mi walić serce. Co, do cholery, stało się z Liv? Też ją zgarnęli? Czy ci faceci to byli ludzie Małyszki? Wszystkie trzy osiłki stały bez ruchu i bez słowa. Rosło we mnie przerażenie. Może to NSA? Popadłem w niełaskę Ważniaków? Pompka przyspieszyła gwałtownie i – nie pierwszy raz w mojej karierze – poczułem pulsowanie tętnic szyjnych o brzeg kołnierza. Żywe drzwi, nadal stojące przy tych właściwych, musiały to zauważyć i rozpoznać to uczucie, bo facet uśmiechnął się ze zrozumieniem. Zrobiłem wszystko, by uśmiech odwzajemnić. Nie będę skurwielom ujawniał, jakiego mam pietra. Upłynęło kilka długich jak wieczność minut. W końcu dało się słyszeć pukanie. Żywe drzwi spojrzały przez wizjer, niezwłocznie sięgnęły za klamkę i z respektem odsunęły się na bok. – Witaj, Nick – powiedział Wal. Za nim wszedł kontakt Liv ze stacji. Obaj mieli na sobie ciemnoszare garnitury. – Pozwól, że przedstawię – Ignatij. Ignatij uśmiechnął się i lekko skinął głową w moim kierunku. – Witaj, Nick, nie udało mi się spotkać cię na dworcu, ale wiedząc o tobie tyle, mam uczucie, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Skinąłem mu głową, nie chcąc mówić czegokolwiek, dopóki mój mózg nie poradzi sobie z odcyfrowaniem, co tu się, kurwa, działo. Wystraszony i kompletnie pogubiony, zaczynałem zdawać sobie sprawę, że znalazłem się w porządnych opałach. Mogłem jedynie trzymać gębę na kłódkę i udawać głupiego. Nie było to zresztą specjalnie trudne. Wal usiadł na kanapie naprzeciw, Ignatij stanął za nią. Czeczeniec popatrzył mi w oczy, odrobinę za długo jak na mój gust, po czym położył przede mną na stoliku dużą białą kopertę. – To dla ciebie – wskazał. Sięgnąłem po nią, bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek, i otworzyłem. Usiadł na sofie, podciągając lekko nogawki, zanim założył nogę na nogę. W środku był plik dokumentów zapisanych cyrylicą. Gapiłem się na nie przez dłuższą chwilę, nie mając pojęcia, co to do cholery było. – To akty własności dwóch kamienic w Sankt Petersburgu – powiedział. – Ich całkowita wartość przewyższa trzy miliony funtów szterlingów. Uznałem, że będziesz wolał dobrą lokatę niż gotówkę. Kalkulatorek w mojej głowie wyrabiał nadgodziny. Pieniądze zdeponowane w klinice wystarczą mi na kilka tygodni, ale i tak naskładają mi się rachunki. Te trzy tygodnie mojej tu nieobecności będzie mnie kosztowało dwanaście tysięcy funtów, więc za chwilę jestem bez forsy. Miesiąc roboty dla Firmy za dwieście dziewięćdziesiąt funtów dziennie da mi dokładnie osiem tysięcy siedemset funtów. Równie dobrze mógłbym więc spróbować szczęścia. – Wolałbym jednak gotówkę. Taka była umowa. Potrząsnął z wolna głową, jakby miał wytłumaczyć dziecku, że wycieczka do Disneylandu została odwołana. – Nick, ale nie było żadnej umowy. Liv w pogoni za własnym zyskiem oszukiwała nas obu. Jego spojrzenie z nagła stało się przeszywająco zimne, co wyraźnie pokazało, dlaczego właśnie on tu rządził i dlaczego należało się go bać. – Dzięki Bogu, niektórzy nie są tacy nielojalni – lekko machnął za siebie ręką. Ignatij wyglądał na zadowolonego z siebie. Spoglądałem na nich, jakbym nie miał pojęcia, o co mu chodziło. – To całkiem skomplikowane, Nick, i nie musisz znać szczegółów. Wystarczy powiedzieć, że nie tylko zawiodła nasze zaufanie, ale spowodowała, że dostęp do Echelona jest dla mnie na dłuższy czas praktycznie niemożliwy. Ty nadal jesteś przy życiu tylko dlatego, że sądziłeś, iż działasz według moich instrukcji. Uśmiech powrócił mu na twarz. – Przyjedź pracować dla mnie do Rosji. Będziesz mógł w pełni korzystać ze swojej nowej lokaty. W tej części miasta czynsze są wyjątkowo wysokie. Nick, to dla ciebie fantastyczna okazja. Może nawet znajdzie się chwila na spokojne spotkanie, to ci wyjaśnię, o co w tej smutnej historii chodziło. Potrząsnąłem głową. – Pewne sprawy trzymają mnie tutaj. Zawahałem się. – Naprawdę przydałyby mi się jednak pieniądze. Wskazał na kopertę w moich rękach, jakby mnie nie słyszał. – Tu są namiary na kontakt w Anglii, gdy będziesz chciał przyjechać do Rosji. Wstał i wszyscy inni ruszyli się także. Musiałem zapytać. – Skąd pan wiedział, że tu będę? Wal zatrzymał się, żywe drzwi przystępowały już do otwarcia drewnianych. – Liv mi oczywiście powiedziała. Opowiedziała mi wszystko. – Przerwał na chwilę. – Zanim Ignatij... – wzruszył ramionami. Uśmiech nie schodził mu z twarzy w oczekiwaniu na moją reakcję. Dalej udawałem jeszcze bardziej zdziwionego, ale przed oczami stanął mi obraz Liv z wyprutymi wnętrznościami, wijącymi się jak węgorze. – Szokuje cię to? Potrząsnąłem przecząco głową. – Tak też myślałem. Widzisz, nie mogę pozwolić na to, aby widziano, że niewłaściwie szacuję ludzi blisko ze mną związanych. Muszę pokazywać siłę. Możesz mi w tym pomagać, gdy przyjedziesz do Rosji, Nick. Pomyśl o tym, dobrze? Przytaknąłem. Chciałem jedynie, aby sobie już poszedł. – Wspomniała, że było ci przykro z powodu śmierci moich siostrzeńców. – Tak, jest mi przykro – przytaknąłem. – Nie ma sprawy. Nigdy specjalnie mi nie zależało na rodzinie mojej siostry. No to Nick, mam nadzieję, że widzimy się wkrótce w Sankt Petersburgu. Odwrócił się gotów do wyjścia, a ja odezwałem się jeszcze: – Czy mogę jeszcze o jedno zapytać? Zatrzymał się. – Chodzi o ciało. Kumpla. Jest nadal w Estonii i... – Oczywiście, oczywiście. Nie jesteśmy barbarzyńcami. – Wal machnął ręką w stronę koperty. – Kontakt. Podaj mu wszystkie szczegóły. Przez następne piętnaście minut leżałem na kanapie, starając się nie myśleć, ile czasu mogło zabrać Liv umieranie. Zdecydowanie odebrało mi to część ochoty na zajmowanie się rynkiem nieruchomości w Sankt Petersburgu. Potrzebowałem pieniędzy, ale w obecnej sytuacji niczego nie byłem zbyt pewny, z wyjątkiem tego, że nie był to moment, aby spotkawszy się z Lynnem, kopnąć Firmę w dupę. Dałem Walowi i jego chłopcom następne pięć minut na to, aby się oddalili, po czym wyszedłem z hotelu. Skierowałem się do jednej z budek telefonicznych pod rusztowaniami i załadowawszy do aparatu całą garść monet, ująłem za słuchawkę. – Halo, Nieruchomości East Anglian, czym mogę służyć? – James Main? – Przy telefonie. – Mówi Nick Stone. Drobna zmiana w planach, James. Chcę, abyś jak najszybciej sprzedał dom za to, co utargujesz. – Ależ do tej pory wszystkie oferty były grubo poniżej ceny kupna. Byłoby lepiej, gdybyś najpierw naprawił dach, skończył wszystkie prace w środku i wystawił dom do sprzedaży na wiosnę. To byłoby... – Natychmiast, James. – Ale przejeżdżałem obok niego parę dni temu i na dachu nadal jest brezent. Doprawdy, nikt nie da ceny nawet zbliżonej do... – James? – Tak? – Czego nie rozumiesz w słowie „natychmiast”, do cholery? Do drugiej rozmowy potrzebowałem jedynie dwupensowej monety. Numer był londyński. – Przykro mi, ale nadal jestem za granicą – powiedziałem, gdy w końcu połączono mnie z doktor Hughes – wygląda na to, że będę musiał zostać jeszcze miesiąc. Jaki może mieć to wpływ na Kelly? – No, powiedzmy, że jej stan się nie pogorszy. Będzie mniej więcej dokładnie w takim samym stanie jak teraz do czasu, aż będzie mógł pan z nią zacząć sesje. Dokładnie w takim samym stanie. Zamknąłem oczy i z całej siły próbowałem wyobrazić sobie ją uśmiechniętą, ale jedynym obrazem, jaki mi się pojawiał przed oczami, był obraz Kelly w fotelu, z dziwnie przekrzywioną głową, siedzącej tak nieruchomo, jakby przestała oddychać albo jak gdyby zamarzła na śmierć w niewidocznej zamieci. Dla zabicia czasu, jaki miałem do spotkania z Lynnem, poszedłem do Vauxhall Cross piechotą. Idąc, myślałem o dwóch innych rozmowach telefonicznych, które prawdopodobnie przyjdzie mi wkrótce wykonać. Jedną z nich będzie telefon do jej dziadków, z nowiną, że i oni będą chyba zmuszeni sprzedać swój dom, chociaż szansa, że do tego dojdzie, była mniejsza niż prawdopodobieństwo bycia trafionym przez piorun. Do tej pory przytakiwali i zgadzali się, że Chelsea było najlepszym miejscem dla Kelly, ale założę się, że gdyby tylko okazało się, że na ich barki spada część kosztów leczenia, nagle odkryliby wyjątkowe zalety publicznej służby zdrowia. Drugi telefon był do kumpla, który nadał mi robotę na porwanie Wala. Zapytałbym go, czy nie ma dla mnie jeszcze jakiegoś zajęcia, ale tym razem może już w cieplejszym miejscu, takim jak Wyspy Bahama. Do gabinetu Lynna wpuścił mnie ten sam Azjata co uprzednio. Nic się tam nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że Lynn miał teraz na sobie inną koszulę i nie był zajęty pisaniem. Stanąłem naprzeciw jego biurka. I znowu nie zaproponowano mi kawy, rozumiałem więc, że rozmowa również będzie krótka. – To moje ostatnie tygodnie na tym stanowisku i szczerze mówiąc, jesteś ostatnią osobą, którą życzyłbym sobie tu widzieć. Siedział i wpatrywał się we mnie, jakbym to ja był w stu procentach odpowiedzialny za jego odejście na przedwczesną emeryturę. Biedne grzyby. Wiedziałem, że mam trzymać gębę na kłódkę i tylko słuchać. – Operacja „Księżycowy Labirynt” – rzekł – czy coś ci o tym wiadomo? – Nie. – Ponownie poczułem ostre szarpnięcie w piersi. Wiedział, co robiłem. Wiedział i czekał, abym własnoręcznie założył sobie teraz stryczek na szyję. Musiałem grać dalej. – Nie wiem właściwie nic. Tyle, co było w gazetach parę tygodni temu. – Teraz się to zmieni. Twoim zadaniem będzie wspomaganie działań agenta NSA i jego ekipy podczas ich pobytu w Wielkiej Brytanii. Będą tu przez jakiś miesiąc próbować powstrzymać infiltrację Menwith przez rosyjską mafię. Skinąłem głową, tak jakbym zakładał, że będzie to polegać na nudnym połączeniu ochrony osobistej, eskorty i oprowadzania po mieście, skoro taka robota zwykle do tego się sprowadzała. – Dlaczego ja, panie Lynn? Przed świętami powiedział pan, że... – Ustalono, że koszta twojego szkolenia nie zwracają się należycie. Teraz wynoś się. Nie wiem, jak on to załatwił, ale drzwi za moimi plecami z czekającym w nich Azjatą były już otwarte. – Pan pozwoli za mną, proszę. Zrobiłem to i windą pokonaliśmy dwa piętra, aby znaleźć się w skromnie urządzonym, nie zajmowanym przez nikogo pokoju na oddziale raportów. Nie było tam okien i słyszało się tylko szum klimatyzacji. – Proszę poczekać, oficer zaraz tu przyjdzie. Zamknęły się za mną drzwi. Oparty tyłem o kant biurka, czułem jak ogarnia mnie panika. Wrabiano mnie. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, wstałem i zwróciłem się w kierunku wchodzącego. Ból w piersi powrócił z mocą. Doprawdy nieźle wszystko spieprzyłem. – Nick Stone, prawda? Demokrata z uśmiechem podał mi dłoń. Jego twarz wyglądała, jakbym po niej przejechał obieraczką do jarzyn. Całe oblicze miał w jaskrawoczerwonych postrzępionych ranach, z których, jak i z wygolonych do zszywania placków na głowie, wystawały czarne nitki szwów. Ręce miał też w nie najlepszym stanie, ale wszystko ładnie się goiło. – Nie mamy za dużo czasu, Nick. Ja i moja ekipa będziemy potrzebować dużo pomocy. Zauważył, że patrzę na rany i uśmiech go opuścił. – No tak, wiem, nie wygląda to dobrze. Jeśli kiedykolwiek dopadnę tego skurwiela, który mi to zrobił, to wsadzę mu wielką puszkę w dupę...