Steven Saylor Gladiator umiera tylko raz (A Gladiator Dies Only Once) Przełożył: Janusz Szczepański Rickowi, który czytał je pierwszy Natura inest in mentibus nostris insatiabilis quaedam cupiditas veri videndi. [Natura zasiała w naszych umysłach nienasyconą tęsknotę do prawdy.] Cycero, Tuskulanki PRZEDMOWA Gordianus Poszukiwacz, prywatny detektyw z czasów starożytnego Rzymu, po raz pierwszy pojawił się w powieści Rzymska krew w 1991 roku. Poznajemy go jako trzydziestoletniego mężczyznę; w ośmiu następnych powieściach i osiemnastu krótkich opowiadaniach, tworzących cykl Roma sub rosa, czytelnicy śledzili koleje jego życia aż do szacownego wieku sześćdziesięciu jeden lat, byli świadkami jego miłości do Bethesdy i jej przemiany z niewolnicy w rzymską matronę, obserwowali, jak powiększa się jego rodzina (dwaj adoptowani synowie, córka urodzona ze związku Gordianusa i Bethesdy oraz czwórka wnucząt – „typowa rzymska rodzina wielopokoleniowa”, jak to skomentowała filolog klasyczny Mary Beard w „Times Literary Supplement”). Gordianus stykał się z najsławniejszymi ludźmi swoich czasów – byli wśród nich Cycero, Cezar, Marek Antoniusz, Pompejusz, Krassus, Kleopatra – i brał udział (zazwyczaj zakulisowo) w najważniejszych wydarzeniach epoki, będąc świadkiem stopniowego rozpadu republiki i wojen domowych, które miały doprowadzić do powstania cesarstwa rzymskiego. Przygody Gordianusa doczekały się przekładu na piętnaście języków, a pokaźna liczba czytelników z wielu krajów uznała za stosowne (dzięki wynalazkowi poczty elektronicznej) skontaktować się z ich autorem, nadsyłając komentarze, pytania, słowa zachęty czy zwracając uwagę na trafiające się czasami błędy. Pierwsze dziewięć krótkich opowiadań (akcja wszystkich dzieje się w ciągu ośmiu lat dzielących Rzymską krew od Ramion Nemezis) zostało wydane w zbiorze zatytułowanym Dom westalek. Od tamtej pory powstało dziewięć kolejnych, które czytelnicy znajdą w niniejszym tomie. Podobnie jak poprzednie, i te opowiadania dotyczą wczesnych lat kariery Gordianusa. U jego boku często się pojawia szybko dorastający Eko, niemy chłopiec, którego bohater poznał i przygarnął w Rzymskiej krwi. Występuje tu oczywiście i Bethesda, jego niewolnica i konkubina, pół Egipcjanka, pół Żydówka, którą Gordianus później wyzwoli i poślubi. Chętnie przestaje z naszym bohaterem jego dobry przyjaciel i protektor, Lucjusz Klaudiusz. Kilkakrotnie pojawia się lew rzymskich sądów, Marek Tulliusz Cycero. W pierwszym i ostatnim opowiadaniu widać cień rzucany przez Kwintusa Sertoriusza, zbuntowanego rzymskiego wodza, który założył w Hiszpanii własne państwo. Występuje on też osobiście w Białej sarnie. W finałowych Czereśniach Lukullusa mamy do czynienia z dwiema wybitnymi postaciami z okresu późnej republiki, Lukullusem i Katonem. Jedną z radości tworzenia krótkich opowiadań o Gordianusie Poszukiwaczu jest szansa wykorzystania różnych aspektów życia w starożytnym Rzymie, które zostały pominięte w powieściach. Na tych stronach czytelnicy odkryją kulisy walk gladiatorów, obejrzą wyścigi rydwanów, dowiedzą się, kim był cenzor, a także poznają pewne ciekawostki kulinarne: przygotowywanie garum (sosu rybnego, bez którego rzymska kuchnia nie mogła się obejść), pochodzenie słynnego powiedzenia Cycerona o kawałku ciasta i pierwsze pojawienie się wiśni w Rzymie. (Ten ostatni, trochę drażliwy temat, omówiony jest szerzej w notach historycznych na końcu książki). Miejscem akcji większości opowiadań jest rojne, piękne, zawsze fascynujące, zawsze występne miasto Rzym; interesy prowadzą jednak Gordianusa także do Hiszpanii, na Sycylię, nad Zatokę Neapolitańską, zwaną Pucharem, i przez całą szerokość Italii. Opowiadania są ułożone w porządku chronologicznym. Na końcu książki czytelnicy znajdą szczegółowe kalendarium obejmujące wszystkie części cyklu Roma sub rosa i najważniejsze zdarzenia historyczne. Skąd się wziął tytuł Roma sub rosa? W starożytnym Egipcie róża była symbolem Horusa, uważanego później przez Greków i Rzymian za boga milczenia. Było zwyczajem, że zawieszony nad stołem biesiadnym kwiat róży oznaczał, że wszystkich zebranych obowiązuje przysięga dochowania tajemnicy. Wyrażenie sub rosa, „pod różą”, przyjęło się jako synonim czegoś, co się robi potajemnie. Stąd Roma sub rosa to historia rzymskich tajemnic bądź też tajna historia Rzymu, widziana oczyma Gordianusa Poszukiwacza. Żona konsula – Tak naprawdę... – mruknął Lucjusz Klaudiusz z nosem w zwoju pergaminu – ...gdyby wierzyć temu, co piszą w „Aktualiach” można by pomyśleć, że Sertoriusz jest niesfornym uczniakiem, a jego bunt w Hiszpanii to tylko niegroźny żart. Kiedyż wreszcie konsulowie pojmą powagę sytuacji? Odchrząknąłem. Lucjusz opuścił pergamin i uniósł rude, krzaczaste brwi. – Gordianusie! Na Herkulesa! Rzeczywiście się pospieszyłeś. Usiądź, proszę. Rozejrzałem się za krzesłem, ale zaraz przypomniałem sobie, gdzie jestem. W ogrodzie Lucjusza Klaudiusza goście nie przysuwali sobie mebli. Po prostu siadali, a krzesło zostawało natychmiast pod nich wsunięte. Stanąłem w plamie słońca, w której wygrzewał się Lucjusz, i ugiąłem kolana. Krzesło naturalnie od razu znalazło się pode mną, a ja jak zwykle nie zdążyłem nawet zauważyć podającego je niewolnika. – Napijesz się czegoś, Gordianusie? Ja właśnie się raczę gorącym bulionem. Zbyt wcześnie jeszcze na wino, choćby i rozcieńczone. – Południe nie jest aż tak wczesną porą, Lucjuszu. A już na pewno nie dla tych, którzy są na nogach od świtu. – Od świtu? – Lucjusz aż się skrzywił na tak niesmaczny koncept. – A zatem kubek wina dla ciebie? Masz ochotę na jakieś przekąski? Podniosłem rękę, by odmówić, i w mojej dłoni natychmiast znalazł się srebrny kubek, do którego piękna niewolnica nalewała już falerna. Obok mnie wyrósł niewielki trójnożny stolik, a na nim spoczął srebrny półmisek ozdobiony wizerunkami tańczących nimf, pełen oliwek, daktyli i migdałów. – Chcesz przejrzeć najświeższe wiadomości? Skończyłem czytać informacje sportowe. – Lucjusz ruchem głowy wskazał zwoje rozrzucone na stoliku. – Piszą, że Biali wzięli się w końcu w garść w tym sezonie. Mają nowe rydwany i nowe konie. Czerwonym nie będzie łatwo wygrać w jutrzejszych wyścigach. Roześmiałem się na głos. – Jakie ty życie wiedziesz, Lucjuszu Klaudiuszu! Wstajesz w południe, a potem snujesz się po ogrodzie, czytając prywatny egzemplarz „Aktualiów”. Lucjusz uniósł brew. – Jedyne rozsądne, jeśli chcesz znać moje zdanie. Któż chciałby się przepychać przez tłum na Forum i mrużąc oczy, spoglądać obcym ludziom przez ramię, żeby przeczytać „Aktualia” na tablicach obwieszczeń? Albo gorzej, słuchać jakiegoś błazna czytającego wiadomości na głos z wielce dowcipnymi komentarzami. – Ale w tym właśnie tkwi ich istota – zaoponowałem. – To w końcu ważny element życia towarzyskiego. Ludzie zapominają na chwilę o zgiełku i zamęcie na Forum, zbierają się wokół tablic i dyskutują o tym, co ich najbardziej interesuje... o wojnie, małżeństwach, narodzinach, wyścigach rydwanów czy dziwnych znakach na niebie i ziemi. Wspólne studiowanie „Aktualiów” i wymiana opinii na temat polityki lub koni to dla wielu osób często najważniejsze wydarzenie dnia. Jedna z naszych wielkomiejskich przyjemności. Lucjusz się wzdrygnął. – Dziękuję za taką przyjemność! Mój sposób jest lepszy. Wysyłam dwóch niewolników na Forum na godzinę przed czasem. Jak tylko wywieszą „Aktualia”, jeden z niewolników czyta je na głos od początku do końca, a drugi zapisuje wszystko na woskowych tabliczkach. Potem spieszą do domu, przepisują to na pergamin i zanim wstanę i doprowadzę się do ładu, w ogrodzie czeka na mnie mój prywatny egzemplarz, schnący jeszcze w słońcu. Wygodne krzesło, słoneczne miejsce, solidny kubek bulionu i własna kopia najświeższych wiadomości... mówię ci, Gordianusie, nie ma bardziej cywilizowanego sposobu na rozpoczęcie dnia. Wrzuciłem do ust migdała. – Po takim dictum mógłbym pomyśleć, że z ciebie sobek i odludek, Lucjuszu, nie wspominając już o rozrzutności. Weźmy choćby koszt samego pergaminu! – Wpatrywanie się w niewyraźne litery na wosku nadweręża mi wzrok – odrzekł Lucjusz, sącząc swój bulion. – Tak czy inaczej jednak nie po to cię tu fatygowałem, abyś krytykował moje drobne przyjemności, Gordianusie. W dzisiejszych „Aktualiach” jest coś, co chciałbym ci pokazać. – Co, czyżby wiadomości o tym buntowniczym rzymskim wodzu terroryzującym Hiszpanię? – Kwintus Sertoriusz! – Lucjusz poruszył się na sofie. – Jeszcze trochę i cały Półwysep Iberyjski znajdzie się pod jego kontrolą. Tubylcy nie cierpią tam Rzymu, ale jego uwielbiają. Co też nasi konsulowie sobie myślą, że dotąd nie wysłali wojska w sukurs zarządcy prowincji? Muszę przyznać, że Decymus Brutus, żebym nie wiem jak kochał tego starego mola książkowego, nie nadaje się do walki. Trudno go sobie wyobrazić na czele wyprawy. Za to drugi konsul, Lepidus, to przecież weteran. Walczył w wojnie domowej pod znakami Sulli. Jak też ci dwaj mogą siedzieć leniwie na zadkach, podczas gdy Sertoriusz buduje w Hiszpanii swoje prywatne królestwo? – O tym wszystkim dziś piszą? – spytałem. – Naturalnie, że nie – prychnął Lucjusz. – Nie ma tam nic poza oficjalnym stanowiskiem rządu w tej sprawie. Tylko tyle, że sytuacja jest pod kontrolą i nie ma powodu do niepokoju. Więcej niż o Hiszpanii piszą o nieprzyzwoicie wysokich dochodach woźniców rydwanów. Czego jednak się można spodziewać? „Aktualia” są organem rządowym. Prawdopodobnie Decy dyktuje każde słowo na temat wojny osobiście. – Decy? – Decymus Brutus, ma się rozumieć. Nasz konsul. Powiązany starymi patrycjuszowskimi rodami Lucjusz chyba był na ty praktycznie z każdym w najwyższych kręgach władzy, a wobec niektórych pozwalał sobie nawet na poufałe przezwiska. – Rozpraszasz mnie, Gordianusie. Nie zaprosiłem cię tu, by rozprawiać o Sertoriuszu. O Decymusie Brutusie owszem. Ale nie o Sertoriuszu. Masz, spójrz na to. – Palcami upierścienionej dłoni przerzucił stos pergaminów i wyjął ten, który miałem przeczytać. – Plotki towarzyskie? – Pobieżnie przeglądałem artykuły. – Syn pana A zaręczony z córką B... C gości D w swojej wiejskiej posiadłości... E zdradza tajemnicę słynnej rodzinnej receptury na deser jajeczny, którym jej przodkowie się raczyli już wtedy, gdy Romulusowi musiało wystarczać mleko wilczycy... – Urwałem i odchrząknąłem. – Wszystko to jest wielce interesujące, ale nie bardzo widzę... Lucjusz pochylił się w moją stronę i postukał palcem w zwój. – Przeczytaj na głos ten kawałek. – Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki. Łatwa zdobycz dla wróbla, ale kuropatwom głód zajrzy w oczy. Jasnooka Safo mówi: Bądź podejrzliwy! Sztylet uderza szybciej od błyskawicy. Albo lepiej: strzały. Niech Wenus zdobędzie wszystko. Lucjusz się wyprostował i skrzyżował pulchne ramiona. – Jak to rozumiesz? – zapytał. – Wydaje mi się, że to jakaś zakodowana informacja. Może jakieś pikantne plotki ukryte pod szyfrem. Nie ma tu żadnych imion, jedynie pewne wskazówki, które dla niewtajemniczonych nie mają znaczenia. Biorąc pod uwagę nawiązanie do Wenus, domyślam się, iż chodzi o jakiś potajemny romans. Wątpię, bym znał osoby w to zaangażowane, nawet jeśli kod kryje ich imiona. Ty, Lucjuszu, masz większe szanse, żeby zrozumieć, o co tu chodzi. – To prawda. Niestety chyba rozumiem, choć nie wszystko. Dlatego właśnie posłałem po ciebie, Gordianusie. Mój bliski przyjaciel potrzebuje twojej pomocy. Uniosłem brwi. Koneksje Lucjusza już nieraz bywały dla mnie źródłem dobrego zarobku, ale też czasem pakowałem się przez nie w poważne niebezpieczeństwo. – O którym przyjacielu mówisz, Lucjuszu? Lucjusz uniósł palec. Niewolnicy bezszelestnie wycofali się do domu. – Dyskrecja, Gordianusie. Dyskrecja! Przeczytaj ten fragment jeszcze raz. – Mól książkowy... – A kogo nazywałem molem książkowym zaledwie przed chwilą? Zrobiłem wielkie oczy. – Decymusa Brutusa. Konsula. – Czytaj dalej. – Lucjusz skinął głową. – Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki... – Decy udaje się jutro do swojej loży w Circus Maximus, żeby obejrzeć wyścigi rydwanów. – Łatwa zdobycz dla wróbla... – Wnioski wyciągnij sam... Zwłaszcza z późniejszych wzmianek o sztylecie i strzałach. – Podejrzewasz więc, że ten kawałek z „Aktualiów” świadczy o spisku na życie konsula? – Znów uniosłem brwi. – Wydaje mi się to naciągane, Lucjuszu. – To nie ja tak myślę, tylko sam Decy. Biedak jest roztrzęsiony. Przed godziną zdesperowany przyszedł tu i wyciągnął mnie z łóżka, błagając o radę. Potrzebuje kogoś, kto zbada tę sprawę gruntownie, cicho i szybko. Powiedziałem mu, że znam kogoś, kto sobie z tym świetnie poradzi. Ciebie, Gordianusie Poszukiwaczu. – Mnie? – Spojrzałem niechętnie na pestkę oliwki, którą akurat trzymałem w palcach. – Skoro „Aktualia” są organem państwowym, to Decymusowi Brutusowi jako konsulowi najłatwiej sprawdzić, skąd się wziął ten artykuł i co naprawdę oznacza. Kto to w ogóle napisał? – W tym właśnie problem. – Nie bardzo rozumiem. – Widzisz ten fragment na temat Safony i jej rady? – Owszem. – Jak myślisz, Gordianusie, kto zajmuje się pisaniem i wydawaniem „Aktualiów”? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odrzekłem, wzruszając ramionami. – No, to teraz się dowiesz ode mnie. Teksty dotyczące polityki wewnętrznej i zagranicznej dyktują sami konsulowie, zajmując oficjalne stanowisko w danej sprawie. Suchymi faktami, takimi jak statystyki handlowe, pogłowie inwentarza i tym podobnymi zajmują się urzędnicy z biura cenzora. Informacje sportowe pochodzą od funkcjonariuszy odpowiedzialnych za Circus Maximus. Augurowie podają wiadomości o dziwnych błyskawicach, kometach, warzywach nietypowego kształtu, i innych znakach na niebie i ziemi. Ale jak sądzisz, kto trzyma rękę na pulsie w kwestii wszelkich nowinek towarzyskich, jak ogłoszenia o weselach i narodzinach, imprezy i spotkania w wyższych sferach, czy takie właśnie zaszyfrowane wiadomości dla wtajemniczonych? – Kobieta o imieniu Safo? – To nawiązanie do dawnej greckiej poetessy z Lesbos. Pani konsulowa sama lubi się parać poezją. – Żona Decymusa Brutusa? – To ona to napisała. – Lucjusz pochylił się ku mnie i zniżył głos. – Decy uważa, że ona zamierza go zabić, Gordianusie. – Moja żona... – Konsul głośno odchrząknął i nerwowo przeczesał dłonią szpakowate włosy. Przemierzał tam i z powrotem swój ogromny gabinet, od jednego regału z przegródkami do następnego, z roztargnieniem muskając niewielkie przywieszki z tytułami zwojów. Nigdzie poza Biblioteką Aleksandryjską nie widziałem jeszcze tylu książek w jednym miejscu. Nawet u Cycerona. Willa konsula znajdowała się niedaleko Forum, o krótki spacer od domu mojego przyjaciela. Wpuszczono mnie od razu; za sprawą Lucjusza spodziewano się mojego przybycia. Decymus Brutus odprawił swoich sekretarzy i zaprowadził mnie do prywatnego gabinetu. Darował sobie wszelkie formalności. Jego poruszenie było widoczne. – Moja żona... – powtórzył i znów urwał. Najwyższy urzędnik państwowy, dla którego kwieciste przemówienia są chlebem powszednim i solą życia, teraz jakoś nie mógł się zdobyć na rozpoczęcie rozmowy. – To niewątpliwie piękna kobieta – powiedziałem, przyglądając się jej portretowi zdobiącemu jedno z niewielu miejsc na ścianie nie zasłoniętych przez regały. Był to niewielki obraz, wykonany techniką enkaustyczną na drewnie, jednak miało się wrażenie, jakby dominował nad całym pomieszczeniem. Z portretu spoglądała młoda kobieta nieprzeciętnej urody. Musiała kochać perły; ich sznury oplatały bujne, kasztanowe włosy, upięte w kok szpilkami z główkami z pereł, kolczyki i naszyjnik także były przyozdobione klejnotami z morskich głębin. Prostota stylu jej biżuterii wyraźnie jednak kontrastowała z błyskiem w zielonych oczach, nadającym im wyraz wyzywający, a nawet drapieżny, zarazem jednak wyniosły. Decymus Brutus zatrzymał się przy portrecie. Uniósł podbródek i zmrużył oczy, przysuwając się tak blisko, że jego nos praktycznie dotykał malowidła. – Owszem, piękna – wymruczał. – Artysta nie uchwycił nawet ułamka jej prawdziwej urody. To dla niej właśnie ją poślubiłem. No i po to, żeby mieć syna. Sempronia dała mi jedno i drugie... i piękno ciała, i wspaniałego chłopca. A wiesz, dlaczego ona została moją żoną? Konsul przysunął się do mnie tak blisko, że aż poczułem się nieswojo, i przyglądał mi się badawczo. Gdybym miał do czynienia z kimkolwiek innym, uznałbym taki gest za groźbę. Decymus jest jednak krótkowidzem i po prostu starał się odczytać wyraz mojej twarzy. Trwało to dłuższą chwilę, aż wreszcie cofnął się z westchnieniem. – Sempronia wyszła za mnie dla moich książek. Wiem, że to brzmi jak absurd... Kobieta, która czyta!... Ale taka jest prawda. Nie chciała się zgodzić na małżeństwo, dopóki nie zobaczyła tego pokoju. Dopiero wówczas się zdecydowała. Przeczytała już wszystkie... Więcej ode mnie! Sama nawet trochę pisuje, poezje i takie tam... Jej wiersze są zbyt... hm... namiętne... jak na mój gust. – Znowu odchrząknął. – Widzisz, Sempronia nie jest podobna do innych kobiet. Czasami wydaje mi się, że bogowie dali jej męską duszę. Czyta jak mężczyzna, rozmawia jak mężczyzna, a nawet ma własny krąg przyjaciół – zbieraninę wierszokletów, grafomanów i kobiet o podejrzanej reputacji. Kiedy ich tu gości, sypie dowcipami jak z rękawa. Ba! Ona nawet zdaje się myśleć, a w każdym razie ma własne zdanie o wszystkim... wypowiada się o sztuce, wyścigach, architekturze, a nawet polityce! I nie ma wcale wstydu. Grywa swoim znajomym na lirze... muszę przyznać, że lepiej niż najlepszy z naszych muzykantów. I jeszcze tańczy przed nimi! – Skrzywił się z niesmakiem. – Powiedziałem jej, że takie zachowanie uważam za nieprzyzwoite i absolutnie nieodpowiednie u żony konsula. Ona mi na to, że kiedy tańczy, bogowie i boginie przemawiają przez jej ciało, a jej przyjaciele to widzą i rozumieją, w przeciwieństwie do mnie. Wiedliśmy o to kłótnie tyle razy, że prawie już dałem za wygraną... – Decymus westchnął ciężko. – Muszę za to przyznać, że nie jest złą matką. Sempronia dobrze wychowała naszego małego Decymusa. Mimo młodego wieku bez zarzutu wypełnia też swoje oficjalne obowiązki jako żona konsula. Nigdy też publicznie nie przyniosła mi wstydu. Swojej... ekscentryczności... folguje tylko w domu. – Urwał w pół słowa i zwiesił ciężko głowę, niemal dotykając podbródkiem piersi. – Jeśli się nie mylę, to jednym z jej obowiązków jest nadzór nad nowinkami towarzyskimi w „Aktualiach”, prawda? – spytałem z lekkim naciskiem, przywołując go do rzeczywistości. Nie odezwał się, skinął tylko głową. Mrużąc oczy, wpatrywał się przez chwilę w portret Sempronii, po czym odwrócił się do niego plecami. – Czy Lucjusz wyjaśnił ci powód mojego niepokoju? – spytał. – Napomknął o tym, ale bardzo oględnie i dyskretnie. – W takim razie powiem ci to wyraźniej. Zrozum, Poszukiwaczu, sprawa jest... wyjątkowo żenująca. Lucjusz twierdzi, że potrafisz milczeć. Jeżeli się mylę i moje podejrzenia są bezpodstawne, to nie mogę pozwolić, by wieści o moich głupich obawach rozeszły się po całym Forum. Jeśli zaś mam rację... jeśli instynkt mnie nie zawodzi... wtedy tym bardziej nie mogę dopuścić do takiego skandalu. – Rozumiem, konsulu. Podszedł bardzo blisko i przyjrzał się mojej twarzy. To, co zobaczył, musiało go zadowalać. – A zatem... hmm... od czego tu zacząć? Zapewne od tego przeklętego woźnicy, jak sądzę. – Woźnicy? – Nazywa się Diokles. Słyszałeś o nim? Kiwnąłem głową. – Pewnie. Bierze udział w wyścigach rydwanów w zespole Czerwonych. – Tego nie wiem. Nie śledzę wydarzeń sportowych. Ale powiedziano mi, że ten Diokles jest sławnym zawodnikiem. A do tego bogatym, bardziej niż nawet aktor Roscjusz. To skandal, że w dzisiejszych czasach aktorzy i uczestnicy wyścigów mają większe dochody niż senatorowie. Nasi przodkowie na myśl o tym zapewne przewracają się w grobach. Pomyślałem w duchu, że moi przodkowie śpią znacznie spokojniejszym snem wiecznym niż przodkowie Decymusa Brutusa. Przytaknąłem jednak i spróbowałem powrócić do tematu. – Ten Diokles... – Należy do grona przyjaciół mojej żony. Tyle tylko, że jest jakby... kimś więcej niż przyjacielem. – Czy to tylko podejrzenie, konsulu? Czy też jesteś tego pewien? – Przecież mam oczy! – Powiedziawszy to, zdał sobie jednak sprawę z ironii, jaką niewątpliwie było powoływanie swojego słabego wzroku na wiarygodnego świadka, i westchnął. – Nigdy ich nie nakryłem, jeśli o to ci chodzi. Nie mam dowodu. Jednak za każdym razem, kiedy przyjaciele Sempronii zbierają się w naszym domu, rozkładając się na sofach i jeden przez drugiego deklamując poezje, oni dwoje zawsze jakimś cudem lądują sami gdzieś w kąciku. Coś szepczą, chichoczą... – Szczęki konsula zacisnęły się gniewnie. – Nie dam robić z siebie głupca, pozwalając mojej żonie na igraszki z kochankiem pod moim własnym dachem! Ostatnim razem wpadłem w taką furię, że... że urządziłem scenę. Wygoniłem ich wszystkich z domu i zapowiedziałem Sempronii, że Dioklesowi nie wolno nigdy więcej wejść w moje progi. Kiedy zaczęła protestować, zabroniłem jej raz na zawsze się z nim spotykać. Jestem w końcu jej mężem. Mam prawo decydować, z kim może przestawać, a z kim nie. Sempronia o tym wie. Dlaczego nie mogła po prostu mnie posłuchać? Ale nie, ona musiała się ze mną kłócić. Rzuciła się na mnie niczym harpia. Nigdy jeszcze nie słyszałem takich słów z ust kobiety! Tym lepszy dowód na to, że jej znajomość z tym mężczyzną wykraczała poza granice przyzwoitości. Ostatecznie zabroniłem jej spotkań z całym kręgiem jej podejrzanych przyjaciół i przykazałem nie ruszać się z domu, nawet gdyby w grę wchodziły jakieś oficjalne zobowiązania. Ma najzwyczajniej w świecie powiedzieć, że z powodu choroby żona konsula niestety nie będzie ich mogła wypełnić. Tak jest już od miesiąca. Napięcie w tym domu... – Jednak pozostał jeden obowiązek, z którego nie musiała zrezygnować. – Owszem, dyktowanie informacji towarzyskich do „Aktualiów”. Nie musi w tym celu wychodzić z domu. Żony senatorów... osoby szanowane są nadal mile widziane w naszym domu... przychodzą i dostarczają Sempronii wszelkich ploteczek, jakich tylko potrzebuje. Jeśli chcesz znać moje zdanie, rubryka towarzyska jest strasznie nudna, bardziej nawet niż wiadomości sportowe. Przeglądam ją tylko pobieżnie, żeby sprawdzić, czy wspomniane są jakieś ważne rodziny i czy ich nazwiska są prawidłowo zapisane. Sempronia o tym wie i dlatego pomyślała, że może tą drogą niepostrzeżenie przesłać Dioklesowi wiadomość. Spojrzał na portret, a ja widziałem, jak drgają mu zaciskane szczęki. – To określenie „mól książkowy” zwróciło moją uwagę, bo tak właśnie mnie pieszczotliwie przezywała, kiedy byliśmy świeżo po ślubie. Mój ty stary molu książkowy, mawiała. Podejrzewam, że teraz tak mnie nazywa za moimi plecami, śmiejąc się i dowcipkując z typami w rodzaju tego woźnicy! – A Safo? – Jej przyjaciele tak ją nieraz nazywają. – Dlaczego uważasz, że ta zaszyfrowana wiadomość skierowana jest właśnie do Dioklesa? – Wprawdzie nie interesuję się wyścigami, ale to i owo o nim wiem. Więcej nawet, niżbym chciał! Jego prowadzący koń nazywa się Wróbel. Jak zaczyna się ta wiadomość? „Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki. Łatwa zdobycz dla wróbla”. A ja jutro będę w Circus Maximus, by pokazać się publicznie na wyścigach. – A twoja żona? – Sempronia zostanie w domu. Nie zamierzam pozwolić jej na oczach tłumów pożerać wzrokiem tego prostaka! – Nie będziesz miał ochrony? – Oczywiście, że będę miał ochronę. Kto jednak wie, jaka w takim tłoku i zgiełku może się trafić sposobność, by spotkał mnie wypadek? Na Forum czy w senacie czuję się bezpieczny, jednak Circus Maximus to terytorium Dioklesa. Zna tam na pewno każdy najciemniejszy zaułek, każdą kryjówkę. I... jest jeszcze kwestia mojego wzroku. Jestem łatwiejszym celem niż inni i zdaję sobie z tego sprawę. Wie o tym również Sempronia, a w takim razie i ten woźnica. – Chciałbym się upewnić, czy dobrze cię rozumiem, konsulu. Uważasz, że przez ten tekst twoja żona komunikuje się z Dioklesem, a chodzi o zamach na twoje życie... Tylko nie masz na to żadnych dowodów i chcesz, żebym odkrył prawdę? – Zapewniam, że ci się to opłaci. – Ale dlaczego zwracasz się akurat do mnie? Ktoś taki jak ty ma na pewno własnych zaufanych ludzi, którzy potrafią się dowiedzieć, kto jest twoim sprzymierzeńcem, a kto wrogiem. Decymus Brutus niepewnie pokiwał głową. – Dlaczego zatem nie powierzysz tego zadania któremuś z nich? – Owszem, miałem takiego człowieka. Nazywał się Skorpus. Wkrótce po tym, jak odmówiłem Dioklesowi wstępu do mojego domu, wysłałem Skorpusa, by dowiedział się prawdy o tym woźnicy i mojej żonie. – I co odkrył? – Nie mam pojęcia. Jakiś czas temu ślad po nim zaginął. – Zaginął? – Do wczoraj, kiedy to jego ciało zostało wyłowione z Tybru poniżej Rzymu. Na jego ciele nie było żadnej rany. Wszyscy mówią, że musiał po prostu wpaść do rzeki i utonął. Bardzo to dziwne. – Dlaczego? – Skorpus był doskonałym pływakiem. Opuściłem dom konsula z listą wszystkich osób, o których Decymus Brutus wiedział, że należą do kręgu przyjaciół jego żony, oraz z pokaźną sakiewką srebra. Była to połowa mojego wynagrodzenia; pozostałą część miałem otrzymać tylko po dobrym wykonaniu zadania. Gdyby przypuszczenia konsula okazały się słuszne, a ja bym go zawiódł, nigdy nie otrzymałbym reszty zapłaty. Umarli długów nie spłacają. Do późnej nocy zbierałem informacje i dowiedziałem się wszystkiego, czego mogłem, na temat żony konsula i woźnicy rydwanu. Mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz nieporównanie lepiej ode mnie poruszał się w kręgu ludzi zamożnych i wpływowych, ale i ja miałem własne, kto wie czy nie użyteczniejsze kontakty. Uznałem, że najwięcej dowiem się o przyjaciołach Sempronii w łaźniach Seniusza. Tak zżyta grupa przyjaciół z pewnością odwiedzała termy w celach towarzyskich, parami lub w grupach, oczywiście mężczyźni i kobiety osobno. Masaż i gorąca kąpiel rozwiązują języki, a nieobecność osób przeciwnej płci świetnie robi na szczerość. Jeśli zdarzy się, że masażyści, masażystki, łaziebni i kąpielowi czegoś nie usłyszą, to znaczy, że nie było to nic, co warto byłoby wiedzieć. Czy Diokles i Sempronia byli kochankami? Być może tak, być może nie. Według moich informatorów z łaźni, przekazujących mi zasłyszane plotki z grona Sempronii, Diokles znany był z ciętego języka, a ona potrafiła docenić jego zjadliwy humor. Pomyślałem, że jest wcale prawdopodobne, iż ich stosunki ograniczają się do śmiechu i szeptów po kątach. Sempronia dobierała sobie przyjaciół, zarówno mężczyzn jak i kobiety dlatego, że ją bawili, cieszyli oko bądź pobudzali ją intelektualnie. Nie miała opinii kobiety łatwo ulegającej namiętności. Zapamiętanie, z jakim oddawała się tańcowi i deklamacji swoich wierszy, było tylko jednym z aspektów osobowości tej dziewczyny o żelaznej woli, która została żoną konsula i przeczytała każdy tom w jego bibliotece. Na temat spisku na życie konsula nie usłyszałem ani jednego szeptu. Przyjaciele Sempronii przyjęli wprawdzie zakaz wstępu do domu konsula i jej areszt domowy z niezadowoleniem, ale słuchając tego, co mówią kąpielowi, odniosłem wrażenie, że są raczej zdziwieni niż oburzeni. Dla tego kręgu Decymus Brutus był kimś w rodzaju zramolałego, niegroźnego głupca. Zakładali się nawet między sobą dla żartów o to, ile jeszcze czasu minie, nim stary mól książkowy podda się woli swojej żony, a ona powróci do dawnego życia towarzyskiego. Pewne odkrycie mnie jednak nieco zaskoczyło. Jeśli wierzyć niewolnikom z łaźni, znacznie gorętszym tematem rozmów była sprawa Sertoriusza, zbuntowanego rzymskiego wodza z Hiszpanii. Podobnie jak Lucjusz Klaudiusz, otoczenie Sempronii uważało, że Sertoriusz zamierza zagarnąć hiszpańskie prowincje i obwołać się królem. W przeciwieństwie do Lucjusza po cichu popierali jednak buntownika i jego rebelię. Decymus Brutus odprawił przyjaciół żony jako ludzi frywolnych, nie przywiązujących wagi do konwenansów, ale naiwnych w kwestii polityki. Próbowałem sobie wyobrazić, co takich dyletantów i lekkoduchów mogło pociągać w Sertoriuszu. Zastanawiałem się, czy chodzi li tylko o ten szczególny, słodko-gorzki urok jego desperackiego w gruncie rzeczy przedsięwzięcia? Z łaźni ruszyłem do Circus Maximus, a ściślej mówiąc, do kilku tawern, domów rozpusty i jaskiń hazardu, jakich nie brak w sąsiedztwie areny. Kiedy musiałem, kupowałem informacje za żywą gotówkę, ale często dość mi było wspomnieć imię Dioklesa, a ludzie sami zaczynali gadać. Na ogół wszyscy byli zgodni, że słynny woźnica ma wyraźny pociąg do młodych atletów. Jego obecną fascynacją był ponoć pewien nubijski akrobata, występujący publicznie w przerwach między gonitwami, a prywatnie, jak sądzono, po wyścigach w sypialni Dioklesa. Naturalnie historia z Nubijczykiem mogła być jedynie przykrywką dla innego, znacznie bardziej sekretnego romansu. W kwestii swoich kochanków Diokles mógł sam być przecież niezłym żonglerem. Jedno było pewne: podczas gdy wśród przyjaciół Sempronii żywe emocje budził Sertoriusz, cyrkową widownię, która za nic miała politykę, podniecała tylko myśl o jutrzejszych wyścigach. Mnie tymczasem dręczyła niejasna myśl, że niektórzy informatorzy coś przede mną ukrywają. Pod płynącym jak zwykle żwawo nurtem rozmów o koniach i grzechotu kości do gry, rubasznego śmiechu i częstych inwokacji do Wenus o szczęście w grze, dostrzegałem zalegający nieokreślony niepokój, a nawet złowieszcze napięcie. Być może należało to złożyć na karb normalnej nerwowej atmosfery nocy przed dniem ważnych wyścigów. Przyznać też muszę, że zdążyłem już wypić za dużo wina ze zbyt wieloma plotkarzami, by móc właściwie ocenić sytuację. Tak czy inaczej nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w Circus Maximus szykuje się coś podejrzanego. Kiedy opuszczałem gościnne okolice cyrku, piały już co ambitniejsze koguty. Wlokłem się przez Rzym jak przez mgłę, ale w końcu dobrnąłem na Eskwilin. Bethesda już nie spała (a może czekała na mnie całą noc). Oczy jej rozbłysły na widok sakiewki srebra, nieco już odchudzonej przez nocne wydatki. Ochoczo pochwyciła ją z moich rąk i złożyła w pustej domowej szkatule. Kilka godzin później, z głową boleśnie pulsującą od nadmiaru wina i niedostatku snu, znalazłem się z powrotem w gabinecie konsula. Zgodziłem się stawić w jego domu na godzinę przed pierwszym wyścigiem, by zdać mu relację ze swego dochodzenia. Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Plotki zasłyszane od łaziebnych i podchmielonych bywalców tawern brzmiały dość trywialnie nawet w moich własnych uszach, Decymus Brutus wysłuchał ich jednak w milczeniu, a kiedy skończyłem, pokiwał poważnie głową. Spojrzał z ukosa na portret swojej żony. – A zatem nic! Skorpus utonął, a Poszukiwacz niczego nie znalazł. Czyżbyś mnie jednak przechytrzyła, Sempronio? Portret nie odpowiedział. – Jeszcze nie skończyłem, konsulu – powiedziałem. – Pójdę dzisiaj na wyścigi. Będę miał oczy i uszy otwarte. Mogę jeszcze... – Dobrze, dobrze, jak chcesz – Decymus od niechcenia machnął ręką, by mnie odprawić, nie odrywając przy tym gniewnego spojrzenia od wizerunku Sempronii. Wyszedłem za niewolnikiem z gabinetu. W atrium przeciął nam drogę niewielki orszak. Zatrzymaliśmy się, aby przepuścić grupę kobiet towarzyszącą swojej pani w drodze z jednej części domu do drugiej. Pomiędzy nimi dostrzegłem burzę kasztanowych włosów poprzetykanych perłami. Zielone oczy napotkały mój wzrok i odwzajemniły spojrzenie. Kobieta klasnęła w dłonie i orszak stanął. Sempronia wysunęła się naprzód. Decymus Brutus miał rację: obraz absolutnie nie oddawał pełni jej urody. Była wyższa, niż się spodziewałem. Nosiła obficie udrapowaną stolę, ale i tak wyraźnie rysowała się pod nią figura, która najpierw skojarzyła mi się z elegancją i sprawnością, a dopiero potem z niewątpliwym powabem. Idealnie do niej pasowały jej smukłe, długie ręce i szyja. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym na jej ustach zakwitł ten wyniosły, wyzywający uśmiech, tak dobrze uchwycony przez portrecistę. – Jesteś nowy. Jeden z ludzi mojego męża? – stwierdziła raczej, niż spytała. – Ja... miałem sprawę do konsula – odparłem z rzadkim u mnie zająknięciem. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. – Masz podkrążone oczy. Wyglądasz, jakbyś całą noc spędził poza domem. Ludzie nieraz mogą napytać sobie biedy, wtykając nosy w nie swoje sprawy, zamiast grzecznie spać. W jej oku pojawił się błysk. Czyżby się ze mną drażniła? Powinienem był milczeć, ale czy ja kiedykolwiek umiałem trzymać język za zębami w takich sytuacjach? – Tak, jak to się przytrafiło Skorpusowi? Słyszałem właśnie, że... napytał sobie biedy. – Skorpusowi? – Sempronia udawała zdziwienie. – Ach tak, to ten sługus do wszystkiego mojego drogiego męża. Skorpus się utopił. – Wiem. – Dziwne. Słyszałam, że pływał nie gorzej od delfina. – I mnie się to obiło o uszy. – Cóż... – westchnęła. – Nieszczęścia chodzą po ludziach. Jej uśmiech przygasł. Dostrzegłem w jej oczach cień sympatii, ale i coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Taki miły człowiek, zdawało się mówić to spojrzenie; szkoda by było, gdybyś musiał zginąć. Sempronia dołączyła do swojej świty, a ja wkrótce znalazłem się na ulicy. Kiedy dotarłem do Circus Maximus, długa, wąska dolina między Palatynem i Awentynem była już tak zatłoczona, jakby zebrali się w niej wszyscy mieszkańcy Rzymu. Przepychałem się przez tłum oblegający stragany z jadłem i napojami, depcząc ludziom po palcach i bezskutecznie starając się unikać bolesnych zderzeń z cudzymi łokciami. Arena była już wypełniona niemal po brzegi. Wielu widzów ubranych było na biało lub czerwono, a ci, którzy sympatii dla wybranej drużyny nie manifestowali strojem, powiewali chorągiewkami w tych kolorach, by pokazać, komu kibicują. Omiotłem oczyma wydłużony owal stadionu, z trudem skupiając wzrok pośród tej oślepiającej mozaiki bieli i czerwieni, przywodzącej na myśl zbryzgany krwią śnieg. Zniecierpliwieni widzowie, nie mogąc się już doczekać rozpoczęcia wyścigów, klaskali, tupali, skandowali imiona swych idoli i prześcigali się w wymyślaniu beznadziejnie rymowanych okrzyków: „Gdy Diokles goni, górą Czerwoni!... Biali, biali, szybcy i wspaniali!” i tym podobnych perełek. Naraz przez tę wrzawę przebił się czyjś piskliwy głos. – Gordianusie! Tutaj! Dopiero teraz dostrzegłem Lucjusza Klaudiusza. Siedział przy przejściu, poklepując poduszkę na wolnym miejscu obok siebie. – Tutaj, Gordianusie! Otrzymałem dziś rano twoją wiadomość i posłusznie zająłem ci miejsce. Lepsze niż ostatnim razem, nie sądzisz? Nie za wysoko, nie za nisko i do tego z fantastycznym widokiem na linię mety. Miejsce było rzeczywiście bardzo dobre – siedzieliśmy tylko o parę rzędów wyżej i nieco na prawo od loży konsulów. Kiedy usiadłem, dostrzegłem znajomą szpakowatą głowę wyłaniającą się z prywatnego wejścia do loży. Decymus Brutus i Lepidus nadciągnęli wreszcie ze swoją świtą. A zatem konsul przynajmniej bezpiecznie dotarł na miejsce, pomyślałem. Bojowe okrzyki kibiców obu drużyn ucichły, ustępując radosnym wiwatom, a dwaj konsulowie odwrócili się i pomachali w stronę witającego ich tłumu. – Biedny Decy – odezwał się Lucjusz. – Sądzi, że ludzie wiwatują na jego cześć. Tymczasem cieszą się z jego przybycia tylko dlatego, że teraz wreszcie będą mogli obejrzeć wyczekiwane wyścigi. Zagrzmiały trąby i rozpoczęła się parada, którą powitały jeszcze głośniejsze wiwaty. Posągi bogów i bogiń sunęły wokół toru wyścigowego na wozach, na czele z Wiktorią o rozpostartych skrzydłach. Kiedy pojawiła się Wenus – umiłowana przez hazardzistów i kochanków – z trybun posypał się istny deszcz monet, które jej kapłani skwapliwie zbierali. Procesję zamykał olbrzymich rozmiarów pozłacany posąg Jowisza na tronie, ustawiony na wozie tak wielkim, że musiało go ciągnąć dwudziestu mężczyzn. Zaraz potem pojawili się woźnice, mający tego dnia brać udział w wyścigach, niespiesznie okrążając tor w rydwanach przystrojonych w barwy swoich drużyn. Dla wielu widzów byli oni prawdziwymi herosami. Każdego zawodnika, a nawet każdego prowadzącego konia (najlepsze zwierzęta cieszyły się nie mniejszą sławą od ludzi) witała burza okrzyków ich zwolenników, mieszając się w jeden ogłuszający ryk. Nie będąc nigdy ani nałogowym hazardzistą, ani zapalonym kibicem, rozpoznałem zaledwie paru woźniców. Jednak nawet ja znałem Dioklesa, najsłynniejszego zawodnika Czerwonych. Łatwo go było zauważyć, gdyż odznaczał się wyjątkowo szerokimi ramionami, szczeciniastą bródką i opadającą grzywą kruczoczarnych włosów. Kiedy nas mijał, uśmiechając się i machając do tłumu, próbowałem dostrzec reakcję Decymusa Brutusa. Udało mi się jednak dojrzeć zaledwie tył jego głowy. Czy uśmiech Dioklesa rzeczywiście nabrał ironicznego wyrazu, kiedy ten mijał lożę konsulów, czy też to tylko wyobraźnia płatała mi figle? Parada się skończyła i tor wyścigowy opustoszał. Pierwsze cztery rydwany zajęły pozycję na linii startu w północnym krańcu cyrku. Dwa rydwany Białych, główny razem z pomocniczym, którego zadaniem jest regulowanie tempa i blokowanie przeciwnika, miały się ścigać z dwoma rydwanami Czerwonych. – Dostałeś porządek wyścigów? – Lucjusz podniósł drewnianą tabliczkę. Wiele osób miało w rękach podobne i używało ich jako wachlarzy. Wyglądało to, jakby nad zakrwawionym śniegiem trzepotały skrzydłami wielkie brązowe ćmy. – Nie masz? – spytał Lucjusz. – Nie szkodzi, możesz korzystać z mojego. Zobaczmy, kto pojedzie w pierwszej gonitwie dnia... Na tabliczce znajdowała się lista wszystkich woźniców, ich kolory, a także imiona prowadzących koni w każdej z kwadryg. – Główny Czerwonych to Musclosus, powożący Ajaksem... to istny koński heros! Jedzie z nim w parze Epafrodytus, z pięciolatkiem Łatą. Nie znam tego konia. A z Białych wystartują teraz Tallus ze swoim Podejrzliwym i jego kolega Teres na Śnieżku. Nie sądzisz, że to śmieszne imię dla konia, nawet jeśli jest cały śnieżnobiały? Bardziej pasowałoby do szczeniaka, jak sądzę. Na Herkulesa, czy to już trąba rozpoczynająca wyścigi? Cztery rydwany ruszyły ostro naprzód i błyskawicznie znalazły się na pierwszej prostej. Kiedy tylko minęły białą linię, zaczęły zaciekle walczyć o pozycję na wewnętrznym, najkrótszym torze. W powietrze wzbiły się chmury pyłu. Baty świstały, gdy brali pierwszy ciasny wiraż wokół słupa oznaczającego półmetek i zawracali. Czerwoni wysunęli się na czoło – Epafrodytus skutecznie przeszkadzał głównemu zawodnikowi Białych, torując drogę Musclosusowi, podczas gdy Teres pozostał daleko w tyle i nie mógł wspierać swojego kolegi z drużyny. Do końca wyścigu pozostało jednak siedem okrążeń i wiele jeszcze mogło się wydarzyć. Lucjusz podskakiwał na swojej poduszce. Wszędzie wokoło widzowie zaczynali zakładać się między sobą nawzajem co do ostatecznego wyniku. – Ja jestem za Śnieżkiem! – krzyczał jakiś mężczyzna siedzący po drugiej stronie przejścia. Mężczyzna siedzący kilka rzędów niżej odwrócił się i odkrzyknął: – Drugi Biały? Oszalałeś? Stawiam dziesięć do jednego, że Śnieżek nie ma szans. Ile dajesz? Tak w Rzymie wygląda hazard na wyścigach: ktoś doznaje przebłysku intuicji, ktoś inny mu przeczy, a zakłady zawierane są pod wpływem impulsu i to zazwyczaj z obcymi ludźmi siedzącymi w pobliżu. Uśmiechnąłem się do Lucjusza, którego skłonność do takich spontanicznych zakładów była nieustannym przedmiotem żartów między nami. – Chciałbyś się przyłączyć do zakładu, Lucjuszu? – Och... nie – odparł, nie spuszczając oka z toru. Usłyszałem, jak mruczy do siebie pod nosem: – No dalej, Ajaks! Ruszaj się! Ajaks jednak nie wygrał. Nie wygrał też faworyt naszego nieznanego sąsiada, Śnieżek. Podczas ostatniego okrążenia na prowadzenie wysunął się główny koń Białych, Podejrzliwy, i to bez pomocy drugiego rydwanu, który do końca nie odrobił straty. Był to zupełnie nieoczekiwany obrót wydarzeń. Nawet ta część widowni, która kibicowała Czerwonym, przyjęła spontanicznymi owacjami taki przejaw sympatii Fortuny. – Całe szczęście, że nie postawiłeś na Ajaksa – powiedziałem od niechcenia. Lucjusz jednak tylko burknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i wlepił wzrok w swoją tabliczkę. Z każdą kolejną gonitwą byłem coraz bardziej pewien, że nigdy jeszcze nie widziałem swojego przyjaciela tak podekscytowanego. Podskakiwał nerwowo na dźwięk każdej rozpoczynającej wyścig trąby, wznosząc radosne okrzyki, kiedy jego ulubiony koń wygrywał, częściej jednak pochmurniejąc przy kolejnej porażce. Nie bardzo to rozumiałem, nie widziałem bowiem ani razu, by zakładał się z którymś z naszych sąsiadów. Regularnie bazgrał za to kredą jakieś liczby na odwrocie swojego porządku wyścigów, mamrocząc przy tym coś do siebie i kiwając głową. Zachowanie mojego przyjaciela nie pozwalało mi się skupić na wyścigach, a jeszcze bardziej niepokoił mnie posągowy spokój Decymusa Brutusa, siedzącego sztywno w loży konsulów. Tkwił tam tak nieruchomo, że zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zasnął. W końcu ze swoim słabym wzrokiem nie był w stanie śledzić przebiegu zawodów. Chyba żaden zabójca nie byłby tak nierozsądny, pomyślałem, by zaatakować konsula w biały dzień, na oczach dziesiątek ochroniarzy i tysięcy świadków. Mimo to ciągle czułem pewien niepokój i nieustannie rozglądałem się po tłumie, szukając jakichkolwiek oznak podejrzanego zachowania. Mając tak wiele na głowie, która w dodatku wciąż jeszcze nie dawała mi spokoju po przeżyciach ostatniej nocy, patrzyłem na kolejne gonitwy, prawie nie rejestrując przebiegu wydarzeń. Kiedy ogłaszano zwycięzców, ledwo docierały do mnie imiona koni: Błyskawica, Prosta Strzała, Jasnooki... W końcu nadeszła pora ostatniego wyścigu, w którym miał jechać Diokles. Kiedy podjeżdżał w swoim rydwanie do linii startu, wiwaty wybuchły z nową siłą. Jego konie miały wspaniałą, ozdobną uprząż, oczywiście w kolorze czerwonym. Prowadzący, Wróbel, płowa piękność o wspaniałych bokach, wyróżniał się złotym pióropuszem na czubku głowy. Diokles również przyodziany był w czerwień, a jedyny wyjątek stanowił jego biały naszyjnik. Zmrużyłem oczy. – Lucjuszu, dlaczego Diokles miałby mieć na sobie cokolwiek białego? – A ma? – Owszem. Spójrz na jego szyję. Masz równie dobry wzrok jak ja... – Perły – orzekł Lucjusz. – Wygląda mi to na sznur pereł. Raczej szykowny jak na woźnicę. Przytaknąłem. Diokles nie miał na sobie tego naszyjnika, kiedy jechał w otwierającej wyścigi paradzie. Był to prawdopodobnie jego talizman; niektórzy zawodnicy zakładają takie tuż przed występem, by przyniosły im szczęście – być może dar kochanki? Decymus Brutus w swojej loży siedział równie nieruchomo jak przedtem, nie okazując żadnej reakcji. Przy swoim słabym wzroku najprawdopodobniej w ogóle nie dostrzegł naszyjnika. Rozległ się dźwięk trąby. Rydwany runęły do przodu. Diokles od razu przejął prowadzenie, co tłum przyjął z rykiem aprobaty. Wszyscy go uwielbiali, nawet sami Biali i ich kibice. Nietrudno było się domyślić dlaczego. Było na co popatrzeć. Diokles w ogóle nie używał bicza, trzymał go za pasem obok sztyletu. Tego dnia miał w sobie coś magicznego. Zdawało się, że człowiek, rydwan i konie tworzą jeden organizm, kierowany wspólną wolą. Z każdym kolejnym okrążeniem coraz bardziej oddalał się od pozostałych zawodników, a podniecenie tłumu sięgało już zenitu. Kiedy przejechał jak wicher przez linię mety, nikt już nie siedział. Kobiety płakały, mężczyźni, ochrypli od krzyków, ledwo wydawali z siebie głos. – Nadzwyczajne! – orzekł Lucjusz. – Absolutnie! – przytaknąłem. I nagle poczułem przebłysk intuicji, moment zesłanej przez bogów jasności, o jaką się modlą hazardziści. – To rzeczywiście wspaniały zawodnik. Jaka szkoda, że dał się wciągnąć w to oszustwo. – Co takiego? O czym ty mówisz? – Lucjusz przyłożył dłoń do ucha, by lepiej mnie słyszeć wśród zgiełku. – Diokles ma wszystko: umiejętności, pieniądze, uwielbienie tłumów. Nie ma powodu oszukiwać. – Potrząsnąłem głową. – Tylko miłość mogłaby go skłonić do udziału w takim spisku. – Spisku? Cóż ty wygadujesz, Gordianusie? Co zobaczyłeś? – Patrzę na perły na jego szyi. Spójrz, wyciąga dłoń, by ich dotknąć przy swoim zwycięskim okrążeniu. Jak on ją musi kochać! Któż mógłby go za to winić? Żeby jednak dać się jej wykorzystać w taki sposób... – Mówisz o spisku Sempronii? Decy! Czyżby groziło mu niebezpieczeństwo? Lucjusz spojrzał w dół, ku loży konsulów. Nawet Decymus Brutus wstał, by razem z całą widownią wiwatować na cześć Dioklesa. Polityk nigdy nie przepuści okazji, by się przypodobać tłumowi. – Myślę, że twój przyjaciel nie musi się obawiać o swoje życie. Chyba że umrze ze wstydu. – Gordianusie, o czym ty mówisz? – Powiedz mi, Lucjuszu, dlaczego ani razu dzisiaj nie wziąłeś udziału w zakładach? I co mają znaczyć te numery na odwrocie twojej tabliczki? Jego rumiana twarz zaczerwieniła się jeszcze mocniej. – Cóż, skoro musisz wiedzieć, Gordianusie... Obawiam się, że... straciłem dziś niemałą sumę. – Jakim to sposobem? – To coś... coś nowego. Krąg graczy... utworzony przez same szanowane osoby. – Obstawiłeś konie, jeszcze zanim zaczęły się wyścigi? – Tak, postawiłem drobną sumkę na każdą z gonitw. Cóż, to nie jest takie głupie, prawda? Jeśli zna się konie i typuje najlepsze zespoły jeszcze przed zawodami, zanim emocje wezmą górę nad rozumem... – A jednak przegrywasz dziś znacznie częściej, niż wygrywasz... – Fortuna bywa kapryśna. Potrząsnąłem głową. – Ile osób należy jeszcze do tego kręgu? Wzruszył ramionami. – Wszyscy, których znam. A w każdym razie wszyscy ci, którzy coś znaczą. Sami najlepsi. Wiesz, co mam na myśli. – Tylko najbogatsi, chciałeś powiedzieć. Zastanawiam się, ile zainkasowali dzisiaj pomysłodawcy tego przedsięwzięcia. I ile tak naprawdę będą musieli wypłacić? – Gordianusie, do czego ty znowu zmierzasz? – Przyjrzyj się swojej tabliczce, Lucjuszu. Zaznaczyłeś wszystkich zwycięzców kredą, prawda? Przeczytaj mi to. Nie kolory drużyn ani imiona woźniców, tylko same konie. – Podejrzliwy... to był pierwszy wyścig. Potem Błyskawica... Prosta Strzała... Jasnooki... Złoty Sztylet... Kuropatwa... A niech mnie! Na Herkulesa! Gordianusie, ty chyba nie myślisz, że ta wzmianka w „Aktualiach”... – „Mól książkowy wysunie jutro łeb z kryjówki. Łatwa zdobycz dla wróbla, ale kuropatwom głód zajrzy w oczy. Jasnooka Safo mówi: Bądź podejrzliwy! Sztylet uderza szybciej od błyskawicy. Albo lepiej: strzały. Niech Wenus zdobędzie wszystko” – zacytowałem z pamięci. – Przecież to lista koni i to samych zwycięskich. – Ale jak to możliwe? – Wiem jedno, Lucjuszu... Fortuna nie ma z tym nic wspólnego. Opuściłem zatłoczony stadion i pospieszyłem przez puste ulice. Decymusa Brutusa zatrzymają z pewnością ceremonie zakończenia wyścigów. Miałem może godzinę, zanim konsul dotrze do swego domu. Niewolnik przy drzwiach mnie rozpoznał. Zmarszczył brwi. – Mój pan... – Jest jeszcze w Circus Maximus. Zaczekam na niego. Tymczasem powiedz, proszę, swojej pani, że ma gościa. Niewolnik uniósł brwi, ale zaprowadził mnie bez słowa do pokoju przyjęć, przylegającego do atrium. Światło zachodzącego słońca odbijało się w fontannie szemrzącej w ogrodzie i wpadało do wnętrza dziesiątkami tańczących po suficie złotych plamek. Nie musiałem długo czekać. Sempronia przyszła sama, bez choćby jednej niewolnicy u boku. Nie uśmiechała się. – Odźwierny zaanonsował cię jako Gordianusa Poszukiwacza. – Tak. To ja. Spotkaliśmy się już tego ranka. – Pamiętam. To ty węszyłeś dla Deciego dzisiejszej nocy, myszkując w łaźniach Seniusza i tych wszystkich paskudnych miejscach wokół Circus Maximus. Owszem, doszły mnie o tym słuchy. Mam własnych informatorów. Po co tutaj przyszedłeś? – Zastanawiam się, co powinienem powiedzieć twojemu mężowi. Przez chwilę taksowała mnie wzrokiem. – A co ci się wydaje, że wiesz? – Decymus Brutus sądzi, że ty i woźnica Diokles jesteście kochankami. – A co ty o tym myślisz, Poszukiwaczu? – Myślę, że to prawda, ale nie mam na to żadnych dowodów. Pokiwała głową. – Czy to wszystko? – Twój mąż sądzi, że chcieliście go dzisiaj zabić. Sempronia się roześmiała. – Drogi stary mól książkowy! – westchnęła. – Małżeństwo z Decym to najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Jestem żoną konsula! Dlaczego, na Hades, miałabym chcieć jego śmierci? Wzruszyłem ramionami. – Źle zrozumiał zaszyfrowaną wiadomość, którą zamieściłaś w „Aktualiach”. – Którą... wiadomość? – A zatem było ich więcej? No tak, to oczywiste. Trudno o lepszy sposób komunikowania się z kochankiem, kiedy ty jesteś tu zamknięta, a on ma zakaz wstępu do waszego domu. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób udało ci się w ogóle przekonać Dioklesa, by ustawił dzisiejsze wyścigi. Skrzyżowała ramiona i patrzyła na mnie badawczo. – Diokles mnie kocha – odrzekła po chwili. – Obawiam się, że bardziej niż ja jego, ale czy Wenus kiedykolwiek była sprawiedliwa? Zrobił to z miłości, jak sadzę. No i dla pieniędzy. Diokles zdobył dzisiaj majątek, podobnie jak pozostali zawodnicy, którzy przyłączyli się do naszego układu. Nie wyobrażasz sobie nawet, o jakich sumach mówię. W grę wchodzą miliony. Pracowaliśmy nad tym miesiącami. Zorganizowaliśmy krąg zakładów, przekupiliśmy zawodników... – My? Chcesz powiedzieć, że wszyscy twoi przyjaciele brali w tym udział? – Niektórzy. Ale większość zrobiliśmy we dwójkę, ja i Diokies. – Zmarszczyła brwi. – I akurat wtedy Decy musiał mieć ten swój napad zazdrości. Trudno wyobrazić sobie gorszy moment. Do wyścigów został niecały miesiąc! Musiałam znaleźć jakiś sposób, by komunikować się z Dioklesem. I wymyśliłam ogłoszenia w „Aktualiach”. – Musisz mieć niesamowitą siłę... – Perswazji? – Miałem raczej na myśli twoje zorganizowanie. – Jak mężczyzna? – Sempronia się roześmiała. – Jednak ciągle jest jeszcze coś, czego nie mogę zrozumieć. Co zamierzasz zrobić z milionami sestercji, Sempronio? Nie uda ci się przecież ukryć takiej ilości pieniędzy przed mężem. Będzie chciał wiedzieć, skąd się wzięła taka fortuna. Spojrzała na mnie przenikliwie. – A ty jak uważasz, co z nimi zrobię? – Myślę, że... chcesz się ich pozbyć. – W jaki sposób? – Podejrzewam, że... wyślesz je za granicę. – Dokąd? – Do Hiszpanii. Dla Kwintusa Sertoriusza, tego zbuntowanego wodza. Sempronia nagle pobladła; jej twarz zrobiła się niemal równie biała jak perły zdobiące jej włosy. – Ile żądasz, Gordianusie? Potrząsnąłem głową. – Nie przyszedłem tutaj, by cię szantażować. – Nie? Skorpus przyszedł właśnie po to. – Szpieg twojego męża? Czy i on odkrył prawdę? – Wiedział tylko, że wyścigi miały być ustawione. Zdawało mu się, że to go upoważnia do partycypowania w zyskach. – Musi być ich sporo do podziału. Pokręciła głową. – Skorpus nigdy nie miałby dosyć. – I dlatego utonął. – Diokles się tym zajął. W pobliżu cyrku nie brakuje ludzi, którzy zgodzą się zrobić coś takiego za marne pieniądze, zwłaszcza dla kogoś takiego jak on. Szantażyści na nic lepszego nie zasługują. – Czyżbyś mi groziła, Sempronio? – To zależy. Czego ode mnie chcesz, Poszukiwaczu? Wzruszyłem ramionami. – Prawdy. To jedyna rzecz, która może mnie zadowolić. Dlaczego akurat Sertoriusz? Czemu ryzykujesz tak wiele... właściwie wszystko... by wesprzeć jego rebelię? Czy łączą was więzy krwi? A może ktoś, kogo kochasz, oddał się jego sprawie? A może po prostu ty i Sertoriusz jesteście... – Kochankami? – Zaśmiała się bez wesołości. – Czy tylko to przychodzi ci do głowy? Uważasz, że skoro jestem kobietą, to muszę kierować się w życiu wyłącznie namiętnością? Nie potrafisz sobie wyobrazić, że kobieta też może mieć własne poglądy polityczne, własne przekonania, własne plany, zupełnie nie związane z jej mężem czy kochankiem? Nie muszę się zresztą przed tobą tłumaczyć, Gordianusie. Skinąłem głową. Zacząłem chodzić tam i z powrotem po pokoju, cały czas czując na sobie jej wzrok. Słońce chyliło się powoli nad horyzontem. Odbity od fontanny blask muskał ciepłym dotykiem moją twarz. W każdej chwili mógł wrócić Decymus Brutus. Co miałbym mu powiedzieć? W końcu podjąłem decyzję. – Pytałaś, czego od ciebie chcę, Sempronio. Przyszło mi właśnie do głowy, że w tych okolicznościach nie od rzeczy byłaby pewna rekompensata... Następnego dnia w południe siedziałem obok Lucjusza Klaudiusza w jego ogrodzie, rozkoszując się razem z nim słonecznym blaskiem i kubkiem wina. Woreczki pełne monet, które z sobą przyniosłem, skutecznie odwróciły uwagę mojego przyjaciela od świeżej kopii „Aktualiów”. Zmiótł arkusze pergaminu ze stolika, wysypał na blat zawartość mieszków w jeden czubaty kopczyk i układał monety w stosiki, radośnie je przeliczając. – Nie brakuje ani sestercji! – zawołał, klaszcząc w dłonie. – Jest tu wszystko, co straciłem wczoraj na wyścigach. Ale jak ci się udało, Gordianusie, odzyskać moje pieniądze? – To już, Lucjuszu, musi na zawsze pozostać moją tajemnicą. – Skoro się upierasz... Ale to miało coś wspólnego z Sempronią i jej woźnicą, prawda? – Jak sekret, to sekret. Lucjusz westchnął. – Ta twoja dyskrecja może człowieka zirytować, Gordianusie. Ale czegoś się dzięki tobie nauczyłem. Już nigdy nie dam się wciągnąć w takie matactwo! – Żałuję tylko, że nie mogę sprawić, by wszyscy odzyskali stracone wczoraj pieniądze. Ich ta lekcja będzie, niestety, kosztować znacznie więcej niż ciebie, Lucjuszu. Organizatorzy tego spisku chyba nie będą próbować niczego takiego po raz drugi. Miejmy nadzieję, że rzymskie wyścigi znów będą czyste i uczciwe. Lucjusz skinął głową. – A co najważniejsze, Decy jest bezpieczny i nic mu już nie zagraża. – Cały czas był bezpieczny. Ani przez chwilę nic mu nie groziło. – Nieładnie jednak z jego strony, że nie zapłacił ci reszty twojego wynagrodzenia. Wzruszyłem ramionami. – Kiedy spotkałem się z nim w jego domu wczoraj wieczorem, nie miałem dla niego żadnych nowych informacji. Zatrudnił mnie, bym wykrył spisek na jego życie, a to mi się przecież nie udało. A co by było, pomyślałem, gdybym powiedział konsulowi wszystko? O niewierności Sempronii, o sfałszowaniu wyników wyścigów, kręgu zakładów, szantażu, jakiego próbował Skorpus, o jego morderstwie i wreszcie o wywrotowych poglądach Sempronii i jej poparciu dla Sertoriusza? W obawie przed skandalem Decymus Brutus po prostu by wszystko zatuszował. Sempronia nie stałaby się wierniejszą żoną niż dotychczas i nikt nie odzyskałby straconych w nieuczciwych zakładach pieniędzy. Zostałem zatrudniony, by dyskretnym działaniem ocalić życie konsula. Moje zobowiązania wobec niego ustały w chwili, gdy się przekonałem, że w rzeczywistości nie grozi mu żaden zamach. Oczywiście, jak zawsze, będę dyskretny do końca. – Mimo wszystko, Gordianusie, Decy zachował się jak pospolity skąpiec, nie płacąc ci całego należnego honorarium... Nie mogłem wyjawić Lucjuszowi, że brakującą część wynagrodzenia zapłaciła mi Sempronia. Tylko w taki sposób mogłem ocalić własną skórę. Przekonałem ją, że dając mi resztę obiecanej mi przez jej męża sumy, zapewnia sobie moje milczenie. Dzięki temu uniknąłem losu Skorpusa. Jednocześnie poprosiłem ją, by zwróciła Lucjuszowi wszystkie pieniądze, jakie postawił na wyścigach, co wydawało się uczciwym rozwiązaniem. Lucjusz otoczył dłońmi stos monet, jak gdyby chcąc się ogrzać ich blaskiem. Uśmiechnął się smętnie. – Wiesz co, Gordianusie? Jako prowizję za odzyskanie moich pieniędzy proponuję ci... hm... co powiesz na pięć procent całej sumy? Wstrzymałem oddech i rzuciłem okiem na monety leżące na stole. Bethesda ucieszyłaby się niezmiernie, widząc domową szkatułę wypełnioną po brzegi. Uśmiechnąłem się do Lucjusza i uniosłem brew. – Nie patrz tak na mnie, Gordianusie! – Niby jak? – Och, już dobrze! Niech będzie dziesięć procent. Ale ani sestercji więcej! Znikający cyklop Eko był silnie wzburzony. Z początku tylko tyle mogłem się domyślić – że jest rozgniewany i bliski płaczu. W takich chwilach dojmująco odczuwałem jego niemotę. Zazwyczaj całkiem sprytnie umiał wyrażać swoje myśli za pomocą gestów i mimiki, ale nie wtedy, kiedy coś go wyprowadziło z równowagi. – Uspokój się – powiedziałem cicho, kładąc mu dłonie na ramionach. Był w tym wieku, kiedy chłopaki strzelają w górę jak ogrodowe tyki. Przemknęła mi przez głowę myśl, że jeszcze niedawno, trzymając ręce na tej samej wysokości, mógłbym go poklepać po czubku zwichrzonej wiecznie czupryny. – A teraz powiedz mi, co się stało. Mój przybrany syn wziął głęboki oddech i z wolna wrócił do siebie. Potem złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą przez zarośnięty ogród do swojego pokoju znajdującego się w przeciwległej części domu. W jasnym świetle poranka wpadającym przez małe okno rozejrzałem się po spartańskim wnętrzu: wąskie łóżko, jedno składane krzesło i mała drewniana skrzynia na ubrania. Jednak to nie na swoje meble Eko zwrócił moją uwagę, lecz na długą półkę- niszę w ścianie, wymurowaną mniej więcej na wysokości kolan. Pamiętałem, że zwykł trzymać tam swoje chłopięce skarby: małe łódki wystrugane z drewna, skórzana piłka do trygona, bryłki barwnego szkła do egipskich gier planszowych. Teraz półka była wymieciona do czysta, a miejsce dziecinnych zabawek – domyśliłem się, że powędrowały do skrzyni z jego ubraniami – zajmowała gromadka figurek z wypalanej gliny, przedstawiających okropne potwory z legend. Była tam Meduza z wężowymi włosami, jednooki cyklop, lew nemejski i liczne inne, których na pierwszy rzut oka nie rozpoznałem. Figurki były niezgrabne, ale pomalowane na żywe kolory; wiedziałem, że Eko bardzo je lubi. Garncarz z warsztatu nad Tybrem lepił je w wolnych chwilach z resztek gliny i płacił nimi Ekonowi za drobne prace, jakie chłopak czasami dla niego wykonywał. Wracał wtedy do domu uradowany i dość natrętnie się chwalił nowym nabytkiem i przede mną, i przed Bethesdą. Ja oczywiście się pilnowałem, aby gorliwie je podziwiać, ale moja ukochana nałożnica nie kryła niezadowolenia. Wychowała się w Egipcie i miała odmienne od rzymskich – powiedzmy otwarcie, bardziej przesądne – zapatrywania. Dla mnie gliniane potworki Ekona były nieszkodliwe i zabawne, ona widziała w nich coś niesmacznego, a nawet złowrogiego. Nie zdawałem sobie sprawy, jak jego kolekcja urosła od ostatniego razu, kiedy tu zaglądałem. Teraz naliczyłem piętnaście sztuk, ustawionych w równy szereg. – Dlaczego mi je pokazujesz? – spytałem. Eko wskazał na trzy luki w szeregu. – Chcesz powiedzieć, że trzech potworów brakuje? Pokiwał energicznie głową. – Ale gdzie się mogły podziać? Wzruszył ramionami, a dolna warga zaczęła mu drżeć. Przedstawiał w tej chwili uosobienie dojmującego smutku. – Których ci brakuje? Od kiedy? Eko wskazał na pierwsze puste miejsce w szeregu, a potem wykonał bardzo skomplikowaną pantomimę: bezgłośnie warczał, szczerzył zęby i kłapał szczęką, aż wreszcie zrozumiałem, że chodzi o Cerbera, trójgłowego psa Plutona. Przesunął potem wyprostowaną dłonią za ułożonym poziomo przedramieniem (znak zachodzącego słońca) i podniósł w górę dwa palce. – Cerber zginął przedwczoraj? Kiwnięcie głową. – Dlaczego mi od razu nie powiedziałeś? Eko wzruszył ramionami, krzywiąc się. Zrozumiałem, że z początku myślał, iż sam gdzieś zgubił figurkę. I tak się toczyła nasza rozmowa; ja zadawałem pytania, Eko odpowiadał gestami, aż w końcu się dowiedziałem, że poprzedniego dnia zniknął jego Minotaur, a dziś rano Hydra. Za pierwszym razem Eko był tylko zdziwiony, za drugim się zaniepokoił, a teraz był nie na żarty zdenerwowany. Patrzyłem na puste miejsca w równym szeregu glinianych potworków, w zamyśleniu drapiąc się po podbródku. – No, no... poważna sprawa – powiedziałem w końcu. – Nic innego ci nie zginęło? Eko pokręcił głową. – Jesteś pewien? Przewrócił oczami i zatoczył ręką krąg, wskazując kolejno na łóżko, krzesło i skrzynię, jakby chciał powiedzieć: „Mam tak niewiele własnych rzeczy, że chyba bym zauważył, gdyby czegokolwiek brakowało”. Figurki Ekona nie były wiele warte. Poważny włamywacz z pewnością zabrałby raczej jedną z bransolet Bethesdy albo zwój pergaminu z mojej biblioteki. O ile jednak mogłem się zorientować, przez ostatnie parę dni nic innego z domu nie zginęło. Był to czas, kiedy nie miałem niewolnika – to znaczy, żadnego poza Bethesdą, którą właściwie trudno było już tak określić, skoro najczęściej wygrywała trafiające się nam pojedynki woli. W domu przebywaliśmy zatem tylko we troje. Od trzech dni nie zaglądał do nas żaden domokrążca; na nieszczęście dla mojego domowego budżetu żaden klient nie zgłaszał się też z zapotrzebowaniem na usługi Gordianusa Poszukiwacza. Uniosłem brwi. – Masz szczęście, Ekonie, że akurat nie mam żadnych zleceń, więc mogę się zająć rozwiązaniem tej zagadki. Prawdy jednak nie da się ponaglić. Zastanowię się nad tym jakiś czas... może się prześpię z tym problemem... i zobaczymy, czy coś wydedukuję. Bethesdy przez większość tego dnia nie było w domu – wybrała się na zakupy na rynek oraz zanieść moje buty do szewca. Ja miałem sprawę do załatwienia na Forum, a także specjalną misję na ulicy Gipsowników. Dopiero późnym wieczorem, kiedy Eko poszedł już do siebie spać, a my dwoje wyciągnęliśmy się leniwie na sofach po kolacji – skromnym posiłku złożonym z polewki z soczewicy i nadziewanych daktyli – znalazłem czas, by opowiedzieć Bethesdzie o problemie chłopaka. – Zniknęły? Co noc jedna? – powtórzyła. W ciepłym blasku płonących w żelaznym koszu bierwion zdawało mi się, że na jej ustach widzę lekki uśmiech. Światło wydobywało też ciemnorude, bliskie koloru wina pasma w jej ciemnych włosach, które farbowała henną. Bethesda była piękna o każdej porze dnia i nocy, ale chyba najpiękniejsza właśnie wieczorem w blasku czerwonawych płomieni. Obok niej leżała czarna kotka Bast, pozwalając jej gładzić swoje miękkie futerko. Patrząc na te pieszczoty, doznałem ukłucia zazdrości. Koty były w Rzymie czymś rzadkim, a już udomawianie ich, jak to niektórzy robią z psami, zakrawało na ekstrawagancję. Bethesda wyniosła ten i podobne dziwne zwyczaje z Egiptu. Jej poprzednia kotka, też nazwana imieniem bogini Bast, zginęła jakiś czas temu; tę nabyła od kupca ze statku w Ostii. Żyliśmy z tą bestią w jako tako przyjaznych stosunkach, dopóki nie próbowałem wejść pomiędzy nią a jej panią, kiedy nadchodziła jej kolej na porcję karesów. – Tak, potworki znikały kolejno – potwierdziłem, odchrząknąwszy. – Pewnie nic ci o tym nie wiadomo? – Mi? Skąd pomysł, że ja miałabym mieć z tym coś wspólnego? – spytała, unosząc brwi. Przysiągłbym, że przez krótką, niesamowitą chwilę jej twarz i pyszczek kocicy miały identyczny wyraz – tajemniczy, wyniosły, niedostępny. Poruszyłem się niespokojnie. – Może... – Urwałem i wzruszyłem ramionami. – Może sprzątałaś jego pokój... i figurka spadła i się rozbiła... – Ach, więc według ciebie jestem nie tylko niezdarna, ale na dodatek ślepa? Gdybym stłukła jedną z jego maszkar, chyba wiedziałabym o tym – odparła chłodno. – Zwłaszcza gdyby mi się to przytrafiło trzy razy pod rząd. – Oczywiście. Mimo to biorąc pod uwagę, co o nich myślisz... – A co, według ciebie, o nich myślę, panie? – spytała, wbijając we mnie kocie spojrzenie. – No... wiem, że ich nie lubisz... – Biorę je takie, jakie są. Dla was to tylko kawałki martwej gliny, zabawki zrobione przez kiepskiego garncarza. Ech, Rzymianie! Tyle wiary pokładacie w garstce swoich bogów, którzy uczynili was wielkimi, że już nie dostrzegacie drobnych bóstw zamieszkujących wasze własne domostwa. W każdej z tych figurek Ekona jest iskierka życia. To niemądre, przynosić ich do domu aż tyle, skoro tak mało o nich wiemy. Wiesz, panie, co ja o tym myślę? Te trzy, których brakuje, mogły odejść z własnej woli. – Co takiego? Sądzisz, że po prostu zeskoczyły z półki i wybrały się w świat? – Kpisz sobie, panie, ale kto wie, czy te trzy nie były nieszczęśliwe w towarzystwie pozostałych. Albo też tamte się zmówiły i je wygnały. Bethesda mówiła coraz głośniej i uniósłszy się na sofie, siadła sztywno wyprostowana. Bast, niezadowolona ze zmiany pozycji, zeskoczyła i odeszła urażona. – Bethesdo, to niedorzeczne. Przecież to tylko bryłki malowanej gliny! Dziewczyna popatrzyła na mnie przeciągle, rozluźniła się i położyła z powrotem. – Skoro tak mówisz, panie... – Chodzi o to, że dla Ekona te figurki są bardzo ważne. Jest z nich dumny, są jego własnością. Sam na nie zarobił. – Oczywiście, panie. Jako zwykła niewolnica, cóż mogę wiedzieć o zarabianiu i własności... Jej ton nie zdradzał współczucia dla Ekona, a już na pewno nie było w nim najmniejszej nutki skruchy. Ja zaś coraz bardziej się utwierdzałem w postanowieniu, by rozwiązać zagadkę znikających potworów. Tej nocy, kiedy Bethesda zasnęła, wyśliznąłem się z łóżka i przekradłem do ogrodu, skąpanego w srebrnym blasku pełni księżyca. W rogu, za jedną z kolumn portyku, odszukałem mój dzisiejszy zakup z ulicy Gipsowników – ciasno tkany płócienny woreczek z garścią gipsowego pyłu. Po chwili byłem już w pokoju Ekona. Przez okienko wlewało się dość bladego światła, abym mógł się zorientować, że chłopak mocno śpi. Zanurzyłem dłoń w woreczku i rozsypałem cieniutką warstwę gipsu na podłodze pod półką z figurkami. Pył był tak lekki, że drobna jego chmurka przez chwilę się utrzymywała w powietrzu, połyskując w smudze księżycowych promieni; drażniąc mi oczy i nozdrza. Cichutko wyszedłem z pokoju, odłożyłem woreczek na dawne miejsce i wróciłem do sypialni. Delikatnie wsunąłem się pod koc i dopiero wtedy kichnąłem solidnie. Bethesda coś mruknęła i odwróciła się na drugi bok, ale się nie obudziła. Rano zbudziły mnie ptaki w ogrodzie. Nie, nie przyjemny świergot skowronka, ale kłótliwe skrzeczenie dwóch srok. Nacisnąłem poduszkę na uszy, ale nie pomogło. Zaczął się dzień. Wstając, niechcący kopnąłem but, który Bethesda postawiła wieczorem przy łóżku. Opadłem na czworaki, żeby go wyciągnąć... i znieruchomiałem na widok czterech małych przedmiotów leżących na podłodze przy samej ścianie, bezpośrednio pod miejscem Bethesdy. Do Cerbera, Minotaura i Hydry dołączył teraz jeszcze cyklop. No, no... powiedziałem sobie w duchu, powoli podnosząc się na nogi. Rozsypywanie gipsu okazało się jednak zbędne. A może nie? Jeśli Bethesda nie będzie się chciała przyznać do występku, zmusi ją do tego dowód w postaci białego pyłu na podeszwach jej sandałów. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na myśl o jej zmieszaniu. Ciekawe, czy nadal będzie twierdzić, że gliniane potworki same zeskoczyły z półki z niezrozumiałym zamiarem przywędrowania pod nasze łóżko? Pogwizdując starą etruską piosenkę i ciesząc się z góry na pożywne śniadanie, ruszyłem spacerkiem przez ogród ku jadalni znajdującej się w przeciwnej części domu. Sroki dalej wykłócały się o coś nad moją głową, wpadając w moją melodię skrzekliwym dysonansem. Bast siedziała w plamie słonecznego światła i pozornie nie zwracając uwagi na śmigające tam i z powrotem ptaszyska, starannie myła różowym języczkiem prawą łapkę. Ledwo zdążyłem zasiąść na sofie, kiedy do jadalni wpadł zdenerwowany Eko. Podbiegł do mnie i zaczął wymachiwać rękami w niezrozumiałych gestach. – Wiem, wiem – powiedziałem, powstrzymując go uniesioną dłonią. – Nic nie mów. Zniknął twój cyklop. Eko aż się cofnął zdumiony, po czym zmarszczył brwi i popatrzył na mnie pytająco. – Skąd wiem? Hmm... W tej chwili z kuchni wypłynęła Bethesda z misą dymiącej owsianki. Odchrząknąłem. – Bethesdo... – zacząłem. – Zdaje się, że Ekonowi zginęła kolejna figurka. I co ty na to? Postawiła misę na trójnożnym stoliku i zaczęła nalewać owsiankę do trzech mniejszych misek. – Co chciałbyś, abym powiedziała, panie? – spytała, nie odrywając oczu od wykonywanej czynności. Jej twarz nie wyrażała niczego. Westchnąłem, prawie żałując, że zmusza mnie do zdemaskowania swej drobnej szarady. – Mogłabyś zacząć od... Od przeproszenia Ekona, chciałem już powiedzieć, ale przeszkodziło mi ciche kichnięcie. Nie była to Bethesda ani Eko. Kichnęła... kocica. Bethesda podniosła na mnie wzrok. – Tak, panie? Mogłabym zacząć od... czego? Poczułem, że palą mnie policzki. Odchrząknąłem, zacisnąłem usta. Wstałem z sofy. – Ekonie, jeżeli chcesz kiedyś zostać Poszukiwaczem jak twój ojciec, zapamiętaj sobie jedno: zawsze zachowuj chłodny umysł i nie wyciągaj pochopnych wniosków. Nocą zastawiłem pułapkę na złodzieja. Jeśli pójdziemy teraz obejrzeć miejsce przestępstwa, myślę, że odkryjemy jego ślady. Śladów było sporo. Sznurek drobnych kocich łapek odciśniętych w gipsowym pyle wiódł ku półce, drugi w przeciwną stronę. Idąc tropem ledwo widocznych białych kropek, podążyliśmy z Ekonem z jego pokoju wzdłuż portyku, dookoła atrium i aż do naszej sypialni. Tu, na ciemnej posadzce, wyraźniej było widać linię drobinek gipsu. Odkrycie zwędzonych przez zwierzę potworków pozostawiłem synowi. Wydał z siebie nieartykułowany pomruk, rzucił się na podłogę i zanurkował pod łóżko, po czym wysunął się z powrotem z ukochanymi figurkami przyciśniętymi do piersi. W oczach miał wyraz ulgi zmieszanej z radosnym triumfem. Podekscytowany odłożył je na bok, by móc się ze mną porozumiewać. Przycisnął do nosa złożone kciuki i palce wskazujące i przesunął je na boki, naśladując kocie wąsy. – Tak, to Bast zabierała ci figurki – przytaknąłem. Eko wzruszył ramionami w przesadnym geście, trzymając otwarte dłonie pionowo. – Dlaczego? Tego to ja już nie wiem. My, Rzymianie, nie znamy się tak na kotach jak Egipcjanie, którzy z nimi żyją i je czczą od zarania czasu. Myślę, że tak jak niektóre psy, łasice czy sroki, także koty zdradzają skłonność do kradzieży drobnych przedmiotów w sobie tylko wiadomym celu. Twoje potworki w sam raz mieszczą się w jej pyszczku. Na pewno nie robiła tego tobie na złość, żadnej też nie uszkodziła. Najwyraźniej traktowała je z szacunkiem. Spojrzałem na kotkę. Stała w drzwiach obok Bethesdy i patrzyła na mnie z nieprzeniknionym wyrazem bursztynowych oczu, absolutnie nie przyznając się do winy i nie okazując ani trochę skruchy. Otarła się o łydki dziewczyny, wysoko unosząc ogon, i dostojnie odmaszerowała do ogrodu. Bethesda uniosła brwi i spojrzała mi w oczy, ale się nie odezwała. Tej nocy, po dniu wypełnionym licznymi zajęciami, jak zwykle położyłem się obok niej. Przyjęła mnie cokolwiek chłodno, ale nic nie powiedziała. Nastąpiła długa chwila niezręcznej ciszy. – Chyba powinienem cię przeprosić – odezwałem się w końcu pierwszy. – Za co? Uznałem, że najlepszą metodą będzie obrócenie mojej pomyłki w żart. – Doprawdy, to było głupie z mojej strony. Wiesz, prawie podejrzewałem, że to ty zabrałaś Ekonowi te figurki. – Tak? W mdłym księżycowym świetle nie mogłem odcyfrować jej miny. Czy się na mnie gniewała? Była rozbawiona? Nie obchodziło jej to? – Tak. Naprawdę cię podejrzewałem. Ale oczywiście od początku winna była Bast. Kocica w tym momencie nagle wskoczyła na łóżko, przeszła przez nas oboje i umościła się między Bethesdą i ścianą, mrucząc głośno. – Tak, figurki zabierała Bast – powtórzyła Bethesda. Odwróciła się do mnie tyłem i położyła dłoń na grzbiecie kotki. Mruczenie rozbrzmiało jeszcze głośniej; w moich uszach był to niemal lwi ryk. – Skąd jednak wiesz, że to nie ja ją do tego namówiłam? Na to już odpowiedzi znaleźć nie umiałem. Biała sarna Stary senator był dalekim kuzynem mojego przyjaciela Lucjusza Klaudiusza i kiedyś łączyła ich bliska zażyłość. Tylko dlatego zgodziłem się z nim spotkać – potraktowałem to jako przysługę dla Lucjusza. Kiedy temu jednak niebacznie wyrwało się po drodze do domu senatora, że sprawa ma coś wspólnego z osobą Sertoriusza, cmoknąłem z niezadowoleniem i o mały włos nie zawróciłem. Już wtedy miałem dziwne uczucie, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. Możecie to nazwać proroczą wizją, jeśli wierzycie w takie rzeczy. Senator Gajusz Klaudiusz mieszkał w willi na Awentynie. Niezbyt elegancka to dzielnica, niemniej pośród ciasnych sklepików i brzydkich nowych kamienic stoi tam sporo starych patrycjuszowskich domów. Fasada jego willi była skromna, ale to nic nie znaczyło; posiadłości rzymskich nobilów często bywają niepozorne – przynajmniej od zewnątrz. Stary odźwierny rozpoznał Lucjusza od razu (nie ma w Rzymie drugiego takiego człowieka z okrągłą jak księżyc w pełni twarzą, zwichrzoną rudą czupryną i roztańczonymi zielonymi oczyma) i zaprowadził nas do atrium, gdzie głośno pluskała i szumiała fontanna, choć nie było tam przez to ani trochę chłodniej w ten bezchmurny dzień w środku lata. Czekając na pojawienie się gospodarza, spacerowaliśmy tam i z powrotem po niewielkim ogrodzie. W taki upał okiennice wszystkich pokojów wychodzących na atrium były szeroko otwarte. – Zdaje się, że twojemu kuzynowi ostatnio się licho powodzi? – zagadnąłem. – Skąd taka opinia, Gordianusie? – Lucjusz lekko ściągnął usta. – Nie przypominam sobie, abym coś takiego powiedział. – Przyjrzyj się, w jakim stanie jest jego dom. – Jest bardzo elegancki. Gajusz zbudował go jako młody człowiek i nigdy się stąd nie wyprowadził. – Wydaje się raczej skąpo urządzony. – Widziałeś popiersia jego przodków w niszach westybulu, prawda? – Lucjusz odrobinę zadarł nos. – Jakich lepszych ozdób wymaga dom patrycjusza? Pomimo jowialnego usposobienia Lucjusz czasami nie mógł się powstrzymać od podobnych snobistycznych uwag. – Owszem, ale mam wrażenie, że twój kuzyn jest, albo był, wielkim miłośnikiem sztuki. – Dlaczego tak uważasz? – Popatrz na mozaikę, na misterny wzór akantu. Piękna robota. Albo te malowidła w niektórych pokojach. To chyba sceny z Iliady. Nawet stąd widać, że to prawdziwe arcydzieła. Lucjusz uniósł brwi. – Kuzyn Gajusz rzeczywiście wyróżnia się dobrym gustem. Ale dlaczego sądzisz, że źle mu się powodzi? – Z powodu rzeczy, których nie widzę. – No nie, Gordianusie, doprawdy! Jak możesz, wszedłszy po raz pierwszy do nieznanego domu, twierdzić, że czegokolwiek w nim brakuje? Widzę wnętrza pokojów równie dobrze jak ty i wszystkie wyglądają na dostatecznie wyposażone. – Właśnie. Dostatecznie. Po człowieku, który zbudował taki dom i zamówił takie malowidła i mozaikę, spodziewałbym się czegoś więcej. Gdzie elegancko rzeźbione meble? Wszystko tu wygląda na pospolite sprzęty, jakie każdy może kupić na ulicy Stolarzy. Gdzie obrazy w pięknych ramach, portrety i bukoliczne sceny tak dzisiaj modne? – Skąd przypuszczenie, że Gajusz kiedykolwiek kolekcjonował podobne rzeczy? – Stąd, że widzę na ścianach jaśniejsze prostokąty w miejscach, gdzie kiedyś wisiały. Na tym pustym cokole pośrodku fontanny też musiała stać swego czasu jakaś niemała rzeźba. Niech zgadnę: Diana z łukiem, a może dyskobol? – Hmm... Był to całkiem udany pijany Herkules. – Takie rzeczy nie znikają z patrycjuszowskiego domu bez powodu. Ta willa jest jak pusty kredens, albo jak rzymska matrona bez biżuterii. Gdzie urny, wazy, wszystkie te kosztowne drobiazgi, jakie spodziewałbym się ujrzeć u starego, bogatego senatora? Zlicytowane na pokrycie długów, jak sądzę. Kiedy twój kuzyn je posprzedawał? – W ciągu ostatnich paru lat – wyznał z westchnieniem Lucjusz. – Obraz po obrazie, mebel po meblu. Myślę, że do tej pory malowidła ścienne i mozaika też by zmieniły właściciela, gdyby nie to, że są częścią domu i nie można ich sprzedać osobno. Kuzyn Gajusz źle wyszedł na wojnie domowej. – Poparł niewłaściwą stronę? – Przeciwnie! Gajusz był niezłomnym zwolennikiem Sulli. Ale jego jedyny syn, mój rówieśnik, wszedł przez małżeństwo do rodziny sprzyjającej Mariuszowi i zaszkodziły mu koneksje żony. Ścięto go, gdy Sulla został dyktatorem. Pozostawił jednak spadkobiercę, wnuka Gajusza, chłopca o imieniu Mamercus, który nie ma jeszcze dwudziestu lat. Gajusz przejął nad nim opiekę, ale musiał też przejąć długi swego syna, a były one ogromne. Biedaczysko! Wojna rozbiła jego rodzinę, zabrała mu syna i praktycznie wszystko, co posiadał. Rozejrzałem się jeszcze raz wokoło. – Sama willa wygląda na dość wartościową – zauważyłem. – Na pewno, ale to wszystko, co Gajuszowi zostało. Cały majątek się ulotnił. Podobnie jak młody Mamercus. – Wnuk? – Uciekł do Hiszpanii! To złamało serce jego dziadka. – Do Hiszpanii? Ach, to dlatego wspomniałeś o Sertoriuszu... Wojna domowa, o której mówił Lucjusz, skończyła się przed sześciu laty. Mariusz przegrał, Sulla został dyktatorem. Pozbył się wrogów, zreorganizował państwo, po czym ustąpił, pozostawiając senat i urzędy miejskie w rękach swoich wybranych zauszników. Stronnicy Mariusza – ci, którzy przetrwali okres proskrypcji i zachowali głowy – starali się nie zwracać na siebie uwagi. Jednakże w Hiszpanii wciąż jeszcze tliły się ostatnie resztki oporu w osobie Kwintusa Sertoriusza. Buntowniczy wódz nie tylko nie chciał się poddać, ale wręcz ogłosił się prawowitą głową państwa rzymskiego, spadkobiercą dawnego senatu sprzed dyktatury Sulli. Niezadowoleni żołnierze Mariusza i zdesperowani senatorowie uciekali z Rzymu do Hiszpanii i przyłączali się do Sertoriuszowego rządu na wychodźstwie. Poza własnymi legionami wodzowi udało się nakłonić do opowiedzenia się po jego stronie także miejscową ludność. W sumie Sertoriusz przedstawiał poważną siłę, której senat w Rzymie nie mógł ignorować, ale też nie mógł jej pokonać. – Chcesz powiedzieć, że młody Mamercus uciekł do Sertoriusza? – Na to wygląda – przytaknął Lucjusz, kręcąc z dezaprobatą głową; po chwili jednak jego uwagę zwróciła okazała róża. – Ależ ona pięknie pachnie! – Czyli wnuk odrzucił politykę dziadka i pozostał lojalny wobec rodziny po kądzieli? – Chyba tak to można określić. Gajusz jest naprawdę zdenerwowany. Ach, głupota młodości! Nikt, kto staje u boku Sertoriusza, nie ma przed sobą żadnej przyszłości. – A jaka przyszłość czekałaby tego młodzieńca, gdyby został w Rzymie z dziadkiem? Sam powiedziałeś, że Gajusz jest bankrutem. – To kwestia lojalności, Gordianusie, i godności rodu. Lucjusz wypowiedział te słowa z wymuszoną lekkością. Widziałem, że robi co może, żeby nie zabrzmiało to protekcjonalnie. Wzruszyłem ramionami. – Być może chłopak chce być lojalny w stosunku do ojca i dlatego przyłączył się do ostatniego ogniska oporu wobec frakcji Sulli. Ale rozumiem cię, Lucjuszu. To rzeczywiście tragedia rodzinna, jakich aż za wiele w dzisiejszych czasach... czego jednak twój kuzyn może chcieć ode mnie? – To chyba oczywiste... Chce, aby ktoś... ach, ale oto i on we własnej osobie! – Kuzynie Lucjuszu! Niechże cię uściskam! Do atrium wszedł nikłej postury starzec w senatorskiej todze, szeroko otwierając ramiona na powitanie krewniaka. Trudno o większy kontrast, pomyślałem. Gajusz był od Lucjusza znacznie starszy, ale przy tym wyższy i szczuplejszy. Lucjusz miał rumianą cerę, od senatora zaś tchnęło surową szarością, nie tylko przez siwiznę i zmarszczki, ale także z wyrazu twarzy i postawy. Jak jego dom, Gajusz wydawał się odarty ze wszystkich zbędnych ozdób do samej kwintesencji swojej osoby. Po chwili dwaj krewniacy wypuścili się z objęć. – Wiedziałem, Lucjuszu, że mnie nie zawiedziesz. To jest ten człowiek? – Tak, przedstawiam ci Gordianusa zwanego Poszukiwaczem. – Miejmy nadzieję, że nie bez racji. – Gajusz Klaudiusz patrzył na mnie nie z protekcjonalną wyższością, do jakiej nawykłem u patrycjuszy, ale badawczo, jakby chciał ocenić, czy mogę mu się przydać. – Wygląda na solidnego – orzekł w końcu. – Ach, ale jakiż ze mnie sędzia charakterów, skoro pozwoliłem własnemu synowi wżenić się w rodzinę popleczników Mariusza, a potem nie przewidziałem, że mój wnuk zamierza podążyć tym samym szlakiem! – Tak, właśnie wyjaśniałem Gordianusowi stan rzeczy – wtrącił Lucjusz. – I jest gotów przyjąć zlecenie? – Właściwie to dopiero do tego dochodziliśmy... W postawie senatora musiała jeszcze tkwić jakaś ostatnia warstewka dumy, w tym momencie bowiem ujrzałem, jak z niego opada. Spojrzał na mnie błagalnie. – Ten chłopiec jest wszystkim, co mi pozostało! Muszę przynajmniej wiedzieć, co się z nim dzieje i dlaczego postąpił tak szalenie, i czy nie da się mu przemówić do rozumu. Zrobisz to dla mnie, Gordianusie? – A co właściwie miałbym zrobić, senatorze? – Odnaleźć go! Jedź do Hiszpanii. Przekaż mu wiadomość ode mnie. Przywieź mi go tu z powrotem! Odchrząknąłem. – Chciałbym się upewnić, Gajuszu, czy cię dobrze zrozumiałem. Mam się zapuścić na terytorium Sertoriusza? Zdajesz sobie sprawę, że cała Hiszpania jest w ogniu wojny. Niebezpieczeństwa... – Zażądasz pewnie wysokiej zapłaty... – Gajusz załamał ręce. – Kwestia zapłaty nie ma znaczenia – wtrącił Lucjusz. – Obawiam się, że ma jak najbardziej – sprzeciwiłem się, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Spostrzegłem jednak spojrzenie, jakie wymienili z Gajuszem. No tak, Gajusz nie ma pieniędzy, ale to Lucjusz wypłaci mi honorarium, a on, jak dobrze wiedziałem, może sobie pozwolić na szczodrość. Zlecenie będzie zatem pochodzić i od starego senatora, i od mojego przyjaciela. Poczułem się tym bardziej zobowiązany do jego przyjęcia. I takim to sposobem znalazłem się kilka dni później na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii, nieopodal miasteczka Sucro [Dzisiejsza Alcira.], leżącego niedaleko ujścia rzeki o tej samej nazwie. Nie byłem sam. Po długim namyśle, a właściwie walce z sobą, zdecydowałem się zabrać Ekona. Z jednej strony mogłem się spodziewać niebezpiecznych sytuacji; kto wie, co się może podróżnemu przytrafić w obcym kraju ogarniętym wojną? Z drugiej jednak strony zwinny i bystry czternastolatek, który jako małe dziecko zdołał przetrwać na rzymskiej ulicy, i to pomimo niemoty, nie jest złym towarzyszem w takich nieprzewidywalnych okolicznościach. Poza tym dla jego własnego dobra uznałem, że Eko powinien poznać trochę świata i nabrać obycia w podróżach, dopóki jest jeszcze młody – zwłaszcza że koszty tej edukacji miał pokryć Lucjusz Klaudiusz. Pierwszy etap, morski, przebyliśmy na statku kupieckim, płynącym z Puteoli do Mauretanii [Dzisiejsze północne Maroko.]. Za rozsądną sumę kapitan zgodził się nas wysadzić po drodze w Nowej Kartaginie, na ziemi hiszpańskiej. Poszło to względnie dobrze. Piraci ścigali nas tylko raz i nasz doświadczony kapitan bez trudu im się wymknął; Eko zaś cierpiał na chorobę morską tylko przez pierwszy dzień czy dwa. Wylądowawszy na brzegu, rozpytaliśmy się o miejsce pobytu Sertoriusza i ruszyliśmy na północ, aż dogoniliśmy go pod Sucro, gdzie się znaleźliśmy zaledwie dwa dni po wielkiej bitwie na nadrzecznych polach. Według miejscowych armia Sertoriusza poniosła ciężkie straty, mówiono nawet o dziesięciu tysiącach poległych; nie lepiej jednak wyszedł z bitwy przeciwnik, rzymski wódz, cudowne dziecko stronnictwa Sulli – Pompejusz (obecnie już trzydziestolatek), który sam został ranny, choć niezbyt ciężko. Teraz obie strony się przegrupowywały, a najświeższa plotka głosiła, że wkrótce ma nadciągnąć z północy z posiłkami kolega Pompejusza, Metellus. Mieszkańcy Sucro wstrzymywali oddech, czekając na kolejne starcie dwóch armii. Przedostanie się do obozu Sertoriusza okazało się łatwiejsze, niż sądziłem. Brakowało tam tradycyjnej, sztywnej dyscypliny legionistów; być może przy takiej zbieraninie hiszpańskich barbarzyńców i rzymskiej hołoty utrzymanie rygoru było po prostu niemożliwe. W obozie panowała atmosfera raczej koleżeńska, a równie przyjaźnie witano kręcących się wszędzie miejscowych, oferujących żołnierzom jadło, napitek, różne drobne towary, a wcale nierzadko i siebie. Jednym słowem, jarmark i święto, i to pomimo wielkiej porażki doznanej zaledwie przed kilkudziesięcioma godzinami. Morale armii Sertoriusza musiało być rzeczywiście wysokie. Zacząłem pytać o Mamercusa Klaudiusza, opisując go słowami Gajusza – dziewiętnastoletni patrycjusz, wysoki, smukły, z miłą twarzą i gęstą czarną czupryną, niedawno przybyły. Wśród ogorzałych rzymskich weteranów i ich hiszpańskich sojuszników taki ktoś musiał się wyróżniać; i rzeczywiście, wystarczyło kilka pytań (i tyleż drobnych monet), aby skierowano nas do jego namiotu. Lokalizacja mnie zaskoczyła. Znalazłem go prawie w samym środku obozu, a zatem, jak należało domniemywać, blisko kwatery samego Sertoriusza. Pomimo młodego wieku i braku doświadczenia Mamercus Klaudiusz musiał być dla niego znaczną zdobyczą, dowodem dla jego rzymskich podkomendnych, że zbuntowany wódz wciąż może przyciągać młodzież z najlepszych rodów i że jego sprawa ma przed sobą przyszłość, a nie jest tylko kurczowym trzymaniem się przeszłości. To rozumowanie okazało się bliższe prawdy, niż myślałem. Kiedy poprosiłem stojącego przed namiotem centuriona, aby zaanonsował mnie Mamercusowi, usłyszałem, że nie ma go u siebie, a na pytanie, gdzie w takim razie mam go szukać, odpowiedział, bym spróbował w namiocie wodza. Ruszyliśmy zatem z Ekonem w tamtą stronę; łatwo można było go poznać, gdyż otaczała go cała falanga straży. Kłębił się tam też niemały tłumek petentów, czekających na przyjęcie – tubylców szukających okazji do zarobku na dostawach lub pokrzywdzonych i domagających się rekompensaty bądź też mających jakieś inne pilne interesy do załatwienia. Eko postukał kantem dłoni w drugą, wyprostowaną pionowo, na znak, że trafiliśmy na mur nie do przebycia: „Nigdy się nie dostaniemy do tego namiotu”. – Ach, ale my wcale nie musimy tam wchodzić – uspokoiłem go. – Chcemy tylko, żeby ktoś, kto już tam jest, wyszedł na zewnątrz, a to zupełnie inna sprawa. Ominąłem kolejkę i podszedłem do samego wejścia, ignorując wrogie spojrzenia czekających. Stanąłem przy człowieku na jej początku i chrząknąłem, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Odwrócił głowę ku mnie i rzucił mi jadowite spojrzenie, mówiąc coś w miejscowym języku. Widząc, że nie rozumiem, powtórzył po łacinie: – Gdzie się pchasz? Teraz ja wchodzę. Wynocha! – Chcesz się widzieć z Kwintusem Sertoriuszem? – spytałem. – Jak wszyscy tutaj. Czekaj na swoją kolej! – Ale ja nie chcę się dostać do wodza. Chcę tylko, aby ktoś przekazał wiadomość pewnemu człowiekowi, który prawdopodobnie mu towarzyszy. Mógłbyś to dla mnie zrobić? – spytałem uprzejmie, poklepując się znacząco po wiszącym u pasa mieszku, który odpowiedział miłym dla ucha brzękiem. – Zapytasz o młodego Rzymianina o imieniu Mamercus Klaudiusz. Powiesz mu, że ktoś przybył z bardzo daleka, aby się z nim zobaczyć. – No, nie wiem... – Mężczyzna patrzył na mnie nieufnie, ale nagle się rozjaśnił, jakby odbijając blask sestercji, którą położyłem mu na dłoni. W tej chwili podszedł doń strażnik, zrewidował pobieżnie w poszukiwaniu ukrytej broni, po czym kazał mu wchodzić. Nie czekaliśmy długo. Wkrótce z namiotu wyszedł chudy młodzieniec. Jego odzież wyglądała jak szyta na niższego, lecz tęższego mężczyznę; już wcześniej zauważyłem, że wielu młodszych oficerów Sertoriusza przyodzianych jest tak przypadkowo. Młody człowiek poprawił na sobie skórzaną kamizelkę, która najwyraźniej piła go pod pachami, i rozejrzał się z niezadowoloną miną. Kiedy nasze oczy się spotkały, kiwnięciem głowy wskazałem, by spotkał się ze mną na boku. – Ty jesteś Mamercus Klaudiusz? Przybywam z wiadomością od... – Co ty sobie myślisz, idioto? Dlaczego mnie tak bezczelnie wyciągnąłeś z namiotu wodza? – Mamercus był zły, ale mówił cicho. – No tak, w sumie mogłem stanąć grzecznie na końcu kolejki i czekać jak inni... – Kim jesteś? – Nazywam się Gordianus. Ludzie zwą mnie Poszukiwaczem. To mój syn, Eko. Przyjechaliśmy aż z Rzymu. Przysłał mnie twój dziadek. Mamercus w pierwszej chwili był zaskoczony, ale zaraz uśmiechnął się melancholijnie. – Ach, tak... Biedny dziadek! – Zaiste, biedny – przytaknąłem. – Tym biedniejszy, że pozbawiony twojego towarzystwa. – Dobrze się czuje? – Na ciele owszem, ale jego duszę zżera niepokój o ciebie. Przynoszę ci od niego list. Wyciągnąłem małą, składaną tabliczkę, pieczołowicie chronioną przez całą podróż. Dwie cienkie drewniane płytki związane były wstążką i zapieczętowane kawałkiem czerwonego wosku, w którym Gajusz Klaudiusz odcisnął swój pierścień. Mamercus złamał pieczęć, otworzył tabliczkę i wbił wzrok w jej woskowaną powierzchnię, na której jego dziadek własnoręcznie wydrapał rylcem swą prośbę. Na sekretarza nie było go już stać. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby reakcja Mamercusa była cyniczna i wzgardliwa. Niejeden niecierpliwy, wyzuty z majątku i rozgoryczony młodzieniec na jego miejscu odrzuciłby taki dowód troski zaniepokojonego dziadka, zwłaszcza jeśli ów dziadek zawsze popierał tę władzę, przeciwko której on się buntuje. Mamercus zachował się jednak inaczej. Obserwowałem szybkie ruchy jego źrenic, gdy przebiegał wzrokiem wzdłuż rzędów liter, i zauważyłem, że zalśniły od łez. Zacisnął mocno zęby, żeby powstrzymać drżenie szczęki. Ogarnięty bólem wyglądał równie chłopięco jak Eko. Gajusz Klaudiusz nie trzymał treści listu w tajemnicy; przeciwnie, nalegał, abym sam go przeczytał. Mój najdroższy wnuku, krwi moja, co cię skłoniło do tak niemądrego wyboru? Czy sądziłeś, że sprawisz przyjemność cieniowi swego ojca, przyłączając się do tej beznadziejnej walki przeciwko tym, którzy go zniszczyli? Jeśli tylko taka droga by ci pozostała, gdyby twoje własne imię i przyszłość legły w gruzach wraz z życiem twoich rodziców... wówczas honor mógłby wymagać od ciebie takiego desperackiego kroku. Ale ty wciąż masz w Rzymie moją protekcję, mimo upadku swojego ojca, i wciąż możesz zrobić karierę. Oczywiście dziś jesteśmy żałośnie ubodzy, ale razem znajdziemy wyjście z tego nieszczęścia! Przecież najlepszą zemstą na wrogach będzie dla ciebie odrodzenie rodzinnej fortuny i zrobienie kariery państwowej, abyś mógł, dożywszy mojego wieku, spojrzeć wstecz na długie życie i na świat, w którego kształtowaniu miałeś swój udział. Nie niszcz swojego życia! Proszę cię, błagam, ucisz swoje namiętności i pozwól sobą pokierować rozumowi. Wracaj! Człowiek, który odda ci ten list, ma dość pieniędzy na twoją podróż. Mamercusie, synu mojego syna, błagam bogów, bym mógł cię wkrótce oglądać! Po długiej chwili Mamercus złożył tabliczkę i zawiązał wstążkę. Mówiąc do mnie, odwrócił wzrok, w czym przypominał swego dziadka. – Dziękuję ci za przywiezienie tego listu. Czy to wszystko? – Właśnie – podchwyciłem. – Czy to wszystko? Znam jego treść. Czy spełnisz jego prośbę? – Nie. Zostaw mnie teraz samego. – Jesteś pewien, Mamercusie? Nie zechcesz się nad tym zastanowić? Mam przyjść później? – Nie! Moje zlecenie od Gajusza było jednoznaczne: miałem odszukać Mamercusa, doręczyć list i pomóc mu, gdyby się na to zdecydował, uciec bez szwanku ze służby Sertoriusza. Nie byłem zobowiązany przekonywać go do odjazdu. Przebyłem jednak długą drogę i widziałem najpierw ból senatora, a teraz reakcję jego wnuka. Gdyby młodzieniec przyjął list wzgardliwie, gdyby nie okazał miłości dla dziadka, to byłby dla mnie koniec sprawy. Ale on zareagował zupełnie inaczej. Nawet w tej chwili, po sposobie, w jaki delikatnie, niemal pieszczotliwie dotykał drewnianej tabliczki i dyskretnie ocierał oczy, widziałem, że przeżywa nagły przypływ uczucia dla starca, a może też niepewności co do dokonanego wyboru. Uznałem, że mądrze będzie zmienić temat. – Widzę, że dobrze ci się powodzi u boku Sertoriusza – zagadnąłem. – Lepiej, niż oczekiwałem w tak krótkim czasie – przyznał Mamercus. Wsunął tabliczkę pod pachę i uśmiechnął się przekornie. – Wódz ochoczo mnie przyjął. Od razu dał mi funkcję przy sztabie, choć nie mam żadnego doświadczenia. Popatrzcie, powiedział wszystkim, oto młody Klaudiusz przybywa aż z Rzymu, by do nas dołączyć. Ale nie martw się, synu, rzekł, będziemy szybciej z powrotem w Rzymie, niż myślisz, a wtedy to ci przeklęci słudzy Sulli będą szukać swoich głów! – I uwierzyłeś w to? Czy dlatego chcesz z nim zostać? Mamercus się nagle zirytował. – Pytanie, dlaczego ty tu jeszcze jesteś, Gordianusie. Ja ci już odpowiedziałem. Teraz odejdź! W tej chwili przed namiotem wodza rozległy się gromkie wiwaty. Usłyszałem wykrzykiwane imię Sertoriusza i obejrzawszy się, zobaczyłem, że wódz wychodzi z namiotu. Sertoriusz był wysokim, postawnym mężczyzną o mocno zarysowanej szczęce, a jego uśmiech emanował pewnością siebie. W jakiejś dawnej bitwie stracił oko. Inny mężczyzna mógłby się wstydzić takiego defektu, o nim jednak mówiono, że uważa swą skórzaną opaskę za odznaczenie honorowe, podobnie jak liczne blizny na muskularnych nogach i ramionach. Wśród śmiertelników trafiają się ludzie o niemal boskim, charyzmatycznym uroku, widocznym na pierwszy rzut oka. Kwintus Sertoriusz był jednym z nich. Patrzyłem na człowieka od razu budzącego zaufanie, za którym inni podążą bez zbędnych pytań, czy to na chwałę, czy na śmierć. Wiwaty, którymi i żołnierze, i miejscowi interesanci powitali jego pojawienie się, były absolutnie szczere i spontaniczne. I nagle wrzawa ucichła, zastąpiona gasnącymi, pełnymi respektu szeptami. Popatrzyliśmy na siebie z Ekonem zdziwieni. Wiwaty były zrozumiałe, ale to? Była to cisza przesycona nabożnym szacunkiem, jaką można napotkać w świątyniach na Forum podczas pewnych prastarych rytuałów, ledwo słyszalny szmer szeptanych uwag i modłów. I wtedy dostrzegłem niezwykłe stworzenie, które wyszło z namiotu za wodzem. Była to młoda sarna. Futro miała zupełnie białe, bez jakiejkolwiek plamki. Dreptała za Sertoriuszem jak wierny psiak, a kiedy się zatrzymał, trąciła go nosem w udo i zadarła głowę w oczekiwaniu na pieszczotę. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem. Ciszę przełamały liczne głosy, a wśród obco brzmiących słów dosłyszałem urywki łacińskiej mowy: – Biała sarna! Biała sarna! – Oboje wyglądają na uradowanych... to musi oznaczać dobre wieści! – Diana! Błogosław nas, bogini! Błogosław Kwintusa Sertoriusza! Sertoriusz się uśmiechnął, zaśmiał nawet krótko i nachyliwszy się nad zwierzęciem, ujął jego głowę w obie dłonie i pocałował w same nozdrza. To wywołało wzmożoną falę okrzyków – i czyjś głośny, szczekający śmiech. Mój kochany niemy syn śmieje się przedziwnie; przypomina to bardziej ryk osła, niestety. Sarna nastawiła uszu i schowała się za Sertoriusza, potykając się niezdarnie o własne nogi. Głowy się odwracały, ludzie patrzyli na nas podejrzliwie. Sertoriusz też spojrzał w naszą stronę, marszcząc brwi. Spostrzegł Mamercusa, a potem przyjrzał mi się z zaciekawieniem. – Mamercusie Klaudiuszu! – zawołał. – Zastanawiałem się, gdzie zniknąłeś. Zbliż się! Wódz ruszył ku nam, przeciskając się przez tłum. Sarna i strażnicy szli za nim krok w krok. Z zaskoczeniem ujrzałem w orszaku dziewczynę, która nie mogła być starsza od Ekona. Śliczne dziecko, z czarnymi oczami i policzkami niczym płatki białej róży. Cała ubrana na biało, z włosami upiętymi do góry i owiniętymi chustą wyglądała jak kapłanka i tak się też nosiła, patrząc wprost przed siebie i krocząc między żołnierzami z gracją i pewnością siebie ponad swój wiek. – Biała sarna... i ta dziewczyna... – odezwałem się. – Mamercusie, kim ona jest? Młodzieniec jednak tylko rzucił mi złe spojrzenie i wyszedł naprzeciw Sertoriuszowi. Dogoniłem go i schwyciłem za ramię. – Słuchaj, spróbuję znaleźć dziś nocleg w Sucro. Gdybyś zmienił zdanie... Wyrwał się z mego uścisku i odszedł, nie oglądając się za siebie. O nocleg w Sucro nie było trudno. W miasteczku była tylko jedna tawerna z pokojami do wynajęcia. Teraz świeciła pustkami. Bitwa między Sertoriuszem i Pompejuszem odstraszyła podróżnych, a prawdopodobieństwo kolejnej nie pozwalało im powrócić. Właścicielem okazał się wyglądający na siłacza Celt z kędzierzawą czarną brodą, niejaki Lacro. Mimo problemów związanych z wojną zdawał się być w dobrym humorze i z radością powitał dwóch gości płacących żywą gotówką, zapraszając nas na wino i pogawędkę w głównej izbie. Rodzina Lacrona mieszkała nad brzegami Sucro od pokoleń. Przechwalał się z dumą bogatą w ryby rzeką i pięknem wybrzeża. Jego ulubionym zajęciem były wyprawy łowieckie na bagna u ujścia, gdzie zawsze jest pełno ptaków, a z mułu można wygrzebać smaczne skorupiaki. Z jego myśliwskich opowieści wynikało, że ostatnio wiele czasu spędzał na bagnach, choćby po to, żeby się trzymać z daleka od wojny. Nie narzekał jednak na nią, najwyżej rzucił grubym słowem w Pompejusza i Metellusa. Lacro był zagorzałym stronnikiem Sertoriusza i wysławiał go za zjednoczenie różnych plemion celtyckich i iberyjskich Hiszpanii. Nie miał nic przeciwko Rzymianom, jak powiedział, dopóki są podobni do Sertoriusza; jeśli trzeba było Rzymianina, aby poprowadzić jego lud, to widać wola bogów. Kiedy oznajmiłem mu, że tego samego dnia byliśmy w obozie jego idola i nawet widzieliśmy go z bliska, Lacro był pod wrażeniem. – A widzieliście białą sarnę? – Tak, widzieliśmy. Rzadko się zdarza, żeby ktoś trzymał podobne zwierzę dla zabawy. – Ona nie jest dla zabawy! – Lacro był wzburzony samym pomysłem. – Biała sarna została zesłana Sertoriuszowi jako dar Diany. Bogini przez nią przemawia do niego. Sarna przepowiada Sertoriuszowi przyszłość. – Naprawdę? – A jak udawałoby mu się tak długo wychodzić zwycięsko z każdej bitwy, choć Rzym nasyłał na niego armię za armią? Myślicie, że po prostu miał szczęście? Nie, jego chronią bogowie! Biała sarna jest świętym zwierzęciem. – Rozumiem... – odrzekłem, ale widocznie bez dostatecznego przekonania. – Ech wy, Rzymianie! Podbiliście świat, ale utraciliście bogów. Widziałeś białą sarnę na własne oczy i pomyślałeś, że to zabawka! Ale Sertoriusz jest inny. – Skąd on wziął to zadziwiające zwierzę? – Powiadają, że jacyś myśliwi napotkali ją w lesie. Podeszła prosto do nich i kazała się zaprowadzić do wielkiego wodza. Myśliwi zawiedli ją do Sertoriusza. Kiedy się nachylił, by pogłaskać ją po nosie, przemówiła doń w jego własnej mowie, a on rozpoznał głos Diany. Są od tamtej pory nierozłączni. Sarna chodzi za nim wszędzie, albo raczej on idzie za nią, jako że to ona mu mówi, gdzie są jego wrogowie i jakimi ma iść szlakami. Ach, więc naprawdę ją widziałeś! Zazdroszczę ci! Ja sam nie miałem nigdy tego szczęścia, tylko o niej słyszałem. – Biała sarna jest więc tak sławna? – Wszyscy o niej wiedzą. Jestem w końcu właścicielem tawerny, nie? Wiem, o czym ludzie gadają... i powiem ci, że nie ma od Pirenejów do Słupów Herkulesa człowieka, który by jej nie kochał. Ponieważ w Sucro jest tylko jedna tawerna, Mamercus nie miał na drugi dzień żadnego kłopotu z odszukaniem nas. Wszedł do izby, ledwo zdążyliśmy skończyć z Ekonem śniadanie. A zatem, pomyślałem, młodzieniec zdecydował się jednak wrócić do dziadka! Uśmiechnąłem się na powitanie, ale on mi się nie odwzajemnił. Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż ma na sobie ubiór wojskowy i nie jest sam. Do tawerny weszła za nim grupka żołnierzy. Wszyscy mieli tak samo ponure miny. A więc to oficjalna wizyta. Poczułem, że śniadanie zalega mi na żołądku nagłym ciężarem. Zaschło mi w ustach. Przypomniałem sobie dziwne złe przeczucie, które mnie ogarnęło, zanim jeszcze poznałem Gajusza Klaudiusza... Mamercus podszedł do naszego stołu. Zachowywał się po żołniersku obojętnie. – Gordianusie, Kwintus Sertoriusz przysyła mnie po ciebie. Czyli jednak stało się najgorsze, pomyślałem. Mamercus zdradził mnie przed Sertoriuszem i teraz jestem aresztowany za próbę zorganizowania dezercji oficera. Wiedziałem, że misja będzie niebezpieczna; powinienem był bardziej uważać. Mamercus wyraźnie powiedział poprzedniego dnia, że nie ma zamiaru wracać do Rzymu. Dlaczego zamarudziłem tu, w Sucro? Zwlekałem za długo, ofiara moich własnych sentymentów wobec starego senatora. I na dodatek wciągnąłem w to Ekona. Jest tylko chłopcem – chyba Sertoriusz nie obetnie mu głowy jak mnie? Ale co się z nim stanie, gdy mnie zabraknie? Wódz pewnie go wcieli do swej armii jako prostego żołnierza. Czy taki miał być jego los? Miał skończyć życie na polu bitwy, walcząc za beznadziejną sprawę? Czemuż nie zostawiłem go w domu! Wstałem, siląc się na spokój, i dałem znak Ekonowi, by szedł za mną. Ludzie Mamercusa otoczyli nas i poprowadzili drogą wzdłuż rzeki do obozu. W jasnym, porannym słońcu wyglądali jeszcze bardziej ponuro. Nikt się nie odzywał ani słowem. W obozie również panowała grobowa atmosfera. Wszystkie twarze wyglądały tak samo: zgroza mieszała się na nich ze smutkiem i niedolą. Gdzie się podział wczorajszy dobry nastrój? Dotarliśmy pod namiot wodza. Mamercus odchylił poły wejścia i głośno mnie zaanonsował, po czym gestem polecił nam wchodzić. Sam został z żołnierzami na zewnątrz. Sertoriusz był sam. W istocie bardziej sam, niż z początku mi się wydawało. Na nasz widok zerwał się z krzesła, jak gdyby wyczekiwał nas z niecierpliwością, i spiesznie podszedł bliżej. Nie takiego przyjęcia się spodziewałem... – Gordianus Poszukiwacz! – wykrzyknął, ściskając mi dłoń. – Co za szczęście, że tu jesteś, akurat w taki dzień! Czy wiesz, dlaczego cię wezwałem? – Zaczynam myśleć, że nie wiem. Sertoriusz miał minę ponurą, ale nie gniewną. Moja głowa poczuła się zauważalnie pewniej na karku. – A więc jeszcze o niczym nie słyszałeś? – O czym miałbym słyszeć? – Doskonale! To znaczy, że wieść się jeszcze nie rozniosła po mieście. Staramy się tłumić plotki, kiedy dzieje się coś podobnego, ale to jak gaszenie pożaru w suchym lesie... Rozejrzałem się po namiocie. Stało tu łóżko, przenośne szafki z mapami i zwojami pergaminu na blatach, małe lampy na trójnogach. Czegoś brakowało... – Gdzie twoja biała sarna? – spytałem. Krew odpłynęła mu z twarzy. – A więc jednak słyszałeś, co się stało? – Nie. Ale jeśli dzieje się coś niedobrego, czyż twoja boska doradczyni nie powinna być tu z tobą? Sertoriusz przełknął głośno ślinę. – Ktoś ją ukradł w nocy. Ktoś porwał białą sarnę! – Rozumiem. Ale dlaczego posłałeś akurat po mnie? – Nie udawaj Greka, Gordianusie. Wiem co nieco o tobie. – Słyszałeś o mnie? Sertoriusz zmusił się do kwaśnego uśmiechu. – Trochę się orientuję, co w rzymskiej trawie piszczy, mimo że od lat tam nie byłem. Mam swoich szpiegów i informatorów... tak jak bez wątpienia Pompejusz i senat mają ich w moim obozie. Staram się być na bieżąco w sprawach publicznych, wiedzieć, kto się z kim procesuje, kto pnie się w górę, kto spada. Byłbyś zaskoczony, gdybym ci powiedział, jak często pojawia się w tym wszystkim twoje imię. Tak, Gordianusie, wiem, kim jesteś. – I wiesz, co mnie tu sprowadziło? Chciałem mieć absolutną pewność, że obaj się dobrze rozumiemy. – Oczywiście. Pytałem wczoraj Mamercusa o ciebie. Pokazał mi ten list. Cóż za głupia kwoka z jego dziadka! Tamci mogą sobie mieć starego Klaudiusza... Ja mam jego wnuka, a trzeba ci wiedzieć, że jest wart trzech dowolnie wybranych oficerów Pompejusza. Mogę się o to założyć! Inteligentny, ciekawy, bystry i w pełni oddany sprawie. Gdyby ci u władzy w Rzymie mieli choć trochę oleju w głowach, zwróciliby mu rodzinny majątek i staraliby się przeciągnąć go na swoją stronę, kiedy już się pozbyli jego ojca. Ale ta banda Sulli zawsze była chciwa i krótkowzroczna. Wygnali wszystkich najlepszych młodych ludzi do Hiszpanii... tym lepiej dla mnie! Na chwilę na jego ustach zakwitł olśniewający uśmiech, który niewątpliwie podbijał serca tych inteligentnych młodzieńców, zaraz jednak zgasł. – Ale wróćmy do zasadniczego tematu, Gordianusie. Nazywają cię Poszukiwaczem, prawda? Cóż, masz przed sobą człowieka, który coś stracił i musi to odnaleźć! Jak wyjaśnił Sertoriusz, nocą sarnę zamykano w jej własnym małym namiocie obok jego kwatery. Z powodów religijnych wejście do niego było zwrócone ku wschodzącemu księżycowi. Tak się złożyło, że akurat w tym obozie nie było ono przez to widoczne dla warty przed namiotem wodza. Oczywiście namiot zwierzęcia też był strzeżony; jednak dwóch Celtów, którzy wyprosili dla siebie zaszczyt chronienia wysłanniczki Diany, ktoś musiał odurzyć silnym narkotykiem, przespali bowiem całą noc jak zabici. Sertoriusz dał wiarę ich płaczliwej skrusze, ale nie udało mu się wydobyć z nich żadnej użytecznej informacji. Poprosiłem, by pokazano mi namiot sarny. Sertoriusz zaprowadził mnie tam osobiście, ale zanim weszliśmy do środka, zatrzymał się i zerknął na Ekona. – Czy twój syn widział już śmierć? – spytał. – Tak. Dlaczego pytasz? – Widok nie jest makabryczny... a na takie to ja się napatrzyłem... ale przyjemnie to nie wygląda. Więcej nic nie powiedział, tylko wprowadził nas do namiotu. Stał w nim mały kojec, a w nim wiadra z wodą i świeżą trawą. Dookoła rozsypane były źdźbła siana. Na małym łóżku leżała dziewczynka, którą widzieliśmy poprzedniego dnia. Miała na sobie tę samą białą szatę, ale włosy, nie skrępowane chustą rozlały się czarną kałużą wokół białej twarzy. Spoczywała wyprostowana jak na marach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Można by pomyśleć, że śpi, gdyby nie nienaturalny woskowy odcień cery i siny krąg na szyi. – Czy tak ją znaleźliście? – spytałem. – Nie – odrzekł Sertoriusz. – Leżała tam, przed kojcem, skręcona na ziemi. – Kim ona była? – To zwykła dziewczyna z jednego z celtyckich plemion. Ich kapłani orzekli, że tylko dziewica może karmić i pielęgnować białą sarnę, a ona się zgłosiła sama. To wielki zaszczyt dla jej rodziny. Nazywała się Liria. – Gdzie jest jej biała chusta? – Rzeczywiście jesteś spostrzegawczy, Gordianusie. Chusta zniknęła. – Sądzisz, że... – Wyciągnąłem rękę, by dotknąć znaków na jej szyi. – Zwinięta chusta mogłaby posłużyć jako narzędzie zbrodni. Sertoriusz skinął głową. – Musiała próbować ich powstrzymać. Strażników uśpiono, więc i ona powinna dostać ten sam narkotyk. Jadła zawsze to samo co oni. Być może wczoraj jednak pościła... czasem się to zdarzało. Mawiała wtedy, że to z rozkazu sarny, dla zachowania czystości. Myślę, że kiedy przyszli po sarnę, dziewczyna mogła się obudzić, więc ją udusili, żeby nie podniosła alarmu. – Ale dlaczego po prostu nie uśmiercili zwierzęcia, zamiast je porywać? Sertoriusz westchnął ciężko. – Ten kraj jest przesiąknięty zabobonami, Gordianusie. Ludzie się dopatrują znaków i wróżb w każdym oddechu. Nie można tu się spokojnie wysiusiać, bo zawsze ten czy inny bóg zagląda ci przez ramię. Podejrzewam, że ktokolwiek to zrobił, nie miał zamiaru nikogo zabijać. Chcieli tylko, żeby moja biała sarna zniknęła, nie rozumiesz? Jak gdyby sama ode mnie uciekła. Jak gdyby Diana nagle odwróciła ode mnie swą łaskę. Co by wtedy sobie pomyśleli moi hiszpańscy żołnierze? Pojmujesz, jaka to byłaby dla mnie katastrofa, Gordianusie? Patrzył przez długą chwilę na martwą dziewczynę, po czym w końcu oderwał od niej wzrok i zaczął krążyć tam i z powrotem po namiocie. – Porywacze dodali zbrodnię do swych win. Już to jest dostatecznym świętokradztwem, choć Liria właściwie nie była kapłanką. Ot, prosta dziewczyna z biednego domu, która przypadkiem zachowała jeszcze dziewictwo. Sprawcy jednak nigdy by się nie poważyli na zabicie sarny. To by się obróciło przeciw nim samym. Zabicie wysłanniczki bogini byłoby zbrodnią nie do wybaczenia i tylko by utwierdziło miejscowe plemiona w woli walki z takim bezbożnym wrogiem. Dlatego jestem przekonany, że zwierzę jest całe i zdrowe. Starałem się trzymać to w tajemnicy, Gordianusie, ale pogłoski o zniknięciu sarny chyba już się zaczęły szerzyć w obozie. Rzymscy żołnierze, jak przypuszczam, domyślą się prawdy... że porwano ją z powodów politycznych. Ale tubylcy... ci na pewno pomyślą, że bogowie obrócili się przeciwko mnie. – Ich wiara w białą sarnę jest naprawdę tak wielka? – O, tak! Właśnie dlatego ją wykorzystywałem, jako potężne narzędzie, by związać ich ze sobą. Potężne, lecz niebezpieczne. Przesąd można łatwo obrócić przeciwko człowiekowi, który się nim posługuje. Powinienem lepiej jej strzec! – A ty, Sertoriuszu? Czy też wierzysz w jej moc i słyszysz jej głos? Wódz spojrzał na mnie bystro. – Dziwię się, że w ogóle o to pytasz, Poszukiwaczu. Jestem rzymskim wodzem, a nie łatwowiernym Iberyjczykiem. Biała sarna jest dla mnie tylko środkiem politycznym. Czyż muszę ci to tłumaczyć? Jednego dnia szpiedzy donoszą mi o ruchach Pompejusza, drugiego ogłaszam, że biała sarna szepnęła mi na ucho, iż armia rzymska znajdzie się o pewnym czasie w pewnym miejscu... i oczywiście proroctwo się spełnia. Za każdym razem, kiedy odkrywam jakiś sekret albo dowiaduję się o przyszłym zdarzeniu, oficjalnie zawdzięczam to białej sarnie. Ilekroć muszę wydać rozkaz, który miejscowym trudno przełknąć... jak spalenie jednej z ich własnych wiosek czy uśmiercenie popularnego człowieka... tłumaczę im, że muszą to zrobić, bo taka jest wola białej sarny. Tak jest mi o wiele łatwiej. A kiedy sprawy wyglądają nietęgo i moi żołnierze zaczynają tracić ducha, oznajmiam im, że Diana obiecała mi przez nią zwycięstwo. Biorą się wtedy w garść, biją się jak szaleni i rzeczywiście zwyciężamy. Czy uważasz, że bluźnię, odwołując się do takich metod? Najlepsi wodzowie zawsze tak robili, by wesprzeć morale swoich wojsk. Przypomnij sobie Sullę! Przed bitwą zawsze dopilnował, by żołnierze widzieli, jak mamrocze coś pod nosem do małej figurki, którą ukradł wyroczni delfickiej. Bóg nieodmiennie wieścił mu sukces. Mariusz też trzymał przy sobie syryjską wróżbitkę i zawsze mógł liczyć, że przepowie straszne klęski jego wrogów. Szkoda, że na koniec go zawiodła. Nawet sam Aleksander uciekał się do takich sztuczek. Znasz tę historię? Kiedyś, gdy jego szanse wyglądały kiepsko, kapłani zalecili mu złożenie ofiary krwi. Podczas gdy przygotowywali ołtarz i owcę, Aleksander napisał farbą na jednej dłoni odwrócone jak w lustrze litery NI, na drugiej KE. Kapłan rozciął brzuch zwierzaka, wyjął wątrobę i złożył w ręce wodza. I kiedy Aleksander odwrócił wątrobę, by pokazać swoim ludziom, co na niej zobaczyli? Wyraźny napis NIKE, czyli po grecku zwycięstwo! – A twoją sztuczką była biała sarna? Sertoriusz zatrzymał się i spojrzał mi w oczy. – Tu, w Hiszpanii, ludzie, a zwłaszcza Celtowie, mocno wierzą w mistyczne moce białych zwierząt. Dobry wódz dostrzega takie rzeczy. Kiedy myśliwi przyprowadzili mi Dianarę... – Dianarę? Czyżbym ujrzał na jego twarzy cień zawstydzenia? – Nazwałem zwierzę Dianarą od imienia bogini. Dlaczego nie? Więc kiedy ją przyprowadzili, od razu pojąłem, co mogę z nią zrobić. Uczyniłem ją boską doradczynią! Sowicie mi się to opłaciło. Ale teraz... – Sertoriusz znów zaczął chodzić po namiocie. – Zwiadowcy donoszą mi, że Metellus dołączył do Pompejusza po drugiej stronie Sucro. Jeżeli moi Iberyjczycy odkryją, że biała sarna zniknęła, a ja będę zmuszony przyjąć następną bitwę, skończy się całkowitą katastrofą! Kto będzie walczył dla wodza, którego opuścili bogowie? Moją jedyną szansą jest teraz szybkie wycofanie się na zachód, w góry. Zanim jednak do tego dojdzie, biała sarna musi się znaleźć! Rzucił mi spojrzenie zarazem błagalne i rozkazujące. – Jestem Poszukiwaczem, Sertoriuszu, ale nie tropów zwierzyny. – To jest porwanie, Gordianusie, a nie polowanie. Zapłacę ci dobrze. Zwróć mi Dianarę, a nie będziesz się skarżył na moją szczodrość. Zastanawiałem się przez chwilę. Moja praca dla Gajusza Klaudiusza była zakończona. Znalazłem Mamercusa, oddałem mu list i zaoferowałem mu szansę powrotu ze mną do Rzymu. Byłem znów wolnym strzelcem, ale w obcym kraju i na łasce potężnego człowieka, który szukał mojej pomocy. Z drugiej strony wyświadczenie tak ważnej przysługi buntownikowi stanowiłoby w oczach senatu akt zdrady... Sertoriusz wzbudził we mnie sympatię, ponieważ był uczciwy i mężny, a na dłuższą metę skazany na przegraną. Polubiłem go jeszcze bardziej, gdy wymienił konkretną sumę jako wynagrodzenie za wypełnienie zlecenia. Zgodziłem się. Skoro nie udało mi się zwrócić dziadkowi wnuka marnotrawnego, to może chociaż zwrócę ulubione zwierzę jego panu. Wódz zezwolił mi przesłuchać dwóch celtyckich wartowników, na których służbie zniknęła sarna. Mogłem się jednak tylko zgodzić z jego własną opinią, że obydwaj odczuwają wyrzuty sumienia, ale nie mają do powiedzenia nic, co by mi pomogło. To samo dotyczyło pozostałych strażników obozowych – żaden z nich niczego nie słyszał ani nie widział, zupełnie jakby sam księżyc sięgnął ziemi, by zabrać białą sarnę do domu. Kiedy obaj z Ekonem wróciliśmy tego popołudnia do Sucro, tawerna była pełna miejscowych klientów, jak jeden mąż spragnionych wina i nowinek o zaginionej wysłanniczce Diany. Tajemnica przestała być tajemnicą, a plotki krążyły jak szalone. Siedziałem nad kubkiem wina i pilnie tego wszystkiego słuchałem; nigdy nie wiadomo, kiedy pośród paplaniny miejscowych gawędziarzy usłyszy się cenną wskazówkę. Jedni twierdzili, że w rzeczywistości biała sarna opuściła Sertoriusza już dawno (co było wierutną bzdurą, jako że sam ją przy nim widziałem zaledwie wczoraj). Inni utrzymywali, że boskie zwierzę nie żyje, a Sertoriusz je cichaczem pochował i tylko udaje, że zniknęła. Byli i tacy, według których sarnę skradziono, nikt jednak nie wspomniał ani słowem o śmierci jej dziewiczej opiekunki. Chyba najbardziej fantastyczna z plotek (a zarazem najbardziej złowroga) głosiła, że biała sarna pojawiła się w obozie Pompejusza i jest teraz jego doradczynią. Nic z tych rewelacji nie mogło mi się przydać. Kiedy już ostatni goście rozeszli się do domów, zagadnąłem karczmarza, co o tym wszystkim sądzi. – Żaden z nich nie ma zielonego pojęcia, co się stało! Zgraja starych pierdoł. – Lacro wyrzekł te słowa w miarę pogodnie, bo i dlaczego nie? Musiał dzisiaj nieźle zarobić na samym winie, a całkiem sporo klientów zostało jeszcze na kolacji. – Jedyna historia, która brzmiała jako tako prawdopodobnie, to ta, że podobno widziano sarnę na bagnach. – Co ty powiesz? To mi jakoś umknęło. – Nic dziwnego, bo gość, od którego to słyszałem, nie darł się jak reszta tych głupców nie mających nic do powiedzenia. Stał tu, przy ladzie, i rozmawiał tylko ze mną. To mój stary przyjaciel, czasami razem chadzamy na polowania. Był na bagnach dziś rano i mówi, że mignęło mu w dali coś białego, w kępie drzew. – Może jakiś ptak? – Za duże to było na ptaka i poruszało się inaczej, jakby spacerowało tam i z powrotem. – Miał okazję przyjrzeć się temu stworzeniu bliżej? – Próbował, ale zanim tam dotarł, zastał już tylko świeże odciski kopyt w błocie. Na pewno były to tropy sarny lub młodego jelenia, co do tego nie miał wątpliwości. A do tego ludzkie stopy. – Ludzkie stopy? – Według niego było tam dwóch mężczyzn, szli po obu stronach zwierzęcia. Eko schwycił mnie za ramię i ścisnął. Nie mogłem się z nim nie zgodzić: historia była rzeczywiście interesująca. – I co dalej? Czy twój przyjaciel poszedł za tymi śladami? – Nie. Zawrócił i zajął się własnymi sprawami. Musiał posprawdzać zastawione sidła. – Lacro uniósł brwi. – Nie powiedział mi tego sam, ale z wyrazu jego twarzy poznałem, że się przestraszył, ujrzawszy te tropy. To gość, który zna te bagna jak twarz własnej matki. Wie, co tam jest na swoim miejscu, a co zdecydowanie nie pasuje albo nie jest w porządku. Patrzył na odciski kopyt i czuł nabożny strach, bo domyślał się, że stoi tam, gdzie przechodził boski dar Diany. Zważ moje słowa, ta biała sarna musi być na bagnach! Eko szturchnął mnie w bok i przyłożył ręce do gardła, markując duszenie. Lacro spojrzał na niego, nie rozumiejąc. Przetłumaczyłem więc, co chłopak chciał powiedzieć. – Jeżeli twój przyjaciel bał się podążyć za tymi śladami, to chyba wykazał się dobrym instynktem – powiedziałem. – Zginęła już co najmniej jedna osoba. – Nie bardzo rozumiem... Spojrzałem mu w oczy. – Lacronie, wczoraj mówiłeś dobrze o Sertoriuszu... – Tak jest. – I okazałeś szacunek dla białej sarny. – To dar od Diany. – Lacronie, chcę ci powierzyć sekret. Coś bardzo ważnego. – To na co czekasz? Kto umie lepiej dochowywać tajemnicy od karczmarza? Wyprostowanym kciukiem wskazał w górę ku sypialniom na piętrze, jakby robił aluzję do tych wszystkich potajemnych schadzek, jakie się odbywały w jego tawernie i o których nikt się od niego przenigdy nie dowie. – Czy myślisz, że ten twój przyjaciel też to potrafi? – spytałem. – A co ważniejsze, czy się zgodzi zaprowadzić dwóch nieznajomych na bagna? Może się to wiązać z pewnym niebezpieczeństwem... ale i z nagrodą. Dla was obu... Wyruszyliśmy przed świtaniem. Lacro i jego przyjaciel – nazywał się Stilensis – szli przodem. Po jakimś czasie dotarliśmy do owej kępy drzew, gdzie poprzedniego dnia znalazł ślady. Były wciąż wyraźnie widoczne w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Poszliśmy za nimi. Czasami, tam gdzie grunt był zbyt twardy lub piaszczysty, trop zdawał się ginąć, ale nasi doświadczeni przewodnicy umieli go dostrzec. Bywało wprawdzie, że i oni go gubili; wówczas cierpliwie zataczali coraz szersze kręgi, aż w końcu trafiali znowu na ślady. Zdarzało się, że i ja widziałem, po czym się orientowali: tu złamana gałązka, gdzie indziej zgnieciony liść. Częściej jednak miałem wrażenie, że prowadzi ich jakiś ukryty zmysł albo najzwyklejsze szczęście. Lacro by pewnie powiedział, że to Diana wskazywała im drogę. Dwaj tubylcy najwyraźniej potrafili też wyczuć – w im tylko wiadomy sposób – że znajdujemy się w zasięgu słuchu naszej „zwierzyny”. Obydwaj w tej samej chwili przystanęli i odwróciwszy się do nas, gestami nakazali absolutną ciszę. Naszych nieprzyjaciół było tylko dwóch, jak wskazywały ślady, łatwo jednak było po nich poznać, że muszą to być mężczyźni słusznej postury. Na nasze szczęście obydwaj jeszcze spali, kiedy nad nimi stanęliśmy. Nie mieli namiotu, nie rozpalili też ogniska. Leżeli na zgarniętych suchych liściach, nakryci kocami. Lacro i Stilensis mieli ze sobą łuki. Założyli strzały i napięli cięciwy, a my z Ekonem szarpnięciami zerwaliśmy ze śpiących przykrycie. Obudzili się od razu i poderwali na nogi, ale znieruchomieli, widząc wymierzone w siebie groty. Przeklinali tylko ze złością w swym języku. Lacro zapytał ich, co zrobili z białą sarną; burknęli coś w odpowiedzi, wskazując na gęstą kępę krzewów. Na malutkiej polance między krzakami znaleźliśmy poszukiwane stworzenie. Sarna była przywiązana postronkiem do młodego drzewa i spała z podwiniętymi pod siebie nogami. Kiedy się zbliżyliśmy z Ekonem, obudziła się i uniosła głowę, mrugając kilka razy. Spodziewałem się, że się przestraszy i będzie próbować uciec, ale ona tylko popatrzyła na nas sennie, po czym zadarła głowę i zdawała się ziewać. Powoli i metodycznie rozplątała kończyny i wstała, po czym przysunęła się do nas, unosząc głowę do głaskania. Eko aż sapnął z zadowolenia, przesuwając palcami po jej lśniącym białym futrze wokół oczu. Poprowadziliśmy naszych więźniów z powrotem na skraj bagien i dalej drogą wzdłuż rzeki. Eko szedł na czele, trzymając sarnę na postronku. Zatrzymaliśmy się tuż przed obozem. Zostawiwszy pozostałych w osłoniętym miejscu nad rzeką, poszedłem zanieść Sertoriuszowi nowinę. Przybyłem w samą porę. Tylko jeden namiot – kwatera wodza – jeszcze stał. Wojsko już wyruszyło w drogę na zachód, a Sertoriusz ze swym sztabem spiesznie pakowali wozy i kończyli ostatnie czynności przy zwijaniu obozu. Zobaczył mnie pierwszy. Znieruchomiał na chwilę, po czym ruszył szybko w moją stronę. Jego twarz jakby promieniała w świetle poranka. – Przynosisz mi dobre wieści, czy tak, Gordianusie? Skinąłem głową. – Czy jest zdrowa? – Tak. – A ci dranie, którzy ją porwali? Ich też złapałeś? – Dwóch tubylców. – Wiedziałem! Obudziłem się dziś rano z przeczuciem, że stanie się coś cudownego. Gdzie ona jest? Zabierz mnie do niej natychmiast. Nie, zaczekaj. – Odwrócił się i zawołał do swoich ludzi. – Chodźcie za mną wszyscy! Wspaniałe nowiny! Chodźcie i zobaczcie! Wśród oficerów zobaczyłem Mamercusa, wynoszącego z namiotu niewielką szafkę. – Odstaw to, Mamercusie, i chodź zobaczyć, co dla nas złowił Poszukiwacz! – krzyknął do niego Sertoriusz. – Coś białego! I do tego dwóch tutejszych o czarnych sercach! Mamercus patrzył na nas przez chwilę, jakby nie zrozumiał, a potem postawił szafkę na ziemi, kiwnął głową i zniknął w namiocie. – Idziemy, Gordianusie. Prowadź! – zakomenderował Sertoriusz, ciągnąc mnie za ramię. Wkrótce nastąpiło wzruszające spotkanie. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem widział, by rzymski wódz płakał. A już na pewno nie zdarzyło mi się ujrzeć, by chwycił na ręce sarnę i tulił do siebie jak dziecko. Mimo wszystkich jego zapewnień, że zwierzę jest dlań tylko politycznym narzędziem, środkiem do cynicznego wykorzystywania przesądów, w które sam nie wierzył, byłem przekonany, że Dianara znaczy dla niego o wiele więcej. Być może nie szeptała do niego głosem Diany i nie przepowiadała przyszłości, ale na pewno była widocznym znakiem łaski bogów, bez której i najmężniejszy wojownik jest jak nagi wobec swych nieprzyjaciół. To, co widziałem nad brzegiem Sucro, było uniesieniem człowieka, którego opuściło szczęście, a potem w jednym okamgnieniu powróciło. Sertoriusz był jednak rzymskim wodzem i nie dał się długo powodować uczuciom, nawet gdy w grę wchodziła jego własna przyszłość. Po chwili postawił sarnę na ziemię i odwrócił się do dwóch schwytanych przez nas Iberyjczyków. Przemówił do nich w ich ojczystym języku. Lacro tłumaczył mi wszystko na ucho. Sertoriusz powiedział im, że dobrze traktowali sarnę i nie wyrządzili jej krzywdy. To było mądre i świadczy o pewnym szacunku dla bogini. Obrazili jednak honor rzymskiego wodza i sprzeciwili się jej woli, a z ich rąk zginęła też młoda dziewica. Za to zostaną ukarani. Dwaj mężczyźni wysłuchali tego z wielką godnością, jeśli wziąć pod uwagę, że mogli za chwilę zginąć na miejscu. Naradzali się przez chwilę, po czym jeden z nich odpowiedział. Wyjaśnił, że są tylko najemnikami. Nie wiedzą nic o zabitej dziewczynie. Dwa dni temu zgodzili się po prostu spotkać nocą z pewnym człowiekiem. To on przyprowadził do nich sarnę okrytą ciemnym kocem. Mieli ją ukryć na bagnach do odejścia armii Sertoriusza. Nigdy w życiu nie wyrządziliby najmniejszej krzywdy ani jej, ani opiekującej się nią dziewicy. Sertoriusz skinął głową, mówiąc, że się domyślał, iż za tym porwaniem musi stać jeden z jego ludzi – a nawet ktoś z bliskich współpracowników, który dobrze znał zwyczaje wodza i cały obóz. Jeśli dwaj więźniowie zechcą wskazać człowieka, który ich wynajął, może to znacznie wpłynąć na złagodzenie czekającej ich kary. Pojmani naradzali się znów przez chwilę i się zgodzili. Sertoriusz cofnął się i wskazał im stojących za nim oficerów. Więźniowie przyglądali się im kolejno, po czym potrząsnęli głowami. Nie było wśród nich ich tajemniczego mocodawcy. Sertoriusz zmarszczył brwi i sam się przyjrzał szeregowi swych nagle spochmurniałych adiutantów. Raptem zesztywniał. Ujrzałem w jego oku przebłysk bólu. Westchnął i zwrócił się do mnie. – Jednego z moich ludzi brakuje, Gordianusie. – Tak, zauważyłem. Musiał zostać w namiocie. Wódz rozkazał kilku oficerom zostać i pilnować sarny. Reszta nas pospieszyła za nim do namiotu. – Patrz! Jego koń tu jeszcze jest – rzekł do mnie. – A zatem nie uciekł – odpowiedziałem. – Może nie ma powodu do ucieczki. Może nie miał z tym nic wspólnego... Wiedziałem jednak dobrze, że to nieprawda, jeszcze zanim weszliśmy z Ekonem za Sertoriuszem do namiotu. Wśród złożonych łóżek i krzeseł leżał na ziemi Mamercus, przebity własnym mieczem. Prawa dłoń jeszcze ściskała głownię; w lewej trzymał białą chustę Lirii. Żył jeszcze. Kiedy uklękliśmy przy nim, zaczął coś szeptać. Nachyliliśmy się nisko, żeby go słyszeć. – Nie chciałem zabić dziewczyny... Spała... i nie powinna się była zbudzić... narkotyk... ale jednak się obudziła. Nie mogłem pozwolić, by krzyknęła. Chciałem ją tylko zakneblować... ale nagle chusta była na jej szyi... a ona nie przestawała się szamotać. Była silniejsza, niż sądziłem... Sertoriusz kręcił głową, jakby jeszcze nie wierzył własnym oczom i uszom. – Ale dlaczego, Mamercusie? Po co porywałeś sarnę? Byłeś moim człowiekiem! – Nie, nigdy! – odparł silniejszym głosem młodzieniec. – Byłem człowiekiem Pompejusza! Jeden z jego agentów w Rzymie zwerbował mnie na szpiega. Powiedzieli, że mi zaufasz... przyjmiesz do swego kręgu... z powodu mojego ojca. Chcieli, by ktoś wykradł ci białą sarnę. Nie po to, żeby ją zabić, tylko po prostu uprowadzić. Widzisz, Gordianusie? Ja nigdy nie zdradziłem dziadka. Powiedz mu to. – Ale dlaczego stanąłeś po stronie Pompejusza? – spytałem. Skrzywił się boleśnie. – Dla pieniędzy, oczywiście. Byliśmy zrujnowani! Jak mógłbym kiedykolwiek dojść do czegoś w Rzymie, nie mając pieniędzy? Pompejusz zaoferował mi więcej niż potrzeba. Pokręciłem głową. – Powinieneś był wrócić ze mną do Rzymu. Chłopak się blado uśmiechnął. – Z początku myślałem, że przybywasz od Pompejusza... Nie mogłem uwierzyć, że zrobił coś tak głupiego... przysyłać mi wiadomość w biały dzień, w samym środku obozu! A potem powiedziałeś, że przyjechałeś od dziadka. Mój drogi, kochany dziadek! Bogowie pewnie chcieli mi w ten sposób coś powiedzieć... ale było za późno. Mój plan był ustalony właśnie na tę noc. Nie mogłem już zawrócić. – Zakaszlał. Z kącika ust popłynęła mu strużka ciemnej krwi. – Ale obróciłem twą wizytę na swoją korzyść! Pokazałem Sertoriuszowi list, przysiągłem, że nie mam zamiaru go opuszczać... nawet dla mojego dziadka. Jakżeby nie miał mi potem ufać? Sertoriuszu, wybacz mi. Ale, Gordianusie... – Puścił miecz i kurczowo złapał mnie za rękę. – Nie mów nic dziadkowi o dziewczynie! Powiedz, że byłem szpiegiem, jeśli chcesz. Powiedz, że zginąłem, wypełniając swój obowiązek. Powiedz, że miałem odwagę rzucić się na swój miecz. Ale nie o dziewczynie... Uścisk zelżał. Blask zgasł w jego oczach. Biała chusta wysunęła się z otwartych palców. Spojrzałem na Sertoriusza. Zobaczyłem na jego twarzy gniew, rozczarowanie, żal, zdziwienie. Zdałem sobie sprawę, że Mamercus – podobnie jak biała sarna – znaczył dla niego więcej, niż chciałby przyznać. Musiał być dla niego czymś w rodzaju żywego talizmanu – tak jak syn jest nim dla ojca – znakiem łaski bogów, drogowskazem do lepszej przyszłości. Mamercus jednak okazał się wrogiem i tej prawdy Sertoriusz nie mógł znieść. Jak to on mi go opisał? „Inteligentny, ciekawy, bystry i w pełni oddany sprawie”. Jakże gorzkie i ironiczne wydawały się teraz te słowa! Myślę, że właśnie wtedy Sertoriusz pojął, iż biała sarna nic nie znaczy; że jego dni są policzone; że potęga Rzymu nigdy nie przestanie go ścigać, dopóki go nie zniszczy i nie zatrze po nim i po jego państwie ostatniego śladu z powierzchni ziemi. Podniósł białą chustę i przycisnął do twarzy, zasłaniając oczy – i za to byłem wdzięczny jemu i bogom. Droga powrotna do Rzymu wydawała mi się długa i nużąca, ale i tak za szybko minęła. Nie spieszyło mi się do spotkania z Gajuszem Klaudiuszem i do konieczności przekazania mu wieści. Zrobiłem wszystko tak, jak mnie prosił: odszukałem jego wnuka, oddałem mu list i zaproponowałem ucieczkę z obozu i powrót do domu. Przyjąłem zlecenie i je wykonałem. Kiedy Sertoriusz poprosił mnie o odnalezienie białej sarny, czyż mogłem przewidzieć, czym to się skończy? Nikt z nas nie mógł wiedzieć, co wyniknie z mojej podróży do Hiszpanii, a najmniej sam Gajusz Klaudiusz. A przecież gdyby mnie tam nie posłał, Mamercus mógłby żyć. Czy stary senator będzie w stanie znieść gorycz świadomości, że pragnąc tylko jego powrotu, spowodował łańcuch wydarzeń prowadzących do śmierci wnuka? Mamercus jednak sam był odpowiedzialny za swój upadek. Oszukał dziadka, mimo że go kochał; był szpiegiem człowieka, którego sprawa i on sam byli mu obojętni; na dobitkę zamordował niewinną dziewczynę. I w imię czego? Tylko dla pieniędzy! Nie powinienem marnować dla niego choćby jednej łzy, powiedziałem sobie, oparty o nadburcie statku wiozącego nas do Italii. Była noc. Na granatowym niebie stał wysoko księżyc w pełni, odbijając się w czarnej wodzie wielką plamą migotliwego światła. Może i uroniłem łzę za Mamercusem; zimna bryza jednak natychmiast zdmuchnęła mi ją z policzka i cisnęła w morze. Rozpłynęła się w nim bez śladu i z pewnością nawet przez chwilę nie zaważyła na szali sprawiedliwości, ani tej ludzkiej, ani boskiej. Cuchnąca sprawa – Skosztuj, Gordianusie! – zachęcał mnie Lucjusz Klaudiusz. – No, śmiało, spróbuj. Zmarszczyłem nos. Może to zabrzmi dziwnie, ale nie przepadam za garum. Nieważne, że dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Rzymian je uwielbia i dodaje do dziewięćdziesięciu dziewięciu na sto potraw, polewając nim wszystko, od kiełbas do jajecznego kremu, od szparagów po miodowe ciastka. Jak mówi niewyszukane, ale popularne powiedzenie, „garum wchodzi ze wszystkim”. Siedzieliśmy w ogrodzie luksusowo urządzonego domu Lucjusza na Palatynie. Przede mną stała piękna, młoda niewolnica – Lucjusz przywykł mieć wszystko w najlepszym gatunku – trzymająca w obu dłoniach po małej srebrnej czarce z ciemnym, połyskującym garum. – No, spróbuj! – nalegał mój przyjaciel. Zanurzyłem palec w gęstym i tłustym sosie z czarki w lewej ręce. Powąchałem najpierw, wdychając ostrą woń sfermentowanej ryby. Niechętnie dotknąłem warg i języka. Smak był wyrazisty: słony i lekko cierpki, z nieoczekiwanie złożoną korzenną nutą. Uśmiechnąłem się. – Przyznam, że nie jest złe. – Oczywiście, że nie jest złe! – wykrzyknął Lucjusz. – To najlepsze garum na rynku, robione tylko w moim warsztacie pod Pompejami. Mówię ci, Gordianusie, tylko dlatego się upierasz, że nie lubisz garum, bo znasz tylko to paskudztwo, jakie pod tą szlachetną nazwą sprzedają... cuchnące garnki sfermentowanych rybich wnętrzności z kilkoma zgniecionymi oliwkami i szczyptą rozmarynu za całą przyprawę! Paskudztwo, powiadam. Ale to jest prawdziwe garum, przyrządzone z hodowlanych sardynek macerowanych w soli i przyprawionych moją własną sekretną mieszanką ziół i korzeni, dojrzewające przez pełny miesiąc, zanim zostanie rozlane do amfor i przygotowane do wysyłki, a nie przez marne dwadzieścia dni, jak to robią niektórzy z moich konkurentów. Zanurzyłem palec ponownie i posmakowałem jeszcze raz. – To jest naprawdę smaczne. Pasowałoby do mięs... albo jarzyn... mmm... Można by je jeść zwyczajnie z chlebem. Albo i prosto ze słoja! Tak, to mógłbym polubić. Pewnie sporo kosztuje? – Więcej niż sporo. Ale pomóż mi w moim kłopocie, Gordianusie, a będziesz miał zapewnioną stałą, dożywotnią dostawę za darmo. – A cóż to za kłopot, Lucjuszu? – Spróbuj tego z drugiej czarki. Wypiłem łyk wina dla przepłukania ust i zneutralizowania smaku, po czym już śmiało wsunąłem palec w sos. Znów powąchałem, wsadziłem palec w usta, zamknąłem oczy, by lepiej czuć rozlewający się po podniebieniu cierpki posmak. Po chwili wziąłem jeszcze jedną próbkę. Lucjusz nachylił się ku mnie. – I co? – Cóż, na pewno nie mogę się zwać ekspertem, ale... – Tak? – Powiedziałbym, że obie próbki są... hmm... identyczne. Ten sam mocny, a przy tym subtelny smak, ta sama oleista konsystencja... Tak, nie czuję żadnej różnicy. Lucjusz pokiwał ponuro głową. – I to jest właśnie mój kłopot! Pierwsza próbka to moje własne garum, druga pochodzi od mojego konkurenta, tego przeklętego Marka Fabrycjusza. – Fabrycjusza? – Jego mały zakład leży o rzut kamieniem od mojego. Ja swój produkt rozsyłam na cały świat, on zaś sprzedaje sos tylko w małym sklepiku tu, w Rzymie. Od czasu do czasu kupuję u niego odrobinę, ot, żeby sobie przypomnieć, jak smakuje gorsza receptura. Właśnie dzisiaj kupiłem tę porcję... i wyobraź sobie mój szok po skosztowaniu! – Wydaje mi się nieprawdopodobne, aby garum od różnych producentów mogło być zupełnie takie samo – powiedziałem. – Nieprawdopodobne? To wręcz niemożliwe! Fabrycjusz musiał wykraść mój tajny przepis! Z takiej to przyczyny – dla obietnicy nieprzerwanych dostaw najlepszego w świecie garum, ale i dlatego, że Lucjusz Klaudiusz jest moim przyjacielem i protektorem – znalazłem się kilka dni później w pobliżu Pompejów, oprowadzany po jego wytwórni przez zarządcę, wysokiego, posiwiałego niewolnika o imieniu Acastus. Miałem ze sobą list polecający od Lucjusza i udawałem potencjalnego inwestora. Trzeba przyznać, że zakład zrobił na mnie wrażenie. Położony był nad strumieniem wpadającym do morza u stóp Wezuwiusza. W kilku wielkich zbiornikach wkopanych w ziemię hodowano sardynki; mętna woda rozbłyskiwała srebrnymi smugami nieustannego ruchu. W magazynie przechowywane były zapasy soli, suszonych ziół i korzeni. Obok stał warsztat garncarski; niezbędne do produkcji specjalne garnce, amfory do transportu hurtowego i gliniane słoje dla potrzeb handlu detalicznego wyrabiane były własnymi siłami na miejscu. Duża stajnia mieściła wozy, którymi transportowano gotowy wyrób lądem do różnych miast italskich i do portu, skąd statki zabierały garum na odległe rynki, nawet do Aleksandrii. W kręgu tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić, produkt Lucjusza był poszukiwanym i kosztownym specjałem, którego jakości i marki mój przyjaciel pragnął za wszelką cenę bronić. Pośrodku zakładu stał duży, uroczy wiejski dom, w którym Lucjusz rezydował podczas swoich gospodarskich wizyt, a obok niego osobny budynek z pokojami gościnnymi, gdzie i ja miałem się zatrzymać. Na piętrze Acastus miał swoje biuro i księgi; w typowych szafach z wąskimi przegródkami przechowywał też całą korespondencję z klientami. Z balkonu widać było ponad dachem magazynu połyskujące wody zatoki, usiane żaglami łodzi rybackich. Nieco bliżej, za pasem drzew porastających brzegi strumienia, dostrzegłem dachy i tarasy sąsiedniej willi. – Co to za miejsce? – spytałem. Acastus spojrzał w tamtym kierunku, mrużąc oczy jak krótkowidz. – Ach, to jest warsztat Marka Fabrycjusza. On też wyrabia garum, a raczej coś, co upiera się tak nazywać. Zapewniam cię, panie, że to nic interesującego dla poważnego inwestora. Ich produkt jest bardzo pośledniego gatunku. – Rozumiem. Czy mógłbyś mi teraz pokazać, jak właściwie przyrządza się garum? – Co powiedziałeś, panie? Powtórzyłem swą prośbę znacznie głośniej. – Oczywiście – odrzekł niewolnik, sapiąc przy tym ze świstem. Wyglądał na tak starego i słabego, że każdy inny właściciel już dawno by go wymienił na młodszego niewolnika; Lucjusz Klaudiusz jednak, mimo całego patrycjuszowskiego snobizmu, był po prostu dobrym człowiekiem. Zapewnił mnie, że Acastus jest najbardziej godny zaufania wśród wszystkich zarządców jego licznych gospodarstw i wytwórni (wyrób garum jest bowiem tylko jednym z wielu źródeł jego dochodów). Acastus doglądał procesu produkcji, układał plan wysyłek, sporządzał rachunki dla klientów i prowadził księgi, i ze wszystkich tych zadań wywiązywał się doskonale. Jednak zarządca musi być także cerberem swego pana; jeżeli w zakładzie dzieje się coś dziwnego, czy wzrok i słuch Acastusa jest dość bystry, by to spostrzec? Stary niewolnik ruszył chwiejnym krokiem ku tarasowi ocienianemu przez drzewa oliwne, gdzie grupa niewolników pracowała przy dużych glinianych stągwiach. – Garum wymyślili Grecy, panie – opowiadał po drodze. – W dawnych czasach było luksusem, na który tylko najzamożniejsi Rzymianie mogli sobie pozwolić. Dziś jedzą je wszyscy do wszystkiego i na co dzień... w każdym razie jedzą coś, co nazywają garum. Prawdziwy towar jest wciąż bardzo drogi. O, popatrzmy na tego tutaj robotnika, właśnie przygotowuje następną partię. Nazywasz się Patros, prawda? – Tak, zarządco. Bystrooki młody niewolnik stał przy wielkim, szerokim i płaskodennym naczyniu, sięgającym mu do kolan. Dno stągwi było już przykryte mieszaniną suszonych, aromatycznych ziół. Nachyliłem się, by powąchać; wyczułem woń kopru, kolendry, selera, kopru, oregano i mięty. Na pewno były tam jeszcze i inne zioła, których nie umiałem rozpoznać. – Kto miesza te zioła? – spytałem. – Co takiego? – Pytam, kto miesza... – Ach, zioła. Pan przyjeżdża tu z Rzymu i robi to sam. Mniej więcej raz na miesiąc. Tyle już wiedziałem od Lucjusza. – Ale i inni muszą przecież wiedzieć, jakie zioła są przechowywane w magazynie. Przepis nie może być chyba aż taką tajemnicą? Acastus się roześmiał. – To nie w składnikach tkwi sekret, lecz w proporcjach. Pan osobiście odważa i miesza zioła, nikogo przy tym nie ma. O, nasz pan ma bardzo wyrafinowany smak. Stosujemy w sumie ponad trzydzieści różnych przypraw. Trzeba by geniusza zmysłów, by odtworzyć oryginalną recepturę na podstawie smaku naszego produktu, albo wielkiego szczęścia, by trafić na nią przez przypadkowe dobieranie ilości ziół i korzeni. Patros tymczasem przyniósł inne naczynie, pełne sardynek, które starannie poukładał na warstwie ziół. – Im tłustsze ryby, tym lepiej – skomentował Acastus. Na wierzch niewolnik wysypał grubą warstwę soli. – Na dwa palce – wyjaśnił mi zarządca. – Odrobinę więcej, i sos byłby za słony. Dasz za mało, a nie uzyskasz właściwego smaku. Patros powtórzył tę procedurę trzykrotnie, przekładając kolejno warstwy w tej samej kolejności, dopóki stągiew się nie wypełniła po brzegi. Przykrył ją wtedy glinianą pokrywą, uszczelnił smołą, po czym z pomocą drugiego niewolnika – naczynie musiało być teraz bardzo ciężkie – przeniósł je niedaleko, w nasłonecznione miejsce. – Teraz postoi tam przez siedem dni, ani mniej, ani więcej. Po tym czasie codziennie mieszamy zawartość przez kolejne dwadzieścia dni. A potem... – Acastus cmoknął głośno, przykładając palce do ust. – Najlepsze garum na całym świecie. Sam próbuję z każdej amfory, zanim ją wyekspediujemy na rynek. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując szczerby w uzębieniu. – Zastanawiałeś się pewnie, panie, dlaczego mój pan mnie jeszcze trzyma, kiedy dawno już się zestarzałem? Na pewno nie dla mojego krótkiego wzroku i przytępionego słuchu! Pan mnie ceni za to... – postukał się po nosie – ...i za to. – Wysunął język na całą długość. Za nami rozległ się tłumiony śmiech. Odwróciłem się i ujrzałem Patrosa i jego kolegę zakrywających usta. Acastus też spojrzał za siebie, po swojemu mrużąc oczy. – Słyszałeś, panie, skrzeczenie borsuków? Istne z nich szkodniki. Potrafią otworzyć dzban podczas fermentacji i porozrzucać miksturę dookoła. Musimy potem całą porcję wyrzucić. – Czy uległaby zepsuciu, gdybyście ją po prostu od nowa uszczelnili? – Pewnie nie, ale nie możemy ryzykować. Nasz pan musi dbać o renomę swojej marki. – Jak często się to przytrafia? – Może raz na miesiąc. – Przypuszczam, że odnotowujesz taką stratę w księgach? – Oczywiście! Dokładnie zaksięgowuję wszystkie wydatki i straty, w tym i zepsute porcje towaru. To nie jest poważny problem, ale i tak staram się czasem złowić kilka tych bestii. Robotnicy je sobie pieką, no i zawsze to mniej szkodników w okolicy. Tego wieczoru zjadłem kolację z Acastusem. Na szczęście podał nie pieczeń z borsuka, lecz chleb ziołowy i pasztet z wątroby, a do tego oczywiście najlepsze garum na całym świecie. Starzec położył się wcześnie, ja zostałem jeszcze w biurze, za jego pozwoleniem przeglądając księgi rachunkowe. W końcu i ja udałem się na spoczynek, przykazując służbie, by obudzono mnie z początkiem dnia roboczego. Niewolnik obudził mnie o świcie. Wstałem z łóżka, obmyłem twarz nad strumieniem i na tarasie zjadłem kawałek chrupiącego chleba. Acastus jeszcze nie wstał, ale reszta służby już się zaczynała krzątać. Skierowałem się niespiesznie do miejsca, gdzie wczoraj obserwowałem przygotowywanie nowej partii sosu. Już z daleka dostrzegłem młodego Patrosa; stał z rękami na biodrach i kręcił głową. Zobaczywszy mnie, zawołał: – Czy uwierzysz, panie? Znowu to zrobiły, te przeklęte borsuki! Okazało się, że to, co opisał mi wczoraj Acastus, właśnie tej nocy się zdarzyło. Pokrywa pojemnika, który Patros wczoraj napełnił i zalepił smołą, leżała na ziemi, wokoło pełno było rozsypanej soli, a w naczyniu brakowało całej wierzchniej warstwy sardynek. – Psotne z nich nicponie, co? – skomentowałem. Patros się uśmiechnął. – Raczej głodomory. Tak czy owak, są tylko takie, jakimi je bogowie stworzyli. Cóż, chyba wyrzucę tę partię, a potem powiadomię Acastusa. Chodź, Motonie, pomożesz mi to zanieść nad strumień. Dwaj niewolnicy unieśli otwartą amforę i z wysiłkiem ponieśli ją w dół, ścieżką ku pasmu gęsto rosnących nad wodą drzew i krzewów. Ruszyłem i ja w tę samą stronę; bez obciążenia mogłem iść szybko i na przełaj. Kiedy dotarli do strumienia, czekałem już na drugim brzegu. Zamiast opróżnić naczynie, by nurt zabrał zawartość do morza, Patros i Moto przeszli na drugą stronę i zaczęli mozolnie wspinać się w górę. – A dokąd to się wybieracie! – zagadnąłem spokojnie. Niewolnicy stanęli jak wryci i patrzyli na mnie osłupiali. – My... to znaczy... – Patros jąkał się, na próżno szukając jakiegoś wyjaśnienia. – Pomogę ci. Myślę, że idziecie do Fabrycjusza, by sprzedać mu tę porcję garum. Musiałby wtedy tylko dorzucić na wierzch warstwę sardynek i soli, zakleić i czekać. Po miesiącu sprzedawałby sos w swoim sklepiku w Rzymie i chwalił się, że jego produkt w niczym nie ustępuje sławnemu garum Lucjusza Klaudiusza... i miałby rację, bo to jest sławne garum Lucjusza Klaudiusza! – Panie, błagam... pierwszy raz to robimy. My nigdy... – Nie, Patrosie. Robiliście to co miesiąc przez ostatnie pół roku. Tyle razy strata z powodu złośliwych borsuków jest odnotowana w księgach Acastusa. – Ale... to nie my zepsuliśmy tę porcję, panie. Byłem całą noc w swoim łóżku, Moto też... – Wiem, że to nie wy. Borsuki też nie. To ja otworzyłem stągiew, żeby zobaczyć, co się stanie. Domyślam się, że za pierwszym razem rzeczywiście była to sprawka borsuków, łasic czy jakichkolwiek innych polnych czy leśnych zwierzaków. I pomyśleliście wtedy: po co marnować tyle pysznego sosu, skoro można go sprzedać sąsiadowi? Co robicie z pieniędzmi od Fabrycjusza? Wino, kobiety i śpiew w jakiejś pompejańskiej tawernie? Zaczerwienili się po czubki uszu. – Tak myślałem. Ale... jak to powiedziałeś o borsukach? Są tylko takie, jakimi stworzyli ich bogowie? Trudno was winić za chęć wykorzystania nieoczekiwanego wypadku... tylko że te wypadki zaczęły się powtarzać z dziwną regularnością. Jeżeli wy dwaj celowo psuliście porcje garum waszego pana... – Tego nam nie udowodnisz! – Głos Patrosa podniósł się do piskliwego krzyku. – Nie. Ale zamierzam położyć temu kres. Dogadamy się? Ja przymknę oko na wasz dzisiejszy wybryk, a wy przyrzekniecie, że odtąd ani kubek garum nie trafi do Fabrycjusza. Wyraz ich twarzy, pełen ulgi i skruchy, starczył mi za obietnicę. – Bardzo dobrze. A teraz zobaczmy, jak wam pójdzie wylanie tego, co napsuły borsuki, do strumienia. W drodze powrotnej do Rzymu roztrząsałem w myślach dylemat, w jaki się wpędziłem. Jak mam przekonać Lucjusza, że rozwiązałem jego problem, nie ściągając burzy na głowy tych dwóch chłopaków? I jak mu dać do zrozumienia, że zarządcy Acastusowi potrzebny jest pomocnik z może gorszym węchem i smakiem, ale za to z bystrym wzrokiem, dobrym słuchem i bardziej podejrzliwy? Ach, coś na pewno wymyślę. W końcu na szali jest nie byle co – dożywotnie bezpłatne zaopatrzenie w najlepsze garum na całym świecie! Grób Archimedesa – Kiedy się dowiedziałem, że ty i twój syn jesteście w Syrakuzach, natychmiast posłałem Tirona, żeby was odszukał. Nie macie pojęcia, jaka to ulga zobaczyć tu, na prowincji, znajomą twarz! – Cycero się uśmiechnął i podniósł swój kubek. Odwzajemniłem gest, Eko zrobił to samo i wszyscy trzej wypiliśmy po łyku wina. Miejscowy trunek był wcale smaczny. – Doceniam tak miłe powitanie – odpowiedziałem, jak najbardziej szczerze. Nieoczekiwane pojawienie się Tirona w obskurnym zajeździe przy portowym nabrzeżu, gdzie się zatrzymaliśmy, zupełnie mnie zaskoczyło, a jeszcze bardziej zaproszenie na kolację z Cyceronem i nocleg w jego wynajętym domu. W ciągu pięciu lat, które upłynęły od chwili, gdy jako początkujący adwokat zatrudnił mnie do pomocy w przygotowaniu obrony oskarżonego o ojcobójstwo Sekstusa Roscjusza, nasze stosunki ograniczały się do ściśle służbowych. Cycero traktował mnie na ogół z chłodną rezerwą: byłem dla niego tylko Poszukiwaczem, użytecznym, gdy przychodziło grzebać się w brudach. Ja żywiłem dla niego szacunek, acz nie pozbawiony czujności – jako prawnik, filozof i coraz bardziej znany polityk Cycero wydawał się autentycznie zainteresowany szukaniem prawdy i sprawiedliwości, ale cóż... był w końcu tylko prawnikiem i politykiem. Innymi słowy, byliśmy wobec siebie nastawieni przyjaźnie, ale żaden z nas nie nazwałby drugiego przyjacielem. Dlatego też trochę mnie zdziwiło, że zechciał zaprosić mnie i Ekona na wieczerzę tylko dla czystej przyjemności. Dwanaście miesięcy spędzonych na Sycylii w roli namiestnika prowincji musiało być dla niego istną pustelnią, skoro widok mojej fizys mógł mu sprawić taką radość. – Ale przecież Sycylia to nie koniec świata... – Nie mogłem sobie odmówić tej uwagi. – Nie jest stąd aż tak daleko do Rzymu. – Prawda, prawda, ale dość daleko, by człowiek zaczął doceniać wszystko, co Rzym ma do zaoferowania. I dość daleko, żeby wszystkie plotki docierały tu co najmniej trochę przeinaczone. Musisz mi, Gordianusie, opowiedzieć o wszystkim, co się przez ten czas działo na Forum. – Chyba twoja rodzina i przyjaciele przysyłali ci wiadomości? – Oczywiście, pisali do mnie, a parę osób mnie tu nawet odwiedziło. Nikt z nich nie ma jednak twego... – szukał przez chwilę właściwego słowa – ...twojej perspektywy. To znaczy spojrzenia na świat z dołu, nie z góry, pomyślałem. – Ach, ale teraz, kiedy skończył się rok mojej służby publicznej, wkrótce sam się znajdę w Rzymie. Jakaż to będzie ulga zostawić za sobą to żałosne miejsce! Co mówi twój chłopak? Siedzący obok mnie na sofie Eko odstawił kubek na stół i zaczął kreślić w powietrzu linie. To, co chciał powiedzieć, było dla mnie czytelne: wysokie góry, szerokie plaże, skaliste urwiska. – Ekonowi Sycylia się podoba – wyjaśniłem. – Przynajmniej ta jej znikoma część, którą mieliśmy okazję zobaczyć w tej podróży. Mówi, że są tu piękne krajobrazy. – I to prawda – przytaknął nasz gospodarz. – Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o jej mieszkańcach. – Masz na myśli tych greckojęzycznych? Sądziłem, Cyceronie, że uwielbiasz wszystko, co greckie. – Wszystko, co greckie, być może, ale nie wszystkich Greków – odparł z westchnieniem. – Grecka kultura to zupełnie inna rzecz, Gordianusie. Sztuka, świątynie, dramaty, filozofia, matematyka, poezja. Ale... skoro moich pozostałych gości jeszcze nie ma, będę mówił szczerze, jak Rzymianin do Rzymianina. Grecy, którzy nam dali to wspaniałe dziedzictwo, obrócili się w proch setki lat temu. Jeśli zaś chodzi o ich rozsianych po świecie potomków, zwłaszcza w tych stronach... cóż, smutno jest patrzeć, jak mało przypominają swoich przodków, założycieli kolonii. Weźmy choćby to miasto, Syrakuzy. Niegdyś jasna latarnia wiedzy i nauki, promieniejąca na całe Morze Śródziemne po tej stronie Italii. Ateny Zachodu, rywal Aleksandrii. Przed dwustu laty panował tu Hieron, a po plażach przechadzali się ludzie kalibru Archimedesa. Dziś można tu znaleźć jedynie relikty dawnej rasy, zdegenerowany lud, nieokrzesany i bez wykształcenia, bez manier i moralności. Dalekie kolonie greckie zapomniały o swoich antenatach. To my, Rzymianie, przejęliśmy od nich pochodnię cywilizacji. My jesteśmy prawdziwymi spadkobiercami greckiej kultury, nie Grecy. Tylko Rzymianie mają dziś dość wyrafinowania, by docenić wartość, powiedzmy, posągu dłuta Polikleta. – Dość wyrafinowania czy pieniędzy, by stać ich było na takie rzeczy? – zapytałem. – Albo dość legionów, by je siłą zabrać do Italii? Cycero zamiast odpowiedzieć, zmarszczył tylko nos, by dać mi do zrozumienia, jak niesmaczna to była uwaga, i zawołał o więcej wina. Eko wiercił się niespokojnie obok mnie. Wczesna edukacja mojego adoptowanego syna była fatalnie zaniedbana, a pomimo moich najlepszych starań jego postępy hamowała niezdolność mówienia. Miał piętnaście lat i był już prawie mężczyzną, ale tyrady na temat kultury, zwłaszcza w ustach takich snobów jak Cycero, szybko go nudziły. – Widzę, że rok służby z dala od Rzymu uczynił cię jeszcze większym patriotą – zauważyłem. – Jeżeli jednak twoja kadencja się skończyła, a tyle masz do zarzucenia greckim Sycylijczykom, to dlaczego natychmiast stąd nie odjechałeś? – W tej chwili po prostu bawię się w turystę. Moja placówka mieściła się po drugiej stronie wyspy, w mieście Lilibeum na zachodnim wybrzeżu. W Syrakuzach zrobiłem sobie popas w drodze do domu. To ostatnia szansa, by zwiedzić okolicę, zanim na dobre opuszczę Sycylię. Nie zrozum mnie źle, Gordianusie. To rzeczywiście piękna wyspa, jak słusznie stwierdził twój syn, pełna cudów natury. Są tu wspaniałe budowle i dzieła sztuki, i wiele historycznych miejsc. Na Sycylii tyle się wydarzyło przez te wieki od założenia kolonii... złota era Hierona, wielkie matematyczne odkrycia jego przyjaciela Archimedesa, inwazje kartagińskie, zaanektowanie przez Rzym. O, w Syrakuzach wiele jest do zobaczenia i do zrobienia. – Cycero przerwał, by wypić łyk wina. – Ale, jak sądzę, to nie tutejsze atrakcje cię tu przywiodły, Gordianusie? – Masz rację. Eko i ja jesteśmy tu wyłącznie w interesach. Pewien człowiek z Rzymu wynajął mnie, abym wytropił jego wspólnika, który ulotnił się z ich zyskami. Dotarłem jego śladem do Syrakuz, ale właśnie dzisiaj się dowiedziałem, że popłynął dalej, prawdopodobnie na wschód, do Aleksandrii. Według instrukcji klienta miałem nie zapuszczać się poza Sycylię, więc gdy tylko uda mi się znaleźć miejsce na statku, wracam do Rzymu zawieźć złe wieści i odebrać zapłatę. – Ach, ale skoro już się wzajemnie odnaleźliśmy w obcym mieście, musisz zostać ze mną trochę dłużej, Gordianusie. Zabrzmiało to szczerze, ale wszyscy politycy potrafią sprawiać takie wrażenie. Podejrzewałem, że zaproszenie jest tylko uprzejmym gestem. – Cóż za szczególny wybrałeś zawód! – mówił dalej. – Ściganie morderców i różnych szumowin... Oczywiście i w służbie publicznej, zwłaszcza na prowincji, też czasem trudno spotkać ludzi lepszej klasy. O, jest Tiro! Młody sekretarz adwokata rzucił mi miły uśmiech i zwichrzył przelotnie czuprynę Ekonowi, który udał, że się obraził, i nastawił pięści jak bokser. Tiro podjął zabawę i też przyjął bojową postawę. Młodzieniec dał się lubić; miał przyjemną, bezpretensjonalną naturę. Zawsze wolałem z nim załatwiać sprawy niż z jego panem. – I cóż tam, Tironie? – spytał Cycero. – Przybyli twoi trzej goście, panie. Czy mam ich wprowadzić? – Tak. Powiedz służbie kuchennej, aby podali pierwsze danie, gdy tylko zasiądziemy do stołów. – Cycero odwrócił się do mnie. – Właściwie to nie znam tych ludzi. Przyjaciele w Lilibeum powiedzieli mi, że powinienem się z nimi spotkać, będąc w tym mieście. Doroteos i Agatynos są poważnymi kupcami, wspólnikami w firmie armatorskiej. Margero jest ponoć poetą albo też kimś, kto uchodzi za poetę w dzisiejszych Syrakuzach. Mimo tego wzgardliwego tonu Cycero powitał przybyszów z ostentacyjną wylewnością, zrywając się z sofy i otwierając ramiona do klasycznego uścisku polityka. Bardziej nadskakująco nie mógłby się zachować chyba nawet wobec niezdecydowanych rzymskich wyborców. Kolacja, złożona w większości z plonów morza, była wyśmienita, a towarzystwo przyjemniejsze, niż Cycero zapowiadał. Doroteos, przysadzisty, krągłolicy mężczyzna z gęstą czarną brodą i stentorowym głosem, przez cały czas niemal nie przestawał żartować, a jego dobry humor był zaraźliwy. Szczególnie Eko był nań podatny, często dołączając do jego basowego śmiechu swoje dziwaczne, ale czarujące porykiwania. Z niektórych słów, jakie wymieniał Doroteos ze swym wspólnikiem, wywnioskowałem, że obydwaj mają szczególny powód do dobrego nastroju, dobiwszy ostatnio jakiegoś lukratywnego targu. Agatynos jednak zachowywał się o wiele bardziej powściągliwie od kolegi. Siedział wesoły i śmiał się cicho z dowcipów, ale sam niewiele się odzywał. Fizycznie też był zupełnie inny od Doroteosa: wysoki i szczupły, z pociągłą twarzą, wąskimi ustami i długim nosem. Wydawali się idealnym przykładem zasady, że przeciwieństwa nie tylko się przyciągają, ale mogą stworzyć udaną, dobrze prosperującą spółkę handlową. Trzeci z Syrakuzańczyków, Margero, z pewnością wyglądał i zachowywał się jak melancholijny grecki poeta. Był młodszy od swoicb towarzyszy i całkiem przystojny, z lokami opadającymi na czoło, pełnymi ustami i ciemnymi, gęstymi brwiami. Zdaje się, że jego wiersze były akurat w modzie w miejscowych kręgach intelektualnych; wyczuwałem, że dla dwóch kupców był bardziej ozdobnikiem niż przyjacielem. Śmiał się rzadko i nie zdradzał chęci do recytowania swoich poezji, co się może i dobrze składało, jeśli wziąć pod uwagę snobistyczne zapatrywania Cycerona. Muszę jednak przyznać, że mój znajomy zachowywał się raczej poprawnie i tylko z rzadka pozwalał sobie na protekcjonalny ton. Rozmawialiśmy na różne tematy, od ruchu w interesie i przewidywań co do tegorocznych zbiorów zboża przez repertuar dramatyczny miejscowego teatru po aktualną modę wśród syrakuzańskich dam (zawsze spóźnioną wobec rzymskiej o rok czy dwa, jak tego nie omieszkał podkreślić Cycero). Najczęściej konwersacja toczyła się po grecku i Eko, którego znajomość greki była ograniczona, zdradzał oznaki rosnącego zniecierpliwienia, pozwoliłem mu więc odejść od stołu. Wiedziałem, że nasza rozmowa stanie się dla niego o wiele bardziej interesująca, gdy będzie mógł ją podsłuchiwać z kuchni z Tironem. W końcu, przy kolejnych kubkach wina po ostatnim daniu z aromatycznej cebuli duszonej w miodzie z ziarnami gorczycy, Cycero skierował konwersację na przeszłe czasy. Przez miniony rok stał się ekspertem w dziedzinie długiej i burzliwej historii Sycylii i wydawał się uradowany szansą zademonstrowania nabytej wiedzy tubylcom. Stopniowo wpadał w coraz bardziej krasomówczy rytm, wykluczający możliwość dopuszczenia do głosu kogoś innego. Uczciwie powiem, że to, co miał do powiedzenia, było fascynujące – nigdy dotąd nie słyszałem tylu makabrycznych szczegółów o wielkich buntach niewolników, jakie wstrząsały wyspą za poprzednich pokoleń – ale po jakimś czasie zorientowałem się, że jego syrakuzańscy goście zaczynają się niecierpliwić nie mniej niż Eko. Cycero ze szczególną pasją mówił o Hieronie, tyranie Syrakuz z ich złotej ery. – Oto był prawdziwy władca, wzór dla wszystkich helleńskich tyranów, jacy rządzili greckimi miastami za jego czasów. Ale ty musisz wiedzieć wszystko o jego chwalebnym panowaniu, Margeronie. – Muszę? – powtórzył poeta, mrugając i odchrząkując jak ktoś wyrwany z drzemki. – To znaczy, jako poeta – wyjaśnił Cycero. – Teokryt... szesnasta idylla... Margero tylko zamrugał ponownie. – No, szesnasta idylla Teokryta... Poemat, w którym sławi cnoty Hierona i zapowiada jego ostateczne zwycięstwo nad Kartaginą. Z pewnością znasz ten wiersz. Młody Grek zmrużył powieki i wzruszył ramionami. Cycero zmarszczył brwi z dezaprobatą, ale zmusił się do uśmiechu. – Mam na myśli tę część, która zaczyna się od słów... Odwieczna powinność i muz, i poetów Śpiewać chwalę bogów, wysławiać herosów... – Przecież, Margeronie... Poeta potrząsnął głową, jakby się zastanawiał. – Wydaje mi się to... jakby... znajome. Doroteos zaśmiał się z cicha; nawet cienkie wargi Agatynosa wykrzywiły się w uśmiechu. Zdałem sobie sprawę, że Margero po prostu z Cycerona kpi. Gospodarz natomiast zupełnie tego nie dostrzegał i wyrecytował inny fragment, żeby Grekowi odświeżyć pamięć. Mocniej ścisnęli broń Syrakuzany, Tarczami chroniąc się od strzał wrogich. I Hieron wśród nich, heros w spiż odziany, A lwia głowa sroga hełm jego zdobi. – Pęk końskiego włosia – burknął Margero. – Słucham? – Pęk końskiego włosia hełm jego zdobi – powtórzył poeta, leniwie unosząc brwi. – Lwia głowa, doprawdy... Cycero poczerwieniał. – Ach, tak... masz rację. Pęk końskiego włosia... Czyli jednak znasz ten wiersz. – Trochę. Oczywiście Teokryt uderzał w takie górne tony, żeby się przypodobać i zwrócić na siebie uwagę Hierona. Był akurat bez mecenasa i pomyślał sobie, że klimat w Syrakuzach będzie mu służył; wysmażył ten pean w nadziei, że król go zatrudni jako nadwornego piewcę swoich zwycięstw nad Kartagińczykami. Niestety, Hieron nie skorzystał z oferty... zbyt był zajęty wojaczką, jak sądzę. Teokryt posłał zatem podobne dzieło Ptolemeuszowi do Aleksandrii, no i udało mu się złapać posadę nad Nilem. Jakież to żałosne, że my, poeci, zawsze musimy być na łasce możnych i wielkich... Od początku biesiady Margero nie wypowiedział tylu słów, ile w tej krótkiej filipice. Cycero patrzył na niego zaskoczony i już nie tak pewny siebie. – No, tak... – powiedział w końcu. – Hieron jednak odparł kartagińską inwazję, czy był przy tym poeta, czy go nie było, i dziś go pamiętamy jako wielkiego władcę... w każdym razie my w Rzymie. Oczywiście między ludźmi wykształconymi jeszcze sławniejszy jest jego przyjaciel Archimedes. – Cycero zrobił pauzę, spoglądając na gości w oczekiwaniu na przytaknięcie, ale trójka Greków tylko wpatrywała się weń beznamiętnie. – Archimedes, ów matematyk. Oczywiście filozofem nie był, ale i tak zaliczamy go do największych umysłów swoich czasów. Był prawą ręką Hierona. Zajmował się głównie abstrakcją, właściwościami kul i walców, równaniami sześciennymi, ale potrafił też projektować zmyślne katapulty i inne machiny wojenne. Mówi się, że bez jego pomocy Hieron nie wyparłby Kartagińczyków z Sycylii. – Ach, ten Archimedes! – rzekł sucho Agatynos. – Myślałem, że masz na myśli tego łysego Archimedesa, handlarza rybami, co ma stragan przy porcie. – Czyżby to imię było aż tak pospolite? – Cycero powoli zaczynał się orientować w sytuacji, ale brnął dalej, tłumacząc swoim gościom, kim był najsławniejszy Syrakuzańczyk w historii ich miasta. – Mówię, oczywiście, o tym Archimedesie, który powiedział: „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię”, i zademonstrował to Hieronowi w miniaturze, konstruując system dźwigni i wielokrążków, za pomocą których król mógł unieść wydokowany okręt jednym ruchem ręki. To on zbudował nadzwyczajny mechanizm, w którym modele Słońca, Księżyca i pięciu planet poruszały się tak samo, jak prawdziwe na nieboskłonie. Chyba jednak najbardziej zasłynął rozwiązaniem problemu złotej korony Hierona. – O, teraz to się pogubię – wtrącił Doroteos. – Nigdy nie miałem głowy do logiki i matematyki. Pamiętasz, Agatynosie, jak doprowadzałem do łez rozpaczy naszego starego nauczyciela, kiedy starał się wytłumaczyć mi zasady Pitagorasa i różne takie rzeczy? – O, zasada złotej korony jest całkiem prosta – odparł Cycero. – Znacie tę historię? – Mniej więcej... Coś tam sobie mgliście przypominam. – Doroteos skinął powoli głową, może po to, by ukryć iskierki humoru w oczach. – Postaram się ją streścić – obiecał gospodarz. – Wieść niesie, że Hieron zamówił u złotnika nową koronę i dał mu na ten cel pewną ilość złota. Rzemieślnik sprawił się dobrze i wkrótce przyniósł królowi wspaniały złoty diadem. Do Hierona doszły jednak słuchy, że ów człowiek ukradł część złota, zastępując je srebrem. Korona miała właściwą wagę, ale król nie wiedział, czy na pewno jest zrobiona z czystego kruszcu. Była przepięknej roboty i nie chciał jej psuć, nie widział jednak innej możliwości sprawdzenia jakości użytego materiału bez jej ponownego przetopienia albo przecięcia. Wezwał więc Archimedesa, który już tylekroć rozwiązywał dlań rozmaite problemy, i poprosił o pomoc. Archimedes długo rozmyślał, ale nie mógł wpaść na odpowiedni sposób. Wiedział, że złoto jest cięższe od srebra; ślepiec mógłby je rozróżnić, zwyczajnie ważąc je w rękach. Jak jednak ocenić, czy przedmiot o danej wadze jest zrobiony ze srebra pokrytego złotem? Według legendy siedział właśnie w kąpieli w łaźni, zaobserwował, jak poziom wody wznosi się i opada, kiedy ludzie wchodzą i wychodzą z basenu... i nagle doznał olśnienia. Był tak podekscytowany, że wyskoczył z łaźni i ruszył biegiem nagi przez ulice, wołając: Eureka! Znalazłem! Doroteos nie wytrzymał i parsknął śmiechem. – Cały świat zna tę część historii, Cyceronie! I tak właśnie, dobrze to czy źle, wszyscy sobie wyobrażają Archimedesa... jako roztargnionego starego geniusza. – Gołego roztargnionego geniusza – poprawił cierpko Agatynos. – Niezbyt to ładny obrazek – rzekł Margero. – Mężczyzna w pewnym wieku powinien wiedzieć, że nie należy narażać innych na widok swojej kościstej nagości, nawet w sytuacjach intymnych. Wydawało mi się, że rzucił przy tym zjadliwe spojrzenie w stronę Agatynosa, który siedział sztywno, patrząc wprost przed siebie. Nagle sobie uzmysłowiłem, że ci dwaj prawie się do siebie nie odzywają przez cały wieczór, a nawet unikają kontaktu wzrokowego. – Panowie, odbiegamy od tematu – przypomniał Cycero. – Puentą tej historii jest właśnie rozwiązanie, do którego doszedł Archimedes. – Ach, dochodzimy więc do tej części, której nigdy nie mogłem do końca pojąć. – Doroteos znów się roześmiał. – Kiedy to naprawdę jest proste – zapewnił Cycero. – Oto, co zrobił Archimedes. Wziął kawałek złota o znanej wadze, powiedzmy, rzymską uncję. Włożył go do naczynia z wodą i zaznaczył nowy poziom. Następnie to samo uczynił z uncją srebra. Ponieważ srebro jest lżejsze od złota, jego uncja ma większą objętość, a tym samym wypiera więcej wody. Wówczas Archimedes zanurzył w wodzie nową koronę Hierona. Wiedząc dokładnie, ile uncji złota król powierzył rzemieślnikowi, obliczył, do jakiego poziomu powinna się podnieść woda w naczyniu. Jeżeli poziom będzie wyższy od spodziewanego, wówczas będzie wiadomo, że korona nie została odlana z czystego złota, lecz zawiera domieszkę materiału lżejszego, jak właśnie srebro. No i oczywiście okazało się, że podejrzenia władcy były słuszne: woda podniosła się wyżej. Złotnik, kiedy mu przedstawiono ten dowód, przyznał się do oszustwa. – Teraz rozumiem... – rzekł Doroteos powoli i tym razem bez ironii w głosie. Po błysku w oczach widać było, że naprawdę pojął coś, co mu się do tej pory wymykało. – Wiesz, Cyceronie? Ja nigdy dotąd nie mogłem się do końca połapać, jak to jest z tą zasadą Archimedesa. – A przydałaby ci się, Doroteosie. Może ona mieć istotne praktyczne znaczenie dla człowieka mającego na co dzień do czynienia z towarami i płatnościami. – Tak, teraz to widzę... – zgodził się zamyślony nagle Grek. Cycero się uśmiechnął. – Tak, to jest proste, jak większość podstawowych zasad. Zazwyczaj trzeba jednak człowieka takiego jak Archimedes, żeby je odkryć. – Zapatrzył się w wino w swoim kubku. – Ale na pewno był geniuszem roztargnionym, jak go nazwałeś. Zawsze myślami błądził po świecie czystej matematyki. Podobno w łaźni używał własnego ciała jako tabliczki do pisania, kreśląc palcem figury geometryczne w warstwie oliwy na brzuchu. Ten obraz znowu wzbudził wesołość Doroteosa, który z rechotem poklepał się po własnym wydatnym brzuszysku. Nawet Agatynos się uśmiechnął, choć Margero tylko uniósł brwi. – Nawet śmierć go zastała pochłoniętego rozmyślaniem nad kolejnym problemem geometrycznym – kontynuował Cycero. – Ale tę historię też na pewno wszyscy doskonale znacie... – W ogólnym zarysie... – zgodził się Agatynos. – Musisz nas oświecić, Marku Tulliuszu – ochoczo zachęcał go Doroteos. – Skoro nalegacie... Po śmierci Hierona Sycylię zajęli Rzymianie, czyniąc z niej zaporę przed Kartaginą. W dniu zdobycia Syrakuz przez Marcellusa Archimedes był na plaży, pracując nad twierdzeniem i rysując kijem figury w piasku, kiedy nadszedł rzymski oddział. Archimedes, który nawet nie wiedział, że miasto padło, nie zwrócił na nich uwagi, dopóki żołnierze nie zaczęli deptać po jego rysunkach. Rzucił obraźliwą uwagę... – O ile pamiętam, zalecił im kopulację z własnymi matkami – wtrącił ze śmiechem Margero. Cycero odchrząknął i mówił dalej: – W każdym razie jeden z żołnierzy wpadł w furię i zabił go na miejscu. – Nie wiedziałem, że pasja matematyczna może być tak niebezpieczna – dorzucił z poważną miną Agatynos. – Archimedes przynajmniej wiedział, jak pilnować własnego interesu – odparł cicho Margero. Znowu dostrzegłem, jak rzuca złe spojrzenie na Agatynosa, który i tym razem udał, że nie słyszy. Cycero zaś niezrażony kontynuował: – Kiedy wódz rzymski dowiedział się o tej tragedii, był oczywiście wstrząśnięty. Urządził wielką procesję pogrzebową i ufundował wymyślny grobowiec, z wyciętymi w kamieniu najważniejszymi twierdzeniami Archimedesa, ozdobiony formami geometrycznymi, których właściwości odkrył i opisał: kulą, walcem i stożkiem. O, właśnie... Gdzie się znajduje grób Archimedesa? Chciałbym go zobaczyć przed wyjazdem. Agatynos i Doroteos spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Margero miał twarz równie nieprzeniknioną jak kotka mojej niewolnicy. – Chcecie powiedzieć, że żaden z was nie zna miejsca, gdzie pochowano Archimedesa? Sądziłem, że to rzecz powszechnie znana! – To chyba gdzieś w starej nekropolii za murami miasta – odrzekł bez przekonania Agatynos. – Nie wszyscy tak się przejmują swoimi przodkami jak wy, Rzymianie – wtrącił swoje trzy grosze poeta. – Ależ grób takiego człowieka powinien być traktowany jak świątynia! – obruszył się Cycero. Nagle znieruchomiał. Oczy mu rozbłysły, zadrżała szczęka. – Mam! Eureka! Znalazłem! Był tak ożywiony, że wszyscy aż podskoczyliśmy, nawet ospały Margero. – Gordianusie Poszukiwaczu, samo Fatum cię tu sprowadziło i sprawiło, że się spotkaliśmy! Mam tu ważną rzecz do zrobienia... i ty też. – O czym ty mówisz, Marku Tulliuszu? – Co byś powiedział na drobne zlecenie? Odnajdź dla mnie grób Archimedesa, jeżeli jeszcze istnieje... a ja go przywrócę do dawnej świetności! O, to będzie koronne osiągnięcie mojej rocznej służby na Sycylii. Genialne! Jak tu wątpić, że los nas tu wszystkich ze sobą zetknął tego wieczoru i pokierował naszą rozmową? Eureka! Zaiste, czuję się jak Archimedes w łaźni! – Bylebyś nie zaczął biegać nago po ulicach... – Doroteosowi aż się brzuch zatrząsł od śmiechu na samą myśl o takiej ewentualności. Biesiada naturalną rzeczy koleją dobiegła końca i trzej Syrakuzańczycy zaczęli się zbierać do odejścia. Cycero udał się na spoczynek, pozostawiając Tironowi ich odprowadzenie do drzwi i zorganizowanie naszego noclegu. U drzwi Agatynos nieco zamarudził, zostając w tyle za odchodzącymi towarzyszami, i odciągnął mnie na stronę. – Zdaje się, że Cycero mówił poważnie, kiedy proponował ci zapłatę za odszukanie grobu Archimedesa? – Na to wygląda. W końcu mam przydomek Poszukiwacza. Agatynos ściągnął usta i patrzył na mnie chłodnym, taksującym spojrzeniem, nie pozbawionym iskierki humoru. – Wydajesz mi się porządnym człowiekiem, Gordianusie... jak na Rzymianina. Och, nie zaprzeczaj... widziałem, jak się w duchu śmiejesz razem z nami, kiedy twój rodak robił nam wykład o Hieronie i Archimedesie, jak uczniakom. Zupełnie jakby to on był Syrakuzańczykiem, a nie my. Ale, jak mówię, ty jesteś w porządku. Czy chcesz, bym ci wyświadczył przysługę i zdradził miejsce pochówku uczonego? – Wiesz zatem, gdzie się znajduje? – To nie jest rzecz powszechnie znana, ale owszem, wiem. – Nie powiedziałeś o tym jednak Cyceronowi. – Jemu? Nigdy! Chyba wiesz dlaczego. Wydaje mu się, że pozjadał wszystkie rozumy. Z tego, co słyszałem, jest bardziej uczciwy niż większość urzędników nasyłanych nam przez Rzym, ale... cóż za czelność! Ciebie jednak polubiłem, Gordianusie. Twojego syna też. Podobało mi się, jak rechotał z okropnych dowcipów Doroteosa. To jak, pokazać ci grób Archimedesa? Będziesz wtedy mógł tam zaprowadzić Cycerona... albo nie, jak sam uznasz za stosowne... i każesz mu za to słono zapłacić, mam nadzieję. Uśmiechnąłem się. – Doceniam twoją ofertę, Agatynosie. Gdzie więc mam go szukać? – W starej nekropolii za bramą Achradyńską, około stu kroków od drogi w kierunku północnym. Tam jest wiele starych grobowców, prawdziwy labirynt. Mój ojciec pokazał mi ten grób, gdy byłem jeszcze chłopcem. Napisy z twierdzeniami w większości się zatarły, ale żywo pamiętam bryły geometryczne. Niestety, nekropolia popadła w zaniedbanie. Pomniki i groby zarosły chaszczami. – Zastanowił się przez chwilę i dodał: – Trudno opisać drogę do właściwego miejsca. Prościej będzie, gdy ci je sam pokażę. Możemy się spotkać jutro rano za bramą? – Jesteś zajętym człowiekiem, Agatynosie – odrzekłem. – Nie chciałbym ci się narzucać. – To żaden kłopot, jeśli załatwimy to jak najwcześniej. Bądź przy bramie godzinę po świcie. Skinąłem głową i Agatynos odszedł. – I jak się udał wieczór? – spytał mnie Tiron, kiedy odprowadzał nas do naszej izby. – Wiem, że Ekonowi nie bardzo się podobało – dodał, markując ziewanie. Eko tymczasem ziewnął naprawdę i padł na wznak na łóżko, które wyglądało na znacznie wygodniejsze od naszych zarobaczonych pryczy w zajeździe. – Wieczór nigdy nie jest nudny, jeżeli kończy się pełnym brzuchem, dachem nad głową i perspektywą płatnego zajęcia – odrzekłem. – Jeśli zaś idzie o towarzystwo, to Doroteos da się lubić, choć zachowuje się odrobinę zbyt hałaśliwie. A i Agatynos sprawia wrażenie porządnego faceta. – Trochę kwaśną miał minę. – Myślę, że po prostu nie grzeszy poczuciem humoru. – A poeta? – Margero wyraźnie nie był w nastroju do recytacji. Wydał mi się czymś pochłonięty. Coś musiało zajść między nim i Agatynosem... – Chyba mógłbym to wyjaśnić – rzekł Tiro. – Nie było cię z nami w pokoju. – Nie, ale byłem w kuchni, słuchając miejscowych plotek od niewolników. Agatynos i Doroteos są patronami Margerona. Każdy poeta potrzebuje kogoś takiego, jeśli chce, jak to powiedziałeś, mieć pełny brzuch i dach na głową. Ostatnio jednak jego stosunki z Agatynosem wyraźnie się ochłodziły. – Ochłodziły? – Przez zazdrość. Podobno zalecają się do tego samego urodziwego młodzieńca w gimnazjonie. – Ach, tak... Kupiec i poeta są zatem rywalami w miłości. Margero jest młodszy i umie układać miłosne liryki; Agatynos jednak może przyciągać władzą i pieniędzmi. Najwyraźniej nie byli do końca skłóceni – poeta wciąż był zależny od finansowego wsparcia bogacza, który z kolei go potrzebował jako ozdoby – niemniej panowało między nimi napięcie. – Słyszałeś też jakieś inne ciekawe plotki, Tironie? – Tylko tyle, że Doroteos i Agatynos właśnie otrzymali zapłatę za największą jak dotąd partię towaru importowanego ze Wschodu. Według niektórych stali się teraz najbogatszymi kupcami w mieście. – Nic dziwnego, że Cyceronowi doradzono, by się z nimi zaprzyjaźnił. – Czy miałbyś na coś ochotę przed snem, Gordianusie? – spytał Tiro, ściszając głos. Eko już spał, nawet się nie rozebrawszy. – Może coś do czytania? – Znajdziesz trochę zwojów w pokoju, którego Cycero używa jako biura. Zakończyłem ten dzień zwinięty w kłębek na łóżku, zaczytany w pachnącym stęchlizną starym egzemplarzu prac Archimedesa, podziwiając jego geniusz. Były tam takie cudeńka, jak metoda obliczania powierzchni kuli, wyłożona tak przejrzyście, że nawet ja prawie ją rozumiałem. Po jakimś czasie dobrnąłem do twierdzenia wyprowadzonego z problemu złotej korony Hierona. Propozycja: ciało stałe cięższe od płynu, w którym jest zanurzone, opadnie na jego dno, a zważone w tym płynie okaże się lżejsze niż normalnie o tyle, ile waży wyparty przez nie płyn... No, to się wydaje oczywiste, pomyślałem i czytałem dalej. Weźmy ciało stałe A cięższe od takiej samej objętości płynu i przyjmijmy, że jego ciężar jest równy (G + H), gdzie G przedstawia ciężar płynu... To już nie było takie jasne, a ja zaczynałem odczuwać senność. Cycero wyjaśniał to przystępniej. Brnąłem jednak dzielnie dalej. Weźmy ciało B lżejsze od takiej samej objętości płynu i takie, że ciężar B jest równy G, ciężar zaś takiej samej objętości płynu wynosi (G + H). Połączmy teraz A i B w jedno ciało stałe i zanurzmy. Teraz, skoro (A + B) ma identyczny ciężar jak taka sama objętość płynu, równy (G + H) + G, wynika z tego, że... Ziewnąłem potężnie, odłożyłem zwój i zgasiłem lampę. Niestety, nie każdego Greka łatwo udawać... Następnego dnia obudziłem Ekona o świcie, zabrałem z kuchni trochę chleba i wyruszyliśmy ku bramie Achradyńskiej. Odcinek drogi za murami wyglądał tak, jak go opisał Agatynos: po obu stronach ciągnął się labirynt grobów pozarastanych gąszczem ostów i pnączy. Nie było to przyjemne miejsce nawet w świetle dziennym; panowała tu przygnębiająca atmosfera rozkładu i zapomnienia. Niektóre z grobów miały rozmiary niewielkich świątynek, inne były oznaczone tylko kamiennymi stelami wkopanymi w ziemię. Wiele z nich poprzekrzywiało się albo upadło. Zatarte płaskorzeźby przedstawiały najczęściej wieńce pogrzebowe i końskie głowy, tradycyjne symbole krótkiego rozkwitu życia i szybkiej podróży ku śmierci. Gdzieniegdzie trafiały się rzeźbione podobizny zmarłych, tak wygładzone przez deszcze, wiatry i czas, że wszystkie były jednakowo nijakie i pozbawione indywidualności jak prastare posągi na Cykladach. Agatynosa nigdzie nie było widać. – Może przyszliśmy za wcześnie – wyraziłem przypuszczenie. Eko był pełen energii. Zaczął się kręcić między najbliższymi grobami, przyglądając się podniszczonym rzeźbom i szukając ścieżek przez zarośla. Zawołałem za nim, żeby się nie oddalał i nie zgubił, ale bez skutku. Wkrótce zniknął mi z oczu. Czekałem na drodze, ale Agatynos się nie zjawiał. Możliwe, że przybył długo przed nami i zabrakło mu cierpliwości, albo zatrzymała go jakaś sprawa. Niewykluczone też, że po prostu zmienił zdanie i nie chce pomagać Rzymianinowi, nawet tak porządnemu jak ja. Starałem się przypomnieć sobie jego opis. Powiedział, że grób Archimedesa znajduje się po północnej stronie, około stu kroków od drogi i ozdabiają go formy geometryczne. Chyba nietrudno coś takiego wypatrzeć? Poszedłem więc za przykładem Ekona i zacząłem lawirować między grobami, szukając przejścia między krzakami. Trafiłem na jego ślady i ruszyłem za nimi ścieżką, a raczej tunelem przez cierniste chaszcze. Zagłębiałem się coraz bardziej w ten dziwny, mroczny świat ciemnej zieleni i zimnych, omszałych kamieni. Pod stopami szeleściły zeschnięte liście. Ścieżka się czasami rozwidlała; przystawałem wtedy, wypatrując śladów Ekona, i nawoływałem, by dać mu znać, że idę za nim. Szybko zdałem sobie sprawę, że odnalezienie grobu Archimedesa nie będzie tak łatwe, jak mi się wydawało. Przyszło mi do głowy, że może lepiej wrócić na drogę; Agatynos mógł w tym czasie już nadejść i teraz na mnie czeka. Nagle usłyszałem dziwny, zduszony okrzyk; poznałem głos Ekona. Rzuciłem się w stronę, skąd dobiegał, ale określenie kierunku w tym labiryncie nie było łatwe. – Ekonie, krzyknij jeszcze raz! – zawołałem. – Krzycz, dopóki cię nie znajdę! Dźwięk nadleciał z innej strony. Zawróciłem w miejscu, uderzyłem głową o wystający kamienny ornament jakiegoś grobowca, aż mi gwiazdy stanęły przed oczami. Otarłem pot z czoła i stwierdziłem, że krwawię. Eko krzyknął znowu. Zmieniłem kierunek, potykając się o splątane korzenie i obijając kolanami o przechylone stele. Nagle ponad kępą krzewów ujrzałem coś, co mogło być tylko górną częścią grobu Archimedesa. Na wysokiej, czworobocznej kolumnie pokrytej niewyraźnymi greckimi napisami widniała kamienna kula, na której balansował walec. Te dwie formy były ilustracją jednej z zasad, o których wczoraj czytałem przed zaśnięciem – ale wszelkie takie skojarzenia ulotniły mi się z głowy, gdy znalazłem przejście przez gęstwinę i stanąłem na niewielkiej wolnej przestrzeni przed grobowcem. Przed ową kolumną stało kilka innych brył geometrycznych. Na jednej z nich, sześcianie wysokim niemal na wzrost człowieka, stał Eko z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Obok sześcianu zobaczyłem równie wysoki smukły stożek z bardzo ostrym wierzchołkiem – ciemnym od krwi. Nadziane było nań ciało Agatynosa. Kupiec zwrócony był twarzą do góry, jego długie, chude kończyny zwisały bezwładnie, a rysy zastygły w wyrazie bólu i szoku. – Tak go tu znalazłeś? – spytałem. Eko kiwnął głową. Jak to się mogło stać? Agatynos musiał stać na sześcianie, tam gdzie teraz Eko, i jakimś sposobem upadł na wznak, trafiając na wierzchołek stożka. Energia upadku wbiła jego ciało niemal do połowy wysokości bryły. Cóż on jednak w ogóle robił u góry? Zatarte napisy na kolumnie równie dobrze można odczytać, stojąc na ziemi. Jak mógł być tak nieostrożny w takim niebezpiecznym miejscu? Chyba że ktoś go popchnął. Pomyślałem o trójkącie, nie takim, jakie studiował Archimedes, ale innym, o właściwościach równie przewidywalnych – utworzonym nie z abstrakcyjnych linii, lecz z potężnych sił, jakie łączą śmiertelnika ze śmiertelnikiem. Ofuknąłem Ekona, żeby przestał się gapić i zszedł z sześcianu. Z uwagi na okoliczności, w jakich odkryte zostały zwłoki Agatynosa, to my dwaj jako obcy w Syrakuzach łatwo mogliśmy stać się podejrzanymi o zabójstwo – gdyby uznano, że nie zginął wskutek zwykłego wypadku. Zdecydowałem, że najlepiej będzie opowiedzieć o wszystkim Cyceronowi, aby sam się zajął zgłoszeniem zdarzenia właściwemu urzędnikowi, a potem wykupić przejazd na stały ląd i trzymać się od tej sprawy jak najdalej. – Ależ, Gordianusie! – zaprotestował namiestnik. – Takie historie to przecież twoja specjalność! I jeśli cię dobrze zrozumiałem, to Agatynos zjawił się tam na spotkanie z tobą i chciał ci wyświadczyć przysługę... choć równie dobrze mógł wskazać grób Archimedesa mnie samemu. Nie czujesz się zobowiązany do odkrycia prawdy? Cycero po mistrzowsku umie grać na ludzkich uczuciach, zwłaszcza na honorze mężczyzny. Opierałem się jak umiałem. – Czy to znaczy, że wynajmujesz mnie, abym przeprowadził śledztwo? – Gordianusie, Gordianusie... Zawsze tylko pieniądze.Opłacanie takiej usługi nie należy do moich obowiązków, ale na pewno zdołam przekonać miejscowego rzymskiego urzędnika, aby to z tobą załatwił. Poza tym twoje zaangażowanie w dochodzenie usunęłoby cię z kręgu podejrzanych. Więc jak? – Spojrzał mi w oczy, unosząc pytająco brwi. Jeśli chodzi o logikę, z Cyceronem trudno iść o lepsze. – Zgadzam się – powiedziałem krótko. – Świetnie! Ktoś jednak musi najpierw zawiadomić jego rodzinę i przyjaciół. Zawiadomienie wdowy wymaga pewnej dyplomacji... ja się tym zajmę. Tobie zostawię przekazanie smutnej nowiny jego partnerowi, Doroteosowi. – A co z Margeronem? – Ach tak, pewnie zechce ułożyć jakąś elegię ku czci zmarłego patrona. Chyba że jest autorem jego śmierci, pomyślałem. Margero mieszkał w niewielkim, ale porządnym domu w samym sercu miasta. Zastukałem, jak każe grzeczność, nogą w drzwi i po chwili niewolnik wprowadził mnie przez skromne atrium do równie skromnie urządzonego ogrodu. Przyszło nam tam poczekać dłuższą chwilę, zanim wreszcie zjawił się poeta. Miał na sobie wygniecioną chlamidę, misternie wczoraj ułożone loki były w nieładzie, a zapuchnięte oczy zdradzały, że wyrwałem go ze snu. – Już prawie południe – zauważyłem. – Czy wszyscy artyści tak późno wstają? – Tak, jeżeli wypiją przed snem tyle co ja wczoraj. – Nie zauważyłem, abyś pił więcej niż którykolwiek z nas. – Skąd przypuszczenie, że przestałem pić po opuszczeniu gościnnych progów? – Miałeś zatem długi wieczór? – Co cię to obchodzi, Rzymianinie? – Jeden z twoich mecenasów nie żyje. W czasie jednego uderzenia serca przez twarz młodego człowieka przemknęło kilka przechodzących jedna w drugą emocji, od czegoś, co można by nazwać zaskoczeniem, przez przebłysk nadziei, aż do grymasu być może związanego tylko z kacem. – Doroteos? – zapytał. – Nie. Na ustach wykwitł mu uśmieszek, z którego zakwalifikowaniem już nie miałem problemu – była to czysta oznaka satysfakcji. – Agatynos... nie żyje? Ale jak... – Eko i ja znaleźliśmy go dziś rano za murami miasta – wyjaśniłem, po czym dokładniej opisałem okoliczności. – Nadziany na...? Jakież to makabryczne... – Wykrzywił usta z niesmakiem, co jednak wkrótce zmieniło się w wyraz rozbawienia. – Ale i adekwatne! Cóż za odmiana względem jego normalnych preferencji. – Roześmiał się teraz w głos. – Agatynos na palu! A to dobre! Biedny Nikias bez wątpienia będzie wstrząśnięty. Ułożę dla niego poemat na pocieszenie. – Nikias to ten chłopiec z gimnazjonu? – spytałem. Margero spochmurniał. – Skąd o nim wiesz? – Wiem o twoich sprawach więcej, niżbym chciał, Margeronie. O Agatynosie też... Choć z drugiej strony jeszcze za mało... – I co o tym myślisz? – spytałem Ekona, kiedy szliśmy ku dużemu budynkowi przy nabrzeżu portowym, gdzie Agatynos i Doroteos mieli swoje biura i magazyny. – Czy Margero był naprawdę zaskoczony wiadomością? Eko szedł zamyślony. Pokręcił dłonią niezdecydowanie. – Przypuśćmy, że podsłuchał wczoraj, jak Agatynos umawiał się z nami na rano... Eko potrząsnął głową. – No tak, masz rację. Margero z Doroteosem już wyszli i nie mogli nas słyszeć. Ale Agatynos mógł ich dogonić i sam im o tym powiedzieć. To przecież możliwe. Możliwe, zgodził się Eko jednym pełnym powagi skinieniem. – Margero mógł wtedy zaproponować, że wybierze się razem z nim. Zjawili się tam przed nami i sami zaczęli szukać grobu... albo inaczej, Margero przyszedł sam i potajemnie śledził Agatynosa. W każdym razie jakimś sposobem obaj znaleźli się w zaroślach, niewidzialni od strony drogi... i poeta skorzystał ze sposobności pozbycia się rywala raz na zawsze. Eko pokręcił głową i zaczął udawać poetę recytującego coś w natchnieniu. – Tak, wiem. Margero jest człowiekiem słowa, nie czynu. Musiałby przy tym być doskonałym aktorem, jeżeli symulował wszystkie te reakcje, jakie u niego przed chwilą widzieliśmy. Eko przechylił głowę na bok, przyłożył dłoń do policzka i zamknął oczy. – Masz rację. Najwyraźniej spał, kiedy przyszliśmy z wieściami... to jednak niczego nie dowodzi. Mógł czatować w zasadzce przez całą noc, a do łóżka poszedł już po dokonaniu zbrodni – zasugerowałem, czekając na reakcję syna. Chwycił się obiema dłońmi za wyimaginowany kamienny grot wystający mu z piersi, potem znów zamarkował sen i pokręcił przecząco głową. Jak ktokolwiek mógłby zasnąć, dopiero co popełniwszy morderstwo? – Trudno ci odmówić racji. I jeszcze jedno: Margero jest młodszy od Agatynosa, ale czy silniejszy? Potrafiłby zmusić go do wejścia na sześcian, a potem zepchnąć go na stożek? Doroteos także kazał nam na siebie czekać, zanim zjawił się w atrium, uśmiechając się smętnie i gładząc po brodzie. – Ach, Gordianus i Eko! – zagrzmiał swoim basem. – Przychodzicie się pożegnać przed wyjazdem do Rzymu? – Chciałbym, aby ta wizyta miała taki pogodny cel. Chodzi o Agatynosa... – Ach, tak, dowiedziałem się właśnie o tej tragedii... Jego żona przysłała gońca, gdy tylko Cycero jej o wszystkim powiedział. Rozumiem, że to ty znalazłeś ciało? Straszne! Wstrząsające! – Czy wiedziałeś, że miałem się z nim spotkać dziś wcześnie rano? – Co takiego? Nie, skąd miałbym to wiedzieć? – Myślałem, że może wspominał o tym, kiedy was dogonił po wyjściu od Cycerona. – Rzeczywiście tak było... to znaczy, dogonił nas i potem szliśmy trochę we trójkę. Nie mówił jednak nic o spotkaniu z tobą. Pożegnałem się z nimi pod drzwiami mojego domu... Więc to Margero widział go ostatni. Czekaj... skoro już o tym wspomniałeś... – Tak? – Ostatnio były między nimi jakieś niesnaski. Być może sam wczoraj zauważyłeś, że Margero odnosi się do Agatynosa niegrzecznie, ten zaś traktował go jak powietrze. Jakaś idiotyczna zazdrość o chłopaka. Jakie to absurdalne, że ludzie potrafią wpadać w złość z takiego błahego powodu... Nie mogę jednak uwierzyć, że Margero mógłby... Do atrium wszedł w tej chwili niewolnik i szepnął coś do ucha swemu panu. Doroteos wzruszył ramionami i rzekł przepraszająco: – Interesy mnie wzywają. Śmierć Agatynosa spowodowała kompletny chaos. Wybaczcie, ale muszę się z wami pożegnać. Życzę wam bezpiecznej podróży do domu, Gordianusie. Doroteos wyszedł za niewolnikiem, zostawiając nas samych. To znaczy, mnie samego – kiedy się rozejrzałem po atrium, stwierdziłem, że Eko gdzieś zniknął. Zawołałem go cicho, ale najwyraźniej znowu uznał za stosowne udawać głuchego. Z atrium wiodło w głąb domu kilkoro drzwi, moją uwagę przykuła jednak zasłona w jednych z nich: była równo ułożona, gdy tu przybyliśmy, teraz zaś wisiała krzywo. Odsunąłem ją na bok i wszedłem w ciemny korytarz. Po obu stronach znajdowały się niewielkie pomieszczenia biurowe, zarzucone papirusami, zwojami pergaminu i woskowymi tabliczkami, które, na ile się mogłem przekonać pobieżnym rzutem oka, były normalnymi w interesach dokumentami: fakturami, pokwitowaniami, księgami rachunkowymi. Biura świeciły pustką; jak się domyślałem, Doroteos zwolnił pracowników w związku ze śmiercią Agatynosa. Zaglądałem do każdego pokoiku, co chwila cicho nawołując Ekona. Korytarz kończył się drewnianymi drzwiami, teraz lekko uchylonymi. Pchnąłem je i stanąłem na progu przestronnego, otwartego magazynu wypełnionego skrzyniami. I tu nie widać było żywej duszy; labirynt przejść między stertami towaru przywiódł mi na myśl nekropolię za bramą Achradyńską. – Ekonie! Nie mamy prawa tu węszyć! – zawołałem, starając się zanadto nie podnosić głosu. – Gdzie jesteś? Wędrowałem wzdłuż i wszerz magazynu alejkami między skrzyniami, aż w przeciwległym narożniku natrafiłem na małe drzwi. Stwierdziłem, że mieści się za nimi jeszcze jeden pokój biurowy. Przez okienko umieszczone wysoko pod dachem dolatywało skrzypienie lin na cumujących w porcie statkach i głośne piski mew. Po Ekonie nigdzie nie było śladu. Wycofałem się i zamknąłem drzwi. Zdążyłem zrobić kilka kroków, kiedy nagle dotarło do mnie, co tam widziałem. Zawróciłem. Na stole pośrodku biura stała prosta waga, a obok niej w równym rządku sztabki złota i srebra. Stało tam też małe drewniane korytko do połowy wypełnione wodą; na jego ściankach dostrzegłem zrobione kredą znaki. Usłyszałem za sobą stuknięcie zamykanych drzwi. – Zdaje się, że już sobie powiedzieliśmy do widzenia, Gordianusie. W głosie Doroteosa nie było najmniejszej nutki jego jowialnego humoru. Bez szerokiego uśmiechu jego krągła, brodata twarz miała surowy, niemal groźny wyraz. Wczoraj, przy ciągłych żartach i śmiechu, nie było widać w jego oczach tego zimnego, drapieżnego błysku, tak często spotykanego u dobrze prosperujących kupców. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jakie z niego duże chłopisko. Był otyły, ale łapska miał jak kowal – nie wątpiłem, że ma w nich dość siły, by móc wciągnąć drobniejszego i słabszego Agatynosa na kamienny sześcian, a potem zepchnąć go tyłem na ostry stożek. – Szukam mojego syna – odezwałem się tak niewinnym tonem, na jaki umiałem się zdobyć. – Eko ma okropny zwyczaj znikania mi z oczu. Doprawdy, muszę go chyba zacząć surowiej traktować... Doroteos jednak mnie nie słuchał. – Ile chcesz, Poszukiwaczu? – Niby za co? – Za to, żebyś trzymał język za zębami i wyniósł się do Rzymu. Mój rozmówca był może mordercą, ale przede wszystkim człowiekiem interesu. Jeżeli przyjęcie od niego pieniędzy oznacza bezpieczne opuszczenie tego pomieszczenia i budynku... to czemu nie? Pomyślałem jednak o Agatynosie, o naszej rozmowie poprzedniego wieczoru... ostatniego w jego życiu. Rozbrzmiały mi w głowie jego słowa: „Polubiłem cię, Gordianusie. Twojego syna też. Podobało mi się, jak rechotał z okropnych dowcipów Doroteosa...” i oferta wskazania drogi do grobu Archimedesa. Znów zobaczyłem jego twarz zastygłą w szoku i bólu, wyobraziłem sobie ten moment strasznego cierpienia, kiedy kamienne ostrze rozrywało mu ciało. – Agatynos powiedział ci o naszym planowanym spotkaniu o świcie? – spytałem. Doroteos, zdecydowawszy się podjąć rozmowę, rozluźnił się trochę; na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. – Tak. Chyba cieszyła go myśl o przedzieraniu się z tobą przez chaszcze i trawy. Oświadczyłem, że też się chcę zabawić i pójdę z wami. – A Margero? – No, w tym cię trochę okłamałem. Margero pożegnał się z nami, gdy tylko dogonił nas Agatynos. Ledwo mógł znieść przebywanie z nim pod jednym dachem i na pewno nie był w nastroju na wspólną przechadzkę. Spieszyło mu się pewnie do domu, by się upić i komponować bzdurne wiersze dla tego chłoptasia z gimnazjonu. – A ty? – Odprowadziłem Agatynosa pod dom i przyszedłem tutaj. – Do biura? W środku nocy? – Nie udawaj niewiniątka, Gordianusie. Widziałeś wagę i naczynie z wodą. – Sprawdzałeś zasadę Archimedesa? – Nie uwierzysz, ale nigdy jej dobrze nie pojmowałem, dopóki Cycero mi jej tak prosto nie wyłożył. – Czy to było aż takie ważne, żeby cię skłonić do nocnych doświadczeń? Doroteos westchnął. – Od lat podejrzewałem, że Agatynos musi mnie oszukiwać. Dlaczego nie? Zawsze był ode mnie sprytniejszy, już jako dziecko. A chytrzejszy wspólnik zawsze robi głupszego w konia, takie już prawo interesów. Zawsze więc bacznie obserwowałem każdą transakcję, liczyłem każdą sztukę srebra czy złota, którymi się dzieliliśmy. Na niczym jednak nie mogłem go przyłapać. Niedawno mnie namówił do przyjęcia mojej części należności za ostatni transport towarów w złotych naczyniach... wiesz, dzbany, puchary i tym podobne... podczas gdy on miał wziąć pieniądze. Tłumaczył, że potrzebuje gotówki na jakieś inwestycje, a dla mnie to wszystko jedno, skoro obaj otrzymamy tyle samo złota na wagę. Myślałem nawet po cichu, że lepiej na tym wyjdę, bo złoto w wyrobach ma zawsze większą wartość od monet. Agatynos liczył na moją chciwość, rozumiesz? Wykorzystał ją przeciwko mnie. Oszukał mnie, sukinsyn jeden! Wczorajszej nocy, dzięki Archimedesowi, mogłem to wreszcie udowodnić. – Twoje naczynia nie były zrobione z czystego złota? – Otóż to. – Może on o tym nie wiedział? – O nie, dobrze wiedział! Dziś rano, kiedy poszliśmy do nekropolii i odnaleźliśmy grób Archimedesa, wygarnąłem mu to prosto w oczy. Z początku się wypierał, ale kiedy go wciągnąłem na kamień i zagroziłem, że go zrzucę na ten ostry stożek, przyznał się do oszustwa... i nie mógł skończyć. To się nie zaczęło od tej transakcji! On od lat fałszował i kradł moje złoto na najróżniejsze pokrętne sposoby! Zawsze wiedziałem, że Agatynos jest za sprytny, żeby mógł być uczciwy. – I kiedy już się do wszystkiego przyznał... – Zadrżałem, wyobraziwszy sobie tę scenę. Doroteos przełknął głośno ślinę. – Mógłbym powiedzieć, że to był wypadek. Że on się pośliznął i sam upadł. Ale po co? Nie jestem z siebie dumny. Byłem wściekły! Taki gniew zsyłają bogowie, nie? Oni więc mnie zrozumieją. Tak samo jak to, dlaczego musiałem się pozbyć i ciebie. Sięgnął za fałdy tuniki i wyciągnął długi sztylet. W gardle nagle mi zaschło. Odkaszlnąłem. – Zdaje się, że chciałeś kupić moje milczenie – powiedziałem. – Rozmyśliłem się. – Ale... – Ty nie odpowiedziałeś, więc nie dobiliśmy targu. A teraz wycofuję swoją ofertę. Rozejrzałem się błyskawicznie po pokoju za czymś, co mogłoby wyrównać nasze szanse, ale nie dostrzegłem niczego, co dałoby się wykorzystać jako broń. Mogłem jedynie chwycić za korytko i chlusnąć w niego wodą, a potem cisnąć nim jak pociskiem. Doroteos z łatwością odtrącił je na bok. Zyskałem tylko tyle, że teraz był mokry i rozjuszony. Po wczorajszym dobrym kompanie nie zostało ani śladu. Zmienił się nie do poznania. W tej chwili drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie. Do pokoju wszedł Cycero, a za nim kilku dobrze uzbrojonych rzymskich żołnierzy, którzy sprawnie obezwładnili Greka i odebrali mu sztylet. Eko truchtał na końcu z niepokojem na twarzy. Kiedy zobaczył, że jestem cały i zdrowy, aż podskoczył z radości. – Eko cię tu sprowadził? – spytałem Marka Tulliusza. – Tak. – Słyszałeś, jak Doroteos przyznaje się do morderstwa? – Słyszałem wystarczająco dużo. Eko otworzył usta i poruszył wargami, ale wydał tylko zduszone mruknięcie. – Co on mówi? – spytał Cycero. – Myślę, że chciał powiedzieć „eureka”. – Ech, ludzka chciwość! – rzekłem do Ekona następnego ranka, kiedy szykowaliśmy się do opuszczenia gościnnych progów Cycerona. – Wieczorem przeczytałem tę idyllę Teokryta, którą nasz gospodarz usiłował zacytować podczas biesiady. Poeta dobrze to ujął: Nikt już dziś nie pragnie chwały nieśmiertelnej Za czyny szlachetne, pieśniami sławione. Każdy patrzy zysku i komory pełnej, Jak lew gotów bronić nawet brudu z monet. – Przez chciwość zginął Agatynos, Doroteos trafił do więzienia, a Margero stracił obydwu patronów naraz, co dla niego pewnie oznacza konieczność opuszczenia Syrakuz. Potrójna katastrofa. To wszystko bardzo smutne. Tak smutne, że człowiek może zapragnąć rzucić wszystkie te ludzkie przyziemne dążenia i oddać się bez reszty na przykład czystej geometrii, jak Archimedes. Spakowaliśmy naszą garstkę rzeczy i poszliśmy się pożegnać z Cyceronem. Poza tym należała mi się jeszcze od niego zapłata – nie tylko za odnalezienie grobu Archimedesa, lecz i za zdemaskowanie mordercy Agatynosa. W atrium usłyszałem głos Marka Tulliusza, dobiegający z jego gabinetu. Namiestnik dyktował Tironowi list, bez wątpienia z zamiarem wykorzystania mnie jako kuriera, skoro miałem się zjawić w Rzymie przed nim. Stanęliśmy z Ekonem w ogrodzie, czekając, aż do nas wyjdzie. Nie mogłem nie słyszeć, co mówi. – Drogi bracie Kwintusie! Ludzie, z którymi znajomość tak usilnie mi tutaj zalecano, okazali się tego niewarci. Niesmaczne szczegóły wydarzeń mogą zaczekać do naszego spotkania. Niemniej moje wakacje w Syrakuzach nie były zupełnie stracone. Zainteresuje cię wiadomość, że udało mi się odkryć zapomniany grób jednego z bohaterów naszego dzieciństwa – Archimedesa. Miejscowi zupełnie nie wiedzieli, gdzie go szukać, a nawet zaprzeczali jego istnieniu. Jednakże wczorajszego popołudnia wybraliśmy się z Tironem do starej nekropolii za bramą Achradyńską i tam bez większego trudu wyśledziłem ponad gąszczem zarastających groby ostów i krzewów budzące jednoznaczne skojarzenia ozdoby: kulę i walec na szczycie kolumny. Na pewno pamiętasz jeszcze ów dziecinny wierszyk, którego się nauczyliśmy od naszego starego matematyka: „Kuli i walca szukaj jako znaku, gdzie spoczął na wieki mędrzec z Syrakuz”. Zakrzyknąłem „eureka!” i sprowadziłem kosiarzy, by oczyścili cały teren z zarośli. Teraz grób Archimedesa widać z daleka; znów, jak dawniej, może być świątynią dla wszystkich wykształconych ludzi. Nie uszło mej uwagi, że Cycero nie wspomniał o sześcianie i stożku; kazał je usunąć przy sprzątaniu miejsca wokół grobu, aby nikogo już nie spotkał los Agatynosa. Marek Tulliusz odchrząknął i dyktował dalej: – Czyż to nie ironia losu, mój bracie, i smutny dowód kulturalnej degradacji dzisiejszych Syrakuzańczyków, że dopiero Rzymianin z Arpinum musiał dla nich na nowo odkryć miejsce spoczynku prochów największego geniusza, jaki kiedykolwiek żył wśród nich? Ironii w tej historii rzeczywiście jest aż nadto, pomyślałem. Śmierć z ręki Erosa – Tutejsi ludzie są tak odmienni od nas, Rzymian – powiedziałem do Ekona, kiedy przechadzaliśmy się po forum Neapolis. – Człowiek się czuje, jakby za sprawą magicznej sztuki opuścił nagle Italię i znalazł się w jakimś greckim porcie. Greccy koloniści założyli to miasto setki lat temu, doceniając walory wspaniałej zatoki, którą nazwali Krater, czyli Puchar. Dzisiaj miejscowa ludność wciąż nosi greckie imiona, je greckie potrawy i stosuje się do helleńskich zwyczajów. Wielu z nich nawet nie mówi po łacinie. Eko dotknął palcem ust i machnął ręką, jakby mówił: „Ja też nie”. Piętnastolatek ze wszystkiego lubił żartować, nawet ze swojej niemoty. – Tak, ale ty słyszysz łacinę – odparłem, dając mu prztyczka w ucho. – I czasami nawet ją rozumiesz. Przybyliśmy do Neapolis w drodze powrotnej do Rzymu z Sycylii po wykonaniu drobnego zlecenia Cycerona. Nie chciałem szukać miejsca w zajeździe, liczyłem bowiem na przyjęcie przez miejscowego bogatego kupca o imieniu Sozystrydes. Cycero powiedział mi, że Grek jest mu winien przysługę i gdy się na niego powołam, z pewnością udzieli mi gościny. Dzięki wskazówkom paru przechodniów (którzy okazali się dość uprzejmi, by nie śmiać się z mojej greki) łatwo trafiliśmy na miejsce. Dom Sozystrydesa sprawiał imponujące wrażenie; kolumny, nadproża i inne dekoracyjne elementy fasady, barwione na różne odcienie czerwieni, błękitu i żółci, lśniły w słońcu. W tej grze barw jedyny dysonans stanowił czarny żałobny wieniec zawieszony na drzwiach. – I co o tym sądzisz, Ekonie? – spytałem. – Czy można prosić znajomego... a właściwie zupełnie obcą nam osobę o przyjęcie nas pod dach, kiedy pogrążony jest w żałobie? To chyba nie wypada. Eko skinął głową, ale potem wskazał na wieniec i ruchem dłoni wyraził zaciekawienie. – Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Jeśli to sam Sozystrydes zmarł lub ktoś z jego bliskich, to Cycero życzyłby sobie, abyśmy w jego imieniu złożyli kondolencje, prawda? Musimy się dowiedzieć szczegółów i poinformować go o wydarzeniu listownie. Myślę, że trzeba przynajmniej porozmawiać z odźwiernym. Zastukałem w drzwi nogą, ale przez dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał. Zastukałem jeszcze raz i czekałem. Już chciałem odstąpić od zasad dobrego wychowania i zapukać ręką, gdy drzwi się otworzyły. Mężczyzna, który w nich stanął, miał na sobie czarną tunikę na znak żałoby. Nie był niewolnikiem; na jego palcu dostrzegłem żelazny pierścień obywatela. Siwiejące włosy były w nieładzie, a na twarzy malowała się rozpacz. Oczy miał zapuchnięte i czerwone od płaczu. – Czego chcecie? – zapytał tonem raczej czujnym niż nieprzyjaznym. – Wybacz mi, obywatelu. Nazywam się Gordianus, a to mój syn, Eko. Słyszy, ale nie umie mówić, będę więc i jego głosem. Jesteśmy podróżnymi w drodze do Rzymu i przyjaciółmi Marka Tulliusza Cycerona. To on właśnie... – Cycerona? Ach, tak, to ten rzymski namiestnik Sycylii, który przynajmniej umie czytać i pisać dla odmiany. – Mężczyzna zmarszczył brwi. – Przywozicie mi od niego wiadomość? – Nic ważnego. Cycero chciał ci tylko przypomnieć o swojej przyjaźni. Domyślam się, że jesteś właścicielem tego domu, Sozystrydesem? – Tak. A ty? Przepraszam, ale czy już mi się przedstawiłeś? Nie mogę zebrać myśli... – Obejrzał się przez ramię. Poszedłem za jego wzrokiem. W westybulu dostrzegłem mary pogrzebowe przystrojone świeżo ściętymi kwiatami i liśćmi wawrzynu. – Nazywam się Gordianus – powtórzyłem. – A to mój... – Gordianus? – Tak. – Cycero wspominał kiedyś o tobie. Coś w związku z procesem o morderstwo w Rzymie. Pomagałeś mu wtedy. Zowią cię Poszukiwaczem. – To ja – przytaknąłem. Sozystrydes wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę. – Wejdź, Poszukiwaczu. Chcę, abyś go zobaczył. Mary były uniesione u wezgłowia, aby lepiej było widać zmarłego. Spoczywało na nich ciało młodego człowieka, zapewne niewiele starszego od Ekona. Leżał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ubrany w długą białą szatę, tak że widać było tylko jego twarz i dłonie. Włosy miał po chłopięcemu długie i jasne jak łan prosa w środku lata, a na skroniach laurowy wieniec, jaki przyznaje się najlepszym atletom. Cera nabrała już charakterystycznej woskowej bladości, ale nawet śmierć nie zatarła piękna jego rysów. – Miał niebieskie oczy – rzekł cicho Sozystrydes. – Już tego nie zobaczysz, ale były błękitne jak u jego drogiej, zmarłej matki. To po niej odziedziczył urodę. Najczystszy błękit, jaki kiedykolwiek widziałeś, jak Puchar w bezchmurny dzień. Kiedy wyciągnęliśmy go z basenu, były całe przekrwione... – To twój syn, Sozystrydesie? Grek z trudem stłumił szloch. – Mój jedyny syn Kleon. – To straszna strata. Skinął głową, niezdolny wykrztusić słowa. Eko przestępował nerwowo z nogi na nogę, ukradkiem, niemal wstydliwie przyglądając się ciału zmarłego chłopca. – Nazywają cię Poszukiwaczem... – wyrzekł w końcu Sozystrydes. – Pomóż mi znaleźć tego potwora, który go zamordował. Spojrzałem na zwłoki i poczułem przypływ zrozumienia dla rozpaczy tego człowieka – nie tylko dlatego, że sam mam syna w tym wieku (Eko jest dzieckiem adoptowanym, ale kocham go tak samo, jakby w jego żyłach płynęła moja krew). Byłem także głęboko poruszony samą śmiercią kogoś tak urodziwego. Dlaczego tak jest, że widok martwego ciała obcej, lecz pięknej osoby budzi w nas większy żal niż odejście kogoś pospolitszego? Dlaczego ostrzej odczuwamy stratę, gdy stłucze się nam misternej roboty waza, która nie ma większej praktycznej wartości, niż gdy rozbijemy zwykły garnek, niezbędny nam dotąd na co dzień? To bogowie kazali nam kochać piękno nad wszystko inne; być może dlatego, że sami są piękni i chcą, abyśmy ich kochali – nawet wtedy, gdy zsyłają nam klęski i cierpienie. – Jak on zginął, Sozystrydesie? – spytałem. – To się stało wczoraj w gimnazjonie. Odbywały się zawody dla chłopców z całego miasta... rzuty dyskiem, zapasy, biegi. Nie mogłem tam być, interesy zatrzymały mnie na cały dzień w Pompejach... – Sozystrydes znów walczył ze ściskającym gardło szlochem. Wyciągnął rękę i dotknął wieńca na głowie zmarłego. – Kleon zdobył wawrzyn. Zawsze zwyciężał we wszystkim, ale wczoraj podobno przeszedł samego siebie. Ach, gdybym mógł to widzieć! Potem, kiedy reszta chłopców poszła do łaźni, Kleon poszedł samotnie popływać w basenie. Nikogo poza nim nie było na dziedzińcu. Nikt nie widział, jak to się stało... – A więc Kleon utonął? – wszedłem mu w słowo. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, jeśli i w pływaniu był tak dobry jak w innych sportach. Sozystrydes potrząsnął głową i zacisnął powieki. – Gimnazjarchą jest stary zapaśnik, Kaputoros. To on znalazł Kleona. Usłyszał głośny plusk, ale, jak mówi, nie zwrócił na to uwagi. Dopiero później wyszedł na dziedziniec i zobaczył go w wodzie czerwonej od krwi. Kleon leżał na dnie basenu, a obok niego statua Erosa. Musiała uderzyć go w tył głowy. Rana była straszna. – Statua? – Tak, Erosa. Wy go zwiecie Kupidynem. Skrzydlaty, z łukiem i strzałami. Stał tam jako ozdoba basenu, na samym brzegu. Posąg nie jest duży, ale ciężki, z litego marmuru. Musiał spaść z cokołu akurat wtedy, gdy Kleon pod nim przepływał... – Sozystrydes spojrzał na martwą twarz syna, znów wstrząsany tłumioną rozpaczą. Wyczułem, że w westybulu zjawił się ktoś nowy. Odwróciwszy się, ujrzałem młodą kobietę w czarnej szacie z kapturem na głowie. Stanęła u boku gospodarza i spytała: – Kim są ci goście, ojcze? – To przyjaciele namiestnika prowincji sycylijskiej... Gordianus i jego syn Eko. A to moja córka Kleio – przedstawił ją nam i nagle surowym tonem rzucił: – Córko! Okryj się! Dziewczyna zrzuciła kaptur z głowy; włosy miała ścięte nierówno i tak krótko, że nie sięgały jej nawet do ramion. Wydobyta z cienia jej twarz też nosiła znaki niepohamowanego żalu. Przez policzki biegły długie, czerwone krechy zadrapań, zauważyłem też kilka siniaków, jakby zadawała sobie ciosy, szpecąc urodę równie szlachetną jak ta, jaką odznaczał się jej zmarły brat. – Jestem w żałobie po kimś, kogo kochałam najbardziej na świecie – odparła głuchym, beznamiętnym głosem. – Nie wstydzę się tego okazywać. Obrzuciła mnie i Ekona lodowatym spojrzeniem i odeszła. W Rzymie takie ekstremalne zewnętrzne oznaki żałoby są nie tylko nie na miejscu, ale nawet zakazane z mocy prawa; znajdowaliśmy się jednak w Neapolis. Sozystrydes jakby czytał w moich myślach. – Kleio zawsze była bardziej Greczynką niż Rzymianką – wyjaśnił. – Pozwala się ponosić uczuciom, w przeciwieństwie do swego brata. Kleon był zawsze taki chłodny, niezaangażowany. Dziewczyna bardzo źle znosi tę tragedię. Kiedy wróciłem wczoraj z Pompejów, zastałem ciało Kleona tu, w westybulu. Niewolnicy przynieśli je z gimnazjonu. Kleio leżała w swoim pokoju, zanosząc się od płaczu. Zdążyła już obciąć włosy. Płakała i lamentowała przez całą noc. Sozystrydes znów zapatrzył się w twarz martwego syna. Wyciągnął rękę, by dotknąć jego policzków; dłoń ojca wyglądała na ciepłą i rumianą przy ich nienaturalnej bladości. – Ktoś zabił mojego syna – powiedział cicho. – Gordianusie, musisz mi pomóc go zdemaskować... aby cień Kleona mógł spocząć w spokoju... i aby mojej córce było lżej. – Tak jest, słyszałem chlupnięcie. Stałem akurat za swoją ladą w przebieralni, a drzwi na dziedziniec były szeroko otwarte, jak teraz. Gimnazjarcha Kaputoros był ogorzałym starym atletą z ogromnymi barami, porytą zmarszczkami twarzą, kompletnie łysą głową i wydatnym brzuchem. Wciąż strzelał oczyma ponad moimi ramionami ku kręcącym się tam i z powrotem nagim chłopcom, często też przerywał rozmowę ze mną, by któregoś zaczepić, zwykle jakąś żartobliwą obelgą lub obsceniczną uwagą. Kiedy po raz czwarty wyciągnął rękę, by poczochrać Ekonowi włosy, chłopak dyskretnie usunął się poza jego zasięg. – I co dalej? – spytałem. – Poszedłeś od razu sprawdzić, co się dzieje? – Nie od razu. Prawdę mówiąc, nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. Pomyślałem sobie, że to Kleon skoczył do wody. To oczywiście wbrew obowiązującym tu przepisom, trzeba ci wiedzieć. Basen jest długi i płytki, wyłącznie do pływania i wskakiwać do niego nie wolno. Ale on zawsze łamał zasady. Wydawało mu się, że wszystko mu ujdzie płazem. – Dlaczego więc nie poszedłeś go przywołać do porządku? Jesteś tu w końcu gimnazjarchą. – Myślisz, że ten rozpieszczony bachor cokolwiek sobie z tego robił? Tak, ja jestem przełożonym gimnazjonu, ale on nie uznawał nad sobą panów. Wiesz, jak by zareagował? Rzuciłby wymyślny cytat z jakiejś znanej sztuki, najpewniej o starych, brzuchatych zapaśnikach, mignął mi przed oczyma gołym tyłkiem i znowu wskoczył do basenu! Wcale mi to do szczęścia niepotrzebne, dziękuję uprzejmie. Hej, Maniuszu! – krzyknął do kolejnego z podopiecznych. – Widziałem cię rano, jak się mocujesz z twoją najmilszą! Uczyłeś się tych pozycji ze sprośnych malunków na amforach twojego papy? Ha, ha, ha! Zerknąłem przez ramię i kątem oka ujrzałem, jak wyszczerzony w lubieżnym uśmiechu chłopak wykonuje obiema rękami wulgarny gest. – Wróćmy do wczorajszego dnia – rzekłem. – Usłyszałeś więc plusk, nie zwróciłeś na to uwagi, ale w końcu wyszedłeś na dziedziniec. – Chciałem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Od razu spostrzegłem, że Kleon już nie pływa. Pomyślałem, że poszedł do łaźni. – Czy w takim razie nie musiałby przechodzić obok twojego stanowiska? – Niekoniecznie. Na dziedziniec prowadzą z gimnazjonu dwa wyjścia. Większość chłopaków korzysta z tego, gdyż drugie to trochę okrężna droga, przez mały korytarz i zewnętrzny westybul. Kleon mógł pójść tamtędy. – Podobnie ktoś inny mógłby wejść tamtą drogą na dziedziniec? – Tak. – Nie możesz więc mieć pewności, że Kleon był sam. – Bystry z ciebie gość, co? – rzucił Kaputoros z przekąsem. – Ale masz rację. Z początku był sam, tego jestem pewien. Potem nikt mnie nie mijał, ani wchodzący, ani wychodzący. Ktoś mógł jednak wśliznąć się i wyjść z powrotem drugimi drzwiami. W każdym razie, kiedy wyszedłem na dziedziniec, od razu coś mnie tknęło. Coś było nie w porządku, choć nie potrafiłbym powiedzieć co. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że brakowało posążka Erosa, który stał nad basenem. Był tam zawsze, zastałem go na miejscu, obejmując gimnazjon. Wiesz, jak to jest. Widzi się jakąś rzecz dzień w dzień przez wiele lat i się jej nie zauważa, a kiedy nagle zniknie, nie wiesz od razu, co się zmieniło, ale czujesz, że czegoś brakuje. Tak było i wczoraj. A potem zobaczyłem kolor wody. W jednym miejscu była różowa, bliżej dna przechodziła w ciemniejszą czerwień. Podszedłem na brzeg i zobaczyłem go. Leżał na dnie bez ruchu, nawet bąbelek powietrza się tam nie unosił. Obok niego rozrzucone były kawałki połamanego Erosa. Wszystko było jasne na pierwszy rzut oka. Chodź, pokażę ci to miejsce. Kiedy wychodziliśmy na dziedziniec, przecisnął się obok nas wchodzący do budynku młody, muskularny zapaśnik odziany tylko w skórzaną opaskę na głowie i zabezpieczające nadgarstki bandaże. Kaputoros błyskawicznie się odwrócił i strzelił mu w pośladki trzymanym w ręku ręcznikiem. – Oby cię grom raził! – wrzasnął z bólu chłopak. – Na razie trafił w twój czerwony tyłek! – odkrzyknął stary lubieżnik z rechotem. Basen osuszono i wymyto, na dnie nie było już ani kropli krwi Kleona. Części posążka ktoś ułożył na brzegu przed cokołem. Podczas upadku odłamała się jedna stopa, koniec łuku, grot strzały i kawałek pierzastego skrzydła. – Statua była tu od lat, powiadasz? – Tak jest. – Zawsze na tym cokole? – Tak. Nigdy ani drgnęła, nawet kiedy Wezuwiusz czasem potrząsał okolicą. – Wobec tego to chyba dziwne, że spadła wczoraj, kiedy nie było żadnych wstrząsów. Jeszcze dziwniejsze, że stało się to akurat wtedy, gdy przepływał pod nią samotny pływak. – No tak, to rzeczywiście zagadkowa sprawa. – Właściwszym słowem byłoby morderstwo. Kaputoros spojrzał na mnie dziwnie. – Niekoniecznie. – Co to znaczy? – Zapytaj chłopaków. Przekonasz się, co o tym sądzą. – O, bądź pewny, że przesłucham każdego, kto tu wczoraj był. – Możesz więc zacząć od tego małego – odrzekł gimnazjarcha, wskazując na połamanego Erosa. – Wyrażaj się jaśniej, Kaputorosie. – Inni wiedzą więcej ode mnie. Mogę ci tylko powiedzieć, co słyszałem z ich rozmów. – Cóż takiego? – Kleon lubił łamać serca. Ty widziałeś go tylko w białej szacie na pogrzebowych marach. Nie masz pojęcia, jakim był pięknym chłopcem, tak powyżej szyi, jak i poniżej. Ciało jak wyrzeźbione przez Fidiasza, istny Apollo... dech człowiekowi zapierało w piersiach. Inteligentny przy tym, no i najlepszy atleta nad Pucharem. Paradował tu codziennie nagi, wyzywał wszystkich do walki i każdą wygraną kwitował cytatami z Homera. Połowa chłopaków się za nim włóczyła niczym orszak i każdy z nich chciał być jego najlepszym przyjacielem. Byli w niego zapatrzeni jak w obrazek. – A mimo to wczoraj po kolejnym zwycięstwie pływał w basenie samotnie. – Być może wszyscy w końcu mieli go dosyć. Może zmęczyły ich jego ciągłe przechwałki, a może w końcu zrozumieli, że nikomu nigdy nie odwzajemni ani ułamka miłości, którą go darzyli. – Twoje słowa są gorzkie, Kaputorosie. – Tak? – Jesteś pewien, że mówisz tylko o swoich podopiecznych? Gimnazjarcha poczerwieniał. Zacisnął zęby i kilka razy napiął i rozluźnił swoje potężne muskuły. Musiałem wytężyć całą siłę woli, żeby zapanować nad odruchowym drgnięciem. – Nie jestem głupcem, Poszukiwaczu – powiedział po dłuższej chwili. – Żyję na tym świecie dość długo i zdążyłem się paru rzeczy nauczyć. Lekcja numer jeden: chłopiec taki jak Kleon może ci przynieść tylko problemy. Możesz patrzeć, ale z daleka. – Powoli rozluźnił szczęki, a nawet się lekko uśmiechnął. – Z wiekiem skóra mi stwardniała. Mogę się przekomarzać i dowcipkować z najlepszymi, ale żaden z tych młokosów pod nią mi nie zajdzie. – Nawet Kleon? Kaputoros znów się nachmurzył, ale nagle rozjaśnił się w uśmiechu, spoglądając gdzieś poza mnie. – Kalpurniuszu! – krzyknął do chłopca idącego drugą stroną basenu. – Jeżeli własny oszczep traktujesz tak samo jak ten, który ściskasz teraz w ręku, to dziw, żeś go sobie jeszcze nie urwał! Na Zeusa litościwego, niechże ci pokażę, jak to się robi! Po drodze zdążył jeszcze w przelocie zwichrzyć Ekonowi czuprynę, zostawiając nas samym sobie i naszym myślom. Tego dnia udało mi się porozmawiać z każdym z młodych bywalców gimnazjonu. Większość z nich była tu i wczoraj – albo jako uczestnicy zawodów, albo jako widzowie. Na ogół chętnie odpowiadali na moje pytania, aczkolwiek w pewnych granicach. Miałem wrażenie, że już się między sobą porozumieli i uznali jako grupa, że najlepiej będzie jak najmniej mówić o śmierci Kleona obcym, a więc i mnie, choć przychodziłem jako przedstawiciel ojca zabitego kolegi. Niemniej po zakłopotanych minach, smętnych westchnieniach i urywanych w pół słowa wypowiedziach zorientowałem się, że Kaputoros nie kłamał: Kleon złamał wiele serc, po drodze robiąc sobie niejednego wroga. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że był bezsprzecznie najprzystojniejszym i najbystrzejszym chłopakiem w grupie, a wczorajsze zawody po raz kolejny udowodniły, że był także najlepszym sportowcem. Był też jednak próżnym, aroganckim i wyniosłym samolubem. Łatwo było się w nim zakochać, nie można jednak było liczyć na wzajemność. Chłopcy, którzy nie poddali się jego urokowi, nie lubili go z czystej zawiści. Dowiedziałem się tego wszystkiego z ich słów i niedomówień, lecz gdy zaczynałem pytać o bardziej szczegółowe informacje, natrafiałem na mur milczenia. Czy słyszano, aby ktokolwiek wypowiadał jakieś poważniejsze groźby wobec Kleona? Czy kiedykolwiek ktoś zwrócił uwagę, choćby w żartach, na niefortunne usytuowanie posążka Erosa nad samym brzegiem basenu? Czy któryś z kolegów był szczególnie zdenerwowany sukcesami Kleona we wczorajszych zawodach? Czy ktoś nie wymknął się z łaźni w czasie, gdy Kleon zginął? Co mogą mi powiedzieć na temat gimnazjarchy? Czy Kaputoros zawsze zachowywał się wobec chłopca poprawnie, jak twierdzi? Na wszystkie te i podobne pytania albo nie otrzymywałem odpowiedzi, albo były one w najlepszym razie wymijające. Zaczynałem już wątpić, czy zdołam odkryć cokolwiek istotnego w tej sprawie, dopóki nie trafiłem na Hipolita, zapaśnika, któremu gimnazjarcha przyrumienił pośladek uderzeniem zwiniętego ręcznika. Zastałem go w łaźni, kiedy szykował się do gorącej kąpieli. Zdjął z głowy opaskę, pozwalając grzywie czarnych włosów opaść na czoło, i zajął się odwiązywaniem bandaży z przegubów. Eko wydawał się trochę speszony jego tężyzną; dla mnie Hipolit ze swymi chłopięcymi rysami i rumianymi policzkami był tylko mocno przerośniętym dzieckiem. Po poprzednich rozmowach wiedziałem, że Hipolit był w zażyłych stosunkach z Kleonem – a w każdym razie bliższych niż inni. Zacząłem więc właśnie od tego stwierdzenia w nadziei, że go zaskoczę. On jednak tylko na mnie popatrzył i spokojnie skinął głową. – Tak chyba można powiedzeć. Lubiłem go. Nie był taki zły, jak go niektórzy malowali. – Co przez to rozumiesz? – To nie była jego wina, że wszyscy się nim zachwycali. Tak samo, jak nie było jego winą, że sam się nikim nie zachwycał. Myślę, że nie umiał tak myśleć o żadnym chłopcu. – Hipolit zmarszczył brwi. – Niektórzy mówią, że to wbrew naturze, ale cóż, bogowie lepią ludzi z różnej gliny. – Podobno był próżny i arogancki. – Był lepszy od innych w zapasach, w biegach, rzutach. To też nie jego wina, nie? Co mógł zrobić, że był inteligentniejszy od swoich nauczycieli? Ale chyba nie powinien tak się tym puszyć. Hybris... wiesz, co to jest? – Pycha, która obraża bogów – odrzekłem, ubawiony w duchu tym protekcjonalnym pytaniem młodzika. Jajo mędrsze od kury... – Właśnie. Tak jak w sztukach. Bohaterowi powodzenie uderza do głowy, robi się zbyt zadufany i w końcu aż się prosi, żeby piorun w niego strzelił albo ziemia się pod nim rozstąpiła. Co bogowie dają, mogą i odebrać. Kleonowi dali wszystko. Potem odebrali. – Bogowie? – Kleon zasłużył sobie na ściągnięcie z obłoków. – Hipolit westchnął. – Ale nie na tak straszną karę. – Karę? Czyją? Za co? Nie spuszczałem wzroku z jego oczu i widziałem w nich wewnętrzną walkę. Wiedziałem, że jeśli nacisnę zbyt mocno, chłopak może się zamknąć w sobie; jeśli zaś w ogóle nie będę naciskał, usłyszę górnolotne ogólniki. Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale dostrzegłem, że podjął już jakąś decyzję, więc zmilczałem. – Widziałeś statuę, która na niego upadła? – spytał Hipolit. – Widziałem. Eros z łukiem i strzałami. – I myślisz, że to zwykły wypadek? – Nie rozumiem cię. – Rozmawiałeś ze wszystkimi w gimnazjonie i nikt ci nie powiedział? Wszyscy myślą tak samo. Są tylko zbyt przesądni, by o tym głośno mówić. To Eros zabił Kleona. Za to, że nim gardził. – Więc według ciebie to sam bóg go ukarał, zrzucając na niego własny posąg? – Miłość spływała na Kleona zewsząd, jak rzeki do morza... on jednak odwracał ich biegi żył na własnej kamienistej pustyni. Eros go wybrał na swego faworyta, ale on go odtrącił. O ten jeden raz za dużo roześmiał się bogu w twarz. – Co takiego uczynił, że ściągnął na siebie gniew Erosa? Znów to wewnętrzne pasowanie się ze sobą w oczach. Hipolit wyraźnie chciał mi coś powiedzieć, musiałem tylko cierpliwie poczekać. Westchnął w końcu znowu i zaczął mówić. – Ostatnio zaczynaliśmy już myśleć, że Kleon powoli mięknie. Miał nowego nauczyciela, młodego filozofa o imieniu Mulcyber, który jakieś pół roku temu przybył do nas z Aleksandrii. Kleon i jego siostra Kleio co rano chodzili do jego domu niedaleko forum, by rozmawiać o Platonie i czytywać poezje. – Kleio też brała te lekcje? – Sozystrydes uważał, że wykształcenie należy się obojgu jego dzieciom, i nie przeszkadzało mu, że Kleio jest dziewczyną. W każdym razie szybko się wśród nas rozniosła wieść, że Mulcyber się zaleca do Kleona. Dlaczego nie? Był w nim zadurzony jak wszyscy inni. Niespodzianką było to, że Kleon chyba odwzajemniał to uczucie. Mulcyber przysyłał uczniowi swoje niewinne miłosne wiersze, a on odpowiadał własnymi. Kleon pokazał mi nawet kilka z otrzymanych utworów i dawał mi do czytania swoje. Były piękne! W tym również okazał się dobry, ma się rozumieć. – Hipolit potrząsnął ze smutkiem głową. – Ale to wszystko był okrutny żart. Kleon tylko wodził Mulcybera za nos, robił z niego głupca. Nie dalej jak przedwczoraj, i to w obecności innych jego uczniów, demonstracyjnie zwrócił mu wszystkie listy i zażądał oddania swoich. Powiedział, że pisał je wyłącznie dla ćwiczenia, żeby nauczyć swego nauczyciela, jak się powinno naprawdę to robić. Mulcyber był wstrząśnięty! Wszyscy w gimnazjonie o tym wiedzieli. Chłopaki mówili, że tym razem Kleon posunął się za daleko. Odrzucić zaloty to jedno, ale uczynić to w taki okrutny, celowo upokarzający sposób... to już była czysta hybris. Wszyscy tak sądzili i mówili, że bogowie się za to na nim zemszczą. No i tak się stało. – Na to wygląda – przytaknąłem. – Bogowie często jednak wykorzystują ludzi jako narzędzia swych działań. Czy naprawdę uważasz, że statua sama się zsunęła z cokołu, bez udziału ludzkiej ręki? Hipolit zmarszczył brwi, jakby znów się wahał, czy ma wyjawić mi kolejny sekret. – Wczoraj, krótko przed... wypadkiem niektórzy widzieli w gimnazjonie obcą osobę. Nareszcie! Oto jakiś konkretny szczegół, informacja, która może do czegoś mnie doprowadzić. Wziąłem głęboki oddech i wolno powiedziałem: – Nikt mi nie wspominał o żadnym nieznajomym. – Mówiłem ci, oni wszyscy są zbyt przesądni. Jeśli chłopak, którego widzieliśmy, był wysłannikiem bogów, to nikt nie chce mieć z tym nic wspólnego. – Chłopak? – Być może to był sam Eros w ludzkiej postaci... choć można by się spodziewać, że bóg byłby bardziej zadbany i ubrałby się w szatę we właściwym rozmiarze. – Widziałeś wyraźnie tego nieznajomego? – Niezupełnie. Nikt mu się dobrze nie przyjrzał, o ile mi wiadomo. Widziałem go tylko przelotnie, jak się kręcił w westybulu, ale wiem, że nie był to żaden ze stałych bywalców. – Po czym to poznałeś? – Choćby po tym, że w ogóle miał na sobie jakiekolwiek ubranie. To było tuż po zawodach i wszyscy byliśmy jeszcze nadzy. Poza tym większość z nas pochodzi z zamożnych domów, a ten miał fatalną fryzurę, a tunikę jak po starszym bracie. Pomyślałem sobie, że to jakiś przypadkowy widz albo niewolnik posłaniec, który się krępuje wejść do przebieralni. – Widziałeś jego twarz? – Nie, nie widziałem. Miał czarne włosy, tyle zdążyłem zauważyć. – Rozmawiałeś z nim albo choć słyszałeś jego głos? – Nie. Poszedłem do łaźni i więcej o nim nie myślałem. A potem Kaputoros znalazł Kleona nieżywego i dalej już wszystko było jednym szaleństwem. Nie skojarzyłem tego z tym nieznajomym aż do dzisiejszego ranka, kiedy się dowiedziałem, że i inni go zauważyli. – Czy ktokolwiek z twoich kolegów widział go przechodzącego przez łaźnię albo przebieralnię? – Chyba nie. Z zewnętrznego westybulu na dziedziniec z basenem prowadzi jednak jeszcze inna droga, przez wąski korytarz w drugim końcu budynku. – Wiem, Kaputoros mi o tym powiedział. Wydaje się zatem możliwe, że ów tajemniczy gość wszedł przez westybul, przemknął tym nie uczęszczanym korytarzykiem, zaskoczył Kleona w basenie, zepchnął nań posąg i uciekł tą samą drogą, nie zauważony przez nikogo. Hipolit odetchnął głęboko. – Tak to właśnie sobie wyobraziłem – powiedział. – Sam więc widzisz, że to musiał być bóg albo jakiś jego sługa. Kto inny mógłby tak doskonale zgrać w czasie taki okropny plan? Pokręciłem głową. – Widzę tylko, że znasz się trochę na poezji i dużo więcej na zapaśniczych chwytach, młody człowieku, ale czyż nikt cię nie uczył logiki? Być może odpowiedzieliśmy sobie na pytanie „Jak?”, lecz nadal bez odpowiedzi pozostaje pytanie „kto?” Szanuję twoje nabożne przekonanie, że sam Eros mógł mieć i motyw, i wolę zabicia Kleona w taki wyrachowany sposób... Ale wygląda na to, że aż nazbyt wielu śmiertelników podzielało te uczucia. W moim fachu wolę najpierw podejrzewać działanie człowieka, a hipotezę o boskiej interwencji przyjmuję tylko w ostateczności. Pierwszym podejrzanym wydaje się filozof Mulcyber. Czy to on mógł być tym zagadkowym gościem czającym się w westybulu? Filozofowie są znani z kiepskiej dbałości o strój i fryzurę. – Nie. To był ktoś od niego niższy, a i włosy miał ciemniejsze. – Mimo to chciałbym pogadać z tym nieszczęśliwie zakochanym nauczycielem. – Nie da się – rzekł krótko Hipolit. – Mulcyber się wczoraj powiesił. – Nie dziwię się, że wokół śmierci Kleona unosi się atmosfera takiego przesądnego lęku – powiedziałem do Ekona, kiedy szliśmy w stronę domu Mulcybera. – Złoty młodzieniec znad Pucharu, zabity przez posąg boga... Odrzucony kochanek zadaje sobie śmierć tego samego dnia... Oto ciemna strona Erosa, cień, który napełnia wszystkich strachem i zmusza do milczenia. „Poza mną”, odparł gestem Eko i wydał nieokreślony dźwięk, jakim czasami chce tylko przypomnieć o swojej obecności. Uśmiechnąłem się na tę autoironię, ale miałem wrażenie, że to, czego się tego ranka dowiedzieliśmy, wyprowadziło go z równowagi. Był w takim wieku, że dobrze sobie zdawał sprawę ze swojego miejsca na świecie, i zaczynał się zastanawiać, czy ktokolwiek go kiedyś pokocha, zwłaszcza przy jego kalectwie. Musiało mu się wydawać krzyczącą niesprawiedliwością, że ktoś taki jak Kleon, kto swoim zalotnikom odpowiadał tylko zimną wzgardą, mógł wzbudzać tyle nieodwzajemnionych uczuć i pożądania, podczas gdy inni mają przed sobą życie w samotności. Czy bogowie wymyślili taki paradoks dla własnej zabawy, czy też jest on jedną z plag, jakie Pandora wypuściła ze swej puszki na ludzkość? Drzwi domu filozofa też zdobił czarny wieniec. Kiedy zastukałem, otworzył nam stary niewolnik; wpuścił nas do małego westybulu, w którym na marach (o ileż skromniej udekorowanych niż te w domu Sozystrydesa!) spoczywało ciało gospodarza. Od razu zrozumiałem, dlaczego Hipolit był taki pewien, że niskim i ciemnowłosym nieznajomym w gimnazjonie nie mógł być Mulcyber: zobaczyłem przed sobą człowieka wysokiego wzrostu i o jasnych włosach. Był dość przystojny i mniej więcej w moim wieku; oceniłem go na trzydzieści pięć lat. Eko wskazał na szarfę niezdarnie owiniętą wokół jego szyi, po czym złapał się uściskiem dusiciela za własne gardło: „To dla ukrycia śladów po pętli”. – Czy znaliście mojego pana? – spytał niewolnik. – Tylko z opowieści – odpowiedziałem. – Jesteśmy w Neapolis przejazdem, ale zdążyłem usłyszeć o jego oddaniu poezji i filozofii. Wiadomość o jego śmierci bardzo mną wstrząsnęła. – Nie było to w końcu kłamstwem. Niewolnik skinął głową. – Był człowiekiem uczonym i utalentowanym. Mimo to niewielu ludzi przyszło go pożegnać. Nie miał tu rodziny, poza tym wielu jest takich, którzy nogi nie postawią w domu samobójcy, bojąc się ściągnąć na siebie nieszczęście. – A więc to prawda, że odebrał sobie życie? – Sam go znalazłem. Mój pan się powiesił. Przywiązał sznur do tej belki, nad głową chłopca... Eko przewrócił oczami. – ...Potem stanął na krześle i założył pętlę – ciągnął niewolnik. – Pękły mu kręgi w szyi. Mam nadzieję, że śmierć przyszła szybko. – Popatrzył z uczuciem na twarz zmarłego. – Taka strata! A wszystko przez miłość do tego bezwartościowego młokosa! – Jesteś pewien, że to z jego powodu się zabił? – A z jakiego innego? Dobrze mu się wiodło w Neapolis, stać go było na wspomaganie brata w Aleksandrii od czasu do czasu, przemyśliwał nawet o kupieniu drugiego służącego. No, nie wiem, jak bym to przyjął... Byłem z panem od jego dzieciństwa. Nosiłem za nim tabliczki woskowe i papirusy, kiedy sam chadzał na lekcje. Nie, jego życie dobrze się układało, dopóki nie poznał tego okropnego chłopaka! – Wiesz chyba, że Kleon wczoraj zginął? – O, tak. Właśnie dlatego pan się powiesił. – Zabił się już po śmierci Kleona? – spytałem zaskoczony. – Oczywiście! Chociaż... – Teraz z kolei niewolnik był zdziwiony, jakby wcześniej inna możliwość nie przyszła mu do głowy. – Niech pomyślę... Wczoraj wszystko dziwnie się plotło, panie. Mój pan odprawił mnie z domu rano, jeszcze przed świtem, przykazując nie wracać do wieczora. To było bardzo dziwne, ponieważ normalnie spędzam w domu cały dzień, wpuszczam jego uczniów, przygotowuję mu posiłki... Wczoraj jednak kazał mi wyjść, kręciłem się więc po mieście do zmierzchu. Wracając, usłyszałem o śmierci Kleona. A kiedy wszedłem do domu, pan już wisiał martwy. – Nie wiesz zatem na pewno, kiedy umarł... tylko tyle, że nastąpiło to między świtem a zmierzchem. – Masz rację, panie. – Kto mógł go odwiedzić za dnia? – Uczniowie zazwyczaj przychodzą i wychodzą od rana do wieczora... Ale wczoraj było inaczej, przez te zawody w gimnazjonie. Wszyscy stali uczniowie albo brali w nich udział, albo się im przyglądali. Pan sam zamierzał tam pójść, odwołał więc wszystkie zajęcia, poza pierwszym, z samego rana... tego nie odwołałby nigdy, ma się rozumieć, bo przychodził wtedy ten wstrętny chłopak! – Czyli Kleon. – Tak, Kleon... i jego siostra Kleio. Dla nich była zarezerwowana pierwsza godzina dnia. W tym miesiącu czytali Fedona Platona, dialog o śmierci Sokratesa. – Myśl o samobójstwie nie była Mulcyberowi obca – zauważyłem. – I wczoraj Kleon z siostrą zjawili się na swojej lekcji? – Tego nie wiem. Przypuszczam, że tak. Nie było mnie już wtedy w domu. – Będę musiał więc o to zapytać Kleio. Ale na razie przyjmijmy, że przyszli. Być może Mulcyber miał nadzieję, że dojdą z Kleonem do porozumienia. Niewolnik rzucił mi zdziwione spojrzenie. – Wiem o tym upokarzającym epizodzie ze zwrotem jego wierszy – wyjaśniłem. Stary przyjrzał mi się podejrzliwie. – Jak na przyjezdnego sporo wiesz, panie. Co tu naprawdę robisz? – Staram się tylko dojść prawdy. A zatem... przyjęliśmy, że Kleon i Kleio przyszli jak zwykle na swoją lekcję z samego rana. Możliwe, że Mulcyber spodziewał się dalszych upokorzeń i już wtedy myślał o samobójstwie... A może żywił szaloną nadzieję zaślepionego kochanka na jakieś... nieprawdopodobne przecież... pogodzenie się z obiektem swych westchnień? Pewnie dlatego wyprawił cię z domu, nie chcąc, by stary wierny niewolnik był świadkiem tego, co miało nastąpić... dobrego czy złego. Musiało się jednak skończyć źle, a w każdym razie nie tak, jak by pragnął, ponieważ nie poszedł już na te zawody. Wszyscy sądzą, że to wieść o zgonie Kleona przywiodła twojego pana do samobójstwa, ale mnie się wydaje równie prawdopodobne, że powiesił się zaraz po wyjściu obojga uczniów, nie mogąc znieść ponownego odtrącenia. Eko, wyraźnie podekscytowany, zamarkował rzut dyskiem, potem założył sobie wyimaginowaną pętlę na szyję, a na koniec udał, że strzela z łuku. Skinąłem mu głową. – Tak, to wielka ironia losu. Kiedy Kleon doświadczał swego bodaj największego triumfu w gimnazjonie, Mulcyber mógł już oddawać ducha, a wkrótce potem i Kleon leżał martwy na dnie basenu. Nic dziwnego, że wszyscy zgodnie przyjmują, iż to sam Eros ukarał chłopaka. – Przyjrzałem się uważniej twarzy zmarłego filozofa. – Twój pan był poetą, prawda? – spytałem niewolnika. – Tak. Nie było dnia, żeby nie ułożył choć paru wersów. – Czy zatem zostawił jakiś ostatni wiersz? Niewolnik potrząsnął głową. – Nie, panie, a tego bym się po nim spodziewał, choćby dla mnie na pożegnanie po tylu wspólnych latach. – Nie znalazłeś jednak niczego, nawet paru słów wyjaśnienia? – Ani linijki. I bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ poprzedniego wieczoru długo w noc siedział i pisał bez końca. Pomyślałem nawet, że chce zapomnieć o chłopaku i rzucił się w wir pracy nad jakimś eposem, porwany przez muzę! Nie mogę jednak znaleźć ani stroniczki. Cokolwiek pisał tak gorączkowo, gdzieś zniknęło bez śladu. Być może, kiedy postanowił skończyć ze sobą, nie podobało mu się już to, co stworzył, i wszystko spalił. Wygląda na to, że pozbył się też innych rzeczy. – To znaczy czego? – Miłosnych poematów pisanych dla Kleona. Tych, które chłopak mu zwrócił. One też zniknęły. Pan pewnie nie chciał, by ktokolwiek je czytał po jego śmierci, więc je zniszczył. Być może nie ma nic dziwnego w tym, że nie zostawił żadnego listu. Skinąłem głową, ale nie byłem przekonany. Dla mnie było to dziwne – z tego, co wiem o poetach, samobójstwach i nieodwzajemnionych uczuciach, Mulcyber musiał coś powiedzieć na odchodnym przed wyprawą do Hadesu: aby zrobić gorzkie wymówki Kleonowi, wzbudzić czyjeś współczucie, odegrać się. Raz jeszcze spojrzałem na mary, ale w milczących zwłokach nauczyciela nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Dzień miał się ku końcowi, kiedy znużony na ciele i duszy wróciłem w końcu z Ekonem do domu Sozystrydesa. Tym razem drzwi otworzył nam niewolnik. Przystanąłem na dłuższą chwilę przy marach i patrzyłem na twarz Kleona. Nic się w niej od rana nie zmieniło, a jednak nie była już w moich oczach tak urodziwa jak przedtem. Z zamyślenia wyrwał mnie głos gospodarza, zapraszającego nas do gabinetu. – Jak poszło, Poszukiwaczu? – To był długi i owocny dzień, choć trudno go nazwać przyjemnym. Poszedłem też do domu Mulcybera, nauczyciela twoich dzieci. Wiesz, że się wczoraj powiesił? – Tak, doszło to do mnie dopiero dziś rano, już po twoim odejściu. Wiedziałem, że jest z lekka zadurzony w Kleonie... pisywał dla niego wiersze i tak dalej. Nie miałem jednak pojęcia, że go tak namiętnie kochał. Tragedia rozchodzi się jak fala na stawie i powoduje kolejne. Sozystrydes też więc przyjął za pewnik, że filozof odebrał sobie życie na wieść o śmierci Kleona. – A czego się dowiedziałeś, Gordianusie? Odkryłeś coś... istotnego? Skinąłem głową. – Myślę, że już wiem, kto zabił twojego syna. Na twarzy Greka pojawił się wyraz ulgi, dziwnie zmieszanej z niepokojem. – Mówże więc! – Czy zechciałbyś najpierw posłać po twoją córkę? Nie będę miał pewności, dopóki nie zadam jej kilku pytań. Zresztą kiedy pomyślę o jej wielkiej rozpaczy, wydaje mi się, że i ona powinna usłyszeć, co mam do powiedzenia. Sozystrydes krzyknął przez drzwi do niewolnika, aby sprowadził Kleio. – Masz rację, Gordianusie. Kleio powinna być przy tym, mimo jej... niewłaściwego wyglądu. Jej głęboki żal dowodzi tylko, że jest kobietą... ale starałem się ją wychowywać niemal jak syna, rozumiesz? Dopilnowałem, aby nauczyła się pisać i czytać, posyłałem do tych samych nauczycieli co Kleona. Ostatnio czytali razem Platona, uczyli się u Mulcybera... – Tak, wiem o tym. W tej chwili do gabinetu weszła Kleio. Głowę miała odkrytą, a na jej policzkach ujrzałem świeże zadrapania – znak, że jej lament trwał nieprzerwanie przez cały dzień. – Poszukiwacz sądzi, że wie, kto zabił Kleona – oznajmił córce Sozystrydes. – Tak, ale najpierw muszę ci zadać parę pytań – zwróciłem się do dziewczyny. – Czy czujesz się na siłach rozmawiać ze mną? Skinęła głową. – Czy ty i twój brat poszliście wczoraj jak zwykle na lekcję do Mulcybera? – Tak – odrzekła ochrypłym szeptem, odwracając wzrok. – Gdy tam przybyliście, Mulcyber był w domu? Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała twierdząco. – Czy to on wam otworzył drzwi? Znów krótka pauza. – Nie. – Ale jego niewolnika nie było w domu, wyszedł na cały dzień. Kto was w takim razie wpuścił? – Drzwi były otwarte... to jest, uchylone. – I po prostu weszliście do środka? – Tak. – Czy między Mulcyberem a Kleonem padły jakieś ostre słowa? Jej oddech stał się głośny i nierówny. – Nie. – Jesteś tego pewna? Zaledwie dzień wcześniej twój brat publicznie odtrącił i upokorzył Mulcybera. Oddał mu jego miłosne wiersze i wyśmiał je przy innych. To musiał być okrutny cios dla waszego nauczyciela. Czy to prawda, że kiedy zjawiliście się wczoraj w jego domu, Mulcyber stracił panowanie nad sobą? Nie odpowiedziała, potrząsnęła tylko energicznie głową. – Czy nie było tak – ciągnąłem niezrażony – że nauczyciel wpadł w histerię? Wymyślał twojemu bratu i groził, że go zabije? – Nie! Nigdy tak nie było! Mulcyber był na to zbyt... On nigdy by czegoś takiego nie zrobił! – Ja jednak twierdzę, że zrobił. Myślę, że wczoraj rano po ujawnieniu podstępu Kleona i jego publicznych szyderstwach Mulcyber miał już dosyć. Coś w nim pękło, jak przetarte i zbyt długo napięte wodze, i jego namiętności wymknęły mu się spod kontroli jak oszalałe konie. Kiedy wy dwoje odeszliście, on musiał się już pienić z wściekłości... – Nie! Tak nie było! On... – A kiedy atak furii minął, Mulcyber pogrążył się w ponurych rozpamiętywaniach. Wiersze, w które włożył całe serce i duszę, a które Kleon z taką wzgardą mu zwrócił... do tej pory były dla niego piękne, ale po tym dniu nie mógł już na nie patrzeć, więc je spalił. – Nieprawda! – Wcześniej chciał pójść przyglądać się zawodom w gimnazjonie i zagrzewać Kleona do walki, ale teraz zmienił zamiar. Odczekał, aż skończyła się ostatnia konkurencja, po czym wśliznął się do westybulu ukradkiem jak złodziej. Zastał Kleona samotnego w basenie. Wpadła mu w oko statua Erosa... gorzkie przypomnienie jego odtrąconej miłości. Nikogo więcej na dziedzińcu nie było. Kleon pływał z twarzą zwróconą w dół, nieświadomy, że ktokolwiek go obserwuje, bezbronny. Mulcyber nie mógł się oprzeć impulsowi... Zaczekał, aż chłopak będzie przepływał pod statuą... i zepchnął ją z cokołu wprost na niego. Trafiła Kleona w głowę... Stracił przytomność i utonął. Kleio zaszlochała gwałtownie i potrząsnęła głową. – Nie, nie! To nie był Mulcyber! – Ależ tak! A potem, targany rozpaczą, że zabił ukochanego, pobiegł do domu i odebrał sobie życie. Nawet nie pomyślał, żeby zostawić choć krótki list z paroma zdaniami wyjaśnienia, może prośby o przebaczenie. Uważał się za poetę, ale czyż może być dla poety większa porażka niż odrzucenie jego miłosnych poematów? Powiesił się więc bez słowa, nie napisawszy już ani jednego wersu... i odejdzie w swoją ostatnią drogę w głuchej ciszy, jako pospolity morderca... – Nie, nie, nie! – Kleio rozorała paznokciami policzki, chwyciła się za włosy i zawodziła przeraźliwie. Uprzedziłem Ekona, że dojdzie do takiego wybuchu, ale i tak aż się cofnął z wrażenia. Sozystrydes patrzył na mnie zaszokowany i przerażony. Odwróciłem oczy. Jakże miałem mu po prostu powiedzieć całą prawdę i sprawić, by w nią uwierzył? Musiał to sam zobaczyć. Kleio musiała mu to pokazać. – On zostawił pożegnalny list! – krzyknęła. – Najpiękniejszy wiersz, jaki kiedykolwiek napisał! – Ale jego niewolnik niczego nie znalazł. Wiersze Mulcybera dla Kleona też zginęły, a niczego nowego nie było. – Nie było, bo to ja je zabrałam! – Gdzie więc teraz są? Dziewczyna sięgnęła za fałdy swojej czarnej szaty i wyciągnęła dwie garście zmiętych papirusów. – Oto jego miłosne wiersze dla Kleona! Nigdy nie widziałeś tak pięknej poezji, takiej czystej, słodkiej miłości zaklętej w słowach! Kleon się z nich naśmiewał, ale moje serce pękło! A tu jest jego wiersz pożegnalny... zostawił go na progu, żeby Kleon musiał go znaleźć. Kiedy doszliśmy wczoraj do jego domu i znaleźliśmy go powieszonego w atrium, ze złamanym karkiem, zabrudzonego... martwego... na zawsze utraconego! Wcisnęła mi w dłoń kawałek papirusu. Poemat był napisany po grecku, kształtnymi literami, ale widać było, że stawiał je ktoś wielce wzburzony. Moją uwagę zwrócił fragment środkowy: Kiedyś i twej urody blask przeminie, Kiedyś i ty pokochasz nadaremno! Okaż mi litość choć w śmierci godzinie - Pocałunkiem pierwszym pożegnaj się ze mną... Kleio wyrwała mi wiersz i przycisnęła do piersi. Przez chwilę panowała cisza. Kiedy się odezwałem, miałem wrażenie, że mój głos brzmi pusto i głucho. – Kiedy dotarliście z Kleonem do domu Mulcybera, on już nie żył. – Tak! – I ty wybuchnęłaś płaczem. – Bo go kochałam! – Mimo że on nie kochał ciebie? – Mulcyber kochał Kleona. Nie mógł inaczej. – Czy i Kleon nad nim zapłakał? Twarz dziewczyny wykrzywiła się w takiej nienawiści, że Sozystrydes aż krzyknął ze zgrozy. – On? O, nie! Kleon nie płakał, lecz się śmiał! Śmiał się, rozumiesz? Pokręcił głową i powiedział: „Co za głupiec!”... i wyszedł na ulicę. Krzyczałam za nim, żeby wrócił i pomógł mi go odciąć, on jednak tylko odrzekł, że nie może się spóźnić na zawody! – Kleio opadła bezsilnie na kolana, a papirusy z wierszami rozsypały się wokół niej. – Spóźnić się na zawody! – powtórzyła swe ostatnie słowa niczym epitafium dla brata. Podczas długiej podróży z Neapolis do Rzymu Ekonowi omdlewały ręce, ja zaś ochrypłem od sporów, czy postąpiłem właściwie. Eko był zdania, że powinienem zatrzymać swoje podejrzenia wobec Kleio dla siebie. Tłumaczyłem mu, że według mnie Sozystrydes miał prawo wiedzieć, co zrobiła jego córka oraz jak i dlaczego zginął jego syn; musiał się też przekonać, jak głęboko i bezdusznie jego piękny, umiłowany Kleon potrafił ranić wszystkich wokół siebie. – Poza tym sam nie miałem pewności, czy to Kleio jest morderczynią – dodałem. – Rzucenie oskarżenia na nieżyjącego nauczyciela było jedyną metodą, by ją zmusić do tego wyznania. Jedynym wiarygodnym dowodem prawdziwości takiej wersji wydarzeń były te wiersze w jej posiadaniu. Próbowałem usilnie wymyślić jakiś sposób na przeszukanie jej pokoju bez wiedzy Kleio i jej ojca, ale nie przychodziło mi do głowy nic poza włamaniem. Okazało się zresztą, że i rewizja nic by nie dała, skoro dziewczyna cały czas nosiła je przy sobie. Powinienem się domyślić, że trzyma je na sercu! Była równie szaleńczo, beznadziejnie zakochana w Mulcyberze, jak on był w Kleonie. Eros potrafi być strasznie nieostrożny, wypuszczając swoje strzały! Rozprawialiśmy też o perfidii Kleona. Na wiele pytań nie było odpowiedzi. Czy ujrzawszy martwe ciało Mulcybera, chłopak był tak oszołomiony grozą swojego czynu – doprowadzenia zakochanego mężczyzny do targnięcia się na swoje życie – że dalej działał jak w transie, zajmując się swoimi zwykłymi sprawami i biorąc udział w zawodach jak bezwolny automat? Czy był tak nieczuły, że nic go to nie obeszło? A może, jak sugerował Eko, posługując się długą serią skomplikowanych gestów, tak dramatycznie i ostatecznie wyrażone miłosne przywiązanie Mulcybera podziałało na Kleona jak podnieta, wbijając go w pychę i inspirując do zwycięstw tak świetnych jak nigdy przedtem? Cokolwiek Kleon myślał i czymkolwiek się kierował, jedno pozostawało bezsprzeczne: zamiast okryć się żałobą, beztrosko rzucił się w wir sportowej rywalizacji i zdobył wawrzynową koronę, pozostawiając Mulcybera wiszącego na sznurze i siostrę żądną pomsty. W paroksyzmie żalu Kleio obcięła sobie włosy; widok własnego odbicia w sadzawce w atrium podsunął jej myśl, że może teraz uchodzić za chłopca; reszty przebrania dopełniła zbyt duża na nią tunika z garderoby filozofa. Poszła do gimnazjonu, zabierając z sobą nóż – zapewne ten sam, którym obcięła włosy – i była zdecydowana zabić nim brata choćby na oczach wszystkich jego kolegów. Przypadkiem – albo i zrządzeniem Erosa, jak chcieli przesądni chłopcy – trafiła na dziedziniec, gdzie statua skrzydlatego boga objawiła się jej jako znacznie lepsze narzędzie zemsty. A co do Kleio, to właśnie rola, jaką w całej sprawie odegrał marmurowy Eros, dowodziła, że dziewczyna działała nie tylko z przyzwoleniem boga, ale wręcz jako narzędzie jego woli. Ten religijny argument – przynajmniej do czasu naszego wyjazdu z Neapolis – powstrzymał Sozystrydesa przed jej ukaraniem. Nie zazdrościłem biednemu kupcowi. Utraciwszy już żonę i jedynego syna, czyż mógłby się zdobyć na zgładzenie jedynej swojej potomkini, choć popełniła tak wielką zbrodnię? A z drugiej strony, czy będzie umiał znosić jej widok, wiedząc, że zabiła mu umiłowane dziecko? Takiego dylematu nie życzyłbym i samej Atenie w jej nieskończonej mądrości! Dyskutowaliśmy też z Ekonem nad wartością Mulcyberowych poezji. Wybłagałem u Sozystrydesa kopię jego pożegnalnego poematu, aby móc się nad nim zastanowić w spokoju. Okrutny, zimny chłopcze, ty lwie szczenię, Miłością gardzisz, miast serca kamienie W piersi nosisz – oto dla ciebie dar kochanka: Pętla z mej szyi miast pierścionka! Widokiem swym już męczyć cię nie będę. Jedna zostaje droga – tam odejdę, Gdzie serc złamanych pocieszenie – w niebyt. A ty, czy kiedyś w biegu staniesz, żeby Choć jedną łzę uronić po mnie... Poemat ciągnął się w tym stylu jeszcze długo, meandrując od oskarżeń i wyrzutów przez użalanie się nad swym losem aż po ostateczne poddanie się niszczycielskiej sile miłości. „Beznadziejnie sentymentalne! Bardziej lepkie niż miód! Najgorsze nudziarstwo!” – krytyka Ekona, wyrażana tak gwałtownymi gestami, że omal nie spadł przy tym z konia, była miażdżąca. Skwitowałem ją tylko skinieniem głowy, zastanawiając się, czy nadal będzie tego samego zdania, kiedy za rok czy dwa Eros i jego trafi wypuszczonymi na oślep strzałami, i kiedy na własnej skórze się przekona, jak głębokie rany potrafią one pozostawić w sercach bezbronnych śmiertelników. Gladiator umiera tylko raz – Dzień mamy piękny, w sam raz na igrzyska – powiedziałem. Cycero skinął głową i spojrzał spod zmrużonych powiek w górę, na słońce przefiltrowane przez czerwone płótno baldachimu, pod którym siedzieliśmy. W dole na arenie dwaj gladiatorzy szli z wolna ku sobie, by się zmierzyć w pierwszej walce tego dnia. Był czerwiec i lato zapowiadało się długie i upalne. Błękit nieba i zieleń falujących wzgórz były szczególnie piękne tu, w Etrurii, pod miastem Saturnia, gdzie obydwaj przybyliśmy poprzedniego dnia (podróżując osobno) na pogrzeb miejscowego dygnitarza. Sekstus Toriusz zginął w kwiecie wieku, spadłszy z konia, gdy jechał na inspekcję grupy niewolników pracujących przy naprawie via Clodia. Dzień później wieść o jego śmierci dotarła do Rzymu i wiele ważnych osób poczuło się w obowiązku wziąć udział w pogrzebie. Wcześniej tego ranka niejeden z przybyłych do Saturnii senatorów, zamożnych kupców i bankierów zdziwił się, widząc w tym gronie Gordianusa Poszukiwacza. Czując na sobie baczne spojrzenie pomarszczonej matrony, wyraźnie dosłyszałem, jak szepcze do męża: „Co on tu robi? Czyżby okoliczności śmierci Toriusza wydały się komuś podejrzane?” Jednak kiedy Cycero mnie spostrzegł w tłumie, uśmiechnął się ponuro i przecisnął do mnie, ale pytań nie zadawał. On wiedział, dlaczego przyjechałem. Kilka lat temu Sekstus Toriusz, stojąc przed perspektywą wielkiego skandalu związanego z jego interesami, poprosił go o poradę prawną, a Cycero odesłał go do mnie, dając do zrozumienia, że nikt się lepiej nie dogrzebie do sedna całej afery. Zlecenie przyjąłem i uratowałem go przed skandalem i przed grożącym bankructwem procesem sądowym. Toriusz sowicie mnie wynagrodził i potem nieraz podsyłał mi różne sprawy bądź polecał mnie znajomym. Kiedy umarł, uznałem, że jestem mu winien przynajmniej tyle, by spakować najlepszą togę, spędzić noc w podłym saturnijskim zajeździe i stawić się na uroczystościach pogrzebowych. Idąc za procesją muzykantów, wynajętych płaczek i członków rodziny Toriusza, dotarliśmy do niewielkiej nekropolii, gdzie po kilku przemowach ku czci zmarłego spalono jego ciało na stosie. Spieszyło mi się z powrotem do Rzymu i czekałem tylko pierwszej sposobności, by móc odjechać, nie wychodząc przy tym na gbura. Już chciałem się pożegnać, lecz Cycero złapał mnie za ramię. – Chyba nie zamierzasz jeszcze odjeżdżać, Gordianusie? Musimy zostać na igrzyskach pogrzebowych. – Igrzyskach? Wydawało mi się, że naładowałem to jedno słowo dostateczną dozą ironii, Cycero wziął jednak mój pytający ton dosłownie. – Oczywiście odbędą się zawody gladiatorów – wyjaśnił. – W końcu Sekstus Toriusz nie był byle kim. Rodzina nie jest zamożna, ale na pewno wyda na ten cel wszystko, na co sobie może pozwolić. – Nie cierpię walk gladiatorów – wypaliłem wprost. – Ja też nie. Ale to taka sama integralna część ceremonii pogrzebowej jak procesja i mowy pożegnalne. Trzeba na nich być. – Nie jestem w nastroju do przypatrywania się przelewanej krwi. – Ale gdybyś teraz wyjechał, ludzie to zauważą. – Marek Tulliusz zniżył głos do szeptu. – Nie możesz sobie pozwolić, by zaczęli cię uważać za przewrażliwionego, Gordianusie. Nie w twoim zawodzie. Potoczyłem wzrokiem po twarzach najbliższych sąsiadów, oświetlonych czerwonym blaskiem stosu pogrzebowego. Zauważyłem ową matronę ze zmarszczkami i jej męża, których zaintrygowała moja obecność, rozpoznałem też wiele osób z tych samych rzymskich kręgów co oni. Chociaż niechętnie, musiałem jednak przyznać, że mój byt zależy od zaufania i dobrej woli takich ludzi; to oni mieli i powody do korzystania z moich usług, i dość pieniędzy, by je opłacić. Ja dla nich dokopuję się do prawdy – często przez warstwy brudu – a oni w zamian zapewniają mi chleb. – Kiedy ja muszę wracać do Rzymu – zaprotestowałem. – Nie stać mnie na kolejny nocleg w tym kiepskim zajeździe. – W takim razie zatrzymasz się u mnie – zadecydował adwokat. – Miejscowy bankier udzielił mi gościny. Dobre jedzenie, wygodne łóżka. Dlaczego tak mu zależy, bym został? Przyszło mi do głowy, że z nas dwóch to jego można nazwać przewrażliwionym. Aby spokojnie przetrwać igrzyska, potrzebuje towarzysza, który nie będzie pokpiwał z jego słabości, jak by to uczyniło wielu jego znajomych. Zgodziłem się, choć bez śladu entuzjazmu – i tak oto znalazłem się w to piękne czerwcowe popołudnie w drewnianym amfiteatrze zbudowanym specjalnie na igrzyska pogrzebowe ku czci i pamięci Sekstusa Toriusza, urzędnika miejskiego z Saturnii. Ponieważ byłem z Cyceronem, wpuszczono mnie do bardziej ekskluzywnej części widowni, osłoniętej przed słońcem zadaszeniem z czerwonego płótna, razem z pogrążoną w żałobie rodziną, szeregiem miejscowych notabli i osobistościami z Rzymu. Pośledniejszym gościom przypadły gorsze miejsca po przeciwnej stronie areny, wystawione na palące promienie słońca. Widzowie ratowali się przed spiekotą szerokoskrzydłymi kapeluszami i barwnymi wachlarzami, co sprawiało wrażenie, jakby widownię obsiadły wielkie i mocno podekscytowane motyle. Na igrzyska miały się składać trzy walki toczone do śmierci jednego z zawodników. Liczba była w sam raz: mniej niż trzy walki świadczyłyby o skąpstwie rodziny, większe zawody zaczęły wyglądać na ostentację i niepotrzebnie podniosłyby koszt całej ceremonii. Jak zaś Cycero powiedział, Toriusz, choć cieszył się powszechnym szacunkiem, do najbogatszych nie należał. Trzy pary gladiatorów przemaszerowały przed trybunami w paradzie rozpoczynającej igrzyska. Ich twarze skryte były pod hełmami, ale łatwo można ich było rozróżnić po posturze i zbrojach. Jeden zaś wyróżniał się szczególnie z uwagi na kolor skóry: Nubijczyk, którego mocarne ramiona i nogi lśniły w słońcu jak polerowany heban. Każdy kolejno salutował nam uniesioną bronią, co widownia kwitowała uprzejmymi, acz pozbawionymi ducha wiwatami. Gdzieś za sobą dosłyszałem czyjeś narzekanie: – Ależ kiepski zestaw. Należą podobno do jakiegoś wyzwoleńca z Rawenny, niejakiego Ahali. Nigdy o takim nie słyszałem! – Ja też nie – odezwał się ktoś inny. – Ciekawe, dlaczego rodzina wybrała właśnie jego? Pewnie był tani. No, ale przyznam, że ten Nubijczyk to coś nowego... Nastąpiła potem zwyczajowa kontrola uzbrojenia; miejscowy urzędnik sprawdzał, czy broń jest dość ostra, a zbroje mocne. Kiedy tej formalności stało się zadość, gladiatorzy opuścili arenę. Urzędnik w krótkich słowach poświęcił igrzyska bogom, po czym wygłosił jeszcze jedną mowę pożegnalną na cześć Sekstusa Toriusza. Chwilę później rozbrzmiały trąby i na arenę weszła pierwsza para zawodników. Niższy i bardziej przysadzisty wyposażony był na tracką modłę w krótki miecz i okrągłą tarczę, podczas gdy jego wysoki, niedźwiedziowaty przeciwnik miał cięższą zbroję samnicką i podłużną tarczę. – Samnita przeciwko Trakowi... typowy układ – zauważył Cycero, który miał skłonność do wpadania w mentorski ton, gdy był zdenerwowany lub niespokojny. – Wiedziałeś, Gordianusie, że pierwsze walki gladiatorów w historii odbywały się właśnie tu, w Etrurii? O, tak, odziedziczyliśmy ten zwyczaj po Etruskach. Zaczęło się od ofiar z pojmanych wojowników składanych przed stosami pogrzebowymi ich wodzów. Och! – Cycero wzdrygnął się, gdy miecz Samnity uderzył o guz tarczy Traka, po czym odchrząknął i kontynuował wykład. – W końcu Etruskowie uznali, że zamiast jeńców po prostu dusić, można kazać im walczyć między sobą, zwycięzcom darowując życie. Rzymianie przejęli ten zwyczaj i tak rozwinęła się tradycja igrzysk pogrzebowych wyprawianych na cześć wielkich ludzi. Oczywiście dzisiaj każdy, kto jest kimś, musi być po śmierci uczczony takimi zawodami. Słyszałem nawet o walkach gladiatorów na cześć kobiety... wprawdzie wybitnej, ale jednak tylko kobiety! W efekcie mamy wielki popyt na gladiatorów. Wciąż widzi się wśród nich pojmanych żołnierzy wroga, ale coraz częściej są to po prostu zwykli niewolnicy wyszkoleni do walki, a czasem nawet skazani przestępcy... mordercy, których inaczej czekałaby egzekucja, albo złodzieje, którzy wolą zaryzykować na arenie, niż dać sobie uciąć dłoń. Trakowi udało się tymczasem ominąć tarczę Samnity i drasnąć go mieczem w prawe ramię. Na piasek padły pierwsze krople krwi. Cycero zadrżał. – Ostatecznie należy jednak pamiętać, że jesteśmy na ceremonii religijnej – rzekł nerwowo. – Religia jest ludziom potrzebna. Powiem ci też szczerze, że nie mam nic przeciwko przyglądaniu się pojedynkowi na śmierć i życie, jeżeli obaj walczący są skazanymi przestępcami. Wtedy z rozlewu krwi wynika przynajmniej jakaś nauka. Albo nawet gdy są jeńcami wojennymi. To też może być pouczające: przyjrzeć się dobrze naszym wrogom i poznać ich styl walki, a przy tym dziękować bogom, że to ich postawili na arenie, a nas tu, na widowni. Niestety, coraz częściej ogląda się tylko szkolonych niewolników. Samnita, który do tej pory cofał się bezładnie przed nieustannym atakiem Traka, nagle zebrał się w sobie, przeszedł do natarcia i trafił przeciwnika w bok. Znów trysnęła krew. Trak krzyknął i cofnął się o parę kroków. Dwaj mężczyźni, którzy jeszcze przed chwilą krytykowali dobór gladiatorów, teraz wrzasnęli podekscytowani: – No, to rozumiem! Dalej, Samnito, teraz go masz! – Tnij go, niech znów krzyczy! Cycero poruszył się niespokojnie i rzucił za siebie pełne dezaprobaty spojrzenie, po czym spojrzał na siedzącą obok niego młodą kobietę. Przyglądała się walce spod zmrużonych powiek, jedną ręką dotykając rozchylonych w napięciu ust, drugą przyciskając do piersi. Prawnik uniósł brwi i zwrócił się do mnie. – Ci gladiatorzy potrafią rzucać dziwny urok na niektóre kobiety... a i na niejednego mężczyznę, co stwierdzam z przykrością. Cała nasza kultura oszalała na ich punkcie! Rzymscy chłopcy bawią się w gladiatorów zamiast w wielkich wodzów, rzymskie damy omdlewają na ich widok... wyobraź sobie, że słyszałem nawet o wolnych obywatelach, którzy na ochotnika zgłaszają się do walk na arenie! I to nie tylko dla pieniędzy... choć podobno nawet niektórym niewolnikom właściciele płacą niezłe sumy, jeśli okażą się dobrzy i zyskają sławę... ale dla jakiejś perwersyjnej podniety! Trudno mi sobie w ogóle choćby wyobrazić... Jego filipika nagle utonęła w ryku, jaki się podniósł na widowni. Krępy Trak znów przeszedł do ataku, spychając przeciwnika do tyłu. Metaliczne staccato mieczy przyspieszyło tempo, aż wreszcie Samnita potknął się i runął na wznak na piasek. Zasłonił pierś tarczą, ale Trak stanął na niej jedną nogą, zupełnie go unieruchamiając, i przyłożył ostrze miecza do jego gardła. Samnita wypuścił swój oręż i odruchowo chwycił za brzeszczot przeciwnika, ale równie szybko cofnął skaleczoną dłoń. Pojedynek był skończony. Triumfujący Trak potoczył wzrokiem wokoło, czekając na wyrok widowni. Zgodnie z prastarym zwyczajem ci, według których Samnita winien być oszczędzony, mieli powiewać białymi chustkami, ci zaś, którzy chcieli jego śmierci, unosili w górę pięści. Rozejrzałem się również; tu i ówdzie widać było migotanie białych skrawków materiału, ginące jednak w morzu zaciśniętych dłoni. – Nie zgadzam się – rzekł jeden z kibiców za naszymi plecami. – Samnita dość mi się podobał. Nieźle walczył. – Chyba żartujesz! – parsknął jego kolega, wymachując pięścią nad głową. – Obydwaj są amatorami! Cała walka była na mizernym poziomie. Nie chciałbym żadnego z nich znowu oglądać na arenie. Posłać przegranego prosto do Hadesu, powiadam! Każdy inny werdykt byłby zniewagą dla pamięci Sekstusa Toriusza. – Chyba masz rację – zgodził się pierwszy. Kątem oka ujrzałem, jak chowa białą chustkę i unosi zaciśniętą pięść. Trak spojrzał na urzędnika prowadzącego igrzyska, który miał wydać ostateczny werdykt. Notabl uniósł pięść i krótko skinął głową. Trak nacisnął głownię miecza. Trysnęła fontanna krwi, obficie brocząc hełm i napierśnik Samnity i rozlewając się ciemną kałużą na piasku. Nieszczęsnym gladiatorem wstrząsnęły konwulsje, przez co stojący wciąż na nim tracki wojownik omal się nie przewrócił; w porę jednak opanował sytuację i mocniej nacisnął miecz. Wydawszy triumfalny ryk, cofnął się o krok i gwałtownym ruchem wzniósł zaciśnięte pięści. Samnita wciąż jeszcze się rzucał, przygwożdżony do ziemi, kiedy napuszony Trak zaczął go okrążać w prymitywnym tańcu zwycięstwa. – Odrażające! – burknął pobladły nagle Cycero, przyciskając dłoń do ust. – Wspaniałe! – rzekł z zadowoleniem jeden z dwóch mężczyzn siedzących za nami. – Nareszcie coś się zaczęło dziać. Piękny koniec! W tej chwili cała widownia jak jeden mąż – włącznie ze mną – wydała stłumiony okrzyk grozy. Konającemu Samnicie udało się chwycić jedną ręką przeciwnika za kostkę, a w tej samej chwili drugą trafił na swój upuszczony miecz. Złapał go kurczowo i wbił głownię w piasek, jakby chciał zmusić miotającą się rękę do znieruchomienia, tak że brzeszczot był teraz sztywno skierowany w górę. Trak stracił równowagę i zaczął się niebezpiecznie przechylać w tył. Wydawało się, że żadna siła już go nie uratuje przed upadkiem na wznak na groźnie sterczące ostrze. Nawet Cycero poderwał się na nogi, nieruchomiejąc w oczekiwaniu. Jego sąsiadka omal nie zemdlała z wrażenia. Dwaj malkontenci z tyłu aż jęknęli z podniecenia. Trak na chwilę odzyskał równowagę, lecz wnet znów zatoczył się w tył ku lśniącemu w słońcu mieczowi Samnity. W końcu udało mu się stanąć pewnie na obu nogach. Szarpnięciem wyrwał się z uchwytu, potykając się, zrobił parę kroków do przodu, po czym gwałtownie się odwrócił ku przeciwnikowi. Samnita przestał się ruszać, lecz miecz w jego ręku wciąż skierowany był pionowo. Zbliżywszy się do powalonego przeciwnika ostrożnie jak do węża, który wydaje się martwy, ale może jeszcze uderzyć, Trak przykucnął i jednym ruchem wyrwał miecz z jego zaciśniętej dłoni. Nagle odskoczył w przestrachu, gdyż z gardła Samnity wydobył się dziwny, bulgoczący dźwięk, który i mnie zmroził krew w żyłach. Tym razem to jednak naprawdę był koniec walki. Trak uniósł wysoko skierowany ostrzem w dół miecz przeciwnika i wbił mu go zamaszyście w podbrzusze. I znów wszyscy widzowie jednocześnie zakrzyknęli. I ja, i Cycero odruchowo zasłoniliśmy się rękami, jakby to w nas wymierzony był ten ostatni cios. Samnita jednak nie żył; świeża krew zbroczyła jego przepaskę biodrową, ale on już się nawet nie poruszył. Dysząc ciężko, Trak się wyprostował i znów zaczął swą dumną paradę. Przez chwilę panowała jeszcze głucha cisza, po czym uradowany tłum nagrodził go grzmiącą owacją. Urzędnik miejski zszedł z trybuny i wręczył gladiatorowi symbol zwycięstwa – liść palmowy. Wymachując nim nad głową, zawodnik opuścił arenę przy niesłabnących oklaskach i krzykach widzów. – No, no... – odezwał się Cycero, wyraźnie zafascynowany pomimo deklarowanej niechęci do igrzysk. – Coś takiego trudno będzie następnym przewyższyć. Ciało Samnity wywleczono poza arenę, kałuże krwi niewolnicy zagrabili świeżym piaskiem i po chwili zaczęło się drugie starcie. Była to nowość – pojedynek dwóch dimachaeri, zwanych tak, ponieważ uzbrojeni są w dwa sztylety. Brak tarcz rekompensowali sobie większą ilością osłon noszonych na ciele: nagolennikami, naramiennikami, napierśnikami, licznymi opaskami na rękach i nogach czy po prostu metalowymi płytkami – zapewne tyleż dla ochrony, ile dla ozdoby. Zamiast działającego na nerwy głośnego łomotu mieczy o tarcze tym razem słyszeliśmy niemal nieustanny zgrzyt ostrza o ostrze w oszałamiająco szybkim tańcu ataków i kontrataków. Jeden z zawodników był śniady, drugi blady, ale obaj mieli podobną budowę ciała: nie byli muskularni jak poprzednia dwójka, lecz raczej sprężyści i smukli właśnie jak tancerze. To porównanie nasuwało się samo. Szybkość i zwinność liczyły się w takiej walce bardziej niż brutalna siła; obydwaj byli tak samo sprawni, a ich manewry tak eleganckie, że cały pojedynek wydawał się opracowany przez choreografa. Większość obserwujących go ludzi musiała mieć podobne wrażenie, ponieważ zamiast zwykłych pokrzykiwań słychać było tylko pełne zachwytu „och!” i „ach!” Ja sam, patrząc na nich, miałem wrażenie, że oglądam taniec raczej niż walkę, niemal zapominając, że dla jednego z nich ma się on zakończyć śmiercią. Nagle jeden ze sztyletów ze świdrującym uszy zgrzytem ześliznął się po jakimś elemencie zbroi i trafił w nieosłonięte ciało. Z widowni rozległo się zbiorowe „ach!” w wyższej niż dotychczas tonacji, w którym wyczułem budzącą się żądzę krwi. Wydawało się, że obaj gladiatorzy zaczynają odczuwać zmęczenie i tracą tę niesamowitą koncentrację, dzięki której udawało się im dotąd unikać ciosów. Na piasku było coraz więcej krwi, choć rany były powierzchowne, zwykłe draśnięcia; wystarczało to jednak do... ubarwienia widowiska, pomyślałem w przebłysku czarnego humoru. Tempo uderzeń i kontruderzeń powoli, lecz nieustannie wzrastało, choć rytm pojedynku stawał się coraz bardziej nierówny, a wydarzenia nieprzewidywalne. Poczułem, że serce bije mi żywiej. Zdałem sobie nagle sprawę, że od początku walki Cycero nie odezwał się ani słowem. Zerknąłem nań z ukosa. Siedział pochylony do przodu, z oczami błyszczącymi z podniecenia. Śniady gladiator nagle przejął inicjatywę. Jego ramiona rozmyły się w błyskawicznych ruchach niczym pszczele skrzydła. Użądlił też przeciwnika jak pszczoła, trafiając najpierw w prawą, potem w lewą dłoń. Zraniony wypuścił z rąk oba sztylety i stanął bezbronny. Śniady szybkim ruchem przyłożył ostrza swojej broni do jego nadgarstków i zmusił do uniesienia ramion, jak na krzyżu. Ten upokarzający pokonanego manewr okazał się jednak błędem. Obaj zawodnicy stali teraz naprzeciw siebie, niemal dotykając się napierśnikami, co blady wykorzystał, wymierzając silne kopnięcie kolanem w krocze przeciwnika i uderzając hełmem o jego hełm. Zaskoczony nagłym i bolesnym atakiem śniady zatoczył się niezgrabnie do tyłu, co widownia skwitowała śmiechem. Blady gladiator nie mógł się jednak długo cieszyć tą chwilową przewagą. Rzucił się, by podnieść jeden ze swoich sztyletów, ale leżały zbyt daleko. Przeciwnik jednym skokiem znalazł się znowu przy nim, atakując zajadle gwałtownymi pchnięciami i zmuszając go do niezbornego, chaotycznego cofania się. Odpłacił mu też pięknym za nadobne, kopiąc go nie raz, lecz dwa razy. Blady skulił się z bólu, lecz natychmiast wyprostował się z powrotem – z obydwoma sztyletami śniadego pod nie osłoniętą brodą. Manewr śniadego był tak płynny, że stanowił idealną kulminację tańca, jakim od samego początku wydawała mi się ta walka. Gladiatorzy zastygli w tej pozie nieruchomo jak wyrzeźbieni w marmurze; jeden na lekko ugiętych nogach, gotów do błyskawicznego pchnięcia, drugi wyprostowany jak struna, balansujący na palcach, z rękami bezradnie opuszczonymi po bokach. Nad areną przetoczył się gromki ryk aprobaty. Zwycięzca zwrócił głowę ku prowadzącemu igrzyska notablowi, który z uniesionymi pytająco brwiami potoczył wzrokiem po widowni. W jednej chwili zamigotały setki białych chustek. Ludzie krzyczeli: „Oszczędź go! Oszczędź go!” Nawet dwaj malkontenci z tyłu przyłączyli się do tego chóru. Wiem z doświadczenia, że nastrój tłumu jest zmienny, niemożliwy do określenia i nieprzewidywalny. Gdybym się teraz odwrócił i zapytał sąsiadów, dlaczego należy darować życie przegranemu, bez wątpienia usłyszałbym wypowiedziane entuzjastycznie i unisono: „Bo walczył dobrze i zasługuje na następną szansę”. Samnita bił się jednak równie mężnie i sprawnie – choć może nie tak efektownie – a przecież tak ochoczo wydali na niego wyrok. Myślę, że pokonany dimachaerus wzbudził sympatię widowni tylko dlatego, że obydwaj tak dobrze walczyli razem; byli jak dobrze dopasowany komplet, którego nikt nie chciał rozdzielać. Blady gladiator zawdzięczał życie tyleż przeciwnikowi, ile samemu sobie: gdyby nie dorównywał mu w sztuce walki, owe dwa sztylety z wyroku publiczności już by mu przebiły gardło. Teraz opadł na kolana i skłonił głowę, okazując w ten sposób szacunek oraz wdzięczność i widzom, i zwycięskiemu zawodnikowi, który odbierał już swój palmowy liść z rąk notabla. – No, proszę! – Cycero wreszcie odzyskał głos. – Widowisko okazuje się lepsze niż ktokolwiek się spodziewał, jak sądzę. Ciekawe, jakich wrażeń dostarczy ostatnia walka? Czasem, gdy igrzyska pogrzebowe nie są zbyt interesujące, część widzów opuszcza trybuny już po pierwszym czy drugim starciu, uznając, że złożyli już dostateczny hołd pamięci zmarłego i nie muszą dłużej się nudzić. Tego dnia jednak ani jedna osoba nie podniosła się z ławy, a nawet pojawił się ktoś nowy. Nie tylko ja to zauważyłem; któryś z naszych sąsiadów z tyłu gwizdnął z podziwem i teatralnym szeptem doradził koledze: – Hej, Gnejuszu, uciesz oko tą ślicznotką! – Którą? Gdzie? – Naprzeciwko nas... rozgląda się za miejscem. – Ach, tak... Widzę. Ślicznotka, powiadasz? Za ciemna jak na mój gust. – Musisz zatem go poszerzyć. Ha! Założę się, że nigdy nie miałeś Nubijki. – A ty niby miałeś? – Pewnie, że tak. Nie zapominaj, że przez parę lat podróżowałem po Egipcie i Libii... Powoli ich uwagi przestały do mnie docierać; patrzyłem tylko coraz bardziej zafascynowany na przybyłą. Była to młoda kobieta oszałamiającej urody, o błyszczących oczach i wydatnych ustach, z gęstymi czarnymi włosami upiętymi modnie w kok; miała na sobie jasnoniebieską tunikę, kontrastującą z jej hebanowymi ramionami i szyją. Jej naszyjnik i bransolety z polerowanej miedzi lśniły w słońcu, pierś unosiła się i opadała lekko, jakby dziewczyna była podekscytowana lub zdyszana. W Italii rzadko się widuje Nubijczyków, którzy by nie byli niewolnikami, ale po ubiorze, a także po tym, że najwyraźniej przyszła sama, poznałem, że musi być wolną osobą. Siedzący najbliżej niej mężczyźni, zapewne równie oszołomieni jej urodą jak ja, usłużnie się posunęli, robiąc jej miejsce na ławie. Dwaj gladiatorzy, którzy w tej samej chwili wkroczyli na arenę, nie mogliby się bardziej różnić. Jeden był mocno zbudowany, nogi i ramiona pokryte miał rudym owłosieniem, uzbrojony był zaś na modłę galijską w krótki miecz i wysoką, prostokątną tarczę, przepaskę biodrową, a na brzuchu kilka skórzanych opasek obszytych metalowymi płytkami. Nogi i tors miał nie okryte, za to hełm (zwieńczony rozszerzającym się czubem, co nadawało mu wygląd klepsydry) chronił mu nie tylko głowę, ale też kark i obojczyki. Jako drugi szedł retiarius, czyli sieciarz. Według mnie jest to najgroźniejszy typ uzbrojenia na arenie. Retiarii nie mają mieczy i tarcz, lecz sieci i długie trójzęby. Ten robił tym większe wrażenie przez uderzający kontrast względem Gala: był to ów wysoki, dobrze umięśniony, ale przy tym smukłej budowy Nubijczyk, który rzucił mi się w oczy podczas wstępnej parady. Jego skóra miała taki sam hebanowy odcień, jak u dziewczyny, która dopiero co zajęła miejsce na trybunie. Przemknęła mi przez głowę myśl, że ci dwoje mogą być w jakiś sposób ze sobą związani – ale natychmiast o tym zapomniałem, gdyż Gal nagle rzucił się do ataku. Walka się rozpoczęła. Miecz uderzył o trójząb. Na widowni, rozgrzanej już dwoma poprzednimi pojedynkami, w jednej chwili podniósł się zgiełk: ludzie zrywali się z siedzeń i krzykiem dopingowali zawodników, żądni widoku krwi. Gladiatorzy odpowiedzieli takim widowiskiem, jakiego jeszcze dziś nie widzieliśmy. Jak na tak muskularnych mężczyzn, obaj byli zaskakująco szybcy w ruchach (choć zdecydowanie większą gracją wyróżniał się długonogi Nubijczyk). Wydawali się czytać w myślach przeciwnika, we właściwej chwili odparowując każde uderzenie lub robiąc unik, a zaraz potem odpowiadając równie silnym i chytrym kontratakiem. Kątem oka widziałem, że Cycero co chwilę nerwowo się kuli lub drży, jakby sam chciał się uchylić przed mieczem czy trójzębem, nie spuszczał jednak ani na chwilę oka z areny. Ja zresztą też nie, porwany pierwotną fascynacją widokiem walki na śmierć i życie. W miarę upływu minut coraz wyraźniej widać było walory obu gladiatorów. Gal był silniejszy, Nubijczyk szybszy. Musiał być szybszy, jeśli miał kiedykolwiek omotać siecią przeciwnika. Kilkakrotnie, kiedy Gal zmniejszał dystans, aby zadać cios, już się wydawało, że w nią wpadnie, ale za każdym razem zdołał się wywinąć, padając na ziemię i przetaczając się szybko poza jej zasięg. – W takim tempie Gal szybko się zmęczy – orzekł jeden ze znawców siedzących za nami. – A wtedy zobaczysz, jak czarny go złowi i zacznie dziurawić trójzębem! Cycero poirytowany odwrócił się, by go uciszyć, ale w duchu się zgadzałem z tą przepowiednią. I nie musieliśmy długo czekać. Akcja była tak błyskawiczna, że oczy ledwo nadążały ją rejestrować. Gal rzucił się naprzód, tnąc mieczem na odlew. Nubijczyk elegancko odparował uderzenie i w tej samej chwili zarzucił na niego sieć. Ołowiane ciężarki pociągnęły jej brzegi w dół, spowijając Gala wraz z mieczem i tarczą. Gdyby teraz się potknął i przewrócił, co wydawało się nieuniknione, byłby to koniec. Jakimś cudem udało mu się jednak utrzymać na nogach i kiedy Nubijczyk pchnął silnie trzymanym teraz oburącz trójzębem, Gal zdołał wykonać obrót i potrójne ostrze trafiło prosto w środek jego tarczy... i zaplątało się w oka sieci. Retiarius pociągnął trójząb w tył, by go wyrwać z pułapki, jednak bezskutecznie. Gal, choć z trudem, i tym razem nie stracił równowagi. Bardziej wyczuwając swą chwilową przewagę – sieć musiała przesłaniać mu pole widzenia, i tak już ograniczone przez wąską szczelinę w hełmie – rzucił się naprzód. Ściskający trójząb Nubijczyk nie wytrzymał naporu i odepchnięty w tył potknął się i upadł na pośladki. Gal, korzystając z przewagi siłowej, obrócił się wokół własnej osi, czyniąc z drzewca broni przeciwnika dźwignię i boleśnie wykręcając mu nadgarstek. Nubijczyk wydał zduszony okrzyk i puścił trójząb. Gal, tnąc sieć mieczem i rozgarniając ją tarczą, zrzucił ją w końcu z siebie i kopnięciem odrzucił na bok wraz z beznadziejnie zaplątanym orężem przeciwnika. Retiarius pozbierał się tymczasem i stanął pewnie na nogach, teraz już jednak bezbronny. Rudy siłacz mógł teraz krótko zakończyć sprawę; wyrzekając się jednak przewagi, jaką dawał mu miecz, użył tarczy jako broni. Dysponując kilkoma krokami rozbiegu, natarł na Nubijczyka z impetem, odrzucając go w tył na drewnianą ścianę areny. Widzowie siedzący bezpośrednio nad miejscem jego upadku stracili go z oczu i jeden przez drugiego rzucili się do poręczy, wyciągając szyje, aby nie uronić nic z kulminacyjnego momentu walki. Nietrudno mi było dostrzec między nimi Nubijkę; jeszcze bardziej niż jej ciemna skóra wyróżniał ją z tłumu wyraz twarzy. Zanurzona w falującym morzu drwiących, podnieconych, żądnych krwi ludzi tkwiła nieruchomo na swym miejscu, porażona, wstrząśnięta i przerażona. Gal bawił się teraz z przeciwnikiem w kotka i myszkę. Cofnął się, pozwalając z trudem łapiącemu oddech Nubijczykowi postąpić o dwa kroki do przodu, po czym znów z całej siły uderzył tarczą w jego pierś, potem znowu, i jeszcze raz, aż w końcu czarny zawodnik już tylko ostatkiem sił trzymał się na nogach. Ostatnie uderzenie powaliło go bezwładnego na ziemię. Odrzuciwszy tarczę, Gal schwycił go za kostkę i pociągnął na środek areny. Krwawe ślady, jakie pojawiły się na piasku, świadczyły, że Nubijczyk został ranny lub po prostu krwawi z nosa czy ust. Rzucał się jeszcze słabo, starając się wyrwać przeciwnikowi, najwyraźniej wciąż nie mogąc złapać tchu. – Ha! I kto teraz się miota jak złowiona ryba? – zakrzyknął triumfalnie mężczyzna za naszymi plecami. Gal dotarł na środek placu, zostawił pokonanego i z uniesionymi w górę pięściami puścił się w taniec zwycięstwa. Widzowie przywitali ten akt nie aplauzem, lecz okrzykami przestrachu i ostrzeżenia, pamiętając, że w takiej samej sytuacji Trak omal nie przypłacił go życiem. Nubijczyk był jednak w takim stanie, że nie mógł wykorzystać nadarzającej się okazji. Ocknął się wprawdzie i starał się unieść na rękach, na co na widowni podniosła się głośniejsza wrzawa, ale nie miał już sił i opadł z powrotem twarzą na piasek. Gal stanął nad nim okrakiem i spojrzał ku trybunom, czekając na werdykt. Jednomyślności tym razem nie było, choć wszyscy zerwali się z miejsc. Jedni krzyczeli, by oszczędzić Nubijczyka, inni chcieli jego śmierci. Urzędnik prowadzący igrzyska rozglądał się na prawo i lewo, wyraźnie nieswój wobec braku zgodnego wyrazu vox populi. Cokolwiek by zadecydował, zawsze połowa widowni będzie niezadowolona. W końcu jednak dał wyczekującemu gladiatorowi znak, jakiego się można było spodziewać; ułaskawianie pobitego zawodnika jest wyjątkiem, a nie regułą. Jeden wyjątek już w tym dniu widzieliśmy. Tłum przybył tutaj oglądać przelewaną krew i śmierć, a nie ćwiczenia gladiatorów. Notabl uniósł w górę zaciśniętą pięść. Na widowni wiwaty mieszały się z okrzykami niezadowolenia i gwizdami, jednak niewiele z tego zgiełku do mnie docierało – całą moją uwagę zaprzątała siedząca po drugiej stronie areny Nubijka. Wyraźnie zesztywniała, kiedy Gal uniósł miecz do ostatniego ciosu. Miałem wrażenie, że dziewczyna z trudem się opanowuje, starając się zachować z godnością mimo ogarniającej ją rozpaczy. Kiedy jednak miecz opadł ku leżącemu, straciła kontrolę nad sobą. Widziałem, jak chwyta się za włosy i otwiera usta w krzyku, który zginął w ogólnej wrzawie, kiedy ciałem Nubijczyka wstrząsnęły śmiertelne konwulsje, a z rany trysnęła wysoka fontanna krwi. Przez moment nasze oczy się spotkały. Czułem, że głębia jej rozpaczy wciąga mnie, jakbym spadał w bezdenną studnię. Cycero schwycił mnie za ramię. – Spokojnie, Gordianusie! – powiedział. Zwróciłem ku niemu twarz. Był blady, lecz w oczach dostrzegłem satysfakcję, jakby mówiły: „Nareszcie znalazł się ktoś jeszcze bardziej przewrażliwiony ode mnie”. Kiedy znów spojrzałem na drugą stronę, kobiety już nie było. Zwycięzcy trzech pojedynków raz jeszcze okrążyli arenę, wysoko unosząc swe palmowe liście. Urzędnik miejski w paru zdaniach oddał cześć zmarłemu Sekstusowi Toriuszowi i wymamrotał kończącą igrzyska modlitwę do bogów. Jeden po drugim widzowie opuszczali trybuny. – Zauważyłeś ją? – spytałem Cycerona. – Kogo, tę omdlewającą młodą damę po mojej lewicy? – Nie, tę Nubijkę z trybuny naprzeciw nas. – Nubijkę? – Myślę, że przyszła dopiero na ostatnią walkę. Chyba była sama. – To się wydaje mało prawdopodobne. – Być może miała coś wspólnego z tym czarnym gladiatorem. – Nie widziałem jej. – Cycero wzruszył ramionami. – Jakiż ty jesteś spostrzegawczy, Gordianusie! I ta twoja wieczna ciekawość. Powiedz mi lepiej, co sądzisz o igrzyskach. Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale nie dał mi szansy, wchodząc mi w słowo, zanim zdążyłem je wypowiedzieć. – Przyznam, że nawet mi się podobały. O wiele bardziej, niż się spodziewałem. To było bardzo pouczające popołudnie, a i widownia wydaje się wyraźnie pokrzepiona tym doświadczeniem. Chyba jednak organizatorzy popełnili błąd, nie ukazując nam twarzy gladiatorów choćby na moment, na przykład podczas parady na rozpoczęcie lub zakończenie igrzysk. Och, kształt ich hełmów też nadawał im pewną indywidualność, jak maski aktorom w teatrze, ale... A może o to właśnie chodzi, by byli abstrakcyjni i anonimowi? Gdybyśmy mogli zajrzeć im w oczy, kto wie, czy nie spowodowałoby to bardziej emocjonalnego napięcia... staliby się dla nas najpierw ludźmi, a dopiero potem gladiatorami, to zaś kolidowałoby z ich czysto symboliczną rolą w ceremonii pogrzebowej... niweczyłoby religijną wartość igrzysk... Odetchnąwszy po krwawych religijnych wrażeniach, Cycero wyraźnie odzyskiwał kontenans i wpadał w swą zwykłą rolę wyniosłego mentora. Tak upłynęła nam droga powrotna do naszej kwatery, gdzie mógł zwrócić siłę swej wymowy na gospodarza, który wydawał się oszołomiony szczęściem goszczenia pod swoim dachem takiego sławnego rzymskiego adwokata. Po skąpej kolacji wymówiłem się od dalszej konwersacji tak szybko, jak dopuszczały zasady dobrego wychowania, i położyłem się do łóżka. Stwierdziłem, że wszy w zajeździe były jednak sympatyczniejsze, a kucharz bardziej szczodry; zasypiałem zaś z myślą o tajemniczej Nubijce i z obrazem jej zrozpaczonej twarzy przed oczyma. Następnego ranka ruszyłem w drogę powrotną do Rzymu i do własnych spraw. Czerwiec ustąpił lipcowi, a pogrzeb Toriusza, igrzyska i czarna dziewczyna z wolna odeszły w niepamięć. Któregoś upalnego dnia (lato było wyjątkowo gorące tego roku) siedziałem w cieniu w ogrodzie, kiedy Eko przyszedł zaanonsować gościa. – Kobieta? – spytałem, patrząc na kreślone w powietrzu kształty. Eko skinął głową. „Raczej młoda”, dodał za pomocą serii skomplikowanych gestów, „o skórze koloru nocy”. – Nubijka?! – Uniosłem brwi ze zdziwienia. Znów skinięcie głową. – Wprowadź ją zatem. Zapamiętany z Saturnii wizerunek nie oddawał sprawiedliwości jej urodzie. Tak jak wtedy włosy miała upięte wysoko, ubrana była na niebiesko i nosiła miedziane ozdoby. Być może był to jej najlepszy strój na specjalne okazje. Włożyła go na igrzyska, a teraz dla mnie. Pochlebiało mi to. Dzieczyna przyglądała mi się przez chwilę z lekko zdziwioną miną. – Już cię gdzieś widziałam – oświadczyła w końcu. – Tak. W Saturnii, na igrzyskach pogrzebowych ku czci Sekstusa Toriusza. – Teraz sobie przypominam, siedziałeś po drugiej stronie areny. Nie byłeś taki jak inni... którzy śmiali się, dowcipkowali i wołali o krew. Kiedy Zanziba został zabity, dostrzegłeś na mojej twarzy cierpienie i widziałam, że... – Umilkła, spuszczając oczy. – Jakimi dziwnymi drogami bogowie nas prowadzą! Kiedy rozpytywałam ludzi w Suburze o kogoś, kto mógłby mi pomóc, wskazano mi ciebie. Nigdy bym jednak nie przypuszczała, że mogłam cię już spotkać... i to akurat tam, akurat wtedy! – Wiesz zatem, kim jestem? – Nazywasz się Gordianus Poszukiwacz. – Tak. A ty? – Zulejka. – To nie jest rzymskie imię. – Miałam kiedyś rzymskie imię. Nadał mi je człowiek, który był moim panem. Urodziłam się jednak jako Zulejka i z tym samym imieniem umrę. – Wróciłaś więc do niego, kiedy rozstałaś się z panem. Jesteś wyzwolenicą? – Tak. – Usiądźmy tu, w ogrodzie. Mój syn poda nam wino. Usadowiła się przy mnie w cieniu i tak poznałem jej historię. Przyszła na świat w mieście o niewymawialnej nazwie gdzieś niewyobrażalnie daleko: gdzieś za Nubią, jak powiedziała, a nawet za legendarnymi źródłami Nilu. Jej ojciec był bogatym handlarzem kości słoniowej, który często podróżował i zabierał ze sobą rodzinę. Jako dziecko widziała, jak gdzieś w pustynnym kraju zbójcy mordują jej rodziców. Ją samą i młodszego brata, Zanzibę, pojmali i sprzedali w niewolę. – Nasze losy były różne i różnych mieliśmy panów, ale przynajmniej nas nie rozdzielono. Zawsze byliśmy sprzedawani jako para. Chyba z powodu naszej egzotyki. I urody, pomyślałem. Można się było spodziewać, że jej brat był równie przystojny, jak ona piękna. – W końcu znaleźliśmy się w Egipcie. Nasz nowy pan był właścicielem trupy mimów i nauczył nas grać. – Wykazaliście się jakimś szczególnym talentem? – Ja dobrze śpiewałam i tańczyłam. – A twój brat? – Zanziba był doskonałym akrobatą. Robił salta w powietrzu, balansował na linie. Pan mawiał, że Zanziba musi mieć parę skrzydeł ukrytą pod swoimi masywnymi ramionami. – Uśmiechnęła się, lecz tylko na mgnienie oka. – Pan sam był kiedyś niewolnikiem. To dobry i szczodry człowiek. Pozwalał niewolnikom zarabiać własne pieniądze, aby kiedyś mogli się wykupić. Kiedy zebraliśmy odpowiednią sumę, wykorzystaliśmy ją na wyzwolenie Zanziby, aby tym szybciej odłożyć pieniądze na moją wolność. Potem jednak przyszły ciężkie czasy. Pan musiał rozwiązać trupę i sprzedać nas osobno. Tak trafiłam do nowego właściciela, rzymskiego kupca mieszkającego w Aleksandrii. Kupił mnie nie dla mojego śpiewu czy tańca. On chciał mojego ciała. – Zulejka spuściła oczy. – Kiedy Zanziba przyszedł do niego i powiedział, że chce mnie wykupić, pan wyznaczył bardzo wysoką cenę. Brat przysiągł, że uzbiera taką sumę, ale nigdy nie mógłby tego zrobić jako uliczny akrobata, żyjący z groszowych datków. Zniknął z Aleksandrii i nie widziałam go bardzo długo, tak długo, że aż zaczęłam rozpaczać przekonana, że gdzieś zginął albo o mnie zapomniał. I wtedy nadeszły pieniądze. Poważna suma, dość, bym mogła się wykupić i jeszcze mieć coś dla siebie. Razem ze złotem przyszedł list, napisany nie przez Zanzibę... żadne z nas nie nauczyło się pisać i czytać... tylko przez bankiera dokonującego transakcji. – I co było w tym liście? – spytałem. – Umiesz czytać? – Tak. – To sam zobacz. Zulejka wcisnęła mi do ręki zmięty i naddarty skrawek papirusu. Ukochana siostro, jestem w Italii, między Rzymianami. Zostałem gladiatorem, czyli człowiekiem, który walczy na śmierć i życie dla uczczenia zmarłych obywateli. To dziwne zajęcie. Rzymianie udają, że nami gardzą, a mimo to każdy mężczyzna chce nam stawiać wino w tawernach, a każda kobieta chciałaby z nami spać. Brzydzę się takim życiem, ale to jedyna dla wyzwoleńca droga, by zarobić tyle pieniędzy, ile nam potrzeba. To twarde, okrutne życie, niegodne nawet zwierzęcia, i kończy się zawsze strasznie. Nie przyjeżdżaj tutaj i nie staraj się mnie odszukać. Zapomnij o mnie. Jeśli możesz, wracaj do naszej ojczyzny i żyj jako wolny człowiek, siostro. Ja też jestem wolny i wolny umrę, choć może to nastąpić rychło. Twój kochający brat, Zanziba. Złożyłem starannie papirus i oddałem jej. – Brat nie chciał, abyś przyjechała do Italii – powiedziałem. – Jak mogłabym nie przyjechać? On o mnie nie zapomniał i ja nie zamierzałam o nim zapominać. Wykupiłam miejsce na statku najszybciej, jak tylko mogłam. – Podróże są kosztowne. – Zapłaciłam z pieniędzy, które dostałam od Zanziby. – On na pewno chciał, żebyś wydała je na swoje utrzymanie. – Tu, w Rzymie, sama na siebie zarabiam – odparła, dumnie unosząc głowę. Ta poza jeszcze dodawała jej uroku. Dziewczyna była nie tylko piękna i egzotyczna, ale najwyraźniej też sprytna. Z łatwością sobie wyobraziłem, że może dyktować słone ceny za przyjemność jej towarzystwa. – Przybyłaś więc do Rzymu. I co dalej? – Zaczęłam go szukać, oczywiście. Najpierw poszłam do bankiera, przez którego przysłał mi pieniądze. Skierował mnie do obozu gladiatorów pod Neapolis. Rozmawiałam z właścicielem... trenerem... wy ich nazywacie lanistami. Powiedział mi, że Zanziba był w jego zespole przez jakiś czas, ale już dawno odszedł gdzie indziej. Nie wiedział dokąd. Większość gladiatorów to niewolnicy lub jeńcy, Zanziba był jednak wolny i szedł tam, gdzie mógł więcej zarobić. Podążałam jego tropem, kierując się zasłyszanymi po drodze informacjami. Trafiałam zawsze w kolejny ślepy zaułek i musiałam zaczynać od nowa. Jeśli jesteś tak dobry, jak ludzie o tobie gadają, Gordianusie, to bardzo byś mi się wtedy przydał. – Spojrzała na mnie, unosząc brwi. – Czy wiesz, ile w Italii jest szkół i obozów gladiatorów? – Przypuszczam, że wiele. – Całe setki, rozsiane po kraju. Przez ostatnie parę miesięcy zjeździłam Italię wzdłuż i wszerz, bezskutecznie szukając Zanziby... aż wreszcie trafiłam na człowieka, który go znał. Dowiedziałam się od niego, że brat jest teraz w zespole lanisty o imieniu Ahala, który ma swój obóz w Rawennie. Dodał jednak, że nie muszę jechać aż tam, ponieważ ludzie Ahali będą walczyć na igrzyskach pogrzebowych w Saturnii i to już nazajutrz. – Na pogrzebie Sekstusa Toriusza – wtrąciłem. – Tak. Nie mogłam opuścić Rzymu przed nocą i wyruszyłam dopiero ze świtem. Jechałam cały dzień. Dotarłam do Saturnii i na arenę akurat w chwili, gdy Zanziba rozpoczynał swój pojedynek... podekscytowana, wystraszona, bez tchu. Akurat na czas, by ujrzeć... – Jesteś pewna, że to był twój brat? – Oczywiście. – Przecież miał twarz zasłoniętą hełmem. Zulejka potrząsnęła głową. – W hełmie czy bez hełmu, od razu go poznałam. Po rękach i nogach. Po sposobie poruszania się. Zanziba musi mieć ukryte skrzydła, powiadał nasz pan z Aleksandrii... – Głos jej zadrżał, oczy zalśniły łzami. – Po tylu podróżach, po miesiącach poszukiwań... odnalazłam go tylko po to, by zobaczyć, jak umiera! Przymknąłem powieki, wspominając tę scenę: Nubijczyk leżący płasko na brzuchu, Gal unoszący miecz, podniecony tłum, fontanna krwi... – Przykro mi, że musiałaś to ujrzeć, Zulejko. Czy zajęłaś się jego zwłokami po igrzyskach? – Nie pozwolili mi nawet go zobaczyć! Poszłam do kwatery gladiatorów, ale lanista nie chciał mnie wpuścić. – Powiedziałaś mu, kim jesteś? – To go tylko jeszcze bardziej wrogo do mnie nastawiło. Odpowiedział mi, że mogę sobie być czyjąkolwiek siostrą, a i tak nie mam tam czego szukać. Wynoś się, wrzasnął, a jeden z gladiatorów zamierzył się na mnie mieczem... Uciekłam z płaczem. Powinnam chyba mu się postawić, ale byłam taka wstrząśnięta... Postawić mu się? Niemożliwe, pomyślałem. Zulejka może być wyzwolenicą, ale od tego droga jeszcze daleka do przywilejów rzymskiego obywatela, jak i do tych związanych z byciem mężczyzną. Tamtego dnia nikt w Saturnii nie ująłby się za nią przed lanistą. Westchnąłem ciężko, zastanawiając się zarazem, co właściwie ją do mnie sprowadza. – Twój brat postąpił szlachetnie, przysyłając ci pieniądze na wykupienie się z niewoli – powiedziałem. – Ale być może miał rację, że nie powinnaś go szukać. Życie gladiatora jest krótkie i brutalne. On je wybrał i przeżył je do jedynego możliwego końca. – Nie! – szepnęła, kręcąc głową i wbijając we mnie spojrzenie. – To nie był koniec. – Jak to? – To nie był koniec Zanziby – powtórzyła. – Nie rozumiem. – Zanziba nie umarł tamtego dnia. Wiem, bo go... widziałam! – Gdzie? Kiedy? – Wczoraj. Tu, w Rzymie, na rynku nad rzeką. Widziałam Zanzibę! Czy błysk w jej oku był oznaką podekscytowania, czy szaleństwa? – Rozmawiałaś z nim? – Nie. Był po drugiej stronie placu. Czyjś wóz zagrodził mi drogę, a kiedy tam dotarłam, jego już nie było. – Może się pomyliłaś – odrzekłem cicho. – Mnie się to często zdarza. Widzę znajomą twarz gdzieś w tłumie, przelotnie, i jestem przeświadczony, że to ktoś ze znajomych. Kiedy jednak przyjrzę mu się dobrze, okazuje się, że to tylko iluzja, pomyłka, gra światła. Znowu potrząsnęła głową. – Ilu mężczyzn podobnych do Zanziby widziałeś kiedykolwiek na rzymskich ulicach? – spytała. – Niewielu. Ale tym łatwiej pomylić takiego kogoś z twoim bratem. Każdy wysoki, muskularny człowiek o hebanowej skórze, widziany przelotnie z daleka... – Wcale nie przelotnie! Widziałam go wyraźnie... – Mówiłaś, że zasłonił ci go wóz. – Tak, ale już potem, kiedy starałam się go dogonić. Wcześniej widziałam go tak dobrze jak teraz ciebie. Poznałam jego twarz! To był Zanziba! Zastanawiałem się przez długą chwilę. – Zulejko, być może to, co widziałaś, było jego lemurem. Nie byłabyś pierwszą osobą, która napotyka nieukojonego ducha ukochanej osoby, snującego się w biały dzień po Rzymie. – To był żywy człowiek, nie lemur. – Skąd możesz to wiedzieć. – Kupował śliwkę na straganie. Powiedz mi, Gordianusie, czy lemury jadają śliwki? Starałem się ją zniechęcić, żądając za moje usługi takiej samej zapłaty, jaką biorę od ludzi pokroju Cycerona. Zulejka jednak zgodziła się bez wahania i od razu wpłaciła zadatek. Wydawała się wręcz dumna ze swoich możliwości finansowych. Uważała, że powinniśmy zacząć poszukiwania od Rzymu, z czym się zgodziłem, wybrałem się więc w swój zwykły obchód znajomych „uszu i oczu”. Szybko odkryłem, że istotnie poprzedniego dnia widziano na rynku wysokiego Nubijczyka odpowiadającego rysopisowi Zanziby, nikt jednak nie umiał go zidentyfikować, nikt nie wiedział, skąd się wziął ani dokąd poszedł. Zulejka chciała sprawdzać wszystkie zajazdy i tawerny w mieście, ale doradziłem jej cierpliwość; powiedziałem, że wystarczy wyznaczyć nagrodę, a informacja sama do nas trafi. I rzeczywiście, po paru dniach zamiatacz ulic z Subury zastukał do mych drzwi z wiadomością, że szukany przeze mnie Nubijczyk spędził jedną noc w podejrzanym zajeździe w zaułku nieopodal ulicy Kotlarzy, nie podał jednak imienia, a następnego dnia się wyprowadził. Czekałem dalej cierpliwie, hamując zapędy Zulejki, gdy przez parę dni nie napłynęły żadne nowe informacje, zaczęła nalegać na wykonanie następnego oczywistego kroku: złożenia wizyty laniście Ahali. Nie byłem przekonany, ale zacząłem przygotowania do podróży. Droga do Rawenny jest daleka, zwłaszcza gdy podróżny w głębi serca podejrzewa, że u jej kresu czeka tylko gorycz rozczarowania. Zulejka jechała ze mną i pokrywała wszelkie koszty – czasami brzęczącą monetą, ale częściej, jak podejrzewałem, był to handel wymienny z właścicielami tawern i zajazdów, usługa za usługę; być może zarabiała też na bieżąco u innych gości. Nie interesowały mnie jej sposoby utrzymania. Dni spędzaliśmy w siodle. Jeździectwo nie było Zulejce obce. Jedną z akrobatycznych sztuk jej brata było stawanie na grzbiecie kłusującego konia, a i ona się tego nauczyła. Chciała mi pokazać, ale jej to wyperswadowałem. Gdyby spadła z konia i skręciła kark, kto by opłacił moją podróż powrotną? Była za to dobrą partnerką do rozmowy; umiejętność ta z pewnością się przyczyniła do jej sukcesu zawodowego. Mężczyźni płacą za przyjemność, ale wracają dla dobrego towarzystwa. Rozmawialiśmy dużo o Aleksandrii, gdzie i ja mieszkałem za młodu przez kilka lat. Bawiły mnie jej wspomnienia z tego rojnego miasta i jego pełnych temperamentu mieszkańców; w zamian uraczyłem ją opowieścią o zabitym kocie, wykryciu sprawcy i strasznej zemście aleksandryjskiego motłochu, dla którego koty są świętymi zwierzętami. Ciekaw też byłem, jakie wrażenie wywarły na niej Rzym i Italia. Poszukiwania Zanziby zawiodły ją do wielu miejsc, a z racji zawodu spotykała mężczyzn ze wszystkich szczebli drabiny społecznej. Poznała i miasto, i kraj, a jej zadanie uczyniło ją z biegiem czasu ekspertem od spraw gladiatorów. – Wiesz, co najbardziej rzuca się w oczy tutaj? – spytała któregoś dnia, kiedy mijaliśmy grupę robotników pracujących na polu przy via Flaminia. – Za dużo tu niewolników. Wzruszyłem ramionami. – W Aleksandrii też są niewolnicy, podobnie jak w każdym innym mieście i kraju. – To prawda, ale tu wygląda to inaczej. Może dlatego, że Rzymianie podbili tyle innych ludów i przywieźli niewolników z tylu różnych miejsc. W Egipcie wzdłuż całego Nilu są małe gospodarstwa. Rolnicy miewają tam niewolników, ale i sami pracują przy uprawach. Wszyscy trzymają się razem: w latach dobrych wylewów każdy dobrze jada, a kiedy stan wody jest za niski, wszyscy jedzą mniej. W Italii, jak mi się zdaje, wszyscy rolnicy są bogatymi ludźmi i mieszkają w miastach, podczas gdy całą pracę wykonują tylko niewolnicy, a wolni ludzie, którzy powinni utrzymywać się z takich drobnych gospodarstw jak ci w Egipcie, tłoczą się w kamienicach i żyją z zasiłku. To nie jest w porządku. – Gospodarstwa prosperują dobrze, i to chyba powinno wystarczyć, nie sądzisz? – Dobrze prosperują? To dlaczego Rzym sprowadza tyle zboża z Aleksandrii? Spójrz, jak źle są traktowani wasi niewolnicy: ubrani w łachmany, wychudzeni, zmuszani do ciężkiej pracy nawet w największy skwar. Egipski gospodarz byłby w polu razem ze swymi robotnikami, poganiając ich, by pilniej pracowali, to pewne, ale ponieważ dobrze wie, jaka to ciężka praca, więc dba o ich zdrowie i dobrze karmi, aby mieli siły tak samo dobrze i ciężko pracować następnego dnia. Dla Egipcjanina niewolnik to cenna inwestycja, której się nie marnuje. Tutaj jest inaczej: każdy chce wycisnąć z niewolnika jak najwięcej, jak najmniej wydając na jego utrzymanie, a kiedy się już do pracy nie nadaje, wymienia się go na nowego, ponieważ niewolnicy są tak tani, a rzymskie prowincje dostarczają ich dostatecznie dużo. Jak gdyby dla zilustrowania jej twierdzenia minęliśmy w tej chwili skuloną postać leżącą w przydrożnym rowie, tak pomarszczoną i brudną, że nie dało się określić ani jej wieku, ani nawet płci – takiego właśnie wyeksploatowanego niewolnika, niewątpliwie po prostu porzuconego przez właściciela. Kiedy przejeżdżaliśmy, nieszczęśnik wydał z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków, wyciągając ku nam szponiastą dłoń. Zulejka sięgnęła do podróżnej torby i rzuciła mu kawałek chleba. – Za dużo macie niewolników – powtórzyła. – I o wiele za dużo gladiatorów! Ledwo mogę uwierzyć, że aż tyle ich obozów i szkół miałam okazję odwiedzić od dnia mojego przybycia na wasze ziemie. Tylu pojmanych jeńców bez przerwy napływa do Italii z licznych podbitych krajów. Co więc z nimi wszystkimi począć? Proste rozwiązanie: urządzać igrzyska i kazać im się nawzajem zabijać. Wystawić na arenę sześciu gladiatorów, a wkrótce trzech umrze. Ale na drugi dzień przybywa dziesięciu następnych, których lanista kupił na targu. Nie wszyscy są oczywiście dobrymi wojownikami; ale tych najgorszych, niezdarnych, tchórzliwych czy niedowidzących zawsze można odesłać do kopalni, na galery albo do pracy na roli. Pozostałych trzeba wyposażyć, przeszkolić i na tyle dobrze karmić, żeby jak najdłużej zachowali siłę. Tak są prowadzone najlepsze obozy. Ale tacy laniści każą sobie słono płacić za wynajem swoich gladiatorów. Nie każdego na to stać, a przecież każdy Rzymianin pragnie uświetnić igrzyskami pogrzeb ojca, nawet gdyby to miała być tylko jedna para gladiatorów walcząca w bydlęcej zagrodzie, podczas gdy rodzina przygląda się im, siedząc na płocie. Jest więc spory popyt na tanie igrzyska. Możesz sobie wyobrazić, w jakich warunkach żyją gladiatorzy z takich zespołów: jedzą ochłapy, mieszkają w zagrodach i szopach jak zwierzęta. Ich życie jest jednak o wiele gorsze od życia krów czy owiec, nie zasypiają one bowiem każdego wieczoru w niepewności i strachu, czy następny dzień nie będzie ich ostatnim, czy nie przyjdzie im zginąć w męce ku uciesze jakichś obcych ludzi. Tacy gladiatorzy są zwykle niedożywieni i wyposażeni w najtańszą broń. Możesz sobie wyobrazić, jak wygląda walka na śmierć i życie, kiedy obydwaj zawodnicy nie dysponują niczym lepszym niż drewniane miecze? Nie ma mowy o szybkiej, czystej śmierci. Wychodzi z tego okrutna, krwawa farsa. Widziałam taki pojedynek na własne oczy. Nie wiedziałam, któremu z gladiatorów bardziej współczuć: temu, który zginął, czy temu, który musiał mu odebrać życie taką prymitywną bronią. – Dziewczyna pokręciła wolno głową. – Tylu gladiatorów rozrzuconych po całej Italii, wyszkolonych do bezlitosnego zabijania. Tyle łatwo dostępnej broni. Tyle ludzkiego cierpienia. Myślę, że kiedyś przyjdzie wam za to zapłacić rachunek. Kiedy dotarliśmy na przedmieście Rawenny, zapytałem przechodnia o drogę do obozu gladiatorów Ahali. Mężczyzna popatrzył na nas z zaciekawieniem, a potem spostrzegł mój pierścień wolnego obywatela. – Po drugiej stronie miasta dojedziecie do rozstajów, gdzie rośnie wielki dąb. Skręcicie w lewo i pojedziecie jeszcze około mili. Ale jeżeli nie przybywacie, by wynająć paru z jego ludzi, to z serca wam radzę trzymać się od niego z daleka. To nieprzyjazne miejsce. Wysokie płoty, ostre psy... rozumiesz? – Żeby gladiatorzy nie uciekli? – Żeby nikt tam nie wchodził. Nie tak dawno jeden z niewolników sąsiada zabłądził na teren Ahali. Pies odgryzł mu nogę i człowiek się wykrwawił na śmierć. Ahala odmówił wypłacenia rekompensaty. On zdecydowanie nie lubi towarzyskich wizyt. Zostawiwszy Zulejkę w zajeździe niedaleko forum, ruszyłem samopas do wielkiego dębu po drugiej stronie miasta i skręciłem w brukowaną drogę prowadzącą w lewo. Tak jak mi powiedziano, po przejechaniu około mili trafiłem na piaszczysty trakt odbijający od gościńca w bok. Skręciłem tam i po chwili zza zakrętu wyłoniła się brama, najwyraźniej znacząca granicę posiadłości Ahali. Już sama jej konstrukcja powinna wystarczyć do odstraszenia niepożądanych gości: do dwóch słupów przybite były bielejące w słońcu kości, łączącą je u góry poprzeczną belkę zaś zdobiły ludzkie czaszki. Minąłem ten wymowny łuk triumfalny i jechałem dalej przez następną milę wśród gęstych zarośli, dopóki nie dotarłem pod wysoką palisadę z ostro zakończonych słupów. Zza ogrodzenia dobiegały wykrzykiwane komendy i stukot drewna o drewno; domyśliłem się, że gladiatorzy ćwiczą szermierkę. Słychać też było inne, całkiem niewinne odgłosy: pobekiwanie owiec i kóz, uderzenia kowalskiego młota, a także salwy rubasznego męskiego śmiechu. Zbliżyłem się do wrót, ale nie zdążyłem zastukać; po drugiej stronie, tak blisko i z taką zajadłością, że odruchowo odskoczyłem w tył, a serce musiało mi stanąć na mgnienie oka, rozszczekały się psy, skacząc łapami na bramę i drapiąc ją pazurami. Czyjś ostry głos przywołał bestie do porządku i szczekanie umilkło jak nożem uciął. We wrotach otworzyło się małe okienko, umieszczone tak wysoko, że mężczyzna spoglądający na mnie parą przekrwionych oczu musiał chyba stać na stołku. – Kim jesteś i czego chcesz? – Czy to jest obóz gladiatorów Ahali? – Kto pyta? – Nazywam się Gordianus. Przyjechałem tu aż z Rzymu. – Aż z Rzymu, powiadasz? Ho, ho... – Widziałem kilku twoich gladiatorów jakiś czas temu na igrzyskach w Saturnii. – Widziałeś? – Zrobili na mnie duże wrażenie. – Może i zrobili. – Co więcej... – Musiałem zacząć improwizować. – Co więcej, bardzo się podobali mojemu przyjacielowi, Markowi Tulliuszowi Cyceronowi. – Cyceronowi? – Chyba o nim słyszałeś? Cycero to człowiek, z którym trzeba się liczyć. Robi karierę w polityce i jest słynnym adwokatem, prowadzi sprawy niektórych najpotężniejszych rodów w Rzymie. – Nie mam zbyt dobrego mniemania o politykach i prawnikach. – Nieznajomy uniósł brwi. – Tak? W takim razie powiem ci, że Cycero na ogół nie ma zbyt dobrego mniemania o igrzyskach pogrzebowych. Mimo to stwierdził, że twoi ludzie pokazali niezłą walkę. Wszystko, co do tej pory mu powiedziałem, było czystą prawdą. Już dawno się przekonałem, że kiedy trzeba skłamać, najlepiej jest zacząć od prawdy i „ulepszyć” ją tylko o tyle, ile trzeba. – W jego zawodzie często przychodzi mu doradzać rodzinom w żałobie – ciągnąłem dalej. – Wiesz, w kwestiach prawnych, jak spadki i testamenty. Często jednak pytają go i o inne sprawy... na przykład, do kogo się zwrócić, by urządzić prawdziwie godne pamięci igrzyska. – Rozumiem. Więc temu Cyceronowi podobali się moi chłopcy? – I to bardzo. A ponieważ tak się składa, że ja mam sprawy w Rawennie, a ty masz tu swój obóz, obiecałem mu, że wpadnę do ciebie, żeby zobaczyć, co też za interes prowadzisz. Ilu masz gladiatorów, jak długo się tym zajmujesz, jakie wyznaczasz ceny... takie różne podstawowe rzeczy. Mężczyzna skinął głową i zatrzasnął okienko. Szczekanie rozległo się znowu, ale ciszej i zaczęło się oddalać, jakby ktoś odciągał psy gdzieś do tyłu. Zachrobotał odsuwany rygiel i brama się otworzyła. – Jestem Ahala, lanista tego obozu. Byłem przekonany, że człowiek, z którym rozmawiałem przez okienko, stoi na jakimś podwyższeniu, lecz się myliłem. Miałem przed sobą istnego olbrzyma o ogorzałej, pomarszczonej twarzy. Ahala sam wyglądał jak gladiator, choć w tym fachu mało kto dożywa takiego wieku i siwych włosów, których bujna grzywa zdobiła jego głowę. Czy on był takim wyjątkiem? Trafiały się w końcu przypadki, że gladiatorowi udawało się na tyle długo unikać śmierci na arenie, że mógł uskładać odpowiednią sumę na wykupienie się z niewoli i zostać zawodowym trenerem. Natomiast o wiele rzadziej się zdarzało, że były gladiator zakładał własny zespół. Na to jednak tym razem wyglądało. Jakiekolwiek było jego pochodzenie i historia, musiał być sprytniejszy, niż na to wskazywała jego niedźwiedziowata postura i nieokrzesane maniery. – Wejdź i się rozejrzyj – powiedział. Palisada chroniła spory plac z kilkoma budynkami podobnymi do stodół, między którymi zobaczyłem ogrodowe grządki i zagrody dla koni, owiec i kóz. – Widzę, że hodujesz zwierzęta – zagadnąłem. – Gladiatorzy jedzą dużo mięsa. – I masz własną uprawę czosnku. – Nabierają dzięki niemu siły. – Tak słyszałem. O właściwym wyżywieniu i utrzymaniu gladiatorów napisano przynajmniej tyle traktatów, ile o hodowli bydła. Na głośną komendę stukot drewnianych mieczy rozbrzmiał z nową siłą. Zdawał się dochodzić zza kolejnej palisady. – Jesteśmy w części zewnętrznej – wyjaśnił Ahala. – Gladiatorów trzymam za wewnętrznym ogrodzeniem. Tak jest bezpieczniej, zwłaszcza dla gości takich jak ty. Lepiej, żeby twoja czaszka nie trafiła do kolekcji nad moją bramą, nie? Uśmiechnąłem się niepewnie, nie do końca przekonany, że to żart. – Mimo to chciałbym jednak rzucić na nich okiem. – Za chwileczkę. Najpierw pokażę ci zbrojownię i wyjaśnię, co też za interes prowadzę. Poszedłem za nim do długiego, niskiego baraku. Pod sufitem rozpięte były łańcuchy, na których wisiały najróżniejszego wzoru i wielkości hełmy, pancerze, miecze, tarcze i trójzęby. Były tam też narzędzia o nie znanym mi zastosowaniu, jak krótkie rurki z metalu i drewna, które wyglądały na dopasowane kształtem do ust człowieka. Ahala spostrzegł, że się im przyglądam, ale nie kwapił się z objaśnieniami. Niektóre części oręża też wydały mi się nieco dziwne. Sięgnąłem ręką do jednego z mieczy, ale lanista schwycił mnie za przegub. – Zostaw, bo się jeszcze skaleczysz – burknął i pociągnął mnie na drugi koniec baraku, gdzie trójka kowali w skórzanych fartuchach zawzięcie łomotała młotkami w rozżarzony kawałek metalu. – Sam wytwarzasz dla siebie broń? – spytałem. – Czasami. Broń dopasowana na miarę może z dobrego wojownika zrobić mistrza. Ale moi płatnerze najczęściej zajmują się naprawami lub modyfikacjami. Lubię mieć arsenał zawsze w jak najlepszym stanie. Opuściliśmy kuźnię i weszliśmy do następnego baraku, gdzie stolarze strugali kołki z drewna. – Nazywam je nasionami amfiteatru – wyjaśnił Ahala ze śmiechem. – Niektórzy klienci życzą sobie, aby im postawić tymczasową arenę zbudowaną specjalnie na jedne igrzyska. Czasem na sto osób, czasem na tysiąc. Moi cieśle potrafią to zrobić praktycznie w jedną noc, pod warunkiem że będą mieli dość miejscowego drewna. Klient oczywiście płaci za materiały, ale wiem z doświadczenia, że mogę oszczędzić sporo czasu i kosztów, dysponując gotowymi kołkami i gwoździami. Wszystko w cenie. Skinąłem głową ze zrozumieniem. – Nigdy bym o tym nie pomyślał... to znaczy, o dodatkowym wydatku z powodu areny. – Igrzyska pogrzebowe nie są tanie – odrzekł Ahala, wzruszając ramionami. Minęliśmy niewielką rzeźnię, gdzie u sufitu wisiała zarżnięta owca, czekająca na ćwiartowanie. Zauważyłem, że niektóre części, normalnie wyrzucane przez rzeźników, tu zostały zachowane do ususzenia. Chciałem podejść i przyjrzeć się im z bliska, ale lanista znów mnie powstrzymał, chwytając za łokieć. – Chciałeś popatrzeć na gladiatorów. Chodźmy więc. Poprowadził mnie do bramy w wewnętrznej palisadzie, odsunął rygiel i otworzył wąską furtkę. – Po prawej są baraki mieszkalne. Arena treningowa jest na lewo. Uwaga, gość wchodzi! – krzyknął. Przeszliśmy zadaszonym korytarzem i znaleźliśmy się na nasłonecznionym placyku. Pięć par gladiatorów raptownie przerwało walkę, unosząc broń w salucie. – Wracać do zajęć!– rzucił komendę Ahala. Mężczyźni wznowili ćwiczenia i arena rozbrzmiała stukotem drewnianych mieczy o tarcze. Odwróciłem się do lanisty. – Sądziłem, że... – Że będziemy ich oglądać z góry, jak widzowie na igrzyskach? – Tak. Olbrzym zachichotał basowo. – Nie urządzamy tu pokazów. Jeśli klient chce obejrzeć ćwiczenia, musi wejść w sam ich środek. Podejdź do nich bliżej, jak chcesz. Powąchaj ich potu. Zajrzyj im w oczy. Ogarnęło mnie dojmujące poczucie zagrożenia. Przywykłem patrzeć na gladiatorów z dystansu i z wysoka, bezpieczny na widowni. Czułem się, jakby mnie wrzucono do klatki pełnej dzikich zwierząt. Nawet najniższy z ćwiczących przerastał mnie o głowę. Cała dziesiątka miała na głowach hełmy, ale poza tym byli nadzy. Najwyraźniej trenowali odporność na ciosy w głowę, gdyż ich rytmicznie wykonywane ćwiczenie składało się niemal wyłącznie z wymiany uderzeń o hełmy. Ciosy nie były mocne, ale hałas działał mi na nerwy. Wydawało mi się, że jednego z nich rozpoznaję po budowie ciała z igrzysk w Saturnii, musiał to być ów krępy Trak, który triumfował w pierwszej walce. Co do reszty nie byłem pewien. – Ciekaw jestem, czy masz w swoim zespole Nubijczyków? – zagadnąłem. Ahala uniósł brwi. – Dlaczego pytasz? – Wtedy w Saturnii widziałem jednego jako retiariusa. Cycero zwrócił na niego szczególną uwagę. Taka szczypta egzotyki, jak powiedział, zapewnia niezapomniany dzień. – Retiarius? Ach tak, teraz sobie przypominam. – Ahala skinął głową. – Tamten oczywiście nie żyje. Ale tak się składa, że mam innego Nubijczyka w swojej trupie. Wysoki, sprężysty, zupełnie jak ten, którego widziałeś. – Też walczy jako sieciarz? – Umie się posługiwać siecią i trójzębem, ma się rozumieć. Wszystkich gladiatorów szkolę tak, aby byli uniwersalni. Mogą walczyć w każdym stylu, jakiego sobie zażyczysz. – Ma się rozumieć. W końcu chodzi o dostarczenie klientom tego, czego pragną. Dobrego, urozmaiconego widowiska – powiedziałem, spoglądając na rytmicznie machających drewnianymi mieczami gladiatorów. – Mógłbym zobaczyć tego Nubijczyka? – To znaczy, zobaczyć, jak ćwiczy? – Tak jest. Dlaczego by nie? Lanista krzyknął do swojego pomocnika. – Dawaj tu czarnego! Ten obywatel chce zobaczyć, jak sobie radzi z siecią i trójzębem! – Odwrócił się do mnie. – Zanim go przyprowadzą, wyjaśnię ci, jak ustalam cennik w zależności od rodzaju igrzysk... Przez następne kilka minut z trudem utrzymywałem neutralny wyraz twarzy. Nie miałem pojęcia, że igrzyska pogrzebowe są tak kosztowne. Nie ulega wątpliwości, że właściciel zespołu gladiatorów ponosi duże wydatki, ale podejrzewałem, że w ceny Ahali jest wkalkulowany poważny zysk. Czy Zanziba przyszedł do niego właśnie dlatego, że mógł się tu spodziewać sowitego wynagrodzenia? – Czy oni wszyscy są niewolnikami? – spytałem, przerywając mu w połowie jakiegoś skomplikowanego wyliczenia opłat w ratach. – Co takiego? – Pytam, czy wszyscy twoi gladiatorzy są niewolnikami. Słyszy się czasem, że i wyzwoleńcy najmują się do walki. Podobno robią niezłe pieniądze, a i w kobietach mogą przebierać. – Myślisz o zmianie zawodu? – Ahala zmierzył mnie krytycznym okiem i się roześmiał, bynajmniej nie przyjemnie. – Nie, jestem tylko ciekawy. Na przykład ów Nubijczyk z Saturnii... – Co cię on obchodzi? On już siedzi w Hadesie! – Lanista się skrzywił ze złością, ale zaraz się rozpogodził. – Ale oto i jego następca. Widziany z bliska retiarius, który właśnie wkroczył na plac ćwiczeń, prezentował się wspaniale, wysoki, barczysty, ale o eleganckich proporcjach. Natychmiast podjął walkę z innym gladiatorem, który z nim przyszedł, urządzając na mój użytek żywą demonstrację swoich możliwości. Czy był to ten sam człowiek, którego widziałem w Saturnii? Tak mi się zdawało... a może popełniałem ten sam grzech, o który posądzałem Zulejkę? Widziałem to, co zobaczyć chciałem lub się spodziewałem? – Wystarczy! – powiedziałem. – Chcę zobaczyć jego twarz. – Twarz? – Ahala był wyraźnie zdumiony. – Nubijczyka w walce już widziałem, ale nigdy nie spotkałem żadnego tak blisko. Chyba możesz zaspokoić moją ciekawość? – Niech ci będzie – mruknął. Na sygnał lanisty dwaj gladiatorzy odstąpili od siebie, a przywołany ruchem dłoni Afrykanin podszedł do nas. – Zdejmij hełm. Gladiator odłożył broń, odsłonił głowę i stanął przede mną całkiem nagi. Twarzy tamtego, który zginął w Saturnii, nie widziałem ani przez chwilę. Nie miałem pojęcia, jak wygląda Zanziba. Ale te duże, brązowe oczy, które teraz na mnie patrzyły... czy ja je już widziałem? Czy to oczy Zulejki osadzone w męskiej twarzy? Czy to mógł być jej brat? Wykrój policzków był bardzo podobny, tak jak szeroki nos i czoło. Pewności jednak nie miałem. – Jak cię zwą, gladiatorze? Zawahał się, jak to często się trafia niewolnikom nienawykłym, by zagadywali ich nieznajomi. Zerknął na Ahalę, po czym znów zapatrzył się prosto przed siebie. – Chiron – powiedział. – Jak centaur? To chyba dobre imię dla gladiatora. Czy nadano ci je przy urodzeniu? Nubijczyk znów spojrzał niepewnie na lanistę, ale odpowiedział, że nie wie. – Skąd pochodzisz? – Nie wiem. – To dziwne... A jak długo jesteś w zespole Ahali? – Ja... – Dosyć tego! – przerwał Ahala. – Nie widzisz, że on jest tępy? Ręczę natomiast, że to cholernie dobry zawodnik. Jeśli chcesz poznać osobistą historię każdego z moich gladiatorów, wyłóż najpierw na stół trochę sesterców i ich wynajmij! Koniec wizyty. Mam co innego do roboty. Jeśli twój przyjaciel Cycero albo ktoś z jego bogatych klientów musi urządzić igrzyska, to wie, gdzie mnie szukać. Wracać do zajęć, ludzie! A ty, Gordianusie, pozwól, że cię odprowadzę do bramy. Gdy tylko zatrzasnęła się za mną furtka, psy (milczące dotąd przez cały czas) rozszczekały się od nowa. – To musiał być on! – upierała się Zulejka. – Jestem tego pewna. Opisz go jeszcze raz, Gordianusie. – Zulejko, opisywałem ci go już z dziesięć razy. Żadne z nas nie może mieć pewności, że to był twój brat. – To był on. Wiem, że tak. Ale jeżeli on zginął wtedy w Saturnii, to jak może teraz być znowu żywy? – Dobre pytanie. Mam jednak pewne podejrzenie... – Gordianusie, ty coś wiesz i mi nie mówisz. Coś musiałeś tam zobaczyć! – Być może. Muszę tam wrócić i jeszcze raz się upewnić. – Kiedy? Westchnąłem i rozejrzałem się po niewielkiej izbie, którą musieliśmy dzielić w zajeździe. Nie było tu szczególnych wygód – ot, dwa twarde łóżka, mała lampka i jeden nocnik, ale w moich zmęczonych długim letnim dniem oczach wyglądała całkiem zachęcająco. – Chyba najlepiej jeszcze dzisiaj. Będę miał to z głowy. – A jeśli lanista cię nie wpuści? – Nie zamierzam go pytać o zgodę. – Chcesz się tam zakraść potajemnie? Ale jak? – Wierz mi, mam trochę doświadczenia w takich sprawach. Zauważyłem, że w palisadzie jest miejsce, gdzie słupy są niższe od innych. Jeśli uda mi się przez nie przejść i się nie nadziać, to powinienem móc zeskoczyć na dach rzeźni, a stamtąd już droga prosta. – Ale tam są psy! Słyszałeś, jak szczekają. Tamten człowiek na gościńcu powiedział, że kiedyś odgryzły niewolnikowi nogę. Odchrząknąłem. – Tak, psy rzeczywiście trochę komplikują to zadanie. Ale chyba wiem, gdzie znajduje się psiarnia. Dlatego też kupiłem dzisiaj w mieście te kawałki mięsa, a na takie właśnie okazje wożę z sobą sakwę z różnymi proszkami i eliksirami. W moim fachu nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać silny środek usypiający. Parę soczystych befsztyków szczodrze posypanych sproszkowanym korzeniem harpii i... – Nawet jeśli uśpisz psy, to jeszcze zostają ci wszyscy gladiatorzy, wyszkoleni zabójcy... – Będę miał przy sobie sztylet. – Sztylet! Z twojego opisu Ahali wynika, że on sam mógłby cię zabić gołymi rękami. – Dziewczyna pokręciła głową. – Podejmujesz wielkie ryzyko, Gordianusie. – Za to mi płacisz. – Powinnam iść z tobą. – Wykluczone! Masz czekać na mnie w zajeździe. W pewnej odległości od obozu uwiązałem konia do pnia ściętego drzewa i dalej ruszyłem pieszo. Północ już dawno minęła i księżyc stał nisko nad horyzontem, dając akurat tyle światła, bym nie musiał błądzić po omacku, i dość cienia, w którym pozostawałem niewidoczny z daleka. W obozie panowała cisza i ciemność. Gladiatorzy muszą się dobrze wysypiać. Kiedy się zbliżyłem do palisady, jeden z psów zaczął szczekać. Przerzuciłem mięso do środka; pies natychmiast zamilkł, po czym usłyszałem mlaskanie, a po chwili znów zapadła niczym nie zmącona cisza. Pokonanie ogrodzenia poszło mi łatwiej, niż przypuszczałem. Krótki rozbieg, podskok, buty znalazły oparcie na nierównościach nieokorowanych słupów, przerzut ponad sterczącymi ostrymi wierzchołkami i z nieznacznym tylko hałasem wylądowałem pewnie na dachu rzeźni. Zatrzymałem się, by złapać oddech, i przez chwilę nasłuchiwałem uważnie. Gdzieś zza palisady dobiegł cichy szelest – pewnie jakieś nocne zwierzę przemykało w poszukiwaniu żeru – ale wewnątrz panowała głucha cisza. Zsunąłem się z dachu i ruszyłem szybko do bramki prowadzącej za wewnętrzną palisadę, do kwatery gladiatorów. Tak jak się spodziewałem, nie była zaryglowana; nocami wolno im było się poruszać po całym terenie obozu. Wróciłem do rzeźni i wszedłem do środka. Tak jak myślałem, wnętrzności zwierzęce, które za dnia widziałem powieszone do wysuszenia, były pęcherzami. Zdjąłem jeden z nich i przyjrzałem mu się z bliska w słabym świetle księżyca. Ahala był prawdziwym skąpcem; ten pęcherz był już raz wykorzystany, ale znów gotowy do użytku. Otwór był wcześniej zaszyty, teraz jednak ktoś starannie spruł szew, a cięcie w ściance dokładnie zacerował. Wnętrze pęcherza zostało wyczyszczone, ale i tak widać w nim było grudki zakrzepłej krwi. Opuściłem rzeźnię i poszedłem do arsenału. Nocą był to istny wiszący las hełmów i mieczy. Lawirując między nimi i starając się żadnego nie potrącić, dotarłem do miejsca, gdzie rano spostrzegłem owe dziwne metalowo-drewniane rurki. Wziąłem jedną z nich, zważyłem w ręku, po czym włożyłem do ust. Dmuchnąłem ostrożnie, delikatnie... ale i tak omal nie podskoczyłem z przestrachu, tak niesamowity wydała odgłos – mrożący krew w żyłach bulgoczący, zduszony okrzyk śmierci. Nie tylko ja się go przestraszyłem. Okazało się, że nie jestem w zbrojowni sam. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem czyjąś ciemną sylwetkę odskakującą w popłochu w tył i uderzającą głową o jeden z wiszących pod sufitem hełmów. Hełm stuknął o tarczę z głośnym, metalicznym dźwiękiem. Nieznajomy zatoczył się bezwładnie, zderzając się z następnymi częściami uzbrojenia i zrzucając przy tym kilka hełmów na glinianą polepę. Cała ta kakofonia obudziła przynajmniej jednego z uśpionych psów. Od strony psiarni doleciało szczeknięcie przechodzące w groźne wycie. Chwilę potem ktoś krzyknął ostrzegawczo. – Gordianusie, gdzie jesteś? Tajemnicza osoba potrafiła więc mówić. – Zulejka! – zakrzyknąłem zaskoczony. – Przecież zabroniłem ci iść za mną! – Tyle tu wiszących mieczy... prawdziwy piekielny labirynt, jak w Hadesie. Skaleczyłam się... Być może to zapach krwi przyciągnął tu zwierzę, a może sam hałas. Zobaczyłem, jak pies wpada przez uchylone drzwi i potężnym susem rzuca się w naszą stronę niczym kamień wystrzelony z procy. Dopadł Zulejki i przewrócił ją na ziemię. Dziewczyna krzyknęła. Nagle w zbrojowni pojawili się ludzie. – Czy ja się nie przesłyszałem? Tu jest kobieta? – spytał jeden z nich. Pies zawarczał głucho, wibrująco. Zulejka znów krzyknęła. – Zulejko! – wrzasnąłem na całe gardło. – Co on... Kto? Zulejka? Jeden z przybyłych – wysoki, barczysty, o majestatycznej posturze – oderwał się od pozostałych i ruszył biegiem w jej stronę. Chwyciwszy za trójząb, wbił go z impetem w bok psa... po czym wydał okrzyk irytacji i odrzucił broń. – Na jądra Numy, trafiłem na atrapę! Dawaj mi któryś prawdziwą broń! Stałem najbliżej. Sięgnąłem za fałdy tuniki, wyciągnąłem sztylet i wcisnąłem mu w dłoń. Pochylił się błyskawicznie i zadał pchnięcie. Pies zaskowyczał boleśnie i znieruchomiał. Mężczyzna złapał bezwładne zwierzę wpół i odrzucił na bok. – Zulejko! – krzyknął. – Zanziba? – spytała z niedowierzaniem i ulgą. Rodzeństwo było wreszcie razem. Niebezpieczeństwo jednak nie minęło, tylko dopiero się zaczynało na dobre. Czy teraz, kiedy odkryłem sekret trupy gladiatorów Ahali, pozwolą mi odejść żywym? Ich powodzenie, a nawet przetrwanie, zależało od zachowania ścisłej tajemnicy. Gdyby Zulejka nie przyszła za mną do obozu, spokojnie wyszedłbym tą samą drogą, jaką się do niego dostałem, i odjechałbym do Rawenny, usatysfakcjonowany odkryciem prawdy i prawie pewny, że Nubijczyk, którego widziałem tego dnia, istotnie jest Zanzibą, wciąż jak najbardziej cały i zdrowy. Moje podejrzenia się bowiem potwierdziły: Ahala i jego gladiatorzy nauczyli się oszukiwać śmierć – i oczywiście widzów. Ich pojedynki wyglądały realistycznie, ale w rzeczywistości były starannie wyreżyserowanymi przedstawieniami. Kiedy widzom się wydawało, że gladiator odniósł ranę, widzieli zwierzęcą krew płynącą z owczych i kozich pęcherzy ukrytych pod skąpą zbroją lub przepaską biodrową, albo z pustych w środku ostrzy z chowającymi się pod naciskiem czubkami, sprytnie zaprojektowanymi przez płatnerzy Ahali. Kiedy przeciwnik zadawał im śmiertelny cios, agonalne rzężenie wydobywało się z urządzeń podobnych do rurki, w którą dmuchnąłem w zbrojowni. Z pewnością mieli w zanadrzu jeszcze wiele innych sztuczek, których nie odkryłem w czasie tak pobieżnych oględzin i nawet nie umiałem sobie ich wyobrazić. Był to bez wątpienia zespół doświadczonych zawodowców: akrobatów, aktorów i mimów, robiących niezły interes na udawaniu trupy gladiatorów. Jeżeli miałem jeszcze gdzieś na dnie umysłu jakiekolwiek wątpliwości, to zostały one rozwiane, kiedy mnie wywleczono ze zbrojowni na podwórze, gdzie otoczył mnie pierścień nagich, wyrwanych ze snu mężczyzn. Kilka pochodni zamieniło noc w dzień i oświetlało twarz Zulejki, która leżała na piasku zakrwawiona, ale żywa. Opatrywał ją niewzruszony, siwobrody lekarz, którego obecność wcale mnie nie zdziwiła; w takiej „firmie” jak trupa Ahali na pewno był często potrzebny. Wśród zebranych gladiatorów niemal na pewno rozpoznałem owego wysokiego Samnitę, który „zginął” w Saturnii, a także krępego Traka, który go „zabił” – i tak przekonująco odegrał rozpaczliwe łapanie równowagi nad sterczącym ku górze mieczem. Byli tam też dwaj dimachaeri, których taniec ze sztyletami tak się podobał publiczności, że ułaskawiła „pokonanego”. Zauważyłem też rudego Gala, który „dobił” leżącego Nubijczyka – i oczywiście samego Zanzibę, który z niepokojem zaglądał lekarzowi przez ramię. – Nic z tego nie rozumiem – oznajmił w końcu medyk. – Pies powinien był rozerwać ją na strzępy, a tymczasem ledwo ją skaleczył. Musiał być oszołomiony... albo uśpiony. – Rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. – Tak czy owak, dziewczyna straciła niewiele krwi. Rany są płytkie i oczyściłem je dokładnie. Jeżeli nie wda się zakażenie, na tym powinno się skończyć. Twoja siostra ma szczęście. Lekarz wstał i się odsunął, a na jego miejscu ukląkł Zanziba. – Zulejka! Nie mogę uwierzyć. Jakże mnie tu znalazłaś? – Bogowie mnie do ciebie prowadzili – szepnęła. Chrząknąłem znacząco. – Trochę im pomógł Gordianus Poszukiwacz – dodała ze słabym uśmiechem. – Więc to naprawdę ciebie widziałam na tych igrzyskach w Saturnii? – Tak. – I potem w Rzymie też? Zanziba skinął głową. – Byłem tam bardzo krótko, kilka dni temu, i zaraz wróciłem prosto do Rawenny. – Dlaczego ty sam po mnie nie posłałeś, Zanzibo? Nubijczyk westchnął. – Kiedy wysyłałem ci pieniądze, byłem zdesperowany. Każdy kolejny dzień mógł być dla mnie ostatni. Przenosiłem się z miejsca na miejsce i wynajmowałem jako gladiator, za każdym razem oczekując śmierci, ale jakoś zawsze wygrywałem. A potem przyłączyłem się do tej bandy... – Błysnął białymi zębami w uśmiechu i wskazał stojących wokoło kolegów. – I wszystko się zmieniło. Jesteśmy wszyscy wolnymi ludźmi i doświadczonymi gladiatorami, którzy pewnego dnia zdali sobie sprawę, że wcale nie trzeba zabijać ani ginąć, aby zapewnić widowni dobre igrzyska. Ahala to nasz przywódca, ale jest tylko pierwszym wśród równych. Działamy zawsze wspólnie. Kiedy tu trafiłem, chciałem cię ściągnąć z Aleksandrii. Napisałem do twojego dawnego pana, ale on nie miał pojęcia, dokąd się udałaś. Nie miałem sposobu, by cię odnaleźć. Już myślałem, że cię na zawsze straciłem. Zebrawszy siły, Zulejka uniosła się na łokciach. – A więc twoje walki są tylko iluzją? – spytała. Zanziba znów się wyszczerzył w uśmiechu. – Rzymianie mają powiedzenie, że gladiator może umrzeć tylko raz. Ja jednak ginąłem na arenie wiele, wiele razy! I nieźle mi za to płacono. Pokręciłem głową i powiedziałem: – Wasza gra jest wyjątkowo niebezpieczna. – Nie bardziej niż bycie prawdziwym gladiatorem – odparł Zanziba. – Do tej pory się wam udawało, to prawda. Ale im sławniejsza będzie wasza trupa, im więcej będziecie podróżować i im więcej ludzi będzie was oglądać... niektórzy przecież i po kilka razy... tym trudniej będzie podtrzymywać tę iluzję. Ryzyko odkrycia waszej tajemnicy będzie rosnąć z każdym kolejnym występem. A kiedy to nastąpi, zostaniecie oskarżeni co najmniej o świętokradztwo. Rzymianie karzą takie przestępstwa najsurowiej i najokrutniej. – Mówisz do ludzi, którzy wielokrotnie zaglądali śmierci w oczy – burknął Ahala. – Nie mamy nic do stracenia. Ale ty, Gordianusie... – On musi umrzeć! – wtrącił zapalczywie jeden z gladiatorów. – Tak jak każdy, kto odkrył nasz sekret. – Stąd te czaszki nad bramą? – spytałem lanistę. Ahala skinął ponuro głową. – Ależ nie możemy go zabić! – zaprotestował Nubijczyk. – Okłamał mnie, podając fałszywy powód swego przyjazdu – zareplikował Ahala. – Ale tylko po to, żeby mnie połączyć z Zulejką! Tak się zaczęła debata nad moim losem, która trwała przez całą noc. W końcu, jak to było u nich w zwyczaju, postanowili rozstrzygnąć sprawę przez głosowanie. Ja przez cały czas pozostawałem w zamknięciu i nigdy się nie dowiedziałem, jak to wszystko przebiegało. O świcie wypuszczono mnie i kiedy złożyłem przysięgę, że nigdy nie zdradzę ich tajemnicy, Ahala odprowadził mnie do bramy. – Zulejka z wami zostaje? – spytałem. Skinął głową. – Jak wyszło głosowanie? – O twoim uwolnieniu zadecydował jeden jedyny głos. – Aż tak podzielone były zdania? A jak ty głosowałeś, Ahalo? – Naprawdę chcesz wiedzieć? Wyraz jego twarzy powiedział mi, że nie chcę. Odwiązałem konia i odjechałem jak najspieszniej, nie oglądając się za siebie ani razu. Pierwszego dnia po powrocie do Rzymu zobaczyłem na Forum Cycerona. Chciałem uniknąć spotkania, ale dostrzegł mnie i z szerokim uśmiechem przedarł się przez tłum w moim kierunku. – Jakże miło cię widzieć, Gordianusie! Tylko ta pogoda taka potworna. Jeszcze nie ma południa, a już taki skwar! Przypomina mi to nasze ostatnie spotkanie, na tych igrzyskach w Saturnii. Pamiętasz je? – Oczywiście. – Ależ to było wspaniałe widowisko! – Owszem – zgodziłem się niechętnie. – Wyobraź sobie, że od tamtej pory miałem okazję oglądać jeszcze ciekawsze walki. To było w Kapui. Niesamowici gladiatorzy! Gwiazdą igrzysk był jeden taki z barbarzyńskim trackim imieniem... Jak mu było? Ach, tak... Spartakus. Pewnie od Sparty, miasta wojowników. Dobre imię dla gladiatora, chyba się ze mną zgodzisz? Kiwnąłem głową i szybko zmieniłem temat. Nie wiem dlaczego, ale wymienione przez Cycerona imię jakoś utkwiło mi w pamięci. Jak powiedziała Zuleika, bogowie prowadzą nas dziwnymi drogami; już bowiem po niewielu dniach miało ono być na ustach wszystkich w Rzymie i w całej Italii. Tego miesiąca wybuchł wielki bunt niewolników pod wodzą Spartakusa i jego kolegów gladiatorów, który miał potrwać ponad pół roku i przynieść chaos i pożogę całemu krajowi. W tym samym miesiącu miałem znów zawędrować nad Puchar, gdzie w dramatycznych okolicznościach poznałem najbogatszego człowieka Rzymu, Marka Licyniusza Krassusa, który skazał na śmierć całą służbę domową, dziewięćdziesięciu dziewięciu niewolników – ale to już zupełnie inna historia. Jakie zaś były dalsze losy Zanziby i Zulejki? W chaosie rewolty straciłem z nimi kontakt, ale często o nich myślałem. Szczególnie żywo stały mi w pamięci komentarze dziewczyny na temat niewolnictwa w Rzymie. Czy jej poglądy pociągnęły ją na stronę buntowników? Czy namówiła brata i jego towarzyszy, aby przyłączyli się do Spartakusa i podnieśli rękę na republikę? Jeśli tak, to z całą pewnością źle się to dla nich skończyło: po kilku miesiącach walk zbuntowani niewolnicy zostali otoczeni i pokonani, na niedobitków polowano zaciekle jak na zwierzęta i całymi tysiącami ukrzyżowano. Kiedy rewolta wygasła i kraj z wolna wrócił do normalnego życia, trafiła mi się okazja odwiedzić Rawennę. Skorzystałem ze sposobności, by zajrzeć do obozu Ahali. Brama z czaszkami wciąż znaczyła granicę jego terenu, lecz uszkodzona i przekrzywiona. Palisada była nietknięta, ale brama stała otworem. W zbrojowni nie znalazłem ani jednego miecza, zagrody były puste, rzeźnia zasnuta pajęczynami. Obóz był opuszczony. A potem, po wielu miesiącach, nadszedł do mnie list znad morza, pisany na papirusie przez najemnego egipskiego skrybę: Do Gordianusa Poszukiwacza, naszego przyjaciela. Z woli bogów trafiliśmy z powrotem do Aleksandrii. Jakim cywilizowanym miastem się wydaje po Rzymie! Opowiadania o naszych przygodach w Italii zapełniłyby całą księgę; niech Ci wystarczy wiadomość, że ledwo uszliśmy z życiem. Wielu naszych towarzyszy, w tym i Ahala, nie miało takiego szczęścia. Zaoszczędziliśmy dość pieniędzy, by opłacić przejazd do naszej rodzinnej ziemi. W kraju naszych przodków mamy nadzieję odnaleźć rodzinę i nowych przyjaciół. Będziemy mieli im co opowiadać o dziwnych krainach, jakie odwiedziliśmy, z których z pewnością żadna nie była dziwniejsza i bardziej barbarzyńska niż Rzym! Dla Ciebie jest ona jednak domem, Gordianusie, i życzymy Ci, abyś zaznał w niej wszelkiej szczęśliwości. Żegnaj, przyjacielu. Zulejka i Zanziba. Minęło wiele lat, a ja ciągle przechowuję ten wyblakły kawałek papirusu. Nie wyrzucę go nigdy i nigdy nie zapomnę tych dwojga Nubijczyków, których bogom podobało się postawić tego skwarnego lata na mej drodze. Zatrute ciasto – Młody Cycero zapewnia, że potrafisz być dyskretny. Czy to prawda, Gordianusie? Umiesz dochować tajemnicy? Ponieważ pytanie zadał mi urzędnik odpowiedzialny za podtrzymywanie moralności, odpowiedź musiała być starannie wyważona. – Jeżeli najlepszy orator w Rzymie tak powiedział, to czyż mogę z nim polemizować? Cenzor prychnął z przekąsem. – Twój przyjaciel Cycero powiedział też, że jesteś spryciarzem. Chcesz mi odpowiadać pytaniem na pytanie? Pewnie nabrałeś tego zwyczaju od niego, przysłuchując się, jak broni w sądzie złodziei i morderców. Cycero mnie od czasu do czasu zatrudnia, ale nigdy nie uważałem się za jego przyjaciela. Czy powiedzieć o tym cenzorowi byłoby niedyskrecją? Zdecydowałem się trzymać język za zębami i tylko niezobowiązująco kiwnąłem głową. Lucjusz Geliusz Poplicola – dla przyjaciół Papcio, jak się później dowiedziałem, wyglądał na całkiem krzepkiego siedemdziesięciolatka. W czasach, gdy republiką wstrząsały wojny domowe, prześladowania polityczne i bunt niewolników, dożycie tak niespotykanego i szacownego wieku było dowodem szczególnych łask Fortuny. Bogini musiała jednak przestać się uśmiechać do Poplicoli – w przeciwnym razie po cóż miałby wzywać Gordianusa Poszukiwacza? Pokój, w którym siedzieliśmy, był skąpo umeblowany, ale nieliczne sprzęty były w najwyższym gatunku. Podłogę przykrywał grecki żółto-niebieski dywan w prosty geometryczny wzór; starej roboty krzesła i stół na trójnogu wykonane były z hebanu ze srebrnymi okuciami. W drzwiach wisiała ciężka kotara z zielonego pluszu przetykanego złotą nicią. Ściany były pomalowane na czerwono. Pośrodku stała żelazna lampa w kształcie gryfa na trzech lwich nogach, z trzech orlich dziobów wydychająca równe, czerwonawe płomienie. Czekając na pojawienie się gospodarza, przyjrzałem się w ich świetle przywieszkom zwojów pergaminu i papirusu wypełniających ustawioną w rogu biblioteczkę. Były tam wyłącznie dzieła filozofów i historyków; nie znalazłem ani jednego frywolnego poematu czy komedii. Jeżeli cały ten pokój zgodnie z porzekadłem świadczył o właścicielu, to Lucjusz Geliusz musiał być człowiekiem poważnym, o wyrafinowanym guście i bardzo wymagającym – czyli właśnie takim, jakiego ludzie uważają za godnego senatorskiej purpury, a zwłaszcza urzędu cenzora, którego pieczy powierzone są księgi ze spisami obywateli i ich stanu majątkowego i który ma czuwać nad moralnością senatorów. – A więc to Cycero mnie polecił? – spytałem. – Powiedziałem mu, że potrzebuję kogoś do przeprowadzenia śledztwa... w prywatnej sprawie. Kogoś spoza mojego domostwa, kto byłby zarazem skrupulatny, prawdomówny i bezwzględnie dyskretny. Cycero zdaje się, uważa, że właśnie ty masz takie cechy. – Jestem zaszczycony zaufaniem i jego, i nobila tak czcigodnego jak... – Dyskrecja! – przerwał mi senator. – To najważniejsza sprawa. Wszystko, czego się dowiesz, pracując dla mnie... absolutnie wszystko... podlega najściślejszej tajemnicy. Będziesz zdawał relacje tylko mnie i nikomu więcej. Patrzył mi w oczy spod zmarszczonych brwi tak uporczywie, że poczułem się nieswojo. Skinąłem głową i odrzekłem, cedząc słowa: – Dopóki ta dyskrecja nie będzie kolidować z ważniejszymi powinnościami wobec bogów, zgadzam się, cenzorze. Przyrzekam zachować bezwzględną tajemnicę. – Na honor Rzymianina? Na cienie twoich przodków? Westchnąłem. Dlaczego ci wszyscy notable zawsze muszą traktować siebie i swoje problemy z taką śmiertelną powagą? Dlaczego każda transakcja musi wymagać odwoływania się do pamięci przodków? Straszliwy sekret Poplicoli to prawdopodobnie nic więcej niż niewierność żony lub drobny szantażyk w związku z jakimś przystojnym młodym niewolnikiem. Żądanie solennych przysiąg działa mi na nerwy i byłbym skłonny odmówić mu świadczenia usług, gdyby nie to, że właśnie przyszła na świat moja córka, domowa szkatuła świeciła gołym dnem i na gwałt potrzebowałem pracy. Dałem mu więc uroczyste słowo, klnąc się na kilka różnych świętości. Poplicola wyciągnął coś zza fałd togi i położył na stoliku. Była to mała srebrna miseczka, a w niej jakieś przysmaki. Poczułem delikatny zapach migdałów. – Co o tym sądzisz? – spytał. – Wygląda to na jakieś ciastko. Podniosłem miseczkę i powąchałem. Tak, to migdały... i coś jeszcze. – Na Herkulesa, nie bierz tego do ust! – Senator wyrwał mi naczynie z ręki i aż się wzdrygnął. – Podejrzewam, że jest zatrute. – Zatrute? – Niewolnik, który mi je przyniósł do gabinetu dziś po południu... jeden z najstarszych, bardziej towarzysz niż sługa... zawsze był łasy na słodycze, jak zresztą i ja. Dobrze wiedziałem, że pozwala sobie skubnąć to i owo z moich deserów, myśląc, że tego nie zauważę, ale uważałem to za nieszkodliwy zwyczaj. Czasami nawet z niego podrwiwałem, mówiąc, że tylko dzięki niemu nie nabieram zbytniej tuszy. Biedny Chrestos... – Poplicola urwał i raptownie zbladł. – Więc ów Chrestos przyniósł ci ciasto... – przypomniałem mu o właściwym temacie. – I co dalej? – Kazałem postawić miskę na stole i odejść. Akurat kończyłem czytanie jakiegoś dokumentu. Już miałem zjeść kawałek, kiedy do gabinetu wpadł wystraszony i zdenerwowany odźwierny, krzycząc, że Chrestos ma atak. Pobiegłem do niego najszybciej jak mogłem. Leżał na podłodze, w strasznych konwulsjach. „Ciasto”, zdążył wykrztusić... i już nie żył. To się stało tak szybko! Wyraz jego twarzy... Okropne! – Senator spojrzał na srebrną miseczkę z odrazą i strachem, jakby czaiła się w niej zwinięta kobra. Gdy po chwili się znów odezwał, jego głos brzmiał głucho i pusto. – Moje ulubione... Cynamonowo-migdałowe, słodzone miodem i winem, z lekkim anyżowym posmakiem. Jedna z niewielu przyjemności, jakie zostały staremu człowiekowi. Teraz już nigdy nie będę mógł go przełknąć! Chrestos też nie, pomyślałem. – Skąd pochodzi ten specjał? – spytałem. – Z małej uliczki tuż po północnej stronie Forum. Są tam same piekarnie. – Znam to miejsce. – W sklepie na rogu mają to ciasto co drugi dzień. Złożyłem u piekarza stałe zamówienie. Chrestos mi je przynosi... przynosił... na popołudniową przekąskę. – Dzisiaj też to on je przyniósł z piekarni? – Nie. – Więc kto? Poplicola przez długą chwilę wpatrywał się w miseczkę z ulubionym przysmakiem, nagle przygarbiony i sposępniały. – Mój syn, Lucjusz. Wstąpił tu wczesnym popołudniem. Tak mi powiedział odźwierny, ja sam się z nim nie widziałem. Syn nie chciał mi przeszkadzać, zresztą sam nie miał czasu, a wpadł tylko po to, by przynieść mi ciasto. Lucjusz zna ten mój drobny nałóg, a dziś droga wypadła mu obok uliczki piekarzy, później zaś miał przechodzić koło mojego domu, więc postanowił zrobić mi przysługę. Odźwierny wezwał Chrestosa, Lucjusz wręczył mu zawinięte w pergamin ciasto i odszedł. Nieco później Chrestos przyniósł mi moją porcję... Teraz zrozumiałam, dlaczego cenzor zażądał ode mnie przysięgi na cienie moich przodków. Sprawa była rzeczywiście delikatna. – Czy podejrzewasz, że twój syn mógł... Poplicola potrząsnął głową. – Sam nie wiem, co o tym myśleć – odrzekł z goryczą w głosie. – Czy Lucjusz mógłby chcieć twojej śmierci? – Oczywiście, że nie! Zaprzeczenie było odrobinę zbyt gwałtowne, zbyt szybkie. – Czego się po mnie spodziewasz, cenzorze? – Chcę, żebyś odkrył prawdę! Nazywają cię Poszukiwaczem, prawda? Sprawdź, czy ciasto jest naprawdę zatrute, a jeśli tak, to dowiedz się, kto to zrobił. Chcę wiedzieć, jak to się stało, że mój syn... – Rozumiem, cenzorze. Powiedz mi, kto jeszcze w twoim domu wie, co się przydarzyło Chrestosowi? – Tylko odźwierny. – I nikt więcej? – Nikt. Wszystkim pozostałym powiedziałem, że niewolnik zmarł na serce. Nikomu nie mówiłem ani o cieście, ani o wizycie Lucjusza. Skinąłem głową. – Na początek chciałbym obejrzeć zwłoki, a potem przesłuchać odźwiernego. – Oczywiście. A ciasto? Czy mam je dać jakiemuś bezpańskiemu psu, żeby się upewnić? – To chyba nie będzie konieczne, Lucjuszu Geliuszu. Podniosłem miseczkę i jeszcze raz powąchałem. Nie było wątpliwości: z miłą wonią pieczonych migdałów mieszał się ostrzejszy zapach substancji zwanej gorzkim migdałem, jednej z najsilniejszych trucizn. Parę kropel może uśmiercić człowieka zaledwie w minutę. Morderca wpadł na demonicznie sprytny pomysł, by skropić nią migdałowy deser; łakomy konsument przełknąłby pierwszy kęs, zanim zdążyłby poczuć gorzki posmak. Poplicola zaprowadził mnie do izby, gdzie złożono ciało niewolnika. Chrestos musiał być nad wiek sprawny, sądząc po jego wyglądzie. Dłonie miał raczej delikatne; w służbie Geliusza najwyraźniej nie musiał się przepracowywać. Zauważyłem, że jego skóra ma różowawy odcień – kolejna poszlaka świadcząca o zastosowaniu przez zabójcę gorzkiego migdału. Następnie wezwano odźwiernego; przesłuchałem go w obecności jego pana, ale okazał się małomówny (jak przystoi niewolnikowi wykonującemu tę funkcję) i nie powiedział mi nic ponadto, co już wiedziałem od Poplicoli. Gospodarz, wyraźnie wstrząśnięty, pożegnał się i odszedł w głąb domu, pozostawiając odźwiernemu odprowadzenie mnie do drzwi. Już miałem wyjść z westybulu na ulicę, kiedy przez atrium przeszła kobieta w eleganckiej błękitnej stoli i z fryzurą modnie upiętą do góry w misterną konstrukcję wymykającą się, rzekłbyś, prawom fizyki. Włosy miała kruczoczarne; tylko na lewej skroni zauważyłem białe pasmo, wznoszące się spiralnie ku szczytowi tej piramidy. Spojrzała na mnie przelotnie i bez najmniejszego zainteresowania. Cenzora z pewnością odwiedzało wielu ludzi. – Czy to córka Lucjusza Geliusza? – spytałem odźwiernego. – Nie. Uniosłem pytająco brwi, ale niewolnik nie kwapił się z wyjaśnieniem. – A zatem jego żona? – Tak. To moja pani Palla. – Nieprzeciętna kobieta... Zdawało się, że w atrium pozostała po jej przejściu jakaś szczególna aura. Palla była piękna na ten dumny, wyniosły sposób, który nie pozwalał dokładnie określić jej wieku. Podejrzewałem, że musi być starsza, niż na to wygląda, ale raczej nie przekroczyła jeszcze czterdziestki. – Czy Palla jest matką Lucjusza juniora? – Nie. – A więc macochą? – Tak. Więcej od niego nie wyciągnę, pomyślałem. Nie pozostawało mi nic innego, jak odejść. Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o Poplicoli i jego domownikach, wieczorem wybrałem się więc z wizytą do mojego przyjaciela Lucjusza Klaudiusza, który wie wszystko, co wiedzieć warto o każdym, kto cokolwiek znaczy w wyższych sferach rzymskiej socjety. Oczywiście zamierzałem dochować złożonej Geliuszowi przysięgi dyskrecji, tak więc po wspólnej kolacji okrężną drogą nawiązałem do problematyki wyborów, a potem skierowałem rozmowę na temat spisów majątkowych. – Podobno według ostatnich danych liczba zarejestrowanych rzymskich obywateli sięgnęła ośmiuset tysięcy – zagadnąłem. – To prawda! – odrzekł niewyraźnie Lucjusz, oblizując kolejno wszystkie palce z tłuszczu po pieczonej przepiórce, drugą ręką zaś odgarniając z czoła kosmyk rudych włosów. – Jak tak dalej pójdzie, to będzie nas więcej niż niewolników. Zaiste, cenzorzy powinni coś zrobić, żeby ograniczyć prawa do nabywania obywatelstwa! Poglądy polityczne mojego przyjaciela są zdecydowanie konserwatywne; Klaudiusze to w końcu stary patrycjuszowski ród. Przytaknąłem mu poważnym skinieniem głowy. – Kto właściwie jest dzisiaj cenzorem? – spytałem. – Lentulus Klodianus... – Ostatni palec Lucjusza został starannie oblizany. – I stary Lucjusz Geliusz Poplicola. – Poplicola... – mruknąłem niewinnie. – Dlaczego to imię wydaje mi się znajome? – Doprawdy, Gordianusie, co z twoją pamięcią! Poplicola był konsulem dwa lata temu. Chyba nie zapomniałeś o tych nieprzyjemnych wydarzeniach związanych ze Spartakusem? Jako konsul Geliusz miał obowiązek ruszyć w pole przeciw buntownikom... i dostał od nich tęgie baty. Nie raz, lecz dwukrotnie! Taka hańba... rzymscy legioniści pod wodzą konsula pokonani przez zgraję niewolników prowadzonych przez gladiatora! Wszyscy mówili, że Lucjusz jest za stary na dowodzenie armią. Miał szczęście, że ta porażka nie zniszczyła mu kariery. Minęły dwa lata i proszę... Poplicola cenzorem. Wysokie stanowisko, a przy tym bezpieczne: żadnych wojskowych obowiązków! W sam raz dla kogoś takiego jak Papcio... uczciwy do szpiku kości i od wieku w senacie. – Co właściwie należy do obowiązków cenzora? – Dwa podstawowe to utrzymywanie spisu ludności i czuwanie nad moralnością. W zakres pierwszego wchodzi aktualizacja listy uprawnionych do głosowania, ich podział na okręgi tribus, dopilnowanie, aby patrycjusze mieli w wyborach najwięcej do powiedzenia... Nie możemy przecież dopuścić, aby głosy tych siedmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy obywateli miały taką samą wagę jak głosy nas, tysiąca, których rody rządziły Rzymem od czasów Romulusa i Remusa, prawda? Nie miałoby to sensu. – A co z drugą częścią ich obowiązków? – Jest równie ważna jak pierwsza. Cenzorzy nie tylko ustalają, kto może być rzymskim obywatelem, ale także, jaki obywatel być powinien. Przywilej noszenia pierścienia niesie pewne zobowiązania moralne, nawet w dzisiejszych niemoralnych czasach. Jeśli cenzorzy postawią za niestosowne postępowanie czarny znaczek przy czyimś nazwisku, może to mieć dla delikwenta poważne konsekwencje. Mają na przykład prawo usunąć człowieka z senatu. W samej rzeczy... – Lucjusz zniżył głos do szeptu – ...krąży ostatnio pogłoska, że cenzorzy mają zamiar ogłosić listę ponad sześćdziesięciu osób, którym ma zostać odebrana godność senatora za złamanie kodeksu moralnego: przekupność, fałszowanie dokumentów, defraudacje... Sześćdziesięciu! Toż to prawdziwa czystka! Możesz sobie wyobrazić nastroje w senacie. Każdy podejrzewa każdego, wszyscy się zastanawiamy, kto też trafi na taką listę. – Poplicola nie cieszy się zatem ostatnio popularnością na Forum? – Oględnie powiedziane. Nie zrozum mnie źle, ta akcja ma spore poparcie. Ja sam podpisuję się pod nią z całego serca. Senat potrzebuje dokładnego oczyszczenia! Papcio jednak narobi sobie groźnych wrogów, co samo w sobie jest ironią losu, przecież on zawsze był pokojowego usposobienia. – Lucjusz się roześmiał. – Podobno kiedy za młodu był zarządcą Grecji, zwołał wszystkich wiecznie skłóconych ateńskich filozofów i dosłownie błagał, aby uzgodnili jakieś stanowisko w sprawie natury wszechświata! Powiadał, jeśli nie możemy mieć harmonii w niebiesiech, to jakże nam liczyć na zgodę na ziemi? O mało się nie zakrztusiłem winem, tak udanie Lucjusz parodiował cienki głos Geliusza. – W takim razie zwykli obywatele nie muszą się specjalnie obawiać cenzorów – zauważyłem. – O, czarny znaczek cenzora każdemu może porządnie zaszkodzić. Odbiera mu prawo do głosowania, unieważnia kontrakty państwowe, a nawet może prowadzić do utraty licencji na prowadzenie sklepu czy tawerny. Krótko mówiąc, jeżeli podpadniesz cenzorom, możesz zbankrutować i popaść w ubóstwo. A jeżeli któryś z nich naprawdę zechce komuś zaszkodzić, może go wezwać przed specjalną komisję senacką, która będzie go sądzić za postępowanie niegodne obywatela. Kiedy takie dochodzenie raz się zacznie, nigdy się nie kończy. Sama myśl o czymś takim może najuczciwszego człowieka przyprawić o atak serca. O, tak, urząd cenzora daje wielką władzę. Dlatego właśnie powinni go piastować ludzie o nieskazitelnym charakterze, nie zbrukani najmniejszym skandalem... jak Papcio. – Lucjusz Klaudiusz nagle zmarszczył brwi. – Co prawda i o nim zaczęła krążyć pewna plotka. Słyszałem ją akurat dzisiaj po południu. Jest tak bezsensowna, że od razu o niej zapomniałem. Dopiero teraz, kiedy zeszliśmy na temat cenzorów... – Jaka to pogłoska? – Najpewniej kłamliwa... złośliwe pomówienie puszczone w obieg przez jednego z wrogów Papcia... – Pomówienie? – Och, jakiś nonsens. Niby że jego syn Lucjusz chciał go otruć... i to za pomocą ciastka. Uwierzyłbyś w coś podobnego? Uniosłem brwi, starając się zrobić zdumioną minę. – Ale takie historie zawsze się pojawiają, kiedy starszy mężczyzna żeni się z kobietą, która mogłaby być jego córką, a przy tym jest piękna. Ma na imię Palla. Jest na bardzo dobrej stopie z pasierbem, też Lucjuszem. Widuje się ich oboje bez Papcia, to na wyścigach, to w teatrze, jak się śmieją, żartują i dobrze się bawią... i co z tego? Ale zaraz rodzą się te zjadliwe plotki. Lucjusz miałby knuć zamach na życie ojca, by poślubić macochę... o, to byłby dopiero skandal! Jestem pewien, że znajdą się tacy, którzy zechcą w to uwierzyć, bo nic by im nie sprawiło większej przyjemności niż widok Papcia ściągniętego z piedestału i unurzanego w błocie tak samo jak oni. Próba otrucia Poplicoli nastąpiła zaledwie dzisiejszego popołudnia – a mimo to Lucjusz Klaudiusz już o niej wie? Jak to się mogło tak szybko rozejść? Kto rozpuścił tę pogłoskę? Z pewnością nie syn cenzora, jeśli rzeczywiście miał taki niecny zamiar. A jeśli jest niewinny? Kto wie, czy nie został oszukany i wykorzystany przez nieprzyjaciół ojca, którzy podrzucili mu zatrute ciasto, a potem przedwcześnie rozsiali plotkę? A może to wszystko ma znacznie prostsze wyjaśnienie? Jeżeli odźwierny Geliusza wcale nie jest tak małomówny, jak go oceniłem na podstawie półsłówek, jakimi odpowiadał na moje pytania, i powiedział o zatrutym ciastku któremuś niewolnikowi z kuchni, ten podał dalej do znajomego służącego w innym domu, a ten pospieszył z nowinką do pana... Starałem się zachować obojętny wyraz twarzy, ale Lucjusz Klaudiusz zorientował się, że w mojej głowie myśli gonią się jedna przez drugą. Popatrzył na mnie spod oka. – Gordianusie, co ty knujesz? Jak to się w ogóle stało, że zaczęliśmy rozmawiać o Poplicoli? Wiadomo ci coś na temat tej pogłoski? Usiłowałem naprędce wymyślić jakiś sposób, by dochować przysięgi złożonej cenzorowi, a zarazem nie okłamywać przyjaciela, ale na szczęście z opresji wybawiło mnie pojawienie się jego ukochanego Moma. Mały terier maltański wpadł do pokoju jak śnieżna kula; ostatnio zrobił się równie pulchny jak jego pan. Psina przypadła do jego nóg, łasząc się i poszczekując, zbyt ciężka, by wskoczyć na sofę. Lucjusz przywołał niewolnika, który podniósł psa i posadził mu go na kolanach. – Mój kochany, słodki Momciu... – zaszczebiotał mój druh, ku mej uldze zapominając w jednej chwili o Poplicoli. Gorzki migdał to trudno dostępna trucizna. Mówiono mi, że wypreparowuje się ją z pestek zwykłych owoców, ale jest tak groźna – może spowodować śmierć nawet przez kontakt ze skórą lub wdychanie jej oparów – że większość handlarzy potajemnie parających się takimi rzeczami nie chce mieć z nią w ogóle do czynienia. Amatorom, którzy też nie trafiają się często, proponuje się zwykle inne, „równie dobre” specyfiki, choć mało która trucizna może się równać z gorzkim migdałem. W moim zawodzie miewa się kontakty z najróżniejszymi ludźmi – od stojących na najwyższych szczeblach społecznej hierarchii, jak Poplicola, do najgorszych szumowin, jak pewien dostawca podejrzanych substancji o imieniu Kwintus Fugaks. Twierdził on, że jest uodporniony na wszelkie znane rodzaje trucizn, a czasem nawet się przechwalał, że wypróbowuje na sobie nowe, aby się przekonać, czy go zemdlą. To prawda, że dotąd żadna trucizna go nie zabiła, ale palce obu dłoni miał trwale poczerniałe, drgał mu bez przerwy kącik ust, na skórze widać było dziwne bąble i czyraki, głowa świeciła plackami łysiny, a lewe oko miał zasnute odrażającą żółtą błoną. Jeżeli ktoś w Rzymie nie obawia się stykać z gorzkimi migdałami, to na pewno Kwintus Fugaks. Zastałem go następnego dnia w jego zwykłym lokalu, brudnej małej tawernie na nabrzeżu. Powiedziałem, że dla własnej edukacji chcę mu zadać kilka ogólnych pytań o pewne rodzaje trucizn i ich działanie; zgodził się bez oporów, pod warunkiem że zadbam, aby mu nie brakło wina. Po paru kubkach, kiedy uznałem, że język mu się dostatecznie rozwiązał, zapytałem o gorzki migdał. Fugaks wybuchnął śmiechem. – Ha! Migdałek jest najlepszy! Zawsze to ludziom mówię i wcale nie dlatego, że ja jeden mogę go dostarczyć. Mało kto jednak chce go kupić. Niektórzy mówią, że ciąży nad nim klątwa, i boją się, że się obróci przeciwko nim i że to oni skończą martwi. No, to się rzeczywiście może przytrafić... Na ten środek nieledwie wystarczy popatrzeć, żeby zginąć. – Popyt jest zatem znikomy, co? – Duży nie jest. – Uśmiechnął się. – Ale całkiem niedawno trochę tego sprzedałem. Nie dalej jak wczoraj. Zakręciłem kubkiem i udałem, że się wpatruję w wirujący płyn. – Naprawdę? Pewnie jakiś sklepikarz chciał się pozbyć jędzowatej żony. Fugaks wyszczerzył nieliczne zęby w szerokim uśmiechu. – Wiesz, że nigdy nie rozmawiam o swoich klientach. – No, ale na pewno nie był to nikt ważny. Musiałbym coś usłyszeć, gdyby jakiś senator czy bogaty kupiec nagle zmarł w męczarniach po zjedzeniu sutego obiadu. Handlarz parsknął śmiechem. – Ha! Powiedz raczej, po deserze! Wstrzymałem oddech, nie odrywając oczu od wina zmąconego osadem. – Jak to? – Klient chciał wiedzieć, czy gorzki migdał można zastosować w migdałowym cieście. Powiedziałem: w takim najlepiej! – To był czyjś kucharz? Albo raczej któryś z kuchennych niewolników. Twoi klienci na ogół przysyłają pośredników, prawda? Nikt się chyba u ciebie nie zjawia osobiście? – Tym razem tak. – Naprawdę? – Powiedziała, że takiej delikatnej sprawy nie może powierzyć żadnemu ze sług. – To była kobieta? Fugaks uniósł brwi i zakrył usta dłonią jak chłopiec, który wypaplał wielki sekret, po czym odchylił głowę, chichocząc. – Wygadałem się, co? Nie mogę jednak powiedzieć, kim była, bo nie wiem. Ale nie biedna. Przybyła zakrytą lektyką, całą błękitną jak jej stola. Kazała się tragarzom zatrzymać parę przecznic wcześniej, żeby nie widzieli, dokąd idzie, ale ja się za nią zakradłem i zobaczyłem, jak do niej wsiada. Kok miała tak wysoko upięty, że musiała się schylić! Zmusiłem się do śmiechu i kiwnąłem głową. – Ech, ta dzisiejsza moda! Poorana zmarszczkami twarz handlarza nagle przybrała tęskny wyraz. – No, tej było z tym ładnie. Lśniące, czarne włosy... z białą pręgą jak u kota! Ładna kobieta. Ale biada mężczyźnie, który jej nadepnie na odcisk! Świetnie położony sklep na rogu ulicy Piekarzy zajmowała rodzina niejakiego Bebiusza; tak w każdym razie głosił ładnie namalowany szyld nad ladą wstawioną w drzwi. Niska młoda blondynka o figurze niebezpiecznie blisko górnej granicy pojęcia „przyjemnie pulchna”, ale o zniewalającym, słonecznym uśmiechu podeszła, by mnie obsłużyć. – Na co masz dzisiaj ochotę, obywatelu? Coś słodkiego czy pikantnego? – Raczej słodkiego. Przyjaciel zachwalał mi wasze ciasto migdałowe. – Ach, masz na myśli specjalność papy. Tak, nasz sklep z niego słynie. Sprzedajemy je od trzech pokoleń. Obawiam się, że dziś już go nie dostaniesz. Pieczemy je tylko co drugi dzień. Mogę ci jednak zaproponować wspaniały tort z sera i miodu, bardzo sycący. Udałem, że się namyślam, a w końcu kiwnąłem głową. – Dobrze, daj mi jeden. Albo nawet trzy. W domu czeka kilkoro głodomorów! Szkoda, że nie masz tego migdałowego specjału. Mój znajomy się nim wprost zachwyca. Zdaje się, że był tu wczoraj. Nazywa się Lucjusz Geliusz. – O, tak, znamy go. Ale to nie on tak lubi nasze ciasto, tylko jego ojciec, cenzor. Stary Poplicola kupuje porcję z każdego wypieku papy! – Ale jego syn był tu wczoraj? Kiwnęła głową. – Był. Sama sprzedałam mu ciasto i zawinęłam w pergamin, żeby zaniósł ojcu. Dla siebie i tej damy kupił krem jajeczny. Może chcesz najpierw spróbować tego tortu? – Była z nim jakaś dama? – Tak, czekała w niebieskiej lektyce. – Czy i ona jest waszą stałą klientką? Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Jej to właściwie nie widziałam. Mignęła mi tylko przez chwilę, kiedy Lucjusz podawał jej krem, a potem ruszyli ku Forum. Proszę, posmakuj i powiedz, czy nie jest godny bogów. Ugryzłem podany kawałek tortu serowo-miodowego i udałem zachwyt. W tej chwili nawet ambrozja nie sprawiłaby mi żadnej przyjemności. Tego popołudnia zdałem relację Poplicoli. Był zaskoczony tak szybkim rozwiązaniem zagadki i nalegał, abym szczegółowo, krok po kroku opowiedział o całym dochodzeniu i o wszystkich osobach, z którymi rozmawiałem. Stał odwrócony do mnie tyłem, zapatrzony w czerwoną ścianę, podczas gdy ja tłumaczyłem, jak doszedłem do przekonania, że ciasto było zatrute gorzkim migdałem, przesłuchałem jedynego w Rzymie dostawcę tej trucizny, upijając go winem, i uzyskałem od niego opis klientki, którą niemal na pewno była Palla; jak młoda sklepikarka z ulicy Piekarzy nie tylko potwierdziła, że dzień wcześniej Lucjusz osobiście kupił ciasto migdałowe, ale widziała, jak odjeżdża niebieską lektyką w towarzystwie kobiety. – Żadna z tych rzeczy, przyznaję, nie jest niezbitym dowodem. Uważam jednak, że to Palla kupiła tego ranka truciznę, Lucjusz zaś albo był z nią razem i czekał w lektyce, albo spotkali się później i we dwoje pojechali do piekarni, gdzie on kupił ciasto. Potem wystarczyło je skropić gorzkim migdałem... Poplicola opuścił bezwładnie ramiona, a z jego gardła wydarł się zduszony okrzyk, tak przepełniony rozpaczą, że oszołomiony urwałem w pół zdania. Kiedy odwrócił się do mnie twarzą, zdawało mi się, że w jednej chwili przybyło mu dziesięć lat. – Wszystko to tylko poszlaki – szepnął ochrypłym głosem. – Nie masz prawdziwych dowodów. – Prawna definicja dowodu jest dość ścisła – odpowiedziałem powoli, ważąc słowa. – Żeby zadowolić sąd, należałoby zebrać zeznania od wszystkich zaangażowanych w sprawę niewolników: tragarzy, odźwiernego, być może osobistych służących Palli i Lucjusza. Służba widzi wszystko i zazwyczaj wie więcej, niż się panom wydaje. Musieliby zeznawać na torturach, oczywiście. Tylko wtedy świadectwo niewolnika ma moc prawną. Uzyskanie takich dowodów przerasta moje możliwości. Poplicola pokręcił głową. – Nieważne. Obydwaj znamy prawdę. Wiedziałem to od samego początku. Lucjusz i Palla, za moimi plecami... Nigdy bym jednak nie przypuszczał, że dojdzie do czegoś takiego! – Co uczynisz, cenzorze? Poplicola miał pełne prawo jako pater familias zgładzić syna bez sądu ani żadnych innych formalności. Mógł udusić Lucjusza własnymi rękoma albo zlecić to niewolnikowi – i nikt by nie zakwestionował jego decyzji, zwłaszcza w takich okolicznościach. Tak samo mógł postąpić z żoną. Nie odpowiedział. Odwrócił się znów twarzą do ściany i stał tak nieruchomo, że zacząłem się o niego bać. – Cenzorze... – Co uczynię? – odparł gniewnie. – Nie bądź impertynentem, Gordianusie! Nająłem cię, abyś się czegoś dowiedział. Zadanie wypełniłeś i na tym się twoja rola kończy. Nie bój się, dostaniesz swoje złoto. – Cenzorze, nie chciałem... – Złożyłeś przysięgę na swoich przodków, że o tej sprawie nie piśniesz słowa nikomu poza mną. Żądam, abyś jej dotrzymał. Jeżeli masz w sobie choć trochę z Rzymianina... – Nie musisz mi przypominać, cenzorze – przerwałem mu ostrzejszym tonem. – Nie szafuję moim słowem rozrzutnie. Poplicola sięgnął do sakiewki, odliczył kilka monet, położył je na stole i bez słowa wyszedł z gabinetu. Zostałem sam. Idąc do wyjścia, pomyliłem drogę i skręciłem w niewłaściwy korytarz, z czego zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy się znalazłem w perystylu, dużym ogrodzie otoczonym portykiem. Zakląłem z cicha i zawróciłem, ale nagle po przeciwnej stronie ogrodu w cieniu kolumnady zauważyłem dwoje ludzi. Stali z pochylonymi ku sobie głowami, jakby pogrążeni w poważnej rozmowie. Kobietą była Palla; po zachowaniu mężczyzny mógłbym sądzić, że jest jej mężem, gdybym nie wiedział, z kim mam do czynienia. Młody Lucjusz Geliusz wyglądał jak młodsza wersja swojego ojca. Miał nawet to samo lodowate spojrzenie, które poczułem na sobie, pospiesznie się wycofując. W następnych dniach pilnie nasłuchiwałem wieści o rozwoju sytuacji w domostwie Poplicoli, ale żadne się nie pojawiały. Czy starzec planował jakąś straszną zemstę na synu i żonie? Czy ci dwoje nadal spiskują przeciwko niemu? A może cała trójka się pogodziła; oni wyznali winę, on im przebaczył? Nie wierzyłem w możliwość takiego rozwiązania po tak drastycznym wydarzeniu. W końcu któregoś ranka posłaniec przyniósł mi list od Lucjusza Klaudiusza. Drogi przyjacielu, towarzyszu biesiad i współłowco plotek! Nie doprowadziliśmy do końca naszej niedawnej dyskusji na temat Poplicoli, prawda? Oto najświeższe wieści (coś potwornego!): w przeddzień wielkiej czystki w senacie słyszy się, że niektórzy planują wytoczenie procesu synowi cenzora, Lucjuszowi Geliuszowi, oskarżając go o cudzołóstwo z macochą (!) i knucie zabójstwa (!) poczciwego Papcia. Taki proces wywołałby ogromny skandal; co ludzie pomyślą o strażniku moralności, który nie potrafi zapobiec takim występkom własnego syna i żony? Przeciwnicy czystki (i zarazem jej obiekty) zakrzykną: „Posprzątaj najpierw własny dom, Poplicolo, zanim się weźmiesz za nasze!” Kto wie, jaki skutek może mieć taka rozprawa? Cała rodzina zostanie unurzana w błocie; jeżeli którekolwiek z nich ma coś na sumieniu, oskarżyciele to wydobędą na światło dzienne. A jeśli Lucjusza sąd uzna za winnego, nie skończy się na banicji. Zapadnie wyrok śmierci i na niego, i na Pallę, a Papcio dla ratowania honoru będzie musiał udawać surowego pater familias i przypatrywać się niewzruszenie egzekucji. Obawiam się, że tego by nie przeżył, a już na pewno byłby to kres jego politycznej kariery. Wyjdzie z tego ostatecznie upokorzony, a jego autorytet moralny obróci się wniwecz. Nie mógłby dłużej pełnić obowiązków cenzora, nie byłoby mowy o czystce i świat kręciłby się jak dotąd. W jakich czasach przyszło nam żyć! No cóż, czasy są, jakie są – a my zasiądźmy razem do uczty. Dostałem dziś świeże bażanty i kucharz obiecuje przyrządzić jakiś boski sos... Bażant był wyśmienity, a w sosie czuło się frapującą miętową nutę, przyjemnie trwającą na języku jeszcze długo po przełknięciu ostatniego kęsa. Jednak nie dla boskich potraw odwiedziłem Lucjusza tego wieczoru. Dyskutowaliśmy o różnych sprawach, aż w końcu rozmowa zeszła na temat cenzora i jego tarapatów. – Procesu zatem nie będzie? – spytałem. – Wygląda na to, że nie. – Ale w twoim porannym liście... – To, co w nim napisałem, wytrzymało próbę czasu... tylko do popołudnia. – Cóż więc nowego się wydarzyło? Lucjusz ułożył się wygodniej na sofie, pogłaskał leżącego pod nią Moma i spojrzał na mnie badawczo. – Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że wiesz o tej sprawie więcej, niż chcesz pokazać, Gordianusie. Odwzajemniłem mu spojrzenie. – Nie wiem nic, o czym mógłbym opowiadać nawet tobie, przyjacielu, nie łamiąc przysięgi. Lucjusz skinął głową. – Tak myślałem. Nie sądzę zatem, abyś mógł mi potwierdzić... zwykłym tak lub nie... czy młody Lucjusz i Palla rzeczywiście... Gordianusie, wyglądasz, jakby bażant nagle przestał ci służyć! No cóż, nie mogę pozwolić, by o mnie mówiono, że przyprawiam gości o niestrawność niewłaściwym doborem... pytań. Będę musiał umrzeć w nieświadomości. Choć wobec tego doprawdy nie wiem, dlaczego miałbym ci przekazać najnowsze wieści z Forum... Wydął usta i zajął się bez reszty dopieszczaniem swego maltańczyka. Czekałem cierpliwie, sącząc doskonałe wino. I doczekałem się. Lucjusz zaczął się niespokojnie wiercić, aż w końcu niepowstrzymana chęć podzielenia się plotką wzięła górę. Starałem się powstrzymać uśmiech. – No, dobrze, skoro się domagasz... Papcio, korzystając z uprawnień cenzora, powołał specjalną komisję senacką, która ma przeprowadzić śledztwo przeciwko jego własnemu synowi, oskarżonemu o poważne naruszenie zasad moralności, czyli o to imputowane mu cudzołóstwo i usiłowanie ojcobójstwa. Komisja podejmie dochodzenie w trybie natychmiastowym, a przewodniczyć jej będzie sam Papcio. – Ale jak to wpłynie na przyszły proces? – Procesu nie będzie. Śledztwo w senacie jest prawnie ważniejsze. Całkiem sprytny manewr ze strony Papcia, choć wymagał wielkiej odwagi. W ten sposób uprzedził ruch przeciwników, którzy zrobiliby z publicznego procesu widowisko, i sam wziął na siebie kwestię osądu winy czy niewinności syna w postępowaniu za zamkniętymi drzwiami. Wyrok zostanie przegłosowany przez całą komisję, ale Papcio będzie mógł czuwać nad przebiegiem śledztwa. Oczywiście cała sprawa może mu się wymknąć spod kontroli. Gdyby komisja uznała Lucjusza za winnego, wybuchnie taki sam skandal jak w razie procesu i kariera Poplicoli będzie skończona. – Lucjusz Klaudiusz pokręcił głową w rozterce. – To się chyba nie stanie. Jeżeli Papcio zdecydował się wziąć sprawę we własne ręce, to musi oznaczać, że uważa syna za niewinnego... prawda? – Nie jestem pewien, co to może oznaczać – odrzekłem zgodnie z prawdą. Dochodzenie trwało dwa dni i odbywało się w budynku senatu, do którego poza senatorami, skrybami i świadkami nikt inny nie miał dostępu. Na szczęście dla mnie Lucjusz Klaudiusz znalazł się w komisji i zaraz po zakończeniu postępowania zaprosił mnie na obiad. Otworzył mi drzwi osobiście i jeszcze zanim otworzył usta, poznałem po jego rozpromienionej twarzy, że jest zadowolony z wyniku. – I co, komisja wydała werdykt? – spytałem. – Tak, i co za ulga! – Lucjusz Geliusz został oczyszczony z zarzutów? – Pilnowałem się, żeby nie zabrzmiało to sceptycznie. – Najzupełniej! Cała ta sprawa okazała się absurdalnym pomówieniem. Nie znaleźliśmy w niej nic poza zjadliwymi plotkami i bezpodstawnymi podejrzeniami. Wspomniałem martwego sługę Poplicoli, Chrestosa. – Nie ma więc żadnych dowodów winy Lucjusza? – spytałem. – Żadnych nam nie przedstawiono. Och, ten czy ów widział Pallę i Lucjusza siedzących w Circus Maximus z przyciśniętymi do siebie nogami, ktoś inny spostrzegł na rynku, że się trzymają za ręce, a nawet widziano, jak się całują pod drzewami na Palatynie. Same plotki i bzdury. Oboje musieli złożyć zeznania i potwierdzili pod przysięgą, że nie zrobili nic niewłaściwego. Sam Poplicola za nich ręczył. – Nie powołano na świadka nikogo ze służby? – To było dochodzenie, Gordianusie, nie proces. Nie mieliśmy uprawnień do wydobywania zeznań torturami. – I nie było żadnych innych świadków, oświadczeń, żadnych wzmianek o zatrutym cieście? – Nie. Zapewniam cię, że gdyby ktokolwiek mógł przedstawić naprawdę obciążające dowody, zostałby odnaleziony. W komisji było wielu senatorów wrogo nastawionych do Papcia i możesz mi wierzyć, że gdy tylko pojawiła się ta plotka, zaczęli przeczesywać miasto w poszukiwaniu najdrobniejszych punktów zaczepienia. Po prostu nic takiego nie istnieje. Pomyślałem o handlarzu trucizn i o blondynce, która obsługiwała mnie w piekarni na rogu. Dotarłem do nich bez żadnego kłopotu. Wrogowie Poplicoli nie dysponowali moimi wiadomościami, ale z pewnością rozesłali po mieście własnych agentów w poszukiwaniu prawdy. Dlaczego nie wezwano na świadka przynajmniej tej dziewczyny? Czyżby nikt nie wpadł na pomysł prostego połączenia plotki o zatrutym cieście z piekarnią, w której cenzor się stale zaopatrywał? Czy siły sprzysiężone przeciwko Poplicoli były tak nieudolne? Lucjusz się roześmiał. – I pomyśleć, ileż to ja posiłków zostawiłem nietkniętych, zamartwiając się losem Papcia! No, teraz, gdy cześć jego rodziny została uratowana, może wrócić do pracy. Papcio jutro ogłosi listę senatorów, którzy zapracowali sobie na jego czarny znaczek za nieobyczajne postępowanie. I bardzo dobrze! Będzie więcej miejsca w senacie, bo już trzeba się było rozpychać łokciami. – Lucjusz westchnął i pokręcił zdegustowany głową. – Tyle niepokoju, a wszystko okazało się zwykłą farsą. Tak, pomyślałem, istna farsa. Tylko jaką rolę ja sam w niej odegrałem? Następnego dnia udałem się na ulicę Piekarzy, pragnąc wreszcie skosztować słynnego migdałowego specjału rodziny Bebiuszów, a także sprawdzić, czy rzeczywiście żaden wysłannik senackiej komisji nie trafił do jasnowłosej sprzedawczyni. Szedłem wąską, krętą uliczką i gdy dotarłem do skrzyżowania, zamarłem z zaskoczenia. Zamiast uśmiechniętej pulchnej blondynki za ladą zobaczyłem zabity deskami sklep. Szyld, od trzech pokoleń zachwalający rodzinny interes, był prymitywnie zamalowany kilkoma pociągnięciami pędzla. Sklepikarz po drugiej stronie ulicy zauważył, że się gapię na to, co kiedyś było piekarnią jego konkurenta, i zawołał na mnie zza swojej lady. – Szukasz Bebiuszów, obywatelu? – Tak. – Wyjechali. – Dokąd? – Nie mam pojęcia. – Kiedy? Wzruszył ramionami. – Jakiś czas temu. Zniknęli z dnia na dzień całą rodziną. Bebiusz, jego żona i córka, wszyscy niewolnicy... wczoraj byli, dziś ich nie ma. Jak aktorzy w teatrze wpadający w zapadnię. – Ale dlaczego? Kiwnął na mnie, abym podszedł bliżej, i powiedział konspiracyjnym szeptem: – Podejrzewam, że Bebiusz mocno podpadł władzom. – Jakim władzom? – Samemu senatowi! – Skąd takie przypuszczenie? – Zaledwie w dzień czy dwa po ich zniknięciu zjawili się tu obcy ludzie... istne zbóje, powiadam ci!... i zaczęli o niego rozpytywać, oferowali nawet pieniądze za informację, dokąd się wyniósł. Nikt jednak nie umiał im odpowiedzieć. Kilka dni później pokazali się inni, tym razem lepiej ubrani i z fikuśnymi pergaminami, twierdząc, że prowadzą oficjalne dochodzenie i mają uprawnienia od senatu. Nie miało to oczywiście znaczenia, bo i tak nikt w okolicy nie wie, co się stało z Bebiuszami. To taka tajemnicza sprawa, nie? – Rzeczywiście. – Domyślam się, że musieli coś solidnie przeskrobać, skoro tak nagle i bez śladu się ulotnili. – Sklepikarz pokręcił głową. – Szkoda. Jego rodzina prowadziła ten sklep od bardzo dawna. Mógł chociaż zostawić mi przepis na to swoje migdałowe ciasto, zanim zniknął! Ludzie mnie pytają o nie codziennie. Hej, a może skusisz się na coś ode mnie? Te drożdżówki w miodowej polewie dopiero co wyszły z pieca. Tylko powąchaj, jaki aromat... Czy handlarza trucizn lepiej odwiedzić z pełnym brzuchem, czy z pustym? Uznałem, że z pustym, odmówiłem więc skosztowania miodowej bułki i ruszyłem przez Forum i targ bydła ku nabrzeżu nad Tybrem, gdzie w podłej tawernie spodziewałem się zastać Kwintusa Fugaksa. Po jasnym świetle słonecznego dnia jej wnętrze wydało mi się czarną czeluścią. Musiałem mrużyć oczy, idąc od stołu do stołu i przypatrując się równie kiepskiej jak lokal klienteli. O tej porze siedzieli tu tylko najzatwardzialsi pijacy. Powietrze było przesycone wonią skwaśniałego wina i rzecznego szlamu. – Szukasz kogoś? – zagadnął mnie szynkarz. – Człowieka zwanego Fugaksem. – Tego stracha na wróble z bielmem na oku i cuchnącym oddechem? – Tego samego. – No, to masz pecha, ale nie takiego, jak twój kumpel. – Co to znaczy? – Wyciągnęli go z rzeki parę dni temu. – Co takiego? – Utopił się. Biedaczysko musiał wpaść do wody po pijanemu. Nie moja wina, że ludzie wychodzą ode mnie zbyt zalani, żeby iść prosto. Albo też... – Szynkarz puścił do mnie oko. – Ktoś mógł mu pomóc. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Fugaks pysznił się ostatnio, że spodziewa się pokaźnego zarobku. Kretyn! Kto się w tej dzielnicy chwali pełną kiesą, kłopoty ma murowane. – A gdzie trafiła mu się taka szansa? – Sam się zastanawiałem. Zapytałem go, czy zamierza sprzedać swoją letnią willę nad Tybrem. On w śmiech i powiada, że owszem, ma coś na sprzedaż, ale nie willę, tylko informację. Tak jest, powiedział, że ma ważną informację, za którą bogaci ludzie zapłacą mu dużo pieniędzy... albo za nią, albo za to, żeby nie dostała się innym. Akurat, mówię. Co taki nadrzeczny szczur jak ty może wiedzieć, żeby ktokolwiek chciał dać za to choćby obola? A on się tylko śmieje. Ten Fugaks nie miał piątej klepki, wierz mi. Ale może ktoś podsłuchał jego przechwałki, chciał go okraść, a kiedy nic nie znalazł, wściekł się i wrzucił go do rzeki. Robotnicy z portu, którzy go znaleźli, mówili, że miał ranę na głowie, ale trudno im wierzyć. Tyle miał na niej strupów i liszajów... A ty dobrze go znałeś, obywatelu? Westchnąłem. – Na tyle dobrze, by nie smucić się jego śmiercią. Nie przyjąłem poczęstunku od piekarza, ale teraz z ochotą napiłem się podłego wina. Odźwierny Poplicoli oznajmił mi sucho, że jego pan nie przyjmuje gości. Odepchnąłem go na bok i wszedłem, mówiąc, że będę czekał w czerwonym gabinecie. Czekałem dość długo, by móc przestudiować parę woluminów z bogatego księgozbioru cenzora: rozprawę Arystotelesa o etyce, Platona o państwie. W końcu zamiast Poplicoli do gabinetu weszła Palla. Była niższa, niż myślałem; to jej wymyślna fryzura dodawała jej wzrostu. Stwierdziłem, że jest też o wiele piękniejsza, niż do tej pory mi się wydawało. W odbitym od czerwonych ścian świetle jej cera nabrała gładkości i kremowego odcienia; jej młoda twarz kontrastowała z wyrazem oczu, w których widać było, że niejedno już wie o świecie. Z tak bliskiej odległości jeszcze trudniej było określić jej wiek. – Musisz być Gordianusem – powiedziała zamiast przywitania. – To ja. – Mój mąż jest fizycznie i duchowo zmęczony wydarzeniami ostatnich dni. Nie może cię przyjąć. – Uważam, że powinien. – Czy ci jeszcze nie zapłacił? Zacisnąłem zęby. – Nie jestem narzędziem, które się wykorzystuje i porzuca. Pomogłem mu odkryć prawdę. Dostarczyłem pewne informacje. Teraz się dowiaduję, że niewinna rodzina została zmuszona do ukrywania się, a ktoś inny nie żyje, najprawdopodobniej dlatego, że komuś zależało na jego milczeniu. – Jeżeli masz na myśli Fugaksa, to ci odpowiem, że według mnie nasze miasto będzie lepsze bez takiej kreatury jak on. – Co ci wiadomo o jego śmierci? Palla nie odpowiedziała. – Nalegam, aby twój mąż ze mną porozmawiał. – Cokolwiek chcesz powiedzieć Papciowi, możesz powiedzieć mnie. – Palla patrzyła mi prosto w oczy. – Nie mamy przed sobą tajemnic. Już nie. Między nami wszystko jest wyjaśnione. – A twój pasierb? – Ojciec pogodził się z synem. – I ułożyliście sobie wszystko we troje? – Tak, ale to doprawdy nie twoja sprawa, Poszukiwaczu. Jak sam powiedziałeś, zostałeś wynajęty do dostarczenia informacji i ją zdobyłeś. Na tym koniec. – Koniec Chrestosa i Fugaksa, chcesz powiedzieć. I kto wie, co się stało z piekarzem i jego rodziną? Palla zrobiła kwaśną minę. – Chrestos należał do mojego męża. Był stary i słaby, podkradał panu jedzenie i kto wie, czy przeżyłby następną zimę. Jego wartość rynkowa była znikoma. Tylko sam Papcio mógłby szukać zadośćuczynienia za tę stratę, a jeśli uznał za stosowne dać sobie z tym spokój, to ani ty, ani nikt inny nie ma prawa się w tę sprawę wtrącać. – Założyła ręce na piersi i zaczęła krążyć po pokoju. – Co do Fugaksa, to jak powiedziałam, jego śmierć nie przyniosła nikomu szkody, ale raczej ogólny pożytek. Kiedy zagrożono nam procesem, a potem zaczęło się śledztwo, próbował nas szantażować. Był głupim, złym, zdradzieckim człowiekiem, a teraz nie żyje. To też nie twoja sprawa. Natomiast piekarz dostał więcej niż godziwe odszkodowanie za swoją fatygę. – Jego rodzina prowadziła ten sklep od pokoleń! Nie uwierzę, że dobrowolnie go opuścił. – To prawda. Bebiusz z początku nie był skłonny do współpracy. – Palla zacisnęła usta. – Trzeba było wywrzeć pewien nacisk, żeby zrozumiał. – Nacisk? – Czarny znaczek od cenzora przyniósłby mu wiele kłopotów. Kiedy zostało mu to wyjaśnione, zadecydował, że najlepiej dla jego rodziny będzie, jeśli wyprowadzą się z miasta i otworzą interes gdzie indziej. Jestem pewna, że jego migdałowe ciasto będzie się równie dobrze sprzedawało w Iberii, jak tu, w Rzymie. Papciowi będzie go wprawdzie brakowało... Powiedziała to bez cienia ironii w głosie. – A co będzie ze mną? – Z tobą, Gordianusie? – Wiem więcej niż ktokolwiek inny. – Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, uważam, że coś się powinno z tobą zrobić. Tego samego zdania był mój pasierb. Jednak Papcio powiedział, że przysiągłeś na cienie swoich przodków... dałeś mu słowo jak Rzymianin Rzymianinowi. Takie rzeczy wiele dla niego znaczą. Nalegał, by cię zostawić w spokoju. I miał rację: zachowałeś milczenie. Mąż oczekuje, że zachowasz je nadal. Jestem pewna, że go nie zawiedziesz. Obdarzyła mnie pogodnym uśmiechem. W tej kobiecie nie było ani śladu skruchy. Przyszło mi nagle do głowy, że Palla jest sama czymś w rodzaju zatrutego ciastka. – Sam więc widzisz, że dla wszystkich zainteresowanych wszystko się potoczyło jak najlepiej. Z prawnego i politycznego punktu widzenia sprawa Poplicoli była zakończona. W sądzie opinii publicznej miała być jednak na wokandzie jeszcze przez długie lata. Niektórzy twierdzili, że dochodzenie senackiej komisji było sfałszowane przez samego cenzora; że ważnych świadków zastraszono, wypędzono z miasta, a nawet zabito; że Poplicola jest moralnym bankrutem i nie nadaje się na swój urząd, a jego szczęśliwy dom to czysta fikcja. Inni bronili Geliuszów i ripostowali, że wszystkie te zarzuty to kłamstwa rzucane przez kilku rozgoryczonych byłych senatorów. Znaleźli się nawet tacy, według których cała sprawa dowodzi wielkiej mądrości i rozsądku Poplicoli. Słysząc tak poważne zarzuty stawiane jego synowi i żonie, niejeden człowiek rzuciłby się szukać na nich zemsty za takie knowania i własnymi rękami wymierzyłby im karę. Poplicola jednak wykazał się niemal nadludzkim opanowaniem, nakazał oficjalne śledztwo i w końcu doczekał się uniewinnienia swoich najbliższych. Za taką powściągliwość i chłodną konsekwencję w działaniu wychwalano go jako wzór rzymskiej roztropności; Pallę zaś podziwiano jako kobietę, która z dumą i godnością stawiała czoło najokrutniejszym oszczerstwom. Karierze politycznej Lucjusza Geliusza juniora cała afera praktycznie nie zaszkodziła; przeciwnie, zaczął jeszcze aktywniej działać w senacie i w sądach, nie krył się też ze swoją ambicją zostania w przyszłości cenzorem jak jego ojciec. Z rzadka tylko nie udowodniona zbrodnia wracała, by go prześladować – jak wtedy, gdy podczas zajadłej publicznej dysputy z Cyceronem użył zwrotu, że podzieli się z nim swoją opinią. Cycero odpowiedział: – Wolę, byś się ze mną dzielił opiniami niż ciastem, Lucjuszu Geliuszu! – Kiedy coś już się stanie, klamka zapadła. Fakt dokonany nabiera aury nieuchronności, choćby wcześniej wydawał się niepewny. Zgodzisz się z tym, Gordianusie? – spytał Cycero z zagadkowym uśmiechem. – Nie bardzo wiem, o czym mówisz – odparłem. Szliśmy właśnie przez Forum. Był piękny, wiosenny ranek; białe kłębiaste chmury piętrzyły się na widnokręgu nad Kapitolem niczym wielka aureola wokół sylwety świątyni Jowisza, ale we wszystkich innych kierunkach niebo było niepokalanie błękitne. Od morw porastających strome zbocze Palatynu po naszej lewej stronie niosły się ptasie trele. Nigdzie się nam nie spieszyło; przystanęliśmy na chwilę, by przepuścić grupę wyniosłych westalek, które wyszły z okrągłego budynku swej świątyni i przecięły nam drogę. Jedna z nich łaskawie rzuciła spojrzenie Cyceronowi; zauważyłem kątem oka, że skinął jej dyskretnie głową w odpowiedzi. Poznałem ją również – była to jego szwagierka Fabia. Kiedyś, parę lat temu, uratowałem ją od strasznej kary, jaka czeka każdą westalkę, która ośmieli się złamać ślub czystości. Fabia mnie nie widziała albo raczej świadomie unikała mojego wzroku. Tak to czasem bywa z ludźmi, którzy w potrzebie odwołują się do Gordianusa Poszukiwacza: kiedy problem jest rozwiązany i więcej mnie nie potrzebują, staję się dla nich niewidzialny, jak obłok dymu z kadzielnicy rozwiany podmuchem wiatru i nie pozostawiający śladu w zmysłach. Cycero zmęczył się spacerem i zaproponował, abyśmy przysiedli na kamiennej ławie u stóp schodów świątyni Kastora i Polluksa. Wskazał zachęcająco miejsce obok siebie, ale powiedziałem, że raczej postoję. – Co miałeś na myśli, mówiąc o nieuchronności? – spytałem. Cycero chrząknął w zamyśleniu. – Jak to ujął w swojej epopei Enniusz? „Już się stało. Tak pewnie chciało Fatum... Czyż mogło stać się inaczej?” – Enniusz mówił o zamordowaniu Remusa przez Romulusa, ale o czym, na Hades, mówisz ty? Cycero wzruszył ramionami i zmrużył oczy, jakby szukał w myślach przykładu; podejrzewałem jednak, że ma już gotową wypowiedź i tylko gra na zwłokę, żeby to, co powie, wydało się spontaniczne, a nie z góry ułożone. Cycero jest prawnikiem, a żaden prawnik nie powie niczego wprost, jeżeli może trochę pokluczyć i zaciemnić sprawę. Nie było sensu go ponaglać. Westchnąłem i zdecydowałem, że chyba lepiej będzie usiąść. – Rozważ, Gordianusie, taką kwestię: zaledwie dziesięć lat temu... powiedzmy, za konsulatu mojego dobrego przyjaciela Lukullusa... kto mógł przewidzieć z choćby najmniejszą dozą pewności, jak potoczą się losy Rzymu? Na zachodzie zbuntowany wódz Sertoriusz wabił do Iberii malkontentów z senatu i chciał założyć konkurencyjne państwo. Jego klika uzurpowała sobie prawo do reprezentowania prawdziwej rzymskiej republiki i nie kryła intencji powrotu do Italii i przejęcia władzy w mieście. Tymczasem na wschodzie wojna z królem Mitrydatesem przybierała coraz gorszy obrót. Zaczynało wyglądać na to, że atakując jego ziemie w Azji Mniejszej, Rzym ugryzł więcej, niż może połknąć, i kto wie, czy się nie udławi. I w takiej chwili nasi wrogowie zdecydowali się połączyć siły na naszą, tym pewniejszą zgubę! Sertoriusz posłał swoją prawą rękę, Marka Wariusza, aby ten objął dowództwo armii Mitrydatesa. Rzym znalazł się w nożycach, atakowany z obu flank przez rzymskich wodzów! Sytuacja była tym bardziej niepokojąca, że i Sertoriusz, i Wariusz mieli tylko po jednym oku. Jeden stracił w boju prawe, drugi lewe... nigdy nie pamiętam, który które. Arystoteles mógł sobie lekceważyć pojęcie koincydencji, ale każdy historyk ci powie, że Fortuna kocha przypadkowe synchroniczności i dziwne paralele... a cóż może być dziwniejszego od pokonania Rzymu przez dwóch Rzymian posiadających w sumie jedną parę oczu? Muszę ci wyznać, Gordianusie, że w chwilach depresji już myślałem, że Sertoriusz i Mitrydates zatriumfują i podzielą świat między siebie. Historia potoczyłaby się wówczas innym torem, a Rzym byłby dzisiaj zupełnie innym miejscem. – Tak się jednak nie stało – odrzekłem. – Nie. Sertoriusz ze swoją apodyktyczną osobowością tak w końcu zalazł za skórę własnym podkomendnym, że go zamordowali. Jego jednooki druh Wariusz okazał się wcale nie tak zdolnym dowódcą i w bitwie morskiej pod Lemnos Lukullus rozgromił jego armię i wziął go do niewoli. Mitrydates został pobity na wszystkich frontach i odarty z najcenniejszych terytoriów, które dziś płacą daniny Rzymowi. Co się stało, to się stało, i dziś się nam wydaje, że z łaski bogów triumf Rzymu był od początku pewny i że inaczej być nie mogło. – Wierzysz zatem w przeznaczenie, Cyceronie? – Rzym wierzy w przeznaczenie, Gordianusie, gdyż na każdym etapie jego historii objawiało się ono wyraźnie. – Być może – mruknąłem z powątpiewaniem. Istotą mojego zawodu jest szukanie prawdy pod powierzchnią pozorów; obrazowo można to ująć jako podnoszenie dywanu i badanie wmiecionych pod spód śmieci. Wiem z doświadczenia, że nie ma ludzi (a więc i państwa), o których można by powiedzieć, że ich losem kieruje wyraźnie widoczne przeznaczenie. Każdy człowiek i każdy naród idzie przez życie nierównymi skokami, często zbacza w złym kierunku i musi zawracać, zwykle popełniając szereg katastrofalnych błędów i desperacko usiłując je zatrzeć, zanim popełni następny. Jeśli bogowie się kiedykolwiek do tego mieszają, to zazwyczaj dla zabawy kosztem nieszczęsnych śmiertelników, a nie po to, by oświetlić im jakąś z góry wyznaczoną drogę do wielkości. Tylko historycy i politycy, obdarzeni silnym instynktem dbania o własne interesy, umieją spojrzeć na bieg wydarzeń i „dostrzec” w nim działanie boskich intencji. Wcale mnie nie dziwiło, że Cycero ma na ten temat odmienne zdanie od mojego. Właśnie zbliżał się szybkim i pewnym krokiem do apogeum swej kariery politycznej. Jego sukcesy w zawodzie adwokata zapewniły mu przyjaźń najpotężniejszych rzymskich rodów; wspinał się coraz wyżej w hierarchii państwowych urzędów, wygrywając wybory za wyborami. W nadchodzącej kampanii był głównym kandydatem na konsula. Kiedy go poznałem przed wielu laty, był młodym, niedoświadczonym prawnikiem i patrzył na świat bardziej krytycznie; od tamtej pory powodzenie go utemperowało i nadało różaną aurę samozadowolenia właściwą ludziom, którzy zaczynają uważać swoje (i imperium, któremu służą) sukcesy za nieuniknione. Dla czystej polemiki powiedziałem: – A jednak, gdyby sprawy potoczyły się choćby trochę inaczej, Sertoriusz mógłby dziś być królem Zachodu ze stolicą w Iberii, Mitrydates niekwestionowanym władcą Wschodu, a Rzym pograniczną prowincją, o którą te dwa imperia wiodłyby targi. Cycero zadygotał na samą myśl o podobnym stanie rzeczy. – W takim razie dobrze się stało, że Sertoriusz zginął, a Lukullus złamał potęgę Mitrydatesa. Odchrząknąłem znacząco. Można wieść filozoficzne spekulacje na temat przeznaczenia, ale przeinaczanie faktów z najnowszej historii to zupełnie inna sprawa. – Zdaje mi się, że ostateczne zakończenie wojny ze Wschodem było udziałem Pompejusza – sprostowałem. – To prawda, że Pompejuszowi przypisuje się zakończenie wojny – zareplikował Cycero. – Jednak to Lukullus prowadził ją przez długie lata, walcząc z Mitrydatesem w całej Azji Mniejszej, zanim został odwołany do Rzymu i zmuszony zdać dowództwo Pompejuszowi. Jeżeli Wielkiemu udało się tak szybko rozprawić z wrogiem, to tylko dlatego, że Lukullus przygotował mu grunt. – Cycero prychnął wzgardliwie. – Lukullusowi należał się triumfalny wjazd do Rzymu za jego liczne zwycięstwa na Wschodzie, ale polityczni przeciwnicy swoimi knowaniami pozbawili go tego przywileju. No, ale to się wkrótce skończy. Nie minie rok, a Lukullus wreszcie będzie mógł odebrać, co mu się należy, być może... byłby to dla mnie zaszczyt... za mojej kadencji jako konsula, jeśli bogowie będą mi sprzyjać w czasie wyborów. Nie częstuj mnie więc, Gordianusie, argumentami o zasługach Pompejusza jako pogromcy Wschodu. Lukullus złamał Mitrydatesowi kręgosłup, a jego następca tylko go dobił. Wzruszyłem ramionami. Był to temat, w którym nie miałem ugruntowanych przekonań. Cycero odchrząknął i rzekł: – Apropos... co byś powiedział, gdybyśmy wpadli do niego na małą przekąskę dziś po południu? – Do kogo? – Do Lukullusa, oczywiście. – Aha... – Skinąłem głową. Taki więc był powód jego nagłej chęci spotkania ze mną i cel tych wszystkich dygresji. Od początku chodziło o Lukullusa. – Czy on mnie zaprasza? – Tak jest. I wierz mi, Gordianusie, nikt, kto ma trochę oleju w głowie, nie odrzuciłby zaproszenia do stołu Lukullusa. Dzięki podbojom na Wschodzie stał się bardzo, bardzo bogaty, a nie znam nikogo, kto by tak jak on umiał wydawać pieniądze na przyjemności. Uczty u niego są legendarne... nawet te, które wyprawia tylko dla siebie samego. Nie była to dla mnie nowina. Lukullus jest znanym hedonistą, lubiącym tak zwane dobre życie i wszelkie zmysłowe przyjemności. Nawet podczas swoich kampanii wojennych słynął z ekstrawagancji kulinarnych. Cały lud rzymski niecierpliwie wyczekiwał jego triumfalnego wjazdu, z którym na pewno będą się wiązały publiczne igrzyska, uczty i rozdawanie darów wszystkim, którzy się na niego stawią. – Jeżeli Lukullus pragnie mojego towarzystwa, dlaczego nie skontaktował się ze mną bezpośrednio? – spytałem. – I czemu w ogóle zawdzięczam ten niebywały zaszczyt? Innymi słowy: w jakie kłopoty wpakował się nasz epikurejczyk i czego się po mnie w związku z tym spodziewa? Cycero spojrzał na mnie spod oka. – Ech, Gordianusie, Gordianusie! Zawsze jesteś taki podejrzliwy. Po pierwsze, Lucjusz Licyniusz Lukullus nie ma zwyczaju wysyłać niewolnika z zaproszeniem do obywatela, którego jeszcze nie zna. To nie w jego stylu! Nowych przyjaciół poznaje tylko przez starych znajomych. Przestrzega tej zasady bardzo skrupulatnie. Kwestia dobrych manier jest dla niego bardzo ważna. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest sztywny... wprost przeciwnie. Rozumiesz? Uniosłem brwi, na co Cycero prychnął zniecierpliwiony. – No, dobrze. To ja mu o tobie powiedziałem i zasugerowałem, że powinien się z tobą spotkać. I nie z żadnych ukrytych pobudek. Kontekst był zupełnie niewinny. Co wiesz o kręgu przyjaciół Lukullusa? – Nic. – Ale gdybym ci wymienił ich imiona, z pewnością byś je rozpoznał. To sławni ludzie, w swoich dziedzinach uznawani za najlepszych. Tacy jak Antioch z Askalonu, grecki filozof, rzeźbiarz Arkesilaos i oczywiście poeta Aulus Archiasz. Ta trójka to stali towarzysze Lukullusa. – Słyszałem o nich, oczywiście. Czy Lukullus ma zwyczaj dobierać przyjaciół, których imiona zaczynają się na tę samą literę? Cycero się uśmiechnął. – Nie jesteś pierwszy, który to zauważył. On sam nazywa ich czasem „Trzema panami A”. Zwykły zbieg okoliczności, który nic nie znaczy... z czym z pewnością zgodziłby się Arystoteles, mimo własnego inicjału. W każdym razie, jak sobie możesz wyobrazić, konwersacja przy stole Lukullusa bywa na najwyższym poziomie. Dyskutuje się o filozofii, poezji, sztuce i tak dalej. Nawet ja czasem muszę się dobrze starać, żeby im dorównać... jeśli możesz to sobie wyobrazić! – Roześmiał się w głos, a ja z grzeczności się uśmiechnąłem. – Ostatnio Lukullus najbardziej się interesuje problemami prawdy i percepcji... Skąd wiemy to, co wiemy, jak odróżniamy prawdę od fałszu. – Zdaje się, że w filozofii nazywa się to epistemologią. – Tak jest! Widzisz, Gordianusie, nie brakuje ci jednak wyrafinowania. – Nie przypominam sobie, abym twierdził coś przeciwnego. Cycero znów się roześmiał, lecz tym razem mu nie zawtórowałem. – W każdym razie Lukullus narzekał ostatnio, że nuży go wysłuchiwanie wykładanych na okrągło wciąż tych samych punktów widzenia. Już wie, co każdy z „Trzech A” powie na dany temat jako filozof, poeta i artysta, wie też, co powiem ja, polityk. Zdaje się, że nurtuje go pewien konkretny problem, choć nie chce go wyraźnie wysłowić, a nasze zużyte opinie nie są mu w tym przydatne. Kiedy więc parę dni temu jadłem z nim kolację, powiedziałem, że znam człowieka, który może wnieść coś nowego. Właśnie ciebie. – Mnie? – Czyż nie jesteś obsesyjnie zainteresowany prawdą jak każdy filozof? Czy nie dostrzegasz prawdziwego kształtu rzeczy tak wyraźnie jak każdy rzeźbiarz i nie przenikasz fałszu tak błyskotliwie jak każdy dramaturg? Czy nie umiesz tak bystrze oceniać ludzkich charakterów jak każdy polityk? A co najważniejsze, czy nie doceniasz niezapomnianej, wystawnej uczty jak każdy z nas? Gospodarz będzie oczekiwał w zamian jedynie twojego towarzystwa i konwersacji. Propozycji przedstawionej w taki sposób nie było powodu odrzucać. Byłem jednak przekonany, że za tym zaproszeniem musi się kryć więcej, niż Cycero zechciał mi wyjawić. Żeby dotrzeć do willi Lukullusa, trzeba wyjść poza miejskie mury bramą Źródlaną, iść jakiś czas via Flaminia, a potem wspiąć się na wzgórze Pincius. Posiadłość otoczona jest kamiennym murem i wejść można tylko przez strzeżoną żelazną bramę. Nawet wtedy nie widać jeszcze willi – przesłaniają ją drzewa rosnące w wielkim ogrodzie. Ogrody Lukullusa wzbudzały wiele zainteresowania i komentarzy, ponieważ wódz zebrał w Azji Mniejszej setki egzotycznych drzew, kwiatów, pnączy i krzewów i nie licząc się z kosztami, przewiózł je do Rzymu wraz z całym legionem ogrodników. Niektóre rośliny przyjęły się w italskiej ziemi bez problemów, inne nie – dlatego ogród był do tej pory w stanie tworzenia; tu i ówdzie widniały puste miejsca po obumarłym krzewie i drzewka wyglądające na chore. Niemniej całość była zaplanowana i urządzona z prawdziwym artyzmem – na każdym zakręcie wijącej się zboczem brukowanej drogi otwierał się nowy, piękny widok. Pobocze zdobiły ławy, posągi i cicho pluszczące fontanny. Wszędzie kwitły nie znane mi kwiaty, drżały kołysane wiatrem liście egzotycznych drzew, drewniane pergole oplatały obwieszone dziwnymi owocami pnącza. Czasami przez listowie można było zobaczyć odległe białe sylwetki świątyń na Kapitolu i połyskującą w słońcu wstęgę Tybru; nie mogłem wtedy się nie zatrzymać i nie podziwiać widoku. Towarzyszył mi oczywiście Cycero. Przebywał tę malowniczą drogę już wiele razy, ale chętnie przystawał ze mną, i nawet cieszyło go moje zadziwienie. W końcu dobrnęliśmy do willi, gdzie powitał nas niewolnik, informując, że jego pan oczekuje nas w pokoju Apolla. Cycero ledwo stłumił okrzyk, powtarzając szeptem: „Pokój Apolla!” – Znasz go? – spytałem. Szliśmy za niewolnikiem przez coraz to inne tarasy, galerie, portyki – a mój zachwyt rósł z każdym krokiem. Gdzie zwróciłem oko, wszędzie widać było pamiątki z Azji Mniejszej, którymi Lukullus ozdobił swój rzymski dom: greckie posągi, tablice, reliefy, rzeźbione balustrady, wspaniałe mozaiki, dywany, połyskujące draperie, barwne obrazy na drewnie, misternej roboty meble, a nawet całe marmurowe kolumny przewiezione statkami do Ostii, a potem barkami w górę Tybru. Budowniczowie, architekci i dekoratorzy musieli włożyć niemało trudu i konceptu, by z tej masy różnych elementów stworzyć harmonijną całość, ale jakimś cudem im się to udało. Przepych i bogactwo rzucało się w oczy, nie było w tym jednak ostentacji czy jarmarcznej krzykliwości. – Lukullus w zależności od nastroju podejmuje gości w różnych komnatach. W każdej wydawane są uczty na innym poziomie wystawności – wyjaśnił Cycero. – Najprostsze posiłki... oczywiście według norm Lukullusa... podawane są w pokoju Herkulesa. Obowiązuje tam prosta srebrna zastawa, potrawy z tradycyjnej rzymskiej kuchni, a wina są z gatunku tylko odrobinę wyborniejszego niż te, na które większość z nas, zwykłych senatorów, może sobie pozwolić. Pokój Herkulesa jest według gospodarza odpowiedni na skromny popołudniowy poczęstunek dla kilku bliskich przyjaciół... i sądziłem, że właśnie tam nas dzisiaj przyjmie. Ale pokój Apolla! Sofy są tam cudownie wygodne, takiej pięknej srebrnej zastawy nigdzie nie widziałem, a jedzenie jest godne bogów! Możesz być pewien, że będziemy pili greckie wino z Chios. Nie ominie nas żaden rarytas, jaki tylko może przyjść do głowy kucharzowi. Gdyby Lukullus mnie o tym uprzedził, pościłbym przez dwa dni, żeby się przygotować na tę ucztę. Mój biedny żołądek już zaczyna burczeć ze strachu! Odkąd go znam, Cycero zawsze był podatny na dolegliwości ze strony przewodu pokarmowego. Najlepiej się czuł na bardzo prostej diecie, ale jak większość popularnych polityków prowadził życie będące pasmem nieustannych uczt i przyjęć, na których wymawianie się od jedzenia wszystkiego, co gospodarz oferuje, byłoby zwykłym grubiaństwem. Pamiętam, jak po jakiejś szczególnie wystawnej kolacji skarżył mi się, trzymając się za brzuch: „Mój żołądek już nie należy do mnie”. Po dość długiej wędrówce znaleźliśmy się wreszcie we wspaniałej sali. W jednej ze ścian kilkoro drzwi otwierało się na taras nad ogrodem z widokiem na daleki Kapitol. Przeciwległą ścianę zdobiło doskonałe malowidło przedstawiające Apolla na czele orszaku Muz i Gracji oraz jego dary dla ludzkości: słońce, sztukę i muzykę. W narożniku komnaty w ściennej niszy stał posąg boga wyrzeźbiony w marmurze, ale pomalowany na tak żywe kolory, że przez ulotny moment wziąłem go za istotę z krwi i kości. Zmieściłoby się tu wielu gości, lecz dziś zebranych było znacznie mniej. Kilka sof ustawiono w półkole przy jednym z wyjść na taras, gdzie biesiadnicy mogli się delektować ciepłym, przesyconym wonią jaśminu powiewem. Najwyraźniej przybyliśmy ostatni, ponieważ tylko dwie sofy były wolne – te ustawione po lewicy i prawicy gospodarza. Lukullus podniósł głowę na nasz widok, ale nie wstał. Ubrany był w szafranową tunikę z wymyślnym czerwonym haftem, przepasaną srebrnym łańcuchem. Włosy, siwe na skroniach, lecz wciąż gęste i bujne jak na mężczyznę czterdziestosześcioletniego, zaczesał do tyłu, co podkreślało linię jego szerokiego czoła. Pomimo opinii człowieka lubującego się w przyjemnościach cerę miał czystą, a talię nie szerszą niż większość ludzi w tym wieku. – Cycero! – zakrzyknął. – Jakże miło cię widzieć... i to w samą porę na barwenę. Kazałem je sprowadzić dziś z Cumae, z hodowli Oraty. Kucharz wypróbowuje nowy przepis, wspominał coś o pieczeniu ich nad ogniem z farszem z oliwek. Twierdzi, że po pierwszym kęsie będę chciał umrzeć, pewien, że przyjemności życia nie mogą już sięgnąć wyższego szczytu. – Choćby przyjemność była największa, zawsze znajdzie się następna, jeszcze przyjemniejsza – rzekł sentencjonalnie jeden z gości. Jego rysy tak przypominały twarz Lukullusa, że odgadłem w nim jego młodszego brata, Marka Licyniusza. Podobno byli bardzo ze sobą zżyci; Lukullus wstrzymał się nawet swego czasu z kandydowaniem w wyborach na swój pierwszy urząd do czasu, gdy Marek też osiągnął wymagany wiek – zależało mu bowiem, aby mogli obaj zostać wybrani na edylów. Igrzyska, jakie wtedy urządzili dla ludu, pierwsze z udziałem słoni walczących z niedźwiedziami, przeszły do legendy. Sądząc po jego komentarzu, jak i po stroju (eleganckim greckim chitonie ze złotą lamówką), Marek Licyniusz był takim samym wyznawcą epikureizmu jak jego starszy brat. – Chcieć umrzeć po zjedzeniu barweny? Czy ktoś słyszał w życiu większą bzdurę? Te ostre słowa, złagodzone zaraz przez śmiech, padły z ust mężczyzny siedzącego naprzeciwko gospodarza. Od razu go poznałem: był to Kato, jeden z najbardziej wpływowych członków senatu. Poglądy Katona są jak najdalsze od epikurejskich; jest on stoikiem, propagatorem starych cnót umiarkowania, powściągliwości i służby państwu. On jeden w tym gronie miał krótko ostrzyżone włosy i nosił prostą białą tunikę. Mimo tak skrajnie różnych zapatrywań stał się wiernym sojusznikiem Lukullusa, przyjacielem, a także szwagrem. Rok wcześniej Lukullus ożenił się z jego przyrodnią siostrą Serwilią. Żona gospodarza siedziała teraz obok Katona. Jej czerwona suknia, wykwintna srebrna biżuteria i wyszukana fryzura wskazywały, że bliższa jest filozofii męża niż brata. Nie była w moim typie; nie podobały mi się jej uróżowane policzki i malowane usta, ale emanowała od niej aura dojrzałej zmysłowości, jaką wielu mężczyzn uważałoby za pociągającą. Przy jej raczej pełnej figurze nie mogłem stwierdzić tego z całą pewnością, ale wydawało mi się, że jest w pierwszych miesiącach ciąży. Serwilia jest drugą żoną Lukullusa; z pierwszą – jedną z sióstr Klodii – rozwiódł się z powodu jej jawnej niewierności. Towarzystwa dopełniali trzej panowie A, greccy przyjaciele gospodarza, o których wspominał mi Cycero. Poeta Archiasz, niski mężczyzna ze starannie przystrzyżoną siwą brodą, był może o dziesięć starszy od swego patrona. Filozof Antioch wyróżniał się tuszą i obfitym podbródkiem o paru fałdach, a Arkesilaos, najmłodszy wśród nas, męską urodą i może nieco przesadnie umięśnioną sylwetką. Nie miałem wątpliwości, że świetnie sobie daje radę z przesuwaniem bloków marmuru i wywijaniem młotkiem i dłutem. Dotarło do mnie nagle, że to właśnie jego dziełem musi być posąg Apolla w niszy – twarz boga mogłaby być autoportretem rzeźbiarza. Z tego samego powodu uznałem, że Arkesilaos jest też autorem ściennego malowidła. Najwyraźniej był artystą o niepoślednim talencie. Po latach prowadzenia interesów z rzymskimi nobilami, przy okazji których często widywałem ich w chwilach słabości i bez maski, rzadko trafiało mi się czuć nieswojo choćby w najlepszym towarzystwie. Tutaj jednak, w kręgu najbliższych znajomych Lukullusa, w otoczeniu tak przytłaczającym bogactwem, a zarazem tak wyrafinowanym, zaczynało mi doskwierać poczucie, że nie jestem na właściwym miejscu. Cycero przedstawił mnie gościom. Większości z nich nie byłem nieznany; pozdrowili mnie skinieniem głowy może nie zaraz przyjaznym, ale na pewno nie wrogim, co dodało mi odrobinę ducha. Lukullus wskazał, by Cycero zajął sofę po jego prawej ręce, dla mnie wyznaczając miejsce po lewicy. Obiad był rzeczywiście wspaniały: kucharz podał węgorze z rusztu, soczystą dziczyznę, pieczony drób i całą gamę wiosennych warzyw z delikatnymi sosami. Zgodnie z proroctwem Cycerona popijaliśmy te frykasy najlepszym winem z Chios. Płynęło wartkim strumieniem, co doskonale wpłynęło na nastroje. Biesiadnicy byli rozluźnieni, skłonni do śmiechu i tak ze sobą zżyci, że zdawało się, iż rozmawiają w jakimś własnym sekretnym języku, pełnym zawoalowanych aluzji i szyfrowanych podtekstów. Czułem się przez to niemal intruzem, nie mogąc się aktywnie włączyć do konwersacji. Słuchałem więc tylko i obserwowałem. Serwilia chwaliła się nowym nabytkiem, naszyjnikiem z pereł połączonych misternym złotym łańcuszkiem, który udało się jej kupić po bardzo okazyjnej cenie; wart był mniej więcej tyle, ile mój dom na Eskwilinie. Zapoczątkowało to dyskusję na temat finansów i inwestycji, zakończoną ogólnym wnioskiem (ja się wstrzymałem od głosu), że ceny gruntów wokół Rzymu przerosły ich rzeczywistą wartość, natomiast wiejski dom z kompletem służby w Etrurii czy Umbrii wciąż jeszcze da się nabyć stosunkowo tanio. Marek Licyniusz zapytał Cycerona, czy to prawda, że w nadchodzących wyborach jego głównym rywalem do urzędu konsula będzie radykał Katylina. Adwokat odpowiedział greckim epigramatem, którego związku z tematem nie widziałem, inni jednak skwitowali to gromkim śmiechem. O polityce mówiono potem wiele. Kato narzekał na senatora, który przechytrzył oponentów dzięki wykorzystaniu jakiegoś dawno zapomnianego przepisu. Nie powiedział wprost, kogo ma na myśli, posługując się nieco obscenicznym przezwiskiem – miał to być dowcip, ale mnie nic ono nie mówiło; podejrzewałem tylko, że chodzi o Juliusza Cezara. Archiasz pracował właśnie nad epickim poematem o wschodnich kampaniach Lukullusa i miał nadzieję, że go ukończy przed spodziewanym odbyciem triumfu przez patrona. Na nalegania Cycerona zgodził się zacytować jego fragment. Była to scena, którą poeta widział na własne oczy: pogrom floty jednookiego rebelianta Marka Wariusza u brzegów wyspy Lemnos. Trzeba przyznać, że wiersz był porywający, opisy wydarzeń żywe i pełne grozy, krwi i chwały. W pewnym momencie Archiasz zacytował rozkaz Lukullusa w sprawie losu Wariusza: Nic mi po śmierci, żywym wziąć go wolę! Niech jednooki od miecza nie zginie. Kto nie posłucha, sam oczy wykolę I oślepionego utopię w głębinie! Miałem wrażenie, że przez twarz gospodarza przemknął cień, gdy słuchał tych słów, później jednak oklaskiwał poetę tak samo szczerze jak my wszyscy i obiecał mu nawet honorowe miejsce w swym przyszłym triumfalnym wjeździe do Rzymu. Nad bażantem w sosie z pinioli konwersacja zeszła na tematy filozoficzne. Antioch okazał się orędownikiem tak zwanej Akademii Młodszej, szkoły uznającej, że człowiekowi dana jest przyrodzona zdolność odróżniania prawdy od fałszu i rzeczywistości od fantazji. – Jej istnienie można wywnioskować, rozważając twierdzenie przeciwne, to znaczy, że takiej zdolności nie posiadamy – tłumaczył, ocierając podbródek z sosu. – Percepcja wynika z odczuwania, a nie z rozumowania. Widzę przed sobą puchar, sięgam po niego i podnoszę go. Wiem, że puchar istnieje, ponieważ mówią mi to moje oczy i ręka. Ale skąd wiem, że mogę polegać na własnym wzroku i dotyku? Przecież zdarza się, że widzimy coś, czego naprawdę nie ma albo jest inne, niż sądziliśmy. Dotykamy w ciemności przedmiotu i wydaje się nam, że wiemy, co to jest. Kiedy jednak zobaczymy go w świetle, okazuje się, że byliśmy w błędzie. Nie możemy zatem w pełni ufać samym tylko wrażeniom zmysłowym, mogą nas bowiem oszukać. Skąd więc wiem, że mam przed sobą właśnie puchar, a nie coś innego bądź tylko iluzję pucharu? – Ponieważ i my go widzimy! – odrzekł ze śmiechem Marek. – Rzeczywistość jest kwestią umowną. – Nonsens! Rzeczywistość to rzeczywistość – odparł Kato. – Puchar istnieje niezależnie od tego, czy go Antioch widzi czy nie. – W tym się z tobą zgadzam, Katonie. – Filozof skinął głową. – Pytanie pozostaje jednak otwarte: skąd wiem, że on istnieje? Albo raczej zmieńmy akcent i zapytajmy: skąd ja wiem, że puchar istnieje? Nie dzięki mym oczom i rękom, nie zawsze są bowiem godne zaufania, i nie dlatego, że wszyscy to zgodnie twierdzimy, cokolwiek Marek o tym sądzi. – Dzięki logice i rozumowaniu – podpowiedział Cycero. – I dzięki sumie nabytych doświadczeń. To prawda, że zmysły nas czasem zawodzą, ale kiedy tak się dzieje, zapamiętujemy to, uczymy się rozpoznawać takie przypadki i odróżniać je od tych, w których na zmysłach możemy polegać, również poznanych dzięki doświadczeniom. – Nie, Cyceronie. – Antioch pokręcił głową. – Zupełnie niezależnie od logiki, rozumu i nauki płynącej z doświadczeń w każdym człowieku jest owa przyrodzona zdolność, dla której jeszcze nie mamy nazwy i nie wiemy, który z organów nią zawiaduje. Dzięki niej właśnie każdy z nas potrafi ocenić, co jest bytem realnym, a co nie. Gdybyśmy tylko mogli zgłębić i rozwijać tę zdolność, kto wie, na jakie wyższe poziomy świadomości mógłby się wznieść rodzaj ludzki? – Co rozumiesz przez wyższe poziomy świadomości? – spytał Marek. – Sferę percepcji przewyższającą tę, którą obecnie dysponujemy. – Dlaczego uważasz, że taka sfera w ogóle istnieje, skoro żaden śmiertelnik jej nie osiągnął? To domniemanie pozbawione podstaw tak w doświadczeniu, jak i w logice. Wyssane z palca, powiedziałbym. – Zgadzam się z tobą, Marku – powiedział Kato. – Antioch zapuszcza się w krainę mistycyzmu, wykraczając poza granice filozofii, a w każdym razie gałęzi filozofii odpowiednich dla twardo stąpającego po ziemi Rzymianina. Grecy mogą sobie pozwalać na rozważania nad imponderabiliami; my musimy rządzić światem i nie mamy czasu na łowienie nieuchwytnego. Antioch się uśmiechnął, jakby chciał pokazać, że słowa Katona go nie uraziły. Otworzył usta, by rzucić jakąś ripostę, ale przerwał mu nasz gospodarz, który raptownie zwrócił się w moją stronę. – A co ty o tym sądzisz, Gordianusie? Poczułem, jak skupiają się na mnie spojrzenia wszystkich obecnych. – Ja... – zacząłem, zerkając na Cycerona, którego moje wahanie zdawało się bawić. Musiałem się chyba zarumienić. – Myślę, że większość ludzi traktuje ten problem tak jak ja i nie zaprząta sobie nim zbytnio głowy. Jeśli widzę puchar i pragnę tego, co w nim jest, podnoszę go do ust, piję i na tym koniec. Gdybym sięgnął po puchar i zamiast niego trafił ręką na, powiedzmy, jeża, na pewno dałoby mi to do myślenia. Dopóki jednak puchar jest pucharem, góra górą i dół dołem, i słońce wschodzi rano, to mało komu przychodzi na myśl roztrząsać problemy epistemologii. Antioch uniósł brwi z protekcjonalną pobłażliwością. Domyślałem się, że łatwo mu się pogodzić ze zbijaniem jego teorii przez wysuwanie kontrargumentów, natomiast negowanie znaczenia samego problemu już nie jest dlań tak strawne. Przypuszczam, że w jego oczach wyszedłem co najmniej na prostaka, jeżeli nie na barbarzyńcę. Lukullus był bardziej tolerancyjny. – Rozumiem twój punkt widzenia, Gordianusie – powiedział. – Sądzę jednak, że jesteś z nami trochę nieszczery. – Nie wiem, co masz na myśli, Lucjuszu Licyniuszu. – Cóż, w twoim zawodzie... tak jak mi go opisał Cycero... aby dojść prawdy, zapewne w dużej mierze polegasz na rozumowaniu, ale także na instynkcie, czyli innymi słowy na wewnętrznej zdolności, jaką nam opisuje Antioch. Popełniona zostaje zbrodnia i krewny ofiary prosi cię, abyś wykrył sprawcę. Nie trzeba być Arystotelesem, żeby stwierdzić, że człowiek nie żyje, skoro przestał oddychać. Jak jednak się zabierasz do całej reszty, czyli do odpowiedzi na pytanie, kto to zrobił, jak, kiedy i dlaczego? Przypuszczam, że niektóre dowody są namacalne i niekwestionowane: zakrwawiony sztylet, brakujący do kompletu kolczyk i tak dalej. Musisz się jednak w takich wypadkach natykać na całą sferę niejasności, w której nie ma zdecydowanych pewników. Świadkowie na procesach często podają odmienne wersje wydarzeń... – Zawsze i bez wyjątku! – wtrącił ze śmiechem Cycero. – Poszlaki mogą wskazywać błędny kierunek – kontynuował Lukullus. – Ktoś niewinny może celowo wziąć na siebie winę, by chronić inną osobę. Trzeba odsiać kłamstwa od prawdy, wyłowić istotne fakty z morza trywialności, zbadać tkaninę rzeczywistości włókno po włóknie, by odkryć podstawowe wzory i nieścisłości, które uszłyby uwagi mniej skrupulatnego... Poszukiwacza, jak cię nazywa Cycero. Doprawdy, Gordianusie, sądziłbym, że właśnie ty masz okazję stosować arkana epistemologii częściej niż ktokolwiek w tym pokoju. Podejrzewam, że stało się to twoją drugą naturą. Pływasz w morzu praktycznej filozofii i nigdy o tym nie myślisz, tak samo jak delfinowi nie przychodzi do głowy, że jest mokry. – Może masz rację... – mruknąłem z powątpiewaniem, wdzięczny mu jednak za uratowanie mnie przed opinią kretyna. – Jak więc do tego podchodzisz? Jak ustalasz prawdziwą wersję tego, co się zdarzyło? Masz jakiś własny system czy polegasz na intuicji? Potrafisz stwierdzić, że ktoś kłamie, patrząc mu po prostu w oczy? A jeśli tak, to czyż nie jest to wyraźną wskazówką, że taka przyrodzona zdolność, o jakiej mówi Antioch, jednak istnieje, być może u jednych... jak u ciebie... bardziej rozwinięta niż u innych? Wszyscy biesiadnicy wpatrywali się teraz we mnie intensywnie, poważnie zainteresowani tym, co odpowiem. Wziąłem głęboki oddech. – Przyznam, Lukullusie, że rzeczywiście rozmyślałem trochę na ten temat. Jeżeli zgodzimy się, że jakaś rzecz może być albo prawdziwa, albo fałszywa, wówczas nawet najbardziej skomplikowane zagadnienia możemy rozwiązywać przez ich rozbijanie na coraz mniejsze i prostsze pytania, w każdym wypadku ustalając, co jest prawdą, a co fałszem. Drobne okruchy prawdy łączą się w większe, aż w końcu wyłania się ta największa, której szukamy. Czasem, kiedy prowadzę dochodzenie, wyobrażam sobie, że stawiam mur z cegieł. Każda z nich musi być mocna i solidna, inaczej mur runie. Wystarczy więc dobrze sprawdzić każdą cegłę przed jej ułożeniem w konstrukcji. Czy ta jest prawdziwa, czy fałszywa? Jeśli prawdziwa, trafia do ściany; jeśli fałszywa, odrzucam ją na bok. Oczywiście trafiają się błędy w ocenie, z których zdaję sobie sprawę dopiero po ułożeniu kilku następnych warstw cegieł. Szukanie błędu i naprawianie muru może być naprawdę brudną i żmudną robotą. – Tak, ale w jaki sposób dochodzi do popełnienia tego błędu? – spytał Antioch nieco cieplejszym tonem. – Przez nieuwagę, zdezorientowanie, chwilową dekoncentrację. – A jak go rozpoznajesz? Wzruszyłem ramionami. – Prędzej czy później człowiek się cofa o parę kroków i przypatruje temu, co zbudował, i widzi, że coś nie jest w porządku. Któraś cegła nie pasuje do pozostałych. – Ach, i oto kolejny dowód na istnienie tej zdolności, o której rozprawiamy! Każdy mówi: „patrzę i widzę”. Ale jak? Tylko dzięki owej przyrodzonej cesze, która pozwala odróżniać prawdę od fałszu. – I która nie zawsze dobrze się sprawia! – wpadł mu w słowo Marek. – To, że nie jest nieomylna, nie zaprzecza jej istnieniu – zareplikował filozof. – Przeciwnie, to kolejny pozytywny dowód. Skoro żadne z pozostałych zdolności czy zmysłów człowieka nie są doskonałe, to dlaczego z tą miałoby być inaczej? Doskonałość istnieje tylko w idealnym świecie, o jakim mówił Plato... Rozmowa zeszła na inne zagadnienia filozoficzne, o które Lukullus już mnie nie pytał. Z ulgą wycofałem się z konwersacji. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że moja krótka rozprawa została celowo sprowokowana przez gospodarza, aby mógł wyrobić sobie własną opinię na mój temat. Dla jakiej przyczyny? Tego wiedzieć nie mogłem. Czy jest zadowolony? I tego nie umiałem wywnioskować. Resztę spotkania spędziłem na obserwacji współbiesiadników. Korpulentny Antioch był zdecydowanie najbardziej aktywnym i pewnym siebie dyskutantem, co w tym gronie było niemałym osiągnięciem. Kato włączał się do dyskusji najczęściej w reakcji na cudze wypowiedzi, zwykle by kogoś skarcić lub wyszydzić. Jego siostra Serwilia odzywała się tylko wtedy, gdy rozmowa dotyczyła pieniędzy lub plotek, milkła zaś, gdy rozprawiano o polityce czy filozofii. Poeta Archiasz co jakiś czas rzucał mniej lub bardziej pasującym do tematu epigramatem. Marek Licyniusz jawił mi się jako człowiek zadowolony z życia, który z równym entuzjazmem smakuje każde nowe danie i każdy zwrot w dyskusji. Cycero był wielce ożywiony i rozmowny, czasem jednak dyskretnie łapał się za brzuch i robił zbolałą minę. Tak jak się obawiał, wystawna uczta przerastała możliwości jego delikatnego żołądka. Najmniej mówił, a właściwie wcale nie brał udziału w konwersacji rzeźbiarz Arkesilaos. Z przyjemnością raczył się wykwintnymi potrawami i jak ja zadowalał się obserwacją pozostałych. Minę miał jednak nieco wzgardliwą i nawet kiedy jakaś fraszka Archiasza wzbudzała salwę śmiechu, on się tylko półgębkiem uśmiechał. Był nieśmiały i powściągliwy, jak wielu artystów, czy raczej zarozumiały i wyniosły, co się często spotyka u młodych, przystojnych i utalentowanych mężczyn? Na razie nie mogłem go rozgryźć. Atmosfera była przez cały czas lekka i wesoła, przygasła tylko raz, kiedy zaczęła się rozmowa o ojcu Lukullusa i jego smutnym końcu. Cycero opowiadał, a właściwie się przechwalał swoim pierwszym ważnym występem na wokandzie pod rostrą, kiedy bronił człowieka oskarżonego o ojcobójstwo. Zatrudnił mnie wtedy do pomocy w śledztwie i w ten sposób się poznaliśmy. Proces przyniósł obrońcy sławę i zapoczątkował jego drogę do obecnej wysokiej pozycji. Opowiadanie o tej sprawie nigdy mu się nie znudziło, nawet jeśli słuchacze już ją znali. Teraz też byłby je doprowadził do końca, gdyby nie przerwał mu Kato. – Tak samo było z tobą, Lukullusie, prawda? Wyrobiłeś sobie nazwisko przy okazji twojej pierwszej rozprawy, choć ją przegrałeś. – Mniej więcej – odrzekł Lukullus, nagle sposępniały. – Tak, pamiętam ją dobrze, choć minęło już tyle lat – ciągnął Kato. – Twojego ojca wysłano z misją stłumienia wielkiego buntu niewolników na Sycylii. Z początku szło mu dobrze, ale szczęście się odwróciło i został odwołany. Ledwo zdążył wrócić do Rzymu, kiedy jeden z jego wrogów oskarżył go o zaniedbanie obowiązków i pozwał do sądu. Uznano go za winnego i skazano na wygnanie. Ale synowie o nim nie zapomnieli! Gdy tylko nasz Lukullus dorósł na tyle, by móc stanąć pod rostrą, wygrzebał jakieś brudne sprawki oskarżyciela ojca i wytoczył mu proces. Rzym się podzielił na dwa obozy, były nawet zamieszki, na Forum polała się krew. Skończył się uniewinnieniem przeciwnika, ale to Lukullus był prawdziwym wygranym. Jego imię było na ustach wszystkich. I wrogowie, i przyjaciele cenili go jako wzór rzymskiego syna, ujmującego się za ojcem. – I jako gościa, z którym lepiej nie zadzierać – dorzucił Marek, spoglądając z podziwem na starszego brata. Znałem tę sprawę tylko pobieżnie i chętnie bym się dowiedział więcej, ale nasz gospodarz wyraźnie nie miał ochoty kontynuować tego tematu; przymknął oczy i powstrzymał dalszą dyskusję gestem dłoni. W komnacie zapadła niezręczna cisza, którą przerwał dopiero Archiasz, deklamując kolejny epigramat. Słusznie Trakowie żałobą witają Dziecię, gdy z łona na ten świat wychynie. Słusznie się śmiercią starego radują, Gdy go stąd zabiera w ostatniej godzinie. Wszak puchar życia pełen jest goryczy, I śmierć dopiero nasz smutek uleczy. Wzniósł swój puchar pełen słodkiego falerna. Wszyscy, włącznie z Lukullusem, poszliśmy w jego ślady. Wino w jednej chwili rozwiało chłód, jaki ogarnął biesiadną komnatę. Obiad przeciągnął się co najmniej do trzech godzin, ale zaczęliśmy tak wcześnie, że słońce stało jeszcze wysoko nad widnokręgiem, gdy Lukullus oznajmił, że pora na ostatnie danie. – Mam nadzieję, że to będzie coś słodkiego – rzekł Antioch. – Jak najbardziej – zapewnił gospodarz. – Powiem więcej: właśnie ze względu na ten deser wszystkich was tu dziś zaprosiłem, abyście mogli dzielić ze mną zdobycz. – Wstał z sofy i ruchami obu dłoni zachęcił nas do tego samego. – Wstawać, wstawać! Ruszajcie za mną. Dojrzały już pierwsze czereśnie i dziś się nimi razem nacieszymy. Te słowa wywołały podekscytowany szmer zadowolenia. Przysunąłem się do Cycerona i spytałem szeptem: – Co to są te czereśnie? – O, to wyśmienite owoce, które sprowadził z królestwa Pontu leżącego nad Pontus Euxinus [Dzisiejsza północna Turcja i Morze Czarne.], od którego wzięło swą nazwę. Rosną na niewielkich drzewach w wielu odmianach o delikatnej skórce w różnych odcieniach czerwieni, a wszystkie słodkie i po prostu przepyszne. Miałem okazję się o tym przekonać rok temu. Cóż za szczęście, że dane mi będzie ich znowu spróbować! – Cycero się uśmiechnął. – Jego brat mówi, że gdyby wojna z Mitrydatesem nie przyniosła żadnych innych korzyści, to warto ją było toczyć choćby dla samych czereśni! Lukullus poprowadził nas przez taras do ogrodu. Wykładaną kamiennymi płytami ścieżką poszliśmy za nim do niewielkiego sadu, w którym rosły niskie, bujnie ulistnione drzewa. Gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, jakich nigdy dotąd nie widziałem. Wisiały na długich szypułkach w gronach po parę sztuk, na każdym drzewie w nieco innym odcieniu czerwieni. Jedne były krwiste, inne różowe, a niektóre bardzo ciemne, niemal czarne. Lukullus zademonstrował, jak łatwo je zbierać, wyciągając rękę i zrywając kilka naraz. – Ostrzegam, że sok może na trwałe poplamić ubrania. Uważajcie też na pestki. Włożył owoc do ust, po czym wypluł małą, żółtobrązową pestkę na ziemię. Jego twarz przybrała uduchowiony wyraz. Przełknął, uśmiechnął się i powiedział: – Wszystkie te dysputy o polityce i filozofii... jakże się wydają nieistotne, kiedy ma się czystą, niczym nie skażoną przyjemność delektowania się smakiem takiej małej czeresienki! I następnej, i jeszcze jednej... Wśród śmiechu i okrzyków zachwytu ruszyliśmy zrywać owoce z drzew i jeść jeden po drugim. Grono najbardziej wyrafinowanych intelektualistów Rzymu wpadło w euforię jak gromadka dzieci z powodu prostej przyjemności podniebienia. – Rewelacyjne! – orzekł Archiasz, po którego podbródku spływała cienka strużka soku. – Muszę ułożyć pieśń dla uczczenia tego wydarzenia. Cycero tylko westchnął. – Są smaczniejsze, niż zapamiętałem z ubiegłego roku... Nawet Arkesilaos uśmiechał się szeroko. Poczułem na ramieniu dotyk czyjejś dłoni. Odwróciłem się; był to Lukullus. – Chodź, Gordianusie – powiedział cicho. – Chcę ci coś pokazać. Zostawiliśmy pozostałych samym sobie i czereśniowym rozkoszom. Lukullus poprowadził mnie pod drzewo w najdalszym kącie sadu. Miało bardziej rosochate gałęzie i jaśniejsze liście od innych, a owoce o barwie purpury były na nim większe i już na pierwszy rzut oka wydawały się nabrzmiałe od soku. – Ze wszystkich czereśni, które przywiozłem z Pontu, ta jest najbardziej niezwykła. Tamtejsza greckojęzyczna ludność zachowała jej prastarą nazwę, nadaną przez dawnych mieszkańców tamtych ziem. Jest dla mnie nie do wymówienia, ale podobno oznacza „najcenniejszą ze wszystkich”... i trudno się z tym nie zgodzić. Ich smak jest słodki i bardzo złożony, z początku subtelny, a potem prawie oszałamiający. Ich skórka jest niezwykle delikatna. Większość odmian dobrze znosi transport, możesz je zapakować w kosz i przewieźć przez całą Italię, aby się podzielić z przyjacielem. Te jednak są tak wrażliwe, że ledwo przetrwają upadek na ziemię z gałęzi. Aby móc się nimi delektować, trzeba je jeść dosłownie prosto z drzewa... a i wtedy mogą ci pęknąć w palcach, jeśli będziesz je nieostrożnie zrywać. Sięgnął po jeden z ciemnych, napęczniałych owoców. Wydawało mi się, że nawet nie pociągnął, a czereśnia spadła w podstawione palce z własnej woli. – Oto prawdziwie ulotne doznanie – szepnął. – Wrażenie zbyt wyjątkowe, by je opisać, można go tylko doświadczyć. Owoc tak delikatny, że można go zjeść tylko pod macierzystym drzewem. Dzięki temu ma też inną, praktyczną zaletę... nie można go zatruć. Uniosłem brwi. – Czy to twój problem? – spytałem. Lukullus uśmiechnął się niewesoło. – Człowiek mojego pokroju zawsze ma wrogów. – Nie widziałem jednak, aby jakiś niewolnik próbował naszych potraw. – Nie miałeś tego widzieć. – Podał mi na otwartej dłoni soczystą czereśnię. – Proszę, Gordianusie. Pierwsza „najcenniejsza ze wszystkich” w tym sezonie. – Czynisz mi wielki zaszczyt, Lucjuszu Licyniuszu. Za który bez wątpienia będziesz chciał czegoś w zamian, dodałem w myśli. Czereśnię oczywiście wziąłem i wsunąłem w usta. Skórka owocu była ciepła i gładka, i tak cienka, że zdawała się rozpływać przy pierwszym dotknięciu zębami. Miąższ przyjemnie rozszedł się po języku, uwalniając słodki sok. Z początku poczułem rozczarowanie – wcześniej kosztowane odmiany wydawały mi się lepsze. Zdążyłem jednak tylko odszukać językiem pestkę i przesunąć ją ku wargom, kiedy pełna gama smaku zalała moje podniebienie z upajającą intensywnością. Lukullus spostrzegł moją reakcję i się uśmiechnął. Przełknąłem wszystko. Stopniowo do głosu wróciły inne zmysły. Zauważyłem zmianę w oświetleniu; zachodzące słońce nasyciło sad ciemnozłotym światłem. Dobiegły do mnie śmiechy gości, którzy nie poszli za nami. – Dlaczego mnie zaprosiłeś, Lukullusie? – spytałem cicho. – Czego ode mnie chcesz? Lukullus westchnął. Zerwał następną czereśnię, ale jej nie zjadł; trzymał ją tylko na dłoni i wpatrywał się w nią. – Jakże ulotne są przyjemności życia – powiedział. – Jak trwałe są ból i gorycz, rozczarowania i straty. Kiedy powierzono mi komendę nad armią, postanowiłem, że będę najlepszym z wodzów i nigdy nie powtórzę błędu mojego ojca. Byłem też jednak zdecydowany nigdy nie siać niepotrzebnego zniszczenia. Tyle ludzkich pokoleń ciężko pracowało, by zbudować te nieliczne wielkie składnice piękna i wiedzy tego świata, a przecież ich osiągnięcia można unicestwić ogniem i mieczem zaledwie w parę chwil, obrócić pamięć wieków w popiół. Potęga rzymskich legionów nakłada na dowódcę brzemię wielkiej odpowiedzialności. Przysiągłem sobie, że wzorem będzie dla mnie Sulla... podobnie jak był mi mentorem i w innych dziedzinach życia. Mógł złupić Ateny i zrównać je z ziemią, ale oszczędził je i przekazał przyszłym pokoleniom. Nie chciałem absolutnie zyskać takiej reputacji jak Mummiusz z czasów naszych dziadków, ten, który bezlitośnie zniszczył Korynt i rabował każdą mijaną grecką świątynię. A mimo to... – Lukullus wpatrywał się w czereśnię na dłoni, jakby zawierała jakąś tajemnicę. – To drzewo pochodzi z sadu niedaleko ponckiego miasta Amaseja. Słyszałeś o takim? Potrząsnąłem głową. – Nie jest to ani specjalnie ładne, ani bogate miasto, ale wyróżniało się swą historią. Powstało wieki temu jako kolonia Aten, ośrodek cywilizacji na najdalszych kresach świata. Ze wszystkich okropności, jakie przeżyłem podczas wojny z Mitrydatesem, najwięcej zgryzoty i bólu przysporzyło mi właśnie oblężenie Amasei. Dowódca obrony miasta widział, że w końcu musi nam ulec, zaaranżował więc ucieczkę, podpalając część zabudowań. Pożar odwrócił uwagę moich ludzi i na jakiś czas wstrzymał nasz napór, zarazem maskując wycofywanie się wrogich wojsk ku morzu, gdzie wsiedli na okręty i odpłynęli, zostawiając miasto bez obrony. Kiedy zrozumiałem, co się stało, starałem się za wszelką cenę utrzymać swoje legiony w ryzach. Poleciłem gasić ogień i zająć Amaseję w zorganizowany i zdyscyplinowany sposób. Stało się jednak inaczej. Żołnierze byli rozjuszeni przedłużającym się oblężeniem i podstępną ucieczką wroga; oficerowie nie mogli ich powstrzymać. Wpadli do bezbronnego miasta gnani żądzą krwi, gwałcąc chłopców i kobiety, mordując starców, przewracając posągi, niszcząc wszystko, co dało się zniszczyć. Nie zważali na pożar, a nawet go podsycali, zapadł bowiem zmierzch, a oni chcieli mieć światło, by móc dalej szaleć. Płonęły domy, całe ulice, ludzie. Los Amasei dopełnił się w długiej, krwawej nocy chaosu i ognia. Stałem nieruchomo i obserwowałem to wszystko, nie mogąc niczemu zapobiec. – Lukullus patrzył jeszcze przez chwilę na czereśnię, po czym wolno przechylił dłoń. Owoc upadł na kamienną płytę i pękł, rozlewając się czerwoną plamą soku i miąższu. – Rozumiesz, Gordianusie? Chciałem być drugim Sullą, a i tak zostałem Mummiuszem. – Nawet przy najlepszych intencjach wszyscy jesteśmy bezsilni wobec Fatum – odrzekłem. – Ale zdobycie Amasei miało przynajmniej jeden dobry skutek. Dzięki temu mogłem przywieźć do Rzymu to drzewo, rodzące „najcenniejsze ze wszystkich” owoce. Z drugiej strony sadu dobiegły nas śmiechy. Biesiadnicy, idąc od drzewa do drzewa, byli coraz bliżej nas. – Reszta twoich gości zaraz do nas dołączy – przypomniałem. – Jeżeli chciałeś mi coś powiedzieć... Lukullus skinął głową, przywrócony do rzeczywistości. – Tak. Jest coś, o czym chciałem z tobą porozmawiać. Spójrz tam, Gordianusie. Widzisz tego ogrodnika, pracującego przy krzaku róży? Spojrzałem we wskazaną stronę poprzez gałęzie i listowie. Zgięty wpół mężczyzna zajęty był przycinaniem pędów. Ostrze jego zakrzywionego noża błysnęło w ostatnich promieniach słońca. Szeroki kapelusz zasłaniał mu twarz, widać było tylko jego szpakowatą brodę. – Widzę go – odpowiedziałem. – Pamiętasz, jak Archiasz deklamował nam fragment poematu, który tworzy na moją cześć? Ten o buntowniku Wariuszu? – Oczywiście. „Niech jednooki od miecza nie zginie”... – Właśnie. Kiedy doszedł do tego miejsca, nachmurzyłem się. Ty to spostrzegłeś. – Być może. – Nie udawaj, Poszukiwaczu. Czułem na sobie twój wzrok. Ty widzisz rzeczy, które innym umykają. – Tak, Lukullusie, zauważyłem twoją reakcję i nie kryję, że mnie zastanowiła. – Poemat wiernie oddaje rzeczywiste wydarzenia... do pewnego stopnia. Chciałem ująć Marka Wariusza żywcem i tak się też stało. Moi ludzie przyprowadzili mi go w łańcuchach. – Okazałeś mu więc łaskę. Lukullus uśmiechnął się smętnie. – Niezupełnie. Miałem zamiar trzymać go w niewoli, aby móc go kiedyś powieść ulicami Rzymu podczas triumfalnego wjazdu. Wiesz, co się dzieje z jeńcami podczas takich parad. Ludzie ich opluwają, przeklinają, obrzucają odpadkami i błotem. A potem jako zdrajca zostałby strącony ze Skały Tarpejskiej. – Mówisz, jakby nic z tego nie miało się spełnić. – Nie spełni się, Marek Wariusz bowiem zbiegł z niewoli. Kiedy płynęliśmy z powrotem do Italii i już prawie widać było Sycylię, udało mu się wydostać z okowów, przedrzeć na pokład i wyskoczyć za burtę. Zawróciłem natychmiast okręt, ale słońce świeciło nam w oczy i już go nie odnaleźliśmy. Prąd był tam silny, a do brzegu daleko. Być może sprawny i silny pływak dałby sobie radę, ale Wariusz musiał być osłabiony niewolą i więzami, a jeden z moich ludzi zarzekał się, że go zranił. Wydawało się niemal pewne, że utonął. – Czy później doszły do ciebie wieści, że jednak się uratował? – Nie pojawiła się nawet najdrobniejsza pogłoska. Wiem, co myślisz: Marek Wariusz był ważną osobistością, za jego głowę wyznaczona była cena, a na dodatek miał bardzo widoczny znak szczególny, brak jednego oka. Jeżeli naprawdę udało mu się przeżyć, to albo uciekł poza zasięg Rzymu, albo zaszył się gdzieś tak głęboko, że praktycznie jest jak martwy. – Czy żywy, czy martwy już ci się w takim razie do niczego nie przyda. Będziesz musiał się bez niego obejść podczas swojego triumfu. Lukullus spojrzał na mnie, unosząc brwi. – Cycero mnie uprzedził, że miewasz skłonność do sarkazmu. Ale trzeba przyznać, że od razu trafiasz w sedno. Oszczędziłem Wariusza w konkretnym celu: aby go przywieźć do Rzymu jako jeńca. Wymknął mi się i zepsuł moje plany. Mogłem równie dobrze kazać go ściąć zaraz po bitwie. Mimo to... – Odwrócił się w stronę wciąż pracującego przy róży ogrodnika. – Hej, ty tam! Ogrodniku! Mężczyzna przerwał pracę i zaczął się rozglądać. Kiedy zobaczył, kto go wzywa, szybko spuścił głowę, znów kryjąc twarz w cieniu kapelusza. Nie zdążyłem mu się przyjrzeć. – Słucham, panie? – Zbliż się. Ogrodnik podszedł do nas, powłócząc nogami i nie podnosząc głowy. – Dobrze, wystarczy! – zakomenderował Lukullus, choć niewolnika dzieliło od nas jeszcze kilka kroków. – Jak długo tu jesteś? To znaczy, od kiedy dla mnie pracujesz? – Dopiero od wiosny, panie. Jeden z twoich agentów kupił mnie w Atenach i przywiózł tutaj, żebym dbał o twoje róże. Robiłem to przez całe życie, panie. Znam się najlepiej na różach. Mężczyzna mówił nieźle po łacinie, choć z wyraźnym greckim akcentem. Wciąż nie podnosił wzroku, jakby bał się swego pana. – Jak ci na imię? – spytał Lukullus. – Tak, tak, wiem, że już cię o to pytałem, ale powiedz mi jeszcze raz. – Nazywam się Moton, panie – odparł niewolnik, nerwowo obracając nóż w palcach. – Pokaż nam swoją twarz. Moton uniósł głowę, mrużąc swe jedyne oko przed ostrym światłem zachodzącego słońca. Rana po brakującym drugim już dawno się zaleczyła i zarosła blizną. – Jak straciłeś oko, Motonie? – spytał Lukullus dziwnie bezbarwnym głosem. Niewolnik westchnął. Musiał opowiadać tę historię już wiele razy. – To było bardzo dawno, panie. Zakłułem się cierniem róży. Z początku wydawało się, że to nic takiego, ale zaczęło się jątrzyć. Gorączkowałem przez kilka dni i o mało żem nie umarł. W końcu wydobrzałem, ale było po oku, panie. Lukullus skinął głową. – Wracaj do pracy... Motonie. Mężczyzna odszedł z wyraźną ulgą. Gospodarz schwycił mnie za łokieć silniej niż trzeba i pociągnął w cień pod czereśnią. – Widziałeś, Gordianusie? – Co mianowicie? – On ma tylko jedno oko. – Zauważyłem. I cóż z tego? Lukullus zaczął mówić szeptem. – Ta twarz... już nie ta sama. Jest bardziej pociągła, ma więcej zmarszczek... ale człowiek może odmienić twarz, jeśli bardzo chce. Głos też mu się zmienił, prawda... Ale każdy może naśladować obcy akcent. – O czym ty mówisz, Lucjuszu Licyniuszu? – Ten niewolnik... ogrodnik, który zwie się Motonem... jestem prawie pewny, że naprawdę jest Markiem Wariuszem. – Co takiego?! – aż krzyknąłem z wrażenia. – Na pewno nie! Przecież poznałbyś go na pewno! – Oczom nie zawsze można wierzyć, mogą nas oszukać. Jest jeszcze jednak ten szósty zmysł, ta wewnętrzna zdolność, o której mówi Antioch... – Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby Wariusz uciekł z twoich rąk tylko po to, aby znów się pojawić jako niewolnik od przycinania róż w twoim ogrodzie, Lukullusie. – O mało się nie roześmiałem na tę myśl, ale powstrzymał mnie wyraz jego twarzy. – Przecież chyba są jeszcze w Rzymie ludzie, którzy go znali i pamiętają z czasów, zanim został zdrajcą i stronnikiem Sertoriusza? Na pewno znajdzie się ktoś, kto mógłby go zidentyfikować ponad wszelką wątpliwość. Zbierz paru takich obywateli i pokaż im Motona... – Już to zrobiłem, Gordianusie. – Z jakim skutkiem? – Jak jeden mąż zaprzeczyli. – W takim razie... – Oni kłamią! Albo też Wariusz oszukał ich jakąś sztuczką. – Nie rozumiem. – Pokręciłem zdezorientowany głową. – Dlaczego uważasz, że to może być Marek Wariusz? – Ja nie uważam, ja to wiem. Przyszło to na mnie jak olśnienie, gdy po raz pierwszy nań spojrzałem. Antioch musi mieć rację: rzeczywiście potrafimy odróżnić prawdę od fałszu nie tylko na podstawie tego, co nam mówi nasze pięć zmysłów i to, co zwiemy rozumem. Ten człowiek jest Markiem Wariuszem, ja to po prostu wiem! Popatrzyłem na ogrodnika; znów stał pochylony nad tym samym krzewem, choć światła dziennego było coraz mniej. Poczułem ukłucie strachu na myśl o tym, do czego może prowadzić to irracjonalne przekonanie Lukullusa. – Czy właśnie dlatego mnie zaprosiłeś? Żeby porozmawiać o tym niewolniku i o... niepewności co do jego tożsamości? – Wiem, że to ci się wydaje dziwne, Poszukiwaczu. Nawet bardzo dziwne. Ale najdziwniejszej rzeczy jeszcze ci nie powiedziałem. Nawet ja nie umiem tego wytłumaczyć. Teraz już przestraszyłem się nie na żarty. Serce biło mi mocno; zdawało mi się, że zagłusza okrzyki i śmiech pozostałych gości, którzy zbliżali się już do nas. Pomiędzy liśćmi na gałęziach widziałem ich ciemniejące sylwetki. – Czego, Lukullusie? – Ten Moton... zapamiętałeś, którego oka nie ma? Pomyśl dobrze. – Nie muszę myśleć. Brakuje mu prawego. – Jesteś pewien? Zmrużyłem oczy, starając się przywołać z pamięci widzianą przed chwilą twarz. – Najzupełniej. On nie ma prawego oka. Lukullus wyglądał teraz upiornie. – Właśnie. A przecież Wariusz stracił lewe oko. Teraz jest tutaj, udaje niewolnika Motona... i sam stwierdziłeś, że brak mu prawego. Jak to możliwe, Gordianusie? Jak takie coś jest możliwe? – Och, jak bym chciał tam być, Gordianusie! Opowiedz mi jeszcze raz o tych czereśniach. Mój dobry przyjaciel Lucjusz Klaudiusz uśmiechnął się słabo i gestem dał znak niewolnikowi, aby wznowił wachlowanie pękiem pawich piór zamocowanych na długiej tyczce. Leżeliśmy wygodnie na sofach w cieniu figowca w jego ogrodzie na Palatynie. Dzień był znacznie gorętszy niż wczoraj, a nieruchome powietrze zdawało się lepić do skóry. Lucjusz chyba jeszcze przytył; jego zawsze rumiana cera nabrała niezdrowego, czerwonego odcienia. Pierścienie rudych włosów przylgnęły mu do spoconego czoła, oddychał też z pewnym wysiłkiem. Znamy się już czternaście lat; czas zaczynał odciskać na nim swoje piętno. Pomyślałem, że obfita i urozmaicona uczta, jaką wydał poprzedniego dnia Lukullus, jest ostatnią rzeczą, jakiej Lucjusz teraz potrzebuje. – Nie miałeś dotąd okazji spróbować jego słynnych czereśni? – spytałem. – Nigdy! Oczywiście słyszałem i o nich, i o jego wspaniałej willi i ogrodzie, ale nigdy mnie do siebie nie zaprosił. Tylko sobie wyobraźcie! Gordianus Poszukiwacz pobił mnie na froncie towarzyskim! Jestem naprawdę zazdrosny. Ale z drugiej strony nigdy nie czułem się dobrze w oderwanym od życia intelektualnym kręgu braci Lukullusów. Cała ta górnolotna filozoficzna gadanina odbiera mi smak. Ostatnio zresztą i tak rzadko wychodzę z domu. Moi tragarze narzekają, że stałem się za ciężki, żeby mnie nosili w górę i w dół po siedmiu wzgórzach Rzymu. – Na pewno tego nie mówią! – Może nie głośno, wystarczy mi jednak posłuchać, jak sapią i stękają. A odkąd nastało lato, jest za gorąco na spacery. Będę leżał tu pod tym figowcem aż do jesieni. – A twoje etruskie gospodarstwo? Uwielbiałeś tam spędzać letnie miesiące. Lucjusz westchnął. – Powinienem oddać je tobie, Gordianusie. Nie chciałbyś się przenieść na wieś? – Nie bądź śmieszny, Lucjuszu. Czy ja się znam na rolnictwie? – Ale ciągle narzekasz na niewygody miejskiego życia. Może zapiszę ci to gospodarstwo w testamencie. – Jestem wzruszony, przyjacielu, ale zapewne przeżyjesz mnie o dobre dziesięć lat. – Powiedziałem to lekkim tonem, ale wzmianka o testamencie trochę mnie zaniepokoiła. Czyżby Lucjusz źle się czuł? – Poza tym nie zmieniaj tematu. Miałem nadzieję, że dowiem się od ciebie czegoś więcej o Lukullusie. Lucjusz Klaudiusz był zawsze bijącym źródełkiem plotek, zwłaszcza tych dotyczących naszych elit. Tym razem też w oczach zabłysły mu złośliwe iskierki. – Niech pomyślę... No, na przykład powiem ci, że Kato zachował się nader uprzejmie wobec gospodarza, nie wchodząc w szczegóły historii końca kariery jego ojca. – Tak, też zwróciłem na to uwagę. Dwa razy w czasie wczorajszej uczty dostrzegłem niezadowolenie Lukullusa: najpierw, gdy Archiasz deklamował wiersz o pojmaniu jednookiego Wariusza, a potem, kiedy Kato wspomniał o jego ojcu. – Wydaje mi się, że banicja to kara niewspółmiernie wysoka przy zarzucie o nieudolność w dowodzeniu legionami. – O, wina Lukullusa seniora była znacznie większa niż przegranie paru bitew! To jego postępek już po odebraniu mu dowództwa przez senat był niewybaczalny, a przy tym zupełnie niezrozumiały, przynajmniej dla tych, którzy go znali bliżej. Lukullus zawsze był wzorem prawości i opanowania. Tymczasem w tamtej sytuacji zamiast zachować się godnie i honorowo, i rzetelnie przekazać następcy obowiązki, on wszystko zniszczył. Broń i prowiant utopił w morzu, spalił mapy, zebrane dane o wrogu, a nawet dziennik polowy z zapisami ruchów własnej armii. Było to zdumiewające, ponieważ nigdy dotąd nie dał się poznać jako człowiek mściwy ani złośliwy. Osobowością przypominał raczej swoich synów, a sam się przekonałeś, jacy są przyjemni w obejściu. Dlatego właśnie wymierzona mu kara wzbudziła tyle kontrowersji. Wielu jego przyjaciół i sojuszników nie chciało uwierzyć, że mógł zrobić coś tak niegodnego. Dowody były jednak niepodważalne i sąd jednomyślnie uznał go za winnego, skazując go na wygnanie. – W jakim wieku byli wtedy jego synowie? – Byli zaledwie dziećmi. Nasz Lukullus nie miał chyba więcej niż dziesięć lat. – Proces ojca musiał być dla niego strasznym przeżyciem. – Na pewno. Ostatecznie jednak wyszedł mu na korzyść. Zamiast odciąć się od świata ze wstydu czy rozgoryczenia, Lukullus zaraz po osiągnięciu wieku męskiego wyszperał jakieś brudne sprawki człowieka, który był oskarżycielem jego ojca, i natychmiast pozwał go do sądu. Wszyscy wiedzieli, że kieruje się wyłącznie chęcią zemsty, ale wielu ludzi wciąż żywiło ciepłe uczucia wobec jego wygnanego ojca i byli dumni, że Lukullus junior wyrósł na mężczyznę z ikrą. Sprawę przegrał, ale tym jednym posunięciem zdobył sławę i uznanie. – Tak też słyszałem. – Co by ci tu jeszcze powiedzieć... – Lucjusz zamyślił się na chwilę, po czym znów się ożywił. – Wiem! Skoro nie chcesz rozmawiać o mojej ostatniej woli, to może posłuchasz o testamencie Lukullusa? Tego tematu chyba nie poruszaliście przy obiedzie, co? – Testamentu? Nie. – Oczywiście, że nie. Nikt nigdy nie wspomni o tym, co nurtuje wszystkich. – Opowiadaj więc. – Jak niesie wieść, Lukullusowi bardzo długo nie przychodziło do głowy spisać testamentu. Należy do tej grupy śmiertelników, którzy są przekonani, że będą żyć wiecznie. Jednak w ubiegłym miesiącu się na to zdecydował i oddał kopię na przechowanie do świątyni Westy. Kiedy ktoś tak bogaty jak on rozporządza swoim majątkiem, to budzi powszechną ciekawość. Oczywiście testament jest zapieczętowany i nikt nie ma znać jego treści, ale... – Ale tobie coś się przypadkowo obiło o uszy, tak? Pokręciłem głową w zadziwieniu. Jakim cudem Lucjusz Klaudiusz tyle wie o kulisach życia rzymskiej socjety, prawie się nie ruszając z domu? – Cóż, to tylko informacje z drugiej ręki, rozumiesz, nie ma też tam żadnych wstrząsających niespodzianek. Czegoś podobnego można się było spodziewać: głównym spadkobiercą został jego ukochany brat Marek, on też jest wyznaczony na opiekuna syna Lukullusa, o ile dziecko w łonie Serwilii okaże się płci męskiej. Jeżeli urodzi się córka, ma zostać pod opieką matki i jej rodziny... czyli praktycznie Katona, jak sądzę. Skinąłem głową. Moje domniemanie, że żona Lukullusa jest w ciąży, okazało się trafne. – A co z Serwilią? – spytałem. – Czy została jakoś zabezpieczona? – Ach, Serwilia! Jak może pamiętasz, poprzednie małżeństwo Lukullusa zakończyło się skandalem i rozwodem. Mówiło się, że wybrał niewłaściwą Klodię... tak jakby któraś z nich mogła być właściwsza! – Klaudiusz zaśmiał się z własnego dowcipu; wszystkie trzy siostry Klodie słynęły z lekkiego traktowania przysięgi wierności małżeńskiej. – Lukullus wciąż jest zakochany w Serwilii, zwłaszcza teraz, kiedy ma mu urodzić potomka, ale nabrał ostrożności. Kto się raz sparzy, ten na zimne dmucha, nie? Podobno jej legat jest obwarowany całym szeregiem warunków... krótko mówiąc, wdowa nie dostanie ani sestercji, jeśli padnie na nią choć cień podejrzenia o niewierność wobec męża. – Czy Lukullus miał podstawy, by się tego obawiać? Lucjusz uniósł brwi. – Cóż, gdy była młodsza, miała pewien pociąg do rozrywki... – Niektóre kobiety macierzyństwo leczy z podobnych skłonności. – Możliwe. Ale sam ją widziałeś, Gordianusie. Gdyby zechciała się wybrać na ryby, to ma wszystkie niezbędne rodzaje przynęty. – Nie jest w moim typie, ale wierzę ci na słowo. Dziwi mnie tylko, że Serwilia się tak różni od brata. Kato jest wszak wzorem wszelkich cnót. Lucjusz parsknął śmiechem. – Nie zapominaj, że są tylko przyrodnim rodzeństwem. Może Serwilia odziedziczyła charakter po ojcu? A poza tym wiesz, jak to się mówi: jeden stoik w rodzinie to aż nadto. – Wiem, wiem. A propos Katona... czy i on jest wymieniony w testamencie? To znaczy poza rolą potencjalnego opiekuna swej przyszłej siostrzenicy? – O tak, znalazł się i dla niego całkiem szczodry zapis. Kato wiele uczynił dla przeforsowania uchwały o przyznaniu Lukullusowi prawa do triumfalnego wjazdu do miasta, za co ten jest mu wdzięczny. Są niezłomnymi sojusznikami w senacie. Niektórzy nazywają ich nowymi Bliźniętami. – Pomimo tak odmiennych życiowych filozofii? – Przeciwieństwa się przyciągają. Popatrz na nas dwóch, Gordianusie. Czy znajdziesz gdzieś dwóch tak różnych Rzymian? A mimo to akurat dzisiaj postanowiłem, że właśnie ty odziedziczysz moje etruskie gospodarstwo. – Przestań błaznować, Lucjuszu! Twoje gospodarstwo byłoby dla mnie bezużyteczne... no, jeśli nie liczyć dobrego wina z tamtejszych winnic, którego jeszcze jeden kubek chętnie bym teraz wypił. Lucjusz klasnął w dłonie i natychmiast wyrósł przy mnie niewolnik z dzbankiem. – A co z Cyceronem? – spytałem. – I o nim Lukullus nie zapomniał. Dostanie mu się ładna sumka, a jeden Jowisz wie, jak bardzo by mu się przydała na tegoroczną kampanię wyborczą! To doprawdy skandal, jak kosztowne dziś jest ubieganie się nie tylko o konsulat, ale o wszystkie urzędy. Cycero już był zmuszony się zapożyczyć i u Lukullusa, i kilku innych bogatych przyjaciół. – A co z panami A, trójcą jego greckich towarzyszy? – Każdy jest wymieniony w testamencie z wdzięczności za wieloletnią lojalność i inspirację. Zastanowiłem się przez chwilę. – Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem, Lucjuszu. Lukullus sporządził więc niedawno testament i wszyscy obecni na wczorajszej uczcie... poza mną... wielce by skorzystali na jego śmierci? Lucjusz zmarszczył czoło. – Czy Lukullus jest w niebezpieczeństwie? Ktoś mu groził? Myślałem, że wezwał cię w sprawie tego jednookiego ogrodnika, o którym twierdzi, że to zbiegły zdrajca Marek Wariusz. – Tak, taki powód on sam mi przedstawił. Jest o tym absolutnie przekonany. – Czy to możliwe? – Nie. Moton nie może być Wariuszem. Choćby dlatego, że brak mu innego oka. – Jesteś tego pewien? – Tak. Nie dalej jak wczoraj słyszałem od Cycerona, że Sertoriusz i Wariusz byli jednoocy, ale każdy stracił w bitwie inne. Jak to ujął, dopiero we dwóch mieli komplet. Wiem, że Sertoriuszowi brak prawego oka... sam go swego czasu spotkałem... a więc Wariusz musiał stracić lewe, co potwierdza sam Lukullus. Tymczasem ogrodnik Moton jest pozbawiony oka prawego, nie może więc być Wariuszem. Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, że Lukullus sam sobie zdaje z tego sprawę, a mimo to jest przekonany, że jego różami zajmuje się nie kto inny, tylko jego zbiegły jeniec sprzed lat! – Czy podejrzewasz, że mógł paść ofiarą jakiegoś wymyślnego oszustwa? – Kto i w jakim celu chciałby go wprowadzać w błąd? – Być może ktoś celowo mąci mu w głowie, aby go doprowadzić do szaleństwa, a może do samobójstwa. Wiem, że to brzmi jak senna fantazja, ale czyż nie widywaliśmy już nawet bardziej subtelnych i pokrętniejszych knowań, Gordianusie? Nie zapominajmy, że w grę wchodzi tu olbrzymi majątek. Pokręciłem głową. – Nie, to urojenie zrodziło się w głowie samego Lukullusa. Nikt mu go nie wmówił. – Domyślam się, że sprawdziłeś pochodzenie Motona? – Oczywiście. Gdy tylko Lukullus i goście się oddalili, wypytałem go gruntownie. Jeżeli on nie jest rodowitym Grekiem, dla którego łacina jest obcym językiem, to musi być lepszym aktorem niż sam Roscjusz! Przesłuchałem też agenta Lukullusa, który kupił tego niewolnika w Atenach specjalnie do pielęgnacji róż. Moton nigdy nie był wolnym człowiekiem, urodził się w niewoli. Zaczynał jako zwykły robotnik w gospodarstwie jakiegoś bogatego Ateńczyka, ale dzięki zdolnościom i pracowitości stał się wykwalifikowanym ogrodnikiem. Nie ma podstaw, by podejrzewać, że jest kimolwiek innym. Biedaczysko! – Dlaczego go tak żałujesz? – Dlatego, że jeżeli nikt nie przekona Lukullusa, że się myli, niemal na pewno rozprawi się z nim tak, jakby Moton był rzeczywiście Wariuszem. Nieszczęśnika ubiorą jak pojmanego wodza, poprowadzą przez Rzym opluwanego i wyszydzanego, bezlitośnie bitego przez straż, a w końcu zrzucą w przepaść ze Skały Tarpejskiej. – To niemożliwe! Czyż nie po to właśnie tam poszedłeś, żeby zweryfikować tożsamość tego niewolnika i uspokoić Lukullusa? – Wręcz przeciwnie. Lukullus oczekuje ode mnie potwierdzenia, że Moton jest Wariuszem, mimo wszystkich dowodów świadczących przeciwko jego urojeniu. Dla niego Hades może pochłonąć logikę i zdrowy rozsądek; domaga się, żebym przypieczętował to, co on już „wie”, i nie obchodzi go, czy to prawda czy nie. – Ach, tak... Ale jeśli Lukullus spróbuje zastąpić Wariusza przez tego ogrodnika, na pewno ktoś to spostrzeże i rzecz się rozejdzie po mieście, jeśli nie podczas parady, to później. Wystawi się w ten sposób na pośmiewisko... – A Moton i tak zginie. – To jakieś szaleństwo! – wykrzyknął Lucjusz. – Tylko że Lukullus nie jest szaleńcem. Szaleńcy nie podbijają połowy Azji, nie tworzą najwspanialszych ogrodów w całym Rzymie i nie rządzą rozległymi imperiami finansowymi, prawda? Szaleńcy nie prawią o oszczędzaniu podbijanych miast dla potomności, nie kochają filozofii, sztuki i kultury. – Zaiste bardzo to wszystko dziwne. Chyba że... – Co ci przyszło do głowy, Lucjuszu? Popatrzył na mnie przenikliwie. – Dokładnie to samo, co tobie, stary przyjacielu. Czy myślisz, że po tych wszystkich latach nie umiemy sobie czytać w myślach? Czasem człowiek o zdrowych zmysłach staje się szaleńcem... czy to przez jakieś straszliwe przeżycie, czy z boskiego wyroku. Bywa to także skutkiem ubocznym... Skinąłem głową. – Masz rację. O tym właśnie pomyślałem: skutek uboczny. Jak się mogliśmy przekonać, istnieje wiele trucizn, które podawane w małych dawkach nie są śmiertelne, ale mogą przyprawić ofiarę o pomieszanie zmysłów. Jeżeli komuś wymienionemu w testamencie Lukullusa nie starcza cierpliwości, być może stara się go... ponaglić. – Ale ktoś przed nim próbuje wszystkich potraw. Sam ci powiedział o konieczności przestrzegania tej zasady. – To prawda – zgodziłem się. – Mimo to ktoś dostatecznie przebiegły i zdeterminowany mógł znaleźć sposób na podawanie trucizny nawet tak ostrożnemu i dobrze strzeżonemu człowiekowi jak Lukullus. – Przebiegły i zdeterminowany... te cechy można przypisać każdemu członkowi najbliższego kręgu Lukullusa. – Lucjusz popatrzył na mnie ponuro, po czym skrzywił się i pokręcił głową. – Nie, nie, Gordianusie. Z pewnością się mylimy. Przecież to nie jest banda zbirów ani kłębowisko żmij! Ludzie tacy jak Cycero i Kato nie uciekają się do morderstw dla własnej korzyści. Nie zaprzeczysz, że Marek kocha swego brata, a o ile wiem, to samo można powiedzieć o Serwilii. Co do trzech A, każdy z nich jest zapoznanym geniuszem. To absurd, żebyśmy tu siedzieli i się zastanawiali, który z nich jest trucicielem, zwłaszcza że nie wiemy, jakim sposobem mógłby podsuwać Lukullusowi truciznę. Gwałtowność jego wypowiedzi trochę mnie otrzeźwiła. – Może masz rację, Lucjuszu. Nie zamierzam stawiać pochopnych wniosków. Ale nie mogę też stać bezczynnie na uboczu, gdy niewinnemu człowiekowi grozi taki los. Lucjusz wzruszył ramionami. – Przecież nie mamy pewności, że Lukullus jest w niebezpieczeństwie. – Nie mówię o Lukullusie, lecz o jego ogrodniku, Motonie. – Ach, tak... Cały Lucjusz. Przez lata naszej znajomości naprawdę szczerze go polubiłem, ale zrozumieć się do końca nie mogliśmy. On był typowym produktem patrycjuszowskiego wychowania, nauczonym nie traktować niewolników jak ludzi, i w głowie mu się nie mieściło, że można przyrównywać losy kogoś takiego jak Lucjusz Licyniusz Lukullus i anonimowy służący będący jego własnością. Spojrzał na mnie z powątpiewaniem. – Być może naprawdę w grę wchodzi trucizna, ale bez niczyich złych intencji. – Jak to? – Zastanawiam się... Co my właściwie wiemy na temat tych czereśni. Czy naprawdę można je bezpiecznie jeść? – Z pewnością tak. – Z pewnością? Obaj znamy rośliny, które dziwnie wpływają na ludzi. Niektóre z nich po spożyciu lub na przykład wdychaniu dymu przy ich spalaniu powodują zawroty głowy, przypływ fantazji, a nawet halucynacje. Czyż sam takiej nie odkryłeś, Gordianusie, kiedy moja przyjaciółka Kornelia zatrudniła cię, bo nawiedzały ją lemury? Choć od tego epizodu minęło wiele lat, wzdrygnąłem się na samo wspomnienie. – Ależ my wszyscy jedliśmy czereśnie, Lucjuszu, i to w niemałych ilościach. Poza tym ten owoc może jest nowinką w Rzymie, ale w jego ojczystym kraju znają go od pokoleń. Przecież gdyby jego spożywanie wywoływało halucynacje lub urojenia, Lukullus chyba by o tym wiedział. – Hmm... Chyba masz rację. – Lucjusz uśmiechnął się blado. Widać było, że zaczyna odczuwać zmęczenie. – Jakie to przyjemne, Gordianusie, tak sobie tu siedzieć z tobą i rozprawiać o różnych zagadkach. Przypomina mi to sprawę, dzięki której się poznaliśmy. Wtedy również chodziło o testament... i rzekome zmartwychwstanie. I oto znów jesteśmy w tym samym miejscu. Koło się zamknęło, alfa się spotkała z omegą. Zmarszczyłem brwi. – Alfa z omegą? Początek z końcem? Co ty sugerujesz, Lucjuszu? – Wszyscy się starzejemy... – Westchnął. – W każdym razie ja na pewno. – Nie pleć głupstw! Dożyjesz stu lat! Starałem się tchnąć w te słowa jak najwięcej optymizmu, ale nawet w moich uszach zabrzmiały fałszywie. Oszustwo? Trucizna? A może jeszcze coś innego? Im więcej rozmyślałem nad problemem Lukullusa i jego dziwnym urojeniem, tym bardziej podejrzani wydawali mi się trzej panowie A. To Archiasz pierwszy wspomniał przy uczcie o Wariuszu. Czy był to przypadek, czy też poeta celowo chciał wyprowadzić gospodarza z równowagi, wiedząc o jego obsesji na punkcie ogrodnika Motona? A może to właśnie on podsunął mu tę myśl? Poeci potrafią zasugerować słuchaczom różne idee, tak żonglując słowami, że nabierają dodatkowego znaczenia. Filozof Antioch przekonał Lukullusa o istnieniu nieznanego organu percepcji, który potrafi odróżnić prawdę od fałszu bez uciekania się do tradycyjnej logiki i dedukcji. Wiara w tę „przyrodzoną” zdolność umocniła złudzenie nobila, że Moton może być Markiem Wariuszem, mimo iż przeczyły temu jego własne zmysły i pamięć. Czy Antioch mógł się przyczynić jakoś bardziej bezpośrednio do zrodzenia się Lukullusowej obsesji? Pozostawał jeszcze artysta Arkesilaos. Przez całą ucztę siedział w milczeniu i z tajemniczą miną obserwował pozostałych, którzy prowadzili ożywioną konwersację. To też budziło we mnie podejrzenia. Miałem pozwolenie gospodarza, by swobodnie poruszać się po jego posiadłości i zadawać pytania każdemu z gości czy niewolników. Następnego dnia zrobiłem sobie przechadzkę po ogrodach, delektując się wonią róż. Trafiłem na Motona, który na czworakach rozkładał nawóz wokół jednego z krzaków. Podniósł głowę, słysząc moje kroki; ponieważ zwrócony był do mnie okaleczoną stroną twarzy, musiał dobrze wykręcać szyję, żeby mnie dojrzeć. Wyglądał przez to jak garbaty. Poczułem nagły przypływ zaprawionego odrazą współczucia, ale jednocześnie uderzyło mnie w jego wyglądzie coś złowrogiego. Czyżby Lukullus odniósł takie samo wrażenie, które z czasem się przerodziło w to obsesyjne urojenie? A może rzeczywiście wyczuł z jego strony jakieś zagrożenie? Niebezpieczeństwo rzadko wykrywamy rozumem; ta świadomość pojawia się znacznie szybciej i z niezbitą pewnością. A jeżeli Lukullus się nie myli i dzięki jakiejś ciemnej, magicznej sztuczce Moton naprawdę jest tym samym człowiekiem, którego kiedyś zwano Markiem Wariuszem? Dopuszczenie takiej myśli byłoby równoznaczne z wyrwaniem się z granic rozumu, za którymi z pewnością może leżeć tylko szaleństwo... Spojrzałem prosto w jedyne oko Motona i wróciłem do rzeczywistości. Ten człowiek nie był niczym ponad to, na co wygląda: sprytnym, pracowitym mężczyzną, który miał nieszczęście urodzić się jako niewolnik, stracić oko, a teraz stanął w obliczu strasznej śmierci, której jedynym celem jest zaspokojenie chorego kaprysu innego człowieka. To jemu winien byłem prawdę, bardziej nawet niż Lukullusowi, który mi za nią płacił. Przysiągłem sobie w duchu, że go nie zawiodę. Zawróciłem na pięcie i ruszyłem w stronę willi. Na jednej ze ścieżek dostrzegłem przez woal liści Marka Licyniusza, spacerującego się w towarzystwie Archiasza. Przechodzili akurat obok bezwstydnie wyprężonego posągu Priapa. – Niewłaściwa skala – zauważył Marek. – Nie uważasz, że jest za mały, by wypełnić tę przestrzeń? – Po czynach poznasz bóstwo, nie po kształtach i wymiarach – zadeklamował poeta. Czy on zawsze mówi epigramatami? Znalazłem się w pobliżu willi. Przez otwarte okno widziałem wnętrze głównego pomieszczenia biblioteki Lukullusa, o której mówi się w Rzymie tyle, co o jego ogrodach czy pokoju Apolla. Lucjusz Licyniusz zgromadził największą kolekcję ksiąg poza Aleksandrią; uczeni i bibliofile zjeżdżali się z najdalszych ziem, by móc skorzystać z przywileju czytania jego woluminów. Stały tam całe rzędy półek z przegródkami, pełne zwojów pergaminu i papirusu. W oknie co chwila pojawiał się Cycero, który ma zwyczaj przechadzania się tam i z powrotem, gdy przygotowuje się do kolejnego publicznego wystąpienia. Trzymał w rękach wystrzępiony papirus, czasem go opuszczając i podnosząc oczy gdzieś wyżej; dobiegały mnie wtedy wypowiadane półgłosem oderwane zdania: „Synowie Romulusa, błagam was!”... „Nie jestem tu po to, aby stawić czoło rywalowi, ale by uwolnić Rzym od łajdaka!” i tym podobne. Domyśliłem się, że studiuje jakiś traktat o retoryce i przygotowuje kwieciste zwroty do wykorzystania w kampanii przeciwko Katylinie. W drzwiach w drugim końcu pokoju stali Kato i Antioch, szepcząc coś do siebie. Kato coś cicho krzyknął, stukając rozmówcę w pierś końcem zwiniętego zwoju, na co filozof aż odrzucił głowę do tyłu, zanosząc się śmiechem. Cycero przystanął w pół kroku i niecierpliwie ich uciszał. Ruszyłem dalej okrążającą dom ścieżką i po chwili znalazłem się na tarasie pokoju Apolla. Drzwi były otwarte, wszedłem więc do środka. Po jasnym słońcu i bieli ścian domu wnętrze pomieszczenia wydało mi się mroczne. Przez długą chwilę byłem przekonany, że prócz mnie nie ma w nim nikogo, dopóki moje oczy nie przystosowały się do oświetlenia. – Przepraszam, ale zasłaniasz mi światło. Był to głos Arkesilaosa. Stał przed malowidłem z Apollem i spoglądał na mnie przez ramię z nadąsaną miną. Wyczułem w powietrzu charakterystyczny zapach wosku enkaustycznego i zobaczyłem, że artysta jest przy pracy, z paletą barwników i metalową szpatułką w ręku, nakładając na obraz nową warstwę kolorowego wosku. – A mnie zasłaniasz widok – odezwała się kobieta. Odwróciłem się i ujrzałem Serwilię leżącą na sofie niedaleko drzwi na taras. Rzeczywiście, stałem między nią a malowidłem... czy może raczej między nią a malarzem? Przesunąłem się o krok w lewo. – Poprawiasz fragment obrazu? – zagadnąłem. Arkesilaos zrobił minę świadczącą o wyraźnym braku ochoty na wyjaśnienia, ale w końcu dał za wygraną i krótko skinął głową. – Tak. Lukullus chce mieć na nim czereśnie. Uznał, że musiał je stworzyć Apollo... Największy z darów boga, powiada... no i muszę je domalować. – A propos, nie wiesz, gdzie mogę znaleźć naszego gospodarza? – Mąż jest w sadzie na czereśniach – odpowiedziała Serwilia. – Szaleje za nimi. Czereśniowy szaleniec... – dodała z raczej nieprzyjemnym śmieszkiem. Artysta wpatrywał się w malowidło ze złożonymi rękami i nachmurzoną twarzą. – W tym narożniku ma być drzewo, powiedział mi. Nieważne, że to psuje całą kompozycję. Będę musiał coś dodać także po drugiej stronie. Znowu praca! – Czyż to nie pracą właśnie żyje artysta? – spytałem. – To błędne wyobrażenie, powszechne wśród tych, którym nie jest dany talent. Jak każdy człowiek o zdrowych zmysłach nad pracę przedkładam lenistwo... i przyjemności... Czy mi się zdawało, czy zerknął w tej chwili na Serwilię? – Rzeźbię i maluję, ponieważ Lukullus mi za to płaci, i to bardzo dobrze. – Pieniądze wiele dla ciebie znaczą, co? – Nie jestem inny niż wszyscy. – Rzucił mi jadowite spojrzenie. – Chyba że w tym. Zanurzył szpatułkę w czerwonym wosku, przyłożył do ściany i jak za sprawą magii wyrosła w tym miejscu czereśnia, tak lśniąca i soczysta, że aż ślina mi napłynęła do ust. – Niewiarygodne! – zakrzyknąłem. Arkesilaos uśmiechnął się, mile połechtany komplementem. – Trzeba pewnej sztuczki, żeby malować czereśnie. Mógłbym malować czereśnie całymi dniami! – Zaśmiał się, jakby powiedział jakiś żart dostępny tylko dla wtajemniczonych. Serwilia też się roześmiała. Dreszcz przemknąłmi przez plecy. Przeniosłem wzrok z twarzy artysty na wizerunek Apolla – teraz już nie miałem wątpliwości, że to jego autoportret: bóg uśmiechał się tak samo ironicznie. Przypomniało mi się, że mimo swej nieziemskiej urody Apollo potrafi być bezlitosny, samolubny i okrutny. Spojrzałem na paletę z barwnym woskiem. Nie wszystkie farby są tak gęste. Niektóre techniki malarskie wymagają znacznie rzadszych, niemal jak barwiona woda. Takim rzadkim płynem i małym pędzelkiem z końskiego włosia też można malować czereśnie. Malować czereśnie! Wycofałem się z pokoju Apolla na taras i pobiegłem do sadu. Lukullusa zastałem tam, gdzie się go spodziewałem – siedział na składanym krzesełku pod drzewem z „najcenniejszymi ze wszystkich” owocami. Zbliżając się, ujrzałem, jak wyciąga rękę, zrywa czereśnię, przygląda się jej przez chwilę z lubością, po czym podnosi do ust. – Nie! – krzyknąłem. – Nie jedz tego! Odwrócił głowę, ale nie posłuchał. Podskoczyłem bliżej i szybkim ruchem wytrąciłem mu owoc z palców. – Co ty wyprawiasz, na Hades! – obruszył się. – Prawdopodobnie ratuję ci życie – odparłem. – Albo przynajmniej zmysły. – O czym ty mówisz? To oburzające! – Jak to mi wczoraj powiedziałeś o tych czereśniach? Są tak delikatne, że można je jeść tylko prosto z drzewa, tak? I dodałeś, że ma to tę praktyczną zaletę, że nie można ich zatruć. – Zgadza się. To jedyna rzecz, którą pozwalam sobie jeść bez wcześniejszego skosztowania przez niewolnika. – A jednak i one mogą być zatrute. Tu, na tym drzewie. – Co takiego? Jakim to sposobem? Nikt nie może ich w niczym zanurzyć ani naciąć, ani... – Urwał i pokręcił głową. – Nie nająłem cię do szukania truciciela, Gordianusie. Dałem ci jedno jedyne zadanie, a mianowicie... – Można je pomalować – powiedziałem. – Ktoś mógł rozpuścić truciznę w wodzie i nałożyć ten roztwór pędzelkiem na wiszące na gałęziach czereśnie. Zjadasz ich zaledwie po kilka, ale jeśli wziąć pod uwagę, ile ich skonsumujesz łącznie przez cały sezon... – Ależ, Gordianusie, ja nie odczuwam żadnych dolegliwości! Nie narzekam na żołądek, na płuca, na oczy... Ale w głowie ci się miesza, chciałem krzyknąć; jak jednak powiedzieć coś podobnego takiemu człowiekowi jak Lukullus? Muszę znaleźć jakąś okrężną drogę. Może trzeba spróbować opowiedzieć o wszystkim Markowi i go przekonać, że starszy brat wymaga opieki. Tak, to jest rozwiązanie, uznałem. Skoro tak słyną z wzajemnego przywiązania... W dzieciństwie spadła na nich wielka tragedia. Czasami takie wydarzenie oddala od siebie rodzeństwo, ale z dwoma Lukullusami było inaczej. Autodestrukcyjne poczynania ich ojca o mało nie doprowadziły ich do ruiny, ale wspólnie udało się im odzyskać szacunek Rzymian, zdobyć renomę i pozycję w społeczeństwie przewyższającą wszystkie dokonania ich przodków. Można nawet powiedzieć, że Lukullus zawdzięcza swój sukces ojcu... zawdzięcza mu wszystko, co ma... I nagle doznałem olśnienia. Czereśnie nie mają z tym nic wspólnego! Testament tak, ale nie czereśnie... Słysząc podniesiony głos pana, pracujący w pobliżu niewolnik podbiegł w naszą stronę i stanął w pełnej szacunku odległości, czekając na polecenia. – Idź i poszukaj brata twego pana. Poproś, aby tu przyszedł – rozkazałem. Niewolnik zerknął na Lukullusa, który przypatrywał mi się przez długą chwilę, ale w końcu skinął głową. – Zrób, o co prosi ten człowiek. Przyprowadź tylko Marka, nikogo innego. Czekaliśmy w milczeniu. Lukullus wodził oczyma po sadzie, ale starannie unikał mojego wzroku. Wkrótce zjawił się Marek Licyniusz. – O co chodzi? Niewolnik mi powiedział, że usłyszał podniesione głosy, sprzeczkę... – Gordianus uważa, że moje ulubione czereśnie są zatrute – mruknął Lukullus. – Tak, ale to było fałszywe wrażenie – odrzekłem. – Zdałem sobie z tego sprawę i cofam te słowa. Dobrze by było, gdybyś też to zrobił, Lucjuszu Licyniuszu. – Chodzi o Motona, tak? – spytał Marek, patrząc na brata z bolesnym wyrazem twarzy. – Nazywaj go prawdziwym imieniem! To Wariusz! – krzyknął Lukullus. – Dlaczego ostatnio zdecydowałeś się spisać testament? – spytałem. Obaj bracia spojrzeli na mnie, zaskoczeni nagłą zmianą tematu. – A cóż to za szczególne pytanie? – obruszył się starszy. – Przez wiele lat nie przychodziło ci to do głowy. Byłeś z dala od Rzymu, prowadziłeś wojnę, gromadziłeś ogromną fortunę i często ryzykowałeś życie. Wówczas jednak jakoś nie widziałeś powodu, by rozporządzić swym majątkiem na wypadek śmierci. – Myślałem wtedy, że będę żył wiecznie. Ludzie trwają w tej iluzji, dopóki się da – odparł Lukullus. – Archiasz napisał kiedyś o tym epigramat. Mam go przywołać, żeby nam zadeklamował? – „Im szczerzej mówię, tym głośniej się śmieje i przeczy niebezpieczeństwu” – zacytowałem Enniusza. – Może taki epigramat wystarczy? – O czym ty mówisz, na Hades? – rzucił gniewnie Marek. Po drżeniu jego głosu poznałem, że zaczyna rozumieć, do czego zmierzam. – To ty namówiłeś brata do sporządzenia testamentu, prawda? – zwróciłem się do niego. Marek patrzył na mnie długą chwilę, po czym spuścił oczy. – Tak. Czas już nadszedł. – Dlatego że w jego zdrowiu zaszła zmiana? A może pojawiło się jakieś zagrożenie? – Niezupełnie. – Marek westchnął. – Bracie, on wie. Nie ma sensu ukrywać przed nim prawdy. – On nic nie wie! – krzyknął Lukullus. – Nie ma nic, co mógłby wiedzieć! Dałem mu tylko jedno zadanie: udowodnić światu... i tobie, Marku... że się nie mylę co do Wariusza... Motona... czy jak się wam go podoba nazywać. Ja wiem, co wiem, i świat też się musi dowiedzieć! – Czy twój ojciec też mówił podobne rzeczy, kiedy go odwołano z Sycylii i postawiono przed sądem? – spytałem najłagodniejszym tonem, jaki potrafiłem z siebie wydobyć. Marek westchnął głęboko. – Tak. Było to coś podobnego. Miał dziwne pomysły, roił sobie różne nieprawdopodobne historie i nikt nie mógł go przekonać, że jest inaczej. Zaczął okazywać nieodwołalne do sytuacji emocje, wiódł wywody o niepojętej logice, nie można było przewidzieć, jak się zachowa. Zaczęło się od drobnostek, ale narastało nieustannie, aż w końcu nic już nie zostało z człowieka, którego znaliśmy. Kiedy wyjeżdżał na Sycylię, zmiana była tak minimalna, że nikt jej wtedy nie zauważył. Zdaliśmy sobie z niej sprawę dopiero z perspektywy czasu. Kiedy stamtąd wrócił, widzieli to już wszyscy, nasza matka, wujowie. My dwaj byliśmy tylko dziećmi, niczego nie rozumieliśmy. To był bardzo trudny okres dla każdego z nas. Mówiło się na ten temat tylko między swoimi, w rodzinie. Wstydziliśmy się tego bardziej niż potępienia ojca przez sąd i kary wygnania. – Rodzinna tajemnica... – powiedziałem. – Czy coś podobnego zdarzało się już wcześniej, w starszych pokoleniach? – Nie odpowiadaj, Marku! – ostrzegł Lukullus. – On nie ma prawa zadawać nam takich pytań. Marek skinął głową, ignorując uwagę brata. – Podobna rzecz przytrafiła się ojcu naszego ojca. Wczesna starość, przytępienie umysłu. Doszliśmy do wniosku, że to jakaś dziedziczna choroba, przekazywana z ojca na syna, coś w rodzaju uśpionego węża w duszy, który czeka do chwili, kiedy człowiek będzie w pełni sił i w kwiecie wieku, by uderzyć. – To wszystko domniemania! – warknął Lukullus. – Jest równie prawdopodobne, że ojca wyprowadziły z równowagi prześladowania, jakich nie szczędzili mu wrogowie, a nie jakaś wewnętrzna niedyspozycja. – Jak sam widzisz, Gordianusie, mój brat zawsze wolał odrzucać prawdę w tej sprawie – rzekł Marek. – Nie przyjął do wiadomości, że ojciec był chory, tak jak teraz neguje istnienie własnego problemu. – A jednak zgodził się spisać testament, kiedy go o to poprosiłeś – odrzekłem. – Teraz, zanim stan jego umysłu się pogorszy. Dla mnie jest to wskazówka, że twój brat zdaje sobie jednak, może podświadomie, sprawę z tego, co się z nim dzieje, choć głośno temu zaprzecza. Czy mam rację? Lukullus wbił we mnie gniewne spojrzenie, ale po chwili złagodniał. Po policzku spłynęła mu łza. – Wiodłem godne życie, Gordianusie. Służyłem Rzymowi najlepiej jak umiałem. Byłem szczodry dla przyjaciół, łaskawy dla wrogów. Bardzo kocham życie. Nareszcie będę miał potomka! Dlaczego w takiej chwili spotyka mnie taki haniebny los? Moje ciało jest wciąż silne i mogę przeżyć jeszcze wiele lat. Co się ze mną stanie, jeżeli postradam zmysły? Czy bogowie nie znają litości? Patrzyłem na niego i zadrżałem. Widziałem przed sobą człowieka otoczonego niewysłowionym luksusem, u szczytu kariery, podziwianego przez masy, umiłowanego przez przyjaciół – a przy tym tak dojmująco samotnego. Lukullus miał wszystko i nie miał niczego, bo jego przyszłość była przypieczętowana przez nieuchronną chorobę. – Bogowie ponoszą odpowiedzialność za wiele rzeczy – powiedziałem cicho. – Ale dopóki możesz, musisz walczyć ze swoimi urojeniami, zwłaszcza tymi, które niosą niebezpieczeństwo dla innych. Pokonaj tę obsesję na punkcie Motona, Lukullusie. Powiedz to na głos, aby Marek mógł cię słyszeć. Jego twarz zamieniła się w maskę z tragedii. Wewnętrzna walka, jaką toczył, była tak wielka, że wstrząsały nim dreszcze. Marek, otwarcie szlochając, schwycił go za ramię, by go uspokoić. – Moton... nie jest... Wariuszem. Tak, powiedziałem to! Każda cząstka mej duszy mi mówi, że to kłamstwo, ale powiem jeszcze raz: Moton nie jest Wariuszem! – Powiedz, że nie wyrządzisz mu krzywdy – szepnąłem. Lukullus zacisnął powieki, palce zwinęły mu się w pięści. – Nie wyrządzę mu krzywdy! Odwróciłem się i zostawiłem braci samych pod rozłożystą koroną drzewa zwanego „najcenniejszym ze wszystkich”. Miałem nadzieję, że obaj znajdą jakąś pociechę. Tak to się dla mnie skończyło. Jako jeden z nielicznych Rzymian miałem okazję skosztować egzotycznych czereśni i osobiście poznać Lucjusza Licyniusza Lukullusa, z którym nigdy później się nie spotkałem. Następne miesiące były szczytowym momentem życia człowieka, którego każdy niewtajemniczony musiał uważać za wybrańca bogów. Lukullus po trzech latach zabiegów doczekał się wreszcie triumfalnego wjazdu do Rzymu, jaki przysługuje największym wodzom za wielkie zwycięstwa (bez udziału buntownika Wariusza). Urodził mu się zdrowy syn, któremu nadał imię Marek i podobno bezwstydnie go rozpieszczał. Małżeństwo z Serwilią okazało się nie tak szczęśliwe; oskarżył ją w końcu o niewierność i rozwiódł się z nią. Nigdy się nie dowiedziałem, czy zarzut był słuszny, czy też wynikał z kolejnego urojenia jej męża. W tym czasie nastąpiły także inne zmiany, niektóre bardzo smutne. Rozmowa na temat Lukullusa była ostatnią, jaką prowadziłem z moim przyjacielem Lucjuszem Klaudiuszem, który pewnego jesiennego popołudnia zmarł nagle na serce. Ku memu zdumieniu rzeczywiście uczynił mnie spadkobiercą swojej wiejskiej posiadłości w Etrurii – wcale nie żartował owego letniego dnia, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. W tym samym czasie Cycero pokonał Katylinę i wygrał wybory na konsula, stając się „nowym człowiekiem” rzymskiej elity: jako pierwszy przedstawiciel swojego rodu osiągnął najwyższe stanowisko w republice. O mojej przeprowadzce na wieś i o tragicznych wydarzeniach za kadencji Cycerona opowiadałem już przy innej okazji. Zaczynała się epoka wielkich wstrząsów. Zagorzali republikanie, jak Kato i Cycero, desperacko szukali wsparcia u Lukullusa, który dzięki swemu wielkiemu prestiżowi i bogactwu mógłby się stać tamą na drodze rosnących ambicji wodzów w rodzaju Juliusza Cezara i Pompejusza. Lukullus nie spełnił ich oczekiwań; coraz bardziej wycofywał się z życia publicznego, oddając się przyjemnościom w odosobnieniu. Ludzie mówili, że stracił ambicję; domniemywano, że zepsuła go grecka filozofia i azjatyckie luksusy. Mało komu było wiadome, że stan jego umysłu pogarszał się w szybkim tempie, ponieważ obydwaj z Markiem robili wszystko, by jak najdłużej utrzymać to w tajemnicy. Kiedy umierał (kilka lat po naszym spotkaniu), był już bezradny jak niemowlę, całkowicie zdany na opiekę młodszego brata. Z jego śmiercią wiązała się fantastyczna plotka, jakoby zwiędło jedno z jego ulubionych drzew czereśniowych i Lukullus pozbawiony najbardziej pożądanego przysmaku stracił wolę życia. Lucjusz Licyniusz Lukullus zszedł ze sceny, ale lud rzymski dobrze pamiętał jego dni chwały i mocno przeżył wieść o jego śmierci. Urządzono wielkie igrzyska pogrzebowe z walkami gladiatorów i odtworzonymi z wielkim rozmachem scenami jego najsławniejszych zwycięstw. Podczas okresu oficjalnej żałoby jego ogrody zostały otwarte dla publiczności. Ja też przeciskałem się przez tłumy chętnych, by raz jeszcze nacieszyć się ich wspaniałością. Egzotyczne kwiaty wydały mi się jeszcze piękniejsze, a zieleń bujniejsza, niż zapamiętałem. Wysunąwszy się z głównego nurtu zwiedzających, trafiłem na odludną ścieżkę, gdzie zastałem ogrodnika przy pracy. Był na czworakach przy krzaku róż, wyrywając wokół niego chwasty. Słysząc, że nadchodzę, odwrócił się i spojrzał na mnie jednym okiem. Uśmiechnąłem się, poznając Motona. Myślę, że i on mnie rozpoznał, ale nic nie powiedział; wrócił do swego zajęcia, jakby mnie tam w ogóle nie było. Poszedłem dalej, ciesząc się upajającą wonią róż.