12958
Szczegóły |
Tytuł |
12958 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12958 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12958 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12958 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Vera Cowie - Los Szczęścia.
Przełożył Artur Gerard.
Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1996.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Tytuł oryginału FORTUNES.
Copyright (c) 1989 by Vera Cowie.
Redaktor Janina Wujkiewicz.
Ilustracja na okładce Robert Pawlicki.
Skład i łamanie Felberg.
For the Polish translation Copyright (c) 1996 by Artur Gerard.
For the Polish edition Copyright (c) 1996 by Wydawnictwo Da Capo.
Wydanie I.
ISBN 83-7157-050-3.
Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN.
Część Pierwsza.
O jedną więcej.
WRZESIEŃ.
Rozdział 1 .
Otwarcie wyznaczono na porę raczej dość późną, zmierzch nad Manhattanem zdążył się już zagęścić do prawdziwie nocnej ciemności, kiedy ostatnia limuzyna zakręciła od strony parku i ustawiła się na końcu długiego sznura samochodów, ciągnącego się wzdłuż ulicy Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej.
Początek tej kolumny wyznaczała widoczna z daleka wielka płócienna markiza w białe i czerwone pasy, rozciągnięta nad grubo tkanym czerwonym chodnikiem, wyłożonym od krawężnika aż do frontowych drzwi świeżo odnowionego pięknego domu, utrzymanego w stylu zeszłowiecznych miejskich rezydencji.
Tam właśnie zebrał się już spory tłumek ciekawskich, przyciągniętych widokiem pilnujących porządku policjantów na koniach, tłoczących się fotoreporterów, no a przede wszystkim szansą zobaczenia na własne oczy tych wszystkich sław i znakomitości, które właśnie wysiadały ze swych lśniących limuzyn.
Chóralne ochy i achy cichły i znów narastały, kiedy rozpoznawano kolejnych przybywających gości.
Był to wieczór otwarcia nowojorskiego oddziału Domu Aukcyjnego Despards.
W światowym rankingu firma ta sytuowała się na trzecim miejscu zaraz za sławnymi domami aukcyjnymi Sothebys i Christies i uparcie walczyła o to, by stać się numerem pierwszym.
Na aukcję wystawiano kolekcję dalekowschodniej porcelany ze zbiorów zmarłego przed rokiem Willarda Dextera.
Spodziewano się, że sprzedaż przyniesie minimum pięć milionów dolarów.
Sławy i znakomitości kroczyły po czerwonym chodniku do łagodnie wznoszących się stopni schodów głównego wejścia, skąd otwarte drzwi prowadziły wprost do lśniącego bielą i złotem, wspaniale odnowionego hallu - jednego z najsławniejszych i najwyżej cenionych wśród realizacji Stanforda Whitea.
Lokaj w pełnej liberii odbierał wytwornie rytowane, numerowane zaproszenia i z namaszczeniem przekazywał je uzbrojonemu strażnikowi, który sprawdzał ich zgodność z trzymaną w ręku listą.
W tym samym czasie zdalnie sterowana kamera wewnętrznej telewizji pokazywała zbliżenie twarzy znakomitości, a obsługa porównywała je z posiadanym zdjęciem.
Po potwierdzeniu tożsamości goście kierowali się w stronę wspaniałych wewnętrznych schodów; wiodły one na piętro, gdzie otwarte olbrzymie, ozdobnie rzeźbione i złocone dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do obszernego wnętrza, pełnego luster i jarzących się świateł.
Wchodzących witała niewysoka i drobna, bardzo elegancka i piękna kobieta w wytwornej sukni z czarnej satyny.
Uśmiechy i uściski dłoni, które rozdzielała, były precyzyjnie dozowane odpowiednio do wysokości sum, jakich wydania na aukcji można było się spodziewać od poszczególnych gości.
Pomieszczenie, w którym urządzono aukcję - od paru tygodni cały Nowy Jork tylko o niej mówił - było niegdyś salą balową.
Zachowano z niej dawną podłogę, a także podium dla orkiestry.
Jedna ze ścian składała się teraz niemal wyłącznie z okien, sięgających od podłogi do sufitu i wychodzących na widoczną w dole ulicę.
Część okien uchylono, aby do środka mogło dostać się powietrze ciepłej jesiennej nocy.
Przeciwległa ściana, pokryta lustrami, odbijała zgromadzony już tłum i zwielokrotniała jeszcze wrażenie niecodziennego tłoku.
Dwa zawieszone u sufitu żyrandole w kształcie gigantycznych tortów ślubnych - tyle że wykonanych z ciętego kryształu z Waterford -jarzyły się zalewającym salę blaskiem, pełnym niezliczonych odbić, wielopunktowych refleksów i tęczowych załamań.
Wszystkie kobiety pojawiły się w kreacjach sygnowanych przez Norella, Oscara de la Renta, Diora, Yvesa Saint Laurenta i Karla Lagerfelda, a kunsztowne fryzury i olśniewające klejnoty świadczyły, że ich właścicielki zdążyły odwiedzić zarówno salony fryzjerskie Kennetha, jak i skrytki bankowe, w których elegancki świat przechowuje na co dzień swoje kosztowności.
Mężczyźni od czasu do czasu dotykali wewnętrznych kieszeni swych wytwornych wieczorowych strojów, aby się upewnić, że zabrali ze sobą książeczki z czekami gotowymi do wypełnienia.
Powietrze było ciężkie od oszałamiającego zapachu perfum, w cenie co najmniej pięciuset dolarów za uncję, i od dymu niemal równie kosztownych cygar.
Ludzie przechadzali się, skupiali się w grupki i ponownie dzielili na dryfujące niezależnie jednostki i pary tylko po to, by po chwili znów przyłączyć się do jakiejś grupy.
Kobiety przyglądały się potencjalnym rywalkom, a te, których bogactwo można było nazwać dawnym, dyskretnie kręciły nosem na widok różnego rodzaju nowobogackich.
Inne, których specjalnością były słynne nazwiska, podejmowały grę w łączenie ich ze słynnymi twarzami.
Tych akurat nie brakowało.
Niektóre z kobiet żywo reagowały na widok modnego prezentera, najnowszego symbolu seksu w TV, który pojawił się pod ramię ze swą aktualną pierwszą flamą, albo wytrzeszczały oczy na żywą legendę, która potrafiła się utrzymać na szczycie hollywoodzkiej drabiny od - mój Boże, kto by pomyślał - 1940 roku.
Byli tam też politycy, finansiści, magnaci z Wall Street; można było dostrzec prawdziwego indyjskiego maharadżę i dwóch milionerów z Hongkongu, a także księcia Dimitrija Poliakowa i hrabiego Aleksieja Oniedina, którzy zaczynali tu niegdyś jako biali emigranci z Rosji, a obecnie byli amerykańskimi miliarderami, z których nieograniczonymi możliwościami musiał się liczyć każdy, kto chciałby z nimi rywalizować na aukcjach dalekowschodniej porcelany.
Zebrały się tu naprawdę duże pieniądze: był praktycznie każdy liczący się dealer ze Wschodniego Wybrzeża, wielu z Zachodniego, a do tego jeszcze niemało osób z Europy, które przyleciały specjalnie także po to, by na własne oczy przekonać się, jak firma Despards, ten najbardziej konserwatywny z domów aukcyjnych, poradzi sobie w tym pełnym blasku i blichtru domu wariatów, jakim z pewnością był oszalały na punkcie reklamy Nowy Jork.
Dwaj mężczyźni, którzy zatrzymali się w pobliżu wejścia, przyglądali się witającej gości kobiecie w czarnej sukni.
Nie było w tym nic dziwnego: mężczyźni zawsze przyglądali się Dominique du Vivier, gdziekolwiek się pojawiła.
- Zauważyłeś, jak wygląda?
Nawet jeśli uwzględnić tylko to, co nie jest ukryte pod tą czarną suknią, to nie jest mało...
- Jak mógłbym nie zauważyć!
I powiem ci, że z najwyższą przyjemnością nawiązałbym z tą damą jakąś entente cordiale.
- Za późno.
Już znalazł się ktoś, kto cię uprzedził, i myślę, że nietrudno ci będzie zgadnąć dlaczego.
Blaise Chandler może sobie być w jednej ósmej Szoszonem, ale cóż znaczy drobna domieszka indiańskiej krwi, jeśli się przy okazji jest kimś, kto któregoś dnia odziedziczy prawie jedną czwartą naszego narodowego dochodu?
- Na razie nikogo przy niej nie widzę.
- O, Blaise będzie tu z całą pewnością.
W końcu ta nowojorska aukcja to prawdziwe święto jego żony.
- A więc to prawda, że głównie ona nakłoniła starego Desparda do otwarcia filii także tutaj?
- Oczywiście.
Ona chce rządzić.
A Londyn od zawsze należał do starego.
Paryż w tym biznesie nie liczy się tak bardzo - w końcu wiesz, jak to jest w Galeries Drouot - a Hongkong i Monte Carlo są może prestiżowe, ale jednak zbyt małe.
Tak że dopiero właśnie to - mówiący kiwnięciem głowy wskazał na otaczające ich wspaniałości - może być tym, o co jej chodziło.
To wielki dzień Dominique du Vivier.
W dodatku udało się jej pozyskać kolekcję Willarda Dextera, a nie muszę ci mówić, że to wręcz policzek dla niejednego z wielkich dealerów.
- Więc jak jej się to udało?
- zapytał drugi mężczyzna.
Jego rozmówca zachichotał.
- Masz chyba oczy.
Sam widziałeś, co ona ma i tu, i tu...
Jeżeli Dominique du Vivier czegoś chce, to dostaje.
A jeśli pytasz, co robi, żeby to dostać, to powiem ci, że prawdopodobnie to, o czym wielu z nas śni podczas gorących nocy.
Kiwnął głową i spojrzał w stronę, gdzie bardzo wysoki mężczyzna o bardzo ciemnej karnacji pochylał się właśnie z wysokości swych blisko dwóch metrów, aby musnąć wargami policzek żony, której świetlista cera z delikatnym makijażem przypominała płatek rozkwitającej magnolii.
- Tak, właśnie przyszedł.
To jest Blaise Chandler.
Dominique to powitanie przyjęła z satysfakcją, tym większą, że zdawała sobie sprawę, jak uważnie jest obserwowana.
Spojrzenia mężczyzn były pełne pożądania, a kobiet - zazdrości.
- No i jak?
- zapytał Blaise z uśmiechem, pochylając się ku niej.
- Wreszcie nadszedł twój wieczór, uwieńczenie dwóch długich lat ciężkiej pracy.
Jesteś na szczycie.
- Obrócił się i popatrzył na tłum.
- I jak znajdujesz ten widok?
Ogromne oczy Dominique rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy spojrzała na męża.
- Ależ kochanie, jedyny widok tutaj to ja - powiedziała, mimo woli przechodząc na rodzimy francuski.
Wiedziała, że Blaisea to rozbawi.
I rzeczywiście roześmiał się, a jego białe zęby zabłysły jeszcze jaśniej w zestawieniu z ciemną indiańską cerą.
Tak, to był jej własny Indianin, jej sauvage Indien, jej największe życiowe osiągnięcie, przynajmniej do dzisiaj.
Ten wieczór miał być bowiem ukoronowaniem wszystkiego.
Król nie żyje, niech żyje królowa!
I nieprawda, że było to uwieńczenie dwóch lat ciężkiej pracy.
W rzeczywistości chodziło o pełnych dwanaście lat od dnia, kiedy Charles Despard poślubił jej matkę.
Dominique była wtedy osiemnastoletnią dziewczyną, która nie miała praktycznie nic poza niezłym wyglądem i nie pozbawioną zdolności głową.
Oczywiście pochodzenie z Faubourg też się cokolwiek liczyło.
Teraz była już nie tylko prawdziwą gwiazdą w świecie koneserów sztuki, cenionym ekspertem zarówno w dziedzinie własnej specjalizacji, jak i w obszarze zainteresowań jej ojczyma - to znaczy dalekowschodniej porcelany - ale też bystrą i zręczną kobietą interesu.
Kobietą, która świadomie i z pełną determinacją postanowiła, że zmieni dotychczasowy - stworzony przez jej ojczyma - image firmy Despards na inny, bardziej odpowiadający oczekiwaniom nowych czasów i nowego świata.
Jej zdaniem było to konieczne.
Londyn przestawał być jedynym i absolutnie dominującym centrum handlu dziełami sztuki, natomiast znaczenie Nowego Jorku rosło coraz bardziej.
Nie bez powodu zarówno firmy Sothebys, jak i Christies były tu tak znacząco reprezentowane.
Tam po prostu również to wiedzieli.
I to dlatego Dominique du Vivier tak właśnie zorganizowała tę aukcję: stroje wieczorowe, francuski szampan, przygrywająca orkiestra, specjalny katalog, który sam w sobie był dziełem sztuki, dorównującym sprzedawanej porcelanie, a do tego jeszcze wspaniałe jedzenie, które śmiało można by porównać z ambrozją.
Listę zaproszonych gości opracowała starannie i postarała się, aby usadowieni na sali stworzyli prawdziwe audytorium marzeń, a otrzymanie bądź nieotrzymanie zaproszenia było znaczącą kwestią towarzyską.
Potrafiła umieścić odpowiednio niedyskretne przecieki w mniej lub bardziej plotkarskich pismach, szepnąć to i owo właściwym ludziom, wzbudzić ciekawość i w rezultacie wytworzyć atmosferę gorączkowego zainteresowania, które nieustannie narastało.
A finałowym, choć zupełnie nieprzewidzianym, elementem tej jej precyzyjnej kampanii, który sprawił, że to wszystko tym bardziej stało się prawdziwie niezwykłym wydarzeniem -okazał się nagły zgon ojczyma, Charlesa Desparda, który zmarł na atak serca dwa dni przed planowanym otwarciem aukcji.
Dominique dotychczas walczyła o coś, czego, jej zdaniem, świat sztuki obecnie potrzebował: o blask i rozgłos, choć wtedy jeszcze nie goniła za tanią sensacją.
Teraz jednak, kiedy ta rzeczywiście sensacyjna śmierć nastąpiła akurat w takim momencie, postanowiła to bezlitośnie wykorzystać.
- Zamierzasz więc przeprowadzić aukcję tak, jak była zaplanowana?
- zapytał ją wtedy Blaise, a jego ściągnięte brwi wskazywały, że nie w pełni to akceptuje.
- Oczywiście.
- I jak chcesz to zrobić?
Przecież nie masz nikogo, kto mógłby poprowadzić ją w zastępstwie twojego ojczyma.
- Ja zajmę jego miejsce.
- Nie masz wystarczającego doświadczenia.
To nie to samo, co aukcja w Hongkongu czy Monte Carlo.
To jest Nowy Jork; jestem stąd i znam to miasto.
Tu ludzie domagają się rzeczy najlepszych z najlepszych.
I nie mają cienia litości dla tych, którzy im tego zapewnić nie potrafią.
- Właśnie dlatego!
- powiedziała Dominique.
- Kto blisko pięć lat walczył o to, żeby firma Despards otworzyła swój oddział także tutaj?
No kto?
To przecież ja przymilałam się, ugłaskiwałam i namawiałam, to ja przygotowywałam plany i projekty, opracowywałam szczegółowe kosztorysy, pozyskiwałam ludzi, nawiązywałam kontakty, szukałam tych, którzy w przyszłości mieli się stać naszymi klientami.
Nie obawiaj się, wiem, jacy to są ludzie, i wiem, ile trzeba trudu i umiejętności, żeby wszystko poszło z nimi jak trzeba.
I nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie miała pewności, że potrafię to robić, i to dobrze.
To w końcu ja opracowałam listę zaproszonych.
Znam wszystkich klientów, którzy mogą wziąć udział w licytacji, a oczywiście myślę o takim udziale, który będzie się liczył.
Zaprosiłam i Poliakowa, i Oniedina i wiem, że poradzę sobie z nimi.
To przecież mężczyźni...
Blaise patrzył na piękną twarz żony, która nawet w momencie podniecenia potrafiła zachowywać wyraz chłodnej wytworności i elegancji.
On sam wydawał się obojętny i zamknięty w sobie, jak zawsze, kiedy w rzeczywistości był gniewny czy nawet wściekły.
Niech to diabli!
- pomyślał.
Teraz, kiedy Charles Despard zmarł tak nagle i w tak nieodpowiednim momencie, nic już nie potrafi powstrzymać Dominique.
Na złamanie karku rzuci się natychmiast, żeby się znaleźć tam, gdzie, jej zdaniem, od dawna jest jej miejsce, to znaczy: w gronie zwycięzców.
Potrafiła - w każdym razie w większości przypadków - owinąć ojczyma wokół małego palca.
Blaise nie miał wątpliwości, że potwierdzi się to jeszcze raz, gdy dojdzie do ujawnienia treści testamentu.
Z całą pewnością stary Despard musiał zapisać jej to, co sam uważał za najważniejszą rzecz w swoim życiu - swój dom aukcyjny.
Za pięć minut miała się rozpocząć największa aukcja, jaką jego żona kiedykolwiek prowadziła, a co do testamentu, spodziewał się, iż w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin sam będzie mógł potwierdzić, że firma Despard et Fils jest obecnie własnością Dominique du Vivier.
Bo chociaż Dominique była pasierbicą Charlesa Desparda, a potem została żoną Blaisea Chandlera, zawsze była powszechnie znana pod nazwiskiem, z którym się urodziła.
Pod tym nazwiskiem stopniowo stawała się rozpoznawana i głośna.
Dziś też to nazwisko sprawiało, że sama niejako stanowiła prawo dla siebie.
Tylko ona miała dość odwagi i pewności siebie, żeby pojawić się na aukcji otwierającej działalność domu aukcyjnego Despards w Nowym Jorku w dwa dni po śmierci swego ojczyma.
I to pojawić się w sukni, która co prawda była czarna, ale stanowiła jedynie kawałek satyny zawieszony na dwóch cieniutkich ramiączkach.
Tkanina tak niedwuznacznie przylegała do każdej krzywizny i każdego zagłębienia, tak dalece ujawniała kształt jej aroganckich, wysokich piersi i okrągłość rysujących się podobnie wyraźnie pośladków, że dla każdego patrzącego musiało być oczywiste, iż dama w tej sukni jest prawie naga, choć w bardzo subtelny sposób jest też i poza tym wszystkim, i nawet ponad tym.
Dominique nie przejmowała się tym, co powiedzą ludzie; to wszystko było częścią jej legendy, podobnie jak była nią jej uroda.
Była bardzo drobna i miała niewiele ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu; w jakiś sposób przypominała laleczkę, elegancką i wytworną.
Włosy miała zawsze lśniące, niemal granatowo czarne, przycięte na wzór fryzury japońskich dzieci, z krótką grzywką i bokami opadającymi łukiem od kącików oczu aż do krawędzi dolnej szczęki.
Te włosy tworzyły owal obramowujący twarz, której widok zapierał dech w piersiach - drobne, idealne rysy wyrzeźbione w skórze tak delikatnej i przezroczystej jak najlepsza porcelana; oczy, równie wielkie i niebieskie jak ogromne szafiry, które ozdabiały jej uszy; rzęsy przywodzące na myśl wysokie podzwrotnikowe palmy, otaczające błękitne laguny.
Ciało Dominique było drobne, ale doskonałe w kształtach i budowie, a jawny i dojmujący seksapil porażał mężczyzn niemal natychmiast.
Tak czy inaczej zyskała sobie przydomek Pięknej Rosiczki, ponieważ mężczyzna, który niczym owad trafił w te słodkie ramiona-płatki, mógł się z nich wydostać tylko wyssany do cna.
Wyszła za Blaisea Chandlera przed dwoma laty.
Spotkali się na jakimś przyjęciu, wyjątkowo nudnym, przynajmniej dla niej.
Tam Blaise ją dostrzegł i natychmiast jej zapragnął.
Ich oczy spotkały się ponad stłoczonym jak zawsze tłumem gości; wpatrywali się w siebie żarliwie przez trwającą dwadzieścia sekund nieskończoność, a potem Dominique podeszła do pani domu, żeby się pożegnać.
Kiedy - w dwie minuty później - Blaise ruszył w jej ślady, okazało się, że Dominique siedziała w jego samochodzie i czekała na niego.
Już wtedy wiedział, że wpadł na dobre; czuł się przebity na wylot, obezwładniony, jakby zawieszony w nieustannym erotycznym oczekiwaniu.
Ale zdarzały się chwile, kiedy - bez emocji - zdawał sobie sprawę, że to pożądanie nie jest równoznaczne z uczuciem dla żony.
Teraz Dominique uśmiechnęła się, patrząc na jego twarz o skórze w odcieniu ciemnej miedzi, kpiąco zmarszczyła nos i w końcu zaczęła się śmiać, nieco gardłowo, jak to ona.
- Nie wiem, czy to kiedykolwiek zrozumiesz.
Najgłębszą istotą świata sztuki jest obsesja, ale przekonywać o tym ciebie to tyle, co tracić czas.
- Ja nie pragnę niczego na własność - powiedział Blaise.
- Z wyjątkiem ciebie, oczywiście!
- dodał szarmancko.
- Wydajesz wielkie pieniądze na konie.
- To co innego.
Konie jednak do czegoś służą.
A do czego służy kawałek porcelany, na który można się tylko gapić?
Wyciągnął rękę i zatrzymał przechodzącego z tacą kelnera, sięgając po kieliszek szampana.
Wziął tylko jeden - Dominique nigdy nie piła podczas pracy.
Teraz przyglądała się mężowi, jak próbuje smaku szampana i z aprobatą kiwa głową.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, jakby ostatecznie rezygnując z walki o coś, co i tak było spisane na straty.
Kiwnęła głową w stronę obsługi stojącej po obu stronach wejścia.
- Możecie już zamknąć - powiedziała.
- Jesteś pewna, że już nikt więcej nie przyjdzie?
- zapytał Blaise.
- Jeżeli przyjdzie, to nie zostanie wpuszczony.
Aukcja zaczyna się dokładnie o wpół do dziewiątej, więc i ja muszę już iść na moje miejsce prowadzącej -oznajmiła Dominique, a jej oczy były znów roześmiane i kpiące.
Odwróciła się i chciała już odejść, gdy Blaise zatrzymał ją, rzucając za nią pytanie: - Jaka jest zatem lekcja na dzień dzisiejszy?
Dominique zatrzymała się, odwróciła do niego twarz i przez chwilę patrzyła spod lekko przymrużonych rzęs.
Na jej kształtnych ustach pojawił się uśmieszek, który Blaise rozpoznał natychmiast.
- Kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma - powiedziała w końcu, po czym ruszyła w stronę swojego miejsca na podwyższeniu.
Tłum niemal automatycznie rozstępował się przed nią.
Kroczyła zawsze z najwyższą pewnością siebie, niezmiennie świadoma, że nie może napotkać sprzeciwu.
Ogromne drzwi powoli i uroczyście zamknęły się za nią.
Dominique bez śladu jakiegokolwiek wahania podeszła do pulpitu na wysokich, wytoczonych z drewna orzecha włoskiego nogach, oryginalnego i pięknego mebla, przywiezionego z Londynu specjalnie na okazję otwarcia nowojorskiego oddziału firmy, a wykonanego jeszcze w 1835 roku dla pradziadka samego Charlesa Desparda.
Pulpit na stronie frontowej ozdobiony był miedzianą płytą z wyrytym na niej napisem Despard et Cie i przez wiele lat służył kolejnym właścicielom firmy, w tym również ostatniemu.
Teraz za tym pulpitem stanęła Dominique.
W tej samej chwili dał się słyszeć dźwięk dzwonka, a zgromadzeni goście zaczęli pośpiesznie zajmować miejsca.
Na sali stało dwadzieścia rzędów wysokich, bogato złoconych krzeseł, po trzydzieści w każdym rzędzie, rozdzielonych tylko przejściem pośrodku.
Goście pospiesznie odstawiali kieliszki na podsuwane przez sprawnych kelnerów tace; reszta obsługi w tym czasie szybko i bezgłośnie zebrała także naczynia wcześniej pozostawione przez gości w różnych miejscach sali.
Dominique czekała, aż wszyscy zajmą miejsca.
Żarówki ogromnych żyrandoli przygasły i cała sala pogrążyła się w półmroku, tylko Dominique widoczna była w świetle punktowego reflektora.
Jaskrawe światło jeszcze bardziej podkreślało biel jej kształtnych ramion, kruczą czerń lśniących włosów i migotliwy błękit ogromnych szafirów w zdobiących jej uszy kolczykach.
Stała tak bez słowa, a sala z wolna cichła, otwarte już broszurki programów przestały szeleścić, każdy z gości zdążył usadowić się wygodnie.
Blaise stał niemal na samym końcu sali, w pobliżu drzwi, jako że jeszcze przed północą odlatywał do Londynu.
Patrzył na żonę i nie mógł nie przyznać, że zaaranżowała to wszystko znakomicie.
Nikt nie musiał jej uczyć sztuki uzyskiwania prawdziwie scenicznych efektów!
Dominique była drobna, a jednak w jakiś sposób panowała nad tą salą.
Ogromna czarna kurtyna z grubego aksamitu rozchyliła się za nią bezgłośnie, odsłaniając okrągły stół, również przykryty czarnym aksamitem i - podobnie jak sama Dominique - oświetlony punktowym reflektorem.
Poniżej pulpitu umieszczono długi stolik z dwoma rzędami telefonów, aby współpracownicy Dominique mogli odbierać zaoceaniczne oferty.
Po lewej stronie siedział jej pomocnik i sekretarz John Deakin, który od trzydziestu lat pracował dla Charlesa Desparda i był jego najbardziej zaufanym oficjalistą.
W głębi, niewidoczni dla publiczności, usytuowani byli pracownicy, którzy mieli wnosić poszczególne eksponaty i umieszczać je na odpowiednich stanowiskach przygotowanych do ekspozycji.
Dominique wciąż milczała i pozwalała napięciu narastać.
Czuła tę salę niczym pająk, który wychwytuje każde najmniejsze drgnienie w różnych punktach swojej sieci, a jednocześnie pozwala swym ofiarom wplątywać się coraz głębiej w pułapkę, z której już nie potrafią się wymknąć.
Dopiero kiedy była absolutnie pewna, że już całkowicie nad nimi panuje, uśmiechnęła się i pełną wdzięku, akcentowaną z cudzoziemska, choć składniowo nienaganną angielszczyzną powiedziała: - Wasze Wysokości, panie, panowie, witajcie w Domu Aukcyjnym Despards w Nowym Jorku!
Na widowni gościło dwóch przedstawicieli rodowej arystokracji: jeden z nich był angielskim hrabią ze wspaniałym, sięgającym daleko w przeszłość drzewem genealogicznym i nieporównanie bardziej mizernym majątkiem.
Nie mając własnych pieniędzy, ożenił się z bogatą Amerykanką i od pewnego czasu pracował dla Despardów jako swego rodzaju agent, donoszący szefom firmy o tym, co, kto i kiedy może mieć do sprzedania w liczących się rodzinach w Ameryce.
Drugim arystokratą był włoski książę, który z podobnych powodów robił dla firmy Despards dokładnie to samo, ale na terenie Europy.
Obaj byli obecni na sali przede wszystkim jako przynęta.
Dominique wiedziała, jak bardzo Amerykanie cenią rodowe tytuły, a w tym akurat przypadku oba były autentyczne.
- Dzisiejszy wieczór, proszę państwa - ciągnęła Dominique, a jej głos brzmiał spokojnie i pewnie - jest uwieńczeniem dwóch lat przygotowań i wytrwałego realizowania planów.
Naszym zamiarem było wprowadzenie Domu Aukcyjnego Despards na należne mu miejsce w Nowym Jorku.
Od dziś w Ameryce są już nie dwa, ale trzy wielkie domy aukcyjne.
W tym momencie - jak to zostało wcześniej ustalone - ktoś na sali zaczął klaskać i już po chwili cała sala przyłączyła się do aplauzu.
Dominique z wdziękiem skłoniła głowę i czekała, aż umilkną brawa.
- Jest więc rzeczą słuszną i właściwą, aby wspomnieć człowieka, któremu zawdzięczamy wprowadzenie firmy do Nowego Jorku i który, zaledwie dwa dni temu, odszedł od nas tak nagle i w tak tragicznych okolicznościach.
Myślę o naszym nieodżałowanym zmarłym, wielkim Charlesie Despardzie.
I znów - zgodnie z ustalonym planem - rozległa się burza oklasków.
- Charles Despard nie tylko był moim ojczymem - kontynuowała Dominique -ale także mentorem, nauczycielem i najlepszym przyjacielem.
Będzie mi go bardzo brakować, podobnie jak i nam wszystkim.
Jego pamięci zatem chciałabym zadedykować dzisiejszą aukcję, ten wieczór otwarcia najnowszego oddziału jego firmy, oddziału, który niewątpliwie już wkrótce stanie się największym.
Panie, panowie, złóżmy hołd Charlesowi Despardowi.
Nagle wszystkie światła zgasły na piętnaście sekund, a kiedy zapaliły się ponownie, sala westchnęła w nabożnym podziwie i zachwycie.
Na samym środku pokrytego czarnym aksamitem stołu pojawił się przedmiot tak niezwykłej urody, że nawet Blaise z uznaniem pokiwał głową.
- Panie i panowie, oto obiekt numer jeden!
- Głos Dominique zmienił się, można było w nim wyczuć pełne zachwytu podniecenie, opanowywane wprawdzie, ale tak intensywne, że u co wrażliwszych z pewnością musiało to wywoływać ekscytujące mrowienie i gęsią skórkę.
- Drodzy państwo, jest to coś tak wyjątkowego, że mimo iż wiele pięknych eksponatów oglądam na co dzień, mogę mówić o tym tylko z wielkim podziwem i zachwytem.
To rzeczywiście robiło wrażenie, trudno więc było się dziwić, że w tym momencie niemal cała widownia jak na komendę pochyliła się do przodu.
Blaise zdał sobie sprawę, że nawet on mimo woli zrobił krok w stronę podium.
- Oto wspaniały i dzisiaj już niezwykle rzadko spotykany półmisek, w kolorze bieli i czerwieni, ze szkliwioną dekoracją z brązu, intensywną i ciemną przy brzegach, a rozjaśniającą się pośrodku naczynia.
Całość pokryta jest półprzejrzystym mlecznobiałym szkliwem, ukształtowanym w rozległe nieregularne powierzchnie, między którymi można dostrzec drobne fragmenty porcelany nieglazurowanej, zwłaszcza przy górnej krawędzi.
Doskonałość polewy jest wyjątkowa, gdyż, jak państwo wiedzą, tak wczesne okazy rzadko uzyskiwały przy wypalaniu oczekiwany kolor i odcień.
W tym przypadku udało się to znakomicie.
Naczynie jest w idealnym stanie, nie ma na nim najmniejszego pęknięcia, zadrapania czy choćby plamki.
W cenę sprzedawanego przedmiotu wchodzi również specjalnie wykonana kaseta do przechowywania go.
Półmisek pochodzi prawdopodobnie z drugiej połowy czternastego wieku.
Byłabym skłonna oznaczyć go jako porcelanę Yuan, z roku około 1350.
Znany jest dotąd tylko jeden podobny półmisek, który znajduje się w zbiorach Ermitażu w Sankt Petersburgu.
Cenę wywoławczą ustaliliśmy na sto tysięcy dolarów...
Ze swego miejsca na samym końcu sali Blaise nie mógł widzieć licytacji i licytujących, słyszał tylko głos Dominique.
Nie można było w nim wychwycić żadnych objawów podniecenia, gdy oferowane sumy zaczęły rosnąć stopniowo, a potem wręcz skokowo.
Coraz częściej dawały się słyszeć pomruki, okrzyki, czasami nawet krótkotrwałe oklaski, gdy cena zaczęła zbliżać się do pięciuset tysięcy dolarów.
Głos Dominique był nadal spokojny i opanowany i tylko jej oczy przesuwały się od jednego nabywcy, siedzącego na wprost niej, do drugiego, który był po drugiej stronie, tuż za środkowym przejściem.
Obaj mieli miejsca w pierwszych rzędach, jak przystało na prawdziwie liczących się graczy.
Byli to wspomniani przez Dominique książę Dimitrij Poliakow i hrabia Aleksander Oniedin.
Blaise przypomniał sobie, co Dominique mówiła o ich zaciekłej rywalizacji o tytuł właściciela "najbardziej liczącej się kolekcji świata".
- ...pięćset tysięcy dolarów...
Pięćset pięćdziesiąt tysięcy...
mamy pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, widzę więcej...
Sześćset tysięcy dolarów, książę Poliakow, kto przebije tę ofertę...
sześćset pięćdziesiąt tysięcy.
Sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów w środku pierwszego rzędu...
sześćset pięćdziesiąt tysięcy...
- Dominique zrobiła niedostrzegalną pauzę, a następnie, jak gdyby zdając sobie sprawę, że książę nie podniesie już stawki, zamknęła licytację uderzeniem ozdobnego młotka.
Odgłos tego uderzenia miał w sobie coś z ostateczności wyroków losu.
- Kupił hrabia Oniedin za sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Rozległa się burza oklasków.
Blaise zdał sobie sprawę, że sam mimo woli wstrzymał oddech, a jego serce biło mocniej niż zwykle.
Chryste Panie!
- pomyślał.
Prawie trzy czwarte miliona dolarów za kawałek porcelany!
Dominique odczekała, aż szmer na sali przycichnie, a następnie dała znak i światła ponownie przygasły.
Kiedy znów się zapaliły, na czarnym aksamicie stało sześć wspaniałych białoniebieskich kielichów, z których każdy wydawał się w doskonały sposób wyważony w kształcie i kolorystyce, a zachwycająca linia tych smukłych naczyń wręcz domagała się, by stęsknione palce znawców mogły ich dotknąć i przesunąć się po tych powierzchniach.
- Sześć białoniebieskich kielichów z epoki Ming - oznajmiła Dominique.
-Każdy z nich ma około jedenastu centymetrów wysokości i widnieją na nim znaki Hsuan Te z tej właśnie epoki.
Każdy też przechowywany jest w specjalnej kasecie.
Wszystkie są w doskonałym stanie i nie mają śladów jakichkolwiek zadrapań czy uszkodzeń.
Jak zapewne państwu wiadomo, zmarły właściciel kolekcji, Willard Dexter, był wręcz obsesyjnie wrażliwy na punkcie najwyższej jakości okazów, zebranych w jego kolekcji; gromadził w niej tylko rzeczy absolutnie doskonałe.
Zacznę od ceny wywoławczej ustalonej na sześćset tysięcy dolarów...
już siedemset tysięcy dolarów, dziękuję, hrabio Oniedin...
A więc ona miała rację!
Jak zwykle zresztą, pomyślał Blaise, czując, jak fala podniecenia przebiega przez salę, niczym po jakimś gigantycznym zastrzyku adrenaliny.
Oni naprawdę gotowi są rzucić się na siebie, przegryzać gardła i krwawić milionami...
- ...usłyszałam milion dolarów...
pan w pierwszym rzędzie daje milion...
I oferta od klienta zza oceanu: milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy...
- Jedna z młodych kobiet odbierających telefony zapisała to na karteczce, którą kilkunastoletni goniec natychmiast podał Dominique.
- Następna oferta wynosi półtora miliona dolarów.
Wciąż półtora miliona...
i jeszcze dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
A więc milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów...
Dwa miliony dolarów!
Przez salę przebiegła następna fala już niemal chorobliwego podniecenia.
Będzie więcej niż dwa miliony dolarów, pomyślał znów Blaise.
To doprawdy niewiarygodne.
- ...mamy zatem dwa miliony pięćset tysięcy...
i za dwa miliony pięćset tysięcy dolarów...
- znów rozległo się uderzenie młotka kończące licytację - ...kupił książę Poliakow.
Po tym wszystkim Dominique chyba uznała, że nadmiernie rozbudzone emocje należy cokolwiek wyciszyć.
W każdym razie światła na widowni rozjaśniły się nieco i znów pojawili się kelnerzy z tacami zastawionymi kielichami z szampanem.
Blaise intensywnie przyglądał się żonie.
Tak jak się tego spodziewał, poczuła jego wzrok, uniosła głowę i spojrzała na niego.
Blaise trzymał w górze obie ręce złączone ze sobą, tak jak to czynią bokserzy po zwycięskiej walce.
Dominique rozpoznała znaczenie gestu i lekko się uśmiechnęła.
Oczywiście, powinienem był to wiedzieć od początku, pomyślał.
Kiedy Dominique zapowiadała, że coś zrobi, można być pewnym, że tak właśnie będzie.
W dodatku tym razem naprawdę długo i ciężko nad tym pracowała; wytrwale nakłaniała Charlesa Desparda do otwarcia oddziału firmy w Nowym Jorku, urabiała go wciąż i namawiała, aby zaryzykował wejście na Manhattan, mimo że to posunięcie musiało pociągnąć za sobą straszne koszty.
A ryzyko było ogromne, bo przecież w Nowym Jorku trwale i pewnie funkcjonowały już dwa domy aukcyjne o światowej renomie.
Poza tym Charles lubił Londyn.
Firma Despards istniała tam od stuleci, miała w tym mieście liczących się stałych klientów, dla których potrafiła być niejako familijnym reprezentantem ich interesów na wszelkich aukcjach, mniej więcej tak, jak inne, równie stare firmy zajmowały się reprezentowaniem wszelkich interesów prawnych.
Charles Despard nie miał zaufania do nowoczesnego modelu domów aukcyjnych, jego zdaniem pełnego blichtru i fałszywego hollywoodzkiego blasku - a taki właśnie model na Nowy Jork proponowała Dominique.
Tymczasem Charles nigdy nie czuł się kupcem od licytacji, który usiłuje być dżentelmenem; przeciwnie - był dżentelmenem, który z własnego upodobania zajmował się aukcjami dzieł sztuki.
I potrafił to robić cholernie dobrze.
Jego nazwisko kojarzono z dalekowschodnią porcelaną.
Charles Despard wiele lat temu nieomal zmonopolizował tę dziedzinę i ciągle uzyskiwał najwyższe ceny pośród wszystkich konkurentów.
Jego oko było przysłowiowo bezbłędne, a wyróżniał się też rozległą wiedzą i doskonałym smakiem, nie mówiąc już o prawdziwej miłości do tego, co robił.
I w tym właśnie miejscu ostatecznie rozchodziły się drogi Charlesa Desparda i jego pasierbicy.
Charles tkwił w tym, ponieważ kochał swój zawód; Dominique zajmowała się tym dlatego, że kochała pieniądze.
To właśnie Dominique wprowadziła do praktyki firmy pomysł wykorzystywania w charakterze "agentów" różnych będących w potrzebie członków utytułowanych rodzin.
Charles oczywiście zawsze był zdania, że porządnie wykonana ekspertyza jest znacznie istotniejsza od badania almanachu gotajskiego.
To również Dominique wprowadziła zwyczaj przegłosowywania wątpliwych rozstrzygnięć wbrew jednoosobowym dotychczas decyzjom Charlesa; skutecznie przeciwstawiała się też jego stałej niechęci do współpracy z co bardziej snobistycznymi nowoczesnymi dealerami.
Nalegała na otwieranie oddziałów firmy również w weekendy, wprowadziła specjalny dział zapisów dla kupujących i zrealizowała jeszcze kilkanaście innych nowych pomysłów, które w rezultacie przynosiły większe dochody.
Posunęła się nawet do tego, że zaproponowała ogłaszanie się w mediach i kampanię reklamową, zorganizowaną przez nowoczesną agencję, ale Charles kategorycznie sprzeciwił się wprowadzaniu do jego firmy czegoś podobnego.
"Despards jest sam dla siebie reklamą", powiedział i nic na świecie nie było w stanie zachwiać jego przekonania.
Podobnie nie zamierzał rozstać się z Despards Downtown, małym filialnym sklepikiem ze starego śródmieścia, nieefektownie upchniętym w głębi uliczki Kensington, gdzie wciąż jeszcze - ku nie ukrywanej i graniczącej z niesmakiem niechęci Dominique - sprzedawano głównie tanie rzeczy.
To Dominique zorganizowała stałe prezentacje firmy w telewizji i sama je prowadziła, gdyż Charles wzdragałby się nawet na samą myśl o tym.
Dominique miała przed sobą tylko jeden cel - powiększenie przypadającej na firmę Despards części rynku, w chwili obecnej sytuującej ich co prawda tylko o jakieś cztery punkty za Christies, ale wciąż znacznie poniżej wiodącej tu zdecydowanie firmy Sothebys.
W zeszłym roku obroty domu aukcyjnego Despards przekroczyły trzysta milionów dolarów, o dwadzieścia pięć milionów więcej niż w poprzednim.
Na rok bieżący Dominique przewidywała siedemnastoprocentowy wzrost i jeżeli ta aukcja miała tu być istotnym wkładem, to można było mieć pewność, że wyciągnie z niej tyle, ile tylko będzie możliwe.
A potem, jeśli zdecyduje się przekształcić firmę w spółkę akcyjną i wejść z nią na giełdę - Dominique dotychczas ledwie od czasu do czasu ostrożnie o tym wspominała, z czego wynikało, że wciąż jeszcze się nad tym zastanawia - to z całą pewnością także i na tym niemało zarobi.
Tak to z nią jest, pomyślał Blaise, gdy światła na widowni ponownie przygasły.
Dominique przez lata pracowała na tę jedną chwilę.
Miała instynkt i była ambitna.
A przede wszystkim potrafiła się szybko uczyć.
Trzeba zresztą powiedzieć, że w osobie Charlesa Desparda znalazła nauczyciela prawdziwie doskonałego.
Wystarczyło spojrzeć, jak teraz prowadziła tę dotąd najważniejszą dla niej aukcję, w dodatku przygotowaną w tak krótkim terminie i w tak szczególnych okolicznościach.
Blaise rozpoznawał na sali wiele osób, które znał bądź osobiście, bądź też przez swoją babkę, która oczywiście musiała znać ich wszystkich.
To, że aż tak wiele z tych osób przyszło tu osobiście zamiast delegować swych zaufanych dealerów, świadczyło o tym, jak wiele już znaczyła jego żona i jak wielki był jej wpływ na nich wszystkich.
Dowodem mógł być również specjalnie wydany przez nią katalog, za który w dodatku kazała płacić - co, zdaniem niektórych, było już jawną bezczelnością - a który, jak się okazało, rozszedł się na wiele tygodni przed dniem otwarcia.
To też dowodziło, że jednak była to aukcja roku.
Tam gdzie możni i najbogatsi zbierali się, aby zawiesić karteczki ze swą ceną na rzeczach bezcennych, gromadzili się oczywiście również i tacy, którzy mogli się tylko przyglądać.
Ale ci byli tym bardziej wszystkiego ciekawi i trudno się było dziwić ich przeciągłym achom i ochom.
Tego wieczoru było tu więcej pieniędzy i więcej znakomitości niż na jakimkolwiek wielkim balu.
Na przykład coś takiego jak teraz...
Światła rozjaśniały się bardzo powoli, teatralnie zwiększając napięcie.
Z ciemności wyłoniło się egzotyczne naczynie w kształcie czary, a na widowni rozległo się zbiorowe westchnienie zachwytu.
Ona teraz ma ich w garści, pomyślał Blaise.
To, że w ogóle potrafiła ich poruszyć po ledwie dwóch sprzedanych eksponatach, już było niezwykłe; ale jej suwerenne panowanie nad widownią, to, w co potrafiła w tym czasie przekształcić całe to zgromadzenie ludzi przemyślnie wyrachowanych, doświadczonych w grach tego świata i nawykłych do postawy bezpiecznej wyższości, gwarantowanej im przez ich pieniądze - to było coś znacznie trudniejszego.
Ci wszyscy pełni pychy ludzie niespodziewanie zmienili się w pokornych wyznawców, gotowych czcić zbudowany przez nią ołtarz, przy którym pełniła rolę kapłanki.
A to świadczyło niezbicie, że Dominique istotnie była tu na swoim miejscu.
Tu, gdzie zawsze chciała być, to znaczy na szczycie największego stosu pieniędzy.
- Panie i panowie, obiekt numer trzy to ta wspaniała czara do wina, pochodząca z początków epoki Ming, ozdobiona unoszącymi się w powietrzu smokami i postaciami Nieśmiertelnych.
Proszę zwrócić uwagę na wyraźnie wielowarstwowe nakładanie kobaltu.
Czara oznaczona jest sygnaturą z czasów panowania cesarza Cheng Hua.
Dwaj asystenci z wielką ostrożnością unieśli ogromną czarę i przekręcili ją tak, by widownia mogła zobaczyć umieszczone na spodzie chińskie napisy.
- Jeden z tych znaków jest osobistym monogramem cesarza.
Dzieło skończenie doskonałe, nie skażone nawet najdrobniejszą rysą.
Dominique przez chwilę pozwoliła widowni przyglądać się i napawać urodą demonstrowanego przedmiotu, aby w chwilę potem przywołać ich do rzeczywistości.
- Zaczniemy licytację od sumy dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów - powiedziała bardzo rzeczowo i powściągliwie.
Licytacja stawała się coraz gorętsza, ale Dominique zachowywała chłodny spokój.
W rezultacie już po kilku minutach mogła ogłosić: - Milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów...
Półtora miliona, pan Aleksander, dziękujemy panu!
I jeszcze ćwierć miliona, razem milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów...
Dwa miliony!
Proszę państwa, mamy dwa miliony dolarów...
Nigdy jeszcze dotąd na żadnej aukcji nie zapłacono więcej niż milion dolarów za pojedynczą sztukę chińskiej porcelany.
Tak więc Despards nie tylko zdobywał nowe obszary działania ale i ustanawiał nowe rekordy.
Charles z pewnością byłby z tego dumny, pomyślał z żalem Blaise.
To od niego Dominique nauczyła się sztuki prowadzenia wielkich licytacji.
Sztuki trudnej, wymagającej wielkiej delikatności i precyzji.
Teraz umiejętnie prowadziła zgromadzonych - jak zwierzęta na rzeź - a oni szli za nią ślepo.
Ale w końcu, pomyślał Blaise, czegóż nie zrobi praktycznie każdy mężczyzna, gdy chce tego Dominique du Vivier?
Spojrzał na zegarek.
Naprawdę była już najwyższa pora, żeby wyjść.
Przed wyjazdem miał jeszcze odwieźć teściową, która przez cały dzień przyjmowała kondolencyjne wizyty w związku ze śmiercią męża.
Zaraz potem musiał lecieć do Londynu, gdzie umówiony był z prawnikami firmy Finch, Frenchman & Finch w sprawach dotyczących testamentu Charlesa Desparda.
Powinien był wyjść, ale ze zdumieniem stwierdził, że naprawdę trudno mu się oderwać od tego, co się tu działo.
Zazwyczaj wszelkie aukcje ani go ziębiły, ani grzały.
Nie miał instynktu zdobywania ani potrzeby posiadania; raz tylko zdarzyło mu się pragnąć czegoś aż do bólu, ale to było wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył swą przyszłą żonę.
Poza tym Blaise nigdy nie przepadał za przebywaniem w zamkniętych pomieszczeniach, był człowiekiem otwartych przestrzeni.
Z upodobaniem jeździł konno, polował, łowił ryby i pilotował własny samolot.
Natomiast Dominique po prostu nie znosiła sportów i wzdragała się na myśl o tych otwartych przestrzeniach, które jego tak zachwycały.
O wyprawie z nią w Góry Skaliste czy do Kolorado nie mogło być nawet mowy.
Nigdy też nie była na ranczu, gdzie od kilku lat większość czasu spędzała babka Blaisea.
Postanowił, że jednak zostanie i obejrzy jeszcze jedną licytację.
I tak zdąży zabrać teściową, zawieźć ją do domu i zjawić się na czas u siebie, w budynku zwanym wieżowcem Chandlera, skąd helikopter miał zawieźć go na lotnisko Kennedyego.
Mógł więc chwilę zostać i przyglądać się temu, co się będzie działo.
- Panie i panowie, obiekt czwarty to niezwykle piękna figurka z późnej epoki Ming, przedstawiająca Shou Lao, boga długowieczności.
Chińska legenda głosi, że każdy, kto będzie miał tę figurkę, dożyje sędziwego wieku.
Jej ostatni właściciel, pan Willard Dexter zmarł, jak państwu wiadomo, w wieku lat osiemdziesięciu siedmiu.
Dał się słyszeć szmer rozbawienia, a Dominique mówiła dalej: - Jak łatwo zauważyć, figurka została wykonana z porcelany, a nie ze zwyczajnej gliny, i prawdopodobnie przeznaczona była dla jakiegoś dostojnika lub kapłana.
Proszę zwrócić uwagę na ciemnoniebieską polewę, która tak pięknie kontrastuje z wiernie oddanym umaszczeniem sierści jelenia, na którym siedzi bóg Shou Lao.
Jeleń zresztą również jest symbolem długowieczności.
Zaczniemy licytację od pięćdziesięciu tysięcy dolarów...
mamy sześćdziesiąt.
, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt...
dziewięćdziesiąt.
Już sto tysięcy dolarów...
dwieście tysięcy.
Kto da więcej?...
Trzysta tysięcy dolarów.
Trzysta tysięcy i...?
- Dominique czekała z młotkiem w dłoni, jej brwi uniosły się niczym podwójny znak zapytania.
Przez cały czas prowadziła ich bardzo delikatnie, ale niezwykle sprawnie, rzucając ostatnim licytującym się na zmianę rywalom to miły uśmiech, to pytające spojrzenie, to znów odpowiednie, szczególnie ciepło wypowiedziane słowo.
Teraz jednak zdawała już sobie sprawę, że żaden z nich nie ma ochoty podwyższać zaoferowanej sumy, toteż skończyła szybko i efektownie.
Uderzenie młotka co poniektórym kobietom zaparło dech w piersiach, tak bardzo wciągnęły się w dramaturgię tego przedstawienia.
- Kupił hrabia Oniedin za trzysta tysięcy dolarów.
A więc chyba rzeczywiście osiągnie te zaplanowane przez nią wcześniej dziesięć milionów dolarów, pomyślał Blaise rozdzierany sprzecznymi uczuciami podziwu i irytacji jednocześnie.
Po cichu przypuszczał, że tym razem Dominique sięgnęła za wysoko, że przejawiła nadmierną pewność siebie.
A przecież powinien był wiedzieć, że tak nie będzie.
Dominique po prostu nie popełniała błędów.
Za dużo czasu i wysiłku włożyła w przygotowanie tego wszystkiego, żeby teraz pozwalać sobie na błędy.
Blaise sięgnął po następny kieliszek szampana który znów roznoszono na sali.
Przypomniał sobie, że mimo woli zmarszczył brwi, kiedy pokazała mu wyliczony koszt tego inauguracyjnego wieczora Teraz okazywało się, że wydatek zwróci się co najmniej dziesięciokrotnie.
Nie mówiąc już o tym, że otwierany w ten sposób nowojorski oddział domu aukcyjnego Despards zyskiwał przy okazji reklamę, wartą jeszcze większych pieniędzy.
Przecież jutro o tym wieczorze będzie mówiło całe miasto.
Kolejnymi licytowanymi przedmiotami, oznaczonymi odpowiednio numerami od piątego do siódmego, były: kolekcja porcelanowych figurek zwierząt, pochodząca z okresu Kang Hsi; okrągła szkatułka na kosmetyki w kształcie rozwijającego się pąka brzoskwini i - na koniec - pochodzący z epoki Ming biało-niebieski porcelanowy słój na złowione ryby.
Za każdym razem licytacja była zaciekła i ostra, a głównym rywalem pomrukujących "rosyjskich niedźwiedzi" był tym razem pewien południowoamerykański - obecnie - milioner, którego fortuna miała swe korzenie chyba jeszcze w państwie hitlerowskim.
Blaise znów spojrzał na zegarek.
Naprawdę powinien był już iść, ale okazało się, że napięcie na sali całkiem niespodziewanie wzrosło jeszcze bardziej.
Blaise nie wziął dla siebie katalogu i teraz zaczynał tego żałować.
Jednak już po chwili światła na podwyższeniu znów się zapaliły; Blaise zobaczył, co tym razem stanowiło obiekt licytacji i już wiedział, że musi jeszcze zostać.
Tak, to było to, co Dominique uważała za clou całej kolekcji.
Wspaniały biało-niebieski dzban - po chińsku zwany zhi hu - z wczesnych lat epoki Ming, ozdobiony rysunkami tradycyjnie przedstawionych kwiatów: peonii, kamelii, gardenii, lotosów, chryzantem i hibiskusów.
Dzban miał trzydzieści trzy centymetry wysokości i był szczególnie wysoko ceniony z racji wyjątkowo wyraźnego wielowarstwowego nakładania się barwnika i glazury, tak typowego dla porcelany z Hsuan Tej, tu i ówdzie utleniony kobalt przebijał przez warstwę szkliwa w miejscach, gdzie zdobiący dzban artysta nabrał zbyt wiele farby na pędzel.
Dominique rozpoczęła licytację od dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Obaj Rosjanie włączyli się natychmiast, przebijając się wzajemnie.
Wiadomo było, że rzeczy z wczesnych lat epoki Ming obaj cenią najwyżej, przedkładając je nad wszelką inną chińską porcelanę.
A w dodatku na świecie znane były zaledwie cztery podobne dzbany.
Wystarczyła minuta, żeby cena podniosła się do miliona dolarów; po trzydziestu sekundach już przekroczyła dwa miliony, a rywale licytowali się teraz podnosząc cenę za każdym razem o ćwierć miliona.
Cała widownia drżała z napięcia obserwując, jak dwaj mężczyźni ledwie dostrzegalnym przymrużeniem powieki czy wręcz tylko wyrazistym spojrzeniem kolejno podnosili stawkę.
Obaj siedzieli ostentacyjnie niewzruszeni, z twarzami wychylonymi sponad trzymanych w dłoniach katalogów.
Tylko to, że te dłonie zdawały się ściskać okładki nazbyt mocno, zdradzało ich wewnętrzne napięcie.
- ...k