12949
Szczegóły |
Tytuł |
12949 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12949 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12949 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12949 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BARBARA WOOD
KOCHANEK
Z ZAŚWIATÓW
Z angielskiego przełożyła Elżbieta Kowalewska
'
ŚWIAT KSIĄŻKI
Tytuł oryginału YESTERDAY'S CHILD
Projekt okładki i stron tytułowych Lidia Michalak
Redakcja
Elżbieta Żuk
Redakcja techniczna
Alicja Jablońska-Chodzeń
Korekta
Marianna Filipkowska
Irena Kulczycka
Copyright © 1979 by Barbara Wood
© Copyright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 1999
Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 1999
Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna, Warszawa
ISBN 83-7129-690-8 Nr 1894
Z miłością i podziwem dedykuję tę książkę Naomi Pemberton -mojej babci
Z domem przy George Street było coś nie w porządku. Poczułam to od razu, gdy do niego weszłam. Kiedy przekroczyłam próg i spojrzałam w długi, mroczny korytarz, zobaczyłam sunącą w moim kierunku wysoką kobietę. Spowita cieniem, szła wyprostowana i pełna gracji, w staromodnej sukni długiej do ziemi. Gęste czarne włosy związane miała w węzeł na czubku głowy. Przez moment patrzyłam, jak zmierza ku mnie z wyciągniętymi rękami, po czym szybko odwróciłam się do ciotki, która właśnie podeszła ścieżką przez ogródek i stanęła obok mnie.
- Andrea - powiedziała. - Oto twoja babcia.
Spojrzałam znów na idącą ku nam kobietę i zrobiłam wielkie oczy ze zdziwienia. Długa suknia i bujne włosy zniknęły.
Zamiast nich zobaczyłam niedużą, przygarbioną staruszkę w zwykłej, domowej sukience i wełnianym sweterku, o siwych włosach osłoniętych płócienną czapeczką.
- Dzień dobry - usłyszałam własny głos.
Staruszka podała mi rękę i podeszła bliżej, by mnie pocałować. Nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem zmęczona. Leciałam jedenaście godzin samolotem z Los Angeles, a potem jeszcze jedną z Londynu do Manchesteru. A i różnica czasu najwyraźniej dawała o sobie znać.
Uścisnęłyśmy się, przyglądając się sobie nawzajem w wątłym świetle korytarza. Nie bardzo pamiętam, jakie wrażenie sprawiła na mnie babka w tamtym pierwszym momencie. Oczy miałam zbyt zmęczone podróżą, by dobrze jej się przyjrzeć. Przypo-
minam sobie tylko, że jej twarz ciągle zmieniała wyraz - to wydawała się brzydka, to znów promienna. Trudno było rozpoznać właściwe jej rysy, gdyż była w nieustannym ruchu. Nie dałoby się nawet odczytać z nich wieku babki. Wiedziałam, że ma osiemdziesiąt trzy lata, lecz jej oczy biły ujmującą wprost młodością i żywotnością. Widoczne wciąż jeszcze na twarzy ślady dawnej urody nie poddały się do końca upływowi czasu. Przypominała piękną różę zasuszoną w kartach książki.
Kiedy prowadzono mnie korytarzem w stronę otwartych drzwi saloniku, nie mogłam się otrząsnąć z dziwnych mieszanych uczuć, jakie mną owładnęły. Leżąc tego wieczoru w łóżku, uświadomiłam sobie, że to dom babki tak na mnie działa. Panowała w nim przedziwna atmosfera; emanował jakąś wyczuwalną, magnetyczną energię. Zalewała mnie ona całkowicie i usiłowała wessać.
Idąc korytarzem oświetlonym tylko jedną żarówką, której żółte światło nie docierało nawet do podłogi, widziałam jakieś cienie czające się po kątach. Już wtedy czułam, że coś wisi w powietrzu.
W momencie, gdy przekroczyłam próg tego domu, coś się w nim wydarzyło. Jakby moje wejście spowodowało nagłą zmianę w jego nastroju. Rozmyślając o tym później w nocy, uprzytomniłam sobie, że wyczułam to od razu w pierwszej chwili, gdy wchodząc do środka, zrzuciłam z siebie wilgotną angielską aurę i ostre powietrze wnętrza domu przeszyło mnie gwałtownym dreszczem. Teraz już wiem, że niesamowity chłód, jaki mną wtedy wstrząsnął, był wywołany nie tyle panującą tam niską temperaturą, co czymś zupełnie innym, starszym niż czas.
Choć wiedziałam, że to nonsens, uczucie to zawładnęło mną do tego stopnia, że kiedy znalazłam się tej nocy w zimnym łóżku, dom zaczął mnie osaczać. Zacisnęłam mocno powieki i myślałam: Co ja tu robię? Aby zapanować nad rosnącym we mnie strachem, próbowałam sobie przypomnieć wydarzenia, które sprowadziły mnie do Anglii. Sądziłam, że w ten sposób uda mi się uspokoić i wyjaśnić ten dziwny nastrój, który mną zawładnął.
Tłumaczyłam sobie, że to skutek nagłego przyjazdu do obcego miasta w równie obcym kraju, podróży samolotem, szczególnych okoliczności związanych z moją wizytą, spowodowaną tak niespodziewanym wezwaniem rodziny, wreszcie ostatnich burzliwych wydarzeń w moim własnym życiu i towarzyszącego im mego wewnętrznego rozdarcia.
A jednak, choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć przeświadczenia, że dom babki na mnie czekał.
Wtedy jeszcze usiłowałam sobie wmówić, że to tylko wytwór mojej wyobraźni, wypływający ze stanu emocjonalnego, w jakim się znajdowałam od momentu podjęcia w Los Angeles decyzji, że tutaj przyjadę.
Trzy dni wcześniej moja matka dostała dwa listy: jeden od swojej matki, drugi od siostry. Oba listy donosiły, że jej ojciec, a mój dziadek leży umierający w Szpitalu Ogólnym w Warrington.
Mama była tą wiadomością wstrząśnięta. Ze względu na swój stan zdrowia nie mogła nawet myśleć o podróży, przez co wpadła niemal w histerię.
Jej reakcję tłumaczy historia naszej rodziny. Przed dwudziestu pięciu laty rodzice razem ze mną i bratem wyemigrowali z Anglii, by szukać lepszego życia w Ameryce. Miałam wtedy dopiero dwa lata, a brat siedem. Gdy rodzice otrzymali obywatelstwo USA, my automatycznie również. Nasz dom znajdował się w Los Angeles, mówiliśmy po amerykańsku i nabyliśmy kalifornijskich zwyczajów. Aż--tlo nadejścia tamtych dwóch listów niewiele uwagi poświęcałam Anglii czy swemu angielskiemu pochodzeniu. Żadne z nas nie oglądało się za siebie.
Ostatnio rodzice niekiedy wspominali o podróży „do domu", żeby spotkać się znów z rodziną, lecz ciągle coś stawało temu na przeszkodzie. Aż wreszcie okazało się, że może być już za późno.
Moment był rzeczywiście najmniej odpowiedni, gdyż mama przechodziła właśnie rekonwalescencję po operacji stopy. Poruszała się z trudnością nawet o kulach, którymi miała się posługiwać jeszcze przez sześć tygodni. Obawiała się, że przez ten czas jej ojciec może umrzeć.
Byłam z początku zaskoczona, gdy poprosiła mnie, żebym tam
pojechała i towarzyszyła rodzinie w trudnych chwilach jako reprezentantka krewnych z Ameryki. Lecz zaraz potem przyszło mi do głowy, że o ile listy od babki i ciotki, wzywające mamę do przyjazdu, przyszły w momencie najmniej odpowiednim dla niej, dla mnie po prostu spadły jak z nieba. Bo ja w tym okresie szukałam właśnie sposobu, by choć na trochę uciec od własnego życia.
Zerwałam wówczas z Dougiem. Kazałam mu się spakować i wynosić. Planowałam właśnie jakiś krótki wyjazd na wakacje, gdy mama zawiadomiła mnie o listach.
- Któreś z nas powinno jechać - powtarzała w kółko. - Twój brat nie może, jest w Australii. Ojciec nie zostawi pracy. Zresztą on nie jest Townsendem. Oczywiście, to ja powinnam jechać, ale przecież ledwo się ruszam. Za to ty, Andreo, możesz i powinnaś odwiedzić dziadka. W końcu minęło aż dwadzieścia pięć lat. Tam się urodziłaś. Tam jest cała twoja rodzina.
Od tamtej chwili wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że zlewało mi się w pamięci. Rozmowa z moim pracodawcą, maklerem giełdowym, i wyjaśnienie mu wyjątkowej sytuacji. Poszukiwanie paszportu w pudle z pamiątkami po wycieczce do Meksyku. Rezerwacja miejsca w samolocie British Airways lecącym nad biegunem. Wszystko w poczuciu gwałtownej potrzeby wyrwania się z sideł nieszczęścia i goryczy po nieudanej miłości.
Dziwnie się czułam, lecąc nad biegunem północnym i rozmyślając o tym, co zostawiłam za sobą - zastanawiałam się, co mnie czeka. Myślałam o straszliwym poczuciu winy mojej mamy. Miała teraz wyrzuty sumienia, że nie pojechała do Anglii wcześniej. Czuła się winna, że jej ojciec odejdzie na zawsze, nie zobaczywszy się z córką. Myślałam też o Dougu i o naszym bolesnym rozstaniu.
Tym wszystkim tłumaczyłam sobie chaos, jaki ogarnął mój umysł. Kiedy wysiadłam na lotnisku Ringway w Manchesterze, byłam pełna obaw i wątpliwości, czy dobrze robię.
Na terminalu czekali na mnie ciotka Elsie z mężem. Nie mieliśmy żadnego problemu z rozpoznaniem się nawzajem. Wzajemne podobieństwo ciotki i moje do mamy pomogło nam wyłuskać się z tłumu przybyłych i oczekujących na lotnisku. Zre-
10
sztą rodzinne podobieństwo było widoczne również między mną a oczekującą na mnie miłą, łagodną kobietą, od której płynął delikatny zapach perfum lawendowych Yardleya.
Nasze odgałęzienie Townsendów wyróżnia pewna szczególna cecha, odziedziczona ponoć po dawnych przodkach. Jest nią mała pionowa bruzda na czole między brwiami, tzw. rowek Townsendów, nadający nam buntowniczy wygląd. Mam tę bruzdę od dzieciństwa i taką samą dojrzałam na czole kierującej się ku mnie z tłumu kobiety.
- Andrea! - zawołała i uścisnęła mnie serdecznie, a potem przyglądała mi się ze łzami w oczach. - Jakaś ty podobna do Ruth! Wykapana matka! Spójrz, Ed, czy to nie Ruth do nas wróciła?
Drobny, nieśmiały mężczyzna, stojący nieco z boku, uśmiechnął się, zamruczał coś niewyraźnie, po czym niezręcznym gestem ujął mnie za rękę, mówiąc:
- Witaj w domu.
Posłusznie wyszłam za nimi z hałaśliwego lotniska Ringway prosto w wieczorny chłód, który dla mojego organizmu był szokiem. Choć był już listopad, w Los Angeles mieliśmy temperaturę około trzydziestu stopni, a tu, w Manchesterze, było tylko plus jeden.
Wuj Edouard, rodowity Francuz, pośpieszył na parking, a ciotka i ja z moją jedyną walizką czekałyśmy na chodniku na zewnątrz budynku terminalu. Zerkałyśmy na siebie co pewien czas, nie kryjąc, że wuj Ed mógłby się pośpieszyć.
Byłam co najmniej zażenowana. Przez całe życie nie wiedziałam, co to znaczy mieć rodzinę w sensie dalszych krewnych, poza rodzicami i bratem. Nigdy nie doświadczyłam radości z obcowania z osobami bliskimi mi więzami krwi. Nie nauczyłam się obdarzać uczuciami ani przyjmować uczuć od obcych ludzi tylko dlatego, że pochodzili od tych samych przodków. W moim życiu liczyli się znajomi i przyjaciele, których się wybiera samemu i utrzymuje kontakt, bo się tego chce, a nie musi.
A teraz nagle miałam okazywać jakieś uczucia nieznajomym osobom, mówiącym obcym mi dialektem, wyłącznie z racji uro-
11
dzenia. Nie wiedząc prawie nic o spotkanej właśnie parze ani
0 innych ludziach, których wkrótce poznam, musiałam ich z góry zaakceptować i polubić.
To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i nie czułam się zbyt pewnie.
- Jak tam lot, kochanie? - zapytała kobieta o twarzy mojej matki i silnym akcencie lancasterskim, ze względu na położenie geograficzne będącym zapewne krzyżówką szkockiego i walijskiego, który z początku ciężko mi było zrozumieć.
- Bardzo dobrze - odparłam, siedząc z kolanami niemal pod brodą z tyłu renaulta wuja Edouarda.
- Pewnie jesteś bardzo zmęczona.
Skinęłam głową i odwróciłam wzrok od ciotki. Jej podobieństwo do mamy i do mnie wprawiało mnie w niepokój. Obca osoba z naszą twarzą. Wolałam patrzeć na ruch na szosie. Fascynowało mnie, że wszyscy jadą po złej stronie.
- Ładnie z twojej strony, że przyjechałaś, skoro twoja mama jest tak chora. Dziadek bardzo się ucieszy na twój widok. To tak, jakby Ruth tu była, prawda Ed?
Przygryzłam dolną wargę. Może lepiej by było, gdyby przyjęli do wiadomości, że to ja tu jestem, nie mama.
Spróbowałam oprzeć się wygodnie i odprężyć. Byłam przygotowana, że będzie to dla mnie wizyta trudna, ale nie wiedziałam, do jakiego stopnia. Nie ustaliłyśmy z mamą żadnego limitu czasowego, długość mojego pobytu w Anglii była enigmatyczna
1 właściwie o niej nie rozmawiałyśmy. Może tydzień, może dwa. Na tyle długo, aby odnowić więzi rodzinne.
I zapomnieć o Dougu. Jeśli to możliwe.
- Witaj w domu - powiedział na lotnisku wuj Edouard. Zamknęłam oczy. Mój dom znajduje się w Los Angeles.
- Andreo! Otworzyłam oczy.
- Andreo, popatrz.
Podniosłam głowę i spojrzałam na ciotkę, której „popatrz" brzmiało jak „pupacz" . Wskazywała na coś za oknem.
- Wiesz, co to jest?
12
Opuszką dłoni przetarłam kółko na zaparowanej szybie i wyjrzałam. Nieopodal wznosiło się monstrualne czarne gmaszysko, oświetlone pojedynczymi nikłymi światłami i dość słabo widoczne.
- To Szpital Ogólny - powiedziała miękko. - Tutaj się urodziłaś.
Odwróciłam głowę, by spojrzeć jeszcze raz. Budynek już zniknął, a za oknem przesuwały się rzędy domów. Niesamowite, że ta kobieta, mówiąca z trudno zrozumiałym akcentem, w tym lodowatym samochodzie jadącym nieprawidłową stroną ulicy osiem tysięcy mil od domu informowała mnie, iż ten czarny, posępny gmach to miejsce moich narodzin.
Uśmiechnęłam się nieznacznie. Ciotka odwzajemniła uśmiech. Ona się bardzo starała, ja chyba za mało.
Małe angielskie miasteczko miało w sobie coś nieuchwytnie złowróżbnego. Na zimnych, wyludnionych ulicach błyszczące kamienie brukowe odbijały światło nielicznych latarni, zachowanych w stylu wiktoriańskim. Jazda przez Warrington kojarzyła się z cofnięciem w czasie.
- Musisz mi wybaczyć, ciociu, ale ten lot z Los Angeles trwał aż jedenaście godzin, a potem czekałam dwie godziny na Heath-row...
- Ależ tak! - wykrzyknęła ciotka Elsie. - Zmęczenie spowodowane różnicą czasu. Masz prawo być potwornie zmęczona, a ja ci tutaj pokazuję miasto. Ale nie martw się, do końca dnia nie mamy dla ciebie już nic w planie. Żadnych odwiedzin, nawet u dziadka. Jutro będzie na to dosyć czasu. A teraz tylko gorąca herbata i spać. O, jesteśmy na miejscu.
Wuj Edouard zatrzymał samochód z takim szarpnięciem, że wszyscy polecieliśmy do przodu. Jeszcze raz przetarłam szybę, by wyjrzeć na zewnątrz. Byliśmy na ulicy, podobnej do tych,' którymi tu dojechaliśmy, z nie kończącymi się rzędami szeregowych domów z czerwonej cegły, każdy z małym frontowym ogródkiem.
- Gdzie my jesteśmy?
- U twojej babci - wyjaśniła ciotka Elsie, wysiadając z samochodu. Kiedy i ja się z niego wygramoliłam, ponownie doznając
13
szoku od uderzenia zimnego wieczornego powietrza, usłyszałam, jak ciotka tłumaczy: - Uważaliśmy wszyscy, że najlepiej będzie, jeśli zatrzymasz się u babci. Teraz, gdy jest taka osamotniona, przyda jej się twoje towarzystwo. Bardzo chętnie wzięlibyśmy cię do siebie - ja czy William. I tobie też byłoby wygodniej. Mamy centralne ogrzewanie. Ale babcia się uparła. Zaraz po telefonie od Ruth, że przyjeżdżasz, wysprzątała sypialnię od frontu. Więc zostaniesz tutaj, złotko.
Wyprostowałam się i popatrzyłam na wysoki, piętrowy budynek z przybrudzonej cegły, z wykuszem wystającym ponad starym i zarośniętym frontowym ogródkiem, z przylegającymi po obu stronach identycznymi budynkami. Oto stał przede mną dom mojej babki - ciemny i bez żadnych oznak życia.
W pierwszym odruchu, spowodowanym zmęczeniem, różnicą czasu i zażenowaniem, a także coraz większym uczuciem osamotnienia, chciałam poprosić ciotkę, żeby mnie zabrała do siebie i do centralnego ogrzewania.
Ale wuj Edouard już niósł moją walizkę wyboistą ścieżką w stronę domu i po chwili wkładał klucz do zamka w drzwiach.
Poczułam, że coś mnie delikatnie popycha w stronę domu. Ciotka Elsie położyła mi rękę na plecach.
- Chodź, serdeńko. Filiżanka dobrej herbaty i do łóżka, tylko tego potrzebujesz. Rano będziesz się już lepiej czuła.
Szłam przed nią, zdrętwiała po podróży, zmęczona wieloma godzinami napięcia i obaw, z bólem głowy, a także głodna, aż doszłam do domu mej babki i przekroczyłam jego próg.
Wspominałam już, że babka musiała być za młodu bardzo piękna, była też uderzająco podobna do mojej mamy. Patrząc na jej osiemdziesięciotrzyletnią twarz, miałam wrażenie, że widzę mamę w przyszłości, za dwadzieścia sześć lat. Ten sam wysoki grzbiet nosa Dobsonów, jak mówią niektórzy - „arystokratyczny", i niezwykłe oczy o szarych tęczówkach w czarnej obwódce. Cienkie brwi o delikatnym łuku. Wysoko osadzone, wklęsłe po-
14
liczki i broda zakończona łagodnym czubkiem. Choć skóra była już obwisła i pocięta pajęczyną zmarszczek, podtrzymujące ją kości dobrze się uwidoczniały. Jeszcze teraz przy korzystnym oświetleniu wyglądała uroczo.
Ta kobieta, matka mojej matki, zafascynowała mnie od pierwszej chwili. W pewnym dalekim, trudnym do określenia stopniu przypominała mnie samą. Stałam zapatrzona w nią, a jej oczy robiły się coraz bardziej wilgotne. Powiedziała cicho:
- Andrea...
Oparła się na lasce i zaskakująco silnym ramieniem objęła mnie za szyję, szepcąc prawie do mojego policzka:
- Dzięki Bogu, że przyjechałaś. Dzięki Bogu...
A ja myślałam: „Oto jak ja będę wyglądała za pięćdziesiąt sześć lat". Nagle przeszedł mnie dreszcz, bo poczułam, jakbym się przeniosła do przyszłości.
Zupełnie paradoksalnie, jak się później okazało, właśnie wtedy, wstępując w progi domu przy George Street, zrobiłam pierwszy krok w kierunku przeszłości.
Dom babci był niewiarygodnie mały. W czasach, gdy budowano te szeregowe domki, nie było jeszcze odpowiednich na angielskie zimy metod izolacji, a jedynym ogrzewaniem był kominek w każdym pomieszczeniu. Dlatego pokoje były małe, a powierzchnie nie zamieszkane, takie jak korytarz czy schody, były niesłychanie wąskie i niskie.
Byłam zaskoczona. Zawsze wyobrażałam sobie stare angielskie domy wiktoriańskie jako duże i eleganckie. Być może miały takie tylko klasy wyższe. Natomiast wśród rzesz klasy średniej, zrodzonej z angielskiej rewolucji przemysłowej, popularne były domy mniejsze i praktyczniejsze. Dom Townsendów przy George Street był raczej przykładem niż wyjątkiem. Był to jeden z setek tysięcy takich domów w całej Anglii.
- Jak ci się widzi mój mały domek? - zapytała babcia, gdy po wyjściu ciotki Elsie i wuja Eda zasiadłyśmy w saloniku. Smarowała masłem chleb, trzymając talerz na kolanach.
Rozejrzałam się. Meble były okropnie stare i zwaliste. Ściany przybrudzone, z łuszczącą się farbą. Na zniszczonym przez kor-
15
niki kredensie stały wyblakłe fotografie. Książki w oprawach z czarnej skóry miały złocone tytuły. Ciężkie aksamitne zasłony dopełniały wystroju małego, zagraconego wiktoriańskiego saloniku. U mojej babki czas zdawał się stanąć w miejscu.
- Musi mieć długą historię - powiedziałam.
- O tak, ma. Twój wuj William ciągle usiłuje mnie namówić, żebym się przeprowadziła do mieszkania komunalnego. Ale ja nie chcę być na łasce rządu, o czym wszyscy dziś w Anglii marzą. Mam swój mały domek i chcę go utrzymać. Ciągle też nalega, żebym zainstalowała centralne ogrzewanie. A ja uważam, że jeśli przez sześćdziesiąt dwa lata wystarczały nam kominki, to wystarczą i nadal.
- Tyle ma lat ten dom? - Pomimo eiepła płynącego z piecyka gazowego, wbudowanego w kominek, panujące wokół zimno przeszywało mi plecy.
- Ależ skąd! Tyle lat ja w nim mieszkam! Sześćdziesiąt dwa lata. Kiedy wyszłam za twego dziadka, sprowadził mnie tutaj.
- A ile lat ma dom?
- Został zbudowany w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku, czyli ma prawie sto lat.
- Był modernizowany?
- No tak, musiał być. Jak widzisz, założono prąd. - Babcia zanurzyła nóż w trzymanym na kolanach słoiku i wydobyła z niego odrobinę jasnożółtego dżemu. Posmarowała kromkę grubą warstwą i zjadła, wycierając ręce o sweter. - Mamy też na górze toaletę. Doszło do tego, że tylko my na całej ulicy mieliśmy jeszcze wygódkę na zewnątrz. Założyliśmy więc kanalizację. Teraz jest już stara i musisz się z nią delikatnie obchodzić. Mamy i wannę.
Trzęsąc się od zimna i wilgoci w pokoju, a jednocześnie mając twarz i nogi od strony kominka rozgrzane gorącym płomieniem gazu, wyobraziłam sobie przedpotopową łazienkę babci i stwierdziłam, że chyba najbardziej ze wszystkiego będzie mi tutaj brakowało mojego wygodnego mieszkania w Los Angeles.
I właśnie wówczas, gdy rozmyślałam o charakterze mojej przejściowej rezydencji, usiłując jednocześnie napić się przez grzeczność trochę słodkiej babcinej herbaty, wydarzyły się dziwne ruzczy.
16
Przez pokój przeszedł zimny powiew, przyprawiając mnie o dreszcze. Babcia, jakby tego nie czując, odwróciła się w stronę stojącego obok niej na stole starego, przenośnego radia i włączyła je. Powiedziała, jak mi się zdaje:
- Czas na mój ulubiony program muzyczny.
Nie byłam pewna, co mówi, bo siedziała tyłem do mnie i jej głos docierał nieco przytłumiony.
Kiedy z małego odbiornika dało się słyszeć zawodzenie szkockich dud, nagle zaczęłam się straszliwie trząść z zimna. Tak potwornie, że o mało nie wylałam herbaty i nie upuściłam talerza na podłogę.
Babcia obejrzała się wystraszona. Nie mogłam powstrzymać drgawek.
- Ty chyba bardzo zmarzłaś! - Babcia podniosła się z wysiłkiem. - To nasze przeraźliwe angielskie zimno. A ty w swoich lekkich kalifornijskich ciuszkach.
Próbowałam coś powiedzieć, ale tylko zaszczekałam zębami. Nie umiałam nad tym zapanować.
Zupełnie oniemiała patrzyłam, jak babcia zabiera z moich kolan naczynia i stawia je na stole, a potem człapie do kanapy i bierze z niej złożony pled. Owinąwszy mnie nim szczelnie, powiedziała uspokajająco:
- Lubię się zdrzemnąć po południu i zawsze się tym owijam. To dobra wełna szetlandzka, będzie ci ciepło.
- O B-Boże - dalej szczękałam zębami, - T-to nie d-do w-wia-ry...
Po czym zaczęłam się trząść jeszcze gwałtowniej.
I nie było to wcale z powodu zimna panującego w pokoju. Czułam, skąd bierze się ten chłód, i wiedziałam, że babciny koc nic nie pomoże. To szło ze środka mnie. Lodowaty oddech powstawał gdzieś w moim wnętrzu i mroził całe ciało. Miałam rozpaloną twarz, ciepłą i suchą skórę, a nadal wstrząsały mną potworne dreszcze.
Wtedy usłyszałam cichy, jakby dochodzący gdzieś z oddali dźwięk pianina.
Szkockie dudy grzmiały na piej2*Sj^r|i f)l|ufHp^f"jw^ez nie
X
Nr FILIA Nr 4
przebijak grana na pianinie jakaś bardzo znana melodia. Rzuciłam spojrzenie na radio, a potem na babcię, która podjęła swój rytuał smarowania chleba dżemem cytrynowym.
Ledwo słyszalne na tle szkockiej muzyki, pianino grało dalej. Obracając głowę w różne strony, próbowałam uchwycić kierunek, z którego dochodzi dźwięk, ale na próżno, melodia zdawała się bowiem płynąć ze wszystkich stron naraz.
Po chwili przypomniałam sobie: to było Dla Elizy Beethove-na, grane niezbyt wprawną ręką. Niektóre fragmenty powtarzały się wielokrotnie, jak podczas ćwiczenia. Potem następowały przerwy, jakby grający zatrzymywał się na trudniejszych partiach. Brzmiało to tak, jakby grało dziecko.
- Babciu... - zaczęłam.
Podnosiła właśnie do ust posmarowany dżemem chleb, nucąc jednocześnie melodię za kobzą.
I wtedy zauważyłam coś jeszcze. Zegar nad kominkiem przestał tykać. Spojrzałam w jego stronę. Nie chodził.
Hałaśliwa muzyka z radia wypełniała cały pokój, ale gdzieś w tle, jak sen na jawie, brzmiało dziecięce wykonanie Dla Elizy.
- Babciu - powiedziałam nieco głośniej. - Twój zegar się zatrzymał.
Podniosła wzrok.
- Co takiego?
- Zegar. Przestał tykać. Posłuchaj.
Spojrzałyśmy obie na zegar nad kominkiem. Znowu tykał.
Ponownie zaszczekałam zębami i choć bardzo chciałam coś powiedzieć, nie mogłam.
A w ułamek sekundy potem, tak samo niespodziewanie jak się zaczęły, dreszcze ustąpiły.
Nagle moje ciało się uspokoiło.
- Wszystko w porządku - powiedziała babcia. - Nie zatrzymał się. Po prostu nie słyszałaś go przez tę muzykę.
- Albo pianino - owinęłam się szczelniej kocem.
- Pianino?
Popatrzyłam na babcię. Zdumiewające, jak ta stara twarz mogła zachować tak długo ślady niezwykłej urody.
18
_ Pianino - powtórzyłam głośniej. - Posłuchaj. Obie wytężyłyśmy słuch. Potem babcia sięgnęła i wyłączyła radio. Słychać było tylko ciche tykanie zegara. _ Nie ma żadnego pianina.
- Ale słyszałam.
- Z której strony?
- No... - rozejrzałam się po pokoju i wzruszyłam ramionami.
- Może to telewizor pani Clark. To się zdarza w tych starych szeregowcach. Mieszka po drugiej stronie tej ściany. Czasami wieczorem wszystko słychać.
- Ale to nie była telewizja. Jakby ktoś grał w sąsiednim pokoju. Czy pani Clark ma pianino?
- Moja droga, nie wiem. Ale jest tak samo stara i połamana artretyzmem jak ja.
- A kto mieszka z drugiej strony?
- Tam jest pusto od miesięcy. Nikt nie pali się do kupowania takich domów, zwłaszcza że można dostać prawie za nic mieszkanie komunalne z centralnym. Wiesz, system opieki społecznej w Anglii jest godny pożałowania! Wpuszczają tych wszystkich Pakistan czyków...
- Byłam pewna, że coś słyszę... - dodałam słabym głosem.
- Kochanie, jesteś zmęczona - babcia klepnęła mnie pocieszająco po kolanie. - Wyśpisz się i jutro rano będziesz się lepiej czuła. Cieszę się, Andreo, że mogłaś przyjechać. Zrobisz przyjemność dziadkowi.
- Co jest z dziadkiem?
- Starość, Andreo. Ma za sobą osiemdziesiąt trzy lata intensywnego, czasem bardzo ciężkiego życia. Ale to były dobre lata. Wiele razem przeszliśmy, ja i twój dziadek.
Kiedy zwróciła do mnie twarz, oczy miała pełne łez, a wargi jej drżały.
- Spędziłam z tym mężczyzną naprawdę dobre życie. Zawsze będę mu za to wdzięczna. Nie tak dużo kobiet ma tyle szczęścia co ja, o nie. I to, co przeszedł w czasie wojny... - smutno pokiwała głową.
- Brał udział w wojnie? - Tę część rodzinnej historii nieco
19
znałam, bo często słyszałam o przeżyciach mego ojca w RAF-ie podczas bitwy o Anglię.
Patrzyła na mnie przez chwilę nieruchomo, potem zmrużyła oczy jakby z nutką rozbawienia, a łzy spłynęły po jej policzkach.
- Och, dziecko, ale nie w tej wojnie! W pierwszej wojnie światowej. W Wielkiej Wojnie! Twój dziadek był w wojskach inżynieryjnych. Służył w Mezopotamii, naprawdę.
Zamrugałam oczami ze zdziwienia. O czymś takim nigdy nie słyszałam.
- Nie wiedziałaś o tym, co? Widzę po twojej twarzy. Czy mama ci nigdy o nas nie opowiadała? Nie? No cóż... - Opuściła wzrok na swoje dłonie i zacisnęła palce. - Trochę ją rozumiem, bo zanim się pobraliśmy z dziadkiem, w rodzinie Townsendów działy się straszne rzeczy.
- Straszne?
Ciągnęła dalej, jakby mnie nie słyszała.
- Pewnie mama opowiadała ci tylko o swoim dzieciństwie. O sobie, Elsie i Williamie. I dobrze to rozumiem. Ale musisz też coś wiedzieć o swoich przodkach, prawda, kochanie? W końcu też do nas należysz. My z dziadkiem sporo razem przeżyliśmy, oj, sporo. Czy wiesz - powiedziała, wskazując na mnie palcem -że w tym samym dniu, kiedy wzięliśmy ślub, w tysiąc dziewięćset piętnastym, wysłali go za granicę? I że nie widzieliśmy się potem przez dwa lata, a kiedy wrócił do domu, był taki zmieniony, że wydawał mi się obcym człowiekiem? Wyjechał chłopakiem, wrócił mężczyzną.
Śledziłam ruch jej warg mówiących dziwacznym dialektem, w którym „do domu" brzmiało „du dumu".
- Tak, był całkiem innym człowiekiem. I kiedy wreszcie doszło do spełnienia naszego małżeństwa w dwa lata po ślubie -a zachowałam dziewictwo! - czułam się, jakbym była w łóżku z obcym mężczyzną.
Patrzyłam na niebieskie płomyki gazu tańczące w piecyku i coś mi się zaciskało w gardle. Próbowałam sobie wyobrazić tego mężczyznę, ojca mojej matki, którego nigdy nie widziałam, a który te-
20
raz leżał umierający w pobliskim szpitalu. Mieszkał w tym domu przez sześćdziesiąt dwa lata. Próbowałam też ponownie wyobrazić sobie babcię - młodą, dwudziestojednoletnią dziewczynę - jak nieśmiało idzie do sypialni ze swym odmienionym mężem.
Potem pomyślałam o Dougu, o ostatniej nocy spędzonej razem i raniących słowach, jakie między nami padły. Ale gdy pojawiła mi się przed oczami jego sympatyczna, roześmiana twarz, natychmiast oddaliłam to wspomnienie. Tamto się skończyło. Zerwałam z Dougiem. Ból minie, wspomnienia zatrą się w pamięci, a ja będę znów wolną kobietą.
- W młodości nie myśli się zbytnio o przeszłości, prawda? -spytała babcia, rozcierając dłonie jedna o drugą i wysuwając je w stronę ognia. - Pamiętam, że ja nie myślałam. Kiedy się jest młodym, nie myśli się też o śmierci. Mnie się zdawało, że będę żyła wiecznie. Ty nie masz jeszcze za sobą przeszłości i do śmierci jeszcze przed tobą tyle czasu, że wydaje ci się nierealna. Ale gdy się zestarzejesz, Andreo, i śmierć będzie stała tuż za rogiem, przeszłość będzie wszystkim, co ci zostało.
Przez chwilę przygryzała dolną wargę, po czym jakby sobie coś przypomniała, zaczęła się podnosić z krzesła.
- Muszę ci coś pokazać.
Patrzyłam, jak przesuwa się w stronę kredensu, trzymając się fotela i podpierając laską. Miała nogi wygięte artretyzmem, skulone ramiona i przygarbione plecy.
Pogrzebała w szufladzie i oznajmiła:
- Mam tu coś, czego jeszcze nie widziałaś.
Podała mi fotografię. Wzięłam ją delikatnie w palce, widząc, że jest bardzo stara, i ujrzałam na niej twarz niewiarygodnie pięknej kobiety. Fotografia miała kolor wyblakłej sepii.
- Kto to jest? - zapytałam.
- Matka twego dziadka - usłyszałam tuż przy samym uchu. Wpatrywałam się w fotografię i nie mogłam oderwać oczu od
prześlicznej twarzy.
- Jego matka? Czy dziadek jest do niej podobny? Kiedy zrobiono to zdjęcie?
- Och, nie pamiętam. Czekaj, to było przed narodzinami Ro-
21
berta - twojego dziadka - a miała, zdaje się, dwadzieścia lat, kiedy go urodziła...
Czułam, że urzekły mnie te smutne, ciemne oczy, patrzące zza jasnobrązowej mgiełki. Ta niezwykle piękna istota, o włosach skromnie upiętych na czubku głowy, z kameą na szyi, uśmiechała się słodko, lecz smutno, jakby niechętnie pozując do fotografii. Były to oczy osoby młodej, ale przepełnione jakąś ciężką troską i łagodną melancholią, świadczącą o spokojnej naturze. Mogłam sobie wyobrażać, jaka była, gdy jeszcze żyła. Nieśmiała, smutna, niepewna i niezwykle piękna.
- To mógł być tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci -powiedziała babcia. - Prawda, że piękna?
Skinęłam głową. Mama mojego dziadka. Moja prababcia.
- Z domu było jej Adams. Mieszkała na Marina Avenue. Jej rodzina przybyła z Walii, zdaje się... z Prestatynu.
- A ojciec dziadka? Jej mąż? Jak on wyglądał? Masz jego zdjęcie?
Babcia milczała. —-
- Babciu! - spojrzałam na jej twarz. Nabrała jakiejś twardości. Spytałam ponownie: - Masz też zdjęcie mojego pradziadka?
Babcia sięgnęła po trzymaną przeze mnie fotografię. Dostrzegłam kątem oka, jak odwracając się, by ją włożyć z powrotem do szuflady, smutno pokręciła głową.
Kiedy wróciła na swój fotel obok mnie i przysunęła nogi bliżej ognia, skierowała rozmowę na inny temat.
- Wspaniały był ten rok jubileuszu królowej...
Wieczór mijał. Koło wpół do jedenastej nie byłam już w stanie utrzymać oczu otwartych i głowa mi co chwila opadała. Poczułam delikatne klepnięcie w ramię i zobaczyłam
22
stojącą obok babcię. Z pewną dozą poczucia winy zauważyłam, że filiżanki i talerze zostały już sprzątnięte.
- Czyżbym przysnęła? Przepraszam, babciu, nie chciałam, żebyś sama to...
- Nie zawracaj głowy! I tak nie pozwoliłabym ci nic robić, jesteś przecież moim gościem. To ja postąpiłam nieładnie, trzymając cię tutaj do późna po takiej długiej podróży. Na pewno padasz ze zmęczenia. Marsz do łóżka!
Miała rację. Byłam niesamowicie zmęczona. Dokładniej, czułam, jakby z mego ciała uszła ostatnia drobina energii. Już sam pobyt w nowym otoczeniu był wyczerpujący, a jeszcze te dziwne ataki dreszczy i jakiś dziwny odgłos pianina.
Gdy tylko wyszłam z saloniku na korytarz, znów ogarnął mnie tamten przedziwny stan, tym razem jeszcze silniej. Wręcz odczuwałam w powietrzu jakąś wrogość. Zatrzymałam się przed wąskimi schodkami i spojrzałam w ciemności na górze.
- Co się stało? - babcia była już przy mnie.
- Zastanawiałam się... w którym pokoju będę spała.
- Przygotowałam dla ciebie sypialnię od frontu. Ed wstawił tam twoją walizkę, a Elsie włożyła do łóżka termofor. Niestety, nie ma tam piecyka. Nikt tam nie spał od bardzo dawna. Od czasu, gdy nasz William ożenił się i wyprowadził. To już chyba będzie ponad dwadzieścia lat. No, śmiało na górę, kotku.
Wchodziłam po niesamowicie stromych schodach z wielkim trudem, przytrzymując się ścian. Starałam się nie spoglądać w wypełnioną ciemnością górę ani nie poddawać się przenikliwemu zimnu.
Ale nie byłam w stanie. Było mi coraz zimniej i znów zaczęłam się trząść. Z ust wydychałam obłoczki pary. Babcia wspinała się mozolnie o kilka stopni za mną i nie wiem nawet, czy mnie widziała.
Na ostatnim stopniu schodów zaczęły mi szczękać zęby. Kuląc się z zimna w tych egipskich ciemnościach, po omacku szukałam dłonią na wilgotnej ścianie kontaktu.
Moja dłoń uderzyła o coś.
- Znalazłaś włącznik? - babcia dotarła zasapana na górę schodów.
23
- Nnnie...
Sięgnęła ręką i natychmiast rozbłysło światło. Spojrzałam na ścianę. To o kontakt uderzyłam ręką.
- Dobrze. Teraz idź w prawo - powiedziała babcia, z trudem łapiąc oddech i opierając się o ścianę.
Naprzeciwko schodów były drzwi do łazienki, a obok do sypialni babci. Ale za narożnikiem, na końcu krótkiego korytarzyka, były jeszcze jedne drzwi.
- Gdybyś potrzebowała w nocy wyjść, wiesz, gdzie wszystko jest? Nie spuszczaj wody w toalecie, dobrze? I pamiętaj o zgaszeniu światła. No, to pa!
Zacierając ramiona z zimna, poszłam korytarzykiem do frontowej sypialni i pchnęłam drzwi. Skrzypiąc, odsłoniły przede mną czarną otchłań pokoju. Pośpiesznie namacałam na ścianie kontakt i zapaliłam światło.
Odetchnęłam z ulgą. Pokój był bardzo przyjemny. Ładne, podwójne łóżko z dużymi, puchowymi poduszkami i pikowaną narzutą w wesołych kolorach. Na podłodze wytarty, ale oryginalny perski dywan. Przy jednej ścianie stara szafa, z jednymi drzwiami uchylonymi, ukazującymi pustą półkę i wieszaki na ubrania. Na przeciwległej ścianie marmurowy kominek (zasłonięty deskami), a nad nim ozdobne stare lustro. Przy łóżku stał mały stolik przykryty koronkową serwetką, a na nim leżał oprawiony w skórę egzemplarz Biblii.
Wyglądało to bardzo sympatycznie i zrobiło mi się trochę głupio z powodu tych lęków na schodach. Odwróciłam się, żeby powiedzieć dobranoc babci, ale na korytarzu było pusto i cicho, zdążyła już odejść.
Weszłam więc do swojego pokoju, zamknęłam drzwi i zasunęłam zasuwę. Musiałam się ruszać. Odrobinę ciepła, które mnie otaczało przy piecyku na dole, dawno już straciłam i zaczynało mnie paraliżować przejmujące zimno. Sztywnymi palcami mocowałam się niezdarnie z zapięciem walizki. Zmarzły mi nawet policzki i- nos.
Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Jeśli kilka godzin temu na dworze był tylko jeden stopień, jak zimno musiało być
24
teraz? Czy ten stary, nie ocieplony dom nie zmieni się po prostu w zamrażalnik?
Powiesiwszy dżinsy i bluzkę w szafie, narzuciłam na piżamę płaszcz kąpielowy, podeszłam do okna i rozchyliłam nieco zasłony.
Za oszronioną szybą panowała noc tak ciemna, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. Ani księżyca, ani gwiazd, odrobinę światła w uliczce dawała tylko jedna jedyna latarnia. Połączone w jeden szereg, identyczne jak domki w grze „Monopoly", domy naprzeciwko pogrążone były w ciemności i ciszy. Połyskiwał jedynie polakierowany przez mróz bruk pustej uliczki, z gdzieniegdzie zaparkowanym po staremu, na krawężniku, samochodem.
Opuściłam zasłony. Byłam tak zmarznięta, że postanowiłam spać w szlafroku. Zgasiłam światło, po ciemku wskoczyłam do łóżka i nurkując pod wieloma warstwami przykrycia, schowałam się pod nim razem z głową. Termofor był jeszcze gorący. Przycisnęłam go do brzucha i skuliłam się, leżąc na boku.
Jak ciężka zasłona zawisła nade mną cisza, w której słyszałam tylko szczękanie własnych zębów i bicie serca. Nie byłam pewna, czy potrafię zasnąć w takich warunkach. Palce rąk i nóg miałam zimne jak lód, całym moim ciałem wstrząsały dreszcze, a do tego materac był pełen nierówności. Leżałam tak z godzinę, patrząc w ciemność, rozmyślając o Dougu i zmagając się z nieprzyjemnym uczuciem, jakie budził we mnie dom babci, aż wreszcie zasnęłam.
Nie mam pojęcia, która mogła być godzina, gdy się nagle przebudziłam, ani co mnie obudziło.
Raptownie otworzyłam oczy. Leżałam w ciemności, ze strachu zaciskając obolałe palce na materacu. Może obudził mnie strach, który dopadł mnie jeszcze we śnie i którego powodu nie znałam. Moje oczy próbowały przeniknąć ciemność. Wiedziałam, że to nie tylko ona sprawia, iż serce mi łomocze z przerażenia, lecz coś nieznanego, czego nie mogłam dostrzec, coś, czego obecność czułam w pokoju...
Zmagałam się z myślami, usiłując sobie przypomnieć, kim jestem, gdzie się znajduję i co tutaj robię. Ale mój umysł był jak spętany amnezją. Nie mogłam sobie niczego przypomnieć. Stra-
25
ciłam pamięć. W mojej głowie zapanowała taka sama ciemność jak dookoła.
Leżąc tak, walcząc z własnymi myślami i rozpaczliwie próbując odzyskać pamięć, odkryłam nagle, co się ze mną dzieje.
Moje ciało uciskał jakiś straszliwy, niewidoczny i nienamacal-ny ciężar. Jakaś siła dociskała mnie do łóżka z taką mocą, że prawie się dusiłam. Chciałam krzyczeć, ale nie byłam w stanie. Dławiłam się, nie mogąc złapać oddechu.
Byłam przez coś unieruchomiona.
Mój strach urósł do paniki. "W kompletnej histerii zaczęłam się zmagać z tym wprost nieziemskim brzemieniem. Z trudem łapałam powietrze, czując, jak każdy jego lodowaty łyk tnie mi płuca jak nożem.
Musiałam natychmiast zapalić światło.
Ogarnęły mnie szalone myśli. Może jestem sparaliżowana? Jak to możliwe - odczuwać oddziaływanie tak potwornej siły, kiedy nic wokół właściwie nie ma?
Dysząc z trudem, skupiłam się na oswobodzeniu choćby ręki. Musiałam zobaczyć.
Musiałam to sprawdzić.
Gwałtownie wyzwoliłam jedną rękę z okowów pościeli. Chwyciłam się za ramę łóżka i wytężając wszystkie siły, zdołałam się podciągnąć do pozycji siedzącej. Dalej jednak czułam to potworne, ciężkie dławienie, jakby powietrze zapadało się do środka, zgniatając wszystko na swej drodze. Walczyłam z tym, wciągałam oddech otwartymi ustami i odpychałam od siebie nieznaną siłę, aż udało mi się odsunąć na tyle od łóżka, żeby nerwowo namacać dłonią ścianę i przypadkowo nacisnąć kontakt.
W momencie, gdy zabłysło światło, ciężar ustąpił. Dyszałam tylko i ciężko łapałam oddech.
Byłam straszliwie spocona. Piżamę miałam mokrą i okropnie się trzęsłam, a razem ze mną całe łóżko. Przez jakiś czas siedziałam skulona na jego krawędzi, rozcierając ramiona, ruszając nogami, by się rozgrzać, i myśląc o tym, co się stało.
Właściwie nie wiem, co konkretnie mnie obudziło - sen., zimno czy po prostu fakt, że spałam w obcym miejscu.
26
Czy coś innego jeszcze...
I ten niesamowity ucisk. Czyżby mi się tylko wydawało? Czyżby to wszystko było snem, aż do chwili, gdy - jeszcze senna - sięgnęłam i włączyłam światło?
Na samo wspomnienie o tym wzdrygnęłam się. To nie mógł być sen. To wszystko było zbyt realne.
Podciągając przykrycie pod szyję i na ramiona, zauważyłam, jakie jest ciężkie. Kilka pledów i dwie narzuty - ocieplająca i nieporęczna wierzchnia. Okazało się, że spałam pod okropnym ciężarem.
No jasne. Tu musiała leżeć przyczyna! Zaśmiałam się do siebie, odzyskując nieco pewności. U siebie w Ameryce spałam pod jednym, cienkim kocem. A więc, leżąc pod tak wielkim ciężarem, musiałam pewnie śnić, że coś tajemniczego mnie przygniata.
Przedziwny jest ten moment na krawędzi snu i jawy. To niesamowite przebudzić się i nie wiedzieć, kim się jest i gdzie się znajduje. Ale teraz, kiedy już nad głową świeci żarówka, wszystko jest jasne. Miałam zły sen. Tylko wydawał się bardziej realny niż inne. Jednak nadal jeszcze, siedząc i próbując się ogrzać ciepłym termoforem, dygotałam ze strachu, przypomniawszy sobie chwile tuż po przebudzeniu.
Lecz to wszystko fantazje. Ni krzty prawdy.
Wyciągając rękę, żeby zgasić światło, nie wiadomo dlaczego zatrzymałam się i odwróciłam głowę za siebie.
Lustro nad kominkiem.
Coś w nim było nie tak. Trwałam w tej pozycji przez długą chwilę, patrząc z lekką obawą w zwierciadło i dziwiąc się, dlaczego to robię. Jednak wpatrywałam się w nie dalej, nie mogąc oderwać oczu. Gdzieś w głowie jakiś cichy głos nakazywał, że nie wolno mi odwrócić wzroku.
Ale dlaczego? Przecież to całkiem zwyczajne lustro. Stare, może antyk, ale w nieciekawej, pozłacanej ramie. Nie było w nim zupełnie nic niezwykłego. Odbijało jedynie wnętrze pokoju, jak zauważyłam - głównie szafę naprzeciwko.
Coś w nim jednak przyciągało mój wzrok i fascynowało. Jeszcze nie wiedziałam, co to jest, ale już czaiło się gdzieś na
skraju mojej świadomości. Jeszcze chwila, a dowiem się, co tkwi w tym magicznym zwierciadle, o czym pragnie mi opowiedzieć...
Zaraz potem cofnęłam rękę i nie gasząc światła, zanurzyłam się z powrotem w pościeli. Byłam bardziej zmęczona tą całą podróżą, niż przypuszczałam.
Uśmiechnęłam się na siłę, żeby samą siebie podbudować, i czując się bezpieczniej przy zapalonym świetle, ułożyłam się wygodnie, w przekonaniu, że jutro wszystko będzie dobrze.
Kiedy obudziłam się rano, w domu pachniało smażonymi jajkami i bekonem. Po pośpiesznej wizycie w lodowatej łazience zeszłam na dół ubrana w dżinsy i sweter. W ciepłym saloniku stół był już nakryty. Choć wlewający się przez okno słoneczny blask rozpraszał moje nocne majaki, wciąż czułam trudny do określenia niepokój. Miałam jeszcze potem jakieś sny - wyrywkowe i chaotyczne. I gdy wreszcie otworzyłam oczy w rozjaśnionej słońcem sypialni, wyspana i odświeżona, z przykrością zauważyłam, że nadal towarzyszy mi niepokojący nastrój związany z tym domem.
Ciekawa byłam, kiedy mi to przejdzie.
- Czy tylko tego pokoju używasz w całym domu, babciu? -zapytałam, smarując masłem grzankę.
-Tak, moje dziecko. Tego i mojej sypialni. Duży salon jest nie używany od wielu lat. Nie było takiej potrzeby. Trudno go ogrzać, więc służy jako skład. Ja większość czasu spędzam w tym pokoju.
Pokiwałam głową i rozejrzałam się. Stała tu zapadnięta kanapa, dwa fotele, zagracony kredens, oszklona szafka ze starymi książkami i porcelaną oraz mały stolik kuchenny z dwoma prostymi krzesłami. Ściany obwieszone były portretami królowej. Wisiał też stary kalendarz z widokami Australii. I jeszcze sfatygowane pudełko na przybory do szycia, wazon z brązowymi goździkami oraz filigranowa ramka z grupowym zdję-
28
ciem dzieci cioci Elsie i wuja Williama, czyli moich bliskich kuzynów.
Był to miły pokój - i ciepły. Jadłyśmy, siedząc przy jedynym jego oknie, wychodzącym na podwórko, nieco odbiegające od typowych podwórek za domem. Od okna do muru na jego końcu nie było więcej niż dziesięć kroków - do przebycia dosłownie jednym skokiem. Było wybrukowane nierównymi cegłami. Nie miało trawy ani ogródka, tylko pas ziemi wzdłuż okalającego muru, z którego wyrastały niegdyś krzewy, a dziś już tylko szkielety krzewów róż. W tylnym murze widać było furtkę, prowadzącą na drogę, za którą rozciągało się ogromne pole.
- Babciu, czy te róże jeszcze kwitną?
- Nie, słonko. W tym ogrodzie nic nie urośnie. Zawsze tak było, odkąd tu mieszkam. Te róże zasadzono dawniej, zanim się wprowadziłam.
- A próbowałaś je pielęgnować? - zbliżyłam do ust filiżankę z herbatą, patrząc nieobecnym wzrokiem na nagie krzaki.
- Na początku próbowałam, ale to nic nie dało. Zbyt kiepska ziemia - powoli mieszała herbatę. - I wiesz, to zabawne, ale nigdy nie udało nam się tu niczego wyhodować. Ani utrzymać żadnego zwierzęcia. Wszystkie psy i koty zawsze uciekały. Coś jest nie tak z tą ziemią, dziadek zawsze to mówił.
Przez chwilę medytowałam nad tym, co powiedziała, usiłując się otrząsnąć z dziwnego uczucia, jakie u mnie wywołało. Potem spytałam:
- Jak długo mieszkaliście tu z dziadkiem sami? /
- Ostatni wyprowadził się twój wujek William. Jakieś dwadzieścia lat temu, a może więcej. Potem już nie korzystaliśmy z całego domu. Ale czy wiesz, że wciąż są w nim te same meble, które były, jak się tu wprowadzałam sześćdziesiąt dwa lata temu?
- Żartujesz, wszystkie?
- Co do jednego. I łóżko, na którym śpisz. Nawet materac i wszystko inne zostało kupione około tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku.
- Babciu, masz tutaj parę wartościowych rzeczy.
- Tak. Elsie i William ciągle mnie namawiają, żeby sprzedać
29
dom i przeprowadzić się do mieszkania, ale jakżebym mogła? Tyle tu wspomnień! Nie mogłabym zostawić tego domu, An-dreo. Jestem jego częścią.
Powróciłam do wyglądania przez okno. Patrząc na olśniewająco błękitne niebo, zastanawiałam się, jak można mieszkać w tym samym domu przez sześćdziesiąt dwa lata. My z rodzicami i bratem najdłużej - przez dziesięć lat - mieszkaliśmy w domu na wybrzeżu w Santa Monica i wydawało nam się to wiecznością.
- Nie zapominaj, Andreo, że w tym domu dużo się wydarzyło. Dużo tragedii. - Odwróciłam się do babci, ale jej oczy uciekły przed moim wzrokiem. - Ale też i szczęścia. Jak w każdej rodzinie, prawda?
Resztę poranka wypełniło sprzątanie po śniadaniu i komentarze babci na temat brytyjskich problemów gospodarczych.
0 pierwszej przyszli Ed i Elsie, zziębnięci, wpuszczając do domu zimne powietrze. Twarze mieli czerwone jak pomidory, a palce rąk białe i sztywne z zimna.
-Temperatura spada - oznajmiła ciocia Elsie, ruszając w stronę piecyka. - Mam nadzieję, że nie zmarzniesz, Andreo.
- Dam sobie radę. Ile czasu trwają odwiedziny?
- Po południu tylko godzinę. Co zupełnie wystarcza twemu dziadkowi. Nie chcemy go zbytnio męczyć. Wieczorem można być półtorej godziny.
- Chodzicie dwa razy?
- Nie, złotko. Wieczorem chodzi William z żoną. My możemy po południu dzięki temu, że Ed jest na emeryturze. William
1 May chodzą po kolacji. U dziadka zawsze ktoś powinien być, więc się zmieniamy. Czasem też idzie po pracy Christine.
Słyszałam trochę o Christine: że jest siedem lat młodsza ode mnie i pracuje jako maszynistka w pobliskim zakładzie przemysłowym. Pozostała dwójka kuzynów - Albert i Ann, to dzieci Elsie. Ann przeniosła się do Amsterdamu, a Albert się ożenił i zamieszkał w Morecambe nad Morzem Irlandzkim.
Przez te wszystkie lata rodzina informowała nas o swych losach, tak jak mama pisała im o ukończeniu przeze mnie colle-
30
ge'u czy o wyjeździe Richarda do Australii. Christine, Alberta i Ann widziałam tylko na zdjęciach i oprócz podstawowych spraw, jak to, że Ann pracuje w studio artystycznym z widokiem na zaporę, Albert i jego młoda żona mają maleńką dziewczynkę, a Christine ma swoje mieszkanie w Warrington, nic więcej
0 nich nie wiedziałam.
I nie pragnęłam wiedzieć. Żyjąc przez tyle lat z dala od krewnych, nie czułam wielkiej potrzeby nawiązywania kontaktów. W końcu i tak za kilka dni wyjadę z powrotem do Los Angeles
1 ci ludzie pozostaną dla mnie nadal tylko dalekimi krewnymi.
- Z twoją mamą trzymałyśmy sztamę jako dziewczynki - odezwała się Elsie siedząca przy ogniu. - Nie wiem, jak William mógł z nami wytrzymać. Byłyśmy od niego starsze i rządziłyśmy nim - zaśmiała się donośnie. - Och, jak bym chciała, żeby nasza Ruth mogła z tobą przyjechać! Ale ta operacja stopy to bolesna sprawa, co? Wiesz, Andreo, że pomagałam twojej mamie zajmować się tobą, jak byłaś malutka? Słyszałaś o tym? Kiedy się urodziłaś, miała jakieś komplikacje i musiała wrócić do szpitala. Wtedy ja się tobą opiekowałam. To było tak, jakbym już miała własne dziecko, a jeszcze wtedy nie miałam. Albert urodził się w rok później.
Snuła ten wątek jeszcze przez chwilę, aż przyszedł czas, żeby wyjść.
Otuliłam się jak mogłam najcieplej, wdzięczna ciotce Elsie za przyniesioną dla mnie wełnianą czapkę i rękawiczki, i zebrałam wszystkie siły, by stawić czoło temperaturze na zewnątrz.