12952

Szczegóły
Tytuł 12952
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12952 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12952 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12952 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Samuel R. Delany Opaść Na Gomorę Przełożyła Dorota Lutecka ... I opadliśmy w Paryżu: Gdzie ścigaliśmy się po Rue de Medicis, Bo, Lou i Muse za parkanem, Kelly i ja na zewnątrz, wykrzywiając się przez sztachety, hałasując, rycząc w Ogrodzie Luksemburskim o drugiej nad ranem. Potem wspięliśmy się na drugą stronę i tak aż do placu przed Saint Sulpice, gdzie Bo próbował wepchnąć mnie do fontanny. A wtedy właśnie Kelly zauważył, co się wokół nas dzieje, chwycił pokrywę kosza na śmieci i wbiegł do pisuaru łomocząc o ściany. Pięciu facetów pierzchnęło na zewnątrz; nawet duży pisuar mieści tylko czterech. Młody, bardzo jasny blondyn położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się. – Nie sądzisz kosmolu, że wy... powinniście odejść? Popatrzyłem na jego rękę na tle mego niebieskiego munduru. – Est-ce que tu es un zekst? Uniósł brwi, potem potrząsnął głową. – Une zekst – poprawił. – Nie. Nie jestem. Tym gorzej dla mnie. Wyglądasz, jakbyś kiedyś był mężczyzną. Ale teraz... – uśmiechnął się. – Teraz nic mi do ciebie. Policja – skinął głową ku drugiej stronie ulicy, gdzie dopiero teraz zauważyłem żandarmów. – Nie ruszają nas. Wy jednak jesteście obcy... Ale Muse wrzeszczał już: – No, chodźcie! Zbieramy się stąd, co? – I odeszliśmy. I wznieśliśmy się znowu. I opadliśmy w Houston: – Psiakrew! – powiedział Muse. – Wieża Kontroli Lotów Gemini; to znaczy tutaj się to wszystko zaczęło? Zbierajmy się stąd, błagam! Więc pojechaliśmy autobusem przez Pasadenę, potem jednotorówką do Galveston i chcieliśmy jechać nią dalej, aż nad Zatokę, ale Lou znalazł parkę z furgonetką... – Z chęcią was podwiozę, kosmole. Wy, ludzie tam w górze, na planetach i takich tam, robicie dobrą robotę dla rządu. ... która jechała na południe, oni i dziecko, więc przewieźliśmy się na pace dwieście pięćdziesiąt mil, przez słońce i wiatr. – Słuchaj, może to zeksty? – zapytał Lou szturchając mnie łokciem. – Zakład, że to zeksty. Teraz tylko czekają na nasz znak. – A, przestań. To tylko para głupich, miłych, wiejskich dzieciaków. – Ale to i tak mogą być zeksty! – Nie ufasz nikomu, co? – Nie ufam. I w końcu znowu autobus, który trząsł nami przez Brownsville i wzdłuż granicy do Matamoros, gdzie stoczyliśmy się po schodkach w kurz i spłowiały wieczór pełen Meksykanów, kurczaków i poławiaczy krewetek znad Zatoki Teksaskiej, którzy cuchnęli najbardziej, a my krzyczeliśmy najgłośniej. Czterdzieści trzy kurwy – policzyłem je – łaziły za poławiaczami, a gdy rozbijaliśmy dwa okna na przystanku, wszyscy się śmieli. Poławiacze powiedzieli nam, że nie kupią nam nic do żarcia, ale mogą nas upić, jeśli chcemy, bo takie są obyczaje poławiaczy krewetek. Ale my wyliśmy i rozbiliśmy jeszcze jedno okno. Potem, gdy śpiewając leżałem na plecach na stopniach urzędu pocztowego, kobieta o ciemnych wargach skłoniła się nade mną i położyła mi ręce na policzkach. – Jesteś słodziutki – jej zmierzwione włosy opadły w dół. – Ale chłopaki stoją wokół i gapią się na was. A to zabiera czas. Przykre, ale ich czas to nasz pieniądz. Nie sądzisz, kosmolu, że wy... powinniście odejść? Schwyciłem ją za przegub. – Usted! – wyszeptałem. – Usted es una zeksta? – Zeksto en espanol – uśmiechnęła się i pogłaskała moją odznakę w kształcie słońca zwisającą na sprzączce u pasa. – Wybacz. Ale nic twojego... nie może mi się przydać. To niedobrze, bo wygląda, że kiedyś byłeś kobietą. A ja lubię też kobiety... Stoczyłem się z ganku. – Czy to brona czy to brona? – krzyczał Muse. – No już! Chodźmy! Udało nam się jakoś dostać do Houston przed świtem. I wznieśliśmy się. I opadliśmy w Istambule. Tego ranka padało w Istambule. W kantynie piliśmy herbatę z gruszkowatych szklanek i popatrywaliśmy przez Bosfor. Przed rozgorączkowanym miastem Wyspy Książęce leżały jak kupy śmiecia. – Kto wie, gdzie można ich znaleźć w tym mieście? – zapytał Kelly. – Nie wybierzemy się razem? – chciał wiedzieć Muse. – Myślałem, że wybierzemy się razem. – Zatrzymali mi książeczkę czekową w biurze płatnika – wyjaśnił Kelly. – Jestem bez grosza. Myślę, że płatnik ma coś do mnie – wzruszył ramionami. – Nie mam specjalnej ochoty, ale muszę ustrzelić jakiegoś nadzianego zeksta i zaprzyjaźnić się z nim – popił herbatę i w t e d y zauważył, że zapadło ciężkie milczenie. – No, co wy? Co się tak na mnie gapicie, jakbym pogruchotał wszystkie kości w waszych troskliwie hodowanych od pokwitania ciałach. Hej, ty! – to do mnie. – Nie wywalaj na mnie gał jak świętoszko waty bałwan, jakbyś nigdy nie poszedł z zekstem! Zaczęło się. – Nie wywalam gał – powiedziałem i ogarnęła mnie zimna wściekłość. Tęsknota, stara tęsknota. Bo zaśmiał się, żeby rozładować napięcie. – Wiecie, gdy ostatnio byłem w Istambule – to było rok przedtem, nim wstąpiłem do jednostki – to pamiętam, że szliśmy z Placu Taksim aż do Istiqlal. Za tanimi kinami znaleźliśmy mały pasaż, pełen kwiatów. Przed nami zauważyliśmy dwóch innych kosmoli. Jest tam rynek, a jeszcze dalej sprzedają ryby, a potem dziedziniec z pomarańczami, słodyczami, morskimi jeżami i kapustą. Ale na samym początku kwiaty. W każdym razie zauważyliśmy, że w tych kosmolach jest coś dziwnego. To nie chodziło o mundury: były takie jak trzeba. Fryzury też. Aż dopiero, gdy usłyszeliśmy, jak rozmawiają – to byli mężczyzna i kobieta, ubrani jak kosmole, którzy próbowali poderwać zekstów. Wyobraźcie to sobie – nagrzani na zeksty! – Taak – powiedział Lou. – Już się z tym spotkałem. Jest ich sporo w Rio. – Daliśmy popalić tym dwojgu – zakończył Bo. – Dorwaliśmy ich w bocznej uliczce i tak aż do miasta! Szklanka Muse’a trzasnęła w kontuar. – Z Taksim do Istiqlal, aż do kwiatów? No, dlaczego nikt mi nie powiedział, gdzie tu są zeksty? – Uśmiech na twarzy Kelly’ego i wszystko byłoby w porządku. Nie było uśmiechu. – Psiakrew – powiedział Lou. – Mnie nikt nigdy nie musiał mówić, gdzie ich szukać. Idę na ulicę i zeksty czują, że nadchodzę. Mogę ich wypatrzyć przez pół Picadilly. Mają tu coś oprócz herbaty? Gdzie tu się można napić? Bo skrzywił się. – Pamiętaj, kraj muzułmański. Ale na samym końcu Kwietnego Pasażu jest sporo małych knajp: zielone drzwi, marmurowe kontuary i można tam dostać litr piwa za około piętnaście centów w przeliczeniu na liry. I są tam stragany, gdzie sprzedają smażone robale i sandwicze z kaszanką. – Zauważyliście kiedy, jak zeksty sobie łykają? To znaczy gorzałę, a nie... kaszankę. I pogrążyliśmy się w kojących historyjkach. Zakończyliśmy na tej, w której pewien kosmol próbował wystawić zeksta, a ten oświadczył: są dwie rzeczy, które lubię: kosmole oraz dobre mordobicie... Ale to tylko uśmierzało; nie leczyło niczego. Nawet Muse wiedział teraz, że spędzimy ten dzień osobno. Przestało padać, więc pojechaliśmy promem na Złoty Róg. Kelly z miejsca zapytał o Plac Taksim i Istiqlal, i skierowano go do dolmaszu. Okazało się, że jest to duża taksówka, tylko że jedzie w określone miejsce i po drodze zabiera masę ludzi. I tanio kosztuje. Lou wspiął się na Most Atatiirka, żeby obejrzeć widok Nowego Miasta. Bo postanowił się dowiedzieć, co to jest tak naprawdę Dolma Boche. Gdy Muse zorientował się, że może pojechać do Azji za piętnaście centów – jedna lira i pięćdziesiąt cruzów – cóż, Muse postanowił pojechać do Azji. Kręciłem się wśród zamętu ruchu ulicznego na przyczółku mostu i wyżej, za szarymi, wilgotnymi murami Starego Miasta, pod przewodami trolejbusowymi. Są okresy, gdy wrzaski i przeklinania nie zapełnią pustki. Są okresy, gdy musisz przechadzać się samotnie, bo to tak boli być samemu. Podchodziłem w górę małymi uliczkami, wśród mokrych osłów, mokrych wielbłądów i zawoalowanych kobiet; schodziłem w dół szerokimi ulicami pełnymi autobusów, śmietniczek i mężczyzn w urzędniczych garniturach. Niektórzy ludzie gapią się na kosmoli, niektórzy – nie. Niektórzy gapią się lub nie w sposób, który kosmol rozpoznaje w tydzień po ukończeniu szkoły rekruckiej w wieku szesnastu lat. Przechadzałem się po parku, gdy pochwyciłem jej spojrzenie. Zobaczyła, że patrzę, i odwróciła wzrok. Spokojnym krokiem zszedłem w dół po mokrym asfalcie. Stała pod łukiem kopuły małego, pustego meczetu. Gdy przechodziłem, wyszła na dziedziniec, pomiędzy działobitnie. – Przepraszam. Zatrzymałem się. – Nie wie pan, czy to jest grób świętej Ireny, czy też nie? – mówiła po angielsku z uroczym akcentem. – Zostawiłam przewodnik w domu. – Niestety. Ja też jestem turystą. – O! – uśmiechnęła się. – Jestem Greczynką. Myślałam, że jest pan Turkiem, bo pan taki smagły. – Jestem Indianinem – skinąłem głową. Teraz kolej na nią, żeby dygnęła. – Aha. Właśnie wstąpiłam na uniwersytet tutaj, w Istambule. Mundur mówi mi, że jest pan – pauza, koniec z domysłami – kosmolem. Poczułem się nieswojo. – Tak. – Włożyłem ręce do kieszeni, zakręciłem się na podeszwach butów, oblizałem lewą dolną piątkę trzonową, czyli zrobiłem to wszystko, co się robi, gdy poczujesz się nieswojo. „Jesteś bardzo podniecający”, powiedział mi pewien zekst, „gdy się tak zachowujesz”. – Taak. Jestem – powiedziałem to nieco ostro i głośno. Wzdrygnęła się nieznacznie. A więc teraz wiedziała, że ja wiem, że ona wie, że ja wiem i ciekawiło mnie, jak rozegramy tę partię, jakby z Prousta. – Jestem Turczynką – powiedziała. – Nie Greczynką. Nie zaczynam dopiero studiów. Mam dyplom z historii sztuki. To te małe kłamstwa wobec obcych, aby ochronić własne ego... Dlaczego? Czasami myślę, że moje ego jest bardzo małe. A więc taka strategia. – Daleko stąd mieszkasz? – zapytałem. – Jaka jest teraz stawka w tureckich lirach? – To inna strategia. – Nie mogę ci zapłacić. – Obciągnęła płaszcz przeciwdeszczowy wokół bioder. Była śliczna. – A chciałabym. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Ale jestem... ubogą studentką. Nie z tych zamożnych. Nie będę ci miała za złe, jeśli sobie pójdziesz. Choć będzie mi smutno. Czekałem na ścieżce. Myślałem, że jeszcze trochę i zaproponuje cenę. Nie zrobiła tego. A to już była inna strategia. Pytałem się w duchu: na co ci te cholerne pieniądze, gdy podmuch wiatru strącił wilgoć z jednego z rosnących w parku olbrzymich cyprysów. – To wszystko jest takie smutne. – Starła krople z twarzy. Głos się jej załamał i przez chwilę zbyt uważnie przyglądała się mokrym strugom. – Sądzę, że to smutne, że muszą was przekształcać, żeby zrobić kosmoli. Gdyby nie to, to my... Gdyby nigdy nie było kosmoli, to my nie moglibyśmy być tacy... jacy jesteśmy. Zaczynałeś jako mężczyzna czy kobieta? Kolejna kaskada kropli. Patrzyłem w ziemię, a woda ściekała mi po kołnierzu. – Mężczyzna – powiedziałem. – To nieważne. – Ile masz lat? Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery? – Dwadzieścia trzy – skłamałem. To odruch. Mam dwadzieścia pięć, ale gdy myślą, że jesteś młodszy, to więcej płacą. Ale ja nie chciałem jej cholernych pieniędzy... A więc zgadłam – pokiwała głową. – Większość z nas dobrze zna się na kosmolach. Zauważyłeś to? Myślę, że musimy być takimi ekspertami – wpatrywała się we mnie szerokimi, czarnymi oczyma. W końcu zamrugała gwałtownie. – Mógłbyś być pięknym mężczyzną. A teraz jesteś kosmolem: budujesz zbiorniki wodne na Marsie, na Ganimedzie programujesz komputery w kopalniach, na Księżycu obsługujesz przekaźniki telekomunikacyjne. Przekształcenie... Tylko zeksty wymawiają „przekształcenie” z taką fascynacją i żalem. Nigdy u innych tego nie słyszałem. – Pomyśleć, że mogli znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Mogliby znaleźć inny sposób niż deseksualizacja; zmienili was w stworzenia, które nie są nawet obojnakami, w stwory, które... Położyłem jej rękę na ramieniu i przerwała, jakbym ją uderzył. Rozejrzała się, czy ktoś nie stoi w pobliżu. Potem delikatnie, bardzo delikatnie zbliżyła swoją rękę do mojej. Cofnęła rękę. – Które...? – Mogliby znaleźć inny sposób. – Teraz obie ręce w kieszeniach. – Mogliby. Tak. Ale ponad jonosferą, dziecinko, promieniowanie jest zbyt silne, żeby te drogocenne gonady mogły pracować tam, gdzie chciałoby się coś zrobić, żeby wytrzymać tam ponad dwadzieścia cztery godziny, jak na Księżycu, Marsie, satelitach Jowisza... – Mogliby skonstruować ochronne osłony. Mogliby prowadzić badania nad przystosowaniem biologicznym... – Okres Eksplozji Demograficznej – powiedziałem. – Nie. Wtedy szukali gorączkowo jakiegokolwiek pretekstu, żeby zredukować liczbę dzieci, zwłaszcza tych zniekształconych. – A, tak – kiwnęła głową. – Ciągle jeszcze szukamy drogi wyjścia z neopurytańskiej reakcji na swobodę seksualną dwudziestego wieku. – To było znakomite rozwiązanie – skrzywiłem się i dotknąłem krocza. – Dobrze mi z tym. – Nigdy jeszcze się nie dowiedziałem, dlaczego w wykonaniu kosmola ten gest jest tak plugawy. – Przestań – warknęła, cofając się. – O co chodzi? – Przestań – powtórzyła. – Nie rób tego! Jesteś dzieckiem. – Przecież wybierają nas spośród dzieci w wieku pokwitania, które mają kompletnie opóźnione reakcje seksualne. – A twoje dziecięce, gwałtowne namiastki miłości. Myślę, że to jedna z tych pociągających rzeczy. Tak. Wiem, że jesteś dzieckiem. – Tak? A co z zekstami? Zastanawiała się przez chwilę. – Myślę, że biorą się z tych seksualnie opóźnionych dzieci, które przegapiono. Może to było słuszne rozwiązanie. Naprawdę nie żałujecie, że nie macie płci? – Mamy was – powiedziałem. – Tak – spuściła oczy. Zajrzałem jej w twarz, żeby zobaczyć, jaki wyraz chce ukryć. Był to uśmiech. – Macie wasze wspaniałe, podniebne życie i macie nas – podniosła wzrok. Rozpromieniła się. – Wirujecie po niebie, świat wiruje pod wami, przechodzicie z kraju do kraju, a my... – obróciła głowę w prawo i lewo, a jej czarne włosy zwijały się i rozwijały na ramionach płaszcza. – My mamy nasze nudne, ograniczone, związane z grawitacją życie i wielbimy was!. Znów spojrzała na mnie. – Zboczeni, co? Zakochani w kupie ciał w nieważkości. – Skuliła nagle ramiona. – Nie podoba mi się, że mam zespół popędu seksualnego do lotu w nieważkości. – To zawsze będzie nazwa za długa do wymówienia. Odwróciła wzrok. – Nie podoba mi się, że jestem zekstem. Lepiej? – Mnie też się nie podoba. Bądź kimś innym. – Nikt nie wybiera sobie zboczenia. Ty w ogóle nie masz zboczeń. Ciebie to guzik obchodzi. Kocham cię za to, kosmolu. Moja miłość zaczyna się lękiem przed miłością. Czy to nie piękne? Zboczeniec wybiera coś, co jest nieosiągalne dla „normalnej” miłości: homoseksualista partnera tej samej płci, fetyszysta – trzewik, zegarek, pasek. Ci z zespołem popędu seksualnego do... – Zeksty. – Zeksty wybierają – znów spojrzała na mnie ostro. – Latające swobodnie, kręcące się mięso. – To mnie nie obraża. – A szkoda. – Dlaczego? – Nie masz pożądań. Nie zrozumiałbyś. – Mów dalej. – Pragnę ciebie, bo ty nie możesz pragnąć mnie. Na tym polega rozkosz. Gdyby ktoś naprawdę czuł płciowy pociąg do... nas, to by nas odstraszyło. Ciekawa jestem, ilu ludzi czekało na stworzenie was, zanim się pojawiliście. Jesteśmy nekrofilami. Pewna jestem, że liczba profanacji grobów spadła od czasu, gdy wy się wznieśliście. Ale ty nie zrozumiesz... – przerwała. – Gdybyś rozumiał, to teraz nie przebierałabym nogami w liściach i nie myślała, od kogo można by pożyczyć sześćdziesiąt lir. – Przestąpiła przez kabłąkowaty korzeń, który rozsadził nawierzchnię. – A tyle, nawiasem mówiąc, właśnie wynosi obecna stawka w Istambule. Policzyłem w myślach. – Im dalej na wschód, tym taniej. – Wiesz co – poły jej płaszcza rozchyliły się. – Ty jesteś inny. Przynajmniej chcesz wiedzieć... – Gdybym plunął na ciebie tyle razy, ile razy mówiłaś to kosmolom, zalałoby cię. – Wracaj na Księżyc, galareto. – Zamknęła oczy. – Kręć się przy Marsie. Satelity Jowisza – tam możesz się przydać. Wznieś się i opadnij w jakimś innym mieście. – Gdzie mieszkasz? – Chcesz pójść ze mną? – Daj mi coś – powiedziałem. – Daj mi coś, to nie musi być warte sześćdziesięciu lir. Daj mi coś, co lubisz, cokolwiek, co ma dla ciebie jakieś znaczenie. – Nie! – Dlaczego? – Ponieważ... – ... nie chcesz zrezygnować nawet z części swego małego „ja”. Nikt z was, zekstów nie chce. – Naprawdę nie rozumiesz, że nie chcę cię kupić? – Nie masz za co. – Jesteś dzieciakiem – powiedziała. – Kocham cię. Podeszliśmy do parkowej bramy. Zatrzymała się i staliśmy wystarczająco długo, by powiew wiatru podniósł się i zamarł wśród traw. – Ja... – zaproponowała niezobowiązująco, nie wyjmując rąk z kieszeni płaszcza. – Mieszkam tam niedaleko. – W porządku – powiedziałem. – Chodźmy. Wyjaśniła mi, że kiedyś wzdłuż ulicy wybuchła instalacja gazowa. Gorąca ściana ognia wytrysnęła błyskawicznie, aż do basenów portowych. Ugaszono ją w ciągu paru minut, żaden budynek się nie zawalił, ale wciąż błyszczały wypalone listwy. – To jakby dzielnica artystów i studentów. – Przeszliśmy przez bruk na drugą stronę. – Juri Pasza, numer czternaście. To na wypadek, gdybyś znów trafił do Istambułu. – Drzwi łuszczyły się czarno, w rynsztoku pełno było odpadków. – Wielu artystów i ludzi wolnych zawodów to zeksty – powiedziałem udając bezmyślność. – I wielu innych. – Weszła do środka i przytrzymała drzwi. – My się po prostu bardziej z tym afiszujemy. Na podeście wisiał portret Atatiirka. Mieszkała na parterze. – Zaraz, tylko znajdę klucz... Krajobrazy Marsa! Księżyca! Na sztalugach stało płótno przedstawiające jarzący się migotliwie wschód słońca nad krawędzią krateru. Do ściany przypięto odbitki oryginalnych zdjęć księżycowych dokonanych przez Observera i fotografie wszystkich gładko wygolonych generałów z Międzynarodowego Korpusu Kosmicznego. Na rogu biurka leżała sterta tych fotomagazynów o kosmolach, które znaleźć można w każdym kiosku na całym świecie. Słyszałem naprawdę, jak ludzie mówią, że drukuje się je dla lubiących przygody starszych uczniów. Nikt nigdy nie widział duńskich, ale ona miała i parę takich. Była półka z albumami, książkami o historii sztuki. Ponad nią sześć stóp wypełnionych kosmicznymi przygodówkami w tanich, papierowych okładkach: Grzech na Dwunastej Stacji, Rakietowy hulaka, Dzika orbita, – Arak? – zapytała. – Ouzo czy pernod? Możesz wybierać, ale naleję z tej samej butelki. – Wystawiła szklanki na biurko, otworzyła wysoką do pasa szafkę, która okazała się lodówką. Stała trzymając tacę z różnościami: budyń owocowy, rachatłukum, duszone mięso. – Co to? – Dolma. Liście winogron nadziewane ryżem, mięsem i ananasem. – Co takiego? – Dolma. Pochodzi od tego samego tureckiego słowa co „dolmasz”. W obu przypadkach znaczy: faszerowany. – Postawiła tacę obok szklanki. – Siadaj. Usiadłem na rozkładanej kanapie. Pod brokatowym obiciem wyczułem głęboką, płynną sprężystość materaca z glikogelu. Zeksty myślą, że zbliża ich to do uczucia lotu w nieważkości. – Wygodnie? Przepraszam cię na chwilę. Pójdę do sąsiadów w końcu korytarza. – Mrugnęła. – Lubią kosmoli. – Urządzisz zbiórkę na mnie? – zapytałem. – A może chcesz, żeby ustawili się w ogonek za drzwiami i czekali na swoją kolej? Wciągnęła oddech. – Rzeczywiście, miałam zamiar zaproponować jedno i drugie. – Nagle potrząsnęła głową. – Och, czego ty właściwie chcesz? – Co mi dasz? Chcę czegoś – powiedziałem. – Dlatego przyszedłem. Jestem samotny. Może chcę się dowiedzieć, jak daleko to zajdzie. Nie wiem jeszcze. – Tak daleko, jak ty sam. A ja? Studiuję, czytam, maluję, gawędzę z przyjaciółmi. – Podeszła do łóżka i usiadła na podłodze. – Chodzę do teatru, patrzę na kosmoli, którzy przechodzą obok mnie na ulicy, aż któryś z nich się obejrzy. Ja też jestem samotna – Położyła mi głowę na kolanach. – Chcę czegoś, ale – przez minutę żadne z nas się nie poruszyło. – To nie ty mi to dasz. – Nie chcesz mi za to zapłacić – odparowałem. – Nie chcesz, prawda? Jej głowa zatrzęsła się na moich kolanach. Po chwili powiedziała bezgłośnie, szeptem: – Nie sądzisz, że... powinieneś odejść? – W porządku – powiedziałem i podniosłem się. Przysiadła na brzegu płaszcza. Jeszcze go nie zdjęła. Podszedłem do drzwi. – Nawiasem mówiąc – objęła rękoma kolana. – Na Nowym Mieście jest miejsce, gdzie możesz znaleźć to, czego szukasz. Nazywają je Kwietny Pasaż... Odwróciłem się ku niej ze złością. – Melina zekstów? Słuchaj, nie potrzebuję pieniędzy. Powiedziałem, że starczy cokolwiek. Nie chcę... Zaczęła trząść głową śmiejąc się cicho. Potem przylgnęła policzkiem do miejsca, na którym siedziałem. – Wciąż uparcie nie chcesz mnie zrozumieć? Tu jest melina kosmoli. Jak sobie pójdziesz, odwiedzę przyjaciół i pogadam o... ach tak, o takim pięknym, który odszedł. Myślałam, że może znajdziesz tam... kogoś, kogo znasz. Skończyło się w gniewie. – Aha – powiedziałem. – Aha, to melina kosmoli. Taak. Dobra, dzięki. I wyszedłem. I znalazłem Kwietny Pasaż, Kelly’ego i Lou, i Bo, i Muse’a. Kelly stawiał piwo, więc spiliśmy się wszyscy i jedliśmy smażone ryby, smażone małże i smażone kiełbaski, a Kelly powiewał plikiem banknotów, wykrzykując: – Szkoda, że go nie widzieliście! Te numery, które z nim wyprawiałem, szkoda, że go nie widzieliście! Osiemdziesiąt lirów to stawka tutaj, a on dał mi sto pięćdziesiąt! – i piliśmy jeszcze więcej piwa. I wznieśliśmy się.