13006
Szczegóły |
Tytuł |
13006 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13006 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13006 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13006 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Steven Saylor
Gladiator umiera tylko raz
(A Gladiator Dies Only Once)
Przełożył: Janusz Szczepański
Rickowi, który czytał je pierwszy
Natura inest in mentibus nostris insatiabilis quaedam cupiditas veri videndi.
[Natura zasiała w naszych umysłach nienasyconą tęsknotę do prawdy.]
Cycero, Tuskulanki
PRZEDMOWA
Gordianus Poszukiwacz, prywatny detektyw z czasów starożytnego Rzymu, po raz
pierwszy
pojawił się w powieści Rzymska krew w 1991 roku. Poznajemy go jako
trzydziestoletniego
mężczyznę; w ośmiu następnych powieściach i osiemnastu krótkich opowiadaniach,
tworzących
cykl Roma sub rosa, czytelnicy śledzili koleje jego życia aż do szacownego wieku
sześćdziesięciu jeden lat, byli świadkami jego miłości do Bethesdy i jej
przemiany z niewolnicy
w rzymską matronę, obserwowali, jak powiększa się jego rodzina (dwaj adoptowani
synowie,
córka urodzona ze związku Gordianusa i Bethesdy oraz czwórka wnucząt – „typowa
rzymska
rodzina wielopokoleniowa”, jak to skomentowała filolog klasyczny Mary Beard w
„Times
Literary Supplement”). Gordianus stykał się z najsławniejszymi ludźmi swoich
czasów – byli
wśród nich Cycero, Cezar, Marek Antoniusz, Pompejusz, Krassus, Kleopatra – i
brał udział
(zazwyczaj zakulisowo) w najważniejszych wydarzeniach epoki, będąc świadkiem
stopniowego
rozpadu republiki i wojen domowych, które miały doprowadzić do powstania
cesarstwa
rzymskiego.
Przygody Gordianusa doczekały się przekładu na piętnaście języków, a pokaźna
liczba
czytelników z wielu krajów uznała za stosowne (dzięki wynalazkowi poczty
elektronicznej)
skontaktować się z ich autorem, nadsyłając komentarze, pytania, słowa zachęty
czy zwracając
uwagę na trafiające się czasami błędy.
Pierwsze dziewięć krótkich opowiadań (akcja wszystkich dzieje się w ciągu ośmiu
lat
dzielących Rzymską krew od Ramion Nemezis) zostało wydane w zbiorze
zatytułowanym Dom
westalek. Od tamtej pory powstało dziewięć kolejnych, które czytelnicy znajdą w
niniejszym
tomie. Podobnie jak poprzednie, i te opowiadania dotyczą wczesnych lat kariery
Gordianusa.
U jego boku często się pojawia szybko dorastający Eko, niemy chłopiec, którego
bohater poznał
i przygarnął w Rzymskiej krwi.
Występuje tu oczywiście i Bethesda, jego niewolnica i konkubina, pół Egipcjanka,
pół
Żydówka, którą Gordianus później wyzwoli i poślubi. Chętnie przestaje z naszym
bohaterem
jego dobry przyjaciel i protektor, Lucjusz Klaudiusz. Kilkakrotnie pojawia się
lew rzymskich
sądów, Marek Tulliusz Cycero. W pierwszym i ostatnim opowiadaniu widać cień
rzucany przez
Kwintusa Sertoriusza, zbuntowanego rzymskiego wodza, który założył w Hiszpanii
własne
państwo. Występuje on też osobiście w Białej sarnie. W finałowych Czereśniach
Lukullusa
mamy do czynienia z dwiema wybitnymi postaciami z okresu późnej republiki,
Lukullusem
i Katonem.
Jedną z radości tworzenia krótkich opowiadań o Gordianusie Poszukiwaczu jest
szansa
wykorzystania różnych aspektów życia w starożytnym Rzymie, które zostały
pominięte
w powieściach. Na tych stronach czytelnicy odkryją kulisy walk gladiatorów,
obejrzą wyścigi
rydwanów, dowiedzą się, kim był cenzor, a także poznają pewne ciekawostki
kulinarne:
przygotowywanie garum (sosu rybnego, bez którego rzymska kuchnia nie mogła się
obejść),
pochodzenie słynnego powiedzenia Cycerona o kawałku ciasta i pierwsze pojawienie
się wiśni
w Rzymie. (Ten ostatni, trochę drażliwy temat, omówiony jest szerzej w notach
historycznych na
końcu książki).
Miejscem akcji większości opowiadań jest rojne, piękne, zawsze fascynujące,
zawsze
występne miasto Rzym; interesy prowadzą jednak Gordianusa także do Hiszpanii, na
Sycylię,
nad Zatokę Neapolitańską, zwaną Pucharem, i przez całą szerokość Italii.
Opowiadania są
ułożone w porządku chronologicznym. Na końcu książki czytelnicy znajdą
szczegółowe
kalendarium obejmujące wszystkie części cyklu Roma sub rosa i najważniejsze
zdarzenia
historyczne.
Skąd się wziął tytuł Roma sub rosa? W starożytnym Egipcie róża była symbolem
Horusa,
uważanego później przez Greków i Rzymian za boga milczenia. Było zwyczajem, że
zawieszony
nad stołem biesiadnym kwiat róży oznaczał, że wszystkich zebranych obowiązuje
przysięga
dochowania tajemnicy. Wyrażenie sub rosa, „pod różą”, przyjęło się jako synonim
czegoś, co się
robi potajemnie. Stąd Roma sub rosa to historia rzymskich tajemnic bądź też
tajna historia
Rzymu, widziana oczyma Gordianusa Poszukiwacza.
Żona konsula
– Tak naprawdę... – mruknął Lucjusz Klaudiusz z nosem w zwoju pergaminu –
...gdyby
wierzyć temu, co piszą w „Aktualiach” można by pomyśleć, że Sertoriusz jest
niesfornym
uczniakiem, a jego bunt w Hiszpanii to tylko niegroźny żart. Kiedyż wreszcie
konsulowie pojmą
powagę sytuacji?
Odchrząknąłem.
Lucjusz opuścił pergamin i uniósł rude, krzaczaste brwi.
– Gordianusie! Na Herkulesa! Rzeczywiście się pospieszyłeś. Usiądź, proszę.
Rozejrzałem się za krzesłem, ale zaraz przypomniałem sobie, gdzie jestem. W
ogrodzie
Lucjusza Klaudiusza goście nie przysuwali sobie mebli. Po prostu siadali, a
krzesło zostawało
natychmiast pod nich wsunięte. Stanąłem w plamie słońca, w której wygrzewał się
Lucjusz,
i ugiąłem kolana. Krzesło naturalnie od razu znalazło się pode mną, a ja jak
zwykle nie zdążyłem
nawet zauważyć podającego je niewolnika.
– Napijesz się czegoś, Gordianusie? Ja właśnie się raczę gorącym bulionem. Zbyt
wcześnie
jeszcze na wino, choćby i rozcieńczone.
– Południe nie jest aż tak wczesną porą, Lucjuszu. A już na pewno nie dla tych,
którzy są na
nogach od świtu.
– Od świtu? – Lucjusz aż się skrzywił na tak niesmaczny koncept. – A zatem kubek
wina dla
ciebie? Masz ochotę na jakieś przekąski?
Podniosłem rękę, by odmówić, i w mojej dłoni natychmiast znalazł się srebrny
kubek, do
którego piękna niewolnica nalewała już falerna. Obok mnie wyrósł niewielki
trójnożny stolik,
a na nim spoczął srebrny półmisek ozdobiony wizerunkami tańczących nimf, pełen
oliwek,
daktyli i migdałów.
– Chcesz przejrzeć najświeższe wiadomości? Skończyłem czytać informacje
sportowe. –
Lucjusz ruchem głowy wskazał zwoje rozrzucone na stoliku. – Piszą, że Biali
wzięli się w końcu
w garść w tym sezonie. Mają nowe rydwany i nowe konie. Czerwonym nie będzie
łatwo wygrać
w jutrzejszych wyścigach.
Roześmiałem się na głos.
– Jakie ty życie wiedziesz, Lucjuszu Klaudiuszu! Wstajesz w południe, a potem
snujesz się
po ogrodzie, czytając prywatny egzemplarz „Aktualiów”.
Lucjusz uniósł brew.
– Jedyne rozsądne, jeśli chcesz znać moje zdanie. Któż chciałby się przepychać
przez tłum
na Forum i mrużąc oczy, spoglądać obcym ludziom przez ramię, żeby przeczytać
„Aktualia” na
tablicach obwieszczeń? Albo gorzej, słuchać jakiegoś błazna czytającego
wiadomości na głos
z wielce dowcipnymi komentarzami.
– Ale w tym właśnie tkwi ich istota – zaoponowałem. – To w końcu ważny element
życia
towarzyskiego. Ludzie zapominają na chwilę o zgiełku i zamęcie na Forum,
zbierają się wokół
tablic i dyskutują o tym, co ich najbardziej interesuje... o wojnie,
małżeństwach, narodzinach,
wyścigach rydwanów czy dziwnych znakach na niebie i ziemi. Wspólne studiowanie
„Aktualiów” i wymiana opinii na temat polityki lub koni to dla wielu osób często
najważniejsze
wydarzenie dnia. Jedna z naszych wielkomiejskich przyjemności.
Lucjusz się wzdrygnął.
– Dziękuję za taką przyjemność! Mój sposób jest lepszy. Wysyłam dwóch
niewolników na
Forum na godzinę przed czasem. Jak tylko wywieszą „Aktualia”, jeden z
niewolników czyta je
na głos od początku do końca, a drugi zapisuje wszystko na woskowych
tabliczkach. Potem
spieszą do domu, przepisują to na pergamin i zanim wstanę i doprowadzę się do
ładu, w ogrodzie
czeka na mnie mój prywatny egzemplarz, schnący jeszcze w słońcu. Wygodne
krzesło, słoneczne
miejsce, solidny kubek bulionu i własna kopia najświeższych wiadomości... mówię
ci,
Gordianusie, nie ma bardziej cywilizowanego sposobu na rozpoczęcie dnia.
Wrzuciłem do ust migdała.
– Po takim dictum mógłbym pomyśleć, że z ciebie sobek i odludek, Lucjuszu, nie
wspominając już o rozrzutności. Weźmy choćby koszt samego pergaminu!
– Wpatrywanie się w niewyraźne litery na wosku nadweręża mi wzrok – odrzekł
Lucjusz,
sącząc swój bulion. – Tak czy inaczej jednak nie po to cię tu fatygowałem, abyś
krytykował moje
drobne przyjemności, Gordianusie. W dzisiejszych „Aktualiach” jest coś, co
chciałbym ci
pokazać.
– Co, czyżby wiadomości o tym buntowniczym rzymskim wodzu terroryzującym
Hiszpanię?
– Kwintus Sertoriusz! – Lucjusz poruszył się na sofie. – Jeszcze trochę i cały
Półwysep
Iberyjski znajdzie się pod jego kontrolą. Tubylcy nie cierpią tam Rzymu, ale
jego uwielbiają. Co
też nasi konsulowie sobie myślą, że dotąd nie wysłali wojska w sukurs zarządcy
prowincji?
Muszę przyznać, że Decymus Brutus, żebym nie wiem jak kochał tego starego mola
książkowego, nie nadaje się do walki. Trudno go sobie wyobrazić na czele
wyprawy. Za to drugi
konsul, Lepidus, to przecież weteran. Walczył w wojnie domowej pod znakami
Sulli. Jak też ci
dwaj mogą siedzieć leniwie na zadkach, podczas gdy Sertoriusz buduje w Hiszpanii
swoje
prywatne królestwo?
– O tym wszystkim dziś piszą? – spytałem.
– Naturalnie, że nie – prychnął Lucjusz. – Nie ma tam nic poza oficjalnym
stanowiskiem
rządu w tej sprawie. Tylko tyle, że sytuacja jest pod kontrolą i nie ma powodu
do niepokoju.
Więcej niż o Hiszpanii piszą o nieprzyzwoicie wysokich dochodach woźniców
rydwanów. Czego
jednak się można spodziewać? „Aktualia” są organem rządowym. Prawdopodobnie Decy
dyktuje
każde słowo na temat wojny osobiście.
– Decy?
– Decymus Brutus, ma się rozumieć. Nasz konsul.
Powiązany starymi patrycjuszowskimi rodami Lucjusz chyba był na ty praktycznie z
każdym
w najwyższych kręgach władzy, a wobec niektórych pozwalał sobie nawet na poufałe
przezwiska.
– Rozpraszasz mnie, Gordianusie. Nie zaprosiłem cię tu, by rozprawiać o
Sertoriuszu.
O Decymusie Brutusie owszem. Ale nie o Sertoriuszu. Masz, spójrz na to. –
Palcami
upierścienionej dłoni przerzucił stos pergaminów i wyjął ten, który miałem
przeczytać.
– Plotki towarzyskie? – Pobieżnie przeglądałem artykuły. – Syn pana A zaręczony
z córką
B... C gości D w swojej wiejskiej posiadłości... E zdradza tajemnicę słynnej
rodzinnej receptury
na deser jajeczny, którym jej przodkowie się raczyli już wtedy, gdy Romulusowi
musiało
wystarczać mleko wilczycy... – Urwałem i odchrząknąłem. – Wszystko to jest
wielce
interesujące, ale nie bardzo widzę...
Lucjusz pochylił się w moją stronę i postukał palcem w zwój.
– Przeczytaj na głos ten kawałek.
– Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki. Łatwa zdobycz dla wróbla, ale
kuropatwom
głód zajrzy w oczy. Jasnooka Safo mówi: Bądź podejrzliwy! Sztylet uderza
szybciej od
błyskawicy. Albo lepiej: strzały. Niech Wenus zdobędzie wszystko.
Lucjusz się wyprostował i skrzyżował pulchne ramiona.
– Jak to rozumiesz? – zapytał.
– Wydaje mi się, że to jakaś zakodowana informacja. Może jakieś pikantne plotki
ukryte pod
szyfrem. Nie ma tu żadnych imion, jedynie pewne wskazówki, które dla
niewtajemniczonych nie
mają znaczenia. Biorąc pod uwagę nawiązanie do Wenus, domyślam się, iż chodzi o
jakiś
potajemny romans. Wątpię, bym znał osoby w to zaangażowane, nawet jeśli kod
kryje ich
imiona. Ty, Lucjuszu, masz większe szanse, żeby zrozumieć, o co tu chodzi.
– To prawda. Niestety chyba rozumiem, choć nie wszystko. Dlatego właśnie
posłałem po
ciebie, Gordianusie. Mój bliski przyjaciel potrzebuje twojej pomocy.
Uniosłem brwi. Koneksje Lucjusza już nieraz bywały dla mnie źródłem dobrego
zarobku, ale
też czasem pakowałem się przez nie w poważne niebezpieczeństwo.
– O którym przyjacielu mówisz, Lucjuszu?
Lucjusz uniósł palec. Niewolnicy bezszelestnie wycofali się do domu.
– Dyskrecja, Gordianusie. Dyskrecja! Przeczytaj ten fragment jeszcze raz.
– Mól książkowy...
– A kogo nazywałem molem książkowym zaledwie przed chwilą?
Zrobiłem wielkie oczy.
– Decymusa Brutusa. Konsula.
– Czytaj dalej. – Lucjusz skinął głową.
– Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki...
– Decy udaje się jutro do swojej loży w Circus Maximus, żeby obejrzeć wyścigi
rydwanów.
– Łatwa zdobycz dla wróbla...
– Wnioski wyciągnij sam... Zwłaszcza z późniejszych wzmianek o sztylecie i
strzałach.
– Podejrzewasz więc, że ten kawałek z „Aktualiów” świadczy o spisku na życie
konsula? –
Znów uniosłem brwi. – Wydaje mi się to naciągane, Lucjuszu.
– To nie ja tak myślę, tylko sam Decy. Biedak jest roztrzęsiony. Przed godziną
zdesperowany
przyszedł tu i wyciągnął mnie z łóżka, błagając o radę. Potrzebuje kogoś, kto
zbada tę sprawę
gruntownie, cicho i szybko. Powiedziałem mu, że znam kogoś, kto sobie z tym
świetnie poradzi.
Ciebie, Gordianusie Poszukiwaczu.
– Mnie? – Spojrzałem niechętnie na pestkę oliwki, którą akurat trzymałem w
palcach. –
Skoro „Aktualia” są organem państwowym, to Decymusowi Brutusowi jako konsulowi
najłatwiej
sprawdzić, skąd się wziął ten artykuł i co naprawdę oznacza. Kto to w ogóle
napisał?
– W tym właśnie problem.
– Nie bardzo rozumiem.
– Widzisz ten fragment na temat Safony i jej rady?
– Owszem.
– Jak myślisz, Gordianusie, kto zajmuje się pisaniem i wydawaniem „Aktualiów”?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odrzekłem, wzruszając ramionami.
– No, to teraz się dowiesz ode mnie. Teksty dotyczące polityki wewnętrznej i
zagranicznej
dyktują sami konsulowie, zajmując oficjalne stanowisko w danej sprawie. Suchymi
faktami,
takimi jak statystyki handlowe, pogłowie inwentarza i tym podobnymi zajmują się
urzędnicy
z biura cenzora. Informacje sportowe pochodzą od funkcjonariuszy
odpowiedzialnych za Circus
Maximus. Augurowie podają wiadomości o dziwnych błyskawicach, kometach,
warzywach
nietypowego kształtu, i innych znakach na niebie i ziemi. Ale jak sądzisz, kto
trzyma rękę na
pulsie w kwestii wszelkich nowinek towarzyskich, jak ogłoszenia o weselach i
narodzinach,
imprezy i spotkania w wyższych sferach, czy takie właśnie zaszyfrowane
wiadomości dla
wtajemniczonych?
– Kobieta o imieniu Safo?
– To nawiązanie do dawnej greckiej poetessy z Lesbos. Pani konsulowa sama lubi
się parać
poezją.
– Żona Decymusa Brutusa?
– To ona to napisała. – Lucjusz pochylił się ku mnie i zniżył głos. – Decy
uważa, że ona
zamierza go zabić, Gordianusie.
– Moja żona... – Konsul głośno odchrząknął i nerwowo przeczesał dłonią
szpakowate włosy.
Przemierzał tam i z powrotem swój ogromny gabinet, od jednego regału z
przegródkami do
następnego, z roztargnieniem muskając niewielkie przywieszki z tytułami zwojów.
Nigdzie poza
Biblioteką Aleksandryjską nie widziałem jeszcze tylu książek w jednym miejscu.
Nawet
u Cycerona.
Willa konsula znajdowała się niedaleko Forum, o krótki spacer od domu mojego
przyjaciela.
Wpuszczono mnie od razu; za sprawą Lucjusza spodziewano się mojego przybycia.
Decymus
Brutus odprawił swoich sekretarzy i zaprowadził mnie do prywatnego gabinetu.
Darował sobie
wszelkie formalności. Jego poruszenie było widoczne.
– Moja żona... – powtórzył i znów urwał. Najwyższy urzędnik państwowy, dla
którego
kwieciste przemówienia są chlebem powszednim i solą życia, teraz jakoś nie mógł
się zdobyć na
rozpoczęcie rozmowy.
– To niewątpliwie piękna kobieta – powiedziałem, przyglądając się jej portretowi
zdobiącemu jedno z niewielu miejsc na ścianie nie zasłoniętych przez regały.
Był to niewielki obraz, wykonany techniką enkaustyczną na drewnie, jednak miało
się
wrażenie, jakby dominował nad całym pomieszczeniem. Z portretu spoglądała młoda
kobieta
nieprzeciętnej urody. Musiała kochać perły; ich sznury oplatały bujne,
kasztanowe włosy, upięte
w kok szpilkami z główkami z pereł, kolczyki i naszyjnik także były
przyozdobione klejnotami
z morskich głębin. Prostota stylu jej biżuterii wyraźnie jednak kontrastowała z
błyskiem
w zielonych oczach, nadającym im wyraz wyzywający, a nawet drapieżny, zarazem
jednak
wyniosły.
Decymus Brutus zatrzymał się przy portrecie. Uniósł podbródek i zmrużył oczy,
przysuwając
się tak blisko, że jego nos praktycznie dotykał malowidła.
– Owszem, piękna – wymruczał. – Artysta nie uchwycił nawet ułamka jej prawdziwej
urody.
To dla niej właśnie ją poślubiłem. No i po to, żeby mieć syna. Sempronia dała mi
jedno i drugie...
i piękno ciała, i wspaniałego chłopca. A wiesz, dlaczego ona została moją żoną?
Konsul przysunął się do mnie tak blisko, że aż poczułem się nieswojo, i
przyglądał mi się
badawczo. Gdybym miał do czynienia z kimkolwiek innym, uznałbym taki gest za
groźbę.
Decymus jest jednak krótkowidzem i po prostu starał się odczytać wyraz mojej
twarzy. Trwało to
dłuższą chwilę, aż wreszcie cofnął się z westchnieniem.
– Sempronia wyszła za mnie dla moich książek. Wiem, że to brzmi jak absurd...
Kobieta,
która czyta!... Ale taka jest prawda. Nie chciała się zgodzić na małżeństwo,
dopóki nie zobaczyła
tego pokoju. Dopiero wówczas się zdecydowała. Przeczytała już wszystkie...
Więcej ode mnie!
Sama nawet trochę pisuje, poezje i takie tam... Jej wiersze są zbyt... hm...
namiętne... jak na mój
gust. – Znowu odchrząknął. – Widzisz, Sempronia nie jest podobna do innych
kobiet. Czasami
wydaje mi się, że bogowie dali jej męską duszę. Czyta jak mężczyzna, rozmawia
jak mężczyzna,
a nawet ma własny krąg przyjaciół – zbieraninę wierszokletów, grafomanów i
kobiet
o podejrzanej reputacji. Kiedy ich tu gości, sypie dowcipami jak z rękawa. Ba!
Ona nawet zdaje
się myśleć, a w każdym razie ma własne zdanie o wszystkim... wypowiada się o
sztuce,
wyścigach, architekturze, a nawet polityce! I nie ma wcale wstydu. Grywa swoim
znajomym na
lirze... muszę przyznać, że lepiej niż najlepszy z naszych muzykantów. I jeszcze
tańczy przed
nimi! – Skrzywił się z niesmakiem. – Powiedziałem jej, że takie zachowanie
uważam za
nieprzyzwoite i absolutnie nieodpowiednie u żony konsula. Ona mi na to, że kiedy
tańczy,
bogowie i boginie przemawiają przez jej ciało, a jej przyjaciele to widzą i
rozumieją,
w przeciwieństwie do mnie. Wiedliśmy o to kłótnie tyle razy, że prawie już dałem
za wygraną...
– Decymus westchnął ciężko. – Muszę za to przyznać, że nie jest złą matką.
Sempronia dobrze
wychowała naszego małego Decymusa. Mimo młodego wieku bez zarzutu wypełnia też
swoje
oficjalne obowiązki jako żona konsula. Nigdy też publicznie nie przyniosła mi
wstydu. Swojej...
ekscentryczności... folguje tylko w domu. – Urwał w pół słowa i zwiesił ciężko
głowę, niemal
dotykając podbródkiem piersi.
– Jeśli się nie mylę, to jednym z jej obowiązków jest nadzór nad nowinkami
towarzyskimi
w „Aktualiach”, prawda? – spytałem z lekkim naciskiem, przywołując go do
rzeczywistości.
Nie odezwał się, skinął tylko głową. Mrużąc oczy, wpatrywał się przez chwilę w
portret
Sempronii, po czym odwrócił się do niego plecami.
– Czy Lucjusz wyjaśnił ci powód mojego niepokoju? – spytał.
– Napomknął o tym, ale bardzo oględnie i dyskretnie.
– W takim razie powiem ci to wyraźniej. Zrozum, Poszukiwaczu, sprawa jest...
wyjątkowo
żenująca. Lucjusz twierdzi, że potrafisz milczeć. Jeżeli się mylę i moje
podejrzenia są
bezpodstawne, to nie mogę pozwolić, by wieści o moich głupich obawach rozeszły
się po całym
Forum. Jeśli zaś mam rację... jeśli instynkt mnie nie zawodzi... wtedy tym
bardziej nie mogę
dopuścić do takiego skandalu.
– Rozumiem, konsulu.
Podszedł bardzo blisko i przyjrzał się mojej twarzy. To, co zobaczył, musiało go
zadowalać.
– A zatem... hmm... od czego tu zacząć? Zapewne od tego przeklętego woźnicy, jak
sądzę.
– Woźnicy?
– Nazywa się Diokles. Słyszałeś o nim?
Kiwnąłem głową.
– Pewnie. Bierze udział w wyścigach rydwanów w zespole Czerwonych.
– Tego nie wiem. Nie śledzę wydarzeń sportowych. Ale powiedziano mi, że ten
Diokles jest
sławnym zawodnikiem. A do tego bogatym, bardziej niż nawet aktor Roscjusz. To
skandal, że
w dzisiejszych czasach aktorzy i uczestnicy wyścigów mają większe dochody niż
senatorowie.
Nasi przodkowie na myśl o tym zapewne przewracają się w grobach.
Pomyślałem w duchu, że moi przodkowie śpią znacznie spokojniejszym snem wiecznym
niż
przodkowie Decymusa Brutusa. Przytaknąłem jednak i spróbowałem powrócić do
tematu.
– Ten Diokles...
– Należy do grona przyjaciół mojej żony. Tyle tylko, że jest jakby... kimś
więcej niż
przyjacielem.
– Czy to tylko podejrzenie, konsulu? Czy też jesteś tego pewien?
– Przecież mam oczy! – Powiedziawszy to, zdał sobie jednak sprawę z ironii, jaką
niewątpliwie było powoływanie swojego słabego wzroku na wiarygodnego świadka, i
westchnął.
– Nigdy ich nie nakryłem, jeśli o to ci chodzi. Nie mam dowodu. Jednak za każdym
razem, kiedy
przyjaciele Sempronii zbierają się w naszym domu, rozkładając się na sofach i
jeden przez
drugiego deklamując poezje, oni dwoje zawsze jakimś cudem lądują sami gdzieś w
kąciku. Coś
szepczą, chichoczą... – Szczęki konsula zacisnęły się gniewnie. – Nie dam robić
z siebie głupca,
pozwalając mojej żonie na igraszki z kochankiem pod moim własnym dachem!
Ostatnim razem
wpadłem w taką furię, że... że urządziłem scenę. Wygoniłem ich wszystkich z domu
i zapowiedziałem Sempronii, że Dioklesowi nie wolno nigdy więcej wejść w moje
progi. Kiedy
zaczęła protestować, zabroniłem jej raz na zawsze się z nim spotykać. Jestem w
końcu jej
mężem. Mam prawo decydować, z kim może przestawać, a z kim nie. Sempronia o tym
wie.
Dlaczego nie mogła po prostu mnie posłuchać? Ale nie, ona musiała się ze mną
kłócić. Rzuciła
się na mnie niczym harpia. Nigdy jeszcze nie słyszałem takich słów z ust
kobiety! Tym lepszy
dowód na to, że jej znajomość z tym mężczyzną wykraczała poza granice
przyzwoitości.
Ostatecznie zabroniłem jej spotkań z całym kręgiem jej podejrzanych przyjaciół i
przykazałem
nie ruszać się z domu, nawet gdyby w grę wchodziły jakieś oficjalne
zobowiązania. Ma
najzwyczajniej w świecie powiedzieć, że z powodu choroby żona konsula niestety
nie będzie ich
mogła wypełnić. Tak jest już od miesiąca. Napięcie w tym domu...
– Jednak pozostał jeden obowiązek, z którego nie musiała zrezygnować.
– Owszem, dyktowanie informacji towarzyskich do „Aktualiów”. Nie musi w tym celu
wychodzić z domu. Żony senatorów... osoby szanowane są nadal mile widziane w
naszym
domu... przychodzą i dostarczają Sempronii wszelkich ploteczek, jakich tylko
potrzebuje. Jeśli
chcesz znać moje zdanie, rubryka towarzyska jest strasznie nudna, bardziej nawet
niż
wiadomości sportowe. Przeglądam ją tylko pobieżnie, żeby sprawdzić, czy
wspomniane są jakieś
ważne rodziny i czy ich nazwiska są prawidłowo zapisane. Sempronia o tym wie i
dlatego
pomyślała, że może tą drogą niepostrzeżenie przesłać Dioklesowi wiadomość.
Spojrzał na portret, a ja widziałem, jak drgają mu zaciskane szczęki.
– To określenie „mól książkowy” zwróciło moją uwagę, bo tak właśnie mnie
pieszczotliwie
przezywała, kiedy byliśmy świeżo po ślubie. Mój ty stary molu książkowy,
mawiała.
Podejrzewam, że teraz tak mnie nazywa za moimi plecami, śmiejąc się i
dowcipkując z typami
w rodzaju tego woźnicy!
– A Safo?
– Jej przyjaciele tak ją nieraz nazywają.
– Dlaczego uważasz, że ta zaszyfrowana wiadomość skierowana jest właśnie do
Dioklesa?
– Wprawdzie nie interesuję się wyścigami, ale to i owo o nim wiem. Więcej nawet,
niżbym
chciał! Jego prowadzący koń nazywa się Wróbel. Jak zaczyna się ta wiadomość?
„Mól
książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki. Łatwa zdobycz dla wróbla”. A ja jutro
będę w Circus
Maximus, by pokazać się publicznie na wyścigach.
– A twoja żona?
– Sempronia zostanie w domu. Nie zamierzam pozwolić jej na oczach tłumów pożerać
wzrokiem tego prostaka!
– Nie będziesz miał ochrony?
– Oczywiście, że będę miał ochronę. Kto jednak wie, jaka w takim tłoku i zgiełku
może się
trafić sposobność, by spotkał mnie wypadek? Na Forum czy w senacie czuję się
bezpieczny,
jednak Circus Maximus to terytorium Dioklesa. Zna tam na pewno każdy
najciemniejszy zaułek,
każdą kryjówkę. I... jest jeszcze kwestia mojego wzroku. Jestem łatwiejszym
celem niż inni
i zdaję sobie z tego sprawę. Wie o tym również Sempronia, a w takim razie i ten
woźnica.
– Chciałbym się upewnić, czy dobrze cię rozumiem, konsulu. Uważasz, że przez ten
tekst
twoja żona komunikuje się z Dioklesem, a chodzi o zamach na twoje życie... Tylko
nie masz na
to żadnych dowodów i chcesz, żebym odkrył prawdę?
– Zapewniam, że ci się to opłaci.
– Ale dlaczego zwracasz się akurat do mnie? Ktoś taki jak ty ma na pewno
własnych
zaufanych ludzi, którzy potrafią się dowiedzieć, kto jest twoim sprzymierzeńcem,
a kto wrogiem.
Decymus Brutus niepewnie pokiwał głową.
– Dlaczego zatem nie powierzysz tego zadania któremuś z nich?
– Owszem, miałem takiego człowieka. Nazywał się Skorpus. Wkrótce po tym, jak
odmówiłem Dioklesowi wstępu do mojego domu, wysłałem Skorpusa, by dowiedział się
prawdy
o tym woźnicy i mojej żonie.
– I co odkrył?
– Nie mam pojęcia. Jakiś czas temu ślad po nim zaginął.
– Zaginął?
– Do wczoraj, kiedy to jego ciało zostało wyłowione z Tybru poniżej Rzymu. Na
jego ciele
nie było żadnej rany. Wszyscy mówią, że musiał po prostu wpaść do rzeki i
utonął. Bardzo to
dziwne.
– Dlaczego?
– Skorpus był doskonałym pływakiem.
Opuściłem dom konsula z listą wszystkich osób, o których Decymus Brutus
wiedział, że
należą do kręgu przyjaciół jego żony, oraz z pokaźną sakiewką srebra. Była to
połowa mojego
wynagrodzenia; pozostałą część miałem otrzymać tylko po dobrym wykonaniu
zadania. Gdyby
przypuszczenia konsula okazały się słuszne, a ja bym go zawiódł, nigdy nie
otrzymałbym reszty
zapłaty. Umarli długów nie spłacają.
Do późnej nocy zbierałem informacje i dowiedziałem się wszystkiego, czego
mogłem, na
temat żony konsula i woźnicy rydwanu. Mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz
nieporównanie lepiej
ode mnie poruszał się w kręgu ludzi zamożnych i wpływowych, ale i ja miałem
własne, kto wie
czy nie użyteczniejsze kontakty. Uznałem, że najwięcej dowiem się o
przyjaciołach Sempronii
w łaźniach Seniusza. Tak zżyta grupa przyjaciół z pewnością odwiedzała termy w
celach
towarzyskich, parami lub w grupach, oczywiście mężczyźni i kobiety osobno. Masaż
i gorąca
kąpiel rozwiązują języki, a nieobecność osób przeciwnej płci świetnie robi na
szczerość. Jeśli
zdarzy się, że masażyści, masażystki, łaziebni i kąpielowi czegoś nie usłyszą,
to znaczy, że nie
było to nic, co warto byłoby wiedzieć.
Czy Diokles i Sempronia byli kochankami? Być może tak, być może nie. Według
moich
informatorów z łaźni, przekazujących mi zasłyszane plotki z grona Sempronii,
Diokles znany był
z ciętego języka, a ona potrafiła docenić jego zjadliwy humor. Pomyślałem, że
jest wcale
prawdopodobne, iż ich stosunki ograniczają się do śmiechu i szeptów po kątach.
Sempronia
dobierała sobie przyjaciół, zarówno mężczyzn jak i kobiety dlatego, że ją
bawili, cieszyli oko
bądź pobudzali ją intelektualnie. Nie miała opinii kobiety łatwo ulegającej
namiętności.
Zapamiętanie, z jakim oddawała się tańcowi i deklamacji swoich wierszy, było
tylko jednym
z aspektów osobowości tej dziewczyny o żelaznej woli, która została żoną konsula
i przeczytała
każdy tom w jego bibliotece.
Na temat spisku na życie konsula nie usłyszałem ani jednego szeptu. Przyjaciele
Sempronii
przyjęli wprawdzie zakaz wstępu do domu konsula i jej areszt domowy z
niezadowoleniem, ale
słuchając tego, co mówią kąpielowi, odniosłem wrażenie, że są raczej zdziwieni
niż oburzeni.
Dla tego kręgu Decymus Brutus był kimś w rodzaju zramolałego, niegroźnego
głupca. Zakładali
się nawet między sobą dla żartów o to, ile jeszcze czasu minie, nim stary mól
książkowy podda
się woli swojej żony, a ona powróci do dawnego życia towarzyskiego.
Pewne odkrycie mnie jednak nieco zaskoczyło. Jeśli wierzyć niewolnikom z łaźni,
znacznie
gorętszym tematem rozmów była sprawa Sertoriusza, zbuntowanego rzymskiego wodza
z Hiszpanii. Podobnie jak Lucjusz Klaudiusz, otoczenie Sempronii uważało, że
Sertoriusz
zamierza zagarnąć hiszpańskie prowincje i obwołać się królem. W przeciwieństwie
do Lucjusza
po cichu popierali jednak buntownika i jego rebelię.
Decymus Brutus odprawił przyjaciół żony jako ludzi frywolnych, nie
przywiązujących wagi
do konwenansów, ale naiwnych w kwestii polityki. Próbowałem sobie wyobrazić, co
takich
dyletantów i lekkoduchów mogło pociągać w Sertoriuszu. Zastanawiałem się, czy
chodzi li tylko
o ten szczególny, słodko-gorzki urok jego desperackiego w gruncie rzeczy
przedsięwzięcia?
Z łaźni ruszyłem do Circus Maximus, a ściślej mówiąc, do kilku tawern, domów
rozpusty
i jaskiń hazardu, jakich nie brak w sąsiedztwie areny. Kiedy musiałem, kupowałem
informacje za
żywą gotówkę, ale często dość mi było wspomnieć imię Dioklesa, a ludzie sami
zaczynali gadać.
Na ogół wszyscy byli zgodni, że słynny woźnica ma wyraźny pociąg do młodych
atletów. Jego
obecną fascynacją był ponoć pewien nubijski akrobata, występujący publicznie w
przerwach
między gonitwami, a prywatnie, jak sądzono, po wyścigach w sypialni Dioklesa.
Naturalnie
historia z Nubijczykiem mogła być jedynie przykrywką dla innego, znacznie
bardziej sekretnego
romansu. W kwestii swoich kochanków Diokles mógł sam być przecież niezłym
żonglerem.
Jedno było pewne: podczas gdy wśród przyjaciół Sempronii żywe emocje budził
Sertoriusz,
cyrkową widownię, która za nic miała politykę, podniecała tylko myśl o
jutrzejszych wyścigach.
Mnie tymczasem dręczyła niejasna myśl, że niektórzy informatorzy coś przede mną
ukrywają.
Pod płynącym jak zwykle żwawo nurtem rozmów o koniach i grzechotu kości do gry,
rubasznego
śmiechu i częstych inwokacji do Wenus o szczęście w grze, dostrzegałem
zalegający
nieokreślony niepokój, a nawet złowieszcze napięcie. Być może należało to złożyć
na karb
normalnej nerwowej atmosfery nocy przed dniem ważnych wyścigów. Przyznać też
muszę, że
zdążyłem już wypić za dużo wina ze zbyt wieloma plotkarzami, by móc właściwie
ocenić
sytuację. Tak czy inaczej nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w Circus Maximus
szykuje się coś
podejrzanego.
Kiedy opuszczałem gościnne okolice cyrku, piały już co ambitniejsze koguty.
Wlokłem się
przez Rzym jak przez mgłę, ale w końcu dobrnąłem na Eskwilin. Bethesda już nie
spała (a może
czekała na mnie całą noc). Oczy jej rozbłysły na widok sakiewki srebra, nieco
już odchudzonej
przez nocne wydatki. Ochoczo pochwyciła ją z moich rąk i złożyła w pustej
domowej szkatule.
Kilka godzin później, z głową boleśnie pulsującą od nadmiaru wina i niedostatku
snu,
znalazłem się z powrotem w gabinecie konsula. Zgodziłem się stawić w jego domu
na godzinę
przed pierwszym wyścigiem, by zdać mu relację ze swego dochodzenia.
Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Plotki zasłyszane od łaziebnych
i podchmielonych bywalców tawern brzmiały dość trywialnie nawet w moich własnych
uszach,
Decymus Brutus wysłuchał ich jednak w milczeniu, a kiedy skończyłem, pokiwał
poważnie
głową. Spojrzał z ukosa na portret swojej żony.
– A zatem nic! Skorpus utonął, a Poszukiwacz niczego nie znalazł. Czyżbyś mnie
jednak
przechytrzyła, Sempronio?
Portret nie odpowiedział.
– Jeszcze nie skończyłem, konsulu – powiedziałem. – Pójdę dzisiaj na wyścigi.
Będę miał
oczy i uszy otwarte. Mogę jeszcze...
– Dobrze, dobrze, jak chcesz – Decymus od niechcenia machnął ręką, by mnie
odprawić, nie
odrywając przy tym gniewnego spojrzenia od wizerunku Sempronii.
Wyszedłem za niewolnikiem z gabinetu. W atrium przeciął nam drogę niewielki
orszak.
Zatrzymaliśmy się, aby przepuścić grupę kobiet towarzyszącą swojej pani w drodze
z jednej
części domu do drugiej. Pomiędzy nimi dostrzegłem burzę kasztanowych włosów
poprzetykanych perłami. Zielone oczy napotkały mój wzrok i odwzajemniły
spojrzenie. Kobieta
klasnęła w dłonie i orszak stanął.
Sempronia wysunęła się naprzód. Decymus Brutus miał rację: obraz absolutnie nie
oddawał
pełni jej urody. Była wyższa, niż się spodziewałem. Nosiła obficie udrapowaną
stolę, ale i tak
wyraźnie rysowała się pod nią figura, która najpierw skojarzyła mi się z
elegancją i sprawnością,
a dopiero potem z niewątpliwym powabem. Idealnie do niej pasowały jej smukłe,
długie ręce
i szyja. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym na jej ustach zakwitł ten
wyniosły, wyzywający
uśmiech, tak dobrze uchwycony przez portrecistę.
– Jesteś nowy. Jeden z ludzi mojego męża? – stwierdziła raczej, niż spytała.
– Ja... miałem sprawę do konsula – odparłem z rzadkim u mnie zająknięciem.
Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Masz podkrążone oczy. Wyglądasz, jakbyś całą noc spędził poza domem. Ludzie
nieraz
mogą napytać sobie biedy, wtykając nosy w nie swoje sprawy, zamiast grzecznie
spać.
W jej oku pojawił się błysk. Czyżby się ze mną drażniła? Powinienem był milczeć,
ale czy ja
kiedykolwiek umiałem trzymać język za zębami w takich sytuacjach?
– Tak, jak to się przytrafiło Skorpusowi? Słyszałem właśnie, że... napytał sobie
biedy.
– Skorpusowi? – Sempronia udawała zdziwienie. – Ach tak, to ten sługus do
wszystkiego
mojego drogiego męża. Skorpus się utopił.
– Wiem.
– Dziwne. Słyszałam, że pływał nie gorzej od delfina.
– I mnie się to obiło o uszy.
– Cóż... – westchnęła. – Nieszczęścia chodzą po ludziach.
Jej uśmiech przygasł. Dostrzegłem w jej oczach cień sympatii, ale i coś, co
zmroziło mi krew
w żyłach. Taki miły człowiek, zdawało się mówić to spojrzenie; szkoda by było,
gdybyś musiał
zginąć.
Sempronia dołączyła do swojej świty, a ja wkrótce znalazłem się na ulicy.
Kiedy dotarłem do Circus Maximus, długa, wąska dolina między Palatynem i
Awentynem
była już tak zatłoczona, jakby zebrali się w niej wszyscy mieszkańcy Rzymu.
Przepychałem się
przez tłum oblegający stragany z jadłem i napojami, depcząc ludziom po palcach i
bezskutecznie
starając się unikać bolesnych zderzeń z cudzymi łokciami. Arena była już
wypełniona niemal po
brzegi. Wielu widzów ubranych było na biało lub czerwono, a ci, którzy sympatii
dla wybranej
drużyny nie manifestowali strojem, powiewali chorągiewkami w tych kolorach, by
pokazać,
komu kibicują. Omiotłem oczyma wydłużony owal stadionu, z trudem skupiając wzrok
pośród
tej oślepiającej mozaiki bieli i czerwieni, przywodzącej na myśl zbryzgany krwią
śnieg.
Zniecierpliwieni widzowie, nie mogąc się już doczekać rozpoczęcia wyścigów,
klaskali, tupali,
skandowali imiona swych idoli i prześcigali się w wymyślaniu beznadziejnie
rymowanych
okrzyków: „Gdy Diokles goni, górą Czerwoni!... Biali, biali, szybcy i
wspaniali!” i tym
podobnych perełek.
Naraz przez tę wrzawę przebił się czyjś piskliwy głos.
– Gordianusie! Tutaj!
Dopiero teraz dostrzegłem Lucjusza Klaudiusza. Siedział przy przejściu,
poklepując
poduszkę na wolnym miejscu obok siebie.
– Tutaj, Gordianusie! Otrzymałem dziś rano twoją wiadomość i posłusznie zająłem
ci
miejsce. Lepsze niż ostatnim razem, nie sądzisz? Nie za wysoko, nie za nisko i
do tego
z fantastycznym widokiem na linię mety.
Miejsce było rzeczywiście bardzo dobre – siedzieliśmy tylko o parę rzędów wyżej
i nieco na
prawo od loży konsulów. Kiedy usiadłem, dostrzegłem znajomą szpakowatą głowę
wyłaniającą
się z prywatnego wejścia do loży. Decymus Brutus i Lepidus nadciągnęli wreszcie
ze swoją
świtą. A zatem konsul przynajmniej bezpiecznie dotarł na miejsce, pomyślałem.
Bojowe okrzyki
kibiców obu drużyn ucichły, ustępując radosnym wiwatom, a dwaj konsulowie
odwrócili się
i pomachali w stronę witającego ich tłumu.
– Biedny Decy – odezwał się Lucjusz. – Sądzi, że ludzie wiwatują na jego cześć.
Tymczasem
cieszą się z jego przybycia tylko dlatego, że teraz wreszcie będą mogli obejrzeć
wyczekiwane
wyścigi.
Zagrzmiały trąby i rozpoczęła się parada, którą powitały jeszcze głośniejsze
wiwaty. Posągi
bogów i bogiń sunęły wokół toru wyścigowego na wozach, na czele z Wiktorią o
rozpostartych
skrzydłach. Kiedy pojawiła się Wenus – umiłowana przez hazardzistów i kochanków
– z trybun
posypał się istny deszcz monet, które jej kapłani skwapliwie zbierali. Procesję
zamykał
olbrzymich rozmiarów pozłacany posąg Jowisza na tronie, ustawiony na wozie tak
wielkim, że
musiało go ciągnąć dwudziestu mężczyzn.
Zaraz potem pojawili się woźnice, mający tego dnia brać udział w wyścigach,
niespiesznie
okrążając tor w rydwanach przystrojonych w barwy swoich drużyn. Dla wielu widzów
byli oni
prawdziwymi herosami. Każdego zawodnika, a nawet każdego prowadzącego konia
(najlepsze
zwierzęta cieszyły się nie mniejszą sławą od ludzi) witała burza okrzyków ich
zwolenników,
mieszając się w jeden ogłuszający ryk.
Nie będąc nigdy ani nałogowym hazardzistą, ani zapalonym kibicem, rozpoznałem
zaledwie
paru woźniców. Jednak nawet ja znałem Dioklesa, najsłynniejszego zawodnika
Czerwonych.
Łatwo go było zauważyć, gdyż odznaczał się wyjątkowo szerokimi ramionami,
szczeciniastą
bródką i opadającą grzywą kruczoczarnych włosów. Kiedy nas mijał, uśmiechając
się i machając
do tłumu, próbowałem dostrzec reakcję Decymusa Brutusa. Udało mi się jednak
dojrzeć zaledwie
tył jego głowy. Czy uśmiech Dioklesa rzeczywiście nabrał ironicznego wyrazu,
kiedy ten mijał
lożę konsulów, czy też to tylko wyobraźnia płatała mi figle?
Parada się skończyła i tor wyścigowy opustoszał. Pierwsze cztery rydwany zajęły
pozycję na
linii startu w północnym krańcu cyrku. Dwa rydwany Białych, główny razem z
pomocniczym,
którego zadaniem jest regulowanie tempa i blokowanie przeciwnika, miały się
ścigać z dwoma
rydwanami Czerwonych.
– Dostałeś porządek wyścigów? – Lucjusz podniósł drewnianą tabliczkę.
Wiele osób miało w rękach podobne i używało ich jako wachlarzy. Wyglądało to,
jakby nad
zakrwawionym śniegiem trzepotały skrzydłami wielkie brązowe ćmy.
– Nie masz? – spytał Lucjusz. – Nie szkodzi, możesz korzystać z mojego.
Zobaczmy, kto
pojedzie w pierwszej gonitwie dnia...
Na tabliczce znajdowała się lista wszystkich woźniców, ich kolory, a także
imiona
prowadzących koni w każdej z kwadryg.
– Główny Czerwonych to Musclosus, powożący Ajaksem... to istny koński heros!
Jedzie
z nim w parze Epafrodytus, z pięciolatkiem Łatą. Nie znam tego konia. A z
Białych wystartują
teraz Tallus ze swoim Podejrzliwym i jego kolega Teres na Śnieżku. Nie sądzisz,
że to śmieszne
imię dla konia, nawet jeśli jest cały śnieżnobiały? Bardziej pasowałoby do
szczeniaka, jak sądzę.
Na Herkulesa, czy to już trąba rozpoczynająca wyścigi?
Cztery rydwany ruszyły ostro naprzód i błyskawicznie znalazły się na pierwszej
prostej.
Kiedy tylko minęły białą linię, zaczęły zaciekle walczyć o pozycję na
wewnętrznym,
najkrótszym torze. W powietrze wzbiły się chmury pyłu. Baty świstały, gdy brali
pierwszy ciasny
wiraż wokół słupa oznaczającego półmetek i zawracali. Czerwoni wysunęli się na
czoło –
Epafrodytus skutecznie przeszkadzał głównemu zawodnikowi Białych, torując drogę
Musclosusowi, podczas gdy Teres pozostał daleko w tyle i nie mógł wspierać
swojego kolegi
z drużyny. Do końca wyścigu pozostało jednak siedem okrążeń i wiele jeszcze
mogło się
wydarzyć.
Lucjusz podskakiwał na swojej poduszce. Wszędzie wokoło widzowie zaczynali
zakładać się
między sobą nawzajem co do ostatecznego wyniku.
– Ja jestem za Śnieżkiem! – krzyczał jakiś mężczyzna siedzący po drugiej stronie
przejścia.
Mężczyzna siedzący kilka rzędów niżej odwrócił się i odkrzyknął:
– Drugi Biały? Oszalałeś? Stawiam dziesięć do jednego, że Śnieżek nie ma szans.
Ile dajesz?
Tak w Rzymie wygląda hazard na wyścigach: ktoś doznaje przebłysku intuicji, ktoś
inny mu
przeczy, a zakłady zawierane są pod wpływem impulsu i to zazwyczaj z obcymi
ludźmi
siedzącymi w pobliżu. Uśmiechnąłem się do Lucjusza, którego skłonność do takich
spontanicznych zakładów była nieustannym przedmiotem żartów między nami.
– Chciałbyś się przyłączyć do zakładu, Lucjuszu?
– Och... nie – odparł, nie spuszczając oka z toru.
Usłyszałem, jak mruczy do siebie pod nosem:
– No dalej, Ajaks! Ruszaj się!
Ajaks jednak nie wygrał. Nie wygrał też faworyt naszego nieznanego sąsiada,
Śnieżek.
Podczas ostatniego okrążenia na prowadzenie wysunął się główny koń Białych,
Podejrzliwy, i to
bez pomocy drugiego rydwanu, który do końca nie odrobił straty. Był to zupełnie
nieoczekiwany
obrót wydarzeń. Nawet ta część widowni, która kibicowała Czerwonym, przyjęła
spontanicznymi
owacjami taki przejaw sympatii Fortuny.
– Całe szczęście, że nie postawiłeś na Ajaksa – powiedziałem od niechcenia.
Lucjusz jednak tylko burknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i wlepił wzrok w
swoją
tabliczkę. Z każdą kolejną gonitwą byłem coraz bardziej pewien, że nigdy jeszcze
nie widziałem
swojego przyjaciela tak podekscytowanego. Podskakiwał nerwowo na dźwięk każdej
rozpoczynającej wyścig trąby, wznosząc radosne okrzyki, kiedy jego ulubiony koń
wygrywał,
częściej jednak pochmurniejąc przy kolejnej porażce. Nie bardzo to rozumiałem,
nie widziałem
bowiem ani razu, by zakładał się z którymś z naszych sąsiadów. Regularnie
bazgrał za to kredą
jakieś liczby na odwrocie swojego porządku wyścigów, mamrocząc przy tym coś do
siebie
i kiwając głową.
Zachowanie mojego przyjaciela nie pozwalało mi się skupić na wyścigach, a
jeszcze bardziej
niepokoił mnie posągowy spokój Decymusa Brutusa, siedzącego sztywno w loży
konsulów.
Tkwił tam tak nieruchomo, że zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zasnął. W
końcu ze
swoim słabym wzrokiem nie był w stanie śledzić przebiegu zawodów. Chyba żaden
zabójca nie
byłby tak nierozsądny, pomyślałem, by zaatakować konsula w biały dzień, na
oczach dziesiątek
ochroniarzy i tysięcy świadków. Mimo to ciągle czułem pewien niepokój i
nieustannie
rozglądałem się po tłumie, szukając jakichkolwiek oznak podejrzanego zachowania.
Mając tak wiele na głowie, która w dodatku wciąż jeszcze nie dawała mi spokoju
po
przeżyciach ostatniej nocy, patrzyłem na kolejne gonitwy, prawie nie rejestrując
przebiegu
wydarzeń. Kiedy ogłaszano zwycięzców, ledwo docierały do mnie imiona koni:
Błyskawica,
Prosta Strzała, Jasnooki...
W końcu nadeszła pora ostatniego wyścigu, w którym miał jechać Diokles. Kiedy
podjeżdżał
w swoim rydwanie do linii startu, wiwaty wybuchły z nową siłą. Jego konie miały
wspaniałą,
ozdobną uprząż, oczywiście w kolorze czerwonym. Prowadzący, Wróbel, płowa
piękność
o wspaniałych bokach, wyróżniał się złotym pióropuszem na czubku głowy. Diokles
również
przyodziany był w czerwień, a jedyny wyjątek stanowił jego biały naszyjnik.
Zmrużyłem oczy.
– Lucjuszu, dlaczego Diokles miałby mieć na sobie cokolwiek białego?
– A ma?
– Owszem. Spójrz na jego szyję. Masz równie dobry wzrok jak ja...
– Perły – orzekł Lucjusz. – Wygląda mi to na sznur pereł. Raczej szykowny jak na
woźnicę.
Przytaknąłem. Diokles nie miał na sobie tego naszyjnika, kiedy jechał w
otwierającej wyścigi
paradzie. Był to prawdopodobnie jego talizman; niektórzy zawodnicy zakładają
takie tuż przed
występem, by przyniosły im szczęście – być może dar kochanki?
Decymus Brutus w swojej loży siedział równie nieruchomo jak przedtem, nie
okazując
żadnej reakcji. Przy swoim słabym wzroku najprawdopodobniej w ogóle nie
dostrzegł
naszyjnika.
Rozległ się dźwięk trąby. Rydwany runęły do przodu. Diokles od razu przejął
prowadzenie,
co tłum przyjął z rykiem aprobaty. Wszyscy go uwielbiali, nawet sami Biali i ich
kibice.
Nietrudno było się domyślić dlaczego. Było na co popatrzeć. Diokles w ogóle nie
używał bicza,
trzymał go za pasem obok sztyletu. Tego dnia miał w sobie coś magicznego.
Zdawało się, że
człowiek, rydwan i konie tworzą jeden organizm, kierowany wspólną wolą. Z każdym
kolejnym
okrążeniem coraz bardziej oddalał się od pozostałych zawodników, a podniecenie
tłumu sięgało
już zenitu. Kiedy przejechał jak wicher przez linię mety, nikt już nie siedział.
Kobiety płakały,
mężczyźni, ochrypli od krzyków, ledwo wydawali z siebie głos.
– Nadzwyczajne! – orzekł Lucjusz.
– Absolutnie! – przytaknąłem.
I nagle poczułem przebłysk intuicji, moment zesłanej przez bogów jasności, o
jaką się modlą
hazardziści.
– To rzeczywiście wspaniały zawodnik. Jaka szkoda, że dał się wciągnąć w to
oszustwo.
– Co takiego? O czym ty mówisz? – Lucjusz przyłożył dłoń do ucha, by lepiej mnie
słyszeć
wśród zgiełku.
– Diokles ma wszystko: umiejętności, pieniądze, uwielbienie tłumów. Nie ma
powodu
oszukiwać. – Potrząsnąłem głową. – Tylko miłość mogłaby go skłonić do udziału w
takim
spisku.
– Spisku? Cóż ty wygadujesz, Gordianusie? Co zobaczyłeś?
– Patrzę na perły na jego szyi. Spójrz, wyciąga dłoń, by ich dotknąć przy swoim
zwycięskim
okrążeniu. Jak on ją musi kochać! Któż mógłby go za to winić? Żeby jednak dać
się jej
wykorzystać w taki sposób...
– Mówisz o spisku Sempronii? Decy! Czyżby groziło mu niebezpieczeństwo?
Lucjusz spojrzał w dół, ku loży konsulów. Nawet Decymus Brutus wstał, by razem z
całą
widownią wiwatować na cześć Dioklesa. Polityk nigdy nie przepuści okazji, by się
przypodobać
tłumowi.
– Myślę, że twój przyjaciel nie musi się obawiać o swoje życie. Chyba że umrze
ze wstydu.
– Gordianusie, o czym ty mówisz?
– Powiedz mi, Lucjuszu, dlaczego ani razu dzisiaj nie wziąłeś udziału w
zakładach? I co
mają znaczyć te numery na odwrocie twojej tabliczki?
Jego rumiana twarz zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
– Cóż, skoro musisz wiedzieć, Gordianusie... Obawiam się, że... straciłem dziś
niemałą sumę.
– Jakim to sposobem?
– To coś... coś nowego. Krąg graczy... utworzony przez same szanowane osoby.
– Obstawiłeś konie, jeszcze zanim zaczęły się wyścigi?
– Tak, postawiłem drobną sumkę na każdą z gonitw. Cóż, to nie jest takie głupie,
prawda?
Jeśli zna się konie i typuje najlepsze zespoły jeszcze przed zawodami, zanim
emocje wezmą górę
nad rozumem...
– A j