BARBARA WOOD KOCHANEK Z ZAŚWIATÓW Z angielskiego przełożyła Elżbieta Kowalewska ' ŚWIAT KSIĄŻKI Tytuł oryginału YESTERDAY'S CHILD Projekt okładki i stron tytułowych Lidia Michalak Redakcja Elżbieta Żuk Redakcja techniczna Alicja Jablońska-Chodzeń Korekta Marianna Filipkowska Irena Kulczycka Copyright © 1979 by Barbara Wood © Copyright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 1999 Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 1999 Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna, Warszawa ISBN 83-7129-690-8 Nr 1894 Z miłością i podziwem dedykuję tę książkę Naomi Pemberton -mojej babci Z domem przy George Street było coś nie w porządku. Poczułam to od razu, gdy do niego weszłam. Kiedy przekroczyłam próg i spojrzałam w długi, mroczny korytarz, zobaczyłam sunącą w moim kierunku wysoką kobietę. Spowita cieniem, szła wyprostowana i pełna gracji, w staromodnej sukni długiej do ziemi. Gęste czarne włosy związane miała w węzeł na czubku głowy. Przez moment patrzyłam, jak zmierza ku mnie z wyciągniętymi rękami, po czym szybko odwróciłam się do ciotki, która właśnie podeszła ścieżką przez ogródek i stanęła obok mnie. - Andrea - powiedziała. - Oto twoja babcia. Spojrzałam znów na idącą ku nam kobietę i zrobiłam wielkie oczy ze zdziwienia. Długa suknia i bujne włosy zniknęły. Zamiast nich zobaczyłam niedużą, przygarbioną staruszkę w zwykłej, domowej sukience i wełnianym sweterku, o siwych włosach osłoniętych płócienną czapeczką. - Dzień dobry - usłyszałam własny głos. Staruszka podała mi rękę i podeszła bliżej, by mnie pocałować. Nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem zmęczona. Leciałam jedenaście godzin samolotem z Los Angeles, a potem jeszcze jedną z Londynu do Manchesteru. A i różnica czasu najwyraźniej dawała o sobie znać. Uścisnęłyśmy się, przyglądając się sobie nawzajem w wątłym świetle korytarza. Nie bardzo pamiętam, jakie wrażenie sprawiła na mnie babka w tamtym pierwszym momencie. Oczy miałam zbyt zmęczone podróżą, by dobrze jej się przyjrzeć. Przypo- minam sobie tylko, że jej twarz ciągle zmieniała wyraz - to wydawała się brzydka, to znów promienna. Trudno było rozpoznać właściwe jej rysy, gdyż była w nieustannym ruchu. Nie dałoby się nawet odczytać z nich wieku babki. Wiedziałam, że ma osiemdziesiąt trzy lata, lecz jej oczy biły ujmującą wprost młodością i żywotnością. Widoczne wciąż jeszcze na twarzy ślady dawnej urody nie poddały się do końca upływowi czasu. Przypominała piękną różę zasuszoną w kartach książki. Kiedy prowadzono mnie korytarzem w stronę otwartych drzwi saloniku, nie mogłam się otrząsnąć z dziwnych mieszanych uczuć, jakie mną owładnęły. Leżąc tego wieczoru w łóżku, uświadomiłam sobie, że to dom babki tak na mnie działa. Panowała w nim przedziwna atmosfera; emanował jakąś wyczuwalną, magnetyczną energię. Zalewała mnie ona całkowicie i usiłowała wessać. Idąc korytarzem oświetlonym tylko jedną żarówką, której żółte światło nie docierało nawet do podłogi, widziałam jakieś cienie czające się po kątach. Już wtedy czułam, że coś wisi w powietrzu. W momencie, gdy przekroczyłam próg tego domu, coś się w nim wydarzyło. Jakby moje wejście spowodowało nagłą zmianę w jego nastroju. Rozmyślając o tym później w nocy, uprzytomniłam sobie, że wyczułam to od razu w pierwszej chwili, gdy wchodząc do środka, zrzuciłam z siebie wilgotną angielską aurę i ostre powietrze wnętrza domu przeszyło mnie gwałtownym dreszczem. Teraz już wiem, że niesamowity chłód, jaki mną wtedy wstrząsnął, był wywołany nie tyle panującą tam niską temperaturą, co czymś zupełnie innym, starszym niż czas. Choć wiedziałam, że to nonsens, uczucie to zawładnęło mną do tego stopnia, że kiedy znalazłam się tej nocy w zimnym łóżku, dom zaczął mnie osaczać. Zacisnęłam mocno powieki i myślałam: Co ja tu robię? Aby zapanować nad rosnącym we mnie strachem, próbowałam sobie przypomnieć wydarzenia, które sprowadziły mnie do Anglii. Sądziłam, że w ten sposób uda mi się uspokoić i wyjaśnić ten dziwny nastrój, który mną zawładnął. Tłumaczyłam sobie, że to skutek nagłego przyjazdu do obcego miasta w równie obcym kraju, podróży samolotem, szczególnych okoliczności związanych z moją wizytą, spowodowaną tak niespodziewanym wezwaniem rodziny, wreszcie ostatnich burzliwych wydarzeń w moim własnym życiu i towarzyszącego im mego wewnętrznego rozdarcia. A jednak, choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć przeświadczenia, że dom babki na mnie czekał. Wtedy jeszcze usiłowałam sobie wmówić, że to tylko wytwór mojej wyobraźni, wypływający ze stanu emocjonalnego, w jakim się znajdowałam od momentu podjęcia w Los Angeles decyzji, że tutaj przyjadę. Trzy dni wcześniej moja matka dostała dwa listy: jeden od swojej matki, drugi od siostry. Oba listy donosiły, że jej ojciec, a mój dziadek leży umierający w Szpitalu Ogólnym w Warrington. Mama była tą wiadomością wstrząśnięta. Ze względu na swój stan zdrowia nie mogła nawet myśleć o podróży, przez co wpadła niemal w histerię. Jej reakcję tłumaczy historia naszej rodziny. Przed dwudziestu pięciu laty rodzice razem ze mną i bratem wyemigrowali z Anglii, by szukać lepszego życia w Ameryce. Miałam wtedy dopiero dwa lata, a brat siedem. Gdy rodzice otrzymali obywatelstwo USA, my automatycznie również. Nasz dom znajdował się w Los Angeles, mówiliśmy po amerykańsku i nabyliśmy kalifornijskich zwyczajów. Aż--tlo nadejścia tamtych dwóch listów niewiele uwagi poświęcałam Anglii czy swemu angielskiemu pochodzeniu. Żadne z nas nie oglądało się za siebie. Ostatnio rodzice niekiedy wspominali o podróży „do domu", żeby spotkać się znów z rodziną, lecz ciągle coś stawało temu na przeszkodzie. Aż wreszcie okazało się, że może być już za późno. Moment był rzeczywiście najmniej odpowiedni, gdyż mama przechodziła właśnie rekonwalescencję po operacji stopy. Poruszała się z trudnością nawet o kulach, którymi miała się posługiwać jeszcze przez sześć tygodni. Obawiała się, że przez ten czas jej ojciec może umrzeć. Byłam z początku zaskoczona, gdy poprosiła mnie, żebym tam pojechała i towarzyszyła rodzinie w trudnych chwilach jako reprezentantka krewnych z Ameryki. Lecz zaraz potem przyszło mi do głowy, że o ile listy od babki i ciotki, wzywające mamę do przyjazdu, przyszły w momencie najmniej odpowiednim dla niej, dla mnie po prostu spadły jak z nieba. Bo ja w tym okresie szukałam właśnie sposobu, by choć na trochę uciec od własnego życia. Zerwałam wówczas z Dougiem. Kazałam mu się spakować i wynosić. Planowałam właśnie jakiś krótki wyjazd na wakacje, gdy mama zawiadomiła mnie o listach. - Któreś z nas powinno jechać - powtarzała w kółko. - Twój brat nie może, jest w Australii. Ojciec nie zostawi pracy. Zresztą on nie jest Townsendem. Oczywiście, to ja powinnam jechać, ale przecież ledwo się ruszam. Za to ty, Andreo, możesz i powinnaś odwiedzić dziadka. W końcu minęło aż dwadzieścia pięć lat. Tam się urodziłaś. Tam jest cała twoja rodzina. Od tamtej chwili wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że zlewało mi się w pamięci. Rozmowa z moim pracodawcą, maklerem giełdowym, i wyjaśnienie mu wyjątkowej sytuacji. Poszukiwanie paszportu w pudle z pamiątkami po wycieczce do Meksyku. Rezerwacja miejsca w samolocie British Airways lecącym nad biegunem. Wszystko w poczuciu gwałtownej potrzeby wyrwania się z sideł nieszczęścia i goryczy po nieudanej miłości. Dziwnie się czułam, lecąc nad biegunem północnym i rozmyślając o tym, co zostawiłam za sobą - zastanawiałam się, co mnie czeka. Myślałam o straszliwym poczuciu winy mojej mamy. Miała teraz wyrzuty sumienia, że nie pojechała do Anglii wcześniej. Czuła się winna, że jej ojciec odejdzie na zawsze, nie zobaczywszy się z córką. Myślałam też o Dougu i o naszym bolesnym rozstaniu. Tym wszystkim tłumaczyłam sobie chaos, jaki ogarnął mój umysł. Kiedy wysiadłam na lotnisku Ringway w Manchesterze, byłam pełna obaw i wątpliwości, czy dobrze robię. Na terminalu czekali na mnie ciotka Elsie z mężem. Nie mieliśmy żadnego problemu z rozpoznaniem się nawzajem. Wzajemne podobieństwo ciotki i moje do mamy pomogło nam wyłuskać się z tłumu przybyłych i oczekujących na lotnisku. Zre- 10 sztą rodzinne podobieństwo było widoczne również między mną a oczekującą na mnie miłą, łagodną kobietą, od której płynął delikatny zapach perfum lawendowych Yardleya. Nasze odgałęzienie Townsendów wyróżnia pewna szczególna cecha, odziedziczona ponoć po dawnych przodkach. Jest nią mała pionowa bruzda na czole między brwiami, tzw. rowek Townsendów, nadający nam buntowniczy wygląd. Mam tę bruzdę od dzieciństwa i taką samą dojrzałam na czole kierującej się ku mnie z tłumu kobiety. - Andrea! - zawołała i uścisnęła mnie serdecznie, a potem przyglądała mi się ze łzami w oczach. - Jakaś ty podobna do Ruth! Wykapana matka! Spójrz, Ed, czy to nie Ruth do nas wróciła? Drobny, nieśmiały mężczyzna, stojący nieco z boku, uśmiechnął się, zamruczał coś niewyraźnie, po czym niezręcznym gestem ujął mnie za rękę, mówiąc: - Witaj w domu. Posłusznie wyszłam za nimi z hałaśliwego lotniska Ringway prosto w wieczorny chłód, który dla mojego organizmu był szokiem. Choć był już listopad, w Los Angeles mieliśmy temperaturę około trzydziestu stopni, a tu, w Manchesterze, było tylko plus jeden. Wuj Edouard, rodowity Francuz, pośpieszył na parking, a ciotka i ja z moją jedyną walizką czekałyśmy na chodniku na zewnątrz budynku terminalu. Zerkałyśmy na siebie co pewien czas, nie kryjąc, że wuj Ed mógłby się pośpieszyć. Byłam co najmniej zażenowana. Przez całe życie nie wiedziałam, co to znaczy mieć rodzinę w sensie dalszych krewnych, poza rodzicami i bratem. Nigdy nie doświadczyłam radości z obcowania z osobami bliskimi mi więzami krwi. Nie nauczyłam się obdarzać uczuciami ani przyjmować uczuć od obcych ludzi tylko dlatego, że pochodzili od tych samych przodków. W moim życiu liczyli się znajomi i przyjaciele, których się wybiera samemu i utrzymuje kontakt, bo się tego chce, a nie musi. A teraz nagle miałam okazywać jakieś uczucia nieznajomym osobom, mówiącym obcym mi dialektem, wyłącznie z racji uro- 11 dzenia. Nie wiedząc prawie nic o spotkanej właśnie parze ani 0 innych ludziach, których wkrótce poznam, musiałam ich z góry zaakceptować i polubić. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i nie czułam się zbyt pewnie. - Jak tam lot, kochanie? - zapytała kobieta o twarzy mojej matki i silnym akcencie lancasterskim, ze względu na położenie geograficzne będącym zapewne krzyżówką szkockiego i walijskiego, który z początku ciężko mi było zrozumieć. - Bardzo dobrze - odparłam, siedząc z kolanami niemal pod brodą z tyłu renaulta wuja Edouarda. - Pewnie jesteś bardzo zmęczona. Skinęłam głową i odwróciłam wzrok od ciotki. Jej podobieństwo do mamy i do mnie wprawiało mnie w niepokój. Obca osoba z naszą twarzą. Wolałam patrzeć na ruch na szosie. Fascynowało mnie, że wszyscy jadą po złej stronie. - Ładnie z twojej strony, że przyjechałaś, skoro twoja mama jest tak chora. Dziadek bardzo się ucieszy na twój widok. To tak, jakby Ruth tu była, prawda Ed? Przygryzłam dolną wargę. Może lepiej by było, gdyby przyjęli do wiadomości, że to ja tu jestem, nie mama. Spróbowałam oprzeć się wygodnie i odprężyć. Byłam przygotowana, że będzie to dla mnie wizyta trudna, ale nie wiedziałam, do jakiego stopnia. Nie ustaliłyśmy z mamą żadnego limitu czasowego, długość mojego pobytu w Anglii była enigmatyczna 1 właściwie o niej nie rozmawiałyśmy. Może tydzień, może dwa. Na tyle długo, aby odnowić więzi rodzinne. I zapomnieć o Dougu. Jeśli to możliwe. - Witaj w domu - powiedział na lotnisku wuj Edouard. Zamknęłam oczy. Mój dom znajduje się w Los Angeles. - Andreo! Otworzyłam oczy. - Andreo, popatrz. Podniosłam głowę i spojrzałam na ciotkę, której „popatrz" brzmiało jak „pupacz" . Wskazywała na coś za oknem. - Wiesz, co to jest? 12 Opuszką dłoni przetarłam kółko na zaparowanej szybie i wyjrzałam. Nieopodal wznosiło się monstrualne czarne gmaszysko, oświetlone pojedynczymi nikłymi światłami i dość słabo widoczne. - To Szpital Ogólny - powiedziała miękko. - Tutaj się urodziłaś. Odwróciłam głowę, by spojrzeć jeszcze raz. Budynek już zniknął, a za oknem przesuwały się rzędy domów. Niesamowite, że ta kobieta, mówiąca z trudno zrozumiałym akcentem, w tym lodowatym samochodzie jadącym nieprawidłową stroną ulicy osiem tysięcy mil od domu informowała mnie, iż ten czarny, posępny gmach to miejsce moich narodzin. Uśmiechnęłam się nieznacznie. Ciotka odwzajemniła uśmiech. Ona się bardzo starała, ja chyba za mało. Małe angielskie miasteczko miało w sobie coś nieuchwytnie złowróżbnego. Na zimnych, wyludnionych ulicach błyszczące kamienie brukowe odbijały światło nielicznych latarni, zachowanych w stylu wiktoriańskim. Jazda przez Warrington kojarzyła się z cofnięciem w czasie. - Musisz mi wybaczyć, ciociu, ale ten lot z Los Angeles trwał aż jedenaście godzin, a potem czekałam dwie godziny na Heath-row... - Ależ tak! - wykrzyknęła ciotka Elsie. - Zmęczenie spowodowane różnicą czasu. Masz prawo być potwornie zmęczona, a ja ci tutaj pokazuję miasto. Ale nie martw się, do końca dnia nie mamy dla ciebie już nic w planie. Żadnych odwiedzin, nawet u dziadka. Jutro będzie na to dosyć czasu. A teraz tylko gorąca herbata i spać. O, jesteśmy na miejscu. Wuj Edouard zatrzymał samochód z takim szarpnięciem, że wszyscy polecieliśmy do przodu. Jeszcze raz przetarłam szybę, by wyjrzeć na zewnątrz. Byliśmy na ulicy, podobnej do tych,' którymi tu dojechaliśmy, z nie kończącymi się rzędami szeregowych domów z czerwonej cegły, każdy z małym frontowym ogródkiem. - Gdzie my jesteśmy? - U twojej babci - wyjaśniła ciotka Elsie, wysiadając z samochodu. Kiedy i ja się z niego wygramoliłam, ponownie doznając 13 szoku od uderzenia zimnego wieczornego powietrza, usłyszałam, jak ciotka tłumaczy: - Uważaliśmy wszyscy, że najlepiej będzie, jeśli zatrzymasz się u babci. Teraz, gdy jest taka osamotniona, przyda jej się twoje towarzystwo. Bardzo chętnie wzięlibyśmy cię do siebie - ja czy William. I tobie też byłoby wygodniej. Mamy centralne ogrzewanie. Ale babcia się uparła. Zaraz po telefonie od Ruth, że przyjeżdżasz, wysprzątała sypialnię od frontu. Więc zostaniesz tutaj, złotko. Wyprostowałam się i popatrzyłam na wysoki, piętrowy budynek z przybrudzonej cegły, z wykuszem wystającym ponad starym i zarośniętym frontowym ogródkiem, z przylegającymi po obu stronach identycznymi budynkami. Oto stał przede mną dom mojej babki - ciemny i bez żadnych oznak życia. W pierwszym odruchu, spowodowanym zmęczeniem, różnicą czasu i zażenowaniem, a także coraz większym uczuciem osamotnienia, chciałam poprosić ciotkę, żeby mnie zabrała do siebie i do centralnego ogrzewania. Ale wuj Edouard już niósł moją walizkę wyboistą ścieżką w stronę domu i po chwili wkładał klucz do zamka w drzwiach. Poczułam, że coś mnie delikatnie popycha w stronę domu. Ciotka Elsie położyła mi rękę na plecach. - Chodź, serdeńko. Filiżanka dobrej herbaty i do łóżka, tylko tego potrzebujesz. Rano będziesz się już lepiej czuła. Szłam przed nią, zdrętwiała po podróży, zmęczona wieloma godzinami napięcia i obaw, z bólem głowy, a także głodna, aż doszłam do domu mej babki i przekroczyłam jego próg. Wspominałam już, że babka musiała być za młodu bardzo piękna, była też uderzająco podobna do mojej mamy. Patrząc na jej osiemdziesięciotrzyletnią twarz, miałam wrażenie, że widzę mamę w przyszłości, za dwadzieścia sześć lat. Ten sam wysoki grzbiet nosa Dobsonów, jak mówią niektórzy - „arystokratyczny", i niezwykłe oczy o szarych tęczówkach w czarnej obwódce. Cienkie brwi o delikatnym łuku. Wysoko osadzone, wklęsłe po- 14 liczki i broda zakończona łagodnym czubkiem. Choć skóra była już obwisła i pocięta pajęczyną zmarszczek, podtrzymujące ją kości dobrze się uwidoczniały. Jeszcze teraz przy korzystnym oświetleniu wyglądała uroczo. Ta kobieta, matka mojej matki, zafascynowała mnie od pierwszej chwili. W pewnym dalekim, trudnym do określenia stopniu przypominała mnie samą. Stałam zapatrzona w nią, a jej oczy robiły się coraz bardziej wilgotne. Powiedziała cicho: - Andrea... Oparła się na lasce i zaskakująco silnym ramieniem objęła mnie za szyję, szepcąc prawie do mojego policzka: - Dzięki Bogu, że przyjechałaś. Dzięki Bogu... A ja myślałam: „Oto jak ja będę wyglądała za pięćdziesiąt sześć lat". Nagle przeszedł mnie dreszcz, bo poczułam, jakbym się przeniosła do przyszłości. Zupełnie paradoksalnie, jak się później okazało, właśnie wtedy, wstępując w progi domu przy George Street, zrobiłam pierwszy krok w kierunku przeszłości. Dom babci był niewiarygodnie mały. W czasach, gdy budowano te szeregowe domki, nie było jeszcze odpowiednich na angielskie zimy metod izolacji, a jedynym ogrzewaniem był kominek w każdym pomieszczeniu. Dlatego pokoje były małe, a powierzchnie nie zamieszkane, takie jak korytarz czy schody, były niesłychanie wąskie i niskie. Byłam zaskoczona. Zawsze wyobrażałam sobie stare angielskie domy wiktoriańskie jako duże i eleganckie. Być może miały takie tylko klasy wyższe. Natomiast wśród rzesz klasy średniej, zrodzonej z angielskiej rewolucji przemysłowej, popularne były domy mniejsze i praktyczniejsze. Dom Townsendów przy George Street był raczej przykładem niż wyjątkiem. Był to jeden z setek tysięcy takich domów w całej Anglii. - Jak ci się widzi mój mały domek? - zapytała babcia, gdy po wyjściu ciotki Elsie i wuja Eda zasiadłyśmy w saloniku. Smarowała masłem chleb, trzymając talerz na kolanach. Rozejrzałam się. Meble były okropnie stare i zwaliste. Ściany przybrudzone, z łuszczącą się farbą. Na zniszczonym przez kor- 15 niki kredensie stały wyblakłe fotografie. Książki w oprawach z czarnej skóry miały złocone tytuły. Ciężkie aksamitne zasłony dopełniały wystroju małego, zagraconego wiktoriańskiego saloniku. U mojej babki czas zdawał się stanąć w miejscu. - Musi mieć długą historię - powiedziałam. - O tak, ma. Twój wuj William ciągle usiłuje mnie namówić, żebym się przeprowadziła do mieszkania komunalnego. Ale ja nie chcę być na łasce rządu, o czym wszyscy dziś w Anglii marzą. Mam swój mały domek i chcę go utrzymać. Ciągle też nalega, żebym zainstalowała centralne ogrzewanie. A ja uważam, że jeśli przez sześćdziesiąt dwa lata wystarczały nam kominki, to wystarczą i nadal. - Tyle ma lat ten dom? - Pomimo eiepła płynącego z piecyka gazowego, wbudowanego w kominek, panujące wokół zimno przeszywało mi plecy. - Ależ skąd! Tyle lat ja w nim mieszkam! Sześćdziesiąt dwa lata. Kiedy wyszłam za twego dziadka, sprowadził mnie tutaj. - A ile lat ma dom? - Został zbudowany w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku, czyli ma prawie sto lat. - Był modernizowany? - No tak, musiał być. Jak widzisz, założono prąd. - Babcia zanurzyła nóż w trzymanym na kolanach słoiku i wydobyła z niego odrobinę jasnożółtego dżemu. Posmarowała kromkę grubą warstwą i zjadła, wycierając ręce o sweter. - Mamy też na górze toaletę. Doszło do tego, że tylko my na całej ulicy mieliśmy jeszcze wygódkę na zewnątrz. Założyliśmy więc kanalizację. Teraz jest już stara i musisz się z nią delikatnie obchodzić. Mamy i wannę. Trzęsąc się od zimna i wilgoci w pokoju, a jednocześnie mając twarz i nogi od strony kominka rozgrzane gorącym płomieniem gazu, wyobraziłam sobie przedpotopową łazienkę babci i stwierdziłam, że chyba najbardziej ze wszystkiego będzie mi tutaj brakowało mojego wygodnego mieszkania w Los Angeles. I właśnie wówczas, gdy rozmyślałam o charakterze mojej przejściowej rezydencji, usiłując jednocześnie napić się przez grzeczność trochę słodkiej babcinej herbaty, wydarzyły się dziwne ruzczy. 16 Przez pokój przeszedł zimny powiew, przyprawiając mnie o dreszcze. Babcia, jakby tego nie czując, odwróciła się w stronę stojącego obok niej na stole starego, przenośnego radia i włączyła je. Powiedziała, jak mi się zdaje: - Czas na mój ulubiony program muzyczny. Nie byłam pewna, co mówi, bo siedziała tyłem do mnie i jej głos docierał nieco przytłumiony. Kiedy z małego odbiornika dało się słyszeć zawodzenie szkockich dud, nagle zaczęłam się straszliwie trząść z zimna. Tak potwornie, że o mało nie wylałam herbaty i nie upuściłam talerza na podłogę. Babcia obejrzała się wystraszona. Nie mogłam powstrzymać drgawek. - Ty chyba bardzo zmarzłaś! - Babcia podniosła się z wysiłkiem. - To nasze przeraźliwe angielskie zimno. A ty w swoich lekkich kalifornijskich ciuszkach. Próbowałam coś powiedzieć, ale tylko zaszczekałam zębami. Nie umiałam nad tym zapanować. Zupełnie oniemiała patrzyłam, jak babcia zabiera z moich kolan naczynia i stawia je na stole, a potem człapie do kanapy i bierze z niej złożony pled. Owinąwszy mnie nim szczelnie, powiedziała uspokajająco: - Lubię się zdrzemnąć po południu i zawsze się tym owijam. To dobra wełna szetlandzka, będzie ci ciepło. - O B-Boże - dalej szczękałam zębami, - T-to nie d-do w-wia-ry... Po czym zaczęłam się trząść jeszcze gwałtowniej. I nie było to wcale z powodu zimna panującego w pokoju. Czułam, skąd bierze się ten chłód, i wiedziałam, że babciny koc nic nie pomoże. To szło ze środka mnie. Lodowaty oddech powstawał gdzieś w moim wnętrzu i mroził całe ciało. Miałam rozpaloną twarz, ciepłą i suchą skórę, a nadal wstrząsały mną potworne dreszcze. Wtedy usłyszałam cichy, jakby dochodzący gdzieś z oddali dźwięk pianina. Szkockie dudy grzmiały na piej2*Sj^r|i f)l|ufHp^f"jw^ez nie X Nr FILIA Nr 4 przebijak grana na pianinie jakaś bardzo znana melodia. Rzuciłam spojrzenie na radio, a potem na babcię, która podjęła swój rytuał smarowania chleba dżemem cytrynowym. Ledwo słyszalne na tle szkockiej muzyki, pianino grało dalej. Obracając głowę w różne strony, próbowałam uchwycić kierunek, z którego dochodzi dźwięk, ale na próżno, melodia zdawała się bowiem płynąć ze wszystkich stron naraz. Po chwili przypomniałam sobie: to było Dla Elizy Beethove-na, grane niezbyt wprawną ręką. Niektóre fragmenty powtarzały się wielokrotnie, jak podczas ćwiczenia. Potem następowały przerwy, jakby grający zatrzymywał się na trudniejszych partiach. Brzmiało to tak, jakby grało dziecko. - Babciu... - zaczęłam. Podnosiła właśnie do ust posmarowany dżemem chleb, nucąc jednocześnie melodię za kobzą. I wtedy zauważyłam coś jeszcze. Zegar nad kominkiem przestał tykać. Spojrzałam w jego stronę. Nie chodził. Hałaśliwa muzyka z radia wypełniała cały pokój, ale gdzieś w tle, jak sen na jawie, brzmiało dziecięce wykonanie Dla Elizy. - Babciu - powiedziałam nieco głośniej. - Twój zegar się zatrzymał. Podniosła wzrok. - Co takiego? - Zegar. Przestał tykać. Posłuchaj. Spojrzałyśmy obie na zegar nad kominkiem. Znowu tykał. Ponownie zaszczekałam zębami i choć bardzo chciałam coś powiedzieć, nie mogłam. A w ułamek sekundy potem, tak samo niespodziewanie jak się zaczęły, dreszcze ustąpiły. Nagle moje ciało się uspokoiło. - Wszystko w porządku - powiedziała babcia. - Nie zatrzymał się. Po prostu nie słyszałaś go przez tę muzykę. - Albo pianino - owinęłam się szczelniej kocem. - Pianino? Popatrzyłam na babcię. Zdumiewające, jak ta stara twarz mogła zachować tak długo ślady niezwykłej urody. 18 _ Pianino - powtórzyłam głośniej. - Posłuchaj. Obie wytężyłyśmy słuch. Potem babcia sięgnęła i wyłączyła radio. Słychać było tylko ciche tykanie zegara. _ Nie ma żadnego pianina. - Ale słyszałam. - Z której strony? - No... - rozejrzałam się po pokoju i wzruszyłam ramionami. - Może to telewizor pani Clark. To się zdarza w tych starych szeregowcach. Mieszka po drugiej stronie tej ściany. Czasami wieczorem wszystko słychać. - Ale to nie była telewizja. Jakby ktoś grał w sąsiednim pokoju. Czy pani Clark ma pianino? - Moja droga, nie wiem. Ale jest tak samo stara i połamana artretyzmem jak ja. - A kto mieszka z drugiej strony? - Tam jest pusto od miesięcy. Nikt nie pali się do kupowania takich domów, zwłaszcza że można dostać prawie za nic mieszkanie komunalne z centralnym. Wiesz, system opieki społecznej w Anglii jest godny pożałowania! Wpuszczają tych wszystkich Pakistan czyków... - Byłam pewna, że coś słyszę... - dodałam słabym głosem. - Kochanie, jesteś zmęczona - babcia klepnęła mnie pocieszająco po kolanie. - Wyśpisz się i jutro rano będziesz się lepiej czuła. Cieszę się, Andreo, że mogłaś przyjechać. Zrobisz przyjemność dziadkowi. - Co jest z dziadkiem? - Starość, Andreo. Ma za sobą osiemdziesiąt trzy lata intensywnego, czasem bardzo ciężkiego życia. Ale to były dobre lata. Wiele razem przeszliśmy, ja i twój dziadek. Kiedy zwróciła do mnie twarz, oczy miała pełne łez, a wargi jej drżały. - Spędziłam z tym mężczyzną naprawdę dobre życie. Zawsze będę mu za to wdzięczna. Nie tak dużo kobiet ma tyle szczęścia co ja, o nie. I to, co przeszedł w czasie wojny... - smutno pokiwała głową. - Brał udział w wojnie? - Tę część rodzinnej historii nieco 19 znałam, bo często słyszałam o przeżyciach mego ojca w RAF-ie podczas bitwy o Anglię. Patrzyła na mnie przez chwilę nieruchomo, potem zmrużyła oczy jakby z nutką rozbawienia, a łzy spłynęły po jej policzkach. - Och, dziecko, ale nie w tej wojnie! W pierwszej wojnie światowej. W Wielkiej Wojnie! Twój dziadek był w wojskach inżynieryjnych. Służył w Mezopotamii, naprawdę. Zamrugałam oczami ze zdziwienia. O czymś takim nigdy nie słyszałam. - Nie wiedziałaś o tym, co? Widzę po twojej twarzy. Czy mama ci nigdy o nas nie opowiadała? Nie? No cóż... - Opuściła wzrok na swoje dłonie i zacisnęła palce. - Trochę ją rozumiem, bo zanim się pobraliśmy z dziadkiem, w rodzinie Townsendów działy się straszne rzeczy. - Straszne? Ciągnęła dalej, jakby mnie nie słyszała. - Pewnie mama opowiadała ci tylko o swoim dzieciństwie. O sobie, Elsie i Williamie. I dobrze to rozumiem. Ale musisz też coś wiedzieć o swoich przodkach, prawda, kochanie? W końcu też do nas należysz. My z dziadkiem sporo razem przeżyliśmy, oj, sporo. Czy wiesz - powiedziała, wskazując na mnie palcem -że w tym samym dniu, kiedy wzięliśmy ślub, w tysiąc dziewięćset piętnastym, wysłali go za granicę? I że nie widzieliśmy się potem przez dwa lata, a kiedy wrócił do domu, był taki zmieniony, że wydawał mi się obcym człowiekiem? Wyjechał chłopakiem, wrócił mężczyzną. Śledziłam ruch jej warg mówiących dziwacznym dialektem, w którym „do domu" brzmiało „du dumu". - Tak, był całkiem innym człowiekiem. I kiedy wreszcie doszło do spełnienia naszego małżeństwa w dwa lata po ślubie -a zachowałam dziewictwo! - czułam się, jakbym była w łóżku z obcym mężczyzną. Patrzyłam na niebieskie płomyki gazu tańczące w piecyku i coś mi się zaciskało w gardle. Próbowałam sobie wyobrazić tego mężczyznę, ojca mojej matki, którego nigdy nie widziałam, a który te- 20 raz leżał umierający w pobliskim szpitalu. Mieszkał w tym domu przez sześćdziesiąt dwa lata. Próbowałam też ponownie wyobrazić sobie babcię - młodą, dwudziestojednoletnią dziewczynę - jak nieśmiało idzie do sypialni ze swym odmienionym mężem. Potem pomyślałam o Dougu, o ostatniej nocy spędzonej razem i raniących słowach, jakie między nami padły. Ale gdy pojawiła mi się przed oczami jego sympatyczna, roześmiana twarz, natychmiast oddaliłam to wspomnienie. Tamto się skończyło. Zerwałam z Dougiem. Ból minie, wspomnienia zatrą się w pamięci, a ja będę znów wolną kobietą. - W młodości nie myśli się zbytnio o przeszłości, prawda? -spytała babcia, rozcierając dłonie jedna o drugą i wysuwając je w stronę ognia. - Pamiętam, że ja nie myślałam. Kiedy się jest młodym, nie myśli się też o śmierci. Mnie się zdawało, że będę żyła wiecznie. Ty nie masz jeszcze za sobą przeszłości i do śmierci jeszcze przed tobą tyle czasu, że wydaje ci się nierealna. Ale gdy się zestarzejesz, Andreo, i śmierć będzie stała tuż za rogiem, przeszłość będzie wszystkim, co ci zostało. Przez chwilę przygryzała dolną wargę, po czym jakby sobie coś przypomniała, zaczęła się podnosić z krzesła. - Muszę ci coś pokazać. Patrzyłam, jak przesuwa się w stronę kredensu, trzymając się fotela i podpierając laską. Miała nogi wygięte artretyzmem, skulone ramiona i przygarbione plecy. Pogrzebała w szufladzie i oznajmiła: - Mam tu coś, czego jeszcze nie widziałaś. Podała mi fotografię. Wzięłam ją delikatnie w palce, widząc, że jest bardzo stara, i ujrzałam na niej twarz niewiarygodnie pięknej kobiety. Fotografia miała kolor wyblakłej sepii. - Kto to jest? - zapytałam. - Matka twego dziadka - usłyszałam tuż przy samym uchu. Wpatrywałam się w fotografię i nie mogłam oderwać oczu od prześlicznej twarzy. - Jego matka? Czy dziadek jest do niej podobny? Kiedy zrobiono to zdjęcie? - Och, nie pamiętam. Czekaj, to było przed narodzinami Ro- 21 berta - twojego dziadka - a miała, zdaje się, dwadzieścia lat, kiedy go urodziła... Czułam, że urzekły mnie te smutne, ciemne oczy, patrzące zza jasnobrązowej mgiełki. Ta niezwykle piękna istota, o włosach skromnie upiętych na czubku głowy, z kameą na szyi, uśmiechała się słodko, lecz smutno, jakby niechętnie pozując do fotografii. Były to oczy osoby młodej, ale przepełnione jakąś ciężką troską i łagodną melancholią, świadczącą o spokojnej naturze. Mogłam sobie wyobrażać, jaka była, gdy jeszcze żyła. Nieśmiała, smutna, niepewna i niezwykle piękna. - To mógł być tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci -powiedziała babcia. - Prawda, że piękna? Skinęłam głową. Mama mojego dziadka. Moja prababcia. - Z domu było jej Adams. Mieszkała na Marina Avenue. Jej rodzina przybyła z Walii, zdaje się... z Prestatynu. - A ojciec dziadka? Jej mąż? Jak on wyglądał? Masz jego zdjęcie? Babcia milczała. —- - Babciu! - spojrzałam na jej twarz. Nabrała jakiejś twardości. Spytałam ponownie: - Masz też zdjęcie mojego pradziadka? Babcia sięgnęła po trzymaną przeze mnie fotografię. Dostrzegłam kątem oka, jak odwracając się, by ją włożyć z powrotem do szuflady, smutno pokręciła głową. Kiedy wróciła na swój fotel obok mnie i przysunęła nogi bliżej ognia, skierowała rozmowę na inny temat. - Wspaniały był ten rok jubileuszu królowej... Wieczór mijał. Koło wpół do jedenastej nie byłam już w stanie utrzymać oczu otwartych i głowa mi co chwila opadała. Poczułam delikatne klepnięcie w ramię i zobaczyłam 22 stojącą obok babcię. Z pewną dozą poczucia winy zauważyłam, że filiżanki i talerze zostały już sprzątnięte. - Czyżbym przysnęła? Przepraszam, babciu, nie chciałam, żebyś sama to... - Nie zawracaj głowy! I tak nie pozwoliłabym ci nic robić, jesteś przecież moim gościem. To ja postąpiłam nieładnie, trzymając cię tutaj do późna po takiej długiej podróży. Na pewno padasz ze zmęczenia. Marsz do łóżka! Miała rację. Byłam niesamowicie zmęczona. Dokładniej, czułam, jakby z mego ciała uszła ostatnia drobina energii. Już sam pobyt w nowym otoczeniu był wyczerpujący, a jeszcze te dziwne ataki dreszczy i jakiś dziwny odgłos pianina. Gdy tylko wyszłam z saloniku na korytarz, znów ogarnął mnie tamten przedziwny stan, tym razem jeszcze silniej. Wręcz odczuwałam w powietrzu jakąś wrogość. Zatrzymałam się przed wąskimi schodkami i spojrzałam w ciemności na górze. - Co się stało? - babcia była już przy mnie. - Zastanawiałam się... w którym pokoju będę spała. - Przygotowałam dla ciebie sypialnię od frontu. Ed wstawił tam twoją walizkę, a Elsie włożyła do łóżka termofor. Niestety, nie ma tam piecyka. Nikt tam nie spał od bardzo dawna. Od czasu, gdy nasz William ożenił się i wyprowadził. To już chyba będzie ponad dwadzieścia lat. No, śmiało na górę, kotku. Wchodziłam po niesamowicie stromych schodach z wielkim trudem, przytrzymując się ścian. Starałam się nie spoglądać w wypełnioną ciemnością górę ani nie poddawać się przenikliwemu zimnu. Ale nie byłam w stanie. Było mi coraz zimniej i znów zaczęłam się trząść. Z ust wydychałam obłoczki pary. Babcia wspinała się mozolnie o kilka stopni za mną i nie wiem nawet, czy mnie widziała. Na ostatnim stopniu schodów zaczęły mi szczękać zęby. Kuląc się z zimna w tych egipskich ciemnościach, po omacku szukałam dłonią na wilgotnej ścianie kontaktu. Moja dłoń uderzyła o coś. - Znalazłaś włącznik? - babcia dotarła zasapana na górę schodów. 23 - Nnnie... Sięgnęła ręką i natychmiast rozbłysło światło. Spojrzałam na ścianę. To o kontakt uderzyłam ręką. - Dobrze. Teraz idź w prawo - powiedziała babcia, z trudem łapiąc oddech i opierając się o ścianę. Naprzeciwko schodów były drzwi do łazienki, a obok do sypialni babci. Ale za narożnikiem, na końcu krótkiego korytarzyka, były jeszcze jedne drzwi. - Gdybyś potrzebowała w nocy wyjść, wiesz, gdzie wszystko jest? Nie spuszczaj wody w toalecie, dobrze? I pamiętaj o zgaszeniu światła. No, to pa! Zacierając ramiona z zimna, poszłam korytarzykiem do frontowej sypialni i pchnęłam drzwi. Skrzypiąc, odsłoniły przede mną czarną otchłań pokoju. Pośpiesznie namacałam na ścianie kontakt i zapaliłam światło. Odetchnęłam z ulgą. Pokój był bardzo przyjemny. Ładne, podwójne łóżko z dużymi, puchowymi poduszkami i pikowaną narzutą w wesołych kolorach. Na podłodze wytarty, ale oryginalny perski dywan. Przy jednej ścianie stara szafa, z jednymi drzwiami uchylonymi, ukazującymi pustą półkę i wieszaki na ubrania. Na przeciwległej ścianie marmurowy kominek (zasłonięty deskami), a nad nim ozdobne stare lustro. Przy łóżku stał mały stolik przykryty koronkową serwetką, a na nim leżał oprawiony w skórę egzemplarz Biblii. Wyglądało to bardzo sympatycznie i zrobiło mi się trochę głupio z powodu tych lęków na schodach. Odwróciłam się, żeby powiedzieć dobranoc babci, ale na korytarzu było pusto i cicho, zdążyła już odejść. Weszłam więc do swojego pokoju, zamknęłam drzwi i zasunęłam zasuwę. Musiałam się ruszać. Odrobinę ciepła, które mnie otaczało przy piecyku na dole, dawno już straciłam i zaczynało mnie paraliżować przejmujące zimno. Sztywnymi palcami mocowałam się niezdarnie z zapięciem walizki. Zmarzły mi nawet policzki i- nos. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Jeśli kilka godzin temu na dworze był tylko jeden stopień, jak zimno musiało być 24 teraz? Czy ten stary, nie ocieplony dom nie zmieni się po prostu w zamrażalnik? Powiesiwszy dżinsy i bluzkę w szafie, narzuciłam na piżamę płaszcz kąpielowy, podeszłam do okna i rozchyliłam nieco zasłony. Za oszronioną szybą panowała noc tak ciemna, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. Ani księżyca, ani gwiazd, odrobinę światła w uliczce dawała tylko jedna jedyna latarnia. Połączone w jeden szereg, identyczne jak domki w grze „Monopoly", domy naprzeciwko pogrążone były w ciemności i ciszy. Połyskiwał jedynie polakierowany przez mróz bruk pustej uliczki, z gdzieniegdzie zaparkowanym po staremu, na krawężniku, samochodem. Opuściłam zasłony. Byłam tak zmarznięta, że postanowiłam spać w szlafroku. Zgasiłam światło, po ciemku wskoczyłam do łóżka i nurkując pod wieloma warstwami przykrycia, schowałam się pod nim razem z głową. Termofor był jeszcze gorący. Przycisnęłam go do brzucha i skuliłam się, leżąc na boku. Jak ciężka zasłona zawisła nade mną cisza, w której słyszałam tylko szczękanie własnych zębów i bicie serca. Nie byłam pewna, czy potrafię zasnąć w takich warunkach. Palce rąk i nóg miałam zimne jak lód, całym moim ciałem wstrząsały dreszcze, a do tego materac był pełen nierówności. Leżałam tak z godzinę, patrząc w ciemność, rozmyślając o Dougu i zmagając się z nieprzyjemnym uczuciem, jakie budził we mnie dom babci, aż wreszcie zasnęłam. Nie mam pojęcia, która mogła być godzina, gdy się nagle przebudziłam, ani co mnie obudziło. Raptownie otworzyłam oczy. Leżałam w ciemności, ze strachu zaciskając obolałe palce na materacu. Może obudził mnie strach, który dopadł mnie jeszcze we śnie i którego powodu nie znałam. Moje oczy próbowały przeniknąć ciemność. Wiedziałam, że to nie tylko ona sprawia, iż serce mi łomocze z przerażenia, lecz coś nieznanego, czego nie mogłam dostrzec, coś, czego obecność czułam w pokoju... Zmagałam się z myślami, usiłując sobie przypomnieć, kim jestem, gdzie się znajduję i co tutaj robię. Ale mój umysł był jak spętany amnezją. Nie mogłam sobie niczego przypomnieć. Stra- 25 ciłam pamięć. W mojej głowie zapanowała taka sama ciemność jak dookoła. Leżąc tak, walcząc z własnymi myślami i rozpaczliwie próbując odzyskać pamięć, odkryłam nagle, co się ze mną dzieje. Moje ciało uciskał jakiś straszliwy, niewidoczny i nienamacal-ny ciężar. Jakaś siła dociskała mnie do łóżka z taką mocą, że prawie się dusiłam. Chciałam krzyczeć, ale nie byłam w stanie. Dławiłam się, nie mogąc złapać oddechu. Byłam przez coś unieruchomiona. Mój strach urósł do paniki. "W kompletnej histerii zaczęłam się zmagać z tym wprost nieziemskim brzemieniem. Z trudem łapałam powietrze, czując, jak każdy jego lodowaty łyk tnie mi płuca jak nożem. Musiałam natychmiast zapalić światło. Ogarnęły mnie szalone myśli. Może jestem sparaliżowana? Jak to możliwe - odczuwać oddziaływanie tak potwornej siły, kiedy nic wokół właściwie nie ma? Dysząc z trudem, skupiłam się na oswobodzeniu choćby ręki. Musiałam zobaczyć. Musiałam to sprawdzić. Gwałtownie wyzwoliłam jedną rękę z okowów pościeli. Chwyciłam się za ramę łóżka i wytężając wszystkie siły, zdołałam się podciągnąć do pozycji siedzącej. Dalej jednak czułam to potworne, ciężkie dławienie, jakby powietrze zapadało się do środka, zgniatając wszystko na swej drodze. Walczyłam z tym, wciągałam oddech otwartymi ustami i odpychałam od siebie nieznaną siłę, aż udało mi się odsunąć na tyle od łóżka, żeby nerwowo namacać dłonią ścianę i przypadkowo nacisnąć kontakt. W momencie, gdy zabłysło światło, ciężar ustąpił. Dyszałam tylko i ciężko łapałam oddech. Byłam straszliwie spocona. Piżamę miałam mokrą i okropnie się trzęsłam, a razem ze mną całe łóżko. Przez jakiś czas siedziałam skulona na jego krawędzi, rozcierając ramiona, ruszając nogami, by się rozgrzać, i myśląc o tym, co się stało. Właściwie nie wiem, co konkretnie mnie obudziło - sen., zimno czy po prostu fakt, że spałam w obcym miejscu. 26 Czy coś innego jeszcze... I ten niesamowity ucisk. Czyżby mi się tylko wydawało? Czyżby to wszystko było snem, aż do chwili, gdy - jeszcze senna - sięgnęłam i włączyłam światło? Na samo wspomnienie o tym wzdrygnęłam się. To nie mógł być sen. To wszystko było zbyt realne. Podciągając przykrycie pod szyję i na ramiona, zauważyłam, jakie jest ciężkie. Kilka pledów i dwie narzuty - ocieplająca i nieporęczna wierzchnia. Okazało się, że spałam pod okropnym ciężarem. No jasne. Tu musiała leżeć przyczyna! Zaśmiałam się do siebie, odzyskując nieco pewności. U siebie w Ameryce spałam pod jednym, cienkim kocem. A więc, leżąc pod tak wielkim ciężarem, musiałam pewnie śnić, że coś tajemniczego mnie przygniata. Przedziwny jest ten moment na krawędzi snu i jawy. To niesamowite przebudzić się i nie wiedzieć, kim się jest i gdzie się znajduje. Ale teraz, kiedy już nad głową świeci żarówka, wszystko jest jasne. Miałam zły sen. Tylko wydawał się bardziej realny niż inne. Jednak nadal jeszcze, siedząc i próbując się ogrzać ciepłym termoforem, dygotałam ze strachu, przypomniawszy sobie chwile tuż po przebudzeniu. Lecz to wszystko fantazje. Ni krzty prawdy. Wyciągając rękę, żeby zgasić światło, nie wiadomo dlaczego zatrzymałam się i odwróciłam głowę za siebie. Lustro nad kominkiem. Coś w nim było nie tak. Trwałam w tej pozycji przez długą chwilę, patrząc z lekką obawą w zwierciadło i dziwiąc się, dlaczego to robię. Jednak wpatrywałam się w nie dalej, nie mogąc oderwać oczu. Gdzieś w głowie jakiś cichy głos nakazywał, że nie wolno mi odwrócić wzroku. Ale dlaczego? Przecież to całkiem zwyczajne lustro. Stare, może antyk, ale w nieciekawej, pozłacanej ramie. Nie było w nim zupełnie nic niezwykłego. Odbijało jedynie wnętrze pokoju, jak zauważyłam - głównie szafę naprzeciwko. Coś w nim jednak przyciągało mój wzrok i fascynowało. Jeszcze nie wiedziałam, co to jest, ale już czaiło się gdzieś na skraju mojej świadomości. Jeszcze chwila, a dowiem się, co tkwi w tym magicznym zwierciadle, o czym pragnie mi opowiedzieć... Zaraz potem cofnęłam rękę i nie gasząc światła, zanurzyłam się z powrotem w pościeli. Byłam bardziej zmęczona tą całą podróżą, niż przypuszczałam. Uśmiechnęłam się na siłę, żeby samą siebie podbudować, i czując się bezpieczniej przy zapalonym świetle, ułożyłam się wygodnie, w przekonaniu, że jutro wszystko będzie dobrze. Kiedy obudziłam się rano, w domu pachniało smażonymi jajkami i bekonem. Po pośpiesznej wizycie w lodowatej łazience zeszłam na dół ubrana w dżinsy i sweter. W ciepłym saloniku stół był już nakryty. Choć wlewający się przez okno słoneczny blask rozpraszał moje nocne majaki, wciąż czułam trudny do określenia niepokój. Miałam jeszcze potem jakieś sny - wyrywkowe i chaotyczne. I gdy wreszcie otworzyłam oczy w rozjaśnionej słońcem sypialni, wyspana i odświeżona, z przykrością zauważyłam, że nadal towarzyszy mi niepokojący nastrój związany z tym domem. Ciekawa byłam, kiedy mi to przejdzie. - Czy tylko tego pokoju używasz w całym domu, babciu? -zapytałam, smarując masłem grzankę. -Tak, moje dziecko. Tego i mojej sypialni. Duży salon jest nie używany od wielu lat. Nie było takiej potrzeby. Trudno go ogrzać, więc służy jako skład. Ja większość czasu spędzam w tym pokoju. Pokiwałam głową i rozejrzałam się. Stała tu zapadnięta kanapa, dwa fotele, zagracony kredens, oszklona szafka ze starymi książkami i porcelaną oraz mały stolik kuchenny z dwoma prostymi krzesłami. Ściany obwieszone były portretami królowej. Wisiał też stary kalendarz z widokami Australii. I jeszcze sfatygowane pudełko na przybory do szycia, wazon z brązowymi goździkami oraz filigranowa ramka z grupowym zdję- 28 ciem dzieci cioci Elsie i wuja Williama, czyli moich bliskich kuzynów. Był to miły pokój - i ciepły. Jadłyśmy, siedząc przy jedynym jego oknie, wychodzącym na podwórko, nieco odbiegające od typowych podwórek za domem. Od okna do muru na jego końcu nie było więcej niż dziesięć kroków - do przebycia dosłownie jednym skokiem. Było wybrukowane nierównymi cegłami. Nie miało trawy ani ogródka, tylko pas ziemi wzdłuż okalającego muru, z którego wyrastały niegdyś krzewy, a dziś już tylko szkielety krzewów róż. W tylnym murze widać było furtkę, prowadzącą na drogę, za którą rozciągało się ogromne pole. - Babciu, czy te róże jeszcze kwitną? - Nie, słonko. W tym ogrodzie nic nie urośnie. Zawsze tak było, odkąd tu mieszkam. Te róże zasadzono dawniej, zanim się wprowadziłam. - A próbowałaś je pielęgnować? - zbliżyłam do ust filiżankę z herbatą, patrząc nieobecnym wzrokiem na nagie krzaki. - Na początku próbowałam, ale to nic nie dało. Zbyt kiepska ziemia - powoli mieszała herbatę. - I wiesz, to zabawne, ale nigdy nie udało nam się tu niczego wyhodować. Ani utrzymać żadnego zwierzęcia. Wszystkie psy i koty zawsze uciekały. Coś jest nie tak z tą ziemią, dziadek zawsze to mówił. Przez chwilę medytowałam nad tym, co powiedziała, usiłując się otrząsnąć z dziwnego uczucia, jakie u mnie wywołało. Potem spytałam: - Jak długo mieszkaliście tu z dziadkiem sami? / - Ostatni wyprowadził się twój wujek William. Jakieś dwadzieścia lat temu, a może więcej. Potem już nie korzystaliśmy z całego domu. Ale czy wiesz, że wciąż są w nim te same meble, które były, jak się tu wprowadzałam sześćdziesiąt dwa lata temu? - Żartujesz, wszystkie? - Co do jednego. I łóżko, na którym śpisz. Nawet materac i wszystko inne zostało kupione około tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku. - Babciu, masz tutaj parę wartościowych rzeczy. - Tak. Elsie i William ciągle mnie namawiają, żeby sprzedać 29 dom i przeprowadzić się do mieszkania, ale jakżebym mogła? Tyle tu wspomnień! Nie mogłabym zostawić tego domu, An-dreo. Jestem jego częścią. Powróciłam do wyglądania przez okno. Patrząc na olśniewająco błękitne niebo, zastanawiałam się, jak można mieszkać w tym samym domu przez sześćdziesiąt dwa lata. My z rodzicami i bratem najdłużej - przez dziesięć lat - mieszkaliśmy w domu na wybrzeżu w Santa Monica i wydawało nam się to wiecznością. - Nie zapominaj, Andreo, że w tym domu dużo się wydarzyło. Dużo tragedii. - Odwróciłam się do babci, ale jej oczy uciekły przed moim wzrokiem. - Ale też i szczęścia. Jak w każdej rodzinie, prawda? Resztę poranka wypełniło sprzątanie po śniadaniu i komentarze babci na temat brytyjskich problemów gospodarczych. 0 pierwszej przyszli Ed i Elsie, zziębnięci, wpuszczając do domu zimne powietrze. Twarze mieli czerwone jak pomidory, a palce rąk białe i sztywne z zimna. -Temperatura spada - oznajmiła ciocia Elsie, ruszając w stronę piecyka. - Mam nadzieję, że nie zmarzniesz, Andreo. - Dam sobie radę. Ile czasu trwają odwiedziny? - Po południu tylko godzinę. Co zupełnie wystarcza twemu dziadkowi. Nie chcemy go zbytnio męczyć. Wieczorem można być półtorej godziny. - Chodzicie dwa razy? - Nie, złotko. Wieczorem chodzi William z żoną. My możemy po południu dzięki temu, że Ed jest na emeryturze. William 1 May chodzą po kolacji. U dziadka zawsze ktoś powinien być, więc się zmieniamy. Czasem też idzie po pracy Christine. Słyszałam trochę o Christine: że jest siedem lat młodsza ode mnie i pracuje jako maszynistka w pobliskim zakładzie przemysłowym. Pozostała dwójka kuzynów - Albert i Ann, to dzieci Elsie. Ann przeniosła się do Amsterdamu, a Albert się ożenił i zamieszkał w Morecambe nad Morzem Irlandzkim. Przez te wszystkie lata rodzina informowała nas o swych losach, tak jak mama pisała im o ukończeniu przeze mnie colle- 30 ge'u czy o wyjeździe Richarda do Australii. Christine, Alberta i Ann widziałam tylko na zdjęciach i oprócz podstawowych spraw, jak to, że Ann pracuje w studio artystycznym z widokiem na zaporę, Albert i jego młoda żona mają maleńką dziewczynkę, a Christine ma swoje mieszkanie w Warrington, nic więcej 0 nich nie wiedziałam. I nie pragnęłam wiedzieć. Żyjąc przez tyle lat z dala od krewnych, nie czułam wielkiej potrzeby nawiązywania kontaktów. W końcu i tak za kilka dni wyjadę z powrotem do Los Angeles 1 ci ludzie pozostaną dla mnie nadal tylko dalekimi krewnymi. - Z twoją mamą trzymałyśmy sztamę jako dziewczynki - odezwała się Elsie siedząca przy ogniu. - Nie wiem, jak William mógł z nami wytrzymać. Byłyśmy od niego starsze i rządziłyśmy nim - zaśmiała się donośnie. - Och, jak bym chciała, żeby nasza Ruth mogła z tobą przyjechać! Ale ta operacja stopy to bolesna sprawa, co? Wiesz, Andreo, że pomagałam twojej mamie zajmować się tobą, jak byłaś malutka? Słyszałaś o tym? Kiedy się urodziłaś, miała jakieś komplikacje i musiała wrócić do szpitala. Wtedy ja się tobą opiekowałam. To było tak, jakbym już miała własne dziecko, a jeszcze wtedy nie miałam. Albert urodził się w rok później. Snuła ten wątek jeszcze przez chwilę, aż przyszedł czas, żeby wyjść. Otuliłam się jak mogłam najcieplej, wdzięczna ciotce Elsie za przyniesioną dla mnie wełnianą czapkę i rękawiczki, i zebrałam wszystkie siły, by stawić czoło temperaturze na zewnątrz. - Kochani, będę na was czekała z pyszną rybą na obiad - obiecała babcia, drepcąc za nami do drzwi. - Nie pojadę z wami, bo dla mnie jest za zimno. Może w niedzielę, jeśli dam radę. Postarajcie się, żeby odwiedziny miło wypadły, dobrze? - Gdy Elsie i Ed ruszyli do samochodu, babcia zatrzymała mnie na chwilę i powiedziała ściszonym głosem: - On wyda ci się kimś zupełnie obcym, ale nie przejmuj się tym. To Townsend, tak jak i ty. Pamiętaj zawsze, że dał życie twojej mamie. To twój dziadek i potrzebuje cię teraz. Wszystkich nas potrzebuje. Skinęłam głową w milczeniu i pośpieszyłam do samochodu. 31 Szpital Ogólny w Warrington to był ten sam złowieszczy gmach, który pokazywała mi poprzedniego wieczoru Elsie. Tu, w tych przytłaczających ścianach z czerwonej cegły, wciągnęłam w płuca swój pierwszy oddech. I znów tu jestem, dwadzieścia siedem lat później, na pielgrzymce do swych townsendowskich korzeni. Znaleźliśmy odrobinę miejsca do zaparkowania renaulta wuja Eda i wysiedliśmy. Rozprostowawszy nogi, przeszliśmy przez mokrą trawę wśród nagich konarów drzew do wahadłowych drzwi szpitala. W środku uderzył mnie przede wszystkim zapach. Był to tak ostry fetor, że aż kręciło w nosie i dławiło w gardle. Spojrzałam na ciotkę i wuja. Wydawali się nie zwracać na to uwagi, zajęci zdejmowaniem wierzchnich okryć i składaniem ich na ręku. Zrobiłam to samo, próbując zignorować przykrą woń powietrza, które po prostu cuchnęło chorobą, rozkładającym się moczem i zgnilizną. Początkowo, nie mogąc tego znieść, musiałam oddychać przez usta. Poszliśmy z wujem Edem za ciotką przez korytarz szpitalny do oddziału. I tu doznałam kolejnego szoku. Wielki, szary pokój z gołą drewnianą podłogą i pobielonymi ścianami - męski oddział geriatryczny szpitala w Warrington -składał się z rzędów dwudziestu łóżek pod dwiema ścianami, zlewu w jednym końcu i starego telewizora w drugim, nie pasujących do siebie zasłonek w oknach oraz sterty składanych drewnianych krzeseł w jednym rogu. Z niej to wuj Edouard wziął trzy krzesła, rozłożył i rozstawił wokół pierwszego łóżka od wejścia. - Chodź tu, złotko - powiedział swoim francusko-lancaster-skim akcentem. - Jak najbliżej dziadka. Powoli podeszłam do łóżka, patrząc na twarz śpiącego w nim starca. Stałam nad nim przez chwilę, spoglądając na zapadniętą twarz, łuszczącą się skórę i sterczące do góry kępki białych włosów. Był tak schludnie i równo ułożony jak przygotowany do 32 pogrzebu. Pogrążony w głębokim śnie, wyglądał jak nieboszczyk. Sięgnęłam po krzesło. Przesunęło się po drewnianej podłodze z łoskotem, który wypełnił całą salę, podobnie jak odgłosy naszych kroków i rozmów. Elsie i Ed usiedli naprzeciwko mnie po drugiej stronie łóżka. Ciocia wydobyła ze swej wielkiej skórzanej torby przysmaki dla dziadka - paczkę herbatników, butelkę napoju pomarańczowego i pastylki miętowe. Wyjmując je, przemawiała do leżącego, jakby był przytomny, słyszał ją i odpowiadał. Paplała o meczu rugby z drużyną Manchesteru, o wyścigach konnych, na których dziadek często grywał, o transmisji telewizyjnej z jubileuszu królowej, o tym, jak szybko rośnie mała córeczka Alberta. Wuj Edouard układał słodycze na małej szafeczce dziadka, uśmiechał się i potakiwał. Patrzyłam na nich oboje ze zdumieniem. Przykrycie chorego leciutko się unosiło i opadało, w nogach łóżka wisiała plastikowa torebka wypełniona żółtym płynem, gdzieś pod przykryciem połączona gumowym wężykiem z dziadkiem, poza tym śpiący staruszek nie wykazywał żadnych objawów życia. Jego zniszczona wiekiem, wysuszona skóra była przeraźliwie blada. Nad łóżkiem unosił się cierpki fetor ciała, w którym wygasały już życiowe funkcje. Szukałam w tej twarzy czegoś znajomego. W swoim domowym albumie miałam jego fotografie. Przedstawiały zdrowego i krzepkiego mężczyznę o gęstych, czarnych włosach i surowej, przystojnej twarzy. Był to zawsze dla mnie nieznany człowiek o obcej twarzy. Teraz miałam go przed sobą i wydawał mi się równie obcy. A jednak znalazłam. Ledwo widoczna na rozluźnionej, wygładzonej już niemal ostatecznym snem twarzy, na czole między brwiami widniała bruzda. Poczułam ściśnięcie w gardle. Nerwowo splotłam ręce na kolanach. - Pewnie się dziwisz, po co do niego mówimy - odezwała się nagle ciotka Elsie. 33 Uniosłam głowę. Zapomniałam na chwilę o jej obecności. - Lekarz nam powiedział, że nawet przez sen można słyszeć, prawda, Ed? U umierającego jako ostatni wyłącza się słuch, więc może słyszeć, nawet kiedy wygląda, jakby spał. Chociaż tato nie reaguje, możliwe, że gdzieś w głębi mózgu jakaś jego cząstka nas rozumie i nasza obecność daje mu pocieszenie. Dlatego cały czas do niego mówię. No bo cóż więcej możemy dla niego zrobić? Powiedziawszy to, spojrzała na mnie z oczekiwaniem. Domyśliłam się, o co jej chodzi. Znów popatrzyłam na starą twarz o zapadniętych policzkach i wargach zwisających między bezzębnymi dziąsłami, jednocześnie czując zjełczały zapach rozkładających się wokół ludzkich ciał. Odnalazłam wzrokiem bruzdę między brwiami leżącego. Ona nas łączyła. Pochyliwszy się nieco, ostrożnie położyłam dłoń na przykryciu, wyczuwając pod nim chude, kościste ramię. - Cześć, dziadku. To ja, Andrea. * Moje słowa zawisły w próżni. Wszyscy troje pochyliliśmy się nad łóżkiem. "Wreszcie Elsie rzekła cicho: - Usłyszał cię, złotko. Wie, że tu jesteś. Patrzyłam na tę starą twarz, usiłując wyobrazić sobie młodego inżyniera wojsk królewskich maszerującego w 1915 roku do Mezopotamii. Próbowałam za zniedołężniałą powłoką zewnętrzną dostrzec jakiś ślad mężczyzny, który kiedyś bujał na kolanach moją matkę. Ale nie potrafiłam. Zmuszałam się, by poczuć coś do tej zmi-zerowanej ludzkiej istoty, jednak wciąż był to dla mnie ktoś zupełnie obcy. Pomimo bliskich więzów krwi i tego rowka między brwiami, który po nim odziedziczyłam i który robił pewne wrażenie, nie czułam do niego nic, nie umiałam z siebie wykrzesać najmniejszego sentymentu. W końcu był to tylko umierający starzec. Podniosłam wzrok na ciotkę i uśmiechnęłam się z wymusze- niem. 34 I tak pewnie będzie ze wszystkimi krewnymi. Skąd mam ¦wziąć uczucia, jakich ode mnie oczekują, skoro ich w sobie nie noszę? W końcu minęła godzina, choć miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy. W jej trakcie na salę wchodzili inni odwiedzający pacjentów tego przygnębiającego oddziału. Ich głosy odbijały się od zżartych wilgocią ścian, ich kroki zakłócały ciszę. Wokół kursowały pielęgniarki i salowe. Ktoś włączył telewizor. Staruszek na sąsiednim łóżku dostał takiego ataku kaszlu, że nagła jego eksplozja wyrzuciła mu w powietrze sztuczną szczękę. Ale dziadek nawet się nie poruszył. Gdziekolwiek przebywał, musiało to być nieskończenie przyjemniejsze miejsce niż ta szpitalna sala. Kiedy wychodziliśmy, starałam się nie okazać, iż odczuwam ulgę. Byłam też wdzięczna, że nie proponują mi odwiedzin wieczorem, z wujem Williamem i jego żoną. - Tutaj jest dla ciebie za zimno - stwierdziła ciotka, gdy spieszyliśmy do samochodu. - Teraz to sobie uprzytomniłam. Dotąd cały czas żyłaś w południowej Kalifornii. Musi ci tu być niezbyt przyjemnie. Ale to ładnie z twojej strony, że przyjechałaś. Twój dziadek pewnie już długo nie pożyje. Widząc zbierające się w jej oczach łzy, wyciągnęłam rękę i położyłam na ramieniu cioci. - Robisz dobry uczynek - ciągnęła ze ściśniętym gardłem. Wuj Ed cierpliwie trzymał otwarte drzwi samochodu. - Tato pragnąłby mieć przy sobie Ruth w tych ostatnich chwilach. A ty jesteś taka do niej podobna. Masz jej uśmiech. Zupełnie jakbym widziała Ruth tuż przed jej wyjazdem z Anglii. Odwróciłam się i szybko wsunęłam na ciasne tylne siedzenie. Ciotka Elsie zasiadła obok wuja i mówiła dalej: - Chciałam, by twoja mama już dawno przyjechała do nas z wizytą. Teraz pewnie ma wyrzuty sumienia. - Tak, rzeczywiście ma. - To zrozumiałe. Czułabym się tak samo, naprawdę. Czas biegnie, rok za rokiem mija i nagle uświadamiamy sobie, że nikt nie żyje wiecznie. 35 Manipulowałam przy ściągaczu rękawiczek. Wuj Ed wycofał się z postoju i posuwaliśmy się żwirową alejką do bramy szpitala. Tablica na murze nakazywała jechać jak najwolniej. Nigdy jeszcze nie zetknęłam się ze śmiercią, nie umarł nikt, kogo znałam, nie widziałam ciała zmarłego. Śmierć jawiła mi się więc jako coś odległego, abstrakcyjnego, co nie zdarza się naprawdę. Kiedy żyje się w wiecznym słońcu pośród palm, ma się dwadzieścia siedem lat i zmienia chłopców jak rękawiczki, kiedy życie wypełniają party nad basenem i sobotnie dyskoteki, jakoś nie myśli się o własnej śmiertelności. Nie zaprząta się głowy myślą o końcu wszystkiego; o tym, co było, ani o ludziach, którzy kiedyś żyli. Jechaliśmy złą stroną ulicy. Ciotka Elsie pokazywała jakieś miejsca, które ponoć znałam jako dziecko, a ja nie mogłam obudzić w sercu najmniejszego uczucia do tej ziemi. Czułam się obco wśród właściwie obcych mi ludzi, a mój dom pozostał osiem tysięcy mil stąd. Znów to samo. Gdy tylko przekroczyliśmy próg domu, owładnęła mną jego ponura atmosfera. Tym razem jednak przypisałam to nastrojowi, w jaki wprawiła mnie wizyta u dziadka. Kiedy otworzyliśmy drzwi do saloniku, przywitał nas zapach smażonych ziemniaków i panierowanej ryby. Babcia była w swojej małej kuchni na tyłach domu, którą nazywała „pomieszczeniem gospodarczym", i szykowała dla nas obiad. Było prawie wpół do trzeciej. Elsie i Ed zjedli z nami duże porcje chrupiącej ryby i frytek z puree z groszku, przyprawionego solą, pieprzem i octem winnym. Wszystko to popiliśmy słodką angielską herbatą. - Jak tam było dzisiaj? - zapytała babcia, zakładając ocieplacz na czajniczek. - Dobrze, mamo. Odpoczywał. - Wuj Ed stał przy piecyku, rozcierając dłonie. - Był spokojny. 36 Babcia kiwnęła głową z zadowoleniem, po czym usiadła na krześle z prostym oparciem. _ W szpitalu ma dobrą opiekę. Zawsze ciepło i dobre jedzenie. Zadowolony był, że Andrea przyszła? - Tak sądzę - odezwała się cicho Elsie. - Wiesz, kochanie - tłumaczyła mi babcia - gdy kilka tygodni temu twój dziadek zachorował i nie mógł już chodzić, a karetka zabrała go do szpitala, miałam ochotę położyć się tam obok niego i umrzeć. Czułam się, jakby mi odcięto jedną rękę. Bardzo cierpiałam w tych pierwszych dniach. Ale kiedy zobaczyłam, jak wygodnie jest w szpitalu, jakie dobre są siostry, zrozumiałam, że to dla niego najlepsze. Modliłam się więc do Boga o siłę i udało mi się pogodzić z tym, co się stało. - Przez chwilę patrzyła na mnie przenikliwymi, szarymi oczami, po czym spokojnie oznajmiła: - Andreo, on już stamtąd nie wyjdzie. - Och, mamo! - zawołała Elsie, zrywając się na nogi. - Nie można tak mówić! On wróci do domu, zobaczysz. - Elsie, nikt nie żyje wiecznie. Ciotka wzięła płaszcz, mówiąc z emfazą: - Ed, spójrz, która godzina! Czas już na nas. Podczas gdy ciotka i wujek szykowali się, by stawić czoło chłodowi na dworze, usiadłam za stolikiem przy oknie i patrząc na intensywny błękit listopadowego nieba, zastanawiałam się, co ja właściwie mam wspólnego z tym wszystkim. Słyszałam, jak babcia odprowadza ich do drzwi, potem zamyka zasuwę, poprawia ciężką kotarę i wraca do saloniku. - No tak, słonko. Wiem, że było ci ciężko zobaczyć dziadka w takim stanie. Ale pamiętaj, Andreo, że on już osiągnął spokój. Unikałam jej wzroku, obawiając się, iż może w moich oczach ujrzeć prawdę. A prawda była taka, że nie czułam do dziadka absolutnie nic, tak jak do każdego innego starca dogorywającego na szpitalnej sali. Przygnębiło mnie wyłącznie uświadomienie sobie, jaki koniec czeka nas wszystkich, i nieuchronność tego końca, o czym dotąd niewiele myślałam. Moje myśli pobiegły też ku Dougowi. 37 - Wiem, czego ci potrzeba - oznajmiła pogodnie ta, która pogodziła się już z tym, co straszne i niesprawiedliwe. - Dobrze ci zrobią gorące babeczki. Dawno ich nie robiłam, ale mam wszystkie składniki i mogę szybko usmażyć. Miałabyś ochotę na pyszne smażone babeczki? Kiedy podążała do kuchni, stukając laską o podłogę, wstałam z krzesła i otrząsając się z kiepskiego nastroju, rzuciłam głośno: - Czy mogę w czymś pomóc? - Nie zawracaj sobie głowy! I nie przychodź tu nawet! Siądź sobie przy ogniu, słonko. Pokręciłam się trochę po małym pokoju, wreszcie usiadłam przed szafką stojącą w rogu i patrzyłam na jej zawartość za oszklonymi drzwiczkami. Na półce stały książki. Przeczytałam tytuły. Jeden mnie zainteresował, więc otworzyłam drzwiczki i wyjęłam oprawiony w czarną skórę egzemplarz powieści Ridera Haggarda Ona. Do wewnętrznej strony okładki przyklejona była tabliczka z dedykacją. Brzmiała: „Rada Hrabstwa Cheshire. Nagroda dla Naomi Dobson za dobrą frekwencję i wyniki w nauce. 31 lipca 1909". Otworzyłam książkę i przerzucałam jej kartki. Kiedyś, jeszcze w szkole średniej, czytałam tę opowieść o wyprawie podróżników z epoki wiktoriańskiej do nieznanej Afryki i odkryciu tam nieśmiertelnej królowej. Kiedy doszłam do znanego mi fragmentu, zatrzymałam się i przeczytałam: „Śmiertelność jest słaba i biedna, a towarzyszy jej pył, w który obrócimy się na końcu". Jakie to prawdziwe! - pomyślałam. Jakże słaba się czułam, widząc mego dziadka powoli obracającego się w pył i wiedząc, że i mnie czeka taki sam koniec! Kiedy odkładałam książkę na półkę, poczułam nagle na szyi niesamowite ciarki. Mróz przeszył mnie od karku po czubek głowy. Zamarłam w bezruchu, patrząc na książkę. Czułam fizycznie, że coś się zmieniło w otaczającym mnie powietrzu. Jak gdyby uniosło się i przemieściło. W pokoju zrobiło się wyraźnie ciemniej. Uniosłam głowę i rozejrzałam się. W saloniku nic się nie zmieniło. A jednak... dziwne... jednocześnie coś się zmieniło. 38 Nie potrafiłam odgadnąć, co to, ale świadoma jakiejś nagłej i niesamowitej ciszy, powoli odwróciłam głowę w stronę okna. Wydata111 okrzyk zdumienia. Do szyby przyklejona była twarz i dłonie chłopca najwyżej czternasto-, piętnastoletniego. Patrzył na mnie. Przez sekundę i ja go obserwowałam - wyglądał znajomo, po czym udało mi się zebrać głos i krzyknąć: - Babciu! Chłopiec stał dalej w oknie, wpatrzony we mnie ze szczerym zdziwieniem. Miał ciemne włosy i oczy. Jego czoło wydawało się zmarszczone, bo między brwiami miał bruzdę. - Babciu! Z wysiłkiem oderwałam się od szafki i pobiegłam do kuchni. - Co, kochanie? - usłyszałam. - Babciu, tam jest... - spojrzałam za siebie na okno. Już go nie było. - Co tam jest, rybeńko? Podeszła do drzwi, wycierając ubrudzone mąką ręce o fartuch. Za nią na patelni skwierczał tłuszcz. - Jakiś chłopiec zaglądał przez okno. - Co? A to nicponie! Złapała laskę, odwróciła się gwałtownie i pokuśtykała z powrotem do kuchni. Szłam za nią. Wszędzie było pełno mąki i rozsypanych rodzynek. Ciasto leżało obok butelki po mleku, której używała jako wałka. Przeszłyśmy przez kuchnię do tylnych drzwi. Babcia przez cały czas gniewnie mruczała. Mocując się z zamkiem, otworzyła drzwi i do środka wtargnęło mroźne powietrze. Babcia wyszła ostrożnie na nierówny bruk podwórka. - Małe łobuzy! Lubią się drażnić z ludźmi! Dlatego nigdy nie założyliśmy dzwonka. Dzwonią i uciekają. No i gdzie on jest? Rozglądając się po małym podwórku, wiedziałam, że nie mamy kogo szukać. - Pewnie uciekł przez furtkę - powiedziałam bez przekonania. - Co? Nie, nie, ta furtka jest od lat nie używana. Zobacz sama, nie da się jej ruszyć. 39 Drżąc z zimna, sprawdziłam zawiasy i zapadkę. Były przerdzewiałe i zamknięte na amen. Potem obejrzałam po kawałku mur, suche krzaki róż i mokrą ziemię w poszukiwaniu jakichś śladów. Wspięłam się na palce, żeby zajrzeć do małego ogródka pani Clark i zobaczyłam nie kończący się szereg identycznych podwórek, murów i obskurnych tyłów domów. - Babciu, a co jest tam z tyłu? - Nie używana droga. A za nią tamto wielkie pole, Newfeld Heath, ciągnące się aż do kanału. Te łajdaki już dawno uciekły. - Tak... - w zamyśleniu pocierałam ramiona. Krzaki były nie naruszone, a niemożliwe, żeby ktoś wszedł przez mur, nie lądując na nich. Trzęsłam się już bardziej z wrażenia, jakie wywarł na mnie ten incydent, niż z zimna. - Wracajmy do domu, rybko, i zapomnijmy o tym. To tylko jakiś tubylec zrobił sobie żart. Weszłam za babcią do środka i dokładnie zamknęłam tylne drzwi. W saloniku trzęsłam się dalej. Żaden ogień w kominku, herbata ani gorące babeczki nie były w stanie uwolnić mnie od przedziwnego uczucia, które ogarnęło mnie na widok chłopca w oknie. Ani od przekonania, że gdzieś go już przedtem widziałam. O szóstej wypiłyśmy herbatę, zjadłyśmy kanapki z masłem i popiłyśmy gorącym mlekiem, po czym znów zasiadłyśmy przy ogniu. Oparłam się wygodnie i próbowałam się zrelaksować w cieple pokoju. Przypuszczałam, że wciąż jeszcze odczuwam skutki przeskoku czasowego i że to potrwa kilka dni. Byłam już potwornie zmęczona i chciało mi się spać. Ale babcia najwyraźniej cieszyła się moją obecnością i potrzebowała towarzystwa, więc walczyłam ze snem i siedziałam. Mówiła trochę o tym i owym, z tematu Pakistańczyków w Anglii przerzucała się na wspominanie dawnych, szczęśliwych czasów. Ze swoim dziwacznym akcentem lancasterskim opowiadała mi o dzieciństwie mojej mamy, o Williamie, Elsie i Ruth 40 wychowujących się w tym domu, o tym, jak mama po raz pierwszy przyprowadziła do domu tatę, żeby go przedstawić rodzinie. Było to wszystko bardzo ciekawe, choć już znacznie wcześniej słyszałam tę opowieść od mamy. Zauważyłam jednak, że babcia celowo unika wspominania dalszej przeszłości. W swoim opowiadaniu nie cofała się poza narodziny swego pierwszego dziecka, Elsie. Jakby dalej był mur, który bała się przekroczyć. Po jakimś czasie zaproponowała: - Mam tu gdzieś pudełko ze zdjęciami. Obejrzysz sobie. Zamknąwszy oczy, zapadnięta w miękki fotel, starałam się utrzymać w sobie ciszę i spokój tego pokoju, zbudować w umyśle barierę odgradzającą mnie od wspomnień, które przyjechałam tu z siebie wyrzucić. Miałam nadzieję, że już niedługo będę w stanie myśleć o Dougu bez bólu. - O, proszę - babcia znalazła pudełko w dolnej szufladzie kredensu i usiadłszy z powrotem na swym miejscu, położyła je na kolanach. - To twoja mama, William i Elsie, jak byli mali -szperała w pudełku. - Tu jesteśmy nad morzem. Chyba w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku. Twoja mama ma piętnaście lat, Elsie jest o rok starsza, czyli ma szesnaście, a William jest jeszcze mały. Spojrzałam na niezbyt wyraźną fotografię, pochyliłam się nad pudełkiem i zajrzałam do środka. Zdjęcia leżały w kupkach jedno na drugim. Część z nich widziałam w zbiorach mamy. Wszystkie były czarno-białe, z połyskiem, mniej więcej z tego samego okresu. Ale z boku pudełka stała fotografia większa od innych i z widocznego fragmentu wyglądała na znacznie starszą. Babcią opowiadała dalej, ja tymczasem sięgnęłam i wyłowiłam tę fotografię. Miałam rację. Była rzeczywiście o wiele starsza od pozostałych. Zrudziała i wyblakła, z rysą pośrodku, przedstawiała troje dzieci stojących na ganku. Przyjrzałam się im. Serce mi zamarło. - Babciu... - usłyszałam swój głos. Spojrzała, co trzymam w ręku. 41 - Co tam masz? - Babciu... kto to jest? - pokój wokół mnie zaczął wirować. - Niech no założę okulary. - Kiedy tylko znalazły się na jej nosie i babcia dojrzała twarze trójki dzieci, ściągnęła usta z dezaprobatą. - Ach, to - powiedziała ponuro - Andreo, to są Town-sendowie. Rodzina twojego dziadka. Harriet, Victor i John. No tak, ale nie musisz... - sięgnęła po zdjęcie. Ale ja trzymałam je mocno, choć ręka mi drżała. - Które... - musiałam oblizać spierzchnięte wargi. - Które jest które, babciu? - Co takiego? - Które dziecko jest które? Wymień mi ich imiona. - Dobrze, więc pokaż. - Pochyliła się i pukała palcem kolejno w ich twarze. - To Harriet. To Victor. A to John. Chłopiec w środku. Stojący między dziewczynką z lokami a mniejszym chłopcem w mundurku żeglarskim. Babcia nazwała go Victorem. To był chłopiec, który tego popołudnia zaglądał przez okno. -N iemożliwe! - powiedziała. - To było przywidzenie! -Nie, babciu. Widziałam tego chłopca, jak zaglądał przez okno. - Podobnego do niego... - Babciu, nawet ubranie miał to samo. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, ale to nie było współczesne ubranie. Miał na sobie staromodną koszulę i spodnie. Dokładnie te same co na zdjęciu. Przecież nie mogłam sobie tego wyobrazić przed zobaczeniem zdjęcia. Był tak realny, babciu, jak ty w tej chwili. Babcia pokręciła głową. 42 _ Andreo, to są tylko sztuczki twojego umysłu. I wziąwszy pod uwagę, że właśnie masz za sobą wizytę u dziadka, wcale mnie one nie dziwią. _ A co to ma do rzeczy? - Ściskałam ręce, żeby powstrzymać ich drżenie. Gdzieś na samym dnie duszy miałam paraliżujące przeczucie czegoś strasznego, co ma się wydarzyć. - Twój dziadek jako mały chłopak był bardzo podobny do Victora. Ty wróciłaś dziś ze szpitala w smętnym nastroju. Zauważyłam, że jesteś zmartwiona. Miałaś jeszcze w pamięci twarz dziadka i jakimś trafem... może twój smutek to spowodował, że ją w myślach odmłodziłaś. A potem wydało ci się, że widzisz ją w oknie. Usiłowałam zachować spokój i nie dyskutować z babcią, bo była już bardzo zdenerwowana. Ale musiałam to wyjaśnić. - Babciu - zapytałam spokojnie - dlaczego dziadek za młodu był podobny do tego chłopca? - Bo... widzisz - przygryzła dolną wargę i smutek wypełnił jej twarz. - Victor Townsend był ojcem twego dziadka. Skierowałam wzrok ponownie na fotografię. - Victor Townsend to twój pradziadek. Poczułam się nagle jak zahipnotyzowana. Patrząc na tę młodą, już przystojną twarz, gęste czarne włosy i bruzdę między brwiami nadającą mu groźny wygląd, doznałam przedziwnego odczucia. Przez moment fotografia trzymała mnie na uwięzi, podobnie jak poprzedniego wieczoru zrobiło to lustro nad kominkiem. Troje dzieci stało na schodkach przed nie znanym mi domem. Mała dziewczynka, może pięcio- lub sześcioletnia, miała pospolite rysy, choć ktoś postarał się ją strojnie ubrać. Bez-rękawnik z falbankami i kokardy we włosach raczej jednak podkreślały, niż ukrywały jej przeciętną urodę. Stojący niepewnie obok Victora, młodszy od niego, drugi chłopiec, miał delikatniejsze rysy. Victor Townsend, najstarszy z rodzeństwa, zdecydowanie się wyróżniał. - To zdjęcie zostało zrobione przed ich starym domem w Londynie - objaśniła babcia tonem sugerującym, że wolałaby już 43 o tym nie mówić. - Przed tysiąc osiemset osiemdziesiątym, tuż przed kupieniem tego domu. Ojciec Victora, twój prapradziadek, pracował w pewnym londyńskim zakładzie przemysłowym jako nadzorca. Wysłano go do Warrington, żeby tu założył nową fabrykę. Kiedy się wprowadzili, dom był świeżo zbudowany. Zostali jego pierwszymi mieszkańcami. Cały czas wpatrywałam się w twarze z 1880 roku. - Nigdy o nim nie słyszeliśmy. O Victorze - szepnęłam. - Mama nigdy nie wspominała o swoim dziadku. -1 nigdy nie będzie - głos babci zabrzmiał mocno i stanowczo. - Dlaczego? Czy go znała? Jeśli był jej dziadkiem, musiała... - Victor Townsend zniknął dawno temu - babcia pobiegła wzrokiem ku niebieskim płomieniom piecyka gazowego. Mówiła z kamienną twarzą: - Nawet ja go nigdy nie znałam, chociaż był ojcem mego męża. Zniknął pewnego dnia, zanim twój dziadek się urodził, i nikt więcej o nim nie słyszał. Nadal znajdowałam się pod urokiem twarzy z fotografii. Przez młodzieńcze rysy chłopca przebijała już siła charakteru przyszłego mężczyzny. - I nikt nie wie, co się z nim stało? - Opowiadają różne rzeczy. Jedni mówią, że wypłynął w morze, inni - że założył rodzinę z inną kobietą w Norfolk. Jeszcze inni - że... Podniosłam wreszcie głowę. - Tak, co mówią? Ale babcia pokręciła gniewnie głową. - Już i tak za dużo powiedziałam. Wystarczy, że ci powiem jedno: Victor Townsend był bardzo złym człowiekiem. To był diabeł wcielony, ten Victor Townsend. I kiedy zniknął, nikt nie uronił ani jednej łzy. Patrzyłam jeszcze przez chwilę na fotografię, dopóki zimny powiew nie przeszedł nagle przez pokój, przywołując mnie do teraźniejszości. Niezbyt chętnie włożyłam fotografię z powrotem do pudełka. - Babciu, masz jeszcze więcej ich zdjęć? Tych Townsendów? - No, jest taki album... 44 - Mogę go obejrzeć? _ Wprawnymi palcami szybko schowała fotografię na dnie pudełka i zatrzasnęła wieczko, jakby chcąc się od niej odgrodzić. - Nie wiem, gdzie on jest. Ostatni raz widziałam go wiele lat temu. Ale myślę, że jest jeszcze gdzieś w domu. - Album Townsendów? Skinęła głową. Zastanowiłam się przez chwilę. - Babciu, a ten portret młodej kobiety, który pokazałaś mi wczoraj wieczorem. Powiedziałaś, że to moja prababka. - Tak, Jennifer Townsend, to biedactwo. - Dlaczego biedactwo? Co się jej stało? - To, co jej zrobił Victor Townsend, ot dlaczego. No, ale wystarczy tego. Chodziłam w tę i z powrotem po sypialni. Chociaż wmawiałam sobie, że robię to, aby się rozgrzać, tak naprawdę ponosiło mnie zdenerwowanie. Łatwo było wytłumaczyć sobie wszystko przemęczeniem, emocjami związanymi z przyjazdem i napięciem, także fizycznym. Najprościej było zrzucić na karb zmęczenia wszystkie te dziwne zdarzenia - i chłopca za oknem, i wczorajszą duszność w nocy. Dało się to racjonalnie wytłumaczyć i zaakceptować. Jednak nie te zdarzenia najbardziej wytrącały mnie z równowagi, lecz coś zupełnie innego. Coś, czego w żaden sposób nie da się logicznie wytłumaczyć ani też udać, że nic się nie dzieje. Rosło we mnie coraz głębsze przekonanie, że coś mnie łączy z tym domem. Mimo iż poprzedniego wieczoru, kiedy przyjechałam, a potem przez cały dzień wmawiałam sobie, że to tylko przywidzenia, tym razem byłam pewna. Zdecydowanie działo się tu coś niejasnego. I to był powód, dla którego teraz rzucałam się po pokoju, a nerwy miałam rozdygotane. 45 Właśnie przed chwilą ze zdumieniem i zgrozą dowiedziałam się, że u babci nie ma telefonu, bo pod wpływem impulsu chciałam zadzwonić do mamy. Nagle zapragnęłam kontaktu z nią i z tą naprawdę moją rzeczywistością, oddaloną o osiem tysięcy mil. Poza tym to była mamy rodzina, jej bliscy, a przede wszystkim... jej dom. Co ja miałam z tym wszystkim wspólnego? Bez telefonu poczułam się nagle brutalnie odcięta od świata. Ogarnęło mnie poczucie szczególnej, nigdy przedtem nie znanej mi samotności. Czułam się jak w potrzasku, opuszczona, pozostawiona z obcą, starą kobietą w przerażającym domu. Prześladowały mnie też myśli o Dougu. Wykorzystałam chorobę dziadka i prośbę mamy jako pretekst, by uciec i spróbować o nim zapomnieć. Jak się jednak okazało, myślałam tu więcej niż kiedykolwiek. A najdziwniejsze było, że zamiast przypominać sobie wciąż na nowo tę ostatnią, okropną noc, by łatwiej wyrzucić go z serca, łapałam się na tym, że wspominam tylko dobre ze spędzonych razem chwil. I choć bardzo się starałam, nie potrafiłam inaczej pokierować myślami. Dlaczego po dwudziestu siedmiu latach całkowitej kontroli nad swym umysłem ni stąd, ni zowąd zaczęłam ją tracić? Dochodziła już północ, gdy usłyszałam pukanie. Zerwałam się wystraszona. - Andreo, kochanie, masz kłopoty z zaśnięciem? - przez drewniane drzwi doszedł mnie zmęczony głos babci. - Nie... babciu... wszystko w porządku - zrobiłam niepewnie krok w stronę drzwi, ale cofnęłam się. Oczywiście, od moich kroków skrzypiały deski podłogi i babcia musiała usłyszeć. -Babciu, wszystko jest dobrze. Tylko trochę ćwiczyłam. Proszę cię, wracaj do łóżka. - Może chcesz gorącego mleka? - pytała słabowitym głosem. Przeszyło mnie poczucie winy. Wyobraziłam ją sobie stojącą w lodowatym holu we flanelowej koszuli nocnej, z chorymi nogami, wspierającą się na lasce. - Nie, babciu, dziękuję. Już idę spać. 46 - Ciepło ci, kotku? Chcesz drugi termofor? - Nie, nie trzeba. - No dobrze. Tylko sprawdź, czy drzwi są dokładnie zamknięte, żeby nie wiało. Dobranoc, kochanie. Słyszałam, jak kuśtyka korytarzem do swego pokoju, potem skrzypienie sprężyn łóżka i w domu znów zapadła cisza. Ociągając się, dokładnie zamknęłam drzwi, zgasiłam światło i wdrapałam się na łóżko. Po chwili już spałam. Zaczęło się tak samo jak poprzedniej nocy. Najpierw raptownie otworzyłam oczy i natychmiast się obudziłam, nie wiedząc, dlaczego. Potem atak chwilowej amnezji. I potworny ciężar na całym ciele. - O, nie... - jęknęłam z zaciśniętym żołądkiem. - Tylko nie to... Leżałam spokojnie i starałam się nie wpaść w panikę. Analizowałam swoje odczucia, czy naprawdę się obudziłam, czy to tylko sen, a może to jednak ciężkie koce były przyczyną kolejnego sennego koszmaru. Lecz im dłużej leżałam, tym bardziej rosła moja przytomność i czujność, a wraz z nimi strach. To nie był sen. Naprawdę jakaś nieznana siła przyciskała mnie do materaca i dusiła mi klatkę piersiową, tak że oddech sprawiał mi ból. Nie chcąc się poddać rosnącemu przerażeniu, starałam się skupić i zachować spokój. Oddychałam jak najwolniej, zmuszając się do wciągania zimnego powietrza nocy, wydając przy tym niemal jęk bólu. Odkryłam, że gdy leżę całkowicie bez ruchu, piekielny ciężar daje się jakoś znieść. Mój umysł prześcigał się w domysłach. Co to mogło być? Chociaż pociłam się ze strachu, nie mogłam się trząść, tak mocno przygniatał mnie ten niewytłumaczalny ciężar. Nagłe w pokoju znów zaszła jakaś zmiana. Mimo iż nie było w nim najmniejszego promyka światła i panowała absolutna, 47 czarna jak smoła ciemność, wiedziałam, że jest tu jeszcze ktoś oprócz mnie. Z wielkim trudem przełykałam ślinę. Nie potrafiłam jeszcze zlokalizować tej czyjejś obecności, osaczała mnie ze wszystkich stron, przenikała ściany i podłogę, powietrze było nią przesycone. Otaczała mnie zewsząd, wisiała nade mną i wypełniała cały pokój jakimś nieziemskim chłodem, ale nie zimnym powietrzem, tylko czymś spoza ziemi. Chłodem grobowym... Usłyszałam z prawej strony jakiś dźwięk. Bałam się zobaczyć, co to, ale w równym stopniu bałam się nie wiedzieć. Powoli odwróciłam głowę w bok i z przerażeniem zobaczyłam, że drzwi sypialni są otwarte na oścież. Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Brakowało mi oddechu. Wydałam z siebie jedynie ciche skomlenie. Drzwi były szeroko otwarte. Z korytarza wpadało do sypialni nie wiadomo skąd pochodzące, upiorne światło. Nagle zobaczyłam, że nade mną stoi Vic-tor Townsend. Zaczęłam strasznie krzyczć. - Andrea, Andrea - usłyszałam wraz z delikatnym pukaniem do drzwi. Sięgnęłam po omacku i jakimś cudem od razu zapaliłam światło. Usiadłam wyprostowana na łóżku. - Andreo, jak się czujesz? - doszedł mnie głos babci. Drzwi były dokładnie zamknięte. Zaczęły mi szczękać zęby. - Andreo - babcia uchyliła drzwi i zajrzała do środka. - Co się stało? - otworzyła bezzębne usta. - O, mój dobry Boże! - krzyknęła. - Co ci się stało? Przykuśtykała do mnie przez pokój, pomagając sobie laską. Jej rzadkie włosy były w nieładzie i sterczały na głowie. - Jesteś blada jak upiór. Co się stało? Byłam w stanie tylko siedzieć, zaciskając ramiona i szczękając zębami. 48 - Jesteś zupełnie mokra! - dotknęła ręką mego czoła. - Masz gorączkę! Pot się z ciebie leje! Chyba miałaś jakiś straszny sen. - B-b... - zaczęłam się jąkać, ale nie mogłam nic powiedzieć. - I trzęsiesz się cała! Chodź, kotku, połóż się przy ogniu. Tu nie możesz spać. Pościelę ci na sofie, będzie ci... - Babciu! - wyrzuciłam z siebie. - Co, kochanie? - Widziałam go! - zabrzmiało to jak stłumiony krzyk. - Kogo? O czym ty mówisz? - Był tu naprawdę! To nie był sen! Drzwi były szeroko otwarte, a on stał tu, gdzie ty teraz. Babcia zmarszczyła się, jednocześnie okrywając mnie szczelnie zdjętą z łóżka narzutą. - Chodźmy. Miałaś tylko zły sen, to wszystko. Dobrze ci zrobi trochę gorącej nalewki wiśniowej. Możesz spać przy piecyku. Próbowałam oponować, ale byłam tak rozbita, że posłusznie jak owieczka wyszłam z sypialni i zeszłam na dół do saloniku. Babcia usadowiła mnie w fotelu i zwiększyła płomień w piecyku, mówiąc: - Nigdy sobie nie wybaczę, jeśli się rozchorujesz. To ja ci kazałam spać w tamtej lodowni. Jakże to głupio z mojej strony zapomnieć, że tylko szalony Anglik może spać w takim potwornym zimnie! Od dziś będziesz spała tutaj, w cieple, do jakiego jesteś przyzwyczajona. Kiedy wyszła do kuchni, przechyliłam głowę do tyłu i obojętnie patrzyłam w sufit. Chociaż cała byłam zupełnie mokra, usta miałam suche. I trzęsłam się bardziej niż kiedykolwiek. Co to wszystko znaczyło? Czym było to, co zobaczyłam na górze i co czułam do tej pory? Nie był to tylko sam widok Vic-tora Townsenda, to było coś jeszcze... jakiś horror wypełnił pokój i spadał na mnie zabójczą chmurą. Widmo Victora Townsenda było straszne, ale poza tym coś... Coś złego... i wrogiego... 49 Przede mną, na półce nad kominkiem, cicho tykał zegar. Od piecyka gazowego szło coraz większe ciepło i otulało mnie szczelnie. Moje ciało się rozluźniło, zasypiałam. Skąd wiedziałam, że to był Victor Townsend? Ujrzałam przecież dorosłego mężczyznę, nie piętnastoletniego chłopca. A jednak intuicyjnie odgadłam, że to Victor. Czy przypadkiem mój umysł nie wyprawia jakichś sztuczek, jak to wczoraj sugerowała babcia? Na skutek zmęczenia tworzy różne wyobrażenia dziadka, spekuluje, jak mógł wyglądać za młodu. Ale to nie tłumaczy, dlaczego chłopiec za oknem wyglądał dokładnie tak jak na fotografii, wraz z ubraniem. I dlaczego przed chwilą byłam od razu pewna, że mężczyzna, którego ujrzałam, to Victor?! Gdzieś w głębi mojej jaźni musiała tkwić odpowiedź, czułam bowiem jej przebłyski, jakby się ze mną drażniła. Ale byłam zbyt zmęczona, żeby ją odszukać. Nie miałam dość siły na skupienie myśli. Miało to z pewnością coś wspólnego z domem. I całkiem mnie rozstrajało. Czułam, że zjawa Victora była dla, mnie jakimś znakiem ostrzegawczym. Ale przed czym? Nagle stanęła przy mnie babcia; aż podskoczyłam. - Niedobre dla ciebie - odezwała się, podając mi szklankę -te angielskie chłody. Pamiętam, że w czasie drugiej wojny janke-si nie mogli ich wytrzymać. Nawet twój ojciec, chociaż pochodził z Kanady. To zupełnie inny rodzaj zimna, przenikający aż do szpiku kości. Tylko Anglicy potrafią go znieść. Pij, dziecko, gorący sok. W milczeniu wzięłam od niej szklankę i piłam pod jej bacznym okiem. Zadowolona, że z chęcią piję to „lekarstwo", babcia przystąpiła do moszczenia dla mnie wygodnego posłania na sofie. Odłożyła leżące tam zwykle poduszki, wyjęła z kredensu koce i poduszkę do spania. Patrząc na nią i pijąc nalewkę, nadal rozmyślałam o tym, co się wydarzyło. Strach już minął, ale pozostała ogromna ciekawość. Wodziłam wzrokiem po ścianach zagraconego pokoju i po meblach, przyłapując się na myśli, że pomieszczenie to mogło tak samo wyglądać, gdy on tu mieszkał. 50 Potem znów przypomniałam sobie smutną twarz Jennifer, która mnie tak zaintrygowała wczoraj wieczorem. Twarz mojej prababki. Co ona tu przeżywała? Czy opłakiwała zniknięcie Vic-tora? A może z radością się od niego uwolniła? Obserwując artretyczne ruchy babci, doszłam do wniosku, że musi ona wiedzieć o Townsendach o wiele więcej, niż chce powiedzieć. Z jakiejś przyczyny był to dla niej przykry temat. Tylko z jakiej? Nie znała w ogóle swego teścia, słyszała tylko od innych o jego występkach (jakich, zastanawiałam się z rozbawieniem: uprawianie hazardu? pijaństwo? przeklinanie? - one to szokowały społeczność wiktoriańską. Czy Victor Townsend mógł być aż tak ziyT). Babcia nie znała go osobiście, ale na pewno wiele słyszała od dziadka. Tak, ona musi być skarbnicą wiedzy o Townsendach i mam zamiar tej wiedzy uszczknąć. - No! Miło i wygodnie. Przykręcimy trochę płomień i tak zostawimy. Wchodź pod koce i się ogrzej. Nie był to jednak odpowiedni moment na drążenie babcinej skarbnicy informacji. Ja byłam zbyt zmęczona, a ona wyszła z łóżka w środku nocy. Może jutro, za dnia, wrócę do tematu i delikatnie z niej wyduszę całą historię tego domu. - Zostawić ci światło? - zatrzymała się już w drzwiach, opierając się ciężko na lasce. Z miejsca, gdzie leżałam przykryta aż po brodę, babcia wyglądała wiekowo. A mimo to była wciąż piękna. - Tak - powiedziałam. - Zgaszę je później. - Dobrze. No to dobranoc, kotku, śpij już dobrze. Zamknęła drzwi i po chwili dało się słyszeć jej kroki na schodach. Po dłuższej chwili usłyszałam ciężkie stąpanie i stukanie laski o podłogę. Potem na górze zapadła cisza. Leżałam na plecach i rozmyślałam. Zegar tykał, płomień palił się bezszelestnie. Na dworze nie było wiatru. Wokół panowała głęboka cisza. Powędrowałam oczami na sufit i zatrzymałam wzrok na złączeniu dwóch ścian. Leżałam przez jakiś czas, patrząc w ten punkt. Przypomniały mi się otwarte drzwi do mojej sypialni, skąpane w niesamowitym świetle. One były naprawdę otwarte. Ale 51 potem, gdy zapaliłam światło, stwierdziłam, że są znów dokładnie zamknięte. Wpatrywałam się cały czas w miejsce, gdzie ściana łączy się z sufitem. Na tym piętrze ściana ta odgradzała mnie od nie używanego salonu. Ale wyżej, na następnym, dzieliła dwie sypialnie. Patrzyłam teraz na sufit ze zdwojoną czujnością. Tam nadal tkwi siła, która otworzyła i zamknęła drzwi. Kiedy się obudziłam następnego ranka, przez okno wlewało się światło słoneczne, wypełniając cały pokój. Ze swego miejsca widziałam skrawki czystego nieba między szarymi chmurami. Na ceglanym murze siedziało kilka wróbli, witając nowy dzień. Drzwi do kuchni były otwarte i babcia już się tam krzątała, nucąc jakąś melodię i szczękając talerzami. Ale mi się dobrze spało! Usiadłam i spojrzałam na zegar. Zbliżało się południe. Babcina nalewka zadziałała. Czułam się odświeżona i po raz pierwszy od kilku dni wypoczęta. Kanapa była całkiem wygodna i ani odrobinę nie zmarzłam. Lecz przede wszystkim nie miałam żadnych odwiedzin. Teraz mogłam się uśmiechnąć na myśl o nich. Dziwne, jak różnie patrzymy na to samo w nocy i w dzień. Nocą każdy cień wygląda groźnie, każdy dźwięk jest nie z tego świata. W świetle dnia natomiast dobrze wiemy, że w ciemnościach nocy wyobraźnia potrafi fantazjować. Słońce rozprasza cienie i lęki, a także dodaje odwagi. Myślałam teraz dość nonszalancko o koszmarze przeżytym tej nocy. Oczywiście, miałam i normalne sny. Powiedziawszy babci dzień dobry i zapewniwszy ją, że jestem zdrowa i wypoczęta, poszłam na górę do sypialni. Tam, już bez lęku, a nawet wstydząc się trochę swego wczorajszego zachowania, rozpakowałam przybory toaletowe i naszykowałam sobie ubranie. Po czym udałam się do łazienki lodowni. Tak, miałam sny. Nic konkretnego, wyrywkowe sceny, jakieś pojedyncze słumione słowa, niewyraźne, znikające i pojawiające się twarze. Wokół mnie pełno ludzi - oglądających mnie, coś nade mną szepcących. A w oddali - Dla Elizy grane na lichym pianinie. 52 Ale to tylko sny. Zeszłam na dół w pełni odświeżona i ożywiona, gotowa na przyjęcie dnia. Babcia podała mi gorące babeczki z masłem i duży czajnik herbaty. Usiadłam i rzuciłam się dosłownie na jedzenie. - Gdy tu weszłam rano - powiedziała z uśmiechem - można było zrzucić koło ciebie bombę, a nie obudziłaby cię, tak mocno spałaś. - Babciu, dziękuję, że się tak o mnie troszczysz. - Nie było więcej nocnych mar? Pomyślałam o tych dziwnych snach, ale właściwie już ich nie pamiętałam. - Nie, już nie było. - Dziś nie będę nic gotowała, słonko, bo idziesz wieczorem do wuja Williama i ciocia May coś tam zrobi na kolację. Wujek bardzo chce cię znów zobaczyć, wiesz. Skinęłam głową i napiłam się słodkiej herbaty. Jak to dziwnie brzmi: on zobaczy mnie znów, a ja jego po raz pierwszy. - Polubisz ciocię May. Jest Walijką i bardzo miłą osobą. Na pewno jej nie pamiętasz, miałaś zaledwie dwa latka, kiedy wyjechaliście do Ameryki. Bardzo się przyjaźniła z twoją mamą. Wszędzie chodziły razem. Z pewnością będzie miała ci dużo do opowiadania. To mi o czymś przypomniało. Biorąc następną babeczkę i smarując ją kremem cytrynowym, zerkałam ukradkiem na twarz babci. Wyglądała tego ranka młodziej, była wypoczęta i w świetnym humorze. Zastanawiałam się, czy to dobry moment. - A propos opowiadania - zaczęłam, nie patrząc na nią - czy mogłabyś mi opowiedzieć coś o Townsendach? - Niewiele. Pochodzili z dobrej londyńskiej rodziny. Jej drugi odłam mieszka, zdaje się, gdzieś bliżej Szkocji. - Chodzi mi konkretnie o pradziadka, Victora Townsenda. Postawiła filiżankę i zaczęła się wpatrywać w fusy na dnie. Twarz jej się ściągnęła, jakby ważyła w sobie jakąś niezmiernie lstotną decyzję. W końcu zaczęła powoli mówić: 53 - Widzisz, Andreo, są pewne rzeczy, o których lepiej zapomnieć. To ci nic nie da, jeśli się dowiesz o tym, do czego doszło w tym domu, bo to nie są sprawy do omawiania przez porządnych ludzi. Ja o nich wiem i wie twój dziadek, ale nigdy nic nie mówiliśmy dzieciom. Ani William, ani Elsie, ani Ruth nie wiedzą nic o tamtych czasach. I ty też nie powinnaś. - To znaczy o tym, że ktoś z Townsendów nie sprawował się jak należy? Wzrok babci posmutniał. - Więcej niż to. Wiem, co myślisz - że jestem staroświecką wiktoriańską babą, gorszącą się współczesnymi grzechami. No dobrze, może i jestem. Uważam się za porządną chrześcijankę i oburza mnie to, co się dziś wyprawia na świecie. Ale czasy się zmieniają, prawda? Niektóre tzzczy trzeba zaakceptować. Jak to, że młodzi ludzie żyją razem bez ślubu czy biorą narkotyki. Ale, Andreo, są rzeczy, które oburzają w każdej epoce. Rzeczy straszne, o których trudno mówić. I właśnie takie działy się w tym domu u Townsendów. Ton głosu babci napawał raczej pesymizmem, ale mimo to nalegałam: - Babciu, ja chcę wiedzieć. - Dlaczego? - Bo... - szukałam odpowiednich słów. Dlaczego nie mogłam zostawić tego tematu i zapomnieć o tym, tak jak wolałaby babcia? Dlaczego czułam potrzebę dowiedzenia się? - Bo to też moja rodzina, jak ty i dziadek, ciocia i wujek. Chcę coś wiedzieć o was wszystkich, także i tych z przeszłości. Przyjechałam z tak daleka, więc chciałabym z czymś wrócić do domu. - A Dobsonowie? W takim razie opowiem ci o rodzinie z mojej strony. - Też, babciu. Ale chcę wiedzieć o wszystkich. Szczególnie 0 Townsendach. - Nie mogę... - Ja nie mam żadnej historii - skarżyłam się. - Dwadzieścia pięć lat w południowej Kalifornii i to wszystko. Koniec, kropka. 1 to całe moje życie? 54 Spojrzała na mnie smutno. _ Jeśli mam jakąś przeszłość, chcę ją poznać całą - i dobrą, i złą- Mam do tego prawo. Popatrzyłyśmy na siebie przez dzielący nas stół, zastanawiając się nad tymi wszystkimi minionymi latami. W uszach dźwięcza-jy mi moje własne słowa. Co ja, do licha, mówię! Dlaczego tak się egzaltuję? Jeszcze nigdy niczego takiego nie czułam. Nigdy dotąd nie obchodziło mnie własne pochodzenie. Nie interesowałam się do tej pory nawet żyjącymi krewnymi, a co dopiero zmarłymi! Więc dlaczego? Dlaczego akurat teraz tak rozpaczliwie pragnęłam wiedzieć? W głębi duszy wiedziałam: to przez ten dom. - No tak, masz rację, kochanie. Tylko że... Popatrzyłam na twarz babci, na której wyraźnie odbijały się myśli: niechęć do rozmawiania o przeszłości, odraza do tego, o czym wiedziała, rozdarcie między chęcią uszanowania mojego prawa do poznania prawdy a pragnieniem oszczędzenia mi przykrości. Ostatecznie, wzdychając głęboko, powiedziała: - Więc dobrze. Opowiem ci, skoro chcesz. Wstałyśmy od stołu i przeszłyśmy na miejsca przy kominku. Nie pośpieszałam. Potrzebowała czasu, by zebrać odwagę i pomyśleć, więc czekałam cierpliwie, nic nie mówiąc. - To, co wiem, opowiedział mi twój dziadek Robert. Kiedy za niego wyszłam sześćdziesiąt dwa lata temu, mieszkał w tym domu całkiem sam. Był jedynym pozostałym przy życiu z rodziny Town-sendów, którzy mieszkali tu od tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku. Jak widzisz, nie znałam nikogo z jego rodziny. I on sam ich nie znał, bo wszyscy zniknęli lub umarli wcześniej, niż sięgał pamięcią. Roberta wychowała w tym domu jego babka, która zmarła tuż przedtem, nim wstąpił do wojsk inżynieryjnych. Więc ja, Andreo, wcale jej nie znałam. W każdym razie to ona, babka Roberta, opowiedziała mu rodzinną historię. Potem on mi ją przekazał. A było tak. Babcia najwyraźniej zbierała siły. - Jego ojciec, Victor Townsend, był nikczemnikiem. Mówią, 55 że parał się czarną magią. A nawet, że miał kontakt z samym diabłem. Mogło tak być, sądząc po tym, co zrobił. Ale ja ci tego nie powiem, Andreo. Za nic w świecie nie przejdą mi przez usta te okropne czyny, które ten człowiek... ten demon popełniał. Ale powiem ci jedno: póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na ziemi dla wszystkich. -O ch, przyszły na nich ponure czasy. Dzieci mieli troje najstarszy Victor, potem John i najmłodsza Harriet. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym pan Townsend przywiózł swoją rodzinę z Londynu tutaj na George Street. To był dobry człowiek, dziadek Roberta. Surowy ojciec, sumienny chrześcijanin. Cieszył się w Warrington dużym szacunkiem. Jak to się stało, że miał takie dziecko jak Victor... Babcia siedziała, kręcąc głową, z wypisanym na twarzy wielkim smutkiem. Nie chciałam zbyt naciskać, próbowałam się powstrzymywać, ale moja ciekawość rosła coraz bardziej. - Babciu, co robił Victor? Uniosła głowę jakby z wysiłkiem. - Co robił? - To znaczy: czym się zajmował? - Aaa... - babcia przyłożyła rękę do czoła. - Czekaj. Właściwie nie wiem. Chyba nigdy nie wiedziałam. Może twój dziadek wie, ale nie mówił mi tego. Młodszy brat, John, pracował, zdaje się, w stalowni jako urzędnik. - On też był żonaty? Babcia rzuciła zakłopotane spojrzenie. - Jak to „też"? Oczywiście, że John był żonaty. Jego żoną była Jennifer, ta, której zdjęcie oglądałaś. - Sądziłam, że to żona Yictora! 56 _ Nie, Andreo, nie. Jennifer wyszła za Johna. Victor nie był żonaty. _ Ale mówiłaś, że to moja prababka. - Andreo - głos babci spoważniał. - Jennifer wyszła za mąż za Tohna Townsenda i wprowadziła się do tego domu. Ale jakoś, pewnej nocy... - spuściła oczy - Victor przyszedł tu jak zwykle w furii i— no wiesz, dopadł biedną Jennifer i... wziął ją siłą. Nie wiem, na jak długo cała moja świadomość skoncentrowała się wyłącznie na tykaniu zegara. Kiedy znów spojrzałam na babcię, poczułam odrobinę zrozumienia dla nieszczęścia wypisanego na jej twarzy. - Widzisz, Andreo - powiedziała cicho - twój dziadek został poczęty przez gwałt. - Babciu... -John, mąż Jennifer i brat Victora, nie mógł tego znieść i kiedy okazało się, że Jennifer jest w ciąży, odszedł. Obaj bracia zniknęli i dziewczyna została sama z dzieckiem. Nigdy więcej nie słyszała nic ani o Johnie, ani o Victorze. Dziecko wychowywała babka, czyli matka Victora i Johna. Wiem od Roberta, że była trochę stuknięta, jeśli mnie dobrze rozumiesz. - A co z ich siostrą, Harriet? I co się stało z Jennifer? - Nie wiem, co się stało z Harriet, chociaż pamiętam, że okoliczności jej śmierci były owiane jakąś tajemnicą. A Jennifer umarła, zanim twój dziadek urósł na tyle, by ją pamiętać. Podobno serce pękło jej z żalu. - Teraz już rozumiem... - Nie do końca. Nie rozumiesz największej w tym wszystkim tragedii, tej na dłuższą metę. Zaskoczyło mnie, jakim przejętym głosem to mówiła. Nawet jej oczy się ożywiły, gdy mówiąc, gestykulowała. - Nie wiesz, jak prześladowało twego dziadka przez całe życie to, co wiedział o swoim prawdziwym ojcu. To była dla niego istna tortura! Już jako mały chłopiec nie był szczęśliwy, żyjąc w tym domu samotnie z przykutą do łóżka starą panią Townsend. A kiedy dorósł do tego, by zrozumieć, co zaszło, doznał szoku na całe życie. Twój dziadek musiał żyć z ciężarem hańby otaczającej jego 57 ojca, w świadomości tego, jakim był on okrutnym sadystą. To padło wielkim cieniem na całe jego życie. Nie miał jednego szczęśliwego wspomnienia, nigdy nikt go nie kochał - dopóki nie spotkał mnie. Wiesz, Andreo, słyszałam, jak krzyczy przez sen, takie go dręczyły koszmary. Albo siedział na tamtym fotelu i łkał jak dziecko z powodu krwi płynącej w jego żyłach. Babcia miała oczy pełne łez i roztrzęsione wargi. - Myślisz pewnie: no to co, to się zdarzyło dawno temu. Ale wiesz, co myśli twój dziadek? On uważa, że Victor Townsend był chory umysłowo! Całe życie przeżył w strachu, czy ta zła krew nie odezwie się znów w którymś z jego dzieci. Kiedy byłam w ciąży z Elsie, zachowywał się jak opętany obsesją, tak się o to bał. Potem urodziła się twoja mama i William, i wszystko było w porządku. Ale dziadek zaczął się bać, że choroba odezwie się u jego wnuków, że charakter Victora ujawni się w którymś z was - Albercie, Ann lub Christine albo w tobie czy Richardzie. Oto największa krzywda, Andreo, jaką przeszłość wyrządziła twojemu dziadkowi. Przez wszystkie te lata byłam jedyną osobą, która o tym wiedziała. Teraz wiesz i ty. Chociaż wolałabym, żebyś nie wiedziała. Wybuchnęła płaczem, a ja poczułam się paskudnie. - To było straszne dla twojego dziadka - ciągnęła - wiedzieć, że jego życie to skutek sadystycznego gwałtu. Powiedział kiedyś, że matka musiała nienawidzić jego widoku, bo przypominał jej o okrucieństwie Victora. Może dlatego umarła, kiedy jeszcze był dzieckiem. Może nie mogła na niego patrzeć. - Babciu... - Tak, Victor Townsend był wcieleniem zła! Znęcał się nad wszystkimi w domu! Dlatego nie lubię patrzeć na jego zdjęcie ani wymieniać jego imienia. I tak samo jak twój dziadek wstydzę się tego, że jestem z nim spowinowacona. I ty też powinnaś się wstydzić takiego przodka! Porwana impulsem, zerwałam się na nogi i podeszłam do okna. Nie było już błękitu nieba, słońca ani ptaków. Zamiast tego na niebie wisiały ciemne, złowrogie chmury i krople deszczu uderzały o szyby. 58 Zaledwie przed dwoma dniami oczekiwano ode mnie, bym okazała jakieś uczucia tym obcym ludziom, którzy są moimi krewnymi. Sami ściskali mnie i całowali, płacząc z radości, i ja powinnam robić to samo, ale nie mogłam. A teraz miałam z kolei potępić i znienawidzić jednego z krewnych, bo wszyscy to zrobili. Okazało się jednak, że i tego zrobić nie umiałam. Nie wiem dlaczego, ale słowa babci obudziły we mnie jedynie litość i współczucie dla niej i dziadka. Natomiast cokolwiek by powiedziała o Victorze Townsendzie, nic nie było w stanie obudzić w moim sercu nienawiści do niego. Odwróciłam się gwałtownie i popatrzyłam na staruszkę w fotelu. Niesamowite! A jednak prawdziwe. Nie wiadomo z jakiego powodu, nie potrafiłam poczuć nienawiści do człowieka, który zgotował tylu ludziom godny pożałowania los. Dlaczego? Nie mogłam tego pojąć. Babcia tymczasem wytarła oczy i szybko doszła do siebie. Podniosła się z fotela, podpierając się laską, i zaczęła przepraszać za swój wybuch płaczu. - Zbyt często płakałam w przeszłości, żeby to robić jeszcze teraz. Kiedy się dożyje osiemdziesięciu trzech lat, człowiek już rozumie, że łzy nic nie pomagają. Ale teraz cię uprzedzam - nigdy więcej nie powiem już słowa na ten temat. Powiedziałam wystarczająco dużo, może za dużo, ale przynajmniej znasz prawdę. Choć powinnam posłusznie przyjąć do wiadomości wszystko, co usłyszałam, gdzieś na dnie duszy targały mną wątpliwości. Czy aby na pewno znam całą prawdę? Tym razem moja jazda do warringtońskiego szpitala miała zupełnie inny wydźwięk. Wiedziałam bowiem co nieco o mężczyźnie, do którego jadę. Wczoraj odwiedziłam po prostu obcego starca, umierającego na łóżku spowitym zapachem przemijania. Dzisiaj jechałam do syna Victora Townsenda, a to zupełnie co innego. 59 Na przednim siedzeniu ciocia Elsie paplała o pogodzie, dzierżąc na kolanach pudełko czekoladek dla ojca. Wuj Edouard powtarzał po niej wszystko swym niezrozumiałym, cudzoziemskim akcentem. Ja siedziałam skulona z tyłu, rozmyślając o długiej rozmowie z babcią, co pozwoliło mi nie zwracać uwagi na zimno. Gdy wchodziliśmy przez podwójne drzwi szpitala, opadły mnie mieszane uczucia. Jakaś cząstka mnie nie chciała mieć z tą sprawą więcej do czynienia i pragnęła natychmiast wrócić do domu. Nawet jeśli to oznaczało ponowne spotkanie z Dougiem. Ale druga, silniejsza cząstka mnie była dziwnie zainteresowana tajemniczymi wydarzeniami w domu na George Street i staruszkiem, którego całe życie było przez nie napiętnowane. Wczoraj nic dla mnie nie znaczył; dziś wiedziałam o nim prawdopodobnie więcej niż jego własne dzieci. Dzięki temu czułam w tej chwili, że coś nas łączy. Oboje wiedzieliśmy o Victorze Townsendzie. Usiedliśmy tak jak poprzednio, na rozkładanych krzesłach dookoła łóżka. Dziadek był dziś ułożony w pozycji siedzącej i wyglądał jak szmaciana kukła. Jego oczy, choć otwarte, były mętne i zasnute flegmą. Wątpliwe było, czy w ogóle nas widzi. - Cześć, tato - odezwała się Elsie, zdejmując celofan z pudełka czekoladek. - Przyniosłam ci coś słodkiego. Usta dziadka drgnęły i ułożyły się w coś zbliżonego do uśmiechu. - Chcesz jedną - kusiła. Dziadek nie zareagował, lecz dalej siedział z tym swoim uśmiechem. A może był to grymas bólu, trudno powiedzieć. Ciocia Elsie włożyła mu do ust czekoladkę, a on od razu zaczął ją ssać. W końcu, jak się zdaje, wszystko sprowadza się do podstawowych instynktów, z którymi przychodzimy na świat. Pomyślałam, że dziadek jest znów małym dzieckiem. - Spójrz, kto tu z nami jest! - powiedziała Elsie, a jej głos rozległ się w całej sali. - Nasza Andrea przyjechała z Ameryki! Nie widziałeś jej wczoraj, bo spałeś. Zamglone oczy dziadka patrzyły dalej w stronę Elsie, aż wreszcie - tak jakby dotarła do niego ta informacja - odwrócił uśmiech- 60 nietą twarz do mnie. Utrzymał ten uśmiech jeszcze przez chwilę, żując czekoladkę, po czym nagle usta mu opadły i przestały się ruszać. Ciarki przeszły mi po plecach. Wyraz twarzy dziadka był straszny. Kto mógłby przypuszczać, że taka łagodna, infantylna twarz może wyrażać takie... co właściwie? Gniew? Nienawiść? - Tato, jesteś dziś niezbyt uprzejmy - zauważyła Elsie i wyciągnęła w stronę jego ust następną czekoladkę. Lecz dziadek błyskawicznie, dosłownie nie wiadomo kiedy, machnął ręką i odrzucił od siebie dłoń Elsie. -Tato! Patrzył na mnie ponuro. Jego zamglone, zdawałoby się niewi-dzące oczy przeszywały mnie na wylot. Zadrżałam. - Co mu się stało? - zastanawiała się Elsie. - Nigdy go takiego nie widziałam. - Pewnie bierze Andreę za kogoś innego - powiedział wuj Ed, który podniósł z ziemi czekoladkę, wytarł ją i zjadł. Ciężko przełykając ślinę, starałam się wytrzymać wrogie spojrzenie dziadka. Jego twarz była pełna nienawiści. Wreszcie odzyskałam głos i odezwałam się cicho: - Cześć, dziadku, poznajesz mnie, prawda? Jeszcze przez kilka sekund przeszywało mnie złe spojrzenie, z głęboką zmarszczką koło bruzdy na czole, po czym jakby chmura odsłoniła słońce, rysy twarzy dziadka zmiękły i rozjaśniły się. Składając usta w trąbkę, z trzęsącą się brodą, dziadek zdołał wyartykułować: - Ł-łuth? - O rety! - wyrwało się Elsie. - On cię bierze za twoją mamę! - Po czym schyliła się nad łóżkiem i powiedziała bardzo głośno: - To nie Ruth, tato. To Andrea! Twoja wnuczka! Dziadek znów się uśmiechał. - Łuth! Włóciłaś do domu? -Tato! - Dobrze, ciociu. Na pewno Andrea to dla dziadka dwuletnia dziewczynka. Niech myśli, że ja to mama. Zobacz, jak się uśmiecha. 61 Tego, że serce mi się ściskało, nie okazywałam, bo sama nie mogłam uwierzyć, iż ten człowiek robi na mnie tak silne wrażenie. Długo wpatrywałam się w jego starą, zniszczoną twarz, myśląc, z jakim strasznym piętnem musiał żyć, znając historię swego poczęcia, i w jakim lęku, że diabelska krew Victora Townsen-da może się odezwać w którymś z nas. - W porządku, dziadku - powiedziałam uspokajająco, klepiąc go po ręku. - Wszystko w porządku. f Wujek William mieszkał w części Warrington zwanej Pad-gate, w bardziej nowoczesnym domu bliźniaku, z dużymi trawnikami przed i za domem, a przede wszystkim - z centralnym ogrzewaniem. Mój przyjazd był dla niego wielkim wydarzeniem. Krzepki i rumiany, z potężnym brzuchem, obejmował mnie, ściskał i obcałowywał prawie tak samo wylewnie jak ciocia Elsie. Jego żona, May, była dużą kobietą, noszącą skromne, praktyczne suknie i gładko zaczesane włosy. Wuj i ciotka byli prostymi, bezpretensjonalnymi przedstawicielami klasy średniej. - To nasza Andrea! - wykrzyknęła ciocia May, kiedy wprowadzono mnie do kuchni, gdzie stała nad parującymi garnkami. -Urosłaś, odkąd cię ostatnio widziałam! Roześmialiśmy się wszyscy i przeszliśmy do rytuału zdejmowania wierzchnich warstw ubrań. Potem całą piątką przeszliśmy do salonu, o wiele nowocześniejszego niż u babci, na herbatę i ciasteczka. - Na deser po kolacji mam przekładaniec - zapowiedziała ciocia May. - Założę się, że nie jadłaś go od lat, co, kotku? -poklepała mnie po kolanie. - Jak tam dzisiaj tato? - zapytał wuj William z pełnymi ustami. - Siedział i rozmawiał z nami, prawda Ed? I zjadł prawie całe pudełko słodyczy! - Z tatą coraz lepiej. Za parę tygodni będzie w domu, zobaczycie. Potrzebował tylko trochę odpoczynku, ot co. 62 Obserwowałam, jak wujek pakuje do ust ciastko, opierając się 0 telewizor, i pomyślałam, że jest to człowiek nieskomplikowany. Brat mojej mamy, z rodzinną bruzdą między brwiami. Rozmowa obracała się jeszcze przez jakiś czas wokół dziadka, potem przeszli na temat operacji stopy mojej mamy, 1 wreszcie - nieuchronnie - przeszłości. Podczas gdy wuj Wil-liam i ciocia Elsie wspominali czasy spędzone razem z mamą, wuj Edouard zaczął czytać londyńskiego „Timesa", ciocia May wróciła do kuchni, a ja siedziałam w kącie jako niezbyt zainteresowany obserwator. W domu wuja Williama było bardzo ciepło, nie tak jak u babci. Wychodząc z pokoju, nie wchodziło się w ziąb korytarza. Poczułam się zrelaksowana, zdjęłam buty i podwinęłam nogi. Położyłam głowę na oparciu fotela i leniwie przysłuchiwałam się rozmowie. Moje myśli, z początku chaotyczne i bezładne, jakoś same popłynęły do domu na George Street. Pomyślałam mimochodem, jaki bezpieczny wydaje mi się, gdy jestem daleko od niego, i jaki dziecinny niepokój towarzyszy mi za każdym razem, gdy przekraczam jego próg. Z całą pewnością wpływa tak na mnie po prostu jego ponura wiktoriańska atmosfera. Przypomniałam sobie zły sen ostatniej nocy - jak realny mi się wydawał wówczas ten koszmar, a jak odległy był teraz. Pomyślałam o chłopcu zaglądającym przez okno. Jak szczerze był zdziwiony na mój widok. Na koniec zaczęłam myśleć o dziadku i jeszcze raz przeżyłam jego mrożące krew w żyłach spojrzenie. Zastanawiało mnie, co zobaczył, gdy na mnie patrzył. - Andreo! -Tak? - Ona zasypia. Jest okropnie zmęczona. - Nie, nie zasypiam. - Wiesz - odezwał się wuj William - to cudownie, że znów tu jesteś. Chciałbym, by twoja mama mogła też przyjechać, ale cieszymy się, że mamy ciebie. Nie wyjedziesz zbyt szybko, co? Jak załatwiłaś sprawy z pracą? 63 Usiłowałam przywołać w pamięci twarz maklera giełdowego, dla którego pracowałam, ale wcale mi to nie wychodziło. - Należał mi się miesiąc urlopu, więc nie tracę żadnych pieniędzy. Ale nie wiem, jak długo zostanę... - I wtedy przypomniałam sobie Douga. Ale jego twarzy też nie mogłam przywołać. Zaraz potem przeszliśmy do kuchni na solidną kolację, złożoną z gotowanej cielęciny z kapustą, pieczonymi ziemniakami i marchewką. Wuj William nalał czerwonego hiszpańskiego wina i wygłosił krótką mowę na temat spotkania rodziny po latach. - A w weekend - oznajmiła Elsie - pojedziemy wszyscy do naszego Alberta nad zatoką Morecambe. Dziecko im rośnie, zobaczycie! Przez jakiś czas rozmawiali o planowanym niedzielnym spotkaniu. O tym, że po raz pierwszy zobaczę swoje cioteczne rodzeństwo Alberta i Christine; że będziemy wszyscy razem pod jednym dachem, włącznie z babcią, która prawie nigdy nie ruszała się z domu. I tak w kółko omawiali tę imprezę, do której było jeszcze pięć dni. Ja nic nie mówiłam. W myśli zauważyłam, że powinnam się cieszyć popołudniem spędzonym z dala od przygniatającej i posępnej atmosfery domu babci. Wuj William zwrócił się do mnie: - Powiedz, Andreo: jak ci się mieszka w lodowatym domu mamy? Wszyscy się zaśmiali. - William, słuchaj - odezwała się ciocia May - czy nie mógłbyś zawieźć jej tam piecyka elektrycznego? Musi jej być straszliwie zimno w tej frontowej sypialni. - Nie - powiedziałam nagle, sama tym zaskoczona. - To znaczy jest mi tam zupełnie dobrze. Mam termofor i kilka koców. Naprawdę. Co ja wygaduję! Przecież to nieprawda. Jest mi bardzo źle w tym pokoju. Bardzo by się przydał piecyk elektryczny. Ale piecyk po prostu tam nie pasuje - próbowałam sobie wytłumaczyć swój sprzeciw. - Dobrze ci się śpi, kochanie? - dopytywała się ciocia May z matczyną troską. 64 - Tak, bardzo dobrze. _ Wiesz - dodał wuj William, wkładając do ust pełną łyżkę ziemniaków - ta sypialnia była zawsze zimna. Zresztą zimny jest przecież cały dom. Zawsze taki był. Ale ja się nie skarżyłem. Kiedy Ruth wyszła za mąż i wyprowadziła się, ja przejąłem frontową sypialnię. Marzłem tam okropnie, ale nie narzekałem. Dziewczęta były zawsze bardziej wydelikacone. Patrzyłam na wujka znad swego kieliszka. Kiedy odwrócił się do mnie, posłałam mu uśmiech. - Delikatnisie, co? - powtórzył, mrugając do mnie okiem. Roześmiałam się. - Naprawdę wszystko jest w porządku. Znaczy z tym zimnem. W końcu to stary dom, prawda? Mają też prawo się w nim dziać dziwne rzeczy w środku nocy. Właściwie to najbardziej... - Co takiego? Dziwne rzeczy? O czym ty mówisz? - Och, przecież wiesz, wujku. - Nabrałam widelcem kapusty. - W środku nocy słychać dziwne odgłosy. Nigdy ci się to nie przydarzyło? Uniósł brwi. - Nie przypominam sobie. W tym domu nie słychać żadnych odgłosów. Jest porządnie zbudowany. Nie tak jak to dziadostwo, które budują teraz. Sto lat temu umieli stawiać domy! Nie, nigdy nie budziły mnie żadne odgłosy w nocy. Za to nasz dom skrzypi, prawda, May? - Chodzi mi o to - mówiłam pospiesznie - czy nic cię w tym domu nie dziwiło. Jakieś dziwne hałasy albo... widoki. Niewytłumaczalne zjawiska. Patrzył na mnie ze zdumieniem. - Co ty sugerujesz, Andreo - wtrąciła ciocia Elsie, sięgając po butelkę z winem - że w tym domu straszy? Roześmieli się - William, Elsie i May. Wuj Ed tylko się uśmiechnął i jadł dalej. - Nie to mam na myśli - odparłam, choć właśnie to dokładnie miałam na myśli. - Zastanawiam się tylko, czy... - Czy ty coś widziałaś? - spytała May. 65 - Oczywiście, że nie. Ale u nas w Los Angeles, jeśli dom ma sto lat, to na ogół ma swoją historię, krążą o nim legendy. - Nie u nas - powiedział wuj William. Podniósł miskę z cielęciną, zgarnął łyżką resztę mięsa na swój talerz i niedbale rzucił miskę na stół. - W Anglii jest za dużo takich i jeszcze starszych domów. Nie może we wszystkich straszyć, prawda? Jeśli chcesz zabrać ze sobą do Ameryki legendy, musiałabyś pojechać do Penketh. Tu w pobliżu nic takiego nie ma. Brak czasu na duchy. Elsie popatrzyła na mnie zza stołu z głową przechyloną w bok. - Jesteś rozczarowana? - Ależ nie, nie żartujcie. Tak się tylko zastanawiałam. - Amerykanie mają swoje fantazje na temat Anglii, prawda? -powiedział wuj William. -/Lew naszych domach straszy i tym podobne. Niestety, kochanie, tu w promieniu wielu mil nie ma żadnych duchów. Za zimno dla nich! - znów parsknął śmiechem, a ja żałowałam, że poruszyłam ten temat. Kiedy już się skończył śmiać, mówił dalej: - W tym starym domu nie ma niczego tajemniczego. Czy nie tak, Elsie? Urodziłem się tam w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, mieszkałem przez prawie trzydzieści lat, i ani razu nie słyszałem ani nie widziałem niczego niezwykłego. Tjzsnsuz był to miły, spokojny dom. Solidnie zbudowany. Nie tak jak dzisiejsze. Nasza Christine właśnie oszczędza pieniądze, żeby kupić podobny w... Korzystając ze zmiany tematu, postanowiłam wycofać się z rozmowy. Jadłam powoli i nie bardzo mi smakowało. Byłam przybita i rozdrażniona. Miałam nadzieję, że moje dziwne przeżycia w domu babci nie były niczym nowym i że moi krewni miewali podobne doświadczenia. A tu nic. Zupełnie nic. Po kolacji, zanim wuj William z żoną wyruszyli z codzienną wizytą do szpitala, postanowiłam zadzwonić do mamy. Rodzina uznała to za świetny pomysł i - ku mojemu niezadowoleniu - 66 kiedy tylko otrzymałam połączenie, otoczyli mnie wszyscy kółkiem i nie mogłam nawet swobodnie z mamą porozmawiać. Mało tego, wszyscy po kolei zamieniali z nią parę słów. I gdy już powiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia, uronili parę łez i wreszcie oddali mi słuchawkę, niewiele już mogłam jej powiedzieć. Byłam okropnie zawiedziona. Czułam się po prostu oszukana. Chciałam z nią porozmawiać o tylu rzeczach, o tyle zapytać. A w końcu wyszło na to, że mogłam tylko zapytać o stan jej stopy, powiedzieć co nieco o dziadku i moim pobycie u babci, a potem zapowiedzieć, że cztery osoby czekają w kolejce, by z nią rozmawiać. Po drodze do szpitala wuj William i ciocia May podrzucili mnie do babci. Zatrzymali się na chwilę, tylko żeby zobaczyć, jak się babcia miewa, i stwierdzić, jaka to szkoda, że jej z nami nie było na tak miłej kolacji. Podczas gdy oni rozmawiali, ja ganiłam się w myślach za to, że znów poddaję się nastrojowi domu. Bo stało się tak dokładnie w chwili, gdy weszłam do środka. Miałam świadomość, że powinnam bardziej interesować się zdrowiem dziadka (w końcu po to tu przyjechałam), a mniej przejmować całym tym domem. O dziewiątej usiadłyśmy znów z babcią przy gazowym kominku. Babcia włączyła radio, żeby posłuchać swej ulubionej Godziny z muzyką szkocką. Po jakichś pięciu minutach brzdąkania kobzy zaczęło się znowu to samo. Siedziałyśmy obie wygodnie, zasłuchane w muzykę. Babcia nuciła cicho melodię Amazing Grace. Wtem spostrzegłam, że zegar przestał tykać. Nie spuszczałam go z oka. Gdzieś jakby z wielkiej oddali odezwało się nie nastrojone pianino. Znów grano Dla Elizy, lecz tym razem bardziej wprawną ręką, nie tak po amatorsku jak przed dwoma wieczorami. Spojrzałam na babcię. Z odchyloną do tyłu głową i rozluźnioną twarzą, mruczała dalej radiową melodię. 67 OC2U Tania. A edat ^f'"1 * ™>ie n * ¦» «> 69 Ledwo słyszałam łkanie, tak głośno biło mi serce ze strachu na widok ciemnej czeluści schodów. Lecz szłam jak mogłam najszybciej. Niepokoiło mnie bardzo, że babcia płacze w samotności swojego pokoju. Co mogło ją tak zmartwić? Zapaliłam mdłe światło na korytarzu i ostrożnie podeszłam do jej drzwi. Przyłożyłam ucho i słuchałam. W pokoju babci było cicho. Zdziwiona, odsunęłam się od drzwi i zapuściłam wzrok w korytarz. W świetle jednej żarówki słabo, ale było widać drzwi do frontowej sypialni. Były zamknięte. Płacz dochodził z tamtej strony. Ostrożnie, niemal na palcach poszłam wzdłuż korytarza. W miarę jak zbliżałam się do drzwi sypialni, płacz rozlegał się coraz głośniej. Pod drzwiami zamarłam w bezruchu i słuchałam. W przenikliwie lodowatym powietrzu nocy oprócz łkania nic nie zakłócało ciszy. Była to cisza zaiste grobowa, przyprawiająca o ciarki. Instynktownie czułam chęć ucieczki, ale nie byłam w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Coś silniejszego ode mnie panowało w mrocznym korytarzu, jakaś moc, która zmusiła mnie do chwycenia za gałkę klamki. Była lodowata i nieprzyjemna w dotyku. Otworzywszy bezdźwięcznie drzwi, ujrzałam ciemną czeluść sypialni i poczułam na twarzy zimny powiew. Znów ta sama siła, której nie umiałam się przeciwstawić, wciągnęła mnie do środka. Ogarnęłam wzrokiem ciemność i ujrzałam środek pokoju oświetlony przez niesamowite, nie wiadomo skąd płynące światło. Była to eteryczna poświata, jaśniejsza w środku, a zanikająca ku brzegom, by stopniowo zanurzyć się w ciemnościach. Coś w rodzaju półświatła stosowanego w kinematografii dla uzyskania efektu miękkości obrazu. Światło to padało na łóżko. Tam zaś leżała na brzuchu mała, ubrana na biało dziewczynka. Jej ramiona unosiły się i opadały od szlochu. 70 Miała nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat. Jej bawełnianą sukienkę do kolan zdobiły falbanki, koronki i wstążki. Cienką talię opasywała szarfa, zawiązana z tyłu w wielką kokardę, a na nogach miała małe skórzane pantofelki. Z miejsca, gdzie stałam, widziałam też marszczone halki i białe pończochy. Z twarzą ukrytą w rękach, dziewczynka szlochała, jakby za chwilę miało jej pęknąć serce. Nie wiem, jak długo patrzyłam na tę scenę. Zupełnie się nie bałam i stałam jak zauroczona. Byłam tak skupiona na oglądanym niesamowitym zjawisku, tak realistycznej w szczegółach iluzji, że zaniepokoiłam się dopiero, kiedy dziecko podniosło głowę. Co by się stało, gdyby mnie zobaczyła? W następnej sekundzie zdarzyło się coś niezwykłego. Dziewczynka rzeczywiście zwróciła oczy w moim kierunku i choć ja aż drgnęłam, napotkawszy jej wzrok, od razu zorientowałam się, że mnie nie widzi. Patrzyła przeze mnie. Z łomotem serca gapiłam się w oniemieniu na nieładną twarz dziewczynki, rozpoznając w niej tę, którą widziałam na fotografii z dwoma braćmi, tylko nieco starszą. Wtedy miała pięć lub sześć lat. Tu - jakieś siedem lat więcej. Harriet Townsend, siostra Victora i Johna. Z wielkim zdumieniem patrzyłam, jak powoli siada, podpierając się szczupłymi rękami, a na ramiona opadają jej długie loki. Przeciętnej urody twarz małej Harriet była spuchnięta od płaczu, ale w tej chwili przestała płakać i patrzyła na coś lub na kogoś za mną. Wystraszyłam się, gdy przemówiła. Pomimo niesłychanego realizmu całej tej sceny nie spodziewałam się aż takiej jej doskonałości. - Nie obchodzi mnie, co mówi ojciec - powiedziała z nadąsa-ną buzią. - Zamknę się tu na górze i zagłodzę na śmierć. Jego i tak nic nie wzruszy. Patrzyła wprost przeze mnie, słuchając niewidzialnej osoby. Ł otem odrzuciła głowę do tyłu, mówiąc: - Dlaczego Victor musiał wyjechać? Nie musiał. Wcale nie musiał. Ojciec chciał, żeby został i pracował w stalowni. Ale nie, 71 Victor musiał zrobić po swojemu. Mam nadzieję, że będzie okropnie nieszczęśliwy w Londynie! Że się skaleczy i zatruje trucizną. Słuchając odpowiedzi, wykrzywiła się gniewnie. Choć nie wiedziałam, kto z nią rozmawia, nietrudno było odgadnąć treść wypowiedzi tej drugiej osoby na podstawie słów dziewczynki. - Powiedz ojcu, że zamknę się w szafie i umrę z głodu. Victor obiecał mi, że nigdy nie wyjedzie. Obiecał. Harriet Townsed przeszyła mnie wyzywającym wzrokiem. Po chwili jednak wypisany na jej twarzy bunt przeszedł w szok i strach. Oczy rozszerzyły się, usta złożyły do krzyku: - Nie bij mnie! - błagała, cofając się na koniec łóżka. - Przepraszam! Ja nie chciałam! Proszę, proszę, nie bij! Dziecko podniosło ręce w obronnym geście, krzycząc: - Nie, nie rób tego! Stąpnęłam krok do przodu i wyrzuciłam z siebie: - Harriet... Rozbłysło górne światło. Odwróciłam się, mrugając oczami z zaskoczenia. - Co ty tu robisz na górze? Zamknęłam oczy i otworzyłam jeszcze raz. W drzwiach stała zdziwiona i przerażona babcia. -Ja... ja... - Powinnaś spać - powiedziała. Równie zdziwiona spojrzałam na łóżko, na swoją walizkę i jej zawartość porozrzucaną na pikowanej narzucie. Poświata znik-nęła, a wraz z nią Harriet. Zdawało się też, jakby zimno w pokoju straciło nieco na ostrości. Z niepokojem obejrzałam się na babcię. Czy coś widziała? Czy słyszała? - Moje... kapcie - rzuciłam niezbyt przekonująco. - Przyszłam po kapcie. - Słyszałam, że coś mówiłaś. - Tak - przeczesałam włosy ręką. - Nie uważałam i w ciemności na coś wpadłam. O, tu są - schyliłam się i podniosłam kapcie. Zgasiłyśmy światło i zamknęłyśmy drzwi sypialni. Ciekawa byłam, jak długo babcia stała za mną, ile widziała i słyszała. Kie- 72 cz odprowadziłam ją do jej sypialni, pocałowała mnie w poliek. _ Dobranoc, kotku. I nie odchodź już od piecyka, żebyś się nie przeziębiła. Wchodząc do swego pokoju, babcia wyłączyła nikłe światło na korytarzu i cały dom znów pogrążył się w ciemnościach. Stałam na szczycie schodów, nie widząc ich, a tylko pamiętając, gdzie są. Czułam jeszcze atmosferę przedziwnego spotkania z Harriet. Schodziłam wolno jak w transie, a w uszach brzmiał mi jeszcze jej żałosny głos. I cóż to było tym razem? Wytwór mojej wyobraźni na skutek rozchwiania emocjonalnego i przebywania w dziwnie na mnie wpływającym domu? Czy widziałam Harriet naprawdę? Gdy już zeszłam na dół, musiałam iść korytarzem po omacku, trzymając się ściany. Gdy doszłam w ten sposób do drzwi saloniku, znów usłyszałam bardzo oddalony dźwięk pianina. Włos mi się zjeżył. Stojąc w ciemnym, zimnym holu, miałam wrażenie, że zamknięto mnie na zawsze w wielkiej, wilgotnej jaskini. A gdzieś nade mną, spomiędzy wiekowych stalaktytów, osobliwie płynęła melodia Dla Elizy Beethovena. - O, nie... - szepnęłam bezwiednie. Już nie miałam odwagi, by stawić temu czoło. Rzuciłam się gorączkowo do drzwi saloniku i odetchnęłam z ulgą, gdy ustąpiły pod naciskiem mojej ręki. Ale nie byłam sama. Wsparty o gzyms kominka stał młody mężczyzna i uśmiechał się do mnie. W ręku trzymał kieliszek z jakimś ciemnym płynem. - Potwornie dziś na dworze - powiedział, zachęcając mnie gestem, bym podeszła bliżej do kominka. Stałam głupawo w drzwiach i gapiłam się na kominek, w którym prawdziwymi płomieniami paliły się drwa i leciały prawdziwe iskry. Nie było śladu piecyka gazowego. Ponownie przeniosłam wzrok na młodzieńca, który obserwował mnie dobrotliwie i z rozbawieniem. - Całkiem cię przemoczyło - rzucił nonszalancko. - Dobrze ci tak. 73 Zdumiona, popatrzyłam po sobie, na dżinsy i T-shirt, a potem za siebie. Za mną znajdował się drugi młody mężczyzna. Właśnie powiesił mokrą pelerynę na wieszaku w przedpokoju i strzepywał o kolano cylinder. Z jedną ręką przyciśniętą do piersi bezwiednie cofnęłam się w stronę kredensu. Nagle poczułam się jak sparaliżowana, byłam ciężka i bezwolna. Słyszałam pulsowanie własnej krwi, tak głośne, że musiało być słyszalne w całym domu. Nie wiem, czy to zdumienie, czy przerażenie przykuło mnie do kredensu, bo czułam jedno i drugie. Gdy w chwilę później przeszedł obok mnie Victor Townsend, mimo iż ciągnął za sobą smugę zimna, byłam tak zahipnotyzowana, że nawet nie drgnęłam. - Powietrze się oczyści, braciszku - rzekł dźwięcznym głosem, zacierając ręce nad ogniem. Stałam jak skamieniała i patrzyłam. John Townsend podszedł do szafki, wyjął z niej kieliszek i nalał z karafki trochę bursztynowego płynu, który sam pił. Obaj młodzieńcy unieśli kieliszki w toaście, wypili i roześmiali się. W zupełnym oszołomieniu uświadomiłam sobie, że oni mnie nie widzą. Jak na braci John i Victor bardzo się od siebie różnili. Pierwszy był młodszy i niższy. Miał około dwudziestu lat, a starszy dwadzieścia dwa lub więcej. Victor był przystojniejszy, ale John miał łagodniejsze rysy i coś miłego w sposobie bycia. Victor, mój pradziadek (dziwnie jakoś tak o nim myśleć), miał grzywę czarnych włosów i bokobrody, duże, głęboko osadzone oczy i wyraźną bruzdę między brwiami. Był potężniej zbudowany od swego młodszego brata, szerszy w ramionach i o głowę wyższy. Jednak ubrani byli podobnie, i to nadzwyczaj elegancko. Wyglądali, jakby rywalizowali ze sobą w doskonałości stroju. Choć nie potrafiłabym określić dokładnie roku, z którego pochodziły ich ubrania, znałam modę na tyle, żeby umieścić je pod koniec dziewiętnastego wieku. Ciemne fraki i sztuczkowe spodnie świadczyły o dobrym smaku i odpowiednim pochodzeniu. 74 _ Widzę, że od pewnych rzeczy Londyn cię nie odzwyczaił -odezwał się John, obserwując, jak Victor nalewa sobie drugi kieliszek. _ Byłem tam tylko rok, braciszku. Mówisz, jakbyś oczekiwał zmian. - Spodziewałem się, że wrócisz bardziej dystyngowany. PCings College nie ma wszak najgorszej opinii. A tak w ogóle, czego cię tam uczą w tej medycznej szkole? - Stosunku do pacjentów. John odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem. - Kochany braciszku, tego to ty mógłbyś raczej uczyć londyń-czyków. Ale powiedz - pochylił się do Victora z konspiracyjnym uśmiechem - czy naprawdę lubisz kroić trupy? - Johnie, zachowujesz się makabrycznie, i to w pierwszy wieczór mojego pobytu w domu. - Dobrze, zatem pomówmy o rzeczach przyjemnych. Czy badałeś już jakieś młode panny? Victor pokręcił głową i uśmiechnął się. - Johnie, obawiam się, że jesteś niepoprawny. Nie zostaje się lekarzem dla niezdrowego zainteresowania ciałami zmarłych albo nagich dam. - O tak! - John zrobił teatralny gest ręką. - Ty zawdzięczasz wszystko swej miłości do ludzi i współczuciu dla cierpiących, twemu oddaniu w walce o położenie kresu bólowi i nieszczęściu.' - Coś w tym rodzaju - mruknął Yictor. Przez chwilę dwaj bracia stali w milczeniu przy ogniu, wpatrzeni w płomienie. Wtedy dopiero zauważyłam, jak zmieniony jest pokój. Wszystkie ściany pokrywały tapety w kwiaty, a podłogę - drogi perski dywan w kolorach granatu i jasnej czerwieni. W kącie stała szafka - błyszcząca nowością, a na kanapie z końskiego włosia brakowało babcinej narzuty od Woolwortha. Nad kominkiem stał zegar na nóżkach, po obu jego stronach figurki psów stafFordów. Pokój oświetlały lampy gazowe przymocowane do ścian, udekorowanych owalnymi portretami jakichś nie znanych mi osób. 75 Scenka ta porwała mnie całkowicie. Nie chcąc jej zepsuć i nie mając pewności, czym mogłabym to spowodować, nie ruszałam się w ogóle i wstrzymywałam oddech. Nie mogłam spojrzeć na drzwi, gdyż bałam się ruszyć głową, ale słyszałam, że się otwierają i ktoś wchodzi. Jednocześnie poczułam znajomy chłodny powiew. Victor odwrócił się i ze swym najpiękniejszym uśmiechem wyciągnął obie ręce do podchodzącej Harriet. - Victor! Tak się cieszę, że przyjechałeś nas odwiedzić! -Brat i siostra objęli się i ucałowali, po czym on odsunął ją na odległość ramion, by się lepiej przyjrzeć. - Wyrosłaś przez ten rok! - powiedział. I była to prawda. Panienka stojąca teraz przed nim nie przypominała już drażliwego dziecka, które widziałam płaczące kilka minut temu na górze. Przede wszystkim nie nosiła już dziecinnej sukienki, lecz długą suknię jedwabną wysoko zasłaniającą szyję, z obcisłą górą, a od linii bioder obszerną, z przodem udrapowanym jak zasłony i podtrzymywanym przez turniurę tyłem. Chociaż na suknię zużyto kilometry materiału, dół był tak zwężony, że Harriet mogła iść tylko małymi kroczkami. Długie loki miała teraz upięte wysoko szpilkami i wstążkami. Wyglądała bardzo elegancko. W gazowym oświetleniu, z odblaskiem ognia na policzkach, Harriet była niemal piękna. - Mam już czternaście lat - oznajmiła z dumą. - Dużo się u mnie przez ten rok zdarzyło. - Płacze tak samo jak zawsze. - John! Victor powstrzymał uśmiech. - Dużo płaczesz, Harriet? - Szkoda, że jej nie widziałeś tego wieczoru, gdy wyjechałeś. Odegrała prawdziwy dramat. Groziła, że zamknie się w szafie i zagłodzi na śmierć. Victor już nie powstrzymywał uśmiechu. - Naprawdę tak było? Nawet ja z daleka zauważyłam rumieniec na policzkach Har- riet. 76 _ Twój wyjazd sprawił mi ból, Victorze. Ale teraz już tak tego nie odbieram. Jestem dumna, że będziesz lekarzem. John odwrócił się, mamrocząc: -To ojciec powinien być dumny... _ I cieszę się, że dostałeś to stypendium. Bo ty jesteś najzdolniejszy w całym Warrington i ja... - Warrington to małe miasteczko - zauważył John, biorąc do ręki karafkę. - Jeszcze brandy, Victorze? Victor pokręcił głową. - A ja mogę się trochę napić? - spytała Harriet, odchylając głowę. - I oszpecić tę piękną twarzyczkę? Wiesz, co by zrobił ojciec, gdyby cię nakrył na piciu brandy. - Brandy! - rzekł Victor. - Dorosłaś, co, Harriet? - Bardziej, niż myślisz. Byłam już na kortach tenisowych. - Harriet! - John rzucił jej spojrzenie pełne dezaprobaty. -Ojciec cię ostrzegał. - Och, ale ja nie gram. Tylko się przyglądam. Nie zabronił mi się przyglądać. - Będzie na ciebie zły, jeśli się dowie. - A kto mu powie? - Tenis? - zdziwił się Victor. - Tu, w Warrington? - Tak, Victorze. Moja przyjaciółka Megan 0'Hanrahan gra w tenisa. I pali papierosy. - Ona sobie zbyt śmiało poczyna, ta Megan - powiedział chmurnie John. - Lepiej trzymaj się od niej z daleka. Victor był innego zdania. - W Londynie to nie jest aż taki skandal, gdy młoda dama gra w tenisa. - Ale tu nie Londyn! - Och, Johnie, jesteś staroświecki. - Harriet ujęła ramię Vic-tora i mówiła pośpiesznie: - Właściwie nie obchodzi mnie tenis ani inne sporty, chociaż nawet Claire McMasters jeździ do Pen-keth strzelać z łuku. Ale wiesz, o czym marzę? Victor popatrzył na swą siostrzyczkę z rozbawieniem w oczach. 77 - O czym? - O rowerze! John aż wykonał obrót. - Och, ze wszystkich... - Chwileczkę, drogi panie, teraz mówi pańska siostra. Więc dlaczego akurat rower, Harriet? - Megan 0'Hanrahan ma rower i... - I kiedy pedałuje ulicą, tylko jej halki fruwają, ot co! Harriet złapała się za serce: - John! - wykrztusiła. - To nie przystoi! I nie tylko nasz ojciec nie pozwoliłby swej córce robić z siebie takiego przedstawienia, ale ja też. Na pewno nie mojej siostrze. - Victorze, obroń mnie! - Cóż, ja... - podrapał się w głowę. - Nie będziesz tego robić i koniec. Młoda dama nie pokazuje bielizny spod sukienki! - Johnie Townsendzie, jak możesz być tak prostacki! Przecież to oczywiste, że założyłabym pantalony. - Ojciec z pewnością nie pozwoli na coś takiego w tym domu. Niech je sobie noszą Amerykanie, jeśli chcą, oni je wymyślili. Ale żadna kobieta z Townsendów nie będzie się tak hańbić. I to jeżdżąc na rowerze. Harriet zerknęła na Johna ze złością. Potem zwróciła się do Victora. - I co ty na to? - Obawiam się, że w tej sprawie podzielam zdanie Johna. Tenis a rower to zupełnie różne rzeczy. Lepiej o tym zapomnij. - To ci Irlandczycy - rzekł John, sięgając znów po brandy i napełniając swój kieliszek. - Miała zapowiedziane, żeby trzymać się z daleka od O'Hanrahanów. To źli ludzie. - To dobrzy ludzie! - To są katolicy! - Tak samo bogobojni jak ty czy ojciec. - Nie sprzeczaj się ze mną, siostro! - krzyknął John. 78 z Harriet przez chwilę stała jak odrętwiała, przenosząc wzrok brata na brata, po czym zasłoniła twarz rękami, rzuciła się do drzwi i z płaczem wybiegła z pokoju. Kiedy przebiegała obok mnie, odwróciłam się i otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale mignęła tylko i trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Trochę zła, odwróciłam się z powrotem do braci, żeby ich zbesztać. Ale już ich nie było przy kominku. Przez chwilę stałam zdezorientowana, nie wiedząc, dlaczego zniknęli. Potem przypomniałam sobie i zaśmiałam się nerwowo. Znikali w momencie, gdy zaczynałam do nich coś mówić! Powoli i ostrożnie wyszłam na środek pokoju. Wyglądał znów normalnie, z piecykiem gazowym zamiast huczącego w kominku ognia, białymi ścianami i cicho tykającym zegarem. Poczułam nagle, że miękną mi nogi. Opadłam bezwładnie na fotel zupełnie rozstrojona i gapiłam się w płomień gazowego piecyka. Co, u licha, to wszystko znaczy? Jak to możliwe, żebym wyobrażała sobie tak nieprawdopodobne sceny! Tak realne, precyzyjne w szczegółach, tak rzeczywiste! Byłam w szoku. Czułam się kompletnie rozbita. Uszły ze mnie wszystkie siły. Siedziałam w odrętwieniu, jak w transie. Czego byłam przed chwilą świadkiem? Kolejnej sztuczki mego zmęczonego, nadwrażliwego umysłu? Iluzji optycznej sfabrykowanej po wysłuchaniu opowieści babci przez moją własną wyobraźnię, pobudzoną przez dziwną aurę panującą w jej domu? Czy... Na myśl o tym zacisnęłam mocno oczy. Czy... widziałam coś naprawdę? Czy zostałam nawiedzona przez duchy lub obdarzona zdolnością cofania się w przeszłość? Przeniosłam wzrok na zegar. Czyżby to było cofanie się w czasie? Patrząc na zegar, myślałam. Nie, nie były to typowe wizyty duchów. Raczej oglądałam fragmenty wydarzeń z przeszłości. 79 Jakbym napotykała jakieś słabe punkty w mechanizmie czasu, ujawniające przede mną pewne przeszłe wydarzenia. Było w tym jeszcze coś szczególnego. Potarłam czoło - zaczynał mnie ćmić ból. Była to kolejność, z jaką się to wszystko odbywało. Przypomniałam sobie pierwszy wieczór (czy to naprawdę było tylko dwa dni temu?) i pierwszy raz usłyszaną melodię Dla Elizy. Wtedy była grana przez dziecko. Następnym razem - już bardziej wprawną ręką. Potem pojawił się piętnastoletni Victor w oknie. Kiedy zobaczyłam go w nocy, był starszy, ale jeszcze nie w tym wieku co teraz. Albo Harriet - najpierw płacząca na górze, a zaraz potem na dole o rok starsza. Czyżby nastąpiło cofnięcie czasu do 1880 roku, kiedy Town-sendowie wprowadzili się do tego domu, aby wszystko mogło się odegrać jeszcze raz? Jeśli tak, to po co? A może jednak ja sobie to wszystko wyobrażałam? Czytałam gdzieś o teorii mówiącej, że tak naprawdę wszystko odbywa się jednocześnie - przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równolegle, a tylko właściwości świata fizycznego nie pozwalają nam widzieć innych epok. Jednostki szczególnie wrażliwe, na przykład media lub jasnowidze, mają zdolność przekraczania barier czasu. Widzą przeszłość lub przyszłość. Stąd takie zjawiska jak deja. vu lub przeczucia. Jest możliwe, że gdy znajdujemy się na granicy świadomości i bariery czasu są osłabione, możemy przypadkiem doznać przebłysku i zobaczyć fragment przyszłości. Lub przeszłości... Zegary i kalendarze to wynalazki człowieka. Lecz Czas istniał na długo przedtem. Czy biegnie on cyklicznie, zawsze wracając do tego samego punktu? Czy jest jak rzeka, w której jednocześnie płyną wszystkie epoki? Jeśli więc historia, podobnie jak przyszłość, istnieje w tym momencie, czy nie jnoże się zdarzyć, że gdzieś natrafimy na „okno", przez które da się zajrzeć do płynących jednocześnie kanałów czasu? Jeśli rzeczywiście jest to możliwe, chyba właśnie mi się przydarzyło. 80 Kiedy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Zasnęłam w ubraniu na fotelu i ogień z piecyka parzył mi nogi. Zerwałam się raptownie i przetarłam oczy, przez moment nie wiedząc, gdzie jestem. Spojrzałam na zegar. Była czwarta. Potem rozejrzałam się wokoło. Robiłam to bardzo powoli, bo cała byłam zesztywniała i obolała od leżenia w niewygodnej pozycji. Wszystko było na swoim miejscu. Po prostu zasnęłam, rozmyślając o wizycie w przeszłości. Jeśli rzeczywiście doszło do takiej wizyty. A może jednak zasnęłam tu w cieple piecyka wiele godzin temu i wszystko mi się przyśniło - płacz i moja wyprawa na górę do sypialni. Ale nie, są tu moje kapcie. Przynajmniej ta część wydarzyła się naprawdę. No, a reszta? John, Victor i Harriet? Czy to fantazja? Nie, wszystko było zbyt realne. Wszyscy troje naprawdę stali przy kominku, śmiejąc się i rozmawiając jak żywi. Jak to wytłumaczyć? Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to teoria wszechobecnego czasu i przypadkowego natknięcia się na jakąś w nim dziurę. Choć właściwie nie bardzo mnie to przekonywało i dalej nie byłam pewna, co się ze mną dzieje. Nie miałam już ochoty zasypiać. Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju, wciąż na nowo powtarzając pytania, które cisnęły mi się do głowy. Jeśli ja ich widziałam, dlaczego oni nie widzieli mnie? Jak przez szybę lustrzaną, przez którą widać tylko jedną stronę? A jeśli ich widzę i słyszę, a nawet czuję towarzyszący im chłodny powiew, może mogłabym też wyciągnąć rękę i ich dotknąć? Co bym wtedy poczuła? I czy oni by poczuli mój dotyk? I dlaczego ich czas płynie chronologicznie, czy to się dzieje w jakimś celu? Porażona tą myślą, opadłam z powrotem na fotel. Właśnie, w jakim celu to wszystko się dzieje? Po co te sprawy odgrywają się przed moimi oczami, i to bez udziału mojej woli? Z pewnością, gdybym nawet spróbowała nie życzyć sobie ponownych wizyt Harriet i jej braci, i tak nie będę miała nic do powiedzenia, jeśli oni zechcą mi się ukazać. 81 Ale przecież oni mnie nie widzieli. Z tego, co czytałam lub słyszałam o duchach, wynikało, że to nawiedzająca nas zjawa zawsze steruje przebiegiem zdarzeń i robi to z jakiegoś powodu. A tu? Pojedyncze sceny z przeszłości, jak wycinki z filmu, tak realne i namacalne, jakbym rzeczywiście na czas ich trwania przeniosła się do dziewiętnastowiecznej Anglii. I dlaczego akurat ja? - nękało mnie natrętne pytanie. Jeśli to naprawdę dzieje się w jakimś celu, dlaczego właśnie mnie się przytrafia? Nie Christine czy komuś innemu z rodziny? Willia-mowi, Elsie lub babci? Dlaczego mnie? Siedziałam skulona w fotelu, z głową na kolanach, gdy nagle pewna myśl zmroziła mi krew w żyłach. Aż się wyprostowałam z wrażenia i wpatrując się gorączkowo w tykający zegar, myślałam: Wszystko dzieje się w takiej kolejności jak przed blisko stu laty. A więc to oznacza... oznacza, że... - Nie! - zerwałam się na równe nogi. Zupełnie tego nie chcąc, przypomniałam sobie słowa babci: Victor Townsend był nikczemnikiem. Mówią, że parał się czarną magią. A nawet, że miał kontakt z samym diabłem. Nie przejdą mi przez usta te okropne czyny, które ten demon popełniał. Póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na ziemi dla wszystkich. - Nie... - jęknęłam. - Andreo! Przekręciłam głowę z boku na bok. Strasznie mi w niej pulsowało. - Andreo, kochanie! Wreszcie otworzyłam oczy i skierowałam wzrok na twarz babci. - Andreo, dobrze się czujesz? Patrzyłam na nią i myślałam, jaka musiała być kiedyś piękna i młoda, i żal mi było, że straciła to bezpowrotnie. 82 _Tak... czuję się... dobrze... _ Tuż prawie dziesiąta. Wstaniesz już, czy chcesz jeszcze po- Ze zdziwieniem stwierdziłam, że znajduję się pod kocami, nocnej koszuli, a moje ubranie leży równo złożone na krześle. Kiedy się przebrałam? _ Och, babciu... - jęknęłam, przecierając oczy. - Tak mnie boli głowa. - Moje biedactwo! Dam ci tabletki. Nie ruszaj się. Utykając, podeszła do kredensu i otworzyła górną szufladę. Ja tymczasem znów wróciłam myślami do swych nocnych przeżyć. Do widoku Harriet na łóżku w sypialni i jej rozmowy z braćmi. Pamiętałam, jak potem chodziłam po pokoju i deliberowałam. Ale co było potem - nie wiedziałam. Zupełnie sobie nie przypominałam, żebym się rozbierała i kładła na kanapie. - Proszę, kochanie - swą małą, zdeformowaną dłonią podała mi dwie białe pigułki, a drugą ręką szklankę wody. - To ci pomoże. - Co to jest? - Coś na ból głowy. Weź je. - Dziękuję, babciu. Usiadłam i połknęłam pigułki. Dziwne, skąd u mnie ten zanik pamięci i dlaczego tak mnie boli głowa. Kiedy babcia podreptała do kuchni, leniwie podniosłam ubranie i wyszłam na korytarz. Poczułam uderzenie zimnego powietrza. Wchodząc po schodach, trzęsłam się z zimna. Po nocy spędzonej w cieple saloniku reszta domu wydawała mi się zamrażalnikiem. Zatrzymałam się w pół schodów. W pamięci błysnęło mi coś ulotnego, jakiś fragment snu. Już tylko ślad, zaledwie cień jego pozostał i choć bardzo się starałam i wysilałam pamięć, całego snu nie mogłam sobie przypomnieć. Tylko jedną rzecz: coś miało związek z szafą na ubrania we frontowej sypialni. trzymając się słupka poręczy i drżąc w cienkiej koszuli noc-neJ» toczyłam bezowocną walkę z własną pamięcią. Wiem, że Kiedy zasnęłam, miałam bardzo dziwny sen, w którym jakąś ro-lc odgrywała szafa. Było z tą szafą coś osobliwego... 83 Potrząsnęłam głową. Trudno, zapomniałam, przepadło. Ruszyłam dalej na górę do łazienki. Jakiś czas później, odświeżona i uwolniona od bólu dzięki babcinej aspirynie, wyszłam z lodowatej łazienki i korytarzem przeszłam do frontowej sypialni. Moja walizka leżała na łóżku tak, jak ją zostawiłam wczoraj. Przybory toaletowe, bielizna, czyste ubranie - wszystko leżało w tym samym miejscu. Do pokoju wnikało przeraźliwe zimno poranka. Jednak w świetle dnia, przedzierającym się przez zasłony, nie wydawał się już taki straszny jak w nocy. Po prostu stara sypialnia. Mosiężne łóżko było zniszczone i prosiło się o wyczyszczenie. Nie używaną półkę nad kominkiem pokrywała warstwa kurzu. Z wilgotnych ścian złaziła farba. Szafa była zaś wyjątkowo stara i zniszczona. Szafa. Zastygłam w bezruchu i zmierzyłam wzrokiem wielką dębową szafę, chcąc przywołać w pamięci swój dziwny sen. Patrzyłam na nią przez jakiś czas. Jedna część drzwi była uchylona. Pomyślałam o Harriet leżącej na moim łóżku, całej zaszlocha-nej i odgrażającej się, że zamknie się w szafie, by umrzeć z głodu. Przypomniałam sobie pierwszą spędzoną tutaj noc, gdy wyrwana ze snu poczułam koszmarny ucisk na całym ciele. Obejrzałam się wtedy za siebie tuż przed wyłączeniem światła i zobaczyłam lustro, a w nim odbicie stojącej naprzeciwko szafy. Teraz, w rześkich porannych godzinach, gdy światło dnia dodaje odwagi, podeszłam do szafy opanowana mieszaniną uczuć - ciekawości i obawy. O czym był ten sen? Sięgnęłam ręką i otworzyłam szeroko drzwi szafy. W środku, identycznie tak jak je powiesiłam, wisiały niebieskie dżinsy i koszulka bawełniana, w których przyleciałam z Los Angeles. Otworzyłam drugie drzwi. Tu było pusto, z wyjątkiem kilku pogiętych wieszaków. Zwykła, pusta, stara szafa na ubrania. Nic poza tym. Uporządkowałam trochę rzeczy na łóżku, zebrałam małą stertę bielizny do wyprania w kuchennym zlewie i zeszłam na dół do babci. 84 - Co byś chciała robić? - upewniała się babcia, gdy kończyłyby jeść grzanki z masłem i bekonem. _ Pójść na spacer. Chciałabym trochę wyjść na dwór. Babcia zerknęła przez okno na jaskrawoniebieskie niebo. - Dzień zapowiada się pogodnie, ale w tych stronach nigdy nic nie wiadomo. W listopadzie jest przeważnie brzydka pogoda, kotku. W każdej chwili może się zachmurzyć. - Babciu, ubiorę się ciepło. Już za długo siedzę w zamknięciu. A jest jeszcze trochę czasu do przyjazdu wuja Eda i cioci Elsie. Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym się trochę przewietrzyć. Niechętnie, ale w końcu babcia ustąpiła. Pożyczyłam od niej wełnianą kamizelkę, zakładając na podkoszulek. Na głowę wcisnęłam wełnianą czapkę, a szyję owinęłam szalikiem. - Dokąd pójdziesz? - zapytała babcia. Wyjrzałam przez okno saloniku na rozległe pola ciągnące się za drogą na tyłach domu. - Co jest tam? i - To Newfeld Heath. Biegnie wzdłuż jednego z kanałów rzeki Mersey. Jeśli pójdziesz wzdłuż, nie zabłądzisz. Idź prosto do końca ulicy, potem skręć w Kent Avenue i nią w pięć minut wyjdziesz na wrzosowisko. Nie chodź za daleko, dobrze? Babcia odprowadziła mnie do wyjścia, jeszcze raz przypomniała, o której mam wrócić, i zamknęła za mną drzwi. Kiedy stałam na schodkach, podwijając końce szalika pod kołnierz swetra, doznałam osobliwego wrażenia. Choć nareszcie wyszłam na słońce i czułam na twarzy ożywczy powiew chłodnego wiatru, choć mogłam sobie swobodnie popatrzeć na typowe ceglane domki po drugiej stronie ulicy, ich małe ogródki i zaparkowane przed domami samochody, nagle ogarnęła mnie niechęć do opuszczenia domu. Zeszłam jeden schodek niżej i, zupełnie nie wiem dlaczego, opadły mnie wątpliwości. Wahałam się, czułam w środku jakiś sprzeciw wobec próby oddalenia się od domu. 85 Bardzo to było dziwne. Skąd to się wzięło? Jeszcze pięć minut temu nie mogłam się doczekać, kiedy wyjdę. A teraz stałam na schodkach i jakaś siła nakazywała mi zostać. Zupełnie jakby... Pokręciłam głową i zmusiłam się do zejścia ze schodów. Ten dom najzwyczajniej w świecie usiłował mnie trzymać na uwięzi. Ruszyłam ścieżką do skrzypiącej furtki, potem szłam chodnikiem i strofowałam się w myślach za tak nieprawdopodobne pomysły. Przecież to nonsens! Dom próbujący mnie zatrzymać! Nawet roześmiałam się na siłę, żeby sobie samej udowodnić, jakie to niemądre. Szłam smagana porywistym wiatrem, nie pozwalając sobie na to, by choć raz obejrzeć się na dom babci. Wkrótce otrząsnęłam się z dziwnego uczucia i powędrowałam prosto ulicą. Po kilku minutach spaceru wzdłuż George Street mogłam się już cieszyć słonecznym dniem i wolnością. Skręciłam w Kent Avenue i szłam nią, aż skończył się bruk, przechodząc w porośnięty trawą skraj wrzosowiska. Newfeld Heath to kilkuakrowej szerokości pas jałowych nieużytków ciągnący się przez milę wzdłuż odnogi Mersey. Teren faluje tu łagodnymi wzgórzami i pokryty jest połaciami szmaragdowozielonej trawy, na przemian ze skałami i nagą ziemią, a także obficie porośnięty krzewami ciernistego janowca. Ostrożnie, żeby nie wejść w pokrzywy, wędrowałam w kierunku kanału. Schowałam ręce do kieszeni i wystawiając twarz do słońca, wciągałam głęboko w płuca krystaliczne powietrze. Zdumiewające, jak szybko odzyskałam dobry humor, oddaliwszy się na chwilę od domu. Desperacko pragnęłam być jak najdalej od ponurego niepokoju, jaki we mnie budził, a także od samej babci. Chciałam pobyć przez chwilę sam na sam ze swymi myślami. Spędziłam tu zaledwie dwa dni i trzy noce, a wydawały mi się one wiecznością. Zadziwiające, jak pobyt tutaj zaczynał mnie wyczerpywać i jakie dziwne rzeczy wyprawiał z moją wolą. Zaczynałam tracić kontrolę nad samą sobą: nad swymi emocjami, myślami, wyobraźnią, a nawet chwilami - nad własnym ciałem. 86 Dlaczego? Czy to rzeczywiście mógł być szok czasowy, który resztą do tej PorY powinien już minąć? Czy to obce otoczenie? Kfowi ludzie? Wstrząs kulturowy? Powrót po tylu latach do miejsca urodzenia? Powoli zagłębiałam się w pustkowie, zwracając niewielką uwagę na to, co mnie otacza. Choć musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie, mnie uporczywie nasuwało się podejrzenie, że to sprawa domu. Samego domu. Nieważne, jak zaczynałam rozumować, zawsze wracałam do punktu wyjścia - że dom babci wywierał na mnie dziwny, nie wyjaśniony wpływ. Zaczynało się to już u mnie przeradzać w obsesję. Ale dlaczego tak się działo? Wiatr hulał. Zatrzymałam się nieopodal kanału i kontemplowałam widok. Przycumowana do brzegu łódź mieszkalna kołysała się na wodzie. Na pokładzie z łopotem suszyło się na sznurku pranie. Dwaj chłopcy przykucnęli na brzegu i najwyraźniej drażnili kijem coś w wodzie. Obejrzałam się do tyłu. Widać było dochodzące w szeregu do wrzosowiska identyczne podwórka na tyłach domów. Wszystkie miały zardzewiałe furtki i rozpadające się ceglane murki. Który z nich należy do babci? I co w nim jest takiego, że różni się od innych? Nie w wyglądzie oczywiście, bo to całkiem taki sam dom jak wszystkie inne na George Street, nawet trudno go rozpoznać. Chodzi raczej o atmosferę tego miejsca. Czuje się, jakby żył, oddychał, jakby mieszkało w nim coś niewidzialnego. Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić te myśli, i ruszyłam dalej wrzosowiskiem. Myślałam o babci. Wygląd jej twarzy zmieniał się jak w kalejdoskopie: raz była piękna, raz stara i zwyczajna. To promieniała, to smutniała. Zdumiewała mnie swoją energią, swoją zaradnością w tym wieku. Nie dość, że potrafiła stawić czoło przeciwnościom życiowym, zwłaszcza że spędziwszy sześćdziesiąt dwa lata z jednym mężczyzną, nagle została sama, to jeszcze obsługiwała mnie. smaganie zimnego wiatru sprawiało mi przyjemność, napełnia-10 życiem. Dzięki tabletkom od babci nie bolała mnie już głowa. 87 Jak to jest, kiedy żyje się sześćdziesiąt dwa lata z tym samym mężczyzną? Babcia mówiła pierwszego dnia, że do łoża małżeńskiego weszła jako dziewica i czuła się, jakby była w łóżku z obcym człowiekiem. Przypomniała mi się moja pierwsza, a potem ostatnia noc z Dougiem. Babcia i dziadek żyli razem przez sześćdziesiąt dwa lata, dopóki jego nie zabrała karetka. My z Dougiem byliśmy ze sobą sześć miesięcy, dopóki nie postanowiłam z nim zerwać. - Boisz się, Andi - powiedział Doug tej ostatniej nocy. - Widzisz, że nasza znajomość staje się za głęboka, za poważna. Boisz się tego, wolisz się wycofać. Postanowiłaś to zakończyć, bo może ci sprawić ból. A ty się boisz bólu. Broniłam się: - Chyba każdy się boi? - Oczywiście. Ale dlaczego przypuszczasz, że czeka cię ból? Kocham cię i myślę, że ty też mnie kochasz, chociaż nigdy mi tego nie powiedziałaś. Czego się tak boisz? Gdy cztery dni wcześniej wsiadałam do samolotu lecącego do Londynu, byłam pewna słuszności swej decyzji. Doug miał rację: nie chciałam się angażować tak mocno jak on. Nie chciałam małżeństwa ani rodziny. Chciałam być wolna i swobodna. Właśnie tego słowa użyłam, tłumacząc mu, dlaczego chcę zerwać - „swobodna". Doug zapytał: - A co z miłością? A ja odparłam: - Miłość nie ma tu nic do rzeczy. Mówię o wolności. Nie chcę się angażować, związywać sobie rąk. Na to on znów: - Czego się boisz? Nasze rozstanie było przykre i pełne goryczy. A chciałam, żeby było chłodne, bez emocji. Próbowałam go przekonać, że potrzebuję wolności, a on mówił tylko o miłości i strachu. Jakby te dwie rzeczy miały cokolwiek wspólnego z tym, co usiłowałam mu powiedzieć. Po cudownych i szczęśliwych sześciu miesiącach pierwszy raz 88 • pokłóciliśmy. To rozstanie było zupełnie nie takie, jak chcia-. Byfo nieszczęśliwe, smutne i gniewne. Listy z Anglii stały • doskonałym pretekstem, żeby na jakiś czas wyjechać (no do-L_ze _ uciec). Żeby spojrzeć z dystansem na to, co zaszło, uporządkować w sobie wszystko w głowie, wziąć się w garść i zapanować nad emocjami. A tu, niestety, rzeczy przybierają zupełnie inny obrót. Ponownie się zatrzymałam i spojrzałam na olśniewający błękit nieba upstrzonego obłokami. Poczułam się dziwnie, będąc osiem tysięcy mil od domu i po raz pierwszy spotykając ludzi spokrewnionych ze mną tak blisko jak moi rodzice czy brat. Dziwne też mi się wydawało, że tu się urodziłam, tu zaczęło się moje życie. - Nie masz ani początku, ani celu - powiedział mi wtedy Doug, a zamiast zwykłego uśmiechu zobaczyłam na jego twarzy coś, czego przedtem nie widziałam. - Nie masz korzeni i boisz się je zapuścić. Bez przeszłości nie ma przyszłości, An-di. Jesteś tak pusta i jałowa jak miasto, w którym żyjesz. Tak to się skończyło. No, a teraz co? Gdzie się podziała moja dawna samowystarczalność? Moja siła i wiara w siebie, na których się zawsze dotąd opierałam. Zrywałam już przedtem ze swoimi partnerami i nie przeżywałam tego zbytnio. A tym razem jakoś nie umiałam przejść nad tym do porządku! Ostry wiatr owiewał mi policzki, gdy patrzyłam na tyły szeregowych domków na skraju wrzosowiska. W jednym z nich mieszkała babcia. Nie wiem dlaczego, słowa Douga o mojej niechęci do założenia rodziny, które właśnie mi się przypomniały, kojarzyły się z tym, co powiedziała dwa dni temu babcia o lęku dziadka, że zła krew Victora Townsenda może się odezwać w którymś z jego wnuków. Zadrżałam na samą myśl. Otuliłam się rękami i zaczęłam wracać w kierunku Kent Avenue. Dzięki temu, że wyrwałam się stamtąd na chwilę i mogłam pobyć sam na sam ze swoimi myślami, nabrałam przekonania, iż moje nienormalne wrażenia, doznawane w domu babci, były jedynie wytworem przemęczo-nego umysłu. Zaglądanie do przeszłości! Bzdura - to były sny. 89 Zasypiałam, nie zauważając, kiedy. Wiedziałam, że za kilka dni halucynacje miną i będę się już w tym domu czuła tak samo bezpiecznie jak moja rodzina. Nic z tego, gdy tylko przekroczyłam próg, okazało się to nieprawdą. Natychmiast dopadła mnie jego posępność. Omotała mnie, wciągnęła do środka i jeszcze bardziej niż przedtem zatrzęsłam się z zimna. - Babciu... - próbowałam zawołać, ale głos mi odmówił posłuszeństwa. Stałam oparta o drzwi wejściowe, patrząc w mroczny korytarz, i protestowałam w myślach: „Nie, już dosyć..." Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi saloniku, plama światła rozzłociła zniszczony chodnik i usłyszałam jej głos: - Wróciłaś, kotku? Zdawało mi się, że słyszę otwieranie drzwi. Chodź, już niedługo będą tu Elsie i Ed, żeby cię zabrać do dziadka. Rozczarowana tym, że nie udało mi się jednak otrząsnąć z atmosfery tego miejsca, poszłam za nią do pokoju, zdjęłam czapkę i szalik i podeszłam do piecyka. - Musi być zimno na dworze - zauważyła babcia, idąc do kuchni. - Masz burakową twarz. Musisz wypić coś ciepłego, zanim znowu wyjdziesz. Dam ci szklaneczkę nalewki wiśniowej. - Wiesz co - zawołałam za nią - jeśli ci to nie sprawi kłopotu, wolałabym odrobinę brandy! - Niestety, kochanie, nie mam brandy - odpowiedziała. - Ależ oczywiście, że masz! - Pokręciłam głową z ubolewaniem nad tym, jak starość odbiera pamięć, i podeszłam do szafki. Był w niej tylko stary porcelanowy serwis i jedna półka książek oprawnych w skórę. Dopiero wtedy sobie przypomniałam: brandy było tu w ich czasach. Odwróciłam się w stronę babci znikającej w kuchni i oblał mnie gorący rumieniec wstydu. Przeraziła mnie absurdalność tego, co zrobiłam. Kiedy babcia wróciła z kuchni, stałam nadal obok szafki, a moja twarz musiała wyrażać pełną zgrozę. Ale ona tego nie zau- 90 ważyła. Podała mi szklankę podgrzanego likieru i odeszła. Jesz-ze w szoku, wodziłam za nią wzrokiem. Przez sekundę pomyliłam sny z rzeczywistością. Kiedy wreszcie przyjechała ciocia z wujkiem, poczułam ulgę. Przynajmniej oni byli normalni i prawdziwi. Musiałam koniecznie znów wyrwać się ze szponów tego domu. Gdy ubieraliśmy się w przedpokoju, ciocia Elsie powiedziała: - Otul się dobrze, Andreo. Będzie jeszcze zimniej. Zapowiada się deszcz i wichura. Dziadek siedział z szeroko otwartymi oczami i wyglądał na nieco bardziej przytomnego niż zwykle. Przywitał nas uśmiechem. - Dzień dobry, tato - zagaiła Elsie, zaczynając jak zwykle: -Mam dziś dla ciebie coś dobrego. Spójrz - i wyjęła z torby zielo-no-złotą puszkę. - Melasa! Do twoich popołudniowych kanapek. Dziadek uśmiechnął się radośnie. Wuj Ed, jak zawsze, ściszonym głosem zapytał: - Lepiej się dziś tata czuje? Dziadek skinął głową, jakby zrozumiał. Potem znienacka odwrócił się do mnie. Krępowało mnie jego zamglone spojrzenie spod opadniętych powiek i enigmatyczny wyraz twarzy, z której nie sposób było wyczytać, co czuje. Może odwrócił się w moją stronę, bo usłyszał przesuwanie krzesła. A może po prostu miał zwyczaj patrzeć raz w jedną, raz w drugą stronę. W każdym razie, kiedy się do mnie odezwał, nie mogłam ukryć zdziwienia. - Łuth? Włóciłaś do domu? - Tak, dziadku, przyjechałam - ostrożnie sięgnęłam do jego dłoni pokrytej ostudami i zgrubiałymi żyłami. Poklepałam ją. - Łuth? Włóciłaś do domu? Elsie pochyliła się nad łóżkiem i krzyknęła: - Tato, to Andrea! Ruth została w Los Angeles! Kiwnął głową i rozpromienił się jak dziecko. - Tak, wiem. To nasza Łuth. Zasuń skobel, dobrze? 91 Zrobiłam zdziwione oczy i wyprostowałam się: - Słucham, dziadku? - Zasuń skobel, dobrze? - powtórzył, ciągle się uśmiechając. Spojrzałam na ciocię, która wyjaśniła: - Prosi, żeby zamknąć drzwi - wstała i je zamknęła. - Zawsze miał jakiś uraz na punkcie otwartych drzwi. - I o to mu właśnie chodziło? Zanim ciocia zdążyła odpowiedzieć, u stóp łóżka zjawiła się pielęgniarka i z zawodowo wyuczoną naganą w głosie zwróciła się do Elsie i Eda ze skargą na dziadka: - Nie chce chodzić. W ogóle nie chce wstać z łóżka. Tak, panie Townsend?! Dziadek przytaknął, cały czas patrząc na mnie. - To siostra do ciebie mówi, tato, nie Andrea! - krzyknęła Elsie. Odwrócił się i patrzył teraz na córkę z tym samym uśmiechem i zamglonymi oczami. - Mówi, że nie chcesz chodzić. Pan doktor chce, żebyś chodził! Jak pojedziesz do mamy do domu, jeśli nie będziesz chodził? Dziadek przytaknął jej tak samo jak mnie, a Elsie odwróciła się do pielęgniarki, wzruszając ramionami. - Chyba nie jest dziś z nami? - Cóż, ma swoje dni - powiedziała tamta wymijająco. - Wieczorem jest w lepszej formie. Wtedy staje się taki rozmowny, że nie można go uciszyć. Elsie zapytała z troską: - Siostro, a czy to, co mówi, ma sens? - Nie umiem ocenić. Może dla państwa by miało, dla mnie nie bardzo. Mówi do nieobecnych osób. Nastawiłam uszu i słuchałam z uwagą słów pielęgniarki. Była to starsza, siwowłosa kobieta w granatowym unifornie z białym kołnierzykiem i białym fartuszkiem przypiętym z przodu, bez żadnego nakrycia głowy. Prawa strona twarzy drgała jej w nerwowym tiku. Mówiła również z akcentem z Lancashire. - Czy pamięta pani, do kogo mówi? - zapytałam nagle. 92 Ciotka wyjaśniła: - To Andrea, moja siostrzenica z Ameryki. Córka mojej siostry, a wieść o chorobie dziadka przyleciała tutaj, żeby być przy nim. _ Siostro, czy może pani wymienić kogoś, do kogo dziadek i? mówi - Naprawdę, nie bardzo wiem. Trudno się zorientować. - Ale czy wypowiadał jakieś imiona? - Andreo - wtrąciła ciotka - do czego ty zmierzasz? Spojrzałam na nią z lekką niecierpliwością. - Nic takiego, ciociu. Pomyślałam sobie... że mógł coś mówić do mamy, myśląc może, że ona tu jest. Mogłabym wtedy jej to powtórzyć po powrocie do domu, no wiesz - zrobiłam bezradny gest ręką. - Kobieta to nie - odezwała się gwałtownie pielęgniarka. -Nigdy nie wymieniał imion kobiet. Tylko mężczyzna. Mówi po nocach do jakiegoś mężczyzny. - Czy on... - przełknęłam z trudem ślinę. - Czy słyszała pani jego imię? - Niech sobie przypomnę. O, mówić to on potrafi. Przeważnie o wyścigach. Zdaje mu się, że postawił na wyścigach. Albo zamawia duże piwo. Imiona... zaraz - pocierała drgający policzek. Zsunęłam się na sam brzeg krzesła. Wreszcie strzeliła palcami i powiedziała: -Tak, pamiętam jedno. Którejś z ostatnich nocy je wymienił. I wczoraj też. Zwracał się do jakiegoś Victora. Tak, właśnie. Vic-tora. Opadłam z powrotem na oparcie krzesła. - Victor! - zdziwiła się ciocia Elsie.- Dziadek nigdy nie znał nikogo o tym imieniu. Musiał sobie zmyślić. - O, tak - potwierdziła pielęgniarka, odchodząc. - Na pewno. "Wszyscy oni tu sobie zmyślają. Mają różne przywidzenia. Kiedy pielęgniarka poszła dalej wzdłuż rzędu łóżek, sprawdzając każdego pacjenta, patrzyłam na jej plecy i myślałam: dziadek też widział Yictora. 93 6 Kolejny wieczór przy piecyku gazowym zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Strasznie się niecierpliwiłam. Dotychczasowe wrażenia skumulowały się we mnie i dosłownie cała płonęłam w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, którego się potwornie bałam. Cały dzień prześladowała mnie niejasna myśl o szafie, pomimo iż starałam się zignorować ten dziwny motyw z ulotnego snu. A incydent z brandy, choć drobny i nieistotny, jednak drążył moją świadomość, przypominając, że przez chwilę znalazłam się między dwoma wymiarami czasu. I jeszcze ta informacja o nocnych rozmowach dziadka z ojcem. To najbardziej mną wstrząsnęło. Siedząc teraz naprzeciw piecyka przy akompaniamencie rytmicznego szczękania drutów babci, przypomniałam sobie rozmowę w samochodzie w drodze powrotnej ze szpitala. - Coś takiego, tata wymyślił sobie gościa! - odezwała się ciocia Elsie. - Jak dziecko, które sobie wyobraża towarzysza zabaw. Siedziałam, opierając czoło o zimną szybę i obijając się o nią, gdy renault podskakiwał na wybojach. - Ciociu, moim zdaniem dziadek go nie wymyślił - usłyszałam swój własny głos jakby z oddali. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dziadek może sobie wyobrażać, że odwiedza go jego ojciec. - Ojciec? - na zaczerwienionej twarzy cioci ukazał się grymas. - O rety! Ty masz rację! Czy nie tak miał na imię ojciec taty? Victor! Victor Townsend! Tak, teraz sobie przypominam - odwróciła korpulentny tułów, żeby spojrzeć na mnie. - Ale, Andreo, tata w ogóle nie znał swego ojca. Zdaje się, że on zniknął, zanim tata się urodził. Wzruszyłam ramionami. Prześlizgując się nieobecnym wzrokiem po mijanych budynkach, powiedziałam: - Może stworzył sobie jego wizerunek, żeby z nim porozmawiać. . . 94 0 ile to przypuszczenie przekonało ciocię Elsie, zdumioną, • jej ojciec na tym etapie swego życia fantazjuje na temat swe- oica, o tyle nie przekonało mnie. Biorąc pod uwagę to, co 1 się zdarzyło w ciągu ostatnich trzech dni, nie mogłam całkowicie wykluczyć możliwości, że dziadek naprawdę widział Victora. Ciężko było się z tym pogodzić. Tak łatwo mi przyszło tego ranka na wrzosowisku śmiać się z moich „snów" i dramatów przeżywanych w nocy, tak prosto było zrzucić wszystko na karb szoku czasowego i kulturowego. Na myśl, że moje pierwotne przypuszczenia były słuszne i rzeczywiście widziałam skrawki przeszłości, ogarniał mnie lęk. Czy to mógł być jedynie zbieg okoliczności, że dziadek widział Victora w tym samym czasie co ja? Po spokojnej popołudniowej herbatce z babeczkami i kanapkami z szynką babcia wzięła swoją robótkę na drutach, a ja wyjęłam z walizki papier listowy, demonstrując zamiar napisania do domu. Jednak nie byłam w stanie skupić się na niczym innym poza coraz bardziej nieprzeniknioną tajemnicą domu babci. O dziewiątej byłam już bardzo zniecierpliwiona. W mojej głowie tkwiła tylko jedna myśl: „Czy dziś w nocy coś się wydarzy?" - Andreo, czy znasz jakieś historyjki? - całkiem niespodziewanie zapytała babcia. Spojrzałam znad pustej kartki. - Czy znam co? - Historyjki. No wiesz, takie zabawne, dowcipy - odwróciła się w moją stronę i spoglądała zza okularów, nie przerywając dziergania. - Znasz jakieś dobre kawały? - Ach, to... - rozejrzałam się po pokoju. - Nic mi nie przychodzi do głowy... - Bo ja już po pięciu minutach od usłyszenia zapominam. -i atrzyła na robótkę i cały czas ją kontynuowała, mówiąc. Starałam się nie spuszczać z niej oczu i udawać zainteresowanie. -Twój wujek William był w tym zawsze dobry, od dziecka. Ma to chyba po mojej rodzinie, bo o Townsendach nie można powie- 95 dzieć, że mieli poczucie humoru. Trudno się śmiać komuś, kto jest tak bardzo nieszczęśliwy. Patrzenie na babcię stanowiło dla mnie duży wysiłek. Musiałam walczyć ze sobą, żeby skupić uwagę na niej i na teraźniejszości, podczas gdy mój umysł dryfował w zupełnie inną stronę. Babcia mówiła powoli, w rytm klikania drutów, a jej dłonie fruwały nad robótką jak ptaki. Od czasu do czasu tylko zatrzymywała się, żeby wyciągnąć wełnę z kłębka. - Ruth zawsze mówiła, że twój brat odziedziczył poczucie humoru mojej rodziny. Podobieństwo do rodziny to ciekawa sprawa, co? Na przykład ty. Masz w twarzy dużo z dziadka. Może teraz tego nie widać, bo jest już bardzo stary, ale przypominasz go, kiedy był młodszy. Jesteś bardzo podobna do Townsendów. W pewnej chwili spojrzałam na zegar nad kominkiem. Nie chodził. Zesztywniałam cała i złapałam się za poręcze fotela, wbijając palce w miękkie obicie. - Dzięki Bogu, że to wszystko, co odziedziczyłaś po Townsen-dach - dodała. Jej głos dochodził już do mnie przytłumiony, jakbym miała watę w uszach. Choć rozpaczliwie chwyciłam się fotela, pokój zaczął wirować wokół mnie, babcia gdzieś odpływała, a jej głos był coraz cichszy i cichszy, aż pozostał tylko ruch warg. Widziałam tylko, że siedzi dalej w fotelu, robi na drutach i coś mówi. Do pokoju wdarła się fala chłodu, na ścianach zatańczyły cienie. Wszystko się poruszyło i zakręciło, robiło się coraz zimniej. - Nie... - wyszeptałam. Ale zimny wiatr wiał z coraz większą siłą, ze ścian wychodziły dziwaczne kształty i krążyły wokół mnie, pojawiając się i znikając, jak na upiornej karuzeli. To się powiększały, to zmniejszały, to zbliżały, to oddalały od mojej twarzy. Salonik babci wykonywał wokół mnie makabryczny taniec. Wydało mi się, że zostałam wessana w sam środek wielkiego wiru, a wszystko pozostałe krąży wokół. Dostałam zawrotów głowy i mdłości, na czoło wystąpił mi pot. Pokój kołysał się i zataczał. Wczepiłam się w fotel, jakbym tonęła, a mimo to czułam, że zapadam się w jakąś bezdenną przepaść. 96 Kręciło mi się w głowie, tłum ciemnych kształtów coraz bar-A iei się zbliżał, aż zawisł w oczekiwaniu nad moim fotelem. Chciałam coś powiedzieć, zawołać babcię, ale była bardzo daleko - mała figurka w miniaturowym fotelu gdzieś na końcu oinnej sali - i wiedziałam, że mnie nie usłyszy. Wreszcie ciemne sylwetki podpłynęły tak blisko, że prawie mnie dotykały. Wtedy zlały się ze sobą w jedną wielką ciemność i opadły na mnie czarną zasłoną. Kiedy otworzyłam oczy, w pokoju było cicho i spokojnie. Rozejrzałam się. Wszystko było po staremu, nic się nie zmieniło. Babcia siedziała obok, dziergając i mrucząc coś do siebie. Przed nami palił się gazowy piecyk. Na półce tykał zegar. Było pięć po dziewiątej. - Dużo z tego oglądałaś? - zapytała babcia, nie unosząc wzroku. - Dużo... czego? - otarłam ręką pot z czoła. Koszulkę też miałam mokrą. - Z jubileuszu królowej. Dużo z tego transmitowali w amerykańskiej telewizji? - babcia podniosła wzrok. - Z przyjemnością usłyszałabym, jak ci się podobało. Ale co ci jest? Źle się czujesz? -- Nie, babciu... tylko... głowa mi już opada. Musiałam zasnąć i nie słyszałam, co mówisz. - W porządku, słonko. Odłóżmy pogawędkę na jutro. A teraz idź spać. Patrzyłam, jak babcia podnosi się z wysiłkiem, i szukałam sposobu, żeby jej powiedzieć, co przeżyłam, podzielić się z nią swymi lękami. Lecz nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Siedziałam i patrzyłam, jak oniemiała. Babcia włożyła robótkę do torby, zawiesiła ją na oparciu fotela i ppdeszła ucałować mnie na dobranoc. - Niech cię Bóg błogosławi i ma w opiece za to, że przyjechałaś - powiedziała cicho tuż przy mojej twarzy. - Dobranoc, babciu - odparłam słabym głosem. 97 - Dobranoc, dziecinko. W razie czego wiesz, jak bardziej odkręcić piecyk? - Tak. - Wstałam i odprowadziłam ją do drzwi, które za nią dokładnie zamknęłam. Po czym opadłam na nie całym swoim ciężarem i przylgnęłam twarzą do drewna. Co się przed chwilą wydarzyło? Cóż to była za okropna, niesamowita turbulencja, jakbym się dostała w wir Czasu. Jakby oni zaczęli się pojawiać, lecz coś, być może obecność babci, zawróciło ich nagle z drogi z siłą, która spowodowała kataklizm. Jakby nagle pękła tama i woda z hukiem runęła do rzeki, zatrzymując jej prąd i tworząc miliony wirów. Żołądek nadal jeszcze skręcały mi mdłości. Nogi miałam tak słabe, że nie byłam pewna, czy dojdę do fotela. Teraz, gdy z pokoju zniknął upiorny chłód, było mi strasznie gorąco. Paliła mnie jakaś niesamowita gorączka. Odwróciłam się od drzwi z zamiarem wyłączenia piecyka gazowego i stanęłam oko w oko z Johnem Townsendem. ^ Bez tchu opadłam z powrotem na drzwi. John stał bez ruchu na środku pokoju, trzymając kieliszek brandy i zerkając co chwila na zegar. Niecierpliwił się, jakby na kogoś czekał. Który to może być rok? - myślałam. Czułam na twarzy żar ognia huczącego w kominku, wypełnionym stertą polan rozjarzonych jasnymi, skaczącymi w górę płomieniami. Blask ognia rozświetlał twarz Johna, nadając ostrość jego delikatnym rysom. Jego włosy, nie tak ciemne jak Victora, lśniły barwą wypolerowanych kasztanów, a ciepły brąz oczu mienił się złotem. Patrzyłam zdumiona i zaskoczona tym, że nie czuję strachu, a jedynie ciekawość, co tym razem zobaczę. Pokój wyglądał tak samo jak poprzedniej nocy, nie dostrzegałam żadnych zmian. Te same wiktoriańskie bibeloty na szafce, meble jeszcze nowe, tapeta w żywych kolorach. Kiedy John nagle podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie, serce mi skoczyło, ale się nie ruszyłam. - Gdzie ty byłaś? - spytał gniewnie. Odwróciłam głowę i ku swemu zdziwieniu ujrzałam obok siebie Harriet. Opierałam się plecami o drzwi, więc nie mogły się 98 orzyć ani zamknąć. A jednak Harriet pojawiła się obok ie, tak realna, jakby żyła dzisiaj. Była tak blisko, że mogłam ¦ dokładnie przyjrzeć. Przysięgłabym, że to żywa, oddychająca ¦ • wczyna z krwi i kości. Była nieco starsza niż w poprzednim otkaniu - piętnasto-, a może już szesnastoletnia. Jej suknia iała inny fason. Rękawy, poprzednio obcisłe, teraz były bufia- nad łokciami. Czas mijał, moda się zmieniała, moi krewni się starzeli. _ Właśnie był listonosz - oznajmiła Harriet. Jej głos zabrzmiał czysto i silnie, jakby naprawdę stała przy moim boku. - Przyniósł list od Victora. Z bliska na jej twarzy i w ruchach rąk widać było niezwykłe poruszenie, czego John zdawał się nie zauważać. Nienaturalnie prostowała plecy i gestykulowała. Mówiła sztucznie, usiłując kontrolować ton głosu. - Od Victora? Daj mi go. -Jest zaadresowany do ojca. - Najpierw ja go przeczytam. No, szybko, Harriet. Postąpiła krok w przód i podała mu list. Zauważyłam, że robiąc to, jednocześnie drugą ręką ukrywa coś w fałdach spódnicy i odwraca się od Johna tak, by nie mógł zobaczyć. Ale ja zobaczyłam. Miała tam drugi list, który teraz prędko, korzystając z nieuwagi Johna, schowała do ukrytej w spódnicy kieszeni. - Co pisze? - zapytała głośno. Przez kilka minut John czytał w milczeniu, po czym oddał list Harriet. - Masz, przeczytaj sama. Ty do niego pisałaś, Harriet? - Oczywiście. Przecież nikt z was tego nie robi. - Wzięła list, już całkiem pewna siebie, i czytała z przejęciem. - Ach, Johnie! - wykrzyknęła przerażona. - On chce jechać do Edynburga! - To robota Listera - rzekł brat, zwracając się przodem do ognia. - Tego dorobkiewicza. i Johnie, pan Lister jest świetnym chirurgiem. Pamiętasz, opiekował się królową, gdy miała operację ręki. Nie jest żadnym dorobkiewiczem. 99 - Dziesięć lat temu chciano go wypędzić z Londynu za poglądy na temat wiwisekcji i obrażanie Królewskiego Kolegium Chirurgów. Mało tego, on oskarżył King's College o średniowieczne metody! - Nie słyszałam o tym. Ale z tego listu wynika, że pan Lister przekonał naszego Victora, by jechał do Szkocji. - Do tego jest ateistą. Czytając dalej, Harriet pokręciła głową. - Pan Lister jest kwakrem. To, że ktoś nie należy do Kościoła Anglikańskiego, nie znaczy jeszcze, że jest ateistą. Ale słuchaj, Victor tu pisze o eksperymentach. O badaniach naukowych -spojrzała na Johna z przerażeniem. - Myślałam, że on chce zostać lekarzem, a nie naukowcem! - W dzisiejszych czasach trudno to rozróżnić. Mówię ci, Harriet, nasz Victor postradał zmysły. Zatruł go nadmiar karbolu. - Och, czy to możliwe? - kontynuowała czytanie. - Pisze, że już ma posadę i będzie zarabiał dużo pieniędzy. John złożył ręce na piersiach i stanął w pozie pełnej pogardy, opierając się o gzyms kominka. - Najwyższy czas. Twój brat już trzy lata żyje na koszt Korony. Podczas gdy ja pracuję jak wyrobnik w tej cholernej stalowni, niech ją diabli! Victor zawsze uważał się za kogoś lepszego, niemal za następcę Pasteura. - Czy byłoby w tym coś złego, gdyby odkrył lekarstwo na kolejną chorobę? Na przykład cholerę? - Bronisz go, siostrzyczko. Zdecyduj się: chcesz, żeby wyjechał czy żeby wrócił do domu? Opuściła ręce, zgniatając palcami list, i westchnęła. - Nie wiem. Miałam nadzieję, że wróci do Warrington i tu się osiedli. Ale jeśli ma być szczęśliwszy w Szkocji... - Kto może być szczęśliwy na takim odludziu? Nagle Harriet odwróciła się, jakby coś usłyszała. - Chyba już przyszedł fotograf. Powiem mamie. Zobaczyłam, jak wybiega z saloniku i znika w kuchni, a po chwili wychodzi stamtąd z panią Townsend. Matka Victora była postawną kobietą o pokaźnym biuście. Poruszała się jak loko- 100 tywa. Jej suknia uszyta z czarnej krepy, oczywiście o wiele niż suknia Harriet, miała wysoki kołnierzyk i ramiona, ryłu ogromną tumiurę. Na widok tej obszernej sukni, jeszcze , rcjziej nieporęcznej niż kreacja jej córki i zajmującej znaczną eść saloniku, przyszło mi na myśl, że jest już niemodna. Zasła-iała nawet stopy, co jeszcze zwiększało efekt lokomotywy, gdy ani Townsend sunęła z wielkim biustem podanym do przodu. Twarz tej kobiety, o twardych rysach, była przeciętna i niezbyt urodziwa. Długie, gęste włosy, okręcone na czubku głowy, przykryte były małym białym kapelusikiem, co sprawiało, że wyglądała jak bardzo wysoka królowa Wiktoria. Odwróciłam się, słysząc z boku jakiś stukot, i zobaczyłam wchodzącego fotografa. Mężczyzna podobny do kreta, z krzaczastymi bokobrodami i włosami nasmarowanymi brylantyną, zmagał się z kilkoma niesionymi pudłami. Jego pomruki i utyskiwania wypełniły nagle salonik. - Jaki pan punktualny, panie Cameron! - odezwała się pani Townsend protekcjonalnie. - Pan Townsend już schodzi. - To zabierze mi nie więcej niż minutkę, madame. Portrety rodzinne to moja specjalność i mam wprawę w rozkładaniu sprzętu. John wykrzywił usta i odwrócił się. Wszyscy razem przyglądaliśmy się, jak pan Cameron zwinnymi ruchami małego gryzonia rozkłada swój sprzęt na środku saloniku. Patrzyłam z fascynacją, jak wyjmuje z pudła aparat z harmonijką i ustawia go na trójnogu. Z tyłu opadała z niego czarna zasłonka. W drugim pudle fotograf miał drewniane kasety, metalowe płyty i podpisane butelki z różnymi odczynnikami. Z pomocą Johna pan Cameron odsunął od ściany kanapę i przystąpił do pracy nad ustawianiem aparatu odpowiednio do wysokości i odległości fotografowanych. - Teraz poproszę państwa o ustawienie się za kanapą. Ten plakat będzie stanowił ładne tło. Z Wielkiej Wystawy, tak? - Słyszę już pana Townsenda - powiedziała matka, wtłaczając swe obfite kształty w ciasną przestrzeń za kanapą. Obejrzałam się właśnie w momencie, gdy po naszej stronie 101 lii iil Silił i^cze raz sprawdził pod° Xt^ Z ^ aParatu dwie p^ Ł j aSł°nka ^ dwie jest w S e zaczęli pokasływać, a pan Cameron szybko zasłonił wsunął drewnianą kasetę z powrotem na płytę mie-dzianą i zapalił lampy w pokoju. Czwórka pozujących wycierała już pył z twarzy rękawami ¦ husteczkami do nosa, ale pan Cameron odwrócił kasetę i ponownie nasypał magnezu do naczyńka. - leszcze raz, drodzy państwo, dla pewności. Zdaje mi się, że rzy tamtym wszyscy zamknęliście oczy. Proszę się starać podczas błysku trzymać oczy otwarte. Powtórzył całą procedurę, a gdy skończył, Harriet zauważyła ze zgrozą, że jeden lok włosów opadł jej i wisiał nad uchem. - Czy powtórzyć jeszcze raz, panie Townsend? - spytał nerwowo drobny fotograf - Już ten drugi raz to zdzierstwo, panie Cameron. Nie będę się więcej przyczyniał do takiego procederu. -Ależ, ojcze... -jęknęła Harriet. - Słuchaj ojca - wtrąciła pani Townsend, ruszając się ze swego miejsca przy ścianie. -Jeśli pierwsze nie wyjdzie, wyjdzie drugie, lok czy nie lok. Nie jesteśmy bogatymi ludźmi, Harriet. Słysząc to i obserwując rozchodzącą się rodzinę, podczas gdy pan Cameron pakował swój sprzęt, zastanawiałam się, dlaczego zdecydowali się zrobić ten portret już teraz, nie czekając na następną wizytę Victora, by mieć wszystkich w komplecie. Z ich zachowania wywnioskowałam, że nie chcieli go mieć na zdjęciu... W pewnej chwili wszyscy zniknęli, tak jak kończy się scena filmu, i znalazłam się znów sama w saloniku babci, przed gazowym piecykiem. Czułam się wyprana z sił, jak po ciężkim wysiłku, toteż bezwładnie opadłam na fotel. Zegar nad kominkiem wskazywał dziesięć po dziewiątej. To mnie poderwało. Niemożliwe! Spędziłam z Townsendami przynajmniej pół godziny, jeśli nie więcej! A według tego zegara z »rnoich" czasów babcia dopiero co wyszła. Przycisnęłam do twarzy zaciśnięte pięści i wydałam z siebie głośny jęk. Co się ze mną dzieje? Czy zasnęłam na krótko na fotelu i miałam w tym czasie sen, a po obudzeniu wydaje mi się, :e t0 było naprawdę? Szukałam w głowie jakiegoś wyjaśnienia. 103 Przypomniało mi się, że według specjalistów od snów trwają one przeciętnie około dwudziestu sekund, choć śniącemu wydają się 0 wiele dłuższe. Czy tak właśnie było ze mną? Czy to znów efekt opowiadań babci i jej starych fotografii, które pobudziły moją wyobraźnię? Czy to wszystko są sny? Bezradnie opuściłam ręce na kolana. Musi być jakiś sposób, by dojść, co to naprawdę jest! Muszę się dowiedzieć, czy mam tylko zwykłe przywidzenia, czy to się dzieje rzeczywiście. Tylko jak? Jeszcze raz przywołałam w pamięci wszystko, co widziałam. Gryzoniowaty pan Cameron, matka lokomotywa, wąsaty ojciec. 1 ostry zapach palonego proszku magnezowego. Kiedy o tym rozmyślałam, cały czas powracało jak bumerang jedno słowo: fotografia. Rodzina zrobiła sobie fotografię. No właśnie! Tu jest klucz do zagadki. W albumie Townsen-dów, o którym wspominała babcia. Czy możliwe, żeby było w nim zdjęcie rodzinne, którego wykonanie właśnie oglądałam? A jeśli było... Gwałtownie zapragnęłam odnaleźć ten album. Musiałam go zobaczyć. Tam, na wyblakłych, brązowych fotografiach dawno zmarłych osób z dawno minionych czasów, znajdę odpowiedź. Jeśli w albumie będzie zdjęcie rodziny Townsendów stojących za kanapą, upewnię się, że natrafiłam na okno do podglądania przeszłości. Początkowo miałam obiekcje co do grzebania w szufladach babci i naruszania jej prywatności, lecz w miarę jak rosła moja determinacja, stłumiłam w sobie to uczucie i przerzucałam jej rzeczy zupełnie jak opętana. Po piętnastu minutach myszkowania wśród pudełek z przyborami do szycia, rękawiczek, starych sreber i stert świecidełek, jakie się babci uzbierały przez całe życie, załamana, usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed kredensem. Albumu nie było. Z rozpaczy wyłamywałam sobie palce, ale trwało to niedługą chwilę. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, aczkolwiek mroził mi on trochę krew w żyłach. Tam, za kanapą i za ścianą po drugiej stronie, był duży salon. Babcia mówiła, że nie był uży- 104 piecu od wielu lat, przynajmniej dwudziestu lub dwudziestu iu Od czasu, kiedy William ożenił się i wyprowadził. Teraz P"t niepotrzebny, trudno go ogrzać, więc służy jako skład. Przeszły mnie ciarki, lecz powoli wstałam. Jeszcze wczoraj, < schodziłam po schodach po zobaczeniu Harriet na moim ł'żku w sypialni, słyszałam po raz kolejny grane na pianinie Dla Elizy Dochodziło stamtąd, z salonu. Może więc za każdym razem kiedy nakładało się na szkocką muzykę z radia, grane było właśnie tam? Ale przez kogo? Przełknęłam ślinę i potarłam dłońmi o spodnie, jakby zbierając się w sobie. Bałam się, ale moja chęć znalezienia albumu była silniejsza, więc podeszłam powoli do drzwi i otworzyłam je cicho. Korytarz jak zawsze zionął chłodem lodowej jaskini. Strach rozszerzał mi źrenice. Zdawało mi się, że wchodzę do tunelu, który nie ma końca. Zostawiałam za plecami ciepło i jasność saloniku, a przed sobą miałam groźną otchłań ciemności i paraliżującego zimna. Ale siła przyciągania sąsiedniego pokoju była większa niż mój strach. Album Townsendów da mi odpowiedź, a znać ją muszę. Mój lęk był właściwie nieuzasadniony, bo miałam świadomość - nawet wtedy, idąc po omacku wzdłuż lodowatej ściany -że jak dotąd nie stała mi się przecież żadna krzywda. Prawdę powiedziawszy, obie sceny rodzinne podpatrzone przeze mnie w saloniku były dość sympatyczne i nie czułam się ani przez moment zagrożona. Więc dlaczego teraz, dochodząc do drzwi salonu, ze strachu dostawałam gęsiej skórki i czułam ucisk w żołądku, dlaczego tak bałam się wejść? Co mnie tak przerażało, skoro jeszcze parę minut wcześniej spokojnie oglądałam pozowanie do rodzinnej fotografii? Otóż czułam, że otacza mnie jakaś niedobra aura, że wkraczam w rejony bardzo odległe od Johna, Harriet i trzaskającego ognia w kominku. Czułam, że straszliwe tragedie, jakie nastąpiły przed laty w tym domu, miały swoje zrodło właśnie w tym miejscu, do którego teraz dość lekkomyśl-nie postanowiłam wejść. Ogarnęło mnie znajome uczucie, to samo co dwie noce stecz, gdy nad moim łóżkiem stanął Victor. Coś strasznego wi- 105 siało wtedy w powietrzu, jakieś potwory zła czaiły się w ciemnościach. Podobnie było teraz, gdy z bezpiecznego saloniku wkroczyłam w ciemne katakumby korytarza. Miałam wrażenia, że coś tam na mnie czeka. 7 Namacałam ręką drzwi do salonu, ale wstrzymałam się z ich otwarciem. Spojrzałam przez ramię. Drzwi do saloniku były tylko lekko uchylone. Czyżbym nie zostawiła ich szeroko otwartych? Na dodatek jakieś złudzenie optyczne sprawiało, że wydawały się bardzo odległe. Poczułam w ustach i w gardle nienaturalną suchość, a jednocześnie pot ściekał mi strugami po plecach. Dotknęłam ręką zimnej, od lat nie otwieranej klamki. Serce tłukło mi się w piersiach, jakby wołając: „Czego szukasz tam, po drugiej stronie?" A umysł, przerażony, lecz nie widzący możliwości odwrotu, odpowiadał: „Muszę znaleźć ten album". Nie pamiętam, kiedy przekręciłam gałkę klamki, lecz po chwili drzwi były już otwarte. Znów rozwarła się przede mną bezkresna ciemność, a powietrze w niej przesiąknięte było zapachem starości i stęchlizny. Czuć było smród i wilgoć, jak w podmokłej piwnicy. A ja wyczuwałam tu coś jeszcze: zapomnienie i śmierć. Zanim weszłam, obejrzałam się jeszcze raz na salonik. Drzwi były całkiem zamknięte, tak że nie było już wcale widać światła. Choć powinno mnie to zaniepokoić (z całą pewnością zostawiłam drzwi otwarte na oścież), dałam sobie spokój, bo nie myślałam teraz o niczym innym, tylko o albumie. Także moje ciało, znowu pozbawione woli, jakaś niewidzialna siła pchała do salonu. 106 Przestraszyłam się, gdy zaczęły mi szczękać zęby, ale dotarło A ranie, że to przecież ja sama wydaję ten dźwięk, i opanowa-, m s;? na tyle, by rozejrzeć się po salonie. Wyglądał, jakby nie . i ścian, rogów, jakby ciągnął się w nim bez końca, po wsze asy, obszar wiecznej nocy, nicości i beznadziei. Cokolwiek tu mieszkało, musiało być nieszczęśliwe. Bezwiednie sięgnęłam do kontaktu. O dziwo, od razu zapaliła się żarówka u sufitu, odsłaniając przede mną wnętrze pomieszczenia nie używanego przez wiele, wiele lat i straszliwie zaniedbanego. Duże, ciężkie meble pozasłaniane były białymi, zakurzonymi prześcieradłami, spod których wystawały nogi stołów i krzeseł. Zwykła drewniana podłoga była zniszczona i porysowana, stary kominek - zabity deskami. Zasłony w oknach pokrywała pleśń. Po mojej lewej stronie stało biurko żaluzjowe -antyk pokryty grubą warstwą kurzu. Podeszłam do niego ostrożnie w obawie, że moja obecność może zakłócić równowagę wewnątrz pokoju. Miałam niesamowite wrażenie, że jestem obserwowana, chociaż okno było zasłonięte, a na ścianach nie wisiały żadne obrazy. Wyśmiałam w myślach te fantazje i chwyciłam za krawędź żaluzji biurka. Z wielkim wysiłkiem udało mi się ją otworzyć, i to tylko do połowy, wywołując przy tym okropny hałas skrzypieniem i zawodzeniem jej wiekowego mechanizmu. Zajrzałam do środka. Znajdowało się tam mnóstwo starych papierów, książek, różnych śmieci i panował totalny bałagan. Były przegródki na listy, w większości puste, choć w niektórych tkwiły pożółkłe koperty. Zapach pleśni dławił w gardle. Nie widziałam nic, co by przypominało album z fotografiami. Ale były jeszcze szuflady. Jedna długa pośrodku i trzy głębo-'ae z boku na całą wysokość biurka. Pierwszej z nich nie mogłam otworzyć zgrabiałymi i obolałymi palcami. Następna otworzyła się łatwo, ale była pusta. W trzeciej pełno było starych opakowań po prezentach świątecznych i urodzinowych, poplą-ariych wstążek oraz zardzewiałe nożyczki. Zmagając się z ostat-^ szufladą, zaczynałam już wątpić w sens swoich poszukiwań ^tanawiać się, co zrobię dalej. Lecz gdy wreszcie udało mi się 107 na siłę ją wysunąć, na stercie zniszczonych gazet zobaczyłam album rodzinnych fotografii. Wyszłam z salonu i zobaczyłam drzwi do saloniku znów otwarte tak, jak je zostawiłam. Byłam jednak zbyt przejęta albumem, żeby zwrócić na to uwagę. Ot, jeszcze jedna moja fantazja, tak samo jak cała ta atmosfera zagrożenia w salonie. Bo gasząc w nim światło i zamykając za sobą drzwi, traktowałam to już jedynie jako wytwór mojej wyobraźni, nadmiernie rozbudzonej przez niezwykłe otoczenie. Dopiero znalazłszy się z powrotem w saloniku, za szczelnie zamkniętymi drzwiami, uświadomiłam sobie, jak desperacko pragnęłam znaleźć album. Przyciskając go teraz do piersi, czułam, że nogi robią mi się jak z waty. Oto mam kompletną dokumentację historii Townsendów. I swoją odpowiedź. Usiadłam wygodnie w fotelu przy ogniu, opierając stopy na kanapie. Musiałam się dobrze przygotować i upewnić, że wszystko jest w porządku, zanim powoli otworzyłam album. Zrobiłam z tego cały rytuał. Pierwsze dwie strony były zlepione przez pleśń, a papier i fotografie niemal zjedzone przez grzyb. Woń stęchlizny drażniła nozdrza, a kartki kruszyły mi się w palcach. Serce zamierało mi ze zgrozy na widok tak bezsensownego zniszczenia. Ile zdjęć jest już straconych, jaka część historii rodziny przepadła z upływem lat? Delikatnie przewracając kartki, z radością odkryłam, że środek albumu całkiem dobrze się zachował. Wyblakłe i popękane owalne portrety pokazywały mi jeszcze dawniejszych Townsendów: kobiety w krynolinach, z fryzurami z okresu naszej wojny domowej, mężczyźni w wysokich, usztywnionych kołnierzykach, z włosami zaczesanymi na modłę romantyczną. Zdjęcia jeszcze bardziej cofnęły mnie w czasie. Oglądałam, być może, twarze dziadków Vic-tora - nieznanych ludzi, o nieznajomych rysach. Wszyscy zupełnie mi obcy, choć to również im zawdzięczam swoje istnienie. Patrząc na ich zastygłe bez wyrazu twarze o pustych oczach, próbo- 108 , doszukać się w nich jakiegoś charakteru. Choć w maleń-.. stopniu, jednak płynęła we mnie cząstka ich krwi. A potem ujrzałam to zdjęcie. q„lądałam portrety swoich praprzodków z takim przejęciem, Wczytując ledwo widoczne daty - 1855, 1868 i inne, że na hwile zapomniałam, po co przeglądam ten album. Kiedy więc atrafiłam na to, czego szukałam, z wrażenia doznałam szoku. Oto stoją pan i pani Townsendowie, na ścianie nad ich głowami plakat z Wielkiej Wystawy, przed nimi Harriet i John. Matka w czarnej sukni z krepy, ojciec z dumnymi wąsami. Na Wodnej twarzy Johna czai się uśmiech, a nad uchem Harriet zwisa jeden opadnięty lok. Zachłysnęłam się ze zdumienia i dźwięk ten wystraszył mnie samą. Uniosłam głowę, ale nikogo oprócz mnie nie było w pokoju. Czas był współczesny, obok palił się piecyk gazowy. A jednak bez wątpienia na chwileczkę znów cofnęłam się do innej epoki. Pod fotografią pięknym, kaligraficznym pismem wypisana była data: lipiec 1890. Jak to możliwe? Wypuszczony z rąk album zsunął się na podłogę. Z tyłu głowy, podobnie jak już wcześniej, rano po obudzeniu, zaczęło mi gwałtownie łomotać i pulsować. Jęknęłam z bólu, ale jeszcze bardziej z bezradności wobec tego, co się działo. Jak to możliwe? A jednak możliwe, skoro się wydarzyło. To była właśnie ta fotografia, której powstania byłam świadkiem przed godziną, a na niej Harriet z niesfornym lokiem, w fałdach swej ciemnej spódnicy ukrywająca jakiś tajemniczy list. Zdjęcie to było świadectwem jednej chwili z przeszłości, którą zatrzymało i przechowało dla przyszłych pokoleń. A ja byłam świadkiem, prawie uczestnikiem tej chwili - prawdziwej, real-nej, odbywającej się na żywo. Czułam przecież zapach spalanego magnezu! 109 To wszystko z pewnością ma jakiś cel. Przeznaczenie Town-sendów nieuchronnie dopełniało się w czasie, tak jak los każdego człowieka. A ja byłam przymusowym świadkiem. Czy sceny, które mi się ukazują, ułożą się w jakąś historię? Jeśli tak, zapewne będę zmuszona przeżywać również i te okropności, które wkrótce wydarzą się w ich domu i uczynią z niego istne piekło na ziemi. W głowie mi coraz bardziej pulsowało, myśli i wątpliwości kłębiły się w niej jak szalone. Próbowałam masować skronie, ale nie dało mi to żadnego ukojenia. Co mam zrobić? Jeśli wszystko to budzi we mnie tyle pytań, na które nie potrafię sobie odpowiedzieć. Jeżeli nie wiem, dlaczego akurat mnie to spotyka i po co, czy nie byłoby najprostszym wyjściem opuścić dom babci i więcej tu nie przyjeżdżać? Gdzieś na dnie mojej duszy tkwiła już gotowa na to odpowiedź. Poznałam ją tego ranka, wychodząc na spacer, gdy poczułam, że dom się memu wyjściu sprzeciwia, że nie chce mnie wypuścić. Wtedy uznałam to za mrzonkę. Teraz byłam już pewna. Nie mogę opuścić domu przy George Street. On mi na to nie pozwoli. Na swoim ramieniu poczułam znów dłoń babci. Rzuciłam spojrzenie na jej twarz - była zmartwiona. Zrobiło mi się głupio, bo nie zauważyłam nawet, kiedy przyszła. - Już prawie południe - powiedziała z troską w głosie. - Starałam się być od rana cicho, żeby cię nie obudzić, ale teraz zaczęłaś wydawać jakieś odgłosy. I nie wyglądasz najlepiej. Andreo, słyszysz mnie? Poruszyłam głową, wykrzywiając się z bólu. Jak przez mgłę dostrzegłam, że w koszuli nocnej i przykryta kocami leżę na kanapie. W pokoju panowało gorąco nie do zniesienia. - Tak, babciu, wszystko... w porządku. Tylko znowu... - uniosłam rękę i opuściłam ją bezwładnie na czoło. - Boli mnie głowa. 110 Mj biedactwo! To przez wilgoć. Dam ci jeszcze tabletki. T Je ma dziś jazdy do szpitala. Ale, babciu... - uniosłam się na łokciach. - Ja chcę tam je- Nie zawracaj głowy! - Babcia odwróciła się ode mnie • odreptała prosto do okna za stolikiem. Burcząc coś pod no- jednym szarpnięciem odsunęła zasłonę. - Najpierw spójrz na to. Spojrzałam i zbaraniałam. Okno wyglądało jak pomalowane na biało. _ Co to...? - To ta wstrętna mgła z Glasgow. U nich była wczoraj - słyszałam przez radio. A dziś przyszła do nas. Trafiło nas. Nigdzie dziś się nie da wyjść. -Mgła... - Przychodzi z regularnością zegarka. Dzień wcześniej jest w Glasgow, potem u nas. Zaparzę ci mocnej herbaty, na pewno dobrze ci zrobi. I solidny posiłek. Nie przywykłaś do takiej wilgoci. W dodatku od północy idzie burza. Dlatego powietrze jest takie ciężkie. Połknęłam trzy tabletki, po czym wzięłam swoje rzeczy i spiesznie ruszyłam do łazienki. Mimo panującego tam przeraźliwego zimna wzięłam gorącą kąpiel, dodając do niej babcinych olejków. Zabrałam też ze sobą rzeczy do prania. Musiałam je wyprać ręcznie, bo babcia nie miała pralki, a mnie się już kończyła czysta bielizna. Cisnęłam ubranie, zanurzyłam się w parującej wodzie i dalej rozmyślałam o wydarzeniach dzisiejszej nocy. Tym razem przyszedł mi do głowy nowy pomysł, nad którym sporo się zastanawiałam. Mając jakieś mgliste przeczucie, że dom nie chce mnie z siebie wypuścić, jednocześnie ciekawa byłam, co się stanie, jeśli mimo to spróbuję uciec. Oczywiście, dom pozwalał mi jeździć do dziadka, gdyż - jak się domyślałam - pasowało to w jakiś sposób do ogólnego celu. Pałętałam jednak podświadomy niepokój, jaki odczuwałam w mieszkaniu wuja Williama, i nie odstępujące mnie pragnienie powro-u ^° babci. A potem, jak dom mnie zatrzymywał, gdy wychodzi- 111 łam na wrzosowisko. Najwyraźniej usiłował on zaszczepić w mojej świadomości niechęć do wychodzenia na zewnątrz. Teraz, relaksując się w luksusowej kąpieli, próbowałam odgadnąć, co by było, gdybym zebrała się w sobie i spróbowała się stąd wyrwać. Czy dom by mnie puścił? Dobre sobie, a cóż on może zrobić, żeby mnie powstrzymać?! Przecież to nonsens - myślałam, wycierając się energicznie w rześkim powietrzu łazienki. Co za śmieszna bzdura - uważać, że się jest więzionym przez dom! Naturalnie, że mogę wyjechać, kiedy tylko zechcę. Tylko że to nie byłoby ładnie wobec babci. Nie mogę też wrócić do Los Angeles zaledwie po czterech dniach. Powinnam zostać jeszcze trochę, dotrzymać babci towarzystwa, odwiedzać dziadka i odnowić rodzinne więzi za oceanem. A więc wyjadę, gdy uznam za stosowne. Jedzenie było doskonałe, ale mnie zupełnie nie smakowało. Mimo to wmusiłam w siebie trochę. Pod troskliwym nadzorem babci wkładałam widelcem do ust kawałki panierowanej ryby i chrupiące frytki. - Wyschły ci już włosy, kochanie? Włożyłam palec pod ręcznik, którym miałam okręconą głowę, i sprawdziłam. - Chyba tak. - Dlaczego nie usiądziesz przy piecyku i nie wysuszysz ich porządnie? Wolałabym, żebyś się nie przeziębiła. Elsie i Ed dziś z pewnością nie przyjadą, nigdy nie wychodzą z domu w czasie silnej mgły. Jeszcze raz spojrzałam w okno, nie wierząc własnym oczom. Powinno tam być podwórko, ceglany mur, zielona furtka i kikuty róż, ale nie było widać absolutnie nic. Nigdy jeszcze nie widziałam tak gęstej i tak białej jak mleko mgły. - Kiedy ona się podniesie? - Myślę, że do wieczora. Ale przysuń się do ognia! Leniwie rozczesywałam włosy w cieple płynącym od piecyka 112 e chciałam już przysuwać się bliżej, bo pokój i tak był zbyt rżany. Ale babcia tak bardzo się przejęła moim zdrowiem, ł szcza że przed chwilą wyszłam z wanny. Musiałam więc nić Czesząc się, kontemplowałam płomienie gazu i snułam arzenia o czwórce spotkanych w nocy ludzi. Słysząc, że babcia zmywa w kuchni naczynia (zabroniła mi wchodzić), podniosłam album Townsendów i otworzyłam na tamtej stronie. Ogarnęło mnie to samo uczucie co w nocy - dziwne wrażenie na widok efektu pracy pana Camerona, którą oglądałam przecież na własne oczy. Niesamowite było patrzeć na to zdjęcie, pożółkłe i kruche, przez tyle dziesięcioleci, dzień po dniu od roku 1890, tkwiące w tym albumie, podczas gdy ja kilka godzin temu byłam naocznym świadkiem jego narodzin. Czas wyprawiał z nami swoje cuda i sztuczki. Prądy i zawirowania potężnej rzeki Czasu były dla mnie zagadką. Przypomniał mi się jakiś cytat: „Mówisz, że Czas płynie? Ach, nie! Niestety, Czas pozostaje, to my płyniemy?" Czy takie jest wyjaśnienie? Że to nie czas ucieka, tylko my przemijamy, on bowiem stoi w miejscu? A jeśli ktoś znalazłby sposób, żeby się zatrzymać, mógłby również spojrzeć w tył... - Gdzie to znalazłaś? Żachnęłam się. -Co? Babcia zmęczona opadła na fotel, do końca podpierając się laską. Czy ona też w tej chwili istnieje w jakimś innym wymiarze jako młoda kobieta? Czy cofać się w czasie można tylko po to, by zobaczyć ludzi nieżyjących? Czy można zobaczyć siebie samego z dalekiej przeszłości? - Znalazłam to w salonie. - W salonie! Jeśli mam obserwować życie Harriet, Johna i Victora w takiej kolejności, w jakiej się kiedyś dopełniało, czy będę również >wiadkiem narodzin własnego dziadka? Kiedy na scenie pojawi J? Jenny, a byłam pewna, że nastąpi to niebawem, i Victor ją 113 „weźmie przemocą", czy zaraz potem zobaczę mojego dziadka jako małe dziecko? - Babciu, nie pomyśl sobie, że ci myszkowałam po domu. Powiedziałaś mi wczoraj o tym albumie i byłam bardzo ciekawa. Przyszło mi do głowy, że może być w salonie... - To album Townsendów. Nie widziałam go na oczy przez tyle lat. Chyba od przyjścia na świat twojej mamy. Pokaż mi go. Podałam album babci, kontynuując swoje rozważania. Czy zobaczę dziadka jako malutkie dziecko, czy można oglądać tylko zmarłych? Dłońmi w brązowe plamy babcia przewracała kartki starego albumu, ułamując ich kruche rogi i brzegi. Zatrzymała się na krótko przy rodzinnym portrecie w saloniku, patrząc najpierw przez okulary, później znad nich. Potem oglądała następne zdjęcia, mówiąc, że tylko kilka osób rozpoznaje. - Nie ma zdjęcia twojego pradziadka ani prababci - powiedziała, oddając mi album - czyli Victora i Jennifer, o których ci opowiadałam. - Tak, wiem - położyłam album na kolanach. - Ciekawe, dlaczego. - O, nic w tym dziwnego, zważywszy na to, co on z nią zrobił i jak ją unieszczęśliwił. Ale dość już o tym. Nie chcę więcej rozmawiać o Townsendach i poruszać pod tym dachem najbardziej bolesnych rodzinnych wspomnień twego dziadka. Słysząc to, uniosłam brwi. Cóż by powiedziała babcia, gdyby się dowiedziała, iż ten temat nie tylko jest poruszany pod tym dachem, ale wszystko jest tu ponownie przeżywane. LecL uśmiechnęłam się smutno, przypomniawszy sobie, że niedługo będzie przeżywane i to wydarzenie, o którym przed chwilą wspomniała babcia. I szczotkowałam dalej swe długie, wilgotne włosy. Babcia zasnęła z robótką na kolanach. Ja trzymałam w rękach książkę, którą wcześniej dała mi w nadziei, że zacznę ją czytać. Ale 114 jej nie otworzyłam, bo i ja zaczęłam odczuwać senny na- 1 '" nopołudnia. Zasłona mgły za oknem, ociężałe ciepło w po- i zjedzony właśnie suty posiłek, a do tego moje zmęczenie po miej nocy - wszystko razem sprawiło, że oparłam głowę o fo- 1 .amknęłam oczy i zaczęłam zapadać w słodką drzemkę. Do moich uszu docierało jedynie delikatne jak szept tykanie a j\fie przestraszyłam się, gdy umilkło, tylko uniosłam gło-wę i otworzyłam oczy. Zobaczyłam Victora Townsenda. Spojrzałam w stronę babci. Głowę miała opuszczoną na piersi i spała, posapując i wydymając wargi. Potem przeniosłam wzrok z powrotem na Victora. Po raz kolejny uderzyła mnie jego imponująca sylwetka i przystojna twarz. Jak to się działo, że był całkowicie realny? Zjawa z przeszłości miała prawdziwą, fizyczną postać żywego, oddychającego mężczyzny. Mogłam obejrzeć każdy szczegół w wyglądzie Victora - od doskonale skrojonego, ciemnego fraka po gęste, czarne rzęsy wokół głębokich oczu. Podziwiałam jego kwadratowe ramiona i proste plecy, nie-ujarzmione włosy, wreszcie przyjrzałam się jego surowej twarzy, naznaczonej smutkiem i przygnębieniem. Victor opierał się o występ kominka i w zamyśleniu patrzył w ogień. Widać było, że go coś trapi, przytłacza ciężar jakichś myśli, odbijających się w płomieniach. Musiałam stłumić w sobie przemożną chęć, by odezwać się do niego, zapytać, co się stało. Potem pomyślałam, co by było, gdybym spróbowała? Czyby mnie usłyszał? Lecz nie zdążyłam tego sprawdzić, bo już w następnej sekundzie Victor uniósł głowę i spojrzał gdzieś poza mnie. Poczułam chłód i usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi do saloniku. Ktoś właśnie się przyłączył do naszego towarzystwa. Pozostałam w fotelu, w obawie, że poruszając się, spłoszę Victo-ra Townsenda i stracę okazję bycia z nim tak blisko. Kiedy zza fotela podszedł i stanął obok mnie jego ojciec, wstrzymałam oddech. Obaj mężczyźni długo mierzyli się wzrokiem. W grobowej city szukali słów odpowiednich do powagi chwili. Ich twarze wy-rażały cierpienie i rozżalenie. 115 Wreszcie odezwał się Victor: - Ojcze, przyjechałem się pożegnać i poprosić cię o błogosławieństwo. Starszy Townsend powstrzymywał swe emocje, zaciskając pięści po bokach ciała, gdyż najwyraźniej targały nim straszliwe namiętności. Obserwowałam go w zdumieniu, gdy tak, nieświadomy mojej obecności, stał nade mną ze ściśniętą szczęką i mocno zaciśniętymi wargami. Przeniosłam wzrok na syna, który w napięciu czekał na odpowiedź ojca. Cała jego postawa wyrażała oczekiwanie i nadzieję. Co się działo w głębi za tymi ciemnymi oczami? Czy Victor toczył w sobie taką samą rozpaczliwą walkę jak ojciec? W moich oczach byli tylko dwoma zawziętymi wojownikami, którzy niepotrzebnie upierając się przy swych decyzjach, nie potrafili się wyplątać z konfliktu. Wystarczyło, by jeden z nich ustąpił choćby trochę, odrobinkę spokorniał, gdyby jeden z nich... - Ośmielasz się prosić mnie o błogosławieństwo po sprzeciwieniu się mej woli? - pan Townsend mówił ze ściśniętym gardłem, głos miał nienaturalny, jakby się dławił. Victor stał dumnie, patrząc ojcu prosto w oczy. Przeszył mnie niesamowity prąd, uczucie tak intensywne, że niemal fizyczne. Emocje rozsadzające Victora i jego ojca wypełniały cały pokój i opadały na mnie ciężką chmurą. Ogarnęły mnie fale miłości, uwielbienia i oddania, rozczarowania i odrzucenia. Dwaj kochający się mężczyźni cierpieli męczarnie przez własną nadmierną ambicję. A ja wszystko czułam razem z nimi. Chciałam do nich krzyczeć, żeby przestali się dziecinnie upierać, że liczy się tylko ich wzajemne uczucie, że wystarczyłoby choć na chwilę pozbyć się odrobiny tej dumy, a nie musieliby obaj tak cierpieć. Ale nie mogłam interweniować, bo to, co oglądałam, już się przecież wydarzyło, i to prawie sto lat temu. Nie mogłam tego zmienić. Pozwolono mi obserwować, ale nie wolno mi było wtrącać się w bieg wydarzeń. - Przykro mi, że ojciec nie rozumie - rzekł w końcu Victor głosem zdradzającym poczucie porażki. - Pragnę pracować 116 w S oitalu Królewskim, prowadzić badania i uczyć, tak jak kie-7 ' nan Lister, bo wierzę, że taka jest potrzeba i takie jest moje powołanie. Twoje powołanie jest tutaj! - krzyknął pan Townsend. -p zy rodzinie, we własnym domu. Chcesz jechać i ratować życie c kotom, gdy potrzebują cię ludzie w rodzinnych stronach? __ gjr) w Warrington jest dosyć lekarzy. Gdy dostanę dyplom, muszę się udać prosto do... - Możesz się udać prosto tam, gdzie chcesz, mój panie, nawet do piekła. Za moje pieniądze! Cóż to za syn, który nie troszczy się nic a nic o dobro własnej rodziny! Nasz mały John został i jest dla nas błogosławieństwem. Tylko on posłuchał woli ojca. - Mam zamiar teraz żyć własnym życiem, ojcze - oznajmił Victor bardzo ostrożnie. - Tak, i w związku z tym odwrócić się od swojej rodziny. Od samego początku sprzeciwiałem się, żebyś został jednym z tych pasożytów. Ale skoro już nim zostałeś, równie dobrze mógłbyś wrócić do domu i być z tymi, którzy cię kochają. Ale ja nie będę cię o to błagał, mój panie, i więcej już nie będę z tobą rozmawiał! Sam za to zapłacisz, kiedy się spostrzeżesz, co zrobiłeś, krojąc trupy i wsadzając nos w... - A więc żegnam, sir - Victor wyciągnął rękę. Twarz mu pobladła, rysy jeszcze się wyostrzyły, co podkreślał odblask od kominka. Pan Townsend jeszcze przez moment trwał zawieszony między miłością a dumą, a potem bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł. Spojrzałam na Victora. Stał jak skamieniały z wyciągniętą ręką. Czarne włosy i oczy podkreślały jeszcze jego bladość. Miałam ochotę powiedzieć mu coś na pocieszenie. Kiedy w końcu zniknął mi z oczu, a huczący kominek zastą-P« znów piecyk gazowy, ukryłam twarz w dłonich. Babcia zbudziła się raptownie. - Co? Co? Odwróciłam się od niej, wycierając oczy. "" Ojej, musiałam chyba zasnąć. Która to godzina? Już późno, 117 co? Nie powinnam tego robić, bo potem nie będę spała w nocy Popatrz, upuściłam robótkę i wełna się poplątała. Powstrzymując łzy i pocieszając się, że Victor przecież już nie cierpi z powodu odrzucenia przez swego ukochanego ojca, odwróciłam twarz do babci i spóbowałam się uśmiechnąć. - Jak tam książka? - zapytała. - Dobrze - odparłam niepewnie. - Ale ja chyba też zasnęłam. Spojrzałam na zegar. Od czasu, gdy pojawili się w pokoju Victor i jego ojciec, minęła tylko jedna minuta. Zegar zdawał się szeptać: „Czas ucieka, czas ucieka", a ja zdałam sobie sprawę, że wówczas, gdy miałam swoje spotkania z przeszłością, teraźniejszy czas się zatrzymywał. Wiedziałam już: milknięcie zegara było sygnałem, że zaraz wkroczy na scenę przeszłość. Był to rodzaj pomostu między dwoma epokami. Zegar odmierzający czas współczesny zatrzymywał się i następowało przejście do innego wymiaru czasowego, w którym rozlegało się tykanie zegara z przeszłości. Taka zmiana biegów w wehikule Czasu. Czas w teraźniejszości zatrzymywał się lub biegł w ślimaczym tempie, a wydarzenia z przeszłości odgrywały się przed moimi oczami z normalną szybkością. A może to ja zwalniałam tempo, oglądając szybko przemykające wczorajsze zdarzenia? Zresztą jakie to ma znaczenie? Tej zagadki nie da się rozwiązać, a jej rozwiązanie też mi nic nie da. Cokolwiek się odbywa w tym domu, w jakąkolwiek tajemniczą intrygę zostałam wciągnięta, wszystko musi iść swoim torem, bez względu na to, dlaczego, w jaki sposób i do czego zmierza. 8 Wujek William i ciocia May podjęli odważną decyzję jazdy we mgle i złożyli nam króciutką wizytę. Uradowała ona babcię, która pod koniec dnia zaczynała już tracić humor, 118 ¦ c sic, że nikt dziś nie odwiedzi dziadka. Lecz ciocia 11 ikiem, nie zrażeni brakiem widoczności, mieli zamiar jechać jziś wieczór do szpitala. _ Andreo, pojedziesz z nami? Energicznie przytaknęłam, połykając kanapkę z serem i popi-• • c ją ciepłym, niesterylizowanym mlekiem. Chciałam choć na chę stąd wyjść, odpocząć od babci i nadnaturalnych sił rządzących jej domem. Potrzebowałam łyknąć nieco świeżego powietrza, zmienić otoczenie i pobyć z innymi ludźmi. Po raz pierwszy doceniałam istnienie swych krewnych. - Nie wiem, Andreo - powiedziała babcia, dotykając dłonią mego czoła. - Wydaje mi się, że jesteś przeziębiona. - Dobrze się czuję! - Cały dzień bolała ją głowa, i dziś, i wczoraj. Na pewno przez tę wilgoć. Ciocia May również pozwoliła sobie sprawdzić moje czoło. - Według mnie jest w porządku. Chcesz z nami jechać, kochanie? - Tak, bardzo chcę. - No więc dobrze - westchnęła babcia. - Ale porządnie się ubierz i szczelnie otul. Mówili przez radio, że będzie burza. - Pójdę do samochodu i włączę ogrzewanie - oznajmił wujek i włożył palto oraz szalik, w których wyglądał jak szpic z Alaski. - Wyjdźcie, jak już będziecie obie gotowe, a ja was szybko wpuszczę do środka. Wcale nie poczujecie zimna. Problem był w tym, że już zdążyłam się przyzwyczaić do zimna i nie potrzebowałam tylu ubrań, ile babcia kazała mi na siebie wkładać. Szczerze mówiąc, w saloniku było mi przez cały dzień za duszno i ciągle miałam ochotę wstać i otworzyć drzwi. Jednak babcia była tak serdeczna i opiekuńcza, że nie śmiałam nie spełnić JeJ iście matczynych poleceń i posłusznie opatuliłam się swetrem, paltem, wełnianą czapką, szalikiem i rękawiczkami. Czułam, że za cnwilę się uduszę, i marzyłam, żeby już wyjść na dwór. Jednak w progu dostałam tak potwornych zawrotów głowy, musiałam stanąć i przytrzymać się framugi drzwi, by nie upaść. 119 - Co ci jest, kochanie? - usłyszałam ciocię May jakby z oddali. Zamglona ulica przede mną kołysała się i trzęsła, przypływała i odpływała. Bardzo daleko stał maleńki wujek William obok miniaturowego renaulta i wyglądał teraz jak suseł na tylnych łapkach. Jakbym go widziała przez soczewkę zmniejszającą. Obok mnie ciocia May poruszała bezgłośnie ustami. Podłoga zachwiała się pode mną jak podczas trzęsienia ziemi. Chwyciłam się framugi obiema rękami, żeby utrzymać równowagę, ale szeregowe domy naprzeciwko wirowały mi w oczach, a żołądek podszedł aż do gardła. Czułam się, jakbym się znajdowała na coraz szybciej kołującej karuzeli. Kiedy uderzyłam mocno o drewnianą podłogę tyłem głowy, przestało mi się w niej kręcić i patrzyłam w oszołomieniu na sufit. - Moja wnuczka! - krzyczała babcia - Zemdlała! Trzy zafrasowane twarze pochyliły się nade mną, a po chwili już podnoszono mnie z podłogi. Wujek WiMiam uniósł mnie w górę swymi umięśnionymi ramionami, a ja zwisałam w jego objęciach jak szmaciana lalka. Babcia i ciocia May wkładały sporo energii w wymachiwanie rękami i powtarzanie w kółko „O Boże!", podczas gdy wujek holował mnie korytarzem z powrotem do saloniku. Wniesiono mnie do środka, posadzono na fotelu i zdjęto ze mnie wierzchnie ubranie. Kiedy już całkiem oprzytomniałam, okazało się, że siedzę przy maksymalnie odkręconym piecyku, nogi mam owinięte ciężkim pledem, a w rękach trzymam filiżankę gorącej herbaty. Dookoła trzy zafrasowane twarze wpatrywały się we mnie z nadzieją. - Już wszystko dobrze - odezwałam się cicho. - Wszystko przez ten pośpiech... - Dobrze, dobrze! - babcia klepnęła mnie w ramię. - To grypa i nie ma o czym dyskutować! Wypij herbatę, słonko, wypij- - Andreo, czy ty na pewno dobrze się czujesz? - upewniała się ciocia. - Może sprowadzimy lekarza? 120 Nie! Ja..- zupełnie dobrze się czuję, naprawdę. Byłam tylko ¦ u ' podminowana. Poza tym tu jest tak gorąco! - próbowałam ' i- / z siebie pled, ale babcia to spostrzegła i przykryła mnie z powrotem. - Masz gorączkę! - oświadczyła. Ąle ciocia May dotknęła ręką mojego czoła i policzków i orzekła: _ Nie ma gorączki, mamo. Skóra jest chłodna. Co to oznacza, Wujek wzruszył barczystymi ramionami. - Kiedy się mdleje, ciało się oziębia, prawda? Więc to nie grypa, tylko coś innego. - Ona ma dreszcze - upierała się babcia. - Nigdzie dziś nie wyjdzie! Zapadłam głębiej w fotel i patrzyłam smutno na fusy w filiżance. Babcia nie zdawała sobie sprawy, jak prawdziwe są jej słowa. Nigdzie nie wyjdę, bo dom nie chce mnie wypuścić. Jestem jego więźniem. Widocznie ma jeszcze nie do końca ze mną załatwione sprawy. Do tej pory już trzy razy pozwolił mi odwiedzić dziadka, a dziś nie pozwala. Może jutro... Ostatnie słowa powiedziałam chyba na głos, bo wujek odezwał się: - Zajmiemy się tym, kochanie, jak będziesz się lepiej czuła. Teraz myślę, że mama ma rację. Potrzebna ci gorąca herbata i dużo snu. Pojedziemy już, May, zanim się skończą godziny odwiedzin. - A jeśli jej coś jest, Will? Nie mają telefonu! - No to zajrzymy jeszcze, wracając od dziadka. Jeśli Andrea będzie potrzebowała lekarza, powie nam wtedy, dobrze, kochanie? Nieznacznie skinęłam głową. I o ich wyjściu babcia ściągnęła z kanapy następny koc i okryte nim moje piersi i ramiona. Było mi piekielnie gorąco, myśla-Mn> że zaraz zacznę krzyczeć. Choć wzruszała mnie troska bab-C1 o moje zdrowie, nie mogłam się doczekać, kiedy sobie pójdzie 1 przyjdą duchy przodków. Gdybym tylko znała sposób na ich 121 przywołanie, gdybym miała wpływ na to, jak często przychodzą znałabym już całą ich historię. Niestety, ani nie mogłam ich przywołać, ani też uniknąć ich wizyty, nawet gdybym chciała. Wieczór wlókł się leniwie. Babcia z ukontentowaniem dziergała, co jakiś czas na mnie zerkając i kontrolując temperaturę mego czoła. Kiedy wrócił wujek z ciocią, skorzystałam z okazji i uwolniłam się od koców. Babcia poczęstowała ich herbatą, a oni opowiadali o wizycie u dziadka. - Był dziś bardzo ożywiony. Ucięliśmy sobie niezłą pogawędkę. Oczywiście, nie miała ona żadnego sensu... Przeszłam przez salonik i pozbierałam suszącą się, wypraną rano bieliznę. Dzięki piecykowi gazowemu i pomysłowi babci, żeby ją rozwiesić w pokoju, już wyschła i postanowiłam ją zanieść na górę. - Hej, hej! - zawołała babcia. - A dokąd ty się wybierasz? - Idę zanieść ubrania na górę... - W żadnym wypadku! William je zaniesie,Ty zostań tu przy ogniu. -Ale, babciu... - Andreo, kochanie - wtrąciła się nieśmiało May - już raz dziś zemdlałaś. - Ale teraz się dobrze czuję - przyciskałam do siebie poskładane dżinsy i T-shirty, jakbym się obawiała, że mi je ktoś zabierze. - Czekajcie - odezwał się wujek William. - Jeśli dziewczyna dobrze się czuje, niech idzie. To tylko po schodach na górę. Trochę ruchu dobrze jej zrobi. - No dobrze... - niechętnie zgodziła się babcia. Rzuciłam się ku drzwiom, nie czekając, aż zmieni zdanie. Kiedy je otwierałam, usłyszałam jeszcze, jak babcia pyta wujka: - No więc co doktor powiedział na temat powrotu Roberta do domu? Wujek pochylił się, by odpowiedzieć. Otworzył usta, ale nie popłynęły z nich żadne słowa. Spojrzałam na zegar. Nie chodził. 122 7 marłam bez ruchu w drzwiach i czekałam na ich przyjście, jrzałam się po pokoju, spodziewając się, że zaraz zniknie od Woolwortha i zamiast piecyka pojawi się prawdziwy "aień w kominku. Ale nic się nie zmieniło. Gdzie oni są? Babcia i wujek z ciocią siedzieli przy stole nad filiżankami u baty, zastygli w swoich pozach, jakby dalej rozmawiali. Gorączkowo sprawdziłam wzrokiem zegar. Nie tykał. Ale też nic się nie działo. - Gdzie jesteście? - wyszeptałam. W końcu otworzyłam drzwi i szybko wyszłam na korytarz. Na pierwszym stopniu schodów zachwiałam się i upuściłam ubranie. - Poczekajcie... - szeptałam. - Poczekajcie na mnie! - Pośpiesznie zebrałam rzeczy i wdrapywałam się dalej po schodach, jeszcze dwa razy po drodze upadając. Znalazłszy się na górze, oparłam się o ścianę, ciężko oddychając. Chociaż z ust buchały mi obłoki pary, nie czułam zimna. Wiedziałam, że powietrze na piętrze musi być wręcz mroźne, ale nie czułam tego. Udało mi się po ciemku znaleźć kontakt i zapalić światło. Wówczas zobaczyłam, że drzwi mojej sypialni stoją otworem. Ruszyłam w ich kierunku zdecydowanie, choć z lękiem. - Tak... - szepnęłam, zbliżając się powoli do drzwi. Zatrzymałam się w progu i zajrzałam do środka. Nic nie było. Tylko pustka i ciemność. Żadnego demona, żadnych niewidzialnych mocy. Żadnych koszmarów. Zwykły, ciemny pokój. Zapaliłam światło. Dalej nic nadzwyczajnego. Wszystko było tak, jak zostawiłam rano po kąpieli. Łóżko, zasłony, moje przybory toaletowe na krześle i ubrania w szafie. Zaraz, zaraz. Szafa. Coś było nie w porządku z szafą. *Nie wiedząc po co, szłam powoli w jej stronę, nie spuszczając CZu ze słojów dębowego drewna, precyzyjnego wykończenia 123 i mosiężnych dodatków. Gdy stanęłam tuż przy szafie, owładnęło mną niesamowite uczucie, że przeżyłam już kiedyś tę sytuację. I wtedy zaczął się koszmar. Coś się zmieniło w pokoju. Nie musiałam wcale patrzeć, czułam to. Było w nim teraz coś, czego nie było jeszcze przed sekundą, i to coś ogarnęło również mnie. Ta sama aura zła, co poprzedniej nocy, sączyła się ze szczelin szafy jak ohydny fetor, od którego kręciło w nosie, i napawała mnie panicznym strachem, równie paraliżującym jak potworne zimno w pokoju. Osaczyła mnie atmosfera grobów i krypt, od której cała się trzęsłam - nie z zimna, lecz ze strachu. Pragnęłam uciec. Stojąc przy szafie jak wrośnięta w ziemię, chciałam się stąd wydostać, uciekać od satanicznej mocy, jaką owładnięty był ten dom. Moje oczy robiły się coraz bardziej okrągłe, jakby za chwilę miały wypaść z orbit. Cała w napięciu i zupełnie roztrzęsiona, patrzyłam na szafę i nasłuchiwałam, lecz uciec nie byłam w stanie. -" Z wnętrza szafy dochodził jakiś dźwięk. - O Boże...! - jęknęłam. - Proszę... W szafie coś się poruszyło. - Nie... Moja ręka sama się uniosła. Obserwowałam z przerażeniem, jak sięga do mosiężnej gałki i chwyta za nią, kierowana jakąś obecną w pokoju siłą. I już wiedziałam. Cokolwiek jest w tej szafie, wypuszczę to... - Boże, pomóż... - błagałam, a po policzkach płynęły mi łzy. Moja ręka zaczęła odkręcać gałkę. - Andrea! Cofnięta gwałtownie ręka opadła bezwładnie. Była całkiem zdrętwiała. Jednocześnie nagle jakby pękły trzymające mnie w tym miejscu pęta. Zatoczyłam się i upadłam na łóżko. Leżałam rozciągnięta na walizce, a z czoła spływały mi wielkie krople potu. - Andrea! - usłyszałam ponownie głos wujka Williama. Stał w dole schodów i wołał: - Wszystko w porządku?! 124 Tak... - powiedziałam prawie szeptem. Odchrząknęłam • "róbowałam jeszcze raz. - Tak, wujku. Już schodzę. _ My juz wychodzimy! _ Dobrze. Idę. Zdołałam jakoś zebrać siły, by wstać z łóżka i stanąć niepew-• na nogach. To, co przez parę chwil miało nade mną władzę, sało ze mnie wszystkie siły. Koszulka oblepiała mnie - była mokrzuteńka. Musiałam się szybko wziąć w garść. Ściągnęłam z siebie mokra koszulkę i założyłam suchą. Zostawiłam wysuszone ubrania tam, gdzie leżały, i pośpiesznie opuściłam sypialnię, gasząc światło i zatrzaskując za sobą drzwi. Potem bezładnie zbiegłam po schodach, wpadając w holu prosto na ciocię i wujka dopinających już palta. - Jeśli jutro nie będzie mgły, przyjedziemy do was. O ile nie wejdzie nam w paradę ta wielka burza idąca od północy - mówiła ciocia May, owijając twarz szalikiem. - Słuchaj, Andreo, gdybyś chciała przenieść się do nas, ze względu na telewizor, telefon czy cokolwiek innego, bardzo prosimy. Nie mogę pojąć, jak znosisz ten zimny, wiatrem podszyty dom. -Ach... jest mi tu dobrze, naprawdę... - pomyślałam o telefonie, potem o mamie. Ale już nie miałam ochoty z nią rozmawiać. Po wyjściu cioci i wujka zamknęłam drzwi wejściowe, zasunęłam skobel i podążyłam za babcią do saloniku. Panowała tam obezwładniająca duchota i upał nie do zniesienia. Zerknęłam na piecyk. Był ustawiony na minimum. Tlił się zaledwie maleńki, niebieski płomyczek. A przecież na dworze, według wujka Wil-liama, były minus trzy stopnie! - Zimno się tu robi - powiedziała babcia, zacierając dłonie i idąc w kierunku piecyka. - Nie - błyskawicznie zaprotestowałam. - Jest bardzo dobrze. t Lo ty mówisz? Jest zimno. Ja mam na sobie cztery swetry, ty- Cienka bluzeczka prawie bez rękawów. Jak wytrzymałaś ten cWód, będąc tyle czasu na górze? Na górze. Szafa. Potworny lęk. 125 - Babciu... - Słucham, kotku. -Ja... Patrzyła na mnie rozszerzonymi, zamglonymi źrenicami, nad którymi sterczały bujne brwi. Od czasu, gdy ostatnio jej się przyglądałam, przybyło jej zmarszczek. Postarzała się o sto lat. - Jak się czuje dziadek? - zapytałam w końcu. - Niezbyt dobrze, słonko. Nie wiem, co mu jest. Lekarz ma na to nazwę - jakiś stan naczyniowy. Mówi, że wysiadły mu żyły i arterie. Dlatego nie może już chodzić i stracił jasność umysłu. Nie mogą powiedzieć, czyjego stan się kiedykolwiek poprawi i czy w ogóle wróci do domu. - Przykro mi, babciu - powiedziałam i czułam to naprawdę. Samotność i zmartwienie zbierały u niej swoje żniwo. Nie do wiary, jak bardzo się postarzała przez te kilka dni, odkąd przyjechałam. - Widzisz, dziecinko, ja i twój dziadek nie rozstawaliśmy się ze sobą przez sześćdziesiąt dwa lata. Od czasu, gdy wrócił z wojny. Nawet na jeden dzień, zrozum. A teraz już minęło kilka tygodni. Czuję się bez niego taka zagubiona. Sprawdziła kilka ze swych licznych kieszeni, zanim znalazła chusteczkę i wytarła nos. - Ale już późno, rybeńko, jestem zmęczona. Pójdziemy spać? - Tak, babciu. Pocałowała mnie na dobranoc. Ja zaś zamknęłam zasuwę na dole drzwi, po czym wyłączyłam piecyk i usiadłam z powrotem na fotelu, żeby spokojnie pomyśleć. Przez jedną sekundę byłam gotowa babci powiedzieć, wyrzucić z siebie to, co widziałam, wszystkie lęki i podejrzenia. Lecz zaraz potem dostrzegłam w jej oczach taki smutek, a na jej twarzy takie zmęczenie, że nie miałam serca dodawać jej jeszcze zmartwień. Ale była i druga przyczyna tego, że w ostatniej chwili powstrzymałam się od zwierzeń. Pomimo obawy, a nawet koszmarnego strachu, jaki odczuwałam w sypialni na górze, nie mogłam się doczekać kolejnych spotkań z dawno zmarłymi członkami 126 j ¦ v Rosło we mnie pragnienie poznania ich historii i byłam ° bardziej ciekawa, jak się ona zakończy. Obawa, że cały czar ' ie gdy opowiem o tym babci lub komuś innemu, kazała P • milczeć. Całe zjawisko było tak ulotne, że mówienie o tym , - osobą mogłoby wszystko popsuć. Czułam się jak wproszona do tajnego bractwa, wtajemniczona w arkana, których nie należało mówić nikomu z zewnątrz. Bałam się przerwać rozpoczęty bieg wydarzeń, bo mogłam przez to nigdy iecej nie zobaczyć Johna, Harriet ani Victora. A bardzo chciałam ich znów spotkać. Potrzebowałam tego. Cieszyłam się na samą myśl o tym. Zostałam bowiem wplątana w świat ich emocji, zmuszona do odczuwania ich namiętności, ich radości i smutków. Oglądając Victora podczas rozmowy z ojcem, nie tylko widziałam ich zatarg, ale go odczuwałam. Zmarli Townsendowie przekazywali mi swoje uczucia. Czułam to samo, co oni. Czyż mogłam nie poczuć z nimi więzi, jakiej mogę już nigdy więcej nie mieć z nikim? To było coś wyjątkowego. Coś nie z tego świata i nie z tego życia. I zaczynałam to coraz bardziej cenić. Podobnie jak samych Townsendów, bez względu na czyny, jakie być może już niedługo popełnią... Czy nadal będę lubiła Victora - myślałam smętnie - gdy zobaczę na własne oczy jego potworne występki? Nie chcę o tym myśleć. Nie teraz, kiedy mam świeżo w pamięci jego miły obraz, jakby stał naprzeciwko mnie. Nagle serce skoczyło mi do gardła. Victor Townsend naprawdę stał naprzeciwko mnie. Mój pradziadek stał przed kominkiem z szeroko rozstawiony-mi nogami, ręce założył do tyłu i kołysząc się lekko na piętach, mówił do osoby siedzącej na fotelu obok mnie. ~ Musiałem zaryzykować, Johnie. Musiałem jeszcze raz przy-J, ac "° domu, zanim udam się do Edynburga. Za pięć mie-Ccy otrzymam dyplom i wtedy pojadę tam prosto z Londynu. Kt0 wie, kiedy znów się zobaczymy? ~ Wiesz, że może wejść ojciec i wyrzucić cię stąd. 127 - Wiem. Ale on rzadko wychodzi z pubu przed ósmą, więc mam jeszcze parę minut, by pożegnać się z rodziną. - Matka też nie chce cię widzieć. - Tak, wiem o tym - Victor wbił ponury wzrok w dywan. -Chciałaby, ale boi się ojca. -Wszyscy się go boimy, Victorze, oprócz ciebie. Myślisz, że ja nie chciałbym wyjechać do Londynu i zostać dżentelmenem tak jak ty? Ty nawet mówisz teraz cholernie poprawnie, wiesz o tym? Wcale nie daje się poznać, że pochodzisz z Lancashire. Lecz doprawdy, Victorze, byłeś jedyną osobą, która miała odwagę mu się przeciwstawić. Podziwiam cię za to. - Kiedy John mówił, obserwowałam go z boku. Patrzył na brata smutnym i rzewnym wzrokiem. -Tak, podziwiam cię. Sam nie jestem zadowolony ze swej pracy urzędnika w stalowni. Ale muszę to robić, prawda? Ojciec by mnie wyrzucił, gdybym go nie posłuchał, a ja nie mam dokąd pójść. Nie tak jak ty, chłopie, ty oczywiście musiałeś dostać to przeklęte stypendium! Victor podniósł głowę i roześmiał się. W jego oczach rozbłysły iskierki, a mnie przepełniła radość, gdy ujrzałam jego piękny uśmiech. - Braciszku, dobrze wiesz, że powinieneś być szczęśliwy, zarabiając osiem funtów tygodniowo. Poza tym to ty odziedziczysz majątek ojca, nie ja. Zostałem wykreślony z rodziny Townsen-dów. - Ale możesz walczyć o swoje prawa. W Anglii obowiązuje primogenitura. Victor pokręcił głową. - Nigdy tego nie zrobię, wiesz o tym dobrze. Ten dom będzie twój. Ja go nie chcę. Potrzebuję tylko mikroskopu i paru oddanych studentów. A tych znajdę w Szkocji. W tym momencie drzwi się otworzyły i wraz z zimnym podmuchem pojawiła się Harriet, a za nią, rozwiązując pod brodą wstążki czepka, Jennifer. Bezwiednie poprawiłam się w fotelu. Obie panny wbiegły do środka i zamknęły drzwi. Harriet podbiegła do Yictora, obejmując go. 128 Tohn mi powiedział, że przyjedziesz! - wyrzucała z siebie ie bez tchu. - Ach, jak ci za to dziękuję, Victorze! Za to, że masz tyle odwagi! T j uściski, całusy i wyrzucane jak z katapulty pochwały V tor przyjmował z rozbawieniem. Jego oczy tańczyły radośnie, kącikach pokazały się wesołe zmarszczki. Bruzda między brwiami wygładziła się i prawie zniknęła. A potem stało się to. Victor przeniósł wzrok z siostry na drugą dziewczynę i zamarł. Zniknęły z jego oczu iskierki, ale na ich miejsce wlało się natychmiast nowe, jeszcze jaśniejsze światło. Patrzył w oniemieniu, nie zwracając uwagi na trajkotanie Harriet, przerywane od czasu do czasu jakąś ciętą uwagą Johna. Jennifer, zajęta właśnie zdejmowaniem czepka z głowy, również zatrzymała wzrok na Victorze. Stali tak wpatrzeni w siebie na dwóch krańcach pokoju. Zauważyłam to tylko ja. Johna i Harriet pochłaniała akurat sprzeczka na temat nowego pojazdu bez koni, nabytego przez O'Hanrahanów, pierwszego w całym Warrington. Ja jedna byłam świadkiem cudu, który się wydarzył owego dnia 1890 roku. Ja jedna dostrzegłam, jak Victor i Jennifer stają się mimowolnymi ofiarami przeznaczenia, od którego żadne z nich nie zdoła już uciec. Czy tak właśnie wygląda miłość od pierwszego wejrzenia? Tak to odbierałam, widząc ich oboje zastygłych w jednym spojrzeniu. Czułam nagłe poruszenie w sercu Victora, jakby to się odbywało w moim własnym. Odczuwałam gwałtowne, nieoczekiwane pożądanie, które przepełniło jego ciało. Czułam wszystko, co czuł Victor, gdy po raz pierwszy ujrzał Jennifer. A Jennifer? Jakich nagłych uczuć ona doznała? Pod maską zaskoczenia u niej również krył się wybuch namiętności, jakiej jeszcze przed chwilą w sobie nie nosiła. Ale było też pomieszanie 1 !ck, bo to nie znane dotąd uczucie przeraziło ją samą. Wreszcie odezwał się Victor: - Moja siostra zapomniała o dobrych manierach. Zatem mu-? S!? sam przedstawić. Jestem Victor Townsend - i skłonił się 129 Harriet, odwracając się, dodała: - Niebawem doktor Townsend! Ach, Victorze, wybacz mi, je_ stem tak podniecona twoim przyjazdem, że zupełnie zapomniałam: przyszła do nas Jenny. Victorze, to jest Jennifer Adams Mieszka na Marina Avenue przy błoniach. Podszedł bliżej i ujął jej dłoń w rękawiczce. Czułam, jak tych dwoje rozsadza eksplozja uczuć. Oboje byli piękni. On uderzająco przystojny, ona drobna i urocza. Była to najwłaściwsza rzecz pod słońcem, że się pokochali. Jednak, wiedząc, co ich czeka w przyszłości, czułam wielki smutek. Uważałam to za niesprawiedliwe, że spotkało ich coś, czego nie szukali, a czego w końcu oboje padli ofiarami. Bez względu na to, co miało się stać już niedługo w tych murach, modliłam się jedynie, by ten krótki czas, który spędzą razem, był szczęśliwy. John wstał i zaproponował Jennifer swój fotel. Stał przed nią sztywno wyprostowany, dżentelmen w każdym calu. Domyśliłam się, że ci dwoje już się znają. Harriet wzięła od Jenny pelerynę i razem ze swoją wyniosła z pokoju. Victor dalej stał wpatrzony w dziewczynę, ale na jego twarzy pojawił się cień smutku. Jennifer wygładziła rękami fałdy swej skromnej sukni, o wiele mniej liczne niż w sukni Harriet, i z wdziękiem usiadła naprzeciw kominka. Spuściła oczy pełne zmieszania i konsternacji. Wiedziałam, co czuje, i byłam z nią całym sercem. - W każdym razie - kontynuowała Harriet, wróciwszy do pokoju - to nadzwyczajna rzecz, prawda, Jenny? Robi straszny hałas i wypuszcza kłęby spalin. Ale sam się porusza. Victor, ewidentnie toczący jakąś wewnętrzną walkę, rzucił siostrze zdziwione spojrzenie. - O czym ty mówisz? - O pojeździe bez koni 0'Hanrahanów! Byłyśmy dziś z Jenny, by go obejrzeć. Mówię ci, Victorze, on sam jedzie! - Ma wewnątrz silnik spalinowy - rzekł Victor spokojnie, a jego wzrok pobiegł w stronę siedzącej na fotelu obok mnie młodej kobiety. Wyglądało to tak, jakby upewniał się, że ona rzeczywiście tu jest, że to nie wytwór jego wyobraźni. - Wcześ- 130 później musieli to wynaleźć. Żyjemy w nowoczesnej [e' j-{arriet, wciąż przybywa nowych wynalazków. eP /-yj-janrahanowie mają już nawet telefon! Mówią, że elek-ość będzie powszechna. Dlaczego my nie mamy elektrycz- ności' T hn wzruszył ramionami i oparł się o kominek. Ten pojazd bez koni długo się nie utrzyma. Idę o zakład. Jest drogi, za hałaśliwy, zanieczyszcza powietrze i jego utrzymanie ¦ t nad wyraz kłopotliwe. Taka nowa zabawka, która jednak nie stąpi konia. 0'Hanrahanowie nie mają chyba co robić z pieniędzmi- A tak przy okazji, chyba miałaś zapowiedziane, żeby się wystrzegać tych ludzi. - Och, Johnie... - Harriet - odezwał się nagle Victor. - Byłbym zapomniał, przywiozłem ci prezent - i podał jej małą paczuszkę, którą trzymał za plecami. - Victorze! Dziękuję ci! - Harriet ostrożnie odwinęła papier i podniosła przykrywkę małego pudełeczka. Oczy zrobiły jej się okrągłe ze zdumienia. - Co to jest? - Zegarek do noszenia na ręku. John pochylił się nad prezentem. - Do licha... przecież to zwykły zegarek kieszonkowy! - Ale nosi się go na ręku. Specjalny dla dam, bo one nie mają kieszeni na zegarki. Choć, Harriet, daj mi rękę. Patrzyłam, jak Victor delikatnie zakłada mały zegarek pod rękawem sukni siostry i zapina pasek. - O, proszę, teraz przypominasz modne damy z Londynu. Rozpromieniona Harriet cieszyła się jak dziecko. Przyłożyła ucho do zegarka i nasłuchiwała przez chwilę, po czym z piskiem Cuciła się Victorowi na szyję. - Oczywiście, ja nie jestem tak rozpieszczany - zauważył John z lekkim przekąsem. tymczasem Jennifer siedziała zapatrzona w ogień, złożywszy razem drobne dłonie na kolanach. W łagodnych falach jej brą- owych włosów mieniły się złotomiedziane refleksy ognia. ruszały mnie jej oczy pełne przygniatającej tęsknoty i niepo- 131 koju. Miała śliczny profil o delikatnym łuku nosa, małych wargach jak pączki róży i lekko wysuniętym podbródku. Jennifer w rzeczywistości była o wiele ładniejsza niż na zdjęciu. Poczułam się dumna, że to moja prababka. Na myśl o tym zrobiło mi się dziwnie, bo była teraz taka realna, siedziała tak blisko, jej pierś podnosiła się i opadała w spokojnym oddechu. Mogłabym wyciągnąć rękę i dotknąć jej. A co by się stało, gdybym tak zrobiła? Ci ludzie z przeszłości nie wiedzieli, że tu jestem, a przecież zdawali mi się tak prawdziwi. Tak bardzo prawdziwi... - Muszę pokazać mamie! - wykrzyknęła Harriet, biegnąc do drzwi. - Pewnie nigdy nie słyszała o zegarku na rękę. Podmuch wiatru towarzyszył otwieraniu i zamykaniu drzwi, po czym zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskaniem ognia w kominku. Spojrzałam na Victora. Twarz miał nachmurzoną, w jego wzroku szalała taka sama burza jak i w duszy. Czułam, że sam sobie zadaje pytanie: Dlaczego to się stało? -» Byłam tym bardzo przejęta, chciało mi się zapłakać i objąć go, tak jak wolno było jedynie Harriet. Ale nie ruszałam się z miejsca, tylko patrzyłam. Przed moimi oczami w duszy Victora rozgrywał się dramat, a on cierpiał męczarnie. I ja to wszystko czułam. Nie umiałam się odgrodzić od przeżywania namiętności tych ludzi. Nie miałam żadnych środków obrony. Ze wszystkich stron atakowały mnie setki uczuć: Jenni-fer nerwowo analizująca dziwne wrażenie, jakie wywołał na niej Victor; John zmagający się ze swą zazdrością o brata, będącego w centrum uwagi; i Victor, od kilku minut zakochany w dopiero co spotkanej dziewczynie, pytający Boga: Dlaczego? - Już ciemno na dworze - odezwał się nagle John. - Ojciec lubi mieć rozpalony ogień na górze. Muszę was przeprosić... Uśmiechnął się do Jennifer, a ona rzuciła mu tylko zdawkowe spojrzenie. John przeszedł obok mnie i opuścił salonik. Zostałam sama ze swoim pradziadkiem i prababką. 132 7 początku panowała krępująca cisza. Jenny bawiła się palca- • ' obserwowała ogień. Victor stał naprzeciwko, pogrążony fleksjach. Chciałam, żeby przemówili, nazwali swoje uczu-¦ otworzyli przed sobą serca, zanim tamci wrócą. Jakby w odpowiedzi na przesyłane przeze mnie sygnały Jenny uniosła głowę i powiedziała: _ Wiem od Harriet, że za kilka miesięcy wyjeżdża pan do Edynburga. Kiedy zwrócił twarz ku Jenny, chmurny wygląd ustąpił miejsca zdumieniu. Myślał gorączkowo o tych wszystkich kobietach vv Londynie. Ile ich było? Nie pamiętał ich twarzy ani imion. Liczyły się kiedyś może przez jeden dzień, tydzień - dobre dla urozmaicenia życia. Lecz to uczucie, teraz, było całkiem inne... -Tak, wyjeżdżam. Zaraz po otrzymaniu dyplomu lekarskiego jadę do Szpitala Królewskiego. - Długo będzie pan nieobecny? - spytała Jenny nieśmiało, prawie szeptem. Siedząc obok niej, niemal słyszałam, jak jej wali serce. - Nie wiadomo, panno Adams. Może już nigdy nie wrócę. Szeroko rozwarła oczy. - Och, to straszne, panie Townsend, dla... pana rodziny! - Nie chcę mieszkać w Warrington. Chciałbym wynaleźć lekarstwa na różne choroby. W Szkocji prowadzi się obecnie wiele badań. Mając list polecający od pana Listera, znajdę właściwe osoby. - To wspaniałe, rzeczywiście. Opuściła głowę i znów patrzyła na ręce. Spoglądałam na Vic-tora stojącego nad nią, tak małą i kruchą, i czułam, że oblewa go kolejna fala pożądania. Widziałam, jak cały drży. - Od dawna mieszka pani w Warrington, panno Adams? Odpowiedziała, nie podnosząc wzroku: ~ Od roku, panie Townsend. Pochodzimy z Prestatynu w Walii... -Tak, myślałem raczej... 133 - Mój ojciec dostał dobrą posadę w stalowni. Jest kierownikiem... Mówiąc coraz słabszym głosem, Jennifer podniosła wzrok Victora. Na jej twarzy malowało się uwielbienie. Czułam, ja rośnie jej miłość, jak walczy z nią jej dygocące ciało. Nie wypowiedziane słowo zawisło na rozchylonych wargach, jej wielkie sarnie oczy patrzyły pytająco. W duchu powtarzała to pytanie bez końca: Jak to być może...? Victor zniżył głos. - Bardzo się cieszę, że panią poznałem, panno Adams, choć wielka szkoda, że tak późno. Westchnęła cicho. - Gdybyśmy się spotkali rok temu - ciągnął - wtedy... - Tak...? - szepnęła. Mężczyzna, który imponował innym siłą swego charakteru, teraz poczuł się słabeuszem. - Wtedy może zostalibyśmy przyjaciółmi. - A czy teraz nimi nie jesteśmy? Znam Harriet od roku. Spędziłyśmy razem dużo czasu. Wiele mi o panu opowiadała. Ja już dobrze pana znam, choć dopiero się spotkaliśmy. Uśmiech rozjaśnił mu nagle twarz. - Musi pani kiedyś przyjechać do Edynburga. Jenny ponownie spuściła oczy i skuliła ramiona. - Szkocja jest bardzo daleko. Obawiam się, że nigdy... - Jennifer, jeśli wolno mi się tak do pani zwrócić! Być może przyjadę kiedyś odwiedzić Warrington. Czy zastanę panią tutaj? Zaskoczona napięciem w jego głosie, Jenny spojrzała na Vic-tora z lekkim niepokojem. - Mój ojciec nie zamierza się znów przenosić. Z pewnością zostaniemy już na stałe w Warrington. Ale czy pan wróci? Będzie pan mógł wrócić? Targany namiętnością, Victor odwrócił się z gniewem. Oparł się obiema rękami o występ kominka i powiedział zdławionym głosem: 134 Nig nie będę mógł wrócić. Dopóki to jest dom mego oj->dy tu nie wrócę. On już nie uważa mnie za syna. Jeśli rze-"a> -icje) jak pani twierdzi, jest pani przyjaciółką Harriet, i ona ' opowiada o mnie, to musi pani znać historię wojny, jaka locty się między mną a ojcem. -Tak... _ Musi pani również wiedzieć, że i teraz nie powinienem tu rzebywać, bo gdyby mnie tu znalazł, wpadłby w furię i wyrzu-• i Nawet teraz... - mówił coraz bardziej podniesionym gło-ern _ On lada moment wróci do domu, więc muszę już iść. Przykro mi, że poznawszy panią dosłownie przed chwilą, muszę ją tak nagle i gwałtownie opuścić. Nie tego bym pragnął. Muszę jechać do obcego kraju bez pożegnania z matką i błogosławieństwa ojca. Pozostali mi tylko brat i siostra, i ci, z którymi zaprzyjaźnię się w Szkocji. Muszę zostawić swych przyjaciół w Londynie i tych, których miałem tutaj. Aby spełnić swe ambicje, muszę zacząć nowe życie jako mężczyzna zupełnie samotny. Ciskał się w gniewie i beznadziejności. Dlaczego teraz? - krzyczała jego dusza. Dlaczego musiałem spojrzeć na tę dziewczynę i poczuć do niej taką miłość? Jak to możliwe? Co za tortury zgotowało mi życie? - Victorze... - nie wytrzymałam, całym sercem czując dokładnie to samo. - !>Iie możemy być przyjaciółmi, Jennifer - mówił dalej - bo my się już nigdy więcej nie zobaczymy. Ja nigdy nie wrócę do tego domu. Zerwałam się na równe nogi i wyciągnęłam rękę. - Victorze, posłuchaj! Lecz moje palce napotkały jedynie pustą przestrzeń i znów znalazłam się w saloniku babci. 135 Kiedy babcia weszła, stałam przy oknie, patrząc na szary mokry poranek. Obudziłam się o świcie, po paru godzinach snu wypełnionych dziwnymi, niespokojnymi majakami Chyba się zdziwiła, ujrzawszy mnie tak stojącą w ciemnym jeszcze i zimnym pokoju, bo wykrzyknęła: - Andrea! Nie spodziewałam się, że już wstałaś! - Pstryknął kontakt i pokój zalało światło. - Dlaczego tu jest tak zimno? -Przeszła przez pokój, szurając nogami i stukając laską. A potem krzyknęła: - Gaz jest wyłączony! Andreo, kochanie, czy zauważyłaś, że gaz przestał się palić? - Tak, babciu - rzekłam cicho. - Ja go wyłączyłam. - Co zrobiłaś? Ach jej, przecież tu jest jak w lodowni. Po co to zrobiłaś? Nie odpowiedziałam, dalej kontemplując omszały mur i ciężką rosę na zeschniętych krzakach róż. Słyszałam, jak babcia podchodzi do kredensu, otwiera szufladę i wyjmuje zapałki, po czym wraca i zapala gaz. Jeśli się dobrze wsłuchać, ten ogień też odrobinkę buczy, ale nie huczy i nie trzaska tak jak dawniej prawdziwy ogień z polan drewna. - Nie czujesz się dobrze, kochanie? Stoisz tak w samej koszulce i niczego więcej nie masz na sobie. Chodź, zrobimy sobie herbatę. Manewrując niezdarnie w przeładowanym sprzętami pokoju, przeszła do kuchni. Ja usiadłam na swoim miejscu przy stole koło okna. Posępny ranek na dworze dobrze odbijał mój nastrój. - Mgła się podniosła! - zaświergotała w kuchni babcia. - Czy wygląda już słońce? Pokręciłam głową. - Co? - wyjrzała zza drzwi. - Jest już słońce, dziecinko? - Nie, babciu. Jest pochmurno. - No, tak. Jeszcze trochę to potrwa. Niedługo można się spodziewać wielkiej burzy. Przychodzi niezmiennie. O tej porze 136 , zaWSze jest dużo deszczu, wiesz... - szczękała garnkami i ta-ami> z oddali dochodził jej dźwięczny głos. - Ale lato tego C. ^yfo naprawdę piękne. Gorące. Mieliśmy falę upałów, z całe dwa tygodnie ponad dwadzieścia stopni. Myślałam, że , cjia wyzionę! Za to teraz, jak widzisz, płacimy za to - mamy . przed Bożym Narodzeniem może spaść śnieg. Zwykle go ;e ma, ale w tym roku po prostu czuję go w kościach... Przestałam słuchać jej paplaniny. W duchu ironicznie skonstatowałam, że gdyby nie pogoda, niemożliwe byłoby podjęcie dziewięćdziesięciu procent wszystkich rozmów. W końcu wstałam od okna i zaczęłam chodzić bez celu po pokoju. Byłam chyba lekko podłamana, choć nie wiem na pewno, bo nigdy przedtem tak się nie czułam. Mój umysł znajdował się w dziwnym stanie - mieszaninie smutku, lęku i niepokoju. Mój ogólny nastrój nie był jednak sumą tych elementów. Tego ranka czułam w sobie głównie pustkę i nicość, po prostu w ogóle nie byłam w żadnym stanie. Zatrzymałam się przed występem kominka i spojrzałam na zegar. Tak właśnie można to określić. Byłam wypełniona nieobecnością. Jakby uszły ze mnie wszystkie emocje i uczucia, a pozostała jedynie posępna szaruga. Gdyby to było przygnębienie, przynajmniej byłoby w tym coś pozytywnego, bo coś bym w sobie w ogóle miała. A mnie wszystko opuściło. Nie byłam ani przygnębiona, ani smutna, ani zmartwiona. Była we mnie zupełna pustka. Gdzie się podziała moja dusza? - Andrea! - usłyszałam krzyk babci. Poczułam jej palce na ramieniu, gwałtownie odciągające mnie do tyłu, aż wpadłam na kredens. Patrzyłam na nią w oszołomieniu. - Andreo, o mały włos się nie zapaliłaś! - jęknęła, dysząc ciężko z wysiłku. Spojrzałam zmieszana na swoje spodnie. Mankiety i nogawki byty przypalone na brązowo. W powietrzu unosił się swąd. Bab-C1a przysunęła się do mnie i z wysiłkiem podwinęła mi nogawkę dżinsów. okórę na nodze miałam czerwoną. 137 - Oparzyłaś się - stęknęła. - Jeszcze chwila i spodnie zajęłyby się płomieniem. Andreo, kochanie, co się z tobą dzieje? Drżącą ręką dotknęła mojego policzka. - Znowu cię boli głowa? - Babciu... - skrzywiłam się z bólu, który poczułam dopiero teraz, gdy spodnie uraziły poparzoną skórę. Wystraszyłam się. - Ojej! To moja wina. Odkręciłam gaz na cały regulator i nic ci nie powiedziałam. Do tej pory był cały czas nastawiony na najmniejszy płomień, a ja cię nie uprzedziłam, że go zwiększam. Spojrzałam na babcię. Na widok jej zniszczonej twarzy miałam ochotę płakać. Dlaczego nie możemy być zawsze młodzi, tak jak nadal są młodzi i piękni John, Victor, Harriet i Jennifer? Jak oni zdołali osiągnąć wieczne życie? Jak znaleźli klucz do zatrzymania czasu? Dlaczego my musimy cierpieć takie poniżenie? - Biedactwo! - przemawiała do mnie babcia, wycierając mi z policzków łzy. - Tobie coś dolega. Chodź, nasmarujemy te nogi masłem. Pociągnęła mnie w stronę piecyka, ale ja się opierałam. - Już w porządku, kochanie, przykręciłam płomień. - Nie to... ciepło mi jest, usiądę tu na kanapie. Usiadłam na jej brzegu, jak najdalej od źródła gorąca. Beznamiętnie obserwowałam, jak babcia aplikuje na moje oparzenia swoje stare metody pierwszej pomocy. Chciało mi się płakać. Bezmyślnie ich spłoszyłam, wyciągając rękę do Victora, prawie całą noc siedziałam, czekając, że powrócą. Ale nie wrócili. - Jesteś pewna, że dasz radę? - spytała ciocia Elsie, badając mnie zaniepokojonym wzrokiem. - Bo mama ma rację, nie wyglądasz najlepiej. Jesteś bardzo blada. - Czuję się zupełnie dobrze. - Potwornie bolały mnie golenie, źle na mnie działał upał w pokoju, w miejscu serca miałam lodowatą pustkę i zaczynałam odczuwać skutki nie przespanej nocy. Cóż więc innego mogłam powiedzieć cioci niż to, że czuję się zupełnie dobrze. 138 pojedziesz do szpitala jutro, nie dziś - zdecydowała babcia. Skupiłam się, próbując nie tyle myśleć, ile raczej wyczuć, co to dom babci. Nic mi jednak nie sugerował, więc postanowi- , że uprc się, by jechać. Jeśli będzie chciał mnie zatrzymać, to zatrzyma. _ Babciu, chciałabym dzisiaj. Dziadek pomyśli, że wyjechałam, nie żegnając się z nim. - Mamo, nic jej się nie stanie - poparła mnie ciocia. - To tylko krótka jazda samochodem i godzina spędzona w szpitalu. Naprawdę nic jej nie będzie. Ale dziś spokojnie i powoli się ubieraj. Bez słowa odprawiłam rytuał zapinania guzików i opatulania się, po czym ruszyłam do drzwi. W progu domu się zatrzymałam. Po chwili wahania zrobiłam krok naprzód i postawiłam stopę na zimnym cemencie schodów. Już wiedziałam: dziś pojadę odwiedzić dziadka. Po drodze milczałam, w przeciwieństwie do cioci, która przez cały czas trajkotała na temat mijanych obiektów w Warrington: stalowni, ratusza, szosy do Manchesteru, nowego sklepu Marksa i Spencera oraz starego Woolwortha, gdzie pracowały z moją mamą w czasie wojny. Starałam się uśmiechać i uprzejmie kiwać głową, ale mówiąc szczerze, denerwowała mnie ta jej chaotyczna paplanina. Wyglądało na to, że swoich żyjących krewnych jestem w stanie zaledwie tolerować. Bardziej odpowiadało mi towarzystwo zmarłych przodków. Dziadek był znowu w stanie zamroczenia, zupełnie niekomunikatywny. Ale to mi nie przeszkadzało. Wystarczyło, że mogłam Posiedzieć i popatrzeć na twarz syna Victora. Podczas gdy ciocia i wujek odgrywali zwykłą scenkę rozmowy z leżącym biernie staruszkiem, ja po prostu ujęłam jego suchą, zniszczoną dłoń i trzymałam ją przez całą godzinę. Był to taki mój hołd a Townsendów, który - o dziwo - przywrócił mi spokój ducha. 139 Po powrocie czekał na nas obiad: wołowina i Yorkshire p ding, a do tego pieczone ziemniaki, marchewka oraz kawałki chleba z masłem. Jadłam niewiele, słuchając, jak ciocia Elsie zdaje babci relację z najświeższych wydarzeń w Warrington: kto się właśnie pobiera, kto jest w ciąży, kto się rozwodzi. Jak w typowym małym miasteczku, wszyscy wszystko wiedzieli. A ja - pomyślałam z lekko drwiącym uśmiechem - mam swoją wielką tajemnicę. W pewnej chwili w trakcie obiadu, obserwując swą gadatliwa ciotkę, nawet miałam ochotę opowiedzieć jej o mych przeżyciach w domu babci. Ale tylko przez chwilę, bo szybko zorientowałam się, jak bardzo destrukcyjny byłby to krok. Ciocia zanegowałaby prawdziwość moich opowieści i z typowym dla nie; pragmatycznym widzeniem świata zrzuciłaby wszystko na pogodę. A poza tym możliwe, że gdybym jej to opowiedziała, wszystko by prysło. Podzielenie się tym z inną osobą mogłoby zburzyć mój kruchy pomost do przeszłości. - Mam dobrą wiadomość! - powiedziała nagle ciocia, uderzając mocno dłonią w stół. - Zapomniałam wam powiedzieć. Ann dzwoniła do mnie dziś rano z Amsterdamu i oznajmiła, że w najbliższą niedzielę będzie u Alberta. - Och, to świetnie! - babcia rzuciła mi radosne spojrzenie. -Andrea będzie mogła poznać swoich krewnych. - Na pewno chętnie pobędzie dla odmiany ze swoimi rówieśnikami. Uciekłam wzrokiem w bok. Ile lat miał tej nocy Victor? Dwadzieścia dwa czy sześć. A John - trochę mniej? - Spodoba ci się u Alberta. Ma śliczny dom nad zatoką More-cambe. Może będą już dekoracje świetlne... Gdy to mówiła, ja myślałam z melancholią: Na pewno miło byłoby pojechać, ale czy dom babci mi pozwoli? Ciocia i wujek posiedzieli jeszcze chwilę i zaczęli się zbierać do domu. Nie wstawałam z powodu moich nóg, które paliły mnie jak po oparzeniu słonecznym. Babcia sama odprowadziła 140 , i drzwi. Słyszałam, jak idą korytarzem, coś jeszcze mówią 'ebie na drugim jego końcu, a potem drzwi się zatrzaskują bcia je rygluje. Gdy wróciła do saloniku, ja znowu wygląda- łam przez Myślisz o dziadku, co? - zapytała cicho, stanąwszy obok mnie- ;; Podniosłam na nią wzrok i odpowiedziałam „tak , cnoc w istocie cały czas myślałam o nich. Wieczór wlókł się niemiłosiernie. Nogi paliły mnie strasznie, dotknięcie czegokolwiek sprawiało ból nie do wytrzymania. Podwinęłam nogawki spodni do kolan i usadowiłam się jak mogłam najdalej od ognia. W świetle błyszczały moje wysmarowane masłem nogi. Kiedy babcia już zapadła w słodką drzemkę na swym fotelu, na „moim" zobaczyłam Harriet. Pochylała się w skupieniu nad czymś trzymanym na kolanach. W kominku znów huczał ogień, na ścianach widniały jasne tapety, otaczały nas edwardiańskie wazony, stoliczki z papier-mdche i inne wiktoriańskie akcesoria, 0 których babcia, śpiąc smacznie, nic nie wiedziała. Przedziwne było widzieć ją wpisaną w scenerię, do której zupełnie nie pasowała. A jeśli się nagle obudzi, czy wszystko zniknie? Pochyliłam się w stronę Harriet, żeby zobaczyć, czym jest tak zajęta. Na kolanach miała książkę, kilka kartek papieru i kopertę, w ręku pióro. Chyba pisała list. Jej ubranie znowu zmieniło krój. Pod bluzką wyraźnie zaznaczały się piersi, a więc była już naprawdę kobietą. Zaintrygował mnie jej strój. Zupełnie inny niż wcześniejsze bufiaste suknie z falbanami. Dziś ubiór Harriet składał się z krótkich spodni zapiętych pod kolanami, wełnianych pończoch, pantofli na płaskim obcasie i żakietu o dość męskim kroju. Fryzurę zdobił rodzaj kapelusza żeglarskiego. Wyglądała na ubraną do wyjścia. wychyliłam się najdalej jak mogłam, tak by nie przeciąć ulot-neJ wizji. Harriet rzeczywiście pisała na kolanach list, ale nie mogłam przysunąć się na tyle blisko, by zobaczyć, do kogo. 1 fzez chwilę myślałam, że może do Victora, ale przypomniał mi SI? «st chowany przez nią skrzętnie w kieszeni spódnicy w dniu, 141 w którym pan Cameron robił im zdjęcie. Czyżby Harriet miała jakiegoś tajemniczego przyjaciela, z którym korespondowała? Jej zachowanie dawało częściową odpowiedź. Zbyt często zerkała przez ramię na zegar i pisała w takim pośpiechu, w jakim robi się tylko coś zakazanego, bojąc się, że się zostanie przyłapanym. Pewnie chłopak - pomyślałam... Zaraz potem doleciały do moich nozdrzy zapachy. Słodka woń kaczki pieczonej na otwartym rożnie; intensywny zapach puddingu ryżowego bulgocącego w garnku na kuchni; zapachy sosu do mięsa, kukurydzy, gorącego chleba. Spojrzałam na drzwi do kuchni. Widząc je niezbyt wyraźnie w słabej poświacie panującej w pokoju, nie byłam pewna, czy widzę drzwi współczesne, czy z czasów Harriet. W każdym razie my z babcią nic w kuchni nie gotowałyśmy. Była już na dziś wyłączona i zamknięta. Więc to kolacja przygotowywana w domu Harriet musiała go wypełniać tak smakowitymi aromatami. W kuchni zapewne pani Townsend gotowała wieczorny posiłek dla rodziny. A ja to wszystko czułam... L Kolejna tajemnica. Jak to możliwe? No, ale skoro ich widziałam i słyszałam, równie dobrze mogłam też czuć. Jak do tej pory, przebywając w przeszłości, uruchomiłam już wszystkie zmysły z wyjątkiem jednego. Czy i ten się również obudzi tak, że w którymś momencie będę mogła wyciągnąć rękę i dotknąć...? Ale teraz wolałam nie próbować. Byłam zbyt pogrążona w obserwowaniu Harriet, żeby ryzykować jej zniknięcie z powodu jednego nie przemyślanego ruchu. Nie, będę stała nieruchomo, aż napisze list. Ale przecież... Przypomniało mi się coś jeszcze. Poprzedniej nocy odezwałam się do Victora dwa razy i za pierwszym... za. pierwszym razem nie zniknął. Dalej mówił do Jennifer. Dopiero za drugim razem, kiedy wstałam i próbowałam go dotknąć, wszystko znik-nęło. Czy jest więc możliwe porozumienie się z nimi? Może po prostu mnie nie słyszał, pochłonięty tym, co mówił dziewczynie? Mogłabym spróbować jeszcze raz. Nie ruszać się, tylko coś po- 142 ¦ dzieć. Odezwę się do Harriet, cichutko i dyskretnie, jakby od niechcenia. Pisała w absolutnej ciszy. Słychać było tylko trzask ognia i tyka-' zegara nad kominkiem. Zegara z przeszłości. Być może... być że ja coś powiem, a ona mnie usłyszy. To by było wspaniałe. Teszcze raz rozejrzałam się po pokoju. Trochę byłam rozczarowana, że dziś nie ma Victora, a przecież nie mogłam się go dziewać, jedząc o jego wyjeździe do Szkocji i postanowieniu, że nigdy nie powróci. Czy to znaczy, że już go więcej nie zobaczę? Nie wierzyłam. Miał przecież wyznaczone przez Los spotkanie w murach tego domu, i to już niedługo. Będzie musiał więc tu wrócić, choć nie wiedziałam, kiedy. Czy mogę się do niej teraz odezwać? Czy wolno mi to zrobić? Przejechałam językiem po wargach. Były zupełnie suche. Powiedziałam „Harriet" najciszej jak potrafiłam. Nie podniosła głowy. Powiedziałam więc trochę głośniej: - Harriet. Żadnej reakcji. - Harriet, słyszysz mnie? Wtedy uniosła głowę, a mnie serce skoczyło w piersiach. Ale ona jedynie zastanawiała się, co dalej napisać, zrozumiałam więc, że mój wysiłek jest daremny. Harriet nie może mnie słyszeć. To, co robiłam, było szaleństwem. Ale spróbowałam jeszcze raz. - Harriet, posłuchaj mnie, proszę. Wtedy mój wzrok padł na babcię. Miała szeroko otwarte oczy i patrzyła na mnie ze zdumieniem. Krzyknęłam i chwyciłam się ręką za gardło. - Babciu! Przestraszyłaś mnie! - Z kim ty rozmawiałaś? - zapytała, dziwnie mi się przyglądając. Spojrzałam na drugi fotel. Był pusty. Wrócił na swoje miejsce Piecyk gazowy. ~ Z-z nikim, babciu. Myślałam, że śpisz. - Słyszałam, że z kimś rozmawiasz. Widziałam to. Powtarzałaś lniię Harriet. 143 - Nie, babciu, ja tylko... - Przerwałam i rozłożyłam bezradnie ręce. - Chyba myślałam na głos. Teraz babcia rzuciła długie spojrzenie na pusty fotel przed kominkiem. Jej twarz była nieprzenikniona i bez wyrazu, jak maska lub posąg. Bardzo długo patrzyła na fotel, wreszcie powiedziała powoli, z rozmysłem: - Andreo, czy miałaś w tym domu jakieś wizje? Jej słowa przeszyły mnie na wylot jak kula z karabinu. Nasze oczy się spotkały i tak zastygły. Co ona wie? - myślałam. W końcu, odwracając wzrok, powiedziałam spokojnie: - Ja tylko myślałam na głos, babciu. Harriet to moja najlepsza przyjaciółka w Los Angeles. Zawsze z nią rozmawiam, gdy mam jakiś problem - zaśmiałam się nerwowo. - Och, babciu, ty nigdy nie mówisz do siebie? Surowy wyraz ustąpił z jej twarzy, a jego miejsce zajęła troska. - Moje biedactwo, nie jest ci tutaj zbyt dobrze, prawda? Wyjechałaś w takim pośpiechu z Los Angeles, przeleciałaś odrzutowcem na drugi koniec świata. Czytałam kiedyś w „Manchester Guardian" o czymś, co naukowcy nazywają, zdaje się, rytmami biologicznymi. I to chyba jest twój problem, kotku, masz zakłócony biorytm. - Och... - Ale ja mam coś na to. Sama się przekonaj, czy nie działa. -Uniosła się, podpierając o oparcia fotela i stękając. Potem już o lasce pokuśtykała do kredensu - tego niewyczerpalnego magazynu - i wyjęła z niego nie podpisaną butelkę z białym płynem. - Na mnie zawsze działa - dodała i sapiąc, podreptała do kuchni. Wróciła z dużą łyżką i nalała do niej białego, gęstego płynu. - Masz, kochanie - zbliżyła łyżkę do mojej twarzy. - Co to jest? - Lekarstwo. Doktor mi je przepisał dwa tygodnie temu. Byłam całkiem zablokowana. Pomogło z dnia na dzień. Od tamtej pory nie miałam obstrukcji. - Ale, babciu, ja nie mam... - No już, raz-dwa - śmiejąc się, machnęła mi łyżką koło nosa. Poczułam mdłosłodkawy zapach. Zamknęłam oczy i otwo- 144 sta jak dziecko. Połknęłam od razu całą porcję i się za- krztusiłam. Oiei, babciu... - chrząkałam, trzymając się za gardło. - To obrzydliwe! _ Ale zrobi swoje. Skrzywiłam się z niesmakiem. Słodki smak miał tylko złago-, •/ c0's innego, gorzkiego i kredowatego, z domieszką jeszcze czegoś... sama nie wiem, czego. - Ze swoimi poparzonymi nogami i kłopotami jelitowymi to ty owinnaś leżeć w szpitalu, a nie dziadek - babcia zakręciła butelkę i odstawiła na miejsce. - No, dobrze - powiedziała, najwyraźniej zadowolona z interwencji. - Lepiej dzisiaj nie śpij w saloniku. Połóż się w sypialni na górze na wszelki wypadek, gdybyś pilnie potrzebowała do toalety. Dam ci do łóżka dwa termofory. Pamiętałam jeszcze żywo wczorajsze koszmarne przeżycie z szafą w roli głównej, dlatego wolałam zostać na dole. -W razie czego szybko dobiegnę. A poza tym tu jest cieplej... - Dobrze, kotku, rób, jak chcesz. Dobranoc - ucałowała mnie w oba policzki i wyjątkowo mocno uścisnęła. Potem wyszła z saloniku i dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Gdy byłam pewna, że już wchodzi po schodach, wstałam i wyłączyłam gaz. Zupełnie niespodziewanie zasnęłam. Obudziłam się zaskoczona i wystraszona, bo nie przypominałam sobie, żebym zdejmowała ubranie i zakładała nocną koszulę ani też kładła się pod kocami na kanapie. A tak się właśnie zbudziłam, od razu otwierając oczy i wpatrując się w ciemność. Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jestem. Przypomniałam sobie, czując ciężar koców na obolałych nogach. Odkryłam się, usiadłam i wtedy usłyszałam to, co mnie wyrwało ze snu. Delikatne dźwięki Dla Elizy. Tej nocy panowały egipskie ciemności, bo zachmurzone nie- 0 nie przepuszczało odrobiny światła księżyca ani gwiazd. Wstałam po ciemku i podeszłam do okna, wpadając na meble 145 i uderzając się w obolałe nogi. Odsłoniłam zasłony. Świat za oknem był tak samo czarny jak w środku. Ostrożnie wróciłam i przeszłam do drzwi, by zapalić światło. Bardzo chciałam się dowiedzieć, kto to gra. Zaskoczył mnie widok Jennifer i Harriet stojących po obu stronach kominka. Wstrzymałam oddech. Wciąż jeszcze mnie dziwiło, dlaczego się nie boję tych nie zapowiadanych wizyt przybyszów z dawnych czasów. Jakby gdzieś w korzeniach świadomości tkwił instynkt dodający mi odwagi. Zauważyłam, że w ich epoce nie minęło dużo czasu, bo dziewczęta niewiele się zmieniły. Miały nadal około siedemnastu lat. Nadążały jednak za zmieniającą się modą. A więc zniknęły turniury, a spódnice były bardziej obcisłe na biodrach. Obie nosiły białe bluzki z wysoką stójką i małe żakieciki z bufkami na ramionach. Włosy miały związane w koczki na czubkach głów. Obie patrzyły na drzwi, przy których stałam. Ogień nadal trzaskał, zegar wybijał minuty ich czasu, ale Dla Elizy ucichło. Obie panny były najwidoczniej bardzo czymś przejęte. Harriet nieustannie sprawdzała czas na swym zegarku, zapewne także i po to, by zwrócić uwagę na ten symbol społecznego statusu. Grymas podenerwowania wykrzywiał jej usta, które co chwila oblizywała. Poza drobną sylwetką i cienką talią siostra Johna i Victora odznaczała się wciąż przeciętnymi cechami zewnętrznymi. Dojrzewanie nie tylko nie wyrównało braków w jej urodzie, ale jeszcze je uwypukliło. Brwi Harriet były ciut za szerokie, szczęka odrobinę zbyt mocna, a nos nieproporcjonalnie mały w stosunku do całej twarzy. Miała też bruzdę na czole, co w jej przypadku nie tyle dodawało twarzy charakteru i pewności, co męskości. To wszystko uwypuklało się jeszcze w obecności Jen-ny, której uroda rozkwitała jak pąk róży osiągający coraz piękniejsze kształty. Zaćmiewała Harriet do tego stopnia, że patrzącemu było żal małej Townsendówny. Nie mogłam oderwać oczu od Jenny. Tak samo jak pierwszego wieczoru, gdy babcia pokazała mi jej fotografię, byłam 146 rzeczona. Patrząc na tę niewiarygodnie piękną dziewczy-dczuwałam mieszaninę uwielbienia i zazdrości. Nie umia-'ei traktować jako zjawy z przeszłości czy przywidzenia, bo " zmysły potwierdzały, że stoję przed żywą osobą, kobietą wdziwą w każdym calu. W jej łagodnych brązowych oczach 'działam podniecenie, rzęsy trzepotały jak skrzydła motyli. Dłonie dziewczyny wczuwały się w ten nastrój, to niespokojnie się zaciskając i wykręcając, to skubiąc mankiety rękawów. Nawet jej brwi, wąskie, o łagodnym łuku, nie były spokojne, I cz unosiły się co jakiś czas, powodując zmarszczki na gładkim czole. Wreszcie, po długim i pełnym napięcia oczekiwaniu, Harriet szepnęła do Jenny: _ Słyszę ich, już idą. Niepokój dziewcząt udzielił się i mnie. Serce mi łomotało. Odsunęłam się od drzwi i przylgnęłam do ściany. Szeroko otwartymi oczami pochłaniałam widok przybyłych właśnie do saloniku dwóch mężczyzn. Musiało padać, bo John był zupełnie przemoczony. Kiedy wszedł, jeszcze kapało mu z nogawek spodni. Pośpieszył do ognia i rozcierając dłonie, mruknął coś, czego nie dosłyszałam. Nie interesował mnie jednak John, lecz towarzyszący mu Victor, który właśnie stanął obok mnie, tak blisko, że czułam zapach jego mokrego ubrania i widziałam krople deszczu na jego włosach. Zobaczywszy go z tak bliska, oniemiałam z wrażenia. To był zupełnie inny człowiek. Victor Townsend zmienił się nie do poznania. Postarzał się o całe lata. Mając zaledwie dwadzieścia pięć czy sześć lat, wyglądał na kogoś, kto zbyt wiele już w życiu widział, by pozwolić sobie na brak powagi. Nie pozostał w nim żaden ślad młodzieńczej łagodności. Gładko ogolona twarz bez bokobrodów sprawiała wrażenie kanciastej. Zaciśnięte szczęki wydawały się strzec jakiejś ponurej tajemnicy. Oczy zapadłe w głąb, jak-y wolały patrzeć do środka niż na zewnątrz. Miotały się nich cienie chorobliwych scen i trujących oparów z lon- 147 w dyńskiego szpitala. Czarne, falujące, skręcone na końcach włosy opadały teraz na uszy i ramiona, niesymetrycznie zaczesane. Wyglądał jak natchniony mędrzec, żyjący bardziej w świecie duchowym niż materialnym. Stojąc bez najmniejszego ruchu, miał w sobie coś surowego i obcego, niemal egzotycznego. Byłam ogromnie ciekawa, co spowodowało u niego tak drastyczne zmiany. Victor i Jenny patrzyli na siebie przez cały pokój. Widziałam w jej spojrzeniu szok i konsternację wywołane jego przemianą. Czegóż takiego naoglądał się Victor w tych londyńskich szpitalach? Jak często w jego rękach leżał cudzy los, ile razy doznał goryczy porażki, bezradny wobec ostateczności, choć powołany do tego, by ratować ludzkie życie? Lata wyryte w twarzy Victora nie uwidaczniały się zmarszczkami czy innymi oznakami starzenia. Nie było ich na tej przystojnej, regularnej twarzy. Jego mądrość i dojrzałość, nie spotykane u tak młodej osoby, odzwierciedlało surowe ułożenie ust i ich smutno opadnięte kąciki, jakby całkiem oduczył się śmiać. Wyrażały potworne zgorzknienie zaprawione melancholią. I już nie tylko rozczarowanie, lecz zgoła cynizm. Victor Townsend stracił o jednego pacjenta za dużo. Widziałam, że Harriet robi krok w stronę brata, ale spostrzegłszy, w jaki sposób on i Jenny na siebie patrzą, zatrzymała się w pół drogi. Już wyciągając do niego ręce i otwierając usta, nagle zastygła w bezruchu, jakby spojrzała na gorgone*. Podczas gdy John, nieświadom rozgrywającego się niemego dramatu, dalej rozgrzewał sobie ręce przy ogniu i strzepywał z butów wodę, Victor cały czas trzymał Jenny w objęciu swego spojrzenia. Stojąc kilkanaście centymetrów od niego, widziałam jego ostre rysy w blasku ognia - doskonałe studium* światłocienia. I widziałam też, jak z minuty na minutę się starzeje. Właśnie wtedy, gdy tak dokładnie mu się przyglądałam, usiłując zgłębić nieprzeniknioną zasłonę jego twardego, smutnego * Gorgony - były to trzy siostry: Steno, Euryale i Meduza, córki Foryksa. Ich ślepia zamieniały w kamień każdego, kto w nie spojrzał (przyp. red.}- 148 • zenia, która chroniła jego słabość wewnętrzną przed okru-S^ 'stwem śmierci i klęski, wtedy poczułam, że coś się we mnie poruszyło- Pan Townsend - szepnęła w końcu Jenny. Bojąc się ruszyć, i dalej przy kominku. - Witamy w domu. __ rj)ziękuję - odparł tonem głębszym, niż kiedykolwiek u niego słyszałam. yjctor także bał się poruszyć, by nie spłoszyć tej chwili, odobnej do sennego marzenia. Sycił oczy widokiem Jenny, pożerał ją mrocznym, wygłodniałym wzrokiem kogoś, kto jeszcze nigdy nie zaznał ciepła lub zabłądził w drodze do upragnionego domu. Przedłużająca się cisza dotarła wreszcie do świadomości Joh-na. Odwrócił się i otworzył ramiona. - No i co? Bez fanfar powitalnych? Dlaczego tak poważnie? Wszak to okazja do radości! Wrócił syn marnotrawny! W jego wymuszonej wesołości wyczułam skrywany cień goryczy. Nie wiem, czy inni też to zauważyli. - Ach, Victorze! - zawołała Harriet, podbiegając do niego i rzucając mu się w objęcia. - Jesteś w domu! Wróciłeś! Myślałam, że tylko śnię! Potrząsnął głową i zamrugał oczami, jakby przebudził się ze snu. - Tak, Harriet, wróciłem do domu. - I już zostaniesz? Powiedz, proszę, że zostaniesz! Harriet przytuliła głowę do piersi brata tak, że mógł ponad nią znów patrzeć na Jenny, mówiąc cicho: - Przyjechałem i zostanę. - Zawsze to wiedziałam! - Harriet już płakała. - Ale gdy ojciec mi powiedział, nie wierzyłam mu - odsunęła się od Victora 1 otarła łzy z policzków. - Pokazał mi list od ciebie, w którym pisałeś, że rezygnujesz z Edynburga i wracasz do domu, a ja dalej n|e wierzyłam. To było jak spełnienie się moich modlitw. W głę- 1 duszy zawsze wiedziałam, że nie wyjedziesz do Szkocji i nie °stawisz nas samych. - Harriet obrzuciła spojrzeniem pokój. -J°nnię, gdzie jest obiecana sherry? 149 - A! - strzelił palcami. - W salonie. - A szkło? Ja przyniosę. Będziemy świętować przez cały wie czór. Harriet przemknęła obok mnie ku drzwiom, rozsiewając za sobą zapach lawendowej wody kolońskiej, a razem z nią wy. szedł rozradowany John. Na krótką chwilę Victor i Jenny zostali sami. Dalej tylko patrzyli na siebie, jakby na razie wystarczał im sam wzajemny widok, jakby oczami mogli zaspokoić swe tęsknoty. Wreszcie odezwała się Jenny, lecz w jej głosie zabrzmiała trwoga. - Bardzo mnie zaskoczyło, gdy Harriet oznajmiła mi tę wiadomość o panu, panie Townsend. To było tak nagłe i niespodziewane. Nie wiedziałam, co myśleć. Na ustach Victora zjawił się uśmiech skrępowania. - Ja też nie wiedziałem, co robić. Bo od czasu, gdy panią spotkałem, zacząłem mieć wątpliwości co do mego wyjazdu do Szkocji. Położyła rękę na piersi. - Mnie? Ale co ja miałam...? - Przez te pięć miesięcy od naszego pierwszego spotkania czułem w sobie niepokój, którego nie umiałem opanować. Zrozumiałem, że nie byłbym w Szkocji szczęśliwy. Jenny, jak ja się bałem, że może pani tu już nie być, gdy wrócę! I wszystko byłoby na nic. Widziałam, jak z twarzy Jenny odpływa wszelki kolor, jak ogarnia ją panika. Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, John i Harriet wrócili do pokoju z butelką sherry i kieliszkami na tacy. Napełnili je i rozdali (ledwo się powstrzymałam od wyciągnięcia ręki). John wzniósł toast: - Za naszego wybitnego brata, doktora Victora Townsenda, niech żyje wśród nas długo i szczęśliwie! Cała czwórka wychyliła napój z kieliszków i John zaczął je napełniać ponownie. Obserwując, jak słodki trunek wlewa się do szklanego naczynia, iskrząc się w blasku ognia, Jenny zapytała: - Kiedy zacznie pan praktykę, panie Townsend? 150 Odchodząc od drzwi i zbliżając się do pozostałej trójki, Vic- tor zauważył: Tenny, dlaczego pani wciąż zwraca się do mnie po nazwisku? cięż jesteśmy przyjaciółmi i możemy mówić do siebie po imieniu. _ Słusznie, bracie - poparł go John, ponownie unosząc kieli-k w toaście. - W końcu Jennifer należy teraz do rodziny, jest twoją bratową, więc powinniście sobie mówić po imieniu. Victor po raz pierwszy od wejścia do pokoju spojrzał na brata. _ Słucham? Nie rozumiem. - Chyba dostałeś mój list! Czy to znaczy, że go nie otrzymałeś? - John ciężko położył rękę na ramieniu brata. - Wielkie nieba, człowieku, a ja zachodziłem w głowę, dlaczego mi nie gratulujesz na stacji! Pobraliśmy się z Jennifer dwa miesiące temu! Przedziwne, ale poczułam to samo, co Victor, słysząc te słowa, i tak samo wszystko mi się zakołysało przed oczami. Głosy nagle płynęły jak z oddali, uniesione kieliszki z sherry zapłonęły krwawym ogniem. Nie wiem, jak to się stało, ale razem z nim odebrałam ten cios, aż zawirowało mi w głowie tak jak jemu i piersi przeszył mi niewyobrażalnie potężny ból zawodu. I do mnie wróciła teraz cała rozpacz szpitalnych oddziałów, niemoc, krew, bezsensowne cierpienie, niedożywione dzieci, bezdomne matki umierające na szpitalnych schodach, nie przyjęte przez lekarzy i nie mające dokąd pójść. I ja myślałam o samotnych wieczorach w zagraconym pokoiku, o przesiadywaniu w ciemności do późnej nocy, mając za pocieszenie tylko zapamiętany obraz Jennifer Adams, i rozmyślanie nad tym, jak można tak bardzo ją kochać, prawie wcale nie znając. I mnie przypomniały się staczane walki wewnętrze, jaką podjąć decyzję -C2y dać się skusić Szkocji i korzyściom, jakie obiecuje, czy zobaczyć znów Jennifer Adams, by móc ją kochać... I przez moją duszę przeszła fala mrozu, ciemności i rozpaczy. garnęło mnie gorzkie poczucie klęski i totalnego upadku. Napomnienia przez wszystkich. 151 - Ach, Victorze - usłyszeliśmy piskliwy, zdenerwowany g\Os Harriet. - Nie dostałeś tego listu? Wysłaliśmy go przed dworna miesiącami. To znaczy, że nic nie wiedziałeś? Patrzyliśmy na młodszą siostrę Victora, usiłując sobie przypomnieć, jak postąpić w tej sytuacji, jakie zachowanie będzie odpowiednie. Victor zdołał się zmobilizować i odpowiedzieć: - Nie, nie dostałem listu... nie wiedziałem. Jak zdobył się na odwagę, żeby spojrzeć na Jenny, nie dowiem się nigdy. Kolosalnym wysiłkiem woli opanował głos i dodał spokojnie: - Zatem wybaczcie mi, że spóźniam się z gratulacjami. Przed naszymi oczami rozgrywała się smutna farsa. Oto mężczyzna wyszedł na głupca, okazując swe uczucia kobiecie, która właśnie wyszła za jego brata. A w tle - szarym i ponurym - bramy i mury Szpitala Królewskiego zamknięte przed nim na zawsze... - Nie dostałem żadnego listu - powtórzył pełnym głosem. - College nie słynie z usług pocztowych. Ale przepraszam, nie wychyliłem toastu - Victor podniósł kieliszek do ust i wypił całą jego zawartość. Potem podniósł wzrok na Jennifer. Widać było, że przybyły mu nie tylko kolejne lata, ale i nowy bagaż zgorzknienia i cynizmu. Największa nadzieja obróciła się wniwecz. Cienie wokół oczu jeszcze bardziej pociemniały, twarz nabrała zaszczutego wyglądu. Była to twarz człowieka, któremu powiedziano zbyt wiele. Moje serce wyrywało się do Victora. Stał na środku pokoju, nadal górując nad resztą wzrostem i posturą, choć skulił się w sobie, zgarbił i bezwładnie opuścił ręce. Cały jego smutek i ciężar rozczarowania spadł i na mnie. Razem z własnym pradziadkiem przeżywałam jego namiętności. Nie wyobrażałam sobie, jak można znieść coś takiego, a jednak on wytrzymał to zaskakująco spokojnie. Tylko on i ja wiedzieliśmy, jaki zamęt panuje w jego duszy, tylko my oboje czuliśmy, jak rośnie w niej nienawiść, bo Vic-tor natychmiast się opanował i pokazał rodzinie tylko maskę - taką, jaką pragnęli zobaczyć. Prawdziwy Victor schował się za nią. -Jeszcze raz gratuluję wam obojgu. To takie nagłe, minęło zaledwie pięć miesięcy od mej ostatniej wizyty. A wtedy jeszcze nie byliście zaręczeni, prawda? 152 Nie mogłam się nadziwić, jak lekko Victor to mówił i z jaką rwością- Potem podszedł do butelki z sherry i nalał sobie trzeci, pełny kieliszek. r Nie, braciszku, wtedy jeszcze nie, ale wkrótce potem -John ¦ wyciągnął rękę z kieliszkiem. - Do pełna, jeśli można. Dziękuje Widzisz, nie tylko ty w rodzinie jesteś mistrzem niespodzianek. Nie zachwycał mnie sposób, w jaki John się uśmiechał, ani metaliczny ton w jego głosie. Było dla mnie oczywiste, że John, zawsze zazdrosny o Victora, traktuje to jako swe zwycięstwo nad bratem. - Victorze - powiedziała Jennifer już nieco silniejszym głosem - myśleliśmy, że nigdy nie wrócisz. Nie mieliśmy pojęcia. Spojrzał znów na nią w zamyśleniu, ale jego uczucia pozostawały skrzętnie ukryte. - Sam tego nie wiedziałem. Dopiero dwa tygodnie temu pod wpływem chwili podjąłem decyzję. - Nagła decyzja... to niepodobne do ciebie, braciszku. - Gdybyśmy tylko wiedzieli... - Jennifer próbowała oczami dopowiedzieć tego, czego nie śmiała słowami. - Gdybyście wiedzieli, to co? - Victor wypił trzecią sherry i zbyt energicznie odstawił kieliszek.- Odłożylibyście ślub do mojego przyjazdu, tak? Jak to miło z waszej strony! I jak bezmyślnie z mojej strony, że nie powiadomiłem was wcześniej o swych planach. Ale cóż, nie mogłem. - Victorze, ale my się tak cieszymy, że wróciłeś! - zapewniała Harriet, biorąc go za rękę i ściskając ją. Widziałam, jak rozjaśniają się jej oczy, gdy na niego patrzy. Harriet uwielbiała starszego brata i zupełnie do niej nie docierało, co się dzieje. - Ojciec tak się ucieszył, gdy przyszedł list! Szkoda, że tego nie widziałeś. On się uśmiechnął. Victorze, ojciec się uśmiechnął. I jest teraz z ciebie taki dumny. Nic dziwnego, ukończyłeś King's College z wyróżnieniem... I Dziękuję za te pochwały, siostrzyczko - powiedział, starając S1C nadać głosowi ciepły ton, by ukryć gorycz, - Dobrze wiedzieć, że mnie tu mile witacie. r A mama po przeczytaniu twego listu płakała przez całą noc! 153 Aż dostała histerii! Teraz poszła kupić gęś. Wydajemy dziś spe cjalną kolację na twoją cześć. Podczas gdy Harriet kontynuowała swoją paplaninę, a John zmęczony całym dniem pracy w biurze, zasiadł przed kominkiem z kolejną sherry, która coraz bardziej go relaksowała, Vic-tor i Jenny po raz ostatni wymienili spojrzenia. Wtedy mój pradziadek zrozumiał, jak groteskowy popełnił błąd. 10 Reszta tej nocy pozostanie w mojej pamięci jako koszmar. Victor wrócił do domu, spodziewając się, że Jenny na niego czeka. Przywiózł ze sobą wszystkie marzenia utkane wokół miłości, która już od swych narodzin była skazana na porażkę. Teraz czuł się głupio i przepełniał go gniew, ale mimo to zdołał ukryć przed rodziną zarówno swoje uczucia, jak i fakt, że nosił się z zamiarem zamieszkania znów w domu. Oświadczył, że zarezerwował sobie pokój w gospodzie „Pod Końską Głową". John, Harriet i Jenny uwierzyli zarówno w to, jak i w konieczność dopilnowania, żeby przetransportowano tam jego bagaże ze stacji, w związku z czym musiał zaraz wyjść. Co prawda woleliby, żeby zrobił to dopiero po kolacji, ale Victor nalegał, że lepiej to załatwić, póki jest widno, zwłaszcza że pada teraz mniejszy deszcz, co było raczej kiepskim argumentem. Ja znałam prawdę, wiedziałam, co się dzieje w sercu Victora. Oni nie mieli o tym pojęcia. Czułam, jaki wstyd go pali z powodu popełnionego głupstwa i jaka zacięta duma nie pozwala mu tego po sobie pokazać. Tylko ja wiedziałam, gdy mój pradziadek wyszedł do holu i energicznie zarzucił na ramiona pelerynę, że wyrusza w szalejącą burzę, by dopiero szukać jakiegoś noclegu, bo wcale nie ma dokąd pójść i wcale nie czeka go w pobliżu ciepły pokój z pło- 154 na- m kominkiem. I tylko ja wiedziałam, dlaczego musiał na chmiast wyjść i zanurzyć się w strugach deszczu, pogrążyć się szalejącym żywiole, wyrzucić z duszy szalejącą tam furię, po-ierzyć ją burzy. Był zbyt wściekły, zbyt wzburzony swym flakiem, by dłużej siedzieć w czterech ścianach i udawać. Farsa się skończyła. Wszyscy patrzyliśmy, jak wychodzi. John zaproponował, że zamówi mu dwukółkę, ale Victor podziękował. Harriet przypomniała, żeby się nie spóźnił na kolację, a Jenny stała w milczeniu przy kominku, zupełnie oszołomiona. Victor włożył na głowę cylinder i ruszył w kierunku drzwi. Otwierając je, odwrócił się i rzucił jeszcze jedno mroczne spojrzenie, od którego aż zadrżałam. Bo w tym ostatnim, przelotnym spojrzeniu zawarte było straszne przeczucie tego, co wkrótce nadejdzie. Przez cztery lata Victor Townsend uczył się pesymizmu i nieufności. Ciężar tych doświadczeń ukształtował człowieka, który po deszczu nie spodziewa się tęczy. A dziś zadano mu ostateczny cios. Dla dziewczyny, którą ledwo znał, pchany namiętnością nie do ujarzmienia, Victor bezmyślnie i na ślepo rzucił swój los na jedną szalę. Sam sobie zgotował okrutną porażkę, budując swoją wymarzoną jasną przyszłość na nie zbadanych podstawach. Wiadomość o małżeństwie Jenny zadała mu śmiertelną ranę, uderzając w ostatnie pokłady miłości i czułości, jakie w sobie miał. Teraz i one zostały zdruzgotane, pozostawiając blizny w sercu i nic na pocieszenie. Tylko gorycz żalu. Kiedy Victor pomaszerował dumnie w objęcia nawałnicy, a ja zostałam znów sama i otrząsnęłam się z pierwszego szoku, zapłakałam nad tragedią życia mego pradziadka. W samotności ciemnego i zimnego domu krążyłam pośród mebli, które on niegdyś znał, i opadały mnie tysiące myśli. Mój umysł miotał się jak spętane zwierzę, nie mogąc znaleźć żadnego rozwiązania. Byłam już wyzuta z sił. Tłoczące się w głowie myśli nie dały mi zasnąć przez całą noc, 0 wczesnych godzin rannych. Przede wszystkim frapowała mnie zagadka mojej fascynacji Victorem i to, że tak bardzo Wszystko razem z nim odczuwam. 155 Już na początku, gdy zaczęły się „wizyty", nie mogłam oderwać od niego oczu. Pochłaniałam go wzrokiem, tak jak on Jenny, dostrzegałam każdy szczegół jego twarzy - cyniczny grymas ust, duży kształtny nos, ciemne, podkrążone oczy I czułam, że coś się ze mną dzieje. Patrząc na smutne, nazbyt mądre oblicze Victora Townsenda, czułam dosłownie fizyczne poruszenie w głębokich, mitycznych rejonach mego ciała, tam gdzie, jak sądzę, rodzą się prawdziwe namiętności. Właśnie tam, a nie w sercu obudził coś we mnie ten nieosiągalny mężczyzna z krainy duchów. Po raz pierwszy poruszyła się do życia jakaś najciemniejsza, najbardziej tajemna część mnie samej, która dotąd tkwiła w uśpieniu. Nie wiedziałam nawet o jej istnieniu, a teraz zaczynała się budzić. Zaraz potem ta pierwotna iskra zapalna roznieciła ogień w moim czułym, sentymentalnym sercu. Patrzyłam na Victora stojącego tak blisko mnie, że wystarczyło podnieść rękę, by go dotknąć, i zrozumiałam, że jestem w nim zakochana. -* Czy to możliwe? Oto największa zagadka, jaką usiłowałam rozszyfrować, błądząc myślami po kolejnych labiryntach mej świadomości i nie znajdując żadnego rozwiązania. Byłam tylko coraz bardziej zdezorientowana. Jak mogłam się zakochać w mężczyźnie nie żyjącym od prawie stu lat? Chyba dzięki temu, że w tym drugim wymiarze czasowym wszechświata Victor jawił mi się jako żywy człowiek, tak realny jak wujek Ed czy William. Dlaczego tak mnie wzruszał i tak nieodparcie pociągał? Czy ja urodziłam się po to, by być z nim w niewytłumaczalny sposób związana, czuć to, co on, dzielić z nim radości i smutki? Te pytania musiały pozostać bez odpowiedzi, bo dotyczyły spraw poza wszelką ziemską logiką i możliwością zrozumienia. Tak jak nie dało się rozwikłać tajemnicy mego podglądania przeszłości, gdyż nie mieściła się ona w kategoriach rozumu, podobnie nie do wyjaśnienia były odczuwane przeze mnie najgłębsze emocje Victora. I tak jak zaakceptowałam wycieczki w przeszłość, rozumiejąc, że nie mogę ich ani pojąć, ani zniweczyć, tak musiałam zaakceptować w sobie tę nowo zrodzoną miłość. 156 T dnak było to dla mnie bardzo trudne. Czułam się z tak głę- kim uczuciem bardzo nieswojo, nie byłam przyzwyczajona do ¦ Ikich miłości. To, że Victor poruszył we mnie najczulsze stru- wprawiało mnie w zakłopotanie i napawało lękiem. Szukałam eeoś podobnego w bagażu swych dotychczasowych duchowych doświadczeń, ale tak silnych emocji nie doznałam nigdy dotąd sWOim życiu. Zastanawiało mnie teraz, dlaczego tak się stało. Ta prawda, którą, jak przypuszczam, zawsze znałam, ale nie dopuszczałam do swej świadomości, ukrywała się głęboko pod płaszczykiem aktywnego życia i płytkiej egzystencji. Teraz chętnie bym od niej uciekła. Niezwykłość i głębia tego, co czułam do Victora, sprawiała, że wolałam za bardzo nie grzebać w pokładach swej duszy. Wiedziałam, co tam znajdę. Nic. Absolutnie nic. A prawda była taka - dotarło to do mnie w tej zimnej porannej godzinie, kiedy prawdy wychodzą na światło dzienne - że jeszcze nigdy w życiu nikogo nie kochałam. Nawet Douga. Leżałam w wychłodzonym, ciemnym saloniku, sama ze swoimi myślami i wspomnieniem tego, co wydarzyło się tutaj przed niespełna wiekiem, po raz pierwszy w życiu oceniając siebie i robiąc rachunek sumienia. Było to dla mnie dziwne, nowe doświadczenie. Nigdy dotąd nie czułam potrzeby patrzenia w głąb siebie. Na moje dotychczasowe życie składały się wygodne przyjaźnie, powierzchowne przyjemności i przelotne emocje. W ciągu swych dwudziestu siedmiu lat życia miałam wielu chłopców, a tylko jednego z nich byłam w stanie sobie przypomnieć w tej minucie, gdy na wschodniej stronie nieba nad Warrington właśnie zaczynał się bielić świt: Douga, którego bezdusznie skrzywdziłam. Pozostali zlewali się w mej pamięci. Choć do każdego czułam jakieś przemijające przywiązanie, nie zapamiętałam nawet ich twarzy. Tak naprawdę zawsze uciekałam od głębszych uczuć, unikałam odpowiedzialności, nieodłącznej od prawdziwego zaangażowania. A teraz spotkało mnie coś nieuniknionego, pozostającego zupełnie poza moją kontrolą. I w tym tkwiło sedno. W kontroli. Do tej pory ja zawsze dyktowałam. Ja narzucałam reguły gry. To była moja broń, tak bu- 157 dowałam bezpieczne mury chroniące mnie przed bólem miłości Oczywiście, te mechanizmy obronne chroniły mnie również przed wielkimi przeżyciami. Oszczędzając cierpień, jednocześnie odbierałam sobie uniesienia. Ale sądziłam zawsze, że to niewygórowana cena. A tym razem nie miałam nad tym żadnej kontroli. Byłam zwykłą marionetką w rękach losu, ofiarą emocji ścierających się z coraz słabiej oponującym rozsądkiem. Jakże spokojne i bezkonfliktowe wiodłam dotąd życie! Zgrabnie sterowałam wszystkimi jego sferami, wykorzystując wszelkie dostępne sposoby, by zawsze zbierać samą śmietankę. Jakie to było puste! Płakałam i płakałam, myśląc o Victorze, o jego bólu na wieść o małżeństwie Jenny, o próżni, jaką stworzył w swym życiu, tak pochopnie przekreślając swą przyszłość, i być może szczęście, dla bezpodstawnej mrzonki. I płakałam też nad sobą, nad pustymi dniami i nocami wypełnionymi nędznymi parodiami miłości. Jakie to było wygodne! Spokojne. I całkowicie puste. Uśmiechałam się przez łzy na myśl, że to przecież - o ironio! - duchy zmarłych ludzi tchnęły życie w moją uśpioną duszę i obudziły drzemiące we mnie namiętności. A kimże jest człowiek pozbawiony uczuć? Jeśliby odjąć miłość, nienawiść, zazdrość i wszystkie uczucia, które nadają sens ludzkiej egzystencji, zostaje tylko pusta skorupa. I tym właśnie byłam, zanim przestąpiłam próg domu babci - pustą skorupą pozbawioną życia. Żyłam tylko z sobą i dla siebie, w świecie tak małym, że niewiele miejsca zostawało dla kogokolwiek oprócz mnie. Nawet moi przyjaciele, na których mi zależało i których bardzo ceniłam, niewiele ode mnie dostawali. Poranek dojrzewał i coraz bardziej rozjaśniało się zachmurzone niebo, a ja zaczęłam myśleć o swoim bracie, Richardzie, w dzieciństwie moim największym przyjacielu i kompanie - teraz zupełnie obcym człowieku. Pozwoliłam na to, by upływ czasu i dzieląca nas odległość oderwały nas od siebie do tego stopnia, że był już prawie nieobecny w moich myślach. Kartka na Boże Narodzenie, list - może raz w roku, jeśli miałam ochotę. 158 Tak przedstawiała się moja więź z bratem. Jak bardzo się różnijmy °d Harriet i Victora! Ona ślepo uwielbiała swego starsze- brata, a on był dla swej małej siostrzyczki ciepły i Opiekunie czy. Richard, starszy ode mnie o sześć lat, też kiedyś był takim bratem a ja za nim przepadałam. Lecz potem odezwał się w nim zew przygody i popłynął do Australii, a ja znalazłam sobie wy-eodną pracę w firmie maklerskiej, w której mogłam swobodnie panować nad tym, w co i na ile się angażuję. Leżąc na kanapie babci i jeszcze raz wracając myślami do uczuć Harriet wobec Victora: jak płakała, gdy wyjechał do Londynu, i jak żywiołowo witała go, gdy wrócił, zaczęłam sobie przypominać własną przeszłość. Ukryte dotąd wspomnienia przypłynęły wielką falą, jakby pękła powstrzymująca je tama. Oto Richard i ja jako dzieci: on zawsze mnie broni i uczy życia, a także godzinami zabawia opowieściami o tajemniczych przygodach. Leżałam i pozwalałam płynąć dawno porzuconym wspomnieniom z lat dziecinnych - drobnym i nieważnym, ale teraz napełniającym mnie rzewną nostalgią. Jakże żałowałam, że nie wracałam do nich wcześniej! Otwieranie prezentów w Boże Narodzenie. Waleczny Richard broni mnie przed pająkiem. W każdy niedzielny poranek maszerujemy we dwoje do kościoła. Brat pomaga mi w lekcjach. Dzieli się ze mną ostatnim cukierkiem. Zawsze stałam za nim, moim niepokonanym żołnierzykiem; zawsze patrzyłam na niego z taką dumą, jaką Harriet obdarzała Victora. Gdzie się to wszystko podziało? Czyżbym była bliska utraty tych zwykłych, małych wspomnień, tak dziś dla mnie cennych? Ogarnęło mnie pragnienie porozmawiania z nim znów tak, jak robiliśmy to, gdy ja zaczynałam szkołę średnią, a on właśnie szedł do wojsk powietrznych. Tego dnia siedzieliśmy na moim łóżku przy zamkniętych drzwiach i Richard mówił do mnie niskim, dorosłym głosem. Tłumaczył, że musi wyjechać, a ja teraz będę mu-S1ała radzić sobie sama. W sposób, który mnie w nim zachwycał, zważywszy na delikatność tematu i nadchodzącą wielką swobodę 159 w tych dziedzinach, Richard roztoczył przede mną obraz tego, co może mnie w życiu czekać, i ostrzegł przed czyhającymi pułapka, mi. Nie wszystlco, o czym mówił, było dla mnie wówczas zrozumiałe, niektóre sprawy wprawiały mnie w zakłopotanie. Ale z czasem, gdy dojrzałam i weszłam w dorosłe życie, a Richard popłynął do Australii, stwierdziłam, że wszystko, co wtedy mówił, było prawdą, i jego rady stały się bardzo pomocne. Myślę, że mimo wszystko Richard był cały czas przy mnie, stał u mojego boku nawet wtedy, gdy byłam święcie przekonana co do swego osamotnienia. Zawsze towarzyszyły mi słowa, którymi uzbroił mnie do radzenia sobie ze światem. Babcia już wstała i słyszałam jej krzątaninę na górze, a ja właśnie sobie uświadomiłam, że w jakiś dziecinny sposób winiłam Richarda za swoją samotność w okresie dojrzewania. Bardzo na niego liczyłam, dlatego gdy wyjechał, odrzuciłam go. I czułam się potem ogromnie samotna, zdana wyłącznie na siebie. Teraz rozumiałam, że nie miałam racji i byłam dla brata niesprawiedliwa. Przecież nie mógł cały czas żyć razem ze mną, moim życiem, a dzięki temu, co mi powiedział przed odjazdem i co zawsze dobrze pamiętałam, mogłam wejść w życie z otwartymi oczami i lepszym zrozumieniem spraw. Tak więc naprawdę Richard cały czas był ze mną. Nalegałam, żeby pojechać do szpitala z ciocią Elsie i wujem Edem, i czułam, że dom mi pozwoli. Rosła we mnie coraz większa potrzeba nawiązania kontaktu z dziadkiem i przekazania mu tego, czego dowiedziałam się o jego ojcu. Dziadek nie powinien umrzeć, nie dowiedziawszy się, że mylił się co do ojca i przez całe życie cierpiał przez zwykłe oszczerstwa, bo Victor Townsend był pięknym i szlachetnym człowiekiem, zasługującym na naszą miłość. Takie myśli chodziły mi po głowie po południu siódmego dnia spędzonego u babci. Cały czas byłam jeszcze pod wrażeniem ostatniej nocnej wizyty. Dopiero potem dane mi było wi- 160 A ' ć rzeczy, które świadczyłyby o czymś przeciwnym, raczej po-. rcjzaiąc te straszne historie, z którymi dziadek musiał żyć. 7 baczyłam sceny, które zachwiały moją wiarą i wzbudziły po-rne wątpliwości. Wktótce miałam się dowiedzieć, że Victor T wnsend, jakiego znałam do tej pory, to zupełnie kto inny niż eżczyzna, którego jeszcze spotkam. Wszystko miało się nagle zmienić- W domu przy George Street prawdziwy koszmar miał dopiero nastąpić. Dziadek spał przez całą naszą wizytę, ani razu się nawet nie poruszył. Podczas gdy Elsie i Ed toczyli jak zwykle jednostronną konwersację, udając, że dziadek słyszy i może w każdej chwili odpowiedzieć, ja także rozważałam pomysł porozmawiania z nim. Trudność polegała na obecności cioci i wujka, którzy nie powinni w tej rozmowie uczestniczyć. A tu w żaden sposób nie dało się być z nim choć przez minutę sam na sam. Leżący bezwładnie na poduszce, wychudzony, o pergaminowej skórze, wyglądał jak martwy. Syn Victora, który przez osiemdziesiąt trzy lata swego życia nienawidził i wstydził się własnego ojca. Musiałam to zmienić. Niestety, nie nadarzyła się okazja i wreszcie nadeszła pora, by wracać do domu. Wujek złożył drewniane krzesła i odstawił je na miejsce w kącie sali. Ciocia była już za drzwiami i rozmawiała z pielęgniarką. Stałam przy dziadku i czułam, że muszę natychmiast z nim porozmawiać. Wreszcie Elsie skinęła na nas, podeszliśmy do niej i ubierając się, zamieniliśmy jeszcze kilka słów z siostrą. Kiedy wychodziliśmy już na zewnątrz, gdzie roz-PCtywała się coraz większa szaruga, zatrzymałam się nagle, wołając, że zostawiłam rękawiczki przy łóżku dziadka. - Pobiegnę szybko z powrotem i wezmę! - rzuciłam, zawracając do drzwi. ¦ Ed ci przyniesie, złotko, idź do samochodu. - To chwilka, ciociu. Włączcie dla mnie ogrzewanie. - Odwróciłam się i pobiegłam szybko, zanim zdążyła zaprotestować. 161 Nie zdejmując nawet czapki, pośpieszyłam na oddział, gdzie le_ żał dziadek, i wyjrzałam przez okno. Elsie właśnie wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi. Podeszłam do dziadka. Na oddziale było zupełnie cicho Większość odwiedzających już wyszła, a pielęgniarki i salowe odpoczywały przed rozpoczęciem przygotowań do obiadu. Usiadłam szybko na brzegu łóżka i rozpaczliwie szukałam w głowie odpowiednich słów. Pochyliłam się niepewnie i najbardziej jak to możliwe zbliżyłam usta do ucha dziadka. Powiedziałam: - Dziadku, to ja, Andrea. Słyszysz mnie? To ja, Andrea. Przyjechałam do ciebie aż z Los Angeles. Dziadku, słyszysz mnie? -Popatrzyłam na jego pierś. Unosiła się w nie zmienionym tempie. Nie zauważyłam też żadnej zmiany w jego twarzy ani najmniejszego ruchu powiek. Mówiłam więc dalej: - Dziadku, nie miałeś racji co do swojego ojca. Źle go osądzałeś przez całe życie. Nasłuchałeś się kłamstw. On był dobrym człowiekiem. Vic-tor Townsend był piękny i dobry. Dziadku... Zabrakło mi głosu i nie mogłam dalej mówić. Nerwowym spojrzeniem obrzuciłam salę i wyjrzałam przez okno. Ciocia Elsie wychodziła z samochodu. W panice wydobyłam głos: - Dziadku, mam nadzieję, że mnie słyszysz, bo mówię ci prawdę. Znam prawdę o twoim ojcu. Nie był to człowiek, którego trzeba się wstydzić. Och, dziadku, proszę cię, proszę, usłysz mnie! Victor Townsend był bardzo dobrym człowiekiem, oddanym ratowaniu ludzkiego życia, a straszne rzeczy, jakie przeżył, złamały mu życie. Dziadku... Słysząc za drzwiami głos cioci, szybko wstałam z łóżka i rzuciłam się na czworaka, udając, że szukam na podłodze rękawiczek. - Andreo - ciocia podeszła do łóżka. - O, są! - zawołałam, pokazując jej wyciągnięte z torebki rękawiczki. - Musiały mi spaść z kolan pod łóżko i pewnie je kopnęłam, składając krzesło. Przepraszam za kłopot. - Może ci przyszyć do rękawiczek długą tasiemkę i będziesz ją sobie wkładała pod palto, to ich więcej nie zgubisz. Roześmiałam się i ujęłam ją za ramię. 162 Mogłabym być trochę mniej roztargniona... - powiedziałam i wyszłyśmy z sali. próbowałam jeszcze rzucić spojrzenie na dziadka, ale drzwi się już za mną. _ jjk tam dziś twoje kiszki? - zapytała babcia, gdy o szóstej jadłyśmy wieczorny posiłek. Były to babeczki z jabłkami i masłem, kanapki z szynką i zimne mleko. Potem herbata. Jedząc, patrzyłyśmy, jak na dworze znowu zaczyna padać deszcz. Nie mogłam się już doczekać następnego spotkania z Townsenda-mi. Stało się to już moją obsesją i utrudniało mi jakiekolwiek skupienie. Coraz ważniejsze było dla mnie ponowne spotkanie z nimi, świat realny stawał się natomiast coraz mniej istotny. Tęskniłam za rokiem 1890, za Johnem, Harriet, Victorem i Jennifer. Nawet jeśli nie mogłam się z nimi naprawdę połączyć i musiałam na zawsze pozostać poza marginesem ich świata, chciałam być z nimi, a nie w realnym świecie. Żyjąca rodzina tylko mi przeszkadzała, bo dopóki byli w pobliżu, zmarli nie przychodzili. Więc zobaczę Townsendów dopiero, gdy babcia pójdzie do łóżka lub zaśnie w fotelu. Żeby tak mieć jakiś sposób na uwolnienie się wieczorami od jej nużącego towarzystwa! Wtedy jeszcze mnie ten stan rutczy nie niepokoił, ale później zaczęłam mieć obawy. Doszło do tego, że myślałam już wyłącznie o swej szaleńczej miłości do Victora i nie mogłam się uspokoić, dopóki znów go nie zobaczyłam. Nie analizowałam już przyczyn tego, co się działo, nie badałam motywów tej parady wydarzeń. Byłam zbyt przejęta historią Townsendów, żeby zastanawiać się, do czego to wszystko zmierza. Jednak wkrótce miał nadejść czas wątpliwości, kiedy przeraziła mnie ta dziwna obsesja i zaczęłam podejrzewać, iż stałam się kozłem ofiarnym, że schwytano mnie w pułapkę na skutek potwornego, groteskowe-8° żartu spłatanego przez Czas. ~Jak tam twoje kiszki? - powtórzyła babcia. 163 - Hm? - przełknęłam ostatni łyk mleka i odwróciłam wzrok od okna. - Ach, w porządku. - Chcesz jeszcze lekarstwa? - Nie! O... nie, dziękuję. Już mi pomogło. Lekarstwo... lekarstwo... biały płyn. Kiedy je wzięłam? Czyżby wczoraj wieczorem? Tylko jedna doba minęła od mojej przemiany z pustej skorupy w żywą istotę ludzką? Żywą, oddychającą kobietę. Kobietę, która napotkała niepowstrzymane źródło miłości, uczuć i namiętności. Tak, kochałam Victora Townsen-da. I pragnęłam go. Ta ostatnia myśl, całkiem nagła i nowa, trochę mnie samą wystraszyła. Ale to była prawda. Nie tylko kochałam tego mężczyznę, ale [pragnęłam go. Kiedy o nim myślałam, nogi mi miękły; na wspomnienie jego głosu i rozmarzonego spojrzenia topniałam w okolicach podbrzusza. Działał na mnie nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Victor Townsend był niezwykle przystojny, z jego twarzy biła siła charakteru z domieszką melancholii, która na samo wspomnienie ujmowała mnie za serce. Jakie to niesprawiedliwe, że nigdy nie poznam jego dotyku! Co za paradoks - podniecać się do zmarłego mężczyzny! Choć Victor ukazywał mi się jako całkowicie realny człowiek z krwi i kości, nie mogłam przecież poznać go w taki sposób, jak pragnęłam. Najwyżej w snach i marzeniach. Wyobrażałam sobie, jaki byłby jego pocałunek... I to mnie przeraziło. Serce zaczęło bić mocniej. Uniesiona filiżanka parującej herbaty zatrzymała się w połowie drogi do ust. Spojrzałam na babcię, jakby to ona wpadła na ten pomysł, nie ja. Pożądałam własnego pradziadka! To-niepojęte! Co ja mam o tym myśleć? Czy to kazirodztwo? Ale przecież on nie żyje od ponad osiemdziesięciu lat. I naprawdę już nie istnieje. Ten, którego widziałam, patrząc na Victora Townsenda, nie był naprawdę nim. To po prostu jakiś niesamowity kaprys machiny Czasu. W sumie nie różniło się to wiele od miłości do wizerunku na fotografii lub obrazu stworzonego w wyobraźni. O Yictorze myślałam całymi dniami. Miałam fantazje na je- 164 temat. Wyobrażałam go sobie na różne sposoby, w różnych aciach, ale najczęściej w roli kochanka. Jak by mi z nim by-l ? Skoro samo jego spojrzenie całkiem mnie zniewoliło, jakie cuda zdziałałby jego dotyk? Uniosłam filiżankę i napiłam się trochę słodkiej herbaty. Czy ¦ icja musi sypać do niej tyle cukru i rujnować smak pysznego napoju? Jsfie dało się już nic odwrócić. Byłam zakochana we własnym dziadku. gyj-a to miłość nadaremna, bez żadnej nadziei na spełnienie. Nie spodziewałam się, by kiedykolwiek on w ogóle mnie zobaczył, a cóż dopiero mówić o pocałunkach czy pieszczotach! I ten Victor Townsend, którego zjawę oglądałam, i ten, który w moich marzeniach trzymał mnie w ramionach, nie istnieli. - A jak tam twoje nogi? Posmarować ci kremem? Spojrzałam na babcię. Ona nie miała pojęcia o moich wewnętrznych rozterkach, nie rozumiała, dlaczego jej wnuczka jest przez cały dzień taka cicha. Chętnie wyrzuciłabym z siebie to wszystko, co powiedziałam dziadkowi - że Victor Townsend powinien być kochany, a nie potępiany, że go widziałam, że on dalej gdzieś istnieje, i to pod tym dachem. Ale nie mogłam, babcia by nie zrozumiała. A gdybym przez opowiedzenie jej całej historii straciła go na zawsze? O tym nawet nie chciałam myśleć. O końcu tej historii. Chciałam, żeby moje spotkania z Victorem odbywały się już zawsze, bez końca, tak jak on i Jennifer żyją wiecznie i wciąż na nowo przeżywają te wieczory z 1890 roku. Nie chciałam już nigdy wyjeżdżać z domu babci ani wracać do Los Angeles, bo straciłabym najcenniejszy skarb, jaki tu znalazłam. Po raz pierwszy czułam, że żyję. - Jeszcze bolą, babciu. - Chodź tutaj, dziecinko. Przeszłyśmy na fotele przy piecyku, a ja oddałabym majątek, 2eoy zmniejszyć panujący w saloniku upał. Z jakiegoś powodu tooje ciało zrobiło się nadwrażliwe na ciepło i wolało przebywać w cModniejszych miejscach. Zupełnie odwrotnie niż na począt- 165 ku. Nie interesowało mnie, dlaczego. Tego ranka, gdy babcia weszła do saloniku i zastała mnie leżącą w ubraniu na kanapie wykrzyknęła: - Gaz jest znowu wyłączony! Tu jest jak w lodowni! Andreo tobie nie jest zimno? Prawda była taka, że nie było. Nawet w samej koszulce i dżinsach, przy temperaturze sięgającej zaledwie kilku stopni, nie czułam zimna. A później, gdy babcia włączyła gaz, dusiłam się z gorąca. Teraz, siedząc przy piecyku nastawionym na mały płomień, z nogami przygotowanymi do smarowania, też nie mogłam znieść ciepła i marzyłam, żeby dało się jakoś ochłodzić ten pokój. Gdy babcia delikatnie i ostrożnie smarowała mi nogi kremem, spojrzałam ponad stołem za okno i zobaczyłam pociemniałe niebo. O szyby stukały krople ulewnego deszczu. Pierwszy raz widziałam taką- burzę, z pomrukami grzmotów w oddali i błyskami piorunów. Deszcz lał się już strumieniami, szumiąc jak wodospad, a coraz bardziej przybliżające się grzmoty brzmiały jak wybuchy artyleryjskie. Podobał mi się taki deszcz i trudno mi było oderwać od niego oczy. Kiedy po chwili babcia oznajmiła, że pójdzie już na górę i poczyta w łóżku, bo od tej wilgoci strasznie bolą ją stawy, z trudem ukryłam radość. Za chwilę znów zobaczę Yictora. 11 Siedziałam na sofie wsłuchana w szmer ulewy, gdy zatrzymał się zegar nad kominkiem. Była punkt dwunasta. Lekko zadrżałam, gdy w pokoju wszystko zaczęło się zmieniać. Fi- 166 ie towarzyszyło temu jedynie odczucie chłodu; same sceny sze pojawiały się i znikały jak na filmie. Na moich oczach oba f tek przybrały swój wygląd z przeszłości. Kupione w sklepie \Wbolwortha kwieciste pokrowce babci rozmazały się i odsłoniły okryte jasnozielonym aksamitem fotele, stojące dokładnie w tym arnym miejscu. Prawie nowe, o idealnym kształcie, z pokryciem bez jednej skazy, oba dziś już zniszczone, wycierane latami przez rylu Tbwnsendów, ukazały mi się w swej postaci z lat tysiąc osiemset dziewięćdziesiątych. Na jednym z nich ktoś siedział. Była to znowu Harriet, w zaciszu saloniku pisząca swe kolejne tajemnicze listy. Obserwowałam, jak szybko jej ręka przesuwa się po papierze trzymanym na kolanach, a wzrok co chwila biegnie ku zegarowi. W pewnej chwili przestała pisać i obejrzała się na drzwi, jakby tam coś usłyszała, po czym wróciła do swego zajęcia. Kto mógł być tajemniczym odbiorcą listów Harriet? Dlaczego pisała w takim pośpiechu, jakby się bała, że ktoś ją przyłapie? Gdybym miała pewność, że odczytam treść listu, nie powodując zniknięcia całej scenki, podeszłabym do Harriet bliżej. Ale bałam się zrobić jakikolwiek ruch. Siedziałam sztywno, starając się oddychać bezgłośnie. Było ciepło, cicho i spokojnie; słychać było tylko skrobot pióra o papier. W kominku tlił się żar, a za zasłoniętym oknem paciał ulewny deszcz. Ciekawiło mnie, gdzie jest reszta rodziny. Wiktoriański zegar nad kominkiem także wskazywał północ. Pewnie wszyscy już spali. Państwo Townsendowie mogli mieć sypialnię z tyłu domu, tam gdzie teraz śpi babcia. John ze swą młodą żoną zapewne spali w pokoju od frontu i pół szafy wypełnione było ubraniami Jennifer. Harriet musiała więc tymczasowo, do wyprowadzenia się młodożeńców, spać albo tutaj, albo w dużym salonie. Pewnie już niedługo - myślałam - John i Jen-ny kupią sobie własny dom. Kiedy dotarło do mnie, że to raczej mało prawdopodobne -John i Jenny wciąż tu mieszkają i wcale się tak szybko nie wyprowadzą - przyszło mi do głowy, że chyba odbieram myśli Har-riet- A może o tym właśnie pisała w liście - skarżyła się (tak czu- 167 łam), za pomocą atramentu przelewała swe niezadowolenie na papier. Choć nie odczytywałam jej myśli dosłownie, odbierałam ich ogólny sens, podobnie jak przedtem myśli Victora i jego ojca, a później - Jennifer. Obserwowałam Harriet uważnie. Jeszcze przez chwilę widziałam jej wieczne pióro przesuwające się błyskawicznie po papierze, a na zegarze minęła już północ. Potem jej postać zaczęła stopniowo znikać, a zielone fotele zamieniły się z powrotem w znajome mi koszmarki babci. Rozczarowała mnie krótkotrwałość tej sceny, ale jeszcze bardziej brak Victora. No, ale skoro tu nie mieszkał, pewnie i rzadko bywał. Gdzie się zatem podziewa? - myślałam. Czy znalazł sobie jakieś mieszkanie albo pokój w prywatnym domu, czy też w gospodzie „Pod Końską Głową"? Krótkie pojawienie się Harriet nie dało mi żadnej wskazówki, ile czasu upłynęło od powrotu Victora do domu, ale musiał już być rok 1891. Nie wiedziałam, co wydarzyło się od tamtego czasu i czy Victor w ogóle jest w Warrington. Jedno mnie intrygowało. Po co ukazała mi się Harriet właśnie teraz i na tak krótko? Nie dane mi było dłużej się nad tym zastanawiać, bo nagle powietrze przeszył zduszony krzyk. Zerwałam się na równe nogi. Było to tak nagłe i niespodziewane, że nie wiedziałam, skąd dobiegło. Dźwięk zdawał się wypełniać naraz cały dom. Potem coś stuknęło, jakby przewrócił się jakiś mebel. Pobiegłam wzrokiem do sufitu - to się działo na górze. Dochodził stamtąd odgłos tupania, jakby dwie osoby zmagały się ze sobą. Parę razy coś upadło i znów krzyk. Krzyk kobiety. Nie czekając ani chwili dłużej, wybiegłam z saloniku na korytarz. Stojąc w ciemności, wytężałam słuch. Z góry dochodziły odgłosy szamotaniny dwóch osób. Słyszałam uderzenie i stukot przewracanego mebla, a potem znów przeraźliwy krzyk kobiety. Nie traciłam czasu. W ciemności tak nieprzeniknionej, że nie widziałam własnej ręki, zaczęłam się po omacku wdrapywać po stromych schodach, potykając się co chwila i ostatnie stopnie 168 konując na czworakach. Na samej górze z wysiłkiem podniosłam się na no§'l °Pariszy si? ° ścianę, ciężko oddychałam. Cisza i ciemność były złowieszcze. Poszukałam na ścianie kontaktu, znalazłam i pstryknęłam, ale światło się nie zapaliło. Gorączkowo naciskałam włącznik w dół i w górę> usiłując na ciemnym suficie dojrzeć żarówkę. Nic z tego Dalej otaczała mnie głęboka czerń nocy. Ze strachu przywarłam do ściany. Byłam tak zatrwożona, że bałam się postąpić choć o krok. Znów doleciały stłumione odgłosy walki, teraz już bliższe i głośniejsze. Na końcu korytarza, za drzwiami sypialni, jakiś mężczyzna szarpał się z kobietą. Usłyszałam kolejne łoskoty, wściekłe charczenie, odgłosy razów i krzyk. Coś mówili, ale nie mogłam zrozumieć. Przerażały mnie te ciemności, czułam się jak w pełnej upiorów jaskini. Byłam niemal sparaliżowana, lecz mimo to coś mnie zmuszało do pójścia w tamtą stronę. Musiałam zobaczyć, co się dzieje za tymi drzwiami. Rozkazywała mi jakaś nadrzędna wola, a moje ciało jak przez sen spełniało jej rozkazy. Szłam korytarzem, a odgłosy stawały się coraz bliższe. Stanęłam tuż przed drzwiami. Wyciągnęłam rękę na oślep i dotknęłam lodowatego drewna. Teraz głosy po drugiej stronie brzmiały wyraźnie. - Och, proszę, nie... -jęczała Harriet. - Przepraszam cię... nie rób mi tego... Zacisnęłam oczy i, nie mogąc tego słuchać, zasłoniłam rękami uszy. Ale głos mężczyzny wdarł się do nich i tak. - Nie wyjdziesz za żadnego papistę! - warczał. - Nie zrobisz nic wbrew mojej woli! Zdezorientowana, trzymając ręką drzwi, usiłowałam zrozumieć, o co chodzi. Głos Harriet rozpoznałam bez wątpienia, ale głosu mężczyzny nie. Brzmiał jak głos któregoś z Townsen-dów, a akcent był mieszaniną lancasterskiego z londyńskim. Mógł to być ojciec Harriet, który wychowywał się w Londynie 1 jako dorosły przyjechał do Warrington. Nie znając niuansów angielskich dialektów, nie mogłam jednak mieć pewności. 169 Mógł to być John, mówiący wyjątkowo powoli i wyraźnie. Lub... Mógł to być Victor. - Ale ja go kocham - wyła Harriet. Kolejne uderzenie poprzedziło krzyk. Stałam w takim napięciu, że nie byłam w stanie się poruszyć. Czy dane mi było tylko słyszeć tę awanturę, bez możliwości interwencji? - Więcej masz się nie spotykać z Seanem O'Hanrahanem, i koniec. Ostrzegałem cię przed tymi ludźmi, prawda? Jeśli jeszcze raz przyłapię cię na takim liście, dziewczyno, lepiej błagaj Boga o śmierć. Zaraz potem usłyszałam łoskot ciągnięcia czegoś po podłodze, ciężkie kroki i sapanie. Harriet żałośnie zawodziła. Nie było już więcej słychać łomotów, uderzeń ani krzyków. Tylko to przeciąganie. Potem chwila ciszy, trzask zamykanych drzwi i przekręcanie klucza. Nagle drzwi do sypialni otworzyły się pod moją ręką i poczułam na twarzy chłodny powiew. W pokoju była taka'sama poświata jak wówczas, gdy po raz pierwszy ujrzałam Harriet szlochającą na łóżku. Teraz jednak poświata skupiała się nie na łóżku, lecz na szafie, która wyglądała jak skąpana w promieniach reflektora. Patrzyłam na to oczami okrągłymi ze strachu, na skórze dostałam gęsiej skórki. Nie chciałam tam wchodzić. Chciałam się odwrócić i uciekać z powrotem w ciemność korytarza. W pokoju czaiły się złe duchy i cienie. Było w tym coś nieziemskiego, nadprzyrodzonego. Przekraczając próg, wkraczałam w rejony nie z tego świata. Ale coś mnie tam wciągało. Jak w transie, a jednocześnie wewnętrznie spięta aż do bólu, podeszłam do szafy i stanęłam przed nią. Błyszczała nowością. Ta szafa z minionego czasu nie chowała w środku moich niebieskich dżinsów i bluzek, lecz makabryczne dzieło dawno już umarłego tyrana. Nie panowałam nad ręką. Sama wyciągnęła się w stronę drzwi szafy. Byłam cała zlana potem, który spływał po mnie lodowatymi strugami. Traciłam oddech. Serce biło mi jak oszalałe. Jeszcze nigdy nie byłam tak potwornie, panicznie przerażona. 170 W tej szafie coś było. Nie wiedzieć czemu, spuściłam wzrok i na jasnym dywanie przy drzwiach szafy zobaczyłam szlak z kilku plamek świeżej, czerwonej krwi, prowadzący do jej wnętrza. Ostatnia kropla kapnęła na dół szafy, jakby w momencie zamykania drzwi. Czy któryś z okrutnych Townsendów zamykał Harriet w szafie? Czy to był już inny moment, związany z innymi wydarzeniami, nie mający nic wspólnego z poprzednią sceną? Ile to już razy szafa robiła na mnie takie niesamowite wrażenie! Zaczęło się to od razu pierwszej nocy. O co tu chodzi? A może to nie Harriet była teraz uwięziona w środku szafy, lecz kto inny albo... coś innego? Całe moje ciało zatrzęsło się gwałtownie, a pomimo to czułam, że muszę tę szafę otworzyć. I zobaczyć, co kryje w środku. Uniosłam rękę wbrew własnej woli, jakby ktoś inny sterował moimi ruchami. Poczułam mdłości i dławienie w gardle. Coś mnie zmuszało do uwolnienia znajdującej się tam istoty. Dygoczącą ręką ujęłam klucz tkwiący w małym mosiężnym zamku i zacisnęłam na nim swe bladosine palce. Następnie z pewnym trudem przekręciłam klucz i otworzyłam zamek. Drzwi szafy zaczęły się otwierać ze skrzypieniem. Dostałam zawrotów głowy. Jakaś zimna i lepka ręka dotknęła mojej twarzy, zlanej strugami potu. Zupełnie nie czułam, że to moja własna ręka, gdy przesunęła się po czole i karku. Szafa z uchylonymi już nieco drzwiami zaczęła mi tańczyć w oczach. Podłoga się zakołysała. Upiorne światło zaczęło tracić intensywność. Zanim zamknęła się nade mną zasłona ciemności, zdołałam jeszcze dojrzeć coś białego po drugiej stronie drzwi szafy. Potem przed oczami zrobiło mi się czarno. Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze w sypialni, czując małego, lecz bolesnego guza z tyłu głowy. Jeszcze trochę ogłuszona, rozejrzałam się i zobaczyłam zapalone światło na korytarzu, "ojedyncza żarówka dawała jednak nieco światła w pokoju. Le- 171 załam koło potężnej szafy, po jednej stronie uchylonej; w środku wisiały moje ubrania. Dywan, którego prawie dotykałam nosem, był stary, wypłowiały i pachniał stęchlizną. Nie wiem, jak długo leżałam zemdlona. Gdy próbowałam wstać, stawy miałam sztywne i obolałe. Czaszkę rozsadzał mi ból i pulsowanie z tyłu głowy. Zebrałam się jakoś, wyszłam z sypialni i skierowałam do schodów, nasłuchując, czy w pokoju babci jest cicho. Na szczęście było i dziękowałam Bogu, że jej tym razem nie obudziłam. Zdecydowałam się zostawić światło na schodach włączone i powoli zeszłam na dół. Z wielką ulgą schroniłam się z powrotem w bezpiecznym saloniku. Wiedziałam, gdzie babcia trzyma tabledci od bólu głowy. Wzięłam szybko trzy i popiłam w kuchni szklanką wody. Gdy wróciłam do saloniku, bardzo dokładnie pozamykałam wszystkie drzwi i zasunęłam dolną zasuwę. Po czym usiadłam na kanapie. Zegar wskazywał, że minęły trzy godziny. To znaczy, że świadomość straciłam co najmniej na dwie albo więcej. Czułam się fatalnie. Ciało miałam obolałe i pulsujące - jakby protestujące przeciwko temu, co się stało. A co się właściwie stało? Próbowałam sobie przypomnieć rozmowę, o ile można ją tak nazwać, podsłuchaną w sypialni na górze. Któryś z Townsendów znęcał się nad Harriet w jakiś szczególnie okrutny i zwyrodniały sposób. I dlaczego? Bo miała nieszczęście zakochać się w kimś, kogo on nie aprobował. Pochyliłam się i ukryłam głowę w dłoniach. To straszne - kochać kogoś, kogo ci na zawsze zakazano! Przez jakiś czas kołysałam się w tej pozycji do przodu i do tyłu, słuchając szumu deszczu za oknem i ubolewając nad losem biednej Harriet. Takie niewinne dziecko - myślałam, takie naiwne. Co ją czeka? Jakie jeszcze nieszczęścia tu zobaczę? Najpierw Victor, teraz Harriet. Czyżby więc naprawdę działy się tu kiedyś te straszne rzeczy, o których opowiadała babcia? Czy to dopiero początek zła, jakie zagości w tym domu? Położyłam się ostrożnie na kanapie z głową na boku. Nie wiedziałam już, co bardziej mnie boli, czy guz, czy poparzone nogi. Leżałam długo, nie mogąc zasnąć. Jak poprzedniej nocy w gło- 172 wie kłębiły mi się myśli i błogosławieństwo snu było wciąż odległe- Wiedziałam też, że na nic byłyby moje błagania o spokój, że dom przy George Street nie da mi go, póki nie osiągnie swe-0 celu. Byłam całkowicie zdana na jego łaskę i w napięciu czekałam na kolejne odsłony przedstawienia. W końcu jednak zasnęłam, bo rano obudziła mnie babcia, rozsuwając zasłony i okrzykiem dezaprobaty reagując na widok deszczu. I tym razem, jak poprzednio, byłam przebrana w koszulę nocną i przykryta kocami, a moje ubranie leżało równo poskładane na fotelu. - Dziś w nocy byłaś cicho, dziecinko - odezwała się babcia głosem zdradzającym zmęczenie. - Chyba dobrze spałaś. A ja dla odmiany miałam ciężką noc. Ten piekielny deszcz zawsze wywołuje u mnie atak artretyzmu. Powoli usiadłam, krzywiąc twarz z bólu w tyle głowy. - Jak tam dziś twoja noga? - babcia krzątała się po pokoju, budząc go do nowego dnia. Odsłoniła okno, otworzyła drzwi do kuchni, położyła maty na stoliku i na koniec sprawdziła piecyk. W tym momencie wykrzyknęła: - Znowu się wyłączył! Co się dzieje z tym przeklętym piecykiem? Nigdy się do tej pory nie zdarzało, żeby się tak ciągle wyłączał. Będę musiała wezwać fachowca, żeby sprawdził. Nie odzywając się, jeszcze nie całkiem obudzona, wzięłam swoje rzeczy i ruszyłam do drzwi. Gdy wychodziłam, babcia oznajmiła: - Dziś nie jedziecie do szpitala. Za duży deszcz. Nie byłam jeszcze w stanie nic powiedzieć, więc pośpieszyłam na górę. W łazience było tak zimno, że usta miałam zupełnie sine. Umyłam się w lodowatej wodzie i powoli wytarłam ręcznikiem. Dziś nie odczuwałam już wcale zimna. Przywykłam do niego. Gdy skończyłam i wyszłam z łazienki, spojrzałam przez cały długi korytarz na drzwi frontowej sypialni. Były zamknięte. Na 173 wspomnienie nocnego koszmaru zatrzęsłam się bynajmniej nie z zimna. Zaledwie kilka godzin temu za tymi zacienionymi drzwiami jeden z mężczyzn w rodzinie wymierzał Harriet jakąś straszliwą karę. Na drewnianych nogach i z ciężkim sercem przeszłam wzdłuż korytarza. W dole pode mną słyszałam głos babci nucący wesołą melodię. Żyła w zupełnie innym czasie. Zatrzymałam się przed drzwiami sypialni. W gardle mnie ściskało, w ustach miałam zupełnie sucho. Stałam przez chwilę, nasłuchując, czy nic się po tamtej stronie nie dzieje, po czym przekręciłam gałkę i weszłam. Pokój wyglądał całkiem normalnie. Pomimo deszczu za oknem przez częściowo rozsunięte zasłony przedostawało się wystarczająco dużo światła, by rozproszyć ponurą atmosferę. Walizka, łóżko, mała nocna szafeczka, wypłowiały dywan -wszystko było na swoim miejscu. Także szafa. Podeszłam do niej mechanicznie i przez uchylone drzwi zajrzałam do środka. Dżinsy i dwie koszulki wisiały tak, jak je powiesiłam. Na podłodze szafy dostrzegłam kilka kłaczków kurzu -'znak, że nie była długo używana. I nic więcej. Żadnych śladów tego, co znajdowało się w szafie owej nocy w 1891 roku. Nie wiadomo, co to było i jak długo było tu więzione. Nagle miałam dosyć tego pokoju i zatęskniłam za salonikiem i towarzystwem babci. Rzuciłam swoje rzeczy na łóżko i wybiegłam, trzaskając drzwiami. Błyskawicznie znalazłam się na dole. Drzwi do dużego salonu były otwarte. Zastygłam bez ruchu w połowie korytarza, lustrując je wzrokiem. Byłam już tak spięta, iż wydawało się, że za chwilę moje nerwy puszczą. W którym roku teraz się znalazłam? - tłukło się w mej głowie pytanie. Stałam niezdecydowanie w zimnym holu, wahając się, co zrobić. Wolałabym już się znaleźć w przytulnym i bezpiecznym saloniku babci. Ale wiedziałam, że jeśli w salonie właśnie gości przeszłość, muszę ją zobaczyć. Nasłuchiwałam, by wyłowić nawet najmniejszy dźwięk. Kiedy rzeczywiście coś usłyszałam, serce mi struchlało. 174 1 głęboki wdech i zrobiłam kilka kroków w stronę salonu. W środku poruszał się ktoś (lub coś). Stanęłam w drzwiach, przytrzymując się ręką framugi. Penetrując wzrokiem ciemność, dostrzegłam wewnątrz jakiś poruszający si?> niewyraźny kształt. Usiłowałam intuicyjnie odgadnąć, w jakich czasach teraz przebywam. Stałam zwarta i spięta, próbując przeniknąć wrokiem ciemności, gdy nagle pojawiła się przy mnie czyjaś biała twarz. Cofnęłam się z okrzykiem zdumienia. -Tu jest za zimno dla ciebie - odezwała się babcia, wychodząc i zamykając za sobą drzwi salonu. - Chodź do ciepłego pokoju i usiądź przy ogniu. - Babciu, co ty tam robiłaś? Szłam za nią do saloniku, widząc tylko jej zgarbione plecy. - Małe porządki, słonko. Herbata już gotowa i za sekundkę będą babeczki. Babcia zniknęła w kuchni, a ja usiadłam na swym zwykłym miejscu przy oknie. Ponurym wzrokiem ogarnęłam niezbyt smakowity zestaw na stole. Oprócz dużego czajniczka ze słodką, parującą herbatą było tam masło, słoiczki z różnymi dżemami, puszka z granulowanym cukrem i, jak zwykle, ciepłe, niesteryli-zowane mleko w szklanej butelce. Odwróciłam wzrok z niesmakiem i spojrzałam za okno, gdzie nadal lało jak z cebra. Małego podwórka babci prawie nie było widać. Strugi deszczu spływające po szybach wszystko zamazywały. Przebijały tylko zniekształcone zarysy muru, zielonej, zardzewiałej furtki i sterczących krzaków róż, uginających się od wiatru i nadmiaru wody. Wstrętny, zamoknięty świat w metalicznie szarym kolorze. Strumienie wody płynące po szybie wyglądały jak kraty i przez chwilę poczułam się jak w prawdziwym więzieniu. - Gorące i pyszne, bardzo proszę. Babcia podeszła do stołu z półmiskiem babeczek prosto z patelni. Nieprzyjemnie uderzona ich intensywnym aromatem, musiałam odwrócić głowę. Tego ranka nie tolerowałam jedzenia. Nie miałam ochoty nawet na herbatę. - Co się stało, rybeńko, znów źle się czujesz? 175 - Myślę, że miałaś rację, babciu. To musi być grypa. Ja naprawdę źle się czuję. - Oparłam brodę na rękach i patrzyłam na ulewę za oknem. Na Boga, co było dziś w nocy w tej szafie? - Jesteś blada, moja droga. Napij się herbaty. Dobrze ci zrobi. Dobrze posłodzona, z odrobiną mleka. Proszę, gorąca i dobra - podała mi do rąk filiżankę. - Wiesz, zwykle w sobotę kupuję gorące słodkie bułeczki, ale dziś nie dałam rady pójść do sklepu. Może pójdę jutro. No, kochanie, dlaczego nie pijesz? Upiłam łyk, żeby babcię uspokoić, ale wcale nie zrobiło mi to dobrze na żołądek. Mój organizm protestował przeciwko jakiemukolwiek piciu czy jedzeniu. Moja dusza płakała tak samo jak niebiosa za oknem. Przez kilka minut siedziałyśmy w milczeniu. Babcia jadła posmarowaną masłem babeczkę, ja wsłuchiwałam się w tykanie zegara i obserwowałam szalejący na dworze żywioł. Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Z odrętwienia wyrwało mnie pukanie do drzwi wejściowych. Babcia pokuśtykała, by otworzyć, a ja tymczasem próbowałam napić się jeszcze herbaty. Lecz mój żołądek protestował, więc odstawiłam filiżankę. Z korytarza dobiegły mnie głosy cioci Elsie i wujka Eda. - Obrzydliwa pogoda! - wołała ciocia od progu, trzęsąc się z zimna jak psiak. Zdejmowała wszystko jednocześnie: rękawiczki, pelerynę, płaszcz, wełnianą czapkę i kalosze. Potem podeszła do piecyka i stanęła do niego plecami, by się ogrzać. - Cześć, kochanie - powiedziała do mnie. - Jak się dziś czujesz? - Cześć, ciociu... - Rety, jakaś ty blada! Źle spałaś? Za zimno ci w nocy? Ależ ty prawie nic nie masz na sobie! Rzeczywiście, miałam na sobie tylko T-shirt, a ciocia na golf założyła wełniany pulower i na to wszystko jeszcze gruby rozpinany sweter. Mimo to trzęsła się z zimna i rozcierała dłonie. - Nie, nie zimno mi. 176 _ Piecyk się sam wyłącza - powiedziała babcia, wchodząc do nokoju za wujkiem Edem. - Muszę wezwać mechanika. Chodźcie, proszę. Mamy dużo herbaty. Andreo, ale ty prawie nic nie vvypiłaś! _ To już druga filiżanka - skłamałam. - Dolałam sobie, gdy poszłaś otworzyć drzwi. poklepała mnie po ręce. - Dobre dziecko. - Mamo, ona nie wygląda dobrze - zauważyła Elsie, siadając z nami przy stole. Wujek nalał sobie herbaty i usiadł przy piecyku. Kątem oka obserwowałam, czy przypadkiem nie odkręca bardziej gazu. - Już się lepiej czuję. Mogę dziś z wami jechać do szpitala? - No nie, chyba nie powinnaś! Zresztą nie wiem, czy sami tam dziś pojedziemy. Ten deszcz jest po prostu piekielny. Mogę babeczkę? Dziękuję. Nikogo nie ma na ulicach, tak leje. Widzisz sama, co się dzieje. Obie z babcią spojrzałyśmy w okno. - Czuję się jak w balii! - stwierdziła babcia. - A co z jutrzejszym dniem? Pojedziemy? - Chyba nie, jeśli to się nie uspokoi. Uniosłam głowę. - A dokąd? - Do twojego kuzyna Alberta. Pamiętasz przecież. - To jutro już niedziela? - No tak, skoro dziś sobota. Patrząc znów w okno, myślałam. Jeżeli dziś jest sobota, to znaczy, że jestem tu już równo tydzień. Niepostrzeżenie, jak z bicza trząsł, minął cały tydzień. Z jednej strony mam wrażenie, że przyjechałam tu dopiero wczoraj, a z drugiej, co dziwniejsze, czuję się, jakbym tu była od lat... - Ann przyjeżdża z Amsterdamu. Chciałaby poznać Andreę. Babcia wstała od stołu i poszła do kredensu, skąd przyniosła małe zdjęcia w ramkach, przedstawiające trójkę jej pozostałych, nie znanych mi jeszcze wnuków: Alberta, Christine i Ann. Usiadła z powrotem i po kolei objaśniała każde zdjęcie. 177 - O, to było zrobione parę lat temu... Nie słuchałam jej głosu ani nie przyglądałam się zdjęciom. Ci ludzie mnie nie interesowali. Nie miałam z nimi nic wspólnego, żadnej więzi ani potrzeby jej nawiązywania. Chciałam być cały czas z tamtymi, zmarłymi krewnymi. I to wręcz obsesyjnie. Docierały do mnie skrawki tego, co mówiły babcia i Elsie. Coś o domu nad Morzem Irlandzkim. O przypływie, który sięgał całych mil. Wspominały molo z restauracjami i dansingiem oraz wieczorne oświetlenie. Popatrzyłam najpierw na babcię, potem na ciocię. Jak ja zniosę cały dzień spędzony z nimi? Jak zdołam zostawić ten dom, wyjechać pięćdziesiąt parę mil stąd na zachodnie wybrzeże, jak ścierpię towarzystwo obcych mi ludzi, zmuszona do rozmowy, jedzenia i udawania, że świetnie się bawię? - A przy okazji, mamo, zrobiłam ci trochę zakupów - ryba, ziemniaki, kapusta. Niestety, nie mogłam dziś dostać słodkich bułeczek. Co tam jeszcze? Ach, byłabym zapomniała! - Elsie złapała się za pucołowaty policzek. - Dziś rano dzwoniła Ruth. Podskoczyłam. - Moja mama? - Tak. Zrobiła mi niespodziankę. Było jeszcze wcześnie, ale w Los Angeles musiało już być koło dziesiątej. Mówi, że noga jej się dobrze goi. Ciekawa była, co porabia Andrea i... - I co? - dopytywała się babcia. - Chciała wiedzieć, kiedy wróci do domu. - Do domu? - powtórzyłam jak echo. - Ale - babcia rzuciła pośpiesznie - jeszcze nie poznała połowy rodziny. Robert też właściwie mało ją widział. W dodatku teraz źle się czuje. I przez ten deszcz możemy nie pojechać do Alberta. - Zwróciła się do mnie:- Co ty na to, kotku? Pokręciłam głową. -Tak, babciu, jeszcze nie mogę wracać... - Jasne, że nie - potwierdziła z przejęciem. - Nie po to przebyłaś osiem tysięcy mil, żeby tu być tylko tydzień. Musisz trochę pobyć w domu, do którego cię przywieźli zaraz po urodze- 178 iu i gdzie sl$ wychowywałaś przez pierwsze dwa lata życia, wda? I nie możesz jeszcze powiedzieć, że naprawdę poznałaś dziadka, co? To za krótko jak na taką wizytę, ot co. Nagle w pokoju zrobiło się gorąco i ciasno, jakby ściany mnie ściskały, a powietrze wokół mnie się zagęściło. Lecąc tu samolotem British Airways ponad biegunem północnym, myślałam w za$adzie tylko o jednym: kiedy wrócę do domu. Przez pierwsze dwa dni w tym strasznym domu również nie mogłam się doczekać, kiedy będę z powrotem w Los Angeles. Ale teraz było zupełnie inaczej. Nie chciałam stąd wyjeżdżać. Nie mogłam. - Co ciocia powiedziała mamie? - Że musimy jeszcze odwiedzić Alberta, abyś poznała resztę rodziny. Ucieszyła się z tego. Opowiedziałam jej też o stanie dziadka i o tym, jak za każdym razem, gdy nie śpi, bierze cię za nią. Siostra mówi, że już wkrótce całkiem przyjdzie do siebie, tak jak teraz mu się zdarza wieczorem. Wtedy dopiero można będzie powiedzieć, że się z nim spotkałaś. Wiesz, Andreo, że dziadek miał zwyczaj bujać cię na kolanach? Ty na pewno nie pamiętasz... Moje myśli podążyły za tymi słowami - syn Victora bujał mnie na kolanach! - Kochanie, będziemy już szli - odezwał się wujek Ed, wstając i przeciągając się. - Obawiam się, że ze szpitala dziś nici. Nasz mały samochodzik spłynąłby do morza. Żebyśmy tylko dojechali do domu! - Masz całkowitą rację. Pozdrowiłam mamę od ciebie, Andreo, i zapewniłam ją, że spędzasz tu miło czas. - Elsie zaczęła na siebie wkładać kolejne warstwy ubrania. - Ty, mamo, zostań tu w cieple. Andrea zamknie za nami drzwi, dobrze? Odprowadziłam ciocię i wujka do wyjścia. Kiedy otwieraliśmy drzwi, ciocia - upewniwszy się, że babcia nie słyszy - szepnęła: - To przez ten okropny dom, prawda? Serce mi skoczyło. - Co takiego? ~ Przez to cholerne zimno. Jeden mały piecyk gazowy to tro- 179 chę za mało dla kogoś, kto przyjechał z Kalifornii. Pewnie nie śpisz po nocach, co? Taka jesteś blada. Słuchaj, może jednak przeniesiesz się do nas na resztę pobytu? Cofnęłam się bezwiednie. - Nie, nie, ciociu. Nie mogę zostawić babci. Jest taka samotna - słyszałam dokładnie fałsz wypowiadanych przez siebie słów. Jeszcze kilka dni wcześniej dałabym się skusić na centralne ogrzewanie, kolorowy telewizor, widne oświetlenie i podłogę wyłożoną grubymi dywanami. Teraz drżałam na samą myśl o wyprowadzeniu się stąd. I to bynajmniej nie z powodu babci. - Ona ma rację - wtrącił wujek. - Mama jest teraz bez dziadka bardzo samotna. To dobrze, że ma przy sobie Andreę. - Tak, ale spójrz na nią. To nie jest dla niej dobre miejsce! - Dziękuję za propozycję, ale raczej wolałabym tu zostać. - No dobrze. Ale gdybyś zmieniła zdanie, daj nam znać. Z radością cię przyjmiemy do siebie. I jeśli jeszcze przed wieczorem przestanie padać, wpadniemy i zabierzemy cię do szpitala. Dobrze? - Tak, dziękuję wam bardzo. Gdy wujek już otworzył drzwi i do holu wpadł podmuch wichury, ciocia jeszcze zdążyła rzucić: - A co do jutrzejszego wyjazdu do Alberta, jeszcze pomyślimy. Pa, pa, złotko. Musiałam walczyć z drzwiami, żeby je zamknąć, nawet trochę zmokłam. Gdy już je domknęłam i zasunęłam zasuwę, czym prędzej wróciłam do saloniku. W jakiś czas potem senna atmosfera popołudnia i ciepło ognia, przy którym usiadłam, zmogły mnie całkowicie. Zasnęłam i miałam pierwszy erotyczny sen. 180 12 Sen był bardzo niepokojący. Sceny nie układały się w żadną uporządkowaną całość, nie opowiadały żadnej historii, nie tworzyły żadnego sensu. Były to czyste fantazje seksualne. Czułam ciepło Victora, jego delikatne usta na swoich, nieuchwytny zapach, magię jego męskiego ciała. Wyłaniał się zza chmury z otwartymi ramionami gotowymi mnie objąć albo wzywał mnie z krańca długiej, cienistej drogi. Czasem wyciągaliśmy do siebie ręce i dotykaliśmy się palcami, czasem leżeliśmy w wysokiej trawie na łące i kochaliśmy się pod błękitem nieba, w blasku słońca. Wszystko to było pozbawione sensu. Na próżno usiłowałam go spytać, dlaczego tak się dzieje. Nie odzywał się ani słowem, nie było między nami prawdziwego kontaktu. Tylko łączenie się i rozłączanie, dotknięcia, odczucia, smakowanie wzajemnej bliskości fizycznej, ale nigdy całkowite porozumienie. Obrazy, które przesuwały się przed moimi oczami szybko i bezładnie jak w kalejdoskopie, nasycone były pożądaniem. Moja dusza przypominała ptaka schwytanego w klatkę; trzepotała i biła skrzydłami w szalonej nadziei na odzyskanie wolności. Taki sen nie dawał ukojenia ani wypoczynku. Dawał jedynie upust moim tłumionym namiętnościom, które unosiły się i opadały, rosły i pędziły z hukiem, jak fale wzburzonego morza. Obudziłam się spocona. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam tak wielkiego podniecenia, nie znałam mężczyzny, który miałby nade mną taką władzę. Pragnienie fizycznego kontaktu z Victo-rem zaczynało mi odbierać zmysły. Traciłam kontrolę nad sobą oraz własną tożsamość. Obudziłam się na fotelu, dalej przepełniona pragnieniem całkowitego oddania mu się w niewolę. Jęknęłam tak głośno, że sama się tego wystraszyłam. Szybko sprawdziłam, czy babcia śpi. Wstałam i na chwiejnych nogach podeszłam do okna. Deszcz lał strumieniami, uderzając z całej S1ty o ziemię, jakby chciał ją za coś ukarać. Oparłam rozpalone czoło o szybę i czekałam, aż serce przestanie mi walić. 181 Skąd się u mnie wzięły takie przeżycia? Nigdy przedtem ich nie znałam. Victor Townsend musiał rzucić na mnie jakiś czar. - Poszedł? - zapytał ktoś za mną. Odwróciłam się. Do pokoju właśnie weszła Harriet i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Przy kominku sztywny z napięcia John zapytał jeszcze raz: - Poszedł? - Tak, poszedł. - Nie powiedziałaś mu, że jestem? - Nie, Johnie. Gdy Harriet podeszła bliżej do brata, uderzyło mnie, jak bardzo się zmieniła. Zniknął gdzieś wdzięk pierwszej młodości, jedyna cecha przydająca jej dotąd urody, a pozostały tylko grube, nieładne rysy przeciętnej dziewczyny. Do tego dołączyło się widoczne na twarzy napięcie, spowodowane jakimś dźwiganym w sercu ciężarem. Sam ubiór natomiast nie zmienił się wcale od naszego ostatniego spotkania. Musiało minąć niewiele czasu. John pozostał taki sam. Dalej przypominał Victora, od którego różniły go brązowe włosy, jaśniejsze oczy i bardziej subtelne rysy. Dało się zauważyć jego niezwykłe wewnętrzne poruszenie. - Kiedy wróci ojciec? - Dopiero za godzinę. - Dobrze, dobrze - zacierał ręce, pogrążony w tajemniczych myślach. - Johnie? Co to wszystko znaczy? Kim był ten człowiek? - Hm, co? A... - John machnął ręką pogardliwie. - Nikt ważny. Taki jeden. - Już tu raz był, jak ciebie nie było. Kto to jest? On mi się nie podoba. - To nie twoja sprawa! - uciął nagle brat, a na twarzy siostry wymalowało się zaskoczenie. John natychmiast pożałował tych słów, uśmiechnął się i powiedział: - Powiedzmy, że to mój wspólnik. Harriet kiwnęła głową i powoli odwróciła się od brata. Załamując ręce i marszcząc czoło z zatroskaniem, obeszła jasnozielo- 182 fotel. Nie tylko ten obcy człowiek, lecz coś jeszcze trapiło siostrę Johna. Ze swego miejsca widziałam, jak dokładnie dobiera kolejne słowa. _ Johnie, widziałam się dziś z Victorem. Nie podniósł głowy, wpatrzony w ogień i pochłonięty swymi myślami. - Spotkałam go na skwerze. Mówi, że jest okropnie zajęty, ma dużo pacjentów i dlatego nie przychodzi. Zaprosiłam go na kolację. Powiedziałam, że ojciec bardzo by się ucieszył, ale nie sądzę, żeby przyszedł. Johnie, czy ty mógłbyś go poprosić? Teraz podniósł wzrok. - Co? O co chodzi? A, o Victora. Byłem u niego w gabinecie. Nieźle mu idzie. Przysyłają mu pacjentów ze szpitala, ma znajomych wśród tamtejszych chirurgów. Już go prosiłem, Harriet, ale on się nie pali, żeby nas odwiedzać. Wiem, że nie chodzi o ojca, bo z nim się pogodził. - No to o co? - John wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Johnie, Victor powinien wrócić do domu na stałe. - Tak... - odwrócił się do niej plecami, znów pogrążając się w myślach. Harriet ciągnęła: - Nie podoba mi się, że wciąż mieszka w gospodzie „Pod Końską Głową". Powinien mieć normalny dom i normalne posiłki. Mieszkacie tu z Jenny już rok, czas, żebyście się wyprowadzili do własnego domu. Wtedy ja zajmę sypialnię na górze, a Victor będzie mógł wrócić do domu. Chodziła w tę i z powrotem, wykręcając dłonie. Jej spódnica szeleściła, gdy przechodziła obok mojej pogrążonej we śnie babci. - Johnie, chciałabym z tobą o czymś porozmawiać... - Wiem, o czym - warknął gniewnie, odwracając gwałtownie głowę. - Chcesz się dowiedzieć, gdzie są moje pieniądze. Dobrze, jeśli tak chcesz wiedzieć, ten mężczyzna, co tu był, to bukmacher, a przyszedł, bo jestem mu winien parę groszy. Wystarczy ci? 183 -Ach, Johnie... - „Ach, Johnie, ach Johnie". Wszystko byłoby w porządku, gdybym nie postawił na złe konie. Jeszcze w zeszłym tygodniu mogłem kupić dom. Ale nie mów nic ojcu, bo obedrze mnie ze skóry. - Ach, Johnie, to mnie nie obchodzi. Jak chcesz, mieszkaj tu dalej. Nawet zawsze. Nie obchodzi mnie twoja skłonność do hazardu. - Parę koni to jeszcze nie hazard. - O czym innym chciałam porozmawiać. Posłuchaj - podeszła do niego pośpiesznie i położyła mu dłoń na ramieniu. - Potrzebuję twojej pomocy... Ale John pokręcił głową. - Czy znowu ci chodzi po głowie ten kartoflarz Sean O'Han-rahan? - wybuchnął. - Nie chcę o nim słyszeć. Zadawać się z katolikami to zapewnione kłopoty. Mówiłem ci, trzymaj się od niego z daleka. I koniec dyskusji. - Ale ja go kocham! •» - Zupełnie postradałaś rozum! Ten temat jest już dawno zamknięty, Harriet, i nie chcę więcej słyszeć w tym domu jego nazwiska! A jeśli zobaczę, że znowu rozmawiasz z tym łachudrą, to... - Jesteś taki sam jak ojciec! - krzyknęła. - Wszyscy się sprzysięgliście przeciwko mnie! Z Victorem też nie umiem rozmawiać. Zmienił się, ma humory i kiedy próbuję do niego mówić, myśli o czymś innym. Minął już rok, Johnie, cały rok, odkąd Victor wrócił, a ty się nim w ogóle nie interesujesz! I mną też! -John odwrócił się od niej z powrotem do ognia. - A poza tym -ciągnęła tonem zagniewanego dziecka - odkąd się ożeniłeś, jakby cię wcale nie było. Albo jesteś z Jenny, albo na wyścigach. Nie masz już dla mnie czasu, tak samo jak Victor, mama czy ojciec. Johnie, nie widzisz, że potrzebuję twojej pomocy? Dziwne, że na tym wszystko się urwało, bez żadnej konkluzji. Lecz mimo wzruszającej przemowy Harriet byłam z tego zado- 184 wolona, bo stanie przy oknie już mnie zaczynało męczyć i mogłam jeszcze zemdleć w ich obecności. Z wysiłkiem dotarłam Jo pierwszego z brzegu krzesła i usiadłam, obejmując rękami głowę. Kilka minut później babcia zaczęła się poruszać na fotelu i otworzyła oczy. - Ojej - mruknęła - zdaje się, że zasnęłam. Och, jak mnie rwą stawy! Wszystko przez ten deszcz. Nie wiem, jak dziś wejdę na schody. Powoli uniosłam głowę. Z wielkim wysiłkiem podniosła się z fotela i ciężko wsparta na lasce ruszyła w moją stronę. W świetle saloniku widać było, jak bardzo, bardzo jest już stara. - Nie będę dziś gotowała, kotku, strasznie mnie bolą stawy. Weźmiesz sobie coś do jedzenia? - A ty, babciu, nie będziesz jadła? - Nie mam apetytu, słonko. Ten deszcz zwala mnie z nóg. Pójdę już na górę i przed zaśnięciem poczytam sobie Tennyso-na. W takie paskudne wieczory jak dziś zawsze leżę w łóżku i wygrzewam kości. Jeżeli nie masz nic przeciwko, pójdę już na górę. - Babciu... - Co, kochanie? - szła już do drzwi, zgarbiona nad laską. Powstrzymałam się jednak od wyrzucenia z siebie wszystkiego pod wpływem impulsu. Bardzo bym chciała opowiedzieć babci, co tu widziałam, ale bałam się, że będzie to koniec przygody. - Nic, babciu, śpij dobrze. - Dziękuję, kochanie. Dobranoc. W kuchni jest chleb i dżem. Wiesz, jak zrobić herbatę. Jutro ryba z frytkami i groszkiem. Zamknęła za sobą drzwi i usłyszałam jej ciężkie kroki na schodach. Kiedy po chwili drzwi znów się otworzyły, myślałam, że to babcia zmieniła zdanie i wraca. Ale do pokoju weszła Jennifer. A gdy zobaczyłam, kto wchodzi za nią, prawie krzyknęłam. -To miło, że przyszedłeś, Victorze - powiedziała, zbliżając się do kominka, od którego ponownie bił blask prawdziwego ognia. - Dawno bym już przyszedł, gdybyś ty mnie o to poprosiła. 185 - Wszyscy mieliśmy nadzieję, że nas odwiedzisz. Warrington to małe miasteczko, a widywaliśmy cię tak rzadko, jakbyś był w innym kraju. Victor stał nadal przy drzwiach i jakby krępował się wejść dalej. Przez ten rok trochę się zmienił: miał dłuższe włosy, a jego ubranie świadczyło o zamożności. Ale twarz była ta sama, beznamiętna i niedosiężna, i te same czarne, zgaszone oczy. Jenny obróciła się ku niemu, składając przed sobą ręce. Jej piękna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle ognia. - Brakowało nam ciebie. - Tobie też? Na moment spuściła oczy, potem znów je podniosła. -Tak, mnie też. Od dawna miałam nadzieję, że przyjdziesz do nas z wizytą, ale nie przychodziłeś. - Byłem zajęty. Wygląda na to, że opinia o moim wykształceniu i praktyce idzie za mną wszędzie. Nie narzekam na brak pacjentów, i to chętnie płacących. - Słyniesz z niskich cen, Victorze, i z tego, że przyjmujesz również i tych, których nie stać na opłatę. Odniosłeś sukces w Warrington. Przyjeżdżając z King's College z nowymi ideami, poruszyłeś nieco tutejsze lekarskie środowisko. Jesteśmy z ciebie dumni. - Tak, rzeczywiście, mam tu ambitną praktykę. Złamania kości, zaczerwienione gardła i damy z waporami. Jennifer uśmiechnęła się. - Mówisz o tym jak o czymś strasznym. Victor odwzajemnił uśmiech, który wyszedł mu niezgrabnie, jakby się od dawna nie uśmiechał. - Życie lekarza jest mało romantyczne. Może nie jest straszne, ale daleko mu do tego blasku, jaki mu ludzie przypisują. -A... poza tym, Victorze... wszystko dobrze? Wahał się przez sekundę, zanim odpowiedział: - Dobrze. A u ciebie, Jenny? Widziałam, jak cała drętwieje. Nie wiem, czy Victor to spostrzegł, ale chyba tak, bo podobnie jak ja nie spuszczał z niej oczu. Nienaturalnym głosem odparła: - Tak, u mnie wszystko dobrze. 186 Victor w końcu odsunął się od drzwi i przeszedł przez pokój, zatrzymując się tuż przy Jenny. Stał nad nią, patrząc smutno. _ Naprawdę, Jenny? - Oczywiście... _ No więc dobrze - rzekł miękko. - Jestem jego bratem. Znam go od urodzenia. Z Johnem nie mieliśmy nigdy żadnych sekretów. Dalej gra, prawda? Nie będąc w stanie odpowiedzieć, Jenny opuściła głowę i wbiła wzrok w dywan. Victor ujął ją palcem pod brodę, uniósł jej twarz i ich oczy znów się spotkały. - Gra, tak? - Tak - wyszeptała. Victor opuścił rękę, odsunął się od niej i stanął po drugiej stronie kominka, opierając się na nim jednym łokciem. Głaszcząc palcem figurkę psa, mój pradziadek powiedział: -1 jest coraz gorzej, tak? Och, wiem. Oszczędzę ci przykrości opowiadania. Była u mnie kilka razy Harriet i mówiła mi o tym. A teraz przychodzą wierzyciele, czy nie tak? - Victorze, czy możesz mu pomóc? Wpatrując się znów przez chwilę w jej twarz, Victor z pewnością widział to samo, co ja: wielkie, sarnie oczy, drżące usta, łagodne łuki brwi. Jennifer była śliczna. Wiem, co musiało się dziać w sercu Victora. Wciąż ją kochał. - Dlatego mnie tu zaprosiłaś? - Nie! - Zrobiła krok naprzód, mówiąc z konsternacją: - Nie, Victorze, nie możesz tak myśleć! Nigdy bym sama nie poruszyła problemu Johna. Zaprosiłam cię, dlatego że chciałam cię zobaczyć i bałam się, że nigdy już nie przyjdziesz. To już tak długo... - głos jej się załamał. - Tylko ty jedna mogłaś spowodować, że tu przyszedłem. Harriet próbowała wiele razy. John też mnie zapraszał. Nawet ojciec złamał się i prosił, żebym przyszedł do domu. Ale ja czekałem, aż ty to zrobisz, bo to z twojego powodu nie przychodziłem. Na twarzy Jenny pojawił się znany mi z fotografii smutek i uj-mująca bezradność. Wzruszały one Yictora tak samo jak mnie. 187 Wiem, iż mój pradziadek musiał w tym momencie stoczyć ze sobą walkę, żeby nie wziąć Jenny w ramiona. - Jeśli ty tego chcesz, pomogę Johnowi. - Och, Victorze... - Ale zrobię to tylko dla ciebie. John jest zbyt dumny, żeby mnie o to poprosić, choć nie jestem pewien, czy pomógłbym mu, nawet gdyby to zrobił. Ale ty, Jenny, powinnaś mieć już własny dom i myśleć o powiększeniu rodziny. Tylko dla ciebie pomogę swemu bratu. Jenny pokręciła głową. - Nie możesz tego robić dla mnie. Musisz sam tego chcieć, on jest twoim bratem, Victorze. Zaśmiał się. - Tak, jest moim bratem, a ty bratową, czyli tak samo, jakbyś była siostrą. Przejęta wielką goryczą w jego głosie, Jenny podniosła rękę do gardła. Skubiąc broszkę z kameą, powiedziała: - To nie tak samo... Ku memu zaskoczeniu Victor skoczył nagle do Jennifer i chwycił ją za ramiona tak mocno, jakby chciał nią potrząsnąć. Twarz wykrzywiła mu furia tak straszliwa, że przeraziła zarówno Jennifer, jak i mnie, aż zabrakło nam oddechu. - Więc jak? - zapytał chrapliwym głosem. - Więc czym jesteśmy dla siebie, jeśli nie bratem i siostrą? - Victorze, ja... - O Boże! - wykrzyknął, puszczając ją tak nagle, jak ją chwycił. - Co się ze mną dzieje! Żona mojego własnego brata! Chyba oszalałem? - Nic na to nie poradzisz - rzuciła pośpiesznie Jenny, z rozpalonymi policzkami. Czyżby jego dotyk i bliskość obudziły w niej na moment nadzieję? - Tak samo jak ja. Choć spojrzał na nią gniewnie, wiedziałam, że to nie jest gniew na Jenny, lecz rozsadzająca go od wewnątrz furia. Dla niej, tej kruchej kobiety, która przez cały rok wypełniała jego myśli i na jawie, i we śnie, Victor miał tylko czułość - tak ogromną, że nieraz z tęsknoty za nią był bliski rozpaczy. 188 _ To niemożliwe... - wyszeptał wreszcie. Miał teraz twarz człowieka pokonanego. - Czekałem na tę chwilę przez cały rok. Siedziałem, że musi kiedyś przyjść, że nadejdzie taki dzień, godzina, gdy się spotkamy. W marzeniach często pytałem sam siebie, czy będę wtedy umiał zachować twarz i nie zdradzić swej tajemnicy. Teraz widzę, że nie. W końcu jestem tylko mężczyzną. Dwanaście miesięcy nie zdołało zmniejszyć mojej miłości do ciebie, Jennifer. Cały rok pełen znoju i potu, zanurzania rąk w ludzkiej krwi, nie ugasił żaru, jakim do ciebie pałam. Czy muszę ponosić tak piekielną karę za jakieś zbrodnie, o których popełnieniu nic mi nie wiadomo? - Jeśli tak jest - szepnęła Jenny - to ja otrzymałam taki sam wyrok. Przez kilka następnych chwil mój pradziadek stał tak spokojnie i cicho, że czułam, jakby ktoś zatrzymał czas. Ale potem usłyszałam jego westchnienie i ciche tykanie wiktoriańskiego zegara na kominku. "Wreszcie odezwał się, jakby nieobecnym głosem: - Marzyłem o tym, żebyś mnie kochała. Nigdy nie byłem pewny, czy tak jest. Jeśli nawet podejrzewałem, bałem się, że tylko moje gorliwe nadzieje każą mi tak właśnie odbierać to, co widzę w twoich oczach. Chwytałem się tego jak tonący brzytwy. Teraz wiem, że to prawda, że ty mnie kochasz. I nie wiem, czy nie jest to jeszcze sroższa kara, niż gdybyś mnie nie kochała. - Victorze, to nie jest kara... - Boże! - krzyknął. - Jeśli nie kara, to co? Świadomość, że musimy z tym przejść przez życie, widząc się, czasem dotykając, ale nigdy... nigdy nie będąc ze sobą? - Gdy Victor zobaczył spływającą po policzku Jenny łzę, zbliżył się i otarł ją delikatnie. -Powinienem był wyjechać do Szkocji. Tego samego dnia, gdy tak bezmyślnie wróciłem z płonnymi nadziejami na naszą wspólną przyszłość i zastałam ciebie już jako żonę Johna, powinienem wyjechać jak najdalej z Warrington i oddać się pracy. Ale ja byłem głupcem. Tak samo jak wówczas, gdy raz jedyny cię spotkawszy, postanowiłem, że wrócę i ożenię się z tobą. Byłem głupcem, że przed rokiem nie wyjechałem stąd na zawsze. Teraz musimy oboje cierpieć tortury. 189 - Czy to takie tortury, Victorze? - Wiedzieć, że nigdy nie będę mógł cię pocałować, że śpisz w łóżku mojego brata? Tak, to są tortury. - A te chwile, kiedy będziemy razem, jak teraz, sami, szczęśliwi ze swego towarzystwa? Czy nie może nam wystarczyć rozmowa, uśmiech? Czy to nie lepsze niż nic? Pomyśl, jak samotni czulibyśmy się, będąc daleko od siebie. Jakie puste życie wiódłbyś gdzieś w obcym kraju i jak samotne byłyby moje noce z mężczyzną, którego kiedyś kochałam, a który mnie zawiódł. Czy naprawdę lepiej dla nas rozdzielić się na zawsze, czy przyjąć to, co jest, i cieszyć się z tego, co mamy? Odsunął się i uderzył pięścią w dłoń. - Nie potrafię na to odpowiedzieć! W tym momencie chciałbym być z tobą i nigdy nie wyjeżdżać. Ale gdy znajdę się w swym gabinecie i uświadomię sobie całą bolesną prawdę o naszej sytuacji, wtedy wydaje mi się, że najłatwiej byłoby spakować się i wyjechać. - Najłatwiej...? - Nie, nie najłatwiej, ale, na Boga, najlepiej! Mówili coraz głośniej, a moc ich uczucia ogarnęła również i mnie. Wciągnęło mnie ich szaleństwo, namiętność i cierpienie obojga. Moja dusza rozdzierała się na pół. Nie mogłam dłużej tego znieść. Złamałam się. - Victor! - krzyknęłam. Obejrzał się, zdziwiony. I wszystko zniknęło. Noc była straszna. Z niewyspania i wygłodzenia zaczynałam już tracić siły. Zapadałam co chwila w krótką drzemkę, nie dającą mi wcale wypoczynku. Nawiedzały mnie znów sny erotyczne z Vic-torem, jakieś urywki naszych zbliżeń. W tych snach jego miłość spowijała mnie delikatnie jak mgiełka, obejmowała i otulała, aż cała drżałam z błogości. Ale rozsadzające mnie pragnienie pozostawało nie spełnione, zawsze tuż poza moim zasięgiem. Mój 190 własny umysł drażnił się ze mną i zwodził, pozostawiając mnie w końcu zawsze w stanie skrajnego cierpienia i frustracji. W chwilach przebudzenia czułam, że dokonuje się we mnie jakaś wewnętrzna przemiana, jakby rodziło się wiele osobowości naraz. Setki nienasyconych dusz budziły się i nie dawały mi spokoju, każda głodna i spragniona czego innego. Nigdy jeszcze nie przeżywałam tak szalonej erotycznej gorączki, nawet w swych największych miłosnych porywach, bo nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie zapadł tak głęboko w moje jestestwo. Każdy mój nerw był naelektryzowany, żarzyłam się w ciemności. Każda najmniejsza cząstka mego ciała była maksymalnie pobudzona. I czułam, że tylko Victor mógłby ugasić ten żar. Czasem podchodziłam do okna, by ostudzić wewnętrzny płomień o chłodną, spłukiwaną deszczem szybę. Myślałam wtedy 0 tych dziwnych snach i ich znaczeniu. Że jestem zakochana w Victorze Townsendzie, było dla mnie oczywiste. Że pragnę go fizycznie, nie budziło wątpliwości. Nie mogłam jednak zrozumieć, dlaczego doprowadził mnie do aż takiej obsesji jak dotąd żaden mężczyzna w moim życiu. Sny erotyczne z własnym pradziadkiem miały w sobie coś symbolicznego, jakby zamykał się cykl życia. Tak jak on kiedyś podarował mi życie, powołując na świat mego dziadka, a za jego sprawą moją mamę, tak teraz sam dzięki mnie ożywał na nowo. Był to oczywisty absurd i natychmiast odrzuciłam takie myśli. Najzwyczajniej w świecie zakochałam się w mężczyźnie, który ukazał mi się w tak realnej postaci, jakby nadal żył, i nie mogłam przestać o nim myśleć. To, że był moim pradziadkiem, nie liczyło się wcale, bo dla mnie był to po prostu Victor Townsend. Potem znowu padałam ofiarą morfeusza, siedząc na fotelu, 1 przeżywałam kolejną falę erotycznych majaków. O północy spotkały się potajemnie Jenny i Harriet. Weszły nagle i obudziły mnie ,z kolejnej płytkiej drzemki trzaśnięciem drzwi. Najpierw weszła Harriet i podeszła do kominka. Zegar wskazywał jedenastą, zapewne wieczorem. 191 Nie mogło minąć dużo czasu. Jenny wyglądała dokładnie tak samo jak tuż przed chwilą z Victorem, a Harriet niewiele się zmieniła od ostatniej rozmowy z Johnem. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, bo jej zachowanie i sposób bycia były zupełnie inne. Szarpiąc w rękach koronkową chusteczkę, tak jakby chciała ją podrzeć na kawałki, Harriet przyciskała zaciśnięte w pięści dłonie do piersi. Stała spięta i rzucała na wszystkie strony nerwowe spojrzenia. - Co się stało? - szepnęła Jenny z przejęciem. - Wszyscy już poszli spać? Jesteś pewna? Gdzie John? - Jeszcze nie wrócił. Ale usłyszymy, jak wejdzie. Nikt nas nie słyszy. Harriet, co się dzieje? - Ach, Jenny... - wykrzywiając żałośnie usta, Harriet zalała się łzami. - Tak się boję. Nie wiem, co robić! - Harriet - prosiła Jennifer spokojnym, łagodnym głosem, ujmując w swoje dłonie rozdygotane ręce dziewczyny. - Powiedz mi, co się stało. Przecież chyba nic tak strasznego. - - - Och, tak, Jenny, strasznego... - zaszlochała. - Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz. Jesteś moją jedyną przyjaciółką. - Oczywiście, że nikomu nie powiem. - Nawet Victorowi. Zwłaszcza jemu. Jenny uniosła brwi. - Dobrze, absolutnie nikomu. Więc o co chodzi? Harriet wyswobodziła ręce z uścisku Jenny i przeszła parę kroków. - Muszę... muszę coś wiedzieć. Musisz mi poradzić. - Jeśli będę mogła. Harriet zmagała się z następnymi słowami, przygryzając dolną wargę i znów znęcając się nad chusteczką. Wyraźnie walczyła ze sobą, nie wiedziała, w jaki sposób zacząć. Już układała wargi do jakiegoś słowa, ale głos nie chciał popłynąć. Wreszcie odwróciła się do Jenny i powiedziała wolno, drżącym głosem: - Jenny - spuściła oczy. Potrzeba zwierzenia się swej bratowej walczyła w niej z purytańskimi zasadami epoki. - Muszę się czegoś dowiedzieć, ale strasznie trudno mi o tym mówić. Pomóż mi. 192 Jennifer, choć w tym samym wieku co Harriet, była już mężatką i dojrzałą kobietą. Widząc rozpaczliwy stan siostry swego męża, wczuła się w rolę powierniczki. Dotykając dłonią ramienia Harriet, powiedziała spokojnie: _ Nie ma niczego takiego na tym świecie, o czym nie mogłabyś ze mną porozmawiać. Harriet podniosła swe jasne oczy i oblała się rumieńcem. - Mój okres... - szepnęła. - Jenny, ja nie miałam okresu. Jennifer ważyła przez chwilę znaczenie tych słów, wreszcie westchnęła - Och, Harriet... - Ciężko mi o tym rozmawiać - ze ściśniętym gardłem ciągnęła zrozpaczona dziewczyna. - Wiesz, jak to zawsze było. Szczególnie z mamą. Kiedy dostałam tego po raz pierwszy, mając dwanaście lat - głos Harriet przeszedł w szept - byłam śmiertelnie przerażona. Myślałam, że umieram. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje! Mama mi nic nie pomogła. Powiedziała tylko, że zostałam kobietą, mam przestać płakać i oczekiwać tego samego raz w miesiącu przez resztę życia. Nigdy mi nic nie wytłumaczyła. Tylko objaśniła, jak często zmieniać podkładki, kazała używać wody kolońskiej i nigdy nie mówić o tym przy mężczyznach. Powiedziała, że mam się nigdy na to nie uskarżać, w ogóle o tym nie mówić, po prostu udawać, że tego nie ma. Ale, Jenny! Harriet rozpaczliwie chwyciła Jenny za przegub ręki. - Przestraszyłam się, gdy to się zaczęło. A teraz, gdy się skończyło, boję się straszliwie! Jennifer obserwowała Harriet, milcząc w pełnym powagi skupieniu. - Jenny, powiedz mi, co to znaczy. Ja się domyślam, ale chcę być pewna. Ty wiesz na pewno. - Jak długo już nie miałaś? - Nie wiem dokładnie. - Bardzo długo? - Już dwa razy. - Aha... - Jennifer zdołała zachować spokój. Dalej trzymała 193 dłoń na ramieniu Harriet. Twarz miała opanowaną, jakby omawiała, co dziś będzie na kolację. - Harriet, powiedz, czy ty... zrobiłaś coś, co mogło spowodować... to opóźnienie. - Chyba tak - padła nieśmiała odpowiedź. Jennifer zamknęła oczy. Och, jakiż to delikatny temat! - Jenny, ja nie wiedziałam! Nikt mi nigdy nie powiedział! -mówiła zdenerwowana i wystraszona dziewczyna. Blada, z okrągłymi ze strachu oczami, wyglądała jak porcelanowa lalka. - Sean powiedział, że wszystko będzie w porządku. Ja nawet wtedy nie wiedziałam, co my robimy. Zawsze myślałam, że dzieci przychodzą na świat dopiero wtedy, kiedy wyjdzie się za mąż, a nie przedtem. Poszliśmy do ruin Starego Opactwa. Najpierw mnie to zaskoczyło, potem mi się spodobało. A potem - spuściła oczy, szepcąc zażenowana - było cudownie. Jennifer poczuła ukłucie zazdrości. Niewielkie, delikatne, bardziej nawet żal, że jej własne doświadczenia z Johnem sprawiły jej wielki zawód. Był szorstki, śpieszył się inie zwracał uwagi na jej potrzeby. Mimo lekkiego poczucia winy zamykała wtedy oczy i wyobrażała sobie, że zamiast męża jest z nią Victor. To drobne oszustwo pozwalało jej przetrwać jego nieczęste zresztą egzekwowanie małżeńskiej powinności. Myśląc o Victorze, wyobrażała sobie, jak byłoby z nim: łagodnie, czule i długo... - Harriet, kiedy to było, z Seanem O'Hanrahanem? - To było... - chusteczka pękła na pół. - Kilka razy. Ale on mówił, że wszystko będzie w porządku, naprawdę. Och, Jenny! Czy ja rzeczywiście to zrobiłam? - Nie ty zrobiłaś, lecz on zrobił, niestety. - Nie! Nie mów tak o nim. Kocham Seana i chcemy się pobrać. Ale zrobimy to w sekrecie, żeby ojciec nam nie przeszkodził. Obiecaj mi, Jenny, że nic mu nie powiesz. - Obiecuję, Harriet. Ale powinnaś o tym powiedzieć Victo-rowi. -Nie! -Jest lekarzem. Powie ci, co masz robić. Może nie jest tak, jak myślisz. Ale jeśli jest, on ci powie, co robić. 194 _ Nie mogę powiedzieć Victorowi! Znienawidziłby mnie! -Harriet nie wytrzymała i uderzyła w płacz. Tennifer wzięła ją w ramiona i mocno przytuliła. Harriet roniła łzy tak obficie, że aż zmoczyła nimi suknię Jenny. Potem jeszcze długo łkała i pochlipywała. Kiedy wreszcie trochę się uspokoiła, odsunęła się od Jenny, wytarła oczy resztkami chusteczki i spytała załamującym się głosem: - To znaczy uważasz, że to zrobiłam? Że mam w sobie dziecko? -Jeśli robiłaś coś z Seanem CHanrahanem i jesteś pewna, że właśnie to robiłaś. - Powiedział, że robią to ze sobą mąż i żona. Chciał mi pokazać, jak to będzie. Jennifer smutno pokiwała głową. Żal jej się zrobiło, że Harriet straciła już swą słodką niewinność. - Nie wiedziałam, że to może się stać przed ślubem. Naprawdę. Ale skoro już się stało, muszę sobie z tym poradzić. - Harriet - Jennifer wyciągnęła ręce - proszę cię, idź do Vic-tora. - Nie! - Harriet cofnęła się. - On by mnie zabił! - Na pewno nie. - Tak! - krzyknęła Harriet. - Victor by mnie zabił! Nie znasz go tak jak ja! On jest taki sam jak ojciec! - Więc co zamierzasz zrobić? - Pojedziemy z Seanem do Londynu i pobierzemy się. - Och, Harriet - teraz i Jennifer zalała się łzami, a mnie wzruszyło jej przejęcie. Harriet wahała się jeszcze przez chwilę, patrząc na Jennifer z takim wzburzeniem w oczach, aż nawet mnie się zrobiło trochę przykro, po czym okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Odprowadziłam ją spojrzeniem do drzwi, a gdy odwróciłam się z powrotem do kominka, ku swemu zdziwieniu zobaczyłam stojącą tam nadal Jennifer. Zdawałoby się, że scena dobiegła końca, chyba że miało się wydarzyć coś jeszcze. Pozostałam więc w fotelu i patrzyłam. To niesamowite, kobieta, którą miałam przed oczami, nie żyła od wielu lat! A przecież słyszałam szelest jej halek. "Widziałam, 195 jak na jej policzkach zabłysła łza. Czułam płynący od niej delikatny zapach perfum różanych i jej fizyczną obecność w pokoju. Czy to możliwe, żeby nie była realna? Patrzyłam na nią i po głowie chodziły mi podobne myśli. Nagle jedna z nich mnie poderwała. Przypomniałam sobie ostatnie spotkanie Jennifer i Victora. A raczej jego koniec, kiedy uległam wzruszeniu i lekkomyślnie zawołałam Victora. A on się odwrócił. Mój Boże! Czyżby mnie słyszał? Zapomniałam już o tym, a teraz mi się przypomniało. Krzyknęłam do niego po imieniu, a on się obrócił ze zdziwieniem. Dobry Boże, czy to znaczy...? Patrzyłam na Jennifer. Nie wiedzieć czemu, scena się przedłużała i ona wciąż tu była. A może to ja przeciągałam. Tak czy owak, trwało to dłużej, niż się spodziewałam, i bardzo mnie zastanawiało, dlaczego. Dlaczego ciągle jeszcze widziałam Jennifer? Czy to miało jakiś cel? Widziałam ją stojącą samotnie, tak samo realną jak mieszkająca tu babcia. Wycierała oczy chusteczką wyjętą z rękawa. Byłyśmy w tym pokoju razem, a mimo to oddalone o lata. Ona była w roku 1892, ja w drugiej połowie XX wieku. Dlaczego wciąż tkwiłyśmy tu razem? Choć początkowo wydało mi się to bez sensu, po dłuższej chwili patrzenia na jej postać przyszło mi do głowy, że może jednak jest możliwe to, czego jednocześnie bałam się i pragnęłam. Słowna komunikacja z nimi. Pełny kontakt. Skoro wszystko inne było już tak realne, może teraz przyszła kolej na rozmowę? Lecz ona mnie nie widziała. Stała tuż przede mną, ocierając oczy, i nie wiedziała o mojej obecności. Zastanawiałam się, czy powinnam spróbować przemówić do niej, czy stanie się wreszcie ten cud. Warto było zaryzykować. Najwyżej zniknie. Harriet poszła i nic więcej już się nie zdarzy. Postanowiłam spróbować odezwać się do Jenny. Zebrałam całą swoją odwagę i pokonując wszelkie lęki, odchrząknęłam i powiedziałam głośno i wyraźnie: -Jennifer... 196 13 Babcia musiała wejść do pokoju bardzo cicho, bo obudziłam się dopiero, gdy rozsuwała zasłony. _ Patrz, znowu ten deszcz! - powiedziała, kiwając głową. Odwróciłam się na bok i popatrzyłam na szalejącą na dworze nawałnicę. Potem znów przekręciłam się na plecy i patrzyłam w sufit. Głowę miałam jak z drewna. - Długo spałaś - mówiła babcia, krzątając się po pokoju. - To dobry znak. To znaczy, że odpoczęłaś. Musiałam stłumić drwiący uśmiech. Babcia nie wiedziała, że zasnęłam dopiero o wschodzie słońca, po całonocnym czuwaniu. - Za minutkę będzie herbata. Chcesz dziś trochę melasy na grzance? A może zrobić ci małego drinka? - babcia usiłowała mówić energicznie, ale przez jej głos przebijało zmęczenie. -Dziadek zawsze lubił chleb z melasą. Usmażę ci dziś pyszną rybę, a do tego przetarty groszek. Nigdzie nie pojedziemy w taką pluchę. Jeszcze raz popatrzyłam za okno, gdzie nieprawdopodobny wicher chłostał szyby. Jak długo ta pogoda będzie nas tu więziła? - Babciu - odezwałam się, siadając z ciężką i obolałą głową. -U dziadka nikt wczoraj nie był. A co dziś? - My na pewno nie pojedziemy. Może pojedzie sam William. Nie ma sensu, żeby wszyscy mokli na tym deszczu. No, biegnij już do łazienki, słonko. Wbiegłam po dwa stopnie naraz, umyłam się pobieżnie nad umywalką i poszłam się przebrać do sypialni. Po piętnastu minutach byłam już z powrotem na dole i siedziałam przy stole. - Nawet przez szyby czuje się ten ohydny wiatr - powiedziała babcia, smarując sobie grzankę. Przyjrzałam się jej twarzy w jasnym świetle poranka. Była blada, usta sine, podkrążone oczy. 197 - Babciu, nie spałaś dziś dobrze, prawda? - Prawda, dziecinko, nie spałam. W taką okropną pogodę zawsze mnie bolą stawy. A nawet jeśli przestają boleć, jest mi niewygodnie. Dziś muszę wziąć na noc trzy termofory. - A nie możesz spać tutaj przy piecyku? - Ech, co ty opowiadasz! Ty go potrzebujesz bardziej niż ja. A ja jestem przyzwyczajona do swojego łóżka. Dziękuję ci. Potrzebny mi tylko dodatkowy sweter i jeszcze jeden termofor. - W twojej sypialni musi być zimno jak w grobowcu. - Elsie mówi, że cały ten dom jest jak grobowiec, więc nie ma różnicy, gdzie śpię. Ale ja go lubię i nie pozwolę nikomu przenieść mnie do jakiegoś państwowego mieszkania... Babcia rozprawiała dalej, a ja pomyślałam: Ten dom jest grobowcem bardziej, niż ci się wydaje. Nikt do nas nie przyjechał. Deszcz był tak ulewny, że nawet trudno byłoby otworzyć wejściowe drzwi. Z okna sypialni na górze widziałam, że ulicą byłoby niebezpiecznie jechać samochodem nawet na krótki dystans. Dlatego rodzina musiała się powstrzymać od wizyt do czasu, aż nawałnica się skończy. Zasiadłyśmy z babcią przy ogniu, ona ze swą robótką, ja z książką. Ale udawałam tylko, że czytam, moje myśli pognały bowiem w rejony dalekie od teraźniejszości. Gdy nadeszło popołudnie, babcię tak rozbolały biodra, że nie miała siły usmażyć ryby i frytek na obiad. Zamiast tego odgrza-łyśmy zupę z puszki i zjadłyśmy ją z chlebem. Zupełnie mi to wystarczyło, bo dalej nie miałam apetytu, ale widziałam, jak babcia się przejmuje, że nie może mnie należycie ugościć. Po tym skromnym posiłku oraz kolejnej godzinie milczenia i obserwowania ulewnego deszczu babcia oznajmiła: - Andreo, chyba już pójdę do łóżka. Nie mogę dłużej siedzieć, bo później nie dam rady wejść na schody. Przyniesiesz mi termofory, jak woda się zagotuje, dobrze, kotku? - Co będziesz, babciu, robiła przez całe popołudnie? - Posłucham radia i poczytam Tennysona. To mnie relaksuje. Przepraszam, że zostawiam cię samą, ale i tak nie jestem dziś ciekawym towarzystwem. Dziękuję Bogu, że u dziadka jest ciepło, 198 sucho i nie ma przeciągów, że jest otoczony dobrą opieką pielęgniarek. To całe moje pocieszenie. Tym razem musiałam pomóc babci wejść po schodach, popychając ją z tyłu, podczas gdy ona sama pokonywała każdy stopień na czworakach. Był to powolny proces i gdy znalazłyśmy się na górze, zdałam sobie sprawę, że bez mojej pomocy w ogóle by nie weszła. Potwornie zbladła i oddychała z trudnością. - Mam już osiemdziesiąt trzy lata, kotku - stęknęła. - Bywały lepsze czasy. Nie pozwoliła mi pomóc sobie przy zdejmowaniu ubrania. Nalegała, żebym zeszła do ciepłego saloniku i jeszcze tylko przypilnowała wody. Gdy się zagotowała, napełniłam trzy gumowe termofory i zaniosłam jej na górę, do sypialni pełnej wiktoriańskich pamiątek i solidnych mebli. Pomogłam jej się ułożyć wygodnie w pozycji siedzącej na kilku poduszkach. Babcia zarzuciła na ramiona trzy swetry, a na to jeszcze zrobiony szydełkiem szal, obłożyła nogi termoforami, przysunęła bliżej siebie stojące na nocnym stoliku przenośne radio. - Będzie mi tu bardzo dobrze, słonko. Idź już na dół. - Babciu, gdybyś czegoś potrzebowała, zastukaj laską w podłogę, to przyjdę. Na pewno później zgłodniejesz, a poza tym trzeba będzie nalać świeżej wody do termoforów. - Tak, kochanie. Jesteś dla mnie prawdziwym błogosławieństwem. Modliłam się, żeby Bóg mi cię przysłał - wyciągnęła jedną rękę i objęła mnie. Gdy opadła z powrotem na poduszki, w jej oczach zaszkliły się łzy. - Rozkleiłam się - dorzuciła, prawie płacząc. - Ale ty jesteś taka podobna do mamy w twoim wieku. Jak dwie krople wody! No, idź już na dół, do ciepła. Pośpieszyłam na dół, wcale nie do ciepła, tylko w nadziei, że wkrótce znów wrócę do przeszłości. Moje życzenie się spełniło. Gdy otworzyłam drzwi, ujrzałam salonik z roku 1892, jarzący się kominek i Jennifer siedzącą cichutko na jednym z foteli. Powoli i ostrożnie weszłam i zamknęłam drzwi. Atmosfera w pokoju była tak ulotna, że bałam się oddychać. Odsunęłam sic lekko w bok od drzwi i stanęłam pod ścianą. 199 Jennifer haftowała na tamborku. Igła z czerwoną nitką połyskiwała, wchodząc i wychodząc z materiału. Włosy dziewczyny związane były na głowie małymi wstążeczkami. Jej suknia, koloru jasnej lawendy, zasłaniała ją dokładnie od stóp do głów. Z jasną twarzą rozświetloną blaskiem ognia, siedząc tak spokojnie i przebierając drobnymi, delikatnymi dłońmi nad haftem, Jennifer przedstawiała sobą obraz łagodnej kobiecości. Przypomniałam sobie moje rozważania z poprzedniej nocy na temat szansy na rozmowę z Jenny i nieudaną próbę zawołania jej po imieniu, po której natychmiast zniknęła. Moje teorie zupełnie się nie sprawdziły. A dziś miałam ją tu znowu, samotną i zamyśloną, i nawet stojąc daleko, wyczuwałam, że jej myśli krążą wokół Victora. W holu dały się słyszeć ciężkie kroki. Wstrzymałam oddech. A więc znów go zobaczę! Drzwi rozwarły się z impetem i wraz z chłodnym powiewem, ku memu rozczarowaniu, do pokoju wszedł John Townsend. Chwilę stał cicho, choć nieco chwiejnie, i patrzył n-a Jennifer, dopóki nie podniosła oczu znad robótki. - Jesteś przemoczony - powiedziała, wstając. - Nie martw się o mnie - warknął John, wymachując ręką. Oczy miał przekrwione i czułam od niego odór alkoholu. -Martw się o siebie. - O czym ty mówisz? - Ty! - krzyczał, wygrażając jej trzęsącym się palcem. Ty mnie zdradziłaś, własnego męża! - John! - Jennifer się zerwała, upuszczając robótkę na podłogę- - Poszłaś do Victora, prawda? Powiedziałaś mu, że mam długi, ścigają mnie bukmacherzy i nie umiem zerwać z hazardem. - Och, Johnie... Zrobił krok w jej stronę, a zatroskanie na twarzy Jenny zmieniło się w strach. Gdy się do niej zbliżał, przycisnęła ręce do piersi, ale nie cofnęła się. - To nieprawda, Johnie - powiedziała spokojnie. - Ja nie poszłam do Yictora. 200 -Więc skąd on tyle wie? Wie nawet, ile jestem winien, do ostatniego miedziaka. Zaproponował mi pieniądze, słyszysz, Jenny? _ I cóż w tym złego...? _ Kobieto, czy ty nie masz w sobie żadnej dumy? - ryczał, podchodząc do niej, trzęsąc się z wściekłości. - Musiałaś mieszać mojego cholernego brata w nasze osobiste kłopoty? Gdzie ty masz wstyd, kobieto! _ To Harriet, Johnie. Ona do niego poszła, nie ja. - To cholerne kłamstwo! Harriet nie rozmawiałaby z Victo-rem o nie swoich sprawach! Ona nie jest taka głupia. To ty, Jenny wiem na pewno. Widziałem, jak wy oboje na siebie patrzycie. Wodzisz cielęcym wzrokiem za moim bratem, nie udawaj, że nie. On też nie umie ukrywać swoich myśli. Dosłownie ślini się na twój widok! - O mój Boże! - szepnęła Jennifer, odwracając się i chowając twarz w dłoniach. - Dlaczego musiałaś do niego chodzić, Jenny? John chwiał się trochę na nogach, oczy miał rozbiegane. Przykro było widzieć go w takim stanie - zmoczonego, rozczochranego i pijanego, w pochlapanym błotem płaszczu, z kapeluszem przekrzywionym na tył głowy. - Myślisz, że ja o niczym nie wiem? - mówił teraz spokojniej, ale niewyraźnie. - Myślisz, że nie wiem, dlaczego Victor przychodzi co niedziela na obiad? Rany boskie, kobieto, mój brat nie przychodził do nas przez rok, mieszkając w tym samym cholernym mieście, a potem ty wysyłasz mu zaproszenie i już skamle pod drzwiami jak pies. I od tego czasu przychodzi w każdą niedzielę. Myślisz, że nie mam oczu? W odpowiedzi tylko płacz wstrząsnął wątłymi ramionami Jenny John wyciągnął rękę w jej stronę, ale zachwiał się. Na jego twarzy malowało się rozżalenie, bo teraz już wiedział na pewno. Przedtem jedynie podejrzewał, teraz miał potwierdzenie. Smutne potwierdzenie. Kilka razy zamrugał oczami, jakby chcąc się otrząsnąć z pijackiego zamroczenia, potem opuścił ręce i tylko mruknął: 201 - Nie pozwolę mu na to. Wiem, że mnie nigdy nie kochałaś, ale mój brat nie będzie... Jenny odwróciła się z przerażoną twarzą. - Ależ, Johnie, to nieprawda! Kochałam cię i nadal kocham! Jak możesz tu stać i oskarżać mnie o zdradę, kiedy to nieprawda? To Harriet powiedziała Victorowi o twoich długach, nie ja. I dalej cię kocham. Jakiś czas przyswajał sobie treść jej słów, a potem spytał: - Tak samo jak wtedy, gdy się pobraliśmy? Trochę zbyt długo się zastanawiała. John Townsend odwrócił się na pięcie, gwałtownie zawrócił do drzwi i otworzył je z furią. - Nie weźmiemy jałmużny od mojego brata! - ryczał. - Vic-tor ma teraz wszystko, prawda? Pieniądze, reputację cholernego świętego i na dodatek moją żonę. Powiem ci tylko jedno, kobieto, nie zajdzie z tym za daleko! Walnął drzwiami tak mocno, że cały pokój się zatrząsł. Gdy odwróciłam się w stronę Jennifer, już jej nie było. -• Byłam z powrotem w saloniku babci. Pokrowce od Woolwor-tha wróciły na miejsce, podobnie jak stary dywan i piecyk. Znów zapanował czas teraźniejszy. Epizody te trzymały mnie w ogromnym napięciu. Pojawienie się i zniknięcie Townsendów za każdym razem było dla mnie szokiem. Moje nerwy zaczynały już odczuwać skutki tych spotkań z przeszłością. Ręce mi dygotały, straciłam apetyt i sen, a w głowie miałam jeden wielki zamęt. Jedno mnie zastanawiało. Dlaczego to Victor przeszedł w rodzinie do historii z piętnem złego człowieka, podczas gdy na własne oczy widziałam, że był nim John? Victor był dobry, szlachetny i honorowy, oddany służbie cierpiącym i wierny jedynej kobiecie swego życia. Jak to się stało, że role Victora męczennika oraz Johna - pijaka i hazardzisty - zostały w historii rodzinnej zamienione? 202 , W pokoju zrobiło się gorąco. Pomimo ulewnego deszczu i potwornego zimna przenikającego stary dom ja nie mogłam znieść upału. Z rozdrażnieniem wstałam i zakręciłam piecyk. Potem machinalnie pochyliłam się, by podrapać się w nogi. Łuszczyły się teraz w poparzonych miejscach. Wtedy usłyszałam dochodzące z oddali dźwięki pianina. Wyprostowałam się gwałtownie. Znowu Dla Elizy, prześladująca mnie melodia Beethovena, wypełniająca cały pokój swą melancholią. Zegar znów się zatrzymał. Cofnęłam się w czasie. Chodziłam po pokoju wolno i ostrożnie, chcąc wrażliwym słuchem wychwycić kierunek, z którego dobiega muzyka. Kiedy podeszłam bliżej ściany oddzielającej salonik od salonu, pianino zabrzmiało głośniej. Przeszłam na palcach do drzwi na korytarz i otworzyłam je bezszelestnie. Muzyka dochodziła z salonu. Z jasnego pokoju wyszłam na ciemny korytarz i podążyłam w tę stronę. Drzwi były uchylone. W środku było widno. Z trwogą w sercu pchnęłam drzwi i zajrzałam. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego wnętrza. Hałaśliwy ogień w kominku oświetlał jasne aksamitne fotele, kanapę z końskiej sierści, stoliki z papier-mdche, figurki, szklane puzderka, zielone rośliny w mosiężnych doniczkach, ściany obwieszone fotografiami, a pośrodku sufitu - ku memu zaskoczeniu - światło elektryczne. Rozglądałam się jeszcze przez chwilę, chłonąc uszami delikatne dźwięki muzyki, zanim w końcu zwróciłam wzrok na prawo, gdzie przy ścianie stał mały klawesyn. Wstrzymałam oddech. Przy instrumencie, ubrany elegancko w bordowy frak, czarne spodnie i białą, wykrochmaloną koszulę z czarnym krawatem, siedział mój pradziadek i grał Dla Elizy. Długie, falujące włosy opadły na pochyloną w skupieniu nad klawiaturą twarz. Jennifer siedziała przy kominku w długiej atłasowej sukni, wpatrzona w Victora z zachwytem i bezgranicznym uwielbieniem, wyrażającym cały ogrom jej miłości, tak potężnej jak wszechświat. 203 Ja musiałam patrzeć podobnie, bo też byłam pod urokiem Victora, który właśnie zmieniał zwykły instrument muzyczny w zaczarowaną skrzynię. Urzekało mnie mistrzostwo jego gry, ale chyba jeszcze bardziej magiczna przemiana prostej melodii w olśniewającej piękności serenadę. Stałam bez ruchu przy drzwiach, rozdarta dwoma pragnieniami: żeby muzyka trwała bez końca, ale też żeby Victor przestał grać i coś powiedział. Lecz gdy przestał, siedział tylko przez czas jakiś zapatrzony w klawiaturę, jakby potrzebował czasu, by wrócić do rzeczywistości. Granie uwolniło jego duszę, a teraz musiał ją z powrotem przywołać do porządku. Jennifer również trwała w zawieszeniu, jeszcze przeżywając pieśń, i nie śmiała drgnąć, by nie spłoszyć tej chwili. Była oczarowana. Po pewnym czasie zapytała: - Czy możesz zagrać jeszcze raz? Victor obrócił się na stołku i oparł dłonie na kolanach. - Nie mamy dużo czasu. Zaraz przyjdzie reszta. •"¦" - Im też się będzie podobało. Pokręcił głową. - Nie powinni nas zastać sam na sam, Jenny, bo uwierzą, że to, czego się obawiają, jest prawdą, i przypiszą nam to, co nigdy się nie zdarzyło. -1 z posmutniałą twarzą dodał: - A może nigdy się nie zdarzy. - Chodź, proszę, usiądź obok mnie. Idąc do fotela stojącego obok Jenny, Victor wypełniał sobą cały pokój. Usiadł, wyciągając przed sobą skrzyżowane nogi w błyszczących lakierkach, i powiedział: - Matka oskarżyła mnie o niewłaściwe zachowanie. Co za ironia, kiedy między nami nie było nawet uścisku dłoni! - Victorze, nie bądź zgorzkniały. - Jak mam nie być? Przychodzę tu co niedziela, siedzę w jednym pokoju z tobą i udaję, że nie czuję tego, co czuję. Ty może jesteś zadowolona z tego, co mamy. Ale, widzisz, ja nie. Jaki los potrafi być okrutny! - zaśmiał się oschle. - Jakie nam płata figle! Gdybym ci kiedyś powiedział, że wrócę do Warrington, nie wy- 204 szłabyś za Johna i dziś byłabyś żoną najwybitniejszego lekarza w mieście! A zamiast tego jesteś żoną człowieka, który dnie spędza na wyścigach, a noce w pubie. - Victorze, proszę cię - powiedziała cicho. _ Uważam, że John powinien się zreflektować i zmienić postępowanie. Teraz unika wierzycieli, ale to tylko kwestia czasu, że go dopadną. Wczoraj pożyczył pieniądze, żeby dziś spłacić Cyrila Passwatera, od którego pożyczył w zeszłym tygodniu, żeby oddać Alfredowi Greyowi. Jak długo tak można? Nie chce wziąć pieniędzy ode mnie - choć, Bóg mi świadkiem, mam ich wystarczająco dużo - tylko prowadzi tę niebezpieczną grę. John powinien postąpić jak mężczyzna, spotkać się z wierzycielami i zawrzeć z nimi jakieś porozumienie. No i przestać grać. - Tobie łatwo tak mówić, Victorze, ale John patrzy na to inaczej. Za każdym razem wydaje mu się, że teraz wygra, spłaci wszystkich i kupi dla nas dom. - I za każdym razem wpada w coraz większe długi. Jennifer, nie wykopuje się jednego dołka, żeby zasypać drugi. Gdyby to ode mnie zależało... - Ale nie zależy. John jest panem samego siebie i może nie ma nic więcej, ale na pewno ma swoją dumę. Victorze, nie możesz mu niczego dyktować. - Nic by mnie to nie obchodziło, gdyby nie był twoim mężem. Ale jest i unieszczęśliwia ciebie. Tylko ze względu na ciebie, Jenny, zależy mi, żeby John rozwiązał swoje problemy. - To również ze względu na mnie zostaw go w spokoju. John musi znaleźć własne wyjście. - Jemu potrzebny jest wstrząs, trzeba go zmusić do odkrycia kart... - Victorze! Zwrócił ku niej gniewne oblicze, z pogłębioną zmarszczką między brwiami. Sarkazm Victora często ujawniał się w tym, co mówił. Powodem tego były nie tylko kłopoty z bratem, mężem kobiety, którą kochał. Zbyt wiele już przeżył. Całe życie Victora Townsenda nastawiło go do świata bojowo. 205 - Obiecaj mi - prosiła Jenny - że nie będziesz się już wtrącał do Johna. Rzucił chmurne spojrzenie na ogień. - Skoro sobie tego życzysz, obiecuję. Patrzyłam na Victora i czytałam w jego myślach. Oto zbiera owoce swego medycznego geniuszu: w ciągu półtora roku od przyjazdu z Londynu wyrobił sobie reputację, dokonał wielu reform w szpitalu warringtońskim, uratował wielu ludzi od śmierci i od bólu. Jest za to nagradzany. Pełni funkcję prywatnego lekarza biskupa Warrington i opiekuje się rodziną burmistrza. Dzięki swej młodości, inicjatywie i powodzeniu zyskał wielkie uznanie publiczne i dostęp do wysoko postawionych osób. A przecież nie o tym marzył. W moim pradziadku dalej tkwiło pragnienie poznawania za pomocą probówek i mikroskopów, podążania ścieżką nauki, by wciąż dokonywał się coraz większy postęp w medycynie. Trapił się tym, że nie może pomóc ofiarom raka mózgu czy chorym na serce. Chociaż był świetnym lekarzem, pozostawał bezradny wobec licznych chorób nieuleczalnych, jakie dziesiątkowały niewinną ludność świata. Tutaj czuł się potrzebny, przy odkrywaniu białych plam w medycynie. Chciał być tym, który zapala światło w jej najciemniejszych zaułkach. - O czym myślisz? - szepnęła Jenny. - O pewnym mężczyźnie. Nazywał się Edward Jenner. Wiesz, kto to był? - gdy teraz zwrócił się do niej, nie był już zagniewany, lecz przejęty. - Edward Jenner któregoś dnia zaczął się zastanawiać, dlaczego dójki nigdy nie chorują na ospę. Zauważył natomiast, że od czasu do czasu zapadają na ospę krowią. Edward Jenner pomyślał, że te dwa fakty muszą mieć jakiś związek. Może da się zaszczepić człowieka łagodniejszą chorobą, żeby go uchronić przed śmiertelną? Jenny, wszyscy go wyśmiali, ale okazało się, że szczepionka Edwarda Jennera przeciwko ospie pozwoliła nam wszystkim żyć bez lęku przed tą straszliwą chorobą, która kiedyś zabijała całe miasta. A co z innymi chorobami? Zapaleniem płuc, cholerą, tyfusem, polio? 206 Pochylił się i ujął ją za ręce. - Co ja tutaj robię? Przepisuję syropy od kaszlu i środki uspokajające dla histeryczek. Nawet operacje nie dają mi satysfakcji, bo moja wiedza jest tak ograniczona. Tyle jeszcze jest do odkrycia! Rozumiesz, o czym mówię? - Tak - odrzekła cicho. - Powinieneś był jechać do Szkocji. Puścił jej ręce i wstał. - Nie o to mi chodzi. Takie laboratorium, jakie czekało na mnie w Edynburgu, można z łatwością założyć w Warrington. - Więc co masz na myśli? - Moje życie dokonuje się w cyklach. Zbyt łatwo poddałem się rozgoryczeniu i pasywności. Po cóż miałem walczyć, jeśli jedyna rzecz na świecie, której pragnąłem, była mi na zawsze zakazana? Jenny również wstała i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. - Więc ja jestem przyczyną twej stagnacji? Przez twarz pradziadka przebiegł skurcz i odbiło się w niej przerażenie. Kiedy dotarła do niego waga słów Jenny, zupełnie się zapomniał i w szalonym impulsie chwycił ją w ramiona. Nie protestowała. Oparła głowę na jego piersi i zamknęła oczy, by nasycić się tą chwilą, powstrzymując łzy nad własnym pogmatwanym losem. - Co ja wygaduję? - mówił, zanurzając usta w jej włosach. -Jak mogłem być na tyle samolubny, żeby cię ranić takimi bredniami? Nie ma dla mnie niczego ważniejszego niż twoje szczęście. Och, Jenny, Jenny... - Victor przyciągnął ją mocniej do siebie, jakby chciał ją ochronić przed cierpieniem. - Jak mogłem mówić bezmyślnie takie rzeczy, wiedząc, że twoje życie jest równie nieszczęsne jak moje! Ty cierpisz w milczeniu, a ja się rozczulam nad sobą! Doprawdy, nie jestem ciebie godny... Tulili się do siebie przez długi czas, zastygli w smutku na tle jasnych płomieni kominka. Wreszcie, z wielkim przymusem, Jenny odsunęła się nieco i spojrzała na Victora. - Dotykać ciebie - szepnął - czuć otaczające mnie twoje ramiona, to jest... jak... 207 Pochylił głowę, jakby chciał ją pocałować, ale powstrzymał się. - Musisz już iść, kochany - powiedziała Jenny. - Oni zaraz wrócą. Tego nam nie wolno robić, Victorze. Jakikolwiek by był, John jest nadal moim mężem i muszę mu być wierna. Nie możemy się pocałować. Jeśli pozwolimy sobie na jedno, do czego to może doprowadzić? Wtedy pozwolimy sobie na rzecz następną i następną, aż będzie za późno. Jennifer wyswobodziła się z objęć Victora i popatrzyła smutno. - Nie możemy więcej zostawać sami, bo ja mogę stracić nad sobą kontrolę. Wtedy do naszego nieszczęścia dojdzie jeszcze poczucie winy. Pradziadek stał ponury jak nad grobem, z rękami zwieszonymi bezwładnie i twarzą jak kamienna maska. Jennifer patrzyła na niego jeszcze cała drżąca i ze łzami w oczach. I taki ich obraz pozostał mi w pamięci, gdy zniknęli. Stałam przez chwilę tyłem do otwartych drzwi*, zanim spostrzegłam, że salon z przeszłości już zniknął i znowu jestem w pachnącej stęchlizną graciarni babci, z osłoniętymi meblami, zwiniętym dywanem, zakurzonym biurkiem i wypłowiałymi ścianami. Powrót z dziewiętnastowiecznego świata trwał nie więcej niż sekundy, a byłam tak zmęczona i osłabiona, jakbym szła stamtąd całe mile na piechotę. Zamknęłam drzwi salonu i wyszłam na korytarz. Po raz pierwszy doceniłam jego kojący chłód i ciemność, pod której bezpieczną zasłoną mogłam dalej rozpamiętywać usłyszane przed chwilą słowa. Jakie szczęście miała Jennifer, że kochał ją taki mężczyzna! Ja nigdy czegoś takiego nie zaznałam. A... może? Może właśnie coś takiego chciał mi dać Doug, a ja bezmyślnie to odtrąciłam? Z rozmyślań wyrwał mnie stukot na górze. Przypomniałam sobie o umówionym sygnale od babci i natychmiast poszłam do niej. Zapaliłam światło na korytarzu, uchyliłam drzwi do jej sypialni i zajrzałam. Babcia spała w najlepsze. 208 y kolejne stuknięcie, cofnęłam się i zamknęłam drzwi. Naturalnie! Dźwięk nie pochodził z teraźniejszości, tylko z przeszłości. I dochodził z frontowej sypialni. Drzwi były już szeroko otwarte, odsłaniając wiktoriańskie wnętrze. Ściany, dywan, zasłony - wszystko znów zrobiło się jasne i nowe; ogień płonął w kominku. Zauważyłam, że i tu, tak jak w salonie, zamiast starych lamp gazowych było już światło elektryczne. A więc nowoczesność odniosła małe zwycięstwo nad nieugiętym panem Townsendem. Weszłam i rozejrzałam się. Przy kominku stał fotel z wysokim oparciem, wyściełany czerwonym aksamitem, z draperiami, a w nim siedziała Jennifer, opierając stopy na małym podnóżku obitym tym samym aksamitem. Patrzyła przed siebie. Kusiło mnie przez chwilę, żeby znów do niej przemówić. Jakoś nie mogłam tego pojąć, że widziałam i słyszałam tych ludzi, odbierałam ich obecność węchem i prawie dotykiem, a nie mogłam z nimi rozmawiać. Wkrótce poczułam znajomy chłodny powiew na plecach i kątem oka zobaczyłam, że ktoś wchodzi. Była to Harriet. - Jenny - odezwała się. Wyrwana z marzeń Jennifer odwróciła się lekko w fotelu i powiedziała z uśmiechem: -Witaj, Harriet. Wejdź, proszę. Lecz stojąca obok mnie dziewczyna wahała się. Jej włosy były byle jak poupychane pod czepkiem, a peleryna niedbale zarzucona na suknię. Harriet miała zupełnie szarą twarz i pobielałe wargi. - Jenny - powtórzyła. Zauważywszy niecodzienny wygląd Harriet, Jennifer wstała i podeszła do niej. - Harriet, co się stało? -Ja... - zrobiła krok do przodu i zachwiała się, jakby miała zaraz upaść. - Harriet! - Jenny rzuciła się ku niej, objęła i doprowadziła do fotela. Harriet opadła nań bezwładnie, pozwoliła sobie zdjąć pelerynę i czepek. Jej spojrzenie - dalekie i obce - było spojrze- 209 niem kogoś, kto doznał wielkiego szoku. Półleżąc w fotelu, blada, ze szklistymi oczami, wyglądała na znacznie młodszą od Jen-nifer. Poruszała ustami, ale nie było słychać żadnego dźwięku. Jennifer przysunęła drugi fotel i usiadła tak blisko Harriet, że dotykały się kolanami. Ujęła jej dłonie i zaczęła je rozcierać. - Jesteś przemarznięta i taka blada! Gdzie ty chodziłaś w tę pogodę? Harriet poruszyła się w fotelu i zapytała matowym głosem: - Gdzie są wszyscy? Gdzie jest mama i ojciec? - Ojciec jest jeszcze w zakładzie, a mama poszła odwiedzić tę biedną, przykutą do łóżka panią Pemberton. A John, cóż, nie wiem, gdzie on teraz jest. Co ci się stało? Harriet zwróciła szklisty wzrok w stronę ognia. Dalej poruszała bladymi ustami, nie wydobywając z nich słów. Jenny mrużyła oczy z zatroskaniem. Układ cieni w pokoju i głęboka cisza sprawiały, że całą tę scenę spowijała nierealna, baśniowa atmosfera. Przyczyniał się do tego dziwny stan Harriet. - Poszłam do niego... wyszeptała w końcu. - Co zrobiłaś? - Poszłam do niego. Tak, jak mi doradziłaś. Harriet z trudem utrzymywała głowę wyprostowaną, by patrzeć na Jennifer. - Najpierw poszłam do Seana i powiedziałam mu o swym kłopocie. - I co on na to? Głos Harriet był równie zdławiony, jak przygasłe było jej spojrzenie. - Powiedział, że to moja wina, że on nie ma z tym nic wspólnego i że wyjeżdża. - Wyjeżdża... - Jennifer opadła na oparcie fotela. - Sean 0'Hanrahan wyjeżdża? Dokąd? - Nie wiem. Jeszcze gdy u niego byłam, zaczął pakować kufer. Mówił coś, że wraca do Belfastu. -Ale... ale powiedziałaś mu, no, wiesz...? - O dziecku? Tak. Dosłownie się wściekł. Jakbym to ja sama zrobiła. Przypomniałam mu, jak często mówił o ślubie, że chce się ze 210 mną jak najszybciej ożenić, gdy byliśmy w Starym Opactwie. Ale to było wtedy, Jenny, a teraz, myślę, że już nie chce się ze mną żenić. - Och, Harriet... - Jennifer gładziła ręce Harriet, próbując wlać w dziewczynę z powrotem trochę życia, ale nawet ciepły blask palącego się ognia nie był w stanie ożywić jej twarzy. Harriet była śmiertelnie blada. - Harriet... - zaczęła ponownie Jenny, która całym sercem jej współczuła. Choć tak jak ona miała prawie dwadzieścia lat, Harriet była jeszcze bardzo dziecinna. A już dostawała od życia taką straszną lekcję. - A potem poszłam do niego - wyszeptała Harriet, patrząc w ogień. - Z powrotem do Seana? - Nie, do niego, tak jak mi kazałaś. Już nie miałam się do kogo zwrócić. Nie mogłam powiedzieć ojcu, bo ukarałby mnie strasznie. Nie wiesz, co on zrobił, gdy odkrył, że my z Seanem piszemy do siebie listy. Ale tym razem nie skończyłoby się na zamknięciu w szafie. Zrobiłby coś znacznie gorszego. -W szafie... - Tak, robił to często - ciągnęła nieobecnym głosem. - Za karę zamykał mnie w szafie i doszło do tego, że byłam grzeczna nie dlatego, że odróżniałam, co jest dobre, a co złe, lecz ze strachu, że mnie tam zamknie. To było nie do zniesienia, Jenny. Siedziałam w kucki w tych przerażających ciemnościach, nie rozjaśnionych ani jednym promykiem światła. Słyszałam, jak przekręca klucz, a potem czekałam i czekałam, aż przyjdzie i mnie wypuści. Strasznie się bałam, że zapomni o mnie i umrę w tej szafie. Najpierw krzyczałam, potem już tylko skomlałam i drapałam w drzwi. Czułam się jak żywcem pogrzebana. Ale zawsze po mnie wracał. Raz się zdarzyło... że strasznie wyłam, i wtedy wrócił, wyciągnął mnie i uderzył tak, że straciłam przytomność, i wrzucił z powrotem na całą noc. Myślałam wtedy, że oszaleję. Ale przeżyłam. Robił mi takie rzeczy, Jenny, i jeszcze gorsze. Ojciec jest bardzo surowy. Gdyby teraz się o wszystkim dowiedział, powiedziałby, że przyniosłam mu hańbę. Sama wiesz, Jenny, jaki on jest. Widzisz, jak mama się go boi i jak John się go słucha. John wcale nie chciał zostać 211 w Warrington i pracować jako urzędnik. Ale musiał, bo ojciec mu kazał. Tylko Victor umiał mu się przeciwstawić... Harriet najwyraźniej zapomniała, o czym zaczęła mówić, więc Jenny jej przypomniała. - Do kogo więc poszłaś, kochanie? - Do mego brata. Myślałam, że mi pomoże. No i... no i... pomógł... Prawie nieświadoma tego, co robi, Harriet jak w transie wyprostowała prawą rękę, zawinęła rękaw i pokazała Jennifer zagłębienie łokcia, gdzie widniała czerwona plama, a od niej odchodziły purpurowe pasy. - Harriet, co to jest? -To od igły. Nazywa się... podskórna. - Jak to się stało? - Jenny pochyliła się i dokładnie obejrzała rankę. - To wygląda na zakażenie. - I jest. Ale on powiedział, że zniknie. - Harriet, ja nic nie rozumiem. Co się stało? Kto ci to zrobił? Przytrzymała dziewczynę za ramiona i potrząsnęła lekko. Harriet odwróciła do niej twarz, ale w jej wzroku nadal widniała pustka. - Jestem brzydka, prawda? - powiedziała cicho. - Jestem zbyt przeciętna, by przyciągać oczy dżentelmenów. Nigdy nie wyjdę za mąż. Już nie. Kochałam Seana 0'Hanrahana. Tylko jego pragnęłam. A teraz do końca życia będę starą panną. - Harriet, powiedz mi o tej igle. Wzięła długi, roztrzęsiony oddech, jeszcze bardziej pobladła. Jennifer przyszło na myśl, że wygląda, jakby przed chwilą otarła się o śmierć. - To było do uśpienia mnie, tak powiedział. Ale jakoś... nie podziałało. Może byłam zbyt przerażona. Może za mało mi tego wstrzyknął. Położył mnie na stole. Próbowałam wstać, ale przywiązał mnie pasami. Mówiłam mu, że chcę się położyć spać. Błagałam go. Ale on wpadł w złość. Pewnie dlatego to zrobił. Powiedział, że zhańbiłam rodzinę. - Harriet, co ty...? - Miał jakiś przyrząd. Widziałam, jak błyszczał w świetle lam- 212 pv Wziął go do ręki i kazał mi leżeć spokojnie. Mój własny brat... _ O Boże! - jęknęła Jennifer. - O dobry, słodki Boże...! _ Powiedział, że to jedyny sposób, że ratuje mnie od przyszłych cierpień. Powiedział, że nic nie poczuję. Och, Jenny! -Harriet nagle rzuciła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach. Płakała miaukliwie jak kociak, trzęsła się żałośnie i usiłowała mówić przez ręce. - Ale ja w ogóle nie zasnęłam. Cały czas wszystko czułam. Ten ból, och, Jenny, ten ból był niewiarygodny! Nie masz pojęcia, jakie to potworne tortury. Ten przyrząd taki ostry, okrutny, wyskrobywał ze mnie życie. Dopiero gdy już nie mogłam dłużej znieść bólu, na szczęście zemdlałam. - Harriet, Harriet - szeptała Jennifer, pochylając się i tuląc do siebie głowę dziewczyny. - Moja biedna, mała Harriet! I płakały tak razem przez długi czas, Harriet w ramionach Jennifer, próbującej utulić, wyciszyć, złagodzić jej ból. Wreszcie Harriet podniosła głowę i spojrzała na swą bratową niewinnymi, zagubionymi oczami zranionego zwierzęcia. - Co ja mam teraz zrobić? - szepnęła. Ale Jenny nie umiała znaleźć słów, tak wielki przeżyła wstrząs. Uwolniwszy się z objęcia Jenny, Harriet zerwała się z fotela. Stanęła niepewnie przy kominku, cała drżąca. Jej bladość mnie przeraziła i gdy zobaczyłam, że próbuje iść, rzuciłam się, by nie pozwolić jej upaść. Ale Jennifer była już przy niej i holowała ją w stronę łóżka. - Chcę już umrzeć - powiedziała Harriet. - Mój własny brat. Jak on mógł mi to zrobić? O dobry Boże, pozwól mi umrzeć... Gdy z trudem zrobiły parę kroków, Harriet nagle zatrzymała się i spojrzała na podłogę. Roztrzęsionymi rękami powoli uniosła brzeg długiej spódnicy. Na dywanie tworzyła się coraz większa kałuża ciepłej, świeżej krwi. 213 14 Ta noc była dla mnie bezlitosna, bo choć byłam już potwornie wyczerpana, to kiedy wreszcie ruszyłam korytarzem w stronę schodów, musiałam znów zawrócić, by być świadkiem kolejnej odsłony przeszłości. Straszliwa krzywda wyrządzona Harriet wstrząsnęła mną tak samo jak Jenny. Choć wszystko wskazywało, że to Victor był głównym winowajcą, nie mogłam uwierzyć, by mógł popełnić tak zbrodniczy czyn. Nawet Johna bym nigdy o coś takiego nie podejrzewała. Był może słaby i błądził, ale nie był złym człowiekiem. Tak jak poprzednio nie miałam czasu ani na rozmyślania, ani nawet na otrząśniccie się z szoku, bo gdy dotarłam do podestu schodów, znów usłyszałam jakieś hałasy w sypialni. Wydarzenia toczyły się teraz szybko. Zawróciłam i podeszłam do drzwi. Jenny siedziała w tym samym fotelu, a koło kominka przechadzał się John. Ona miała na sobie inną sukienkę, a więc i dzień musiał być już inny. - Czy musi tak być? - pytała Jenny z przerażeniem w głosie. Wodziła oczami za mężem, który rzucał się w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce z typowym dla Townsendów gniewnym wyrazem twarzy, mrocznym wzrokiem i zaciśniętą szczęką. W tym momencie John był bardziej niż kiedykolwiek podobny do Victora. - Nie mam wyjścia - wymamrotał. - Do licha, nie mam wyjścia. - Nie możesz się z nimi spotkać i jakoś dogadać? Musisz tak uciekać? W odpowiedzi wyrzucił z siebie: - A co ty byś chciała? Żebym tonąc we łzach, poszedł do tych łajdaków, dostał od nich herbatę i usłyszał wyrazy współczucia? Jenny, to banda krwiopijców! Nie obchodzi ich moje życie. Tylko moje pieniądze. 214 - To pozwól Victorowi... - Nie! - huknął tak wściekle, że przestraszył nas obie. - Nie zniosę żadnej pomocy od brata. Zwłaszcza teraz nie chcę mieć z nim niczego wspólnego. - Johnie, chyba nie wierzysz... - Dajmy sobie spokój z tym nikczemnikiem. Po tym, co zrobił Harriet, nie chcę go widzieć na oczy! A co do mnie, zamierzam wyjechać, bo to jedyny sposób na uratowanie własnej skóry. - Więc pojadę z tobą. - Nie, nie pojedziesz, kochanie - powiedział już łagodniejszym głosem. - Musisz tu zostać i czekać na mnie. Wyjadę za kilka dni, ale nie mogę ci powiedzieć, dokąd. I nie wiem, kiedy wrócę. Muszę się na jakiś czas ukryć i przeczekać tę burzę oraz znaleźć sposób na zdobycie paru groszy. Ale ty będziesz na mnie czekała, co? Jenny, kochanie? Patrzyła na niego bezradnie. Nagle John padł przed nią na kolana i chwycił jej ręce. - Kocham cię, Jenny, choć ty mnie nie kochasz. Nie, nic nie mów, pozwól mi dokończyć. Myślałem o tym trochę i zrozumiałem, jak bardzo cię zaniedbałem. Także i swoją siostrę. Gdyby przyszła do mnie zamiast do Victora... - John potrząsnął głową. - Nie chcę teraz o tym myśleć. To już się stało. Ale my. Jenny, wciąż mamy szansę. Planuję tylko mały wyjazd, nie wiem dokładnie, na ile czasu. Ale zobaczysz, jak wrócę, wszystko się między nami ułoży. Będę już innym człowiekiem. Spłacę te hieny i na zawsze skończę z wyścigami. Zobaczysz, Jenny, najmilsza. - Johnie - szepnęła smutno. - Wolałabym, żebyś nie wyjeżdżał. - Muszę i koniec. Będę bezpieczny, bo nikt nie wie o moim wyjeździe. Pamiętaj, Jenny, to tajemnica. Nikt nie może się dowiedzieć, od tego zależy moje życie. Rozumiesz? W tym momencie mam nad nimi odrobinę przewagi, ale gdyby się dowiedzieli, że chcę im uciec... Lepiej o tym nie myśleć. To musi pozostać między nami, dobrze? 215 Ramiona Jennifer skuliły się, jakby coś w środku się zapadło. - Dobrze, Johnie, nie powiem nikomu. Ocknęłam się z powrotem na dole, siedząc i wyglądając przez okno. Przez ulewę przedzierało już nikłe światło poranka, ale moje oczy prawie tego nie dostrzegały. Obudziły mnie potoki deszczu spływające po szybach. Musiałam tak siedzieć od dłuższego czasu. Pamiętałam jak przez mgłę, że resztką sił zeszłam na dół i dotarłam do tego krzesła. Rozejrzałam się. Pokój był teraz zimny, szary i nieprzytulny. Zlewał się z deszczową atmosferą na dworze. Ja czułam się podobnie. W mojej duszy nie było żadnego światła. Wszystko zgasło. Ta noc była już prawie nie do zniesienia. Nie tylko dlatego, że byłam świadkiem, widziałam i słyszałam to wszystko, ale raczej dlatego, że musiałam to także odczuwać. Wszystkie emocje mych zmarłych przodków przepełniały natychmiast i mnie. Zupełnie bezradnie padałam ofiarą namiętności przeżywanych w czasie, który już przeminął. Ciekawe, dlaczego umiałam bronić swą duszę przed uczuciami ludzi żywych, a umarli mieli do niej tak swobodny dostęp. Dlaczego muszę tak cierpieć i czy kiedykolwiek przyjdzie uwolnienie? Ale czy rzeczywiście tego pragnęłam? Wstałam ociężale i powlokłam się do piecyka. Zaraz wstanie babcia i znów będzie utyskiwała na jego ciągłe usterki. Żeby oszczędzić sobie wysłuchania po raz kolejny, jakie buble produkuje dziś przemysł brytyjski, zapaliłam gaz, ustawiłam go na najmniejszy płomień i poszłam położyć się na kanapie. Zapadłam się w nią i leżałam, rozmyślając. Czy ja jeszcze chcę stąd wyjechać i wrócić do swego dawnego życia? Nie oglądać więcej pełnej oddania Jennifer, nie podniecać się bliskością Victora? Nawet szaleństwo Johna i cierpienie Har-riet sprawiały, że czułam się żywą, czującą osobą, nareszcie pełnym człowiekiem. To zapewne ich magiczne oddziaływanie przywracało mnie do życia, pobudzało do doświadczania uczuć, jakich dotąd nie znałam. 216 Byłam uzależniona od tych krótkich epizodów z przeszłości jak od narkotyku. W czasie, gdy byłam z nimi, przeżywałam tak jak oni wszystkie nieszczęścia i cierpiałam takie same tortury, ale czułam, że naprawdę żyję. A w pozostałym czasie, pozbawiona tej iskry życia, zapadałam w stan duchowego zawieszenia. Ranek ciągnął się strasznie powoli. Co chwila spoglądałam na zegar i każde kolejne pięć minut zdawało mi się godziną. Babcia nie schodziła. Gdy do ósmej nie zjawiła się na dole i nie słychać było, żeby wstała, postanowiłam wejść i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Ruszałam się dość ospale. W domu musiało być lodowato zimno, bo włoski na rękach mi się nastroszyły, a paznokcie miałam sine. Ale zimna już w ogóle nie czułam. Na górze stanęłam i nasłuchiwałam. Z pokoju babci nie dochodził żaden dźwięk. Przestraszyłam się na dobre i strach przywołał mnie z powrotem do rzeczywistości. Przypomniałam sobie, kim jestem i gdzie się znajduję. Przypomniałam sobie też, że babcia wczoraj nie wyglądała dobrze. Zapukałam do jej drzwi. Cisza. - Babciu, halo, babciu. Żadnej odpowiedzi. Powoli uchyliłam drzwi i zajrzałam. W pokoju było ciemno. Przez chwilę stałam i słuchałam. Nic, kompletna cisza. Z wzrastającą obawą szłam przez pokój, potykając się o meble, by odsłonić okno. Łóżko było puste. - Co, kochanie? Z wrażenia wpadłam na komodę. - Babcia! - Byłam w łazience, słonko, nie słyszałaś? Jej nagłe wejście przyśpieszyło mi rytm serca, które teraz dziko tłukło się w piersiach. - Nie, nie słyszałam. Nie słyszałam też, jak wychodziłaś z łóżka. 217 - Myślałam, że możesz jeszcze spać, i nie chciałam cię budzić. Jak się dziś czujesz? Widzę, że już jesteś całkiem ubrana. - Tak... - wyjąkałam. - Czuję się... dobrze. Ale mnie przestraszyłaś. - Masz nadwerężone nerwy. Nie podoba mi się to. Chodź na dół, napijemy się dobrej, gorącej herbaty. Ponownie siedząc na dole przy oknie i obserwując skłębione chmury, uświadomiłam sobie z całą ostrością prawdziwość słów babci. Moje nerwy były nie tylko nadwerężone, ale po prostu w strzępach. Ale jak mogło być inaczej? Bez snu. Prawie bez jedzenia. I przez jedną noc tyle zdarzeń. Najpierw ukochany Victor, którego tak pragnęłam, wiedząc, że moje pragnienie nigdy się nie spełni. Potem Harriet i jej straszliwe przeżycie, a wreszcie John szykujący się do ucieczki. To dość dużo naraz. - Doprawdy, już nie wiem, co ci właściwie jest. Martwię się. Spójrz na ten deszcz, jak tu sprowadzić lekarza? - Nie potrzebuję lekarza, babciu. Wystarczy... odrobina herbaty. Dziękuję - wlałam w siebie na siłę ulepek, starając się przy tym nie skrzywić. Ale grzanka przekraczała już moje możliwości. - Znowu coś z jelitami? - Nie! - o Boże, znowu miałabym wypić tę koszmarną miksturę! - Wszystko jest w porządku, babciu. Po prostu... po prostu... - Chyba zrobię ci gorącej nalewki, posadzę przy ogniu i dobrze okryję. Musisz się rozgrzać. Jesteś przemarznięta. Pochyliła się nade mną i dotknęła mojej ręki. - Do licha, jesteś zimna jak trup! - krzyknęła. Spojrzałam na swoje ręce. - To cud, że jeszcze nie dostałaś zapalenia płuc! Jak możesz znieść to zimno? Mówili przez radio, że temperatura dalej spada. Tutaj nie ma więcej niż zero stopni. Ja mam na sobie pulower, pięć swetrów i dalej się trzęsę. A ty prawie goła. Jak to wytrzymujesz? To ten dom - myślałam z wściekłością. Próbuje mnie powoli zniszczyć... 218 Usiadłyśmy przy ogniu. Chociaż cierpiałam katusze, tak mi było gorąco, pozwoliłam się okryć. Zrobiłam to tylko dla babci. Nogi swędziały mnie okropnie, bo schodziła z nich skóra, upał był wprost nie do zniesienia, ale chciałam zrobić babci przyjemność. Babcia próbowała też kurować mnie którymś ze swych doustnych specyfików, ale nic nie chciało mi przejść przez usta. Ani nalewka, ani gorące mleko, ani herbata, ani nie zidentyfikowany biały płyn. Nie mogłam się przemóc, by cokolwiek przełknąć. W końcu babcia się poddała i wzięła swoją robótkę. Siedziałyśmy tak prawie przez cały dzień. Późnym popołudniem babcia rozgrzała już na tyle kości, by pójść do kuchni i ugotować kolację. Jak zdołałam to wszystko zjeść, dziwiłam się sama. Mechanicznie żułam i przełykałam, nie czując żadnego smaku, i udało mi się jakoś zatrzymać to w żołądku. Zjadłszy tak dużo po tylugodzinnej głodówce, poczułam się senna. I wreszcie, mimo napiętych nerwów i kłębiących się cały czas myśli, ciepło i pełny brzuch dokonały swego. Zasnęłam. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przebudzeniu, było sprawdzenie godziny. Zegar wskazywał dziewiątą. Potem spojrzałam na babcię. Spała cichutko w fotelu. Na dworze wciąż szalały żywioły. W pokoju paliła się tylko jedna lampka w kącie. Jej rozproszone światło dawało wrażenie poświaty. W jej środku, przy kominku, stał John. Przez chwilę byliśmy sami - John Townsend i ja. Pomyślałam: Co za wybryk natury, że tak się różni od swego brata! Rodzinne cechy zaznaczały się u niego bardzo słabo. Jedynie duży nos, kwadratowa szczęka i bruzda między oczami. Był na- 219 wet przystojny, lecz brakowało mu charyzmy, która tak pociągała mnie u jego brata. Być może wiedział o tym ten słabszy i bardziej pospolity z braci, być może miał świadomość, jak blado wypada przy Victorze. Stał przy kominku, podenerwowany, patrząc co chwila na zegar i uderzając pięścią o dłoń. Był czymś przejęty i widać było, że się spieszy. Do pokoju cicho, jakby ukradkiem, wśliznęła się Jenny, niosąc walizę. Biorąc ją od żony, John powiedział: - Dziękuję, kochanie. Nikt cię nie słyszał? - Wszyscy śpią. Ojciec i mama położyli się przed godziną, a Harriet śpi w naszym łóżku. Ja zajmę jej miejsce na leżance w salonie. -Jenny... - Włożyłam tu swoje kolczyki z granatami - mówiła bez emocji. - Kosztowały pięć funtów, więc może je sprzedasz za jedną czy dwie gwinee. Przydadzą ci się. - Jennifer - niepewnie i niezgrabnie wyciągnął do niej ręce. -To naprawdę dla mnie bolesne, że tak nagle wyjeżdżam. Liczyłem na jeszcze kilka dni, żeby się lepiej przygotować, ale mój drański braciszek wysłał za mną psy gończe. Muszę jechać dzisiaj, żeby ratować skórę. Gdy całował ją w policzek, twarz Jenny była beznamiętna. - Będzie mi ciebie brakowało, Jenny, nie potrafię wyrazić, jak bardzo. Będę wspominał twoją pastę z homara. Nikt nie robi tak delikatnej i smacznej jak ty. Stała jak posąg. - Nie lejesz za mną łez? - Będę na ciebie czekała, Johnie. - Oczywiście, że będziesz. Nie ma obaw, że uciekniesz do tego bydlaka, mojego brata, teraz, gdy splamił imię rodziny. Mam nadzieję, że i ty go wreszcie przejrzałaś. Podczas gdy Jenny stała wyprostowana, patrząc na męża kamiennym wzrokiem, jej sercem targał lodowaty wicher myśli, który ja też czułam i odbierałam. Były w nim skargi Harriet, był 220 ból i rozpacz klęski Victora. Pojawiało się niechlubne imię Megan O'Hanrahan - to ona rozgłosiła wieść o aborcji Harriet dokonanej przez brata. Jenny wciąż miała w pamięci, jak milczał, gdy prosiła, by temu zaprzeczył. Zaczął tracić pacjentów, odebrano mu tytuły i honor. Ani razu Victor nie otworzył ust w swej obronie, gdy sprawa aborcji burzyła całe jego życie w Warrington. W krótkim czasie Victor Townsend skończył się jako lekarz. Z myśli Jenny dowiedziałam się też, że pani Townsend położyła się na zawsze do łóżka, gdyż wstyd i upokorzenie nie pozwalały jej więcej wyjść z domu. A dumny pan Townsend wychodził co dzień rano do pracy z wysoko podniesioną głową, a wieczorem wracał zdruzgotany i przybity. Słyszał dobrze, co mówili za jego plecami tak głośno, żeby mógł usłyszeć. O puszczalskiej córce (i to z Irlandczykiem!). O jednym synu aborcjoniście, a drugim pijaku i hazardziście. - Nie wierzysz mi? -Nie. - To prawda. Victor poszedł prosto do macherów i powiedział im, że chcę wyjechać z miasta. Znaleźli mnie i zażądali wszystkich pieniędzy albo mi dopiero pokażą. Udało mi się ich przekonać, że oddam jutro. Tak, to Victor zemścił się na mnie za swój upadek. Nie mógł znieść, że im ucieknę. To musiał być on, bo nikt inny nie wiedział, tylko ty i on. A nie podejrzewam, żeby moja własna żona nasłała na mnie te psy. Jenny nie odpowiedziała. Dźwięczał jej w uszach inny głos. Głos Victora. Byli oboje w salonie, właśnie skończył grać na pianinie i powiedział: - Potrzebny mu jest wstrząs, trzeba go zmusić do odkrycia kart. I jej własny głos: - Obiecaj mi, że nie będziesz się wtrącał w sprawy Johna. I odpowiedź Victora: - Skoro sobie tego życzysz, obiecuję. John miał teraz twarz karciarza pewnego, że wygra tę partię. - Nic nie mówisz, ale widzę po twoich oczach, Jenny, że przestałaś już kochać Yictora. 221 Ale w jej oczach była tylko odraza do tej rodziny i całego miasta, do tego, co zrobili Victorowi. Wszyscy go natychmiast potępili, nawet nie dając szans na obronę. Jeśli ktoś jest winny całemu temu koszmarowi, to przede wszystkim Harriet, że w ogóle wpadła w takie tarapaty, a potem opowiedziała wszystko Megan 0'Hanrahan, Wszystko, co John mógł wyczytać z twarzy żony, to rozgoryczenie. - Lepiej już idź, Johnie. - Tak, kochanie, idę. Ale chcę, byś pamiętała, że wrócę. Szybciej niż wiatr, z upominkami w kieszeni, zobaczysz. W jego głosie dało się wyczuć podniecenie, a oczy rozjaśniała nadzieja. John Townsend nareszcie uciekał. Może narażał kark i może uciekał okryty hańbą, ale nareszcie robił to, czego zawsze zazdrościł Victorowi: opuszczał ten dom. - Będzie nam się dobrze powodzić i kupimy sobie dom. Będziesz miała służącą, a nawet telefon. Co o tym myślisz, kocha- nie: - Już późno. Nic już nie mówiąc, podniósł walizę, pocałował ją zdawkowo i szybko wyszedł z pokoju. Stała nieruchomo. Słyszałyśmy obie, jak zamyka jedne drzwi, potem drugie. Kiedy już było pewne, że wyszedł, i dom pogrążył się w absolutnej ciszy, Jennifer za-szlochała i osunęła się na podłogę. Kiedy jej ręka uderzyła w moją stopę, Jenny zniknęła. Babcia podniosła się koło wpół do dziesiątej i poczłapała na górę. Idąc, mówiła, żebym sobie wzięła coś do jedzenia, jeśli mam ochotę. Napełniła termofory gorącą wodą i oddaliła się do wygodnego łóżka. Słychać było z saloniku, jak skrzypią sprężyny. Potem już tylko wiatr szeleścił, jakby cały dom wzdychał. Czekałam na następne spotkanie. Zaczęło się już po kilku minutach. 222 Nie zdążyłam jeszcze przetrawić tego, co widziałam przed chwilą, gdy usłyszałam jakieś poruszenie obok w salonie. Szłam powoli i niepewnie. Kilka dni temu oglądane przeze mnie sceny rodzinne Townsendów były miłe i normalne, jak w innych domach. Ale potem rzeczy przybrały straszny obrót i robiło się coraz bardziej przerażająco, po prostu makabrycznie. W grę wchodziły czyny kryminalne, rodzina staczała się na dno hańby i ruiny. Co zobaczę tym razem? Jak dalece są oni w stanie sami siebie zniszczyć? Na kanapie leżała Harriet i płakała. Stojąc w drzwiach i patrząc na nią, współczułam temu dziecku, tak brutalnie rzuconemu w dorosły świat. Ciekawe, jaki to dzień i rok. Ile czasu minęło od aborcji i co się przez ten czas wydarzyło? Gdzie jest Vic-tor, co się z nim działo po tamtej katastrofie? Czy Sean O'Han-rahan zniknął? Czy John już wrócił z kieszeniami pełnymi upominków? Czy zdarzyło się jeszcze coś nowego? Pewnie zaraz się dowiem. - O Boże, Boże, Boże - powtarzała w kółko Harriet. -To moja wina, ja mu powiedziałam. Ja mu powiedziałam. Powinnam siedzieć cicho. Nie musiałam mu mówić. Harriet robiła sama sobie wymówki, bo tylko do siebie, do nikogo innego, mogła się zwrócić z przepełniającym ją żalem do własnej osoby. Ogień w kominku już prawie dogasał, pokój wyglądał ponuro. Harriet rozpaczała na głos. - On teraz jest wściekły, że mu powiedziałam. Dlatego to zrobił. Nie mogę go winić. Mogę winić tylko swoją głupotę. Och, Harriet, jaką jesteś idiotką! Reszta jej słów brzmiała niewyraźnie. Ukryła twarz w ramionach i mówiła coś bez przerwy. Co jakiś czas powtarzała jeszcze: - Gdybym tylko potrafiła siedzieć cicho, nie zrobiłby tego! Jestem skończona na zawsze! Czy mówiła dalej o Seanie? Czy o Victorze? Kiedy w końcu usiadła i zaczęła wycierać oczy, zamarłam z wrażenia. Harriet miała ostrzyżone włosy. 223 Wstała z sofy i podeszła do lustra w złoconej ramie, wiszącego nad kominkiem. Ze wstrętem patrzyła na swe zeszpecone oblicze. - Nie mogę go za to winić - mówiła do swego nieszczęsnego odbicia. - Jest wściekły i tylko w ten sposób mógł się na mnie wyżyć. Powinnam się od razu na początku zabić i wszyscy byliby zadowoleni. Nie zrujnowałabym mu opinii. Mama nie byłaby przykuta do łóżka, a John by nie wyjechał. No, popatrzcie na mnie. Czy można go winić? - W jej głosie była nie tyle gorycz, co żałosna prośba torturowanego człowieka, by mu już dano spokój. Najbardziej przerażający był jej wygląd. Zawsze była przeciętnej urody, ale ratowały ją piękne, gęste, kasztanowe włosy. Układały się w fale, widać było, że Harriet o nie bardzo dba. Teraz ich nie było. Zamiast tego na głowie sterczało kilka nierównych kępek, a gdzieniegdzie prześwitywała łysa skóra. Wyglądała komicznie, trochę jak zakonnik z tonsurą. Z zapuchniętą twarzą, czerwonymi oczami i tą szpetną szczotką na głowie wyglądała doprawdy odrażająco. Zawstydziłam się zaraz tych myśli, bo widziałam, jaką męczarnię przeżywa dziewczyna. Ktoś złapał ją za włosy i nożyczkami wyciął wszystkie śliczne loki. Współczułam jej z całego serca. Któż mógł popełnić taki ohydny czyn? - Należało mi się - łkała przed lustrem, oglądając dzieło zniszczenia. - Sama to na siebie ściągnęłam, swoimi czynami. Miał rację. O Boże... miał rację. Nie mogąc dłużej znieść swego widoku, Harriet rzuciła się znów na sofę i uderzyła w straszliwy płacz. Ogarnęło mnie niezmierne współczucie dla tej nieszczęsnej istoty, którą poznałam jako niewinne dziecko, wrażliwe i pełne ideałów. Jakie to straszne, że u progu życia dostaje tak okrutną lekcję! Nagle przyszła mi do głowy szalona myśl. Pamiętając, jak jeszcze wczoraj poczułam na swojej stopie dłoń Jenny, odezwałam się do dziewczyny leżącej na sofie: - Harriet, co się stało? A ona podniosła głowę i spojrzała na mnie. 224 15 A więc... to jest możliwe. To, czego się tak obawiałam, ale na co bardzo czekałam, w końcu się wydarzyło. Można się skomunikować z przeszłością. Czy po to właśnie się tu znalazłam? Czy taki został mi wyznaczony cel? Czułam się, jakbym doznała olśnienia. Kiedy przemówiłam, Harriet przestała płakać i podniosła wzrok. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie kogoś, komu przerwano bardzo intymne chwile. Jednak jeszcze mnie nie widziała. Zmrużyła oczy, próbując coś dojrzeć tam, gdzie się znajdowałam, i za chwilę przestała. Czy widziała mnie choć przez moment? Czy wydałam jej się złudzeniem, grą świateł, cieniem na ścianie? Co zobaczyła Harriet, gdy uniosła głowę i spojrzała w moją stronę? Nie mogło tego być dużo, bo przekręciwszy jedynie głowę na bok z zaciekawieniem, z powrotem schowała ją w ramionach i dalej płakała. Ale jedno było pewne - ona mnie usłyszała. Usłyszała, a potem coś zobaczyła w otwartych drzwiach. Mogło to znaczyć tylko jedno: że ekran Czasu rozszerzał się i zaczynał dopuszczać do głosu po kolei wszystkie zmysły. Wróciłam do saloniku i ponownie przypominałam sobie całe półtora tygodnia spędzone w domu babci. Wszystkie moje wizje od początku, jedna po drugiej. Najpierw tylko sam dźwięk, potem obraz i zapach. Jeszcze potem ulotne wrażenia zmysłowe, takie jak zimno, namacalna obecność kogoś w pobliżu. I wreszcie dziś w nocy dotknięcie stopy Jennifer. Nasze światy zaczynały się łączyć. Będziemy mogli się porozumieć. Czyż Victor nie odwrócił się, gdy wypowiedziałam jego imię? A teraz Harriet? Nie miałam już wątpliwości, że wkrótce będę z nimi rozmawiać, będziemy się nawzajem widzieć i czuć. Do tego wszystko zmierzało, do chwili, gdy naprawdę stanę się częścią ich świata. 225 Ale po co? Czy miałam odegrać jakąś rolę w tym dramacie z przeszłości? Czy miałam wkroczyć w akcję, interweniować? Musi o to chodzić. Nie mogłam znaleźć innego wytłumaczenia. Z jakiegoś powodu zostałam wybrana, by wypełnić ważną misję w życiu Townsendów. Bombardując się pytaniami, na które raczej nie umiałam sama odpowiedzieć, ciskałam się nerwowo po saloniku. Byłam zła i zawiedziona, że tego wszystkiego nie rozumiem, że nie widzę jasno, do jakiego celu to wszystko prowadzi. Poszłam do kuchni i nalałam sobie pełną szklankę babcinej nalewki. Łagodny likier nie wystarczył, żeby przynieść mi ulgę, ale zawsze to coś. Kiedy już zamykałam drzwi do kuchni na zasuwę, nagle coś sobie uświadomiłam i z wrażenia aż się zatoczyłam i wpadłam na stół. Przecież, jeśli mogłam się skontaktować - choć jeszcze bardzo słabo - z Harriet, zakładając, że ten kontakt będzie coraz bliższy i głębszy, oznacza to, że niedługo w jakiś sposób będę mogła skontaktować się również z Victorem Townsendem. •" Usiadłam na kanapie z takim impetem, że omal nie rozlałam likieru. Być widzianą przez Victora! Rozmawiać z nim! Nieprawdopodobne! Skoro jednak zaakceptowałam taką możliwość z Harriet i Jen-nifer, dlaczego z Victorem ma to być nieprawdopodobne? Sama myśl o tym napawała mnie strachem. On nie może mnie zobaczyć. Nie wolno, żeby coś takiego się zdarzyło. To nowe przypuszczenie zupełnie zbiło mnie z tropu. Co innego Harriet, co innego Jennifer. Ale zmaterializować się obok Victora, rozmawiać z nim, dotykać go... - To już dwa miesiące - powiedział ktoś obok. Uniosłam głowę. W fotelach przed kominkiem siedziały Jen-ny i Harriet. - Powinien już przysłać jakiś list - mówiła Harriet. - Nie ma go równo dwa miesiące. Przeraził mnie wygląd Jennifer. Utraciła cały swój wdzięk i świeżość. Smutek wymalował jej cienie pod oczami i dwie głę- 226 bokie linie po bokach ust. Przygarbiona sylwetka i niedbale uczesane włosy postarzały ją o wiele lat. A przecież czas posunął się zaledwie o dwa miesiące. Harriet, haftująca brzeg chusteczki, miała na głowie koronkowy czepek, który całkowicie ukrywał jej odrastające kosmyki. Obie były smutne i zadumane. Jennifer, bez żadnej robótki, opierając bezczynne ręce na poręczach fotela, stwierdziła: - Widocznie stamtąd, gdzie jest, nie może przysłać listu. Albo wyjechał bardzo daleko i listy zaginęły. - Jest przecież telegraf. - Harriet, ja nie wiem, gdzie jest John. Może właśnie wraca i chce nam zrobić niespodziankę? Harriet kręciła głową. - Naprawdę nie wiem, jak Victor mógł coś takiego zrobić swemu bratu. - Nikt w tej rodzinie nie jest całkiem bez winy, Harriet. Siedząc tak blisko nich, prawie między nimi, chciałam się otworzyć na ich myśli i zebrać trochę nie wypowiedzianych informacji. Lecz uporczywie odbierałam tylko jedną, od Jennifer, że już od trzech miesięcy nie widziała się z Victorem. Przeszedł mnie dreszcz. To dlatego tak źle wygląda i siedzi bez życia, wpatrzona w ogień. W pokoju było tak cicho, że słychać było, jak Harriet wbija igłę w płótno. Jakże chciałam w tym momencie porozmawiać z Jennifer, ale tak, żeby nie było przy tym Harriet! Powiedziałabym jej, że Vic-tor wróci i ich wspólny czas dopiero nadejdzie, bo Przeznaczenie wyznaczyło im ważne spotkanie. Jak zdarta płyta zabrzmiały mi w uszach słowa babci sprzed kilku dni: „Pewnej nocy... Victor... wziął Jennifer siłą". Mimo wszystko - pomyślałam smutno - twój czas z Victorem jeszcze się nie dopełnił. - Myślę, że Victor był rozgoryczony tym, iż zrezygnował z pracy w Edynburgu - ciągnęła Harriet. - Był zupełnie inny zaraz po powrocie, a potem nagle się zmienił. To było dwa lata temu, ale pamiętam dobrze ten wieczór. Jaki był wstrząśnięty na 227 wieść, że wyszłaś za Johna. I jak gwałtownie nas opuścił, wynajmując pokój w gospodzie. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego uległ ojcu i wrócił. Praca w Szkocji była już załatwiona. I nagle zjawił się tutaj. - Ludzie zmieniają zdanie. -Tak, zmieniają. I John też może je zmienić. A co będzie, jeśli nie wróci do domu? Co zrobisz? Jennifer wzruszyła ramionami. To nie miało znaczenia. Bez Victora w pobliżu nic nie miało znaczenia. Uderzył mnie zjadliwy ton wypowiedzi Harriet. Te trzy miesiące po pozbyciu się dziecka zrobiły z niej osobę oschłą i zgorzkniałą. Jej pogardliwy ton, gdy mówiła o Victorze, nasuwał przypuszczenie, że to on mógł być sprawcą jej okrutnych postrzyżyn. Wskazywały na to również słowa Harriet, które słyszałam przed chwilą w salonie. Nie, to niemożliwe. Choć inni go potępiali, ja nie mogłam uwierzyć, że Victor był takim złym i brutalnym człowiekiem, za jakiego uważali go potomkowie. Babcia obwiniała'wyłącznie Victora za całą tragedię rodziny, a on był tak samo ofiarą tej tragedii jak inni i na pewno nie był za nią odpowiedzialny. W głowie znów zaczęło mi pulsować. Przecierając pięściami oczy, walczyłam z natrętną myślą, że jednak może być trochę prawdy w tym, co mówili ludzie. Zwłaszcza jemu współcześni. Do babci mogły dotrzeć jedynie pogłoski, ale ja przecież słyszałam bezpośrednie relacje uczestników dramatu. Co się tu u nich działo w ciągu ostatnich trzech miesięcy? Gdy odsunęłam dłonie od oczu, Jenny i Harriet już nie było. Zostałam sama w ponurym pokoju. Głowa rozbolała mnie potwornie i cały organizm domagał się snu. Spojrzałam rozpaczliwie na rozmyte deszczem okno. Jak długo jeszcze będę więźniem tego domu i jego przeszłości? Z początku myślałam, że to stuka w mojej głowie, ale gdy otworzyłam oczy i ujrzałam kolejny deszczowy poranek zagląda- 228 Przez o^110' poznałam dźwięk babcinej laski uderzającej w podłogę na piętrze. Zerwałam się na równe nogi i strzepując z oczu sen, zobaczyłam, że jest już prawie ósma. Wyglądało na to, że spałam całą noc, choć wcale tego nie czułam. Moje ciało jęczało i buntowało się, że jest tak źle traktowane. Na schody wchodziło mi się trudniej niż zwykle. Jak babcia sobie radzi? Gdy weszłam do jej sypialni, gdzie siedziała jeszcze w łóżku, to ona, nie ja, wykrzyknęła: - Boże, jak ty strasznie wyglądasz! - Jak się dziś czujesz, babciu? - Dopadł mnie artretyzm, kotku. Ale ten deszcz nie może trwać wiecznie. Mówili przez radio, że do wieczora przestanie. Będziemy mieli trochę słońca. Przyjedzie wtedy Elsie albo Wil-liam. Potrzeba nam w domu trochę jedzenia. I dziadka przez kilka dni nikt nie odwiedzał. - Babciu, ty nie możesz wstać z łóżka? - Andreo, co się stało z twoimi oczami? - Nie wiem, a co takiego? - Idź zobacz w lustrze. Podeszłam do toaletki i przyjrzałam się sobie dokładnie. Czerwone i podpuchnięte, moje oczy wyglądały, jakbym się zderzyła z obrotowymi drzwiami. Oto naoczny dowód, jaki stres wywołuje u mnie ten dom. - Jeszcze nigdy nie widziałam tak bladej osoby. Jesteś chyba zupełnie wycieńczona. Jakby ktoś wyssał z ciebie całą krew. Jak ty się czujesz? - Właściwie dobrze. Trochę zmęczona. - Niedługo już chyba wrócisz do domu. Jak tylko pogoda się poprawi, musisz jechać do Cooka i zarezerwować miejsce na powrót. Z wymuszonym uśmiechem odparłam: - To brzmi, jakbyś chciała się mnie pozbyć. - Nic podobnego! Tylko martwię się o ciebie, dziecko - twarz babci przybrała tak poważny wyraz, że musiałam się odwrócić. Czułam, że gdzieś w głębi mnie zachodzi zmiana. Wiedziałam, że coś jest ze mną nie w porządku, ale bałam się do tego przy- 229 znać. Wolałabym to zignorować, udawać, że nic nie ma... Ale głębokie zatroskanie babci uświadomiło mi ten przykry fakt, że zdecydowanie jest bardzo źle. - Babciu, zrobię ci herbatę. I może grzanki? - Jeśli dasz radę. Nie zaprosiłam cię tu wprawdzie, żebyś mi usługiwała. Ale kto by się spodziewał, że przyjdą takie deszcze? Nie spiesz się z tym, kochanie, i powiedz mi, czy pogoda się poprawia. Jak tylko się przejaśni, wpadnie tu Elsie lub Wil-liam. Czułam na sobie jej przenikliwy wzrok, gdy wychodziłam z pokoju. Kiedy tylko znalazłam się na korytarzu, poza zasięgiem badawczego wzroku babci, oparłam się o ścianę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Zdawało mi się, że za chwilę zasłabnę. Nie miałam problemu z przygotowaniem herbaty i grzanek, pod warunkiem, że oddychałam przez usta i nie czułam unoszącego się zapachu, który przyprawiał mnie o mdłości. Pokonałam jednak swój wstręt nawet do widoku jedzenia i zaniosłam babci porządne śniadanie. Była zachwycona, lecz zaniepokoiła się: - A gdzie twoje? - Na dole. Jeśli nie masz, babciu, nic przeciwko, zjem sama. - Oczywiście. Idź na dół do ciepła. I nie zapomnij odkręcić piecyka. Wzięłabyś jeden z moich swetrów. - W saloniku jest mi bardzo dobrze. - Ależ ty schudłaś! Co powie mama, jak to zobaczy? Pomyśli, że cię tu głodziliśmy. Wyglądasz już jak szkielet. Kiwnęłam głową i pomyślałam: Wczoraj porównałaś mnie do trupa, może właśnie to się ze mną dzieje, powoli umieram. Wróciwszy do saloniku, opadłam na fotel, jakby ze mnie uszło życie. Jedyne, co byłam w stanie robić, to czekać na następny epizod, na kolejne cenne chwile spędzane z przeszłością. Choć były tak nieszczęśliwe, tak tragiczne, tęskniłam do nich. Stanowiły tu moją rzeczywistość. Dlaczego jednak nie pozwalały mi spać ani jeść? Czy to było konieczne? Czy mam jeszcze siły, by to wytrzymać, czy w końcu się nie załamię? Ciocia Elsie, gdy mnie zobaczy dziś albo jutro, 230 przestraszy się tak samo jak ja na swój widok w lustrze. Będzie chciała mnie stąd zabrać. Ale czy ten dom pozwoli mi odejść? A może oni mnie tu trzymają i powoli zabijają, żebym mogła do nich dołączyć... przejść do ich świata? Po południu znów odwiedziłam przeszłość. Najpierw zasnęłam, ale nie był to sen spokojny i dający wytchnienie, lecz męczący, pełen irytujących majaków i przenikającego mnie na wskroś zabójczego chłodu. Przez cały czas trzęsłam się i rzucałam. Obudziłam się jeszcze bardziej zmęczona niż przed zaśnięciem. W fotelu przy kominku siedziała Jenny. Tym razem ona pisała list. Stwierdziłam, że gdy usiądę na samym brzegu kanapy i wychylę się jak najdalej do przodu, będę mogła przeczytać, co pisze. Lipiec 1894 Najdroższy Victorze! Piszę ten list w nadziei, że dotrze on do Ciebie szybko za pośrednictwem pewnej życzliwej osoby, która wie, gdzie przebywasz. Wysłałam już do Ciebie trzy listy, bez odpowiedzi. Być może ich nie otrzymałeś; być może nie chciałeś odpowiadać. Tak czy inaczej, cały czas żywię nadzieję, iż żyjesz, masz się dobrze i możesz odpowiedzieć na mój list. Nie widziałam Cię już od czterech miesięcy. Dobrze pamiętam ten dzień, gdy pastor Johnson potępił Cię publicznie z ambony, a Ty siedziałeś w kościele dumnie wyprostowany, nie okazując ani odrobinę, jak zostałeś zraniony. A gdy później tego samego popołudnia przyszłam błagać, byś wystąpił we własnej obronie, nie powiedziałeś słowa, lecz zabrałeś się za pakowanie swych rzeczy. Nigdy nie pojmę, dlaczego bez słowa pozwoliłeś temu miastu Cię ukrzyżować, choć byli i tacy, którzy stanęliby po Twojej stronie. Nie mnie sądzić, Victorze, czy popełniłeś ten czyn, a jeśli tak, to jakimi motywami 231 się kierowałeś. Wiem tylko, że w dniu, w którym wyjechałeś z War-rington, coś we mnie umarło. Victorze, chcę, żebyś wrócił. Albo przysłał po mnie, gdziekolwiek jesteś. Musisz przecież rozumieć, że są jeszcze ludzie, którzy Cię kochają, dla których Twoja nieobecność jest nie do zniesienia. John też jeszcze nie wrócił ani nie napisał i boję się, że nigdy tego nie zrobi. Gdziekolwiek podziewa się Twój brat, może jest tam szczęśliwszy. Ale czy Ty jesteś? Jennifer nagle przestała pisać, pióro zawisło nad papierem, po czym jednym szybkim, gniewnym ruchem chwyciła kartkę, zgniotła ją i wrzuciła do ognia. Ukryła twarz w dłoniach i wy-buchnęła płaczem. Byłam już na samym skraju kanapy, tak blisko Jennifer, że czułam zapach jej różanych perfum. Patrząc, jak cicho łka, jak drżą jej wąskie ramiona, z całego serca pragnęłam ją pocieszyć. Miałam taką możliwość, wiedziałam przecież, że Victor wróci. Ale czy uda mi się to przekazać? Spróbowałam. Przełknęłam ślinę, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam spokojnie: - Jennifer. Podniosła głowę. Podobnie jak Harriet przymrużyła oczy, żeby mnie lepiej zobaczyć. Nie wróciła jednak do płaczu, lecz dalej patrzyła na mnie. - Jenny - mówiłam cicho, nie poruszając się. Serce waliło mi jak młotem. To będzie teraz. Teraz przełamię bariery. - Nie płacz, Jenny. On wróci. Victor wróci. Wstrzymała oddech. - Kim... kim ty jesteś? Czułam, że zaraz zemdleję z napięcia. - Przyjaciółką. - Wyglądasz znajomo... - On wróci, Jenny... - mówiłam dalej, lecz ona tymczasem zniknęła mi z oczu. Może nie w całkowitym omdleniu, ale półprzytomna osunęłam się z kanapy na podłogę. Pokój wirował nade mną, podłoga 232 falowała, sufit się uginał. Ściany zbliżały się i oddalały. "Wczepiłam się palcami w cienki dywan, żeby nie spaść gdzieś w przestrzeń, bo wydawało mi się, że osuwa się spode mnie podłoga i tracę grunt pod nogami. Kiedy odzyskałam poczucie równowagi i pokój stanął w miejscu, poczułam w ustach cierpki smak. Mój pusty żołądek usiłował zwymiotować. Z jękiem zaczęłam się podnosić z podłogi. Ależ byłam słaba! W samo wstawanie włożyłam tak wiele wysiłku, że zabrakło mi już sił, by stanąwszy, utrzymać się na nogach. Znów opadłam na kanapę. Znowu byłam zlana potem. Koszulka lepiła mi się do ciała, także włosy na szyi. Czułam się po prostu chora. Lecz przecież na jedną maleńką chwilę przekroczyłam granice Czasu. Jennifer mnie zobaczyła, odezwała się do mnie. Musiała przez moment widzieć mnie ostro i wyraźnie, skoro moje rysy wydały jej się znajome. Czyżby zauważyła moje podobieństwo do Townsendów? Zaczynałam sobie uzmysławiać niezwykłość tego, co się zdarzyło. Przekroczyłam bariery Czasu. Przez jedno okamgnienie byłam naprawdę w roku 1894. Bez wątpienia następne spotkanie będzie dłuższe i jeszcze bardziej konkretne. Będę z nimi rozmawiała, dotykała ich... i co dalej? Z kim się spotkam? Czy również z Victorem? Nie czułam już nawet żadnego lęku. W stanie kompletnego wycieńczenia i bezradności, w jakim się znajdowałam, mój biedny umysł mógł już tylko biernie rejestrować to, co się działo. I nie miałam najmniejszych wątpliwości, że moje wycieczki w czasie miały jakiś głęboki sens. Była po temu jakaś ważna przyczyna. Jeszcze nie wiedziałam, jaka. Leżałam, oddychając płytko, pozwalając ciepłemu powietrzu w pokoju osuszać moją skórę i ubranie. Sama byłam zbyt bezwładna, żeby choćby otrzeć czoło. I wtedy zaświtała mi w głowie jeszcze jedna myśl. Dotyczyła zmiany biegu rzeczy. 233 Już mi się to raz udało w maleńkim stopniu. Przerwałam na chwilę bieg wydarzeń w roku 1894. Oderwałam Jenny od szlochów i powiedziałam jej, że Victor wróci. Co zrobię następnym razem? Co powiem kolejnemu zmarłemu przodkowi? Oczywiście, że właśnie o to chodzi. Taki musi być wyznaczony mi cel. I mój wybór - o ile mam jakiś wybór. Mogę się cofnąć w czasie i zmienić bieg historii. Już zrobiłam pierwszy mały krok w tym kierunku. Gdybym nie przerwała Jennifer, płakałaby dalej i pozostałaby w skrajnej rozpaczy aż do przyjazdu Victora. Teraz, byłam tego pewna, siedzi w saloniku w lipcowy wieczór tamtego roku i zastanawia się nad proroczymi słowami usłyszanymi z ust ducha. Z pewnością zaświtała jej dzięki temu choć mała iskierka nadziei. Gdybym nie interweniowała, nie przyszłoby jej to do głowy. ->" A co dalej? Pozostaje czekać na kolejnego przedstawiciela rodziny Townsendów z zaświatów. Jedna rzecz bardzo mnie zastanawiała. O ile nie miałam żadnego wyboru co do robienia wycieczek w czasie czy wychodzenia z domu, o tyle to, czy odezwę się w trakcie spotkania, zależało tylko ode mnie. Nic mnie nie zmuszało, żebym przemówiła do Jenny, zrobiłam to z własnej woli. A więc miałam wybór, czy interweniować, czy nie. Tylko po co miałabym wkraczać w życie tych osób z interwencją? Musiał być ku temu bardzo ważny powód. Nagle zrozumiałam. Podniosłam głowę, zobaczyłam okno naprzeciwko, a za nim wciąż lejący deszcz, i uświadomiłam sobie, że w mojej mocy leży całkowita zmiana losów rodziny. Wydało mi się to teraz dziecinnie proste. Nagle rozwiała się cała tajemniczość tej historii. Już wiedziałam, po co przyjechałam do domu na George Street. Wiedziałam, dlaczego to mnie wybrano i co mam zrobić. 234 „Póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na ziemi dla wszystkich". Tak powiedziała babcia podczas drugiego dnia mojego pobytu w jej domu. Wspominała jakieś „okropne czyny", że był demonem, miał kontakt z diabłem. Teraz wszystko było dla mnie jasne. Victor Townsend, niesprawiedliwie oczerniony przez brata i całe Warrington, zniknął razem ze swym żalem i rozgoryczeniem. Po zrezygnowaniu z wymarzonej pracy i utracie Jennifer, a następnie mimowolnym wyrządzeniu krzywdy siostrze i bratu, z pewnością został doprowadzony do ostateczności. Siedząc na kanapie i patrząc w okno pustym wzrokiem, wyobrażałam sobie, jak wraca do domu zupełnie inny mężczyzna, niosąc w sercu pragnienie zemsty na tych, którzy uczynili z niego demona, zdecydowany odpłacić im za przeżyte cierpienia. Czy było tak rzeczywiście? Czy Victor, po miesiącach samotności, wrócił do domu po to, by zniszczyć tych, których niegdyś kochał? Mój Boże, to by oznaczało, że babcia mówiła prawdę. Powoli mijały godziny, a ja leżałam w tej samej pozycji na kanapie, złożona fizyczną niemocą i przygnieciona natłokiem myśli. Były to wciąż na nowo te same myśli. Rozważałam możliwość ocalenia jeśli nie Harriet, to przynajmniej Jennifer od zemsty obłąkanego Victora. Czy znajdzie się okazja, żebym wkroczyła do akcji i uratowała Jennifer od tragedii, jaką jej wyznaczył Los? I czy to w ogóle możliwe, żeby zmienić bieg historii? A jeślibym to zrobiła, co się wtedy stanie ze mną? Jennifer jest moją prababką. Jeśli nie dopuszczę do jej zgwałcenia przez Vic-tora, nigdy nie urodzi się mój dziadek. Co w konsekwencji oznacza, że i mnie nie będzie na świecie. A więc przestanę istnieć. Mam zatem dokonać wyboru między poświęceniem siebie a innych. Muszę zdecydować, czy stać biernie i obserwować po- 235 wrót Victora i jego zemstę na rodzinie, czy interweniować. Wiedząc o tym, że interwencja równałaby się popełnieniu przeze mnie samobójstwa. Mój dylemat przypominał labirynt bez wyjścia. Zapadałam się coraz głębiej i głębiej w siebie. Docierałam do nie znanych mi przedtem pokładów własnej duszy, odkrywałam zupełnie nowe aspekty swego ja. Wreszcie oderwałam się od ciała i poszybowałam ku sufitowi. Unosząc się w jego rogu, oglądałam siebie skuloną na kanapie. Potem skurczyłam się do rozmiarów atomu i wybuchłam, rozprzestrzeniając się na cały wszechświat. Lecz moje myśli toczyły się dalej. A jeśli to nieprawda, co mówią o Victorze? Gdyby tak było, to stając na przeszkodzie połączeniu się Vic-tora i Jennifer, popełniłabym straszliwy błąd. Nie tylko nie dopuściłabym do upragnionego spotkania dwojga pięknych kochanków, ale i unicestwiłabym siebie samą. Dziadek, moja mama, ciocia Elsie, wujek William, ich dzieci, mój brat i ja - wszyscy w jednej chwili przestalibyśmy istnieć. Czy mam prawo, by do tego doprowadzić? A może to wszystko to tylko szalone fantazje osoby, która od kilku dni prawie nie spała i nie jadła i znajduje się już na skraju fizycznego i psychicznego załamania? Niczego nie można być pewnym. Jak mam postąpić? Obudziło mnie stukanie na górze. Przez czas jakiś dochodziłam do pełnej świadomości. Z piętra dawało się słyszeć stukanie. Albo była to babcia, albo kolejni goście z przeszłości. I w jednym, i w drugim przypadku musiałam zebrać siły, wstać i pójść sprawdzić. W korytarzu i na schodach było ciemniej niż kiedykolwiek do tej pory. Cisza zdawała się przerażająca, ściskała za gardło. Wchodziłam na schody nadludzkim wysiłkiem, walcząc o każdy oddech i pokonując bunt ciała pchanego rozkazem woli. Jedno- 236 czelnie paraliżował mnie strach na myśl, że mogę ujrzeć Victora mściciela znęcającego się nad najbliższymi mu ludźmi. Czy starczy mi odwagi, by przeszkodzić ich tragedii, a zarazem przerwać własną egzystencję? Na górze musiałam odpocząć i złapać trochę powietrza w płuca. Ściana, o którą się oparłam, była lodowata. Zbierając siły, myślałam o tym, jak mam ewentualnie interweniować. Stałam się już dla nich widzialna i słyszą, co do nich mówię. Podczas kolejnego spotkanie z pewnością będę dla nich jeszcze bardziej konkretna i namacalna. Więc jak mam zapobiec szalonym czynom Victora? Czy samo moje pojawienie się wystarczy? Czy na mój widok ucieknie? Czy dam radę to zrobić? Czy zdążę? Popatrzyłam w ciemny korytarz i nadstawiłam uszu. Stukanie dochodziło oczywiście z sypialni frontowej. U babci było zupełnie cicho. Musiałam tam iść, choć cały czas targały mną potworne wątpliwości i rozterki. Czy podejmę właściwą decyzję? Czy nie zrobię głupstwa? A jeśli on wróci skruszony i pełen miłości? Nie mogę przeszkadzać niewinnym kochankom! Tysiące pytań bez odpowiedzi. Pozostaje zrobić tylko jedno -wejść do sypialni i pozwolić, by wszystkim pokierował los. 16 Sypialnia była wypełniona tą samą co za każdym razem, nie wiadomo skąd bijącą, zimną poświatą. Wchodząc do pokoju, czułam obok siebie czyjąś obecność. Była to Jenny. Weszła w drzwi jednocześnie ze mną, nieświadoma mojej obecności. Szła wpatrzona w szafę i tak jak ja poprzednio zawahała się przez moment. Znałam już tę scenę. Już tu byłam. Nad pokojem zawisła ta sama aura horroru i piekielnych mocy. Może było to złudzenie, 237 ale tym razem cienie układały się tak dziwacznie, że pokój wydawał się zniekształcony i wykrzywiony. Wyglądał jak komnata strachów w lunaparku. Ze wszystkich stron czuć było zimny, mrożący krew w żyłach podmuch. Upiorne światło niweczyło wszelkie barwy, wszystko było czarno-biało-szare. Był to niesamowity widok, jak ze złego snu. Szłyśmy z Jennifer w stronę szafy. Twarz dziewczyny była dziwnie niespokojna, oczy bały się patrzeć wprost na szafę. Przyszła tu, najwyraźniej szukając czegoś i jednocześnie bojąc się, że znajdzie to właśnie tam. Obie nas ciągnęło ku szafie. Stała błyszcząca nowością, lśniły jej mosiężne zamki. Jenny, idąc, zerkała na boki. Ja nie, gdyż bałam się widoku złowieszczych cieni. Ogarniało mnie coraz większe przerażenie, byłam już bliska krzyku. Obie jednocześnie wyciągnęłyśmy rękę. Ręka Jenny, długa i biała, dotknęła mosiężnej gałki. Moja pozostała wyciągnięta, naśladując ten gest. Znów się zawahałyśmy, drżąc ze strachu. Wreszcie Jennifer uchwyciła gałkę i zaczęła ją przekręcać. Czułam, że za chwilę zemdleję. Na podłodze obok naszych stóp plamy krwi prowadziły w kierunku szafy, a na dole z jej środka sączył się krwawy strumyczek. Zesztywniała z przerażenia, ale już nie będąc w stanie się cofnąć, Jennifer powoli otworzyła szafę. Krzyknęłyśmy obie prawie jednocześnie i obie błyskawicznie zasłoniłyśmy usta ręką, żeby stłumić ten krzyk. Wiedziałam, że Jenny czuje to samo, co ja, że jej serce szarpie przerażenie, a ciało jest bliskie omdlenia. Lecz zebrałyśmy się w sobie i patrzyłyśmy teraz, obydwie zamarłe ze strachu, na to, co chowała w sobie szafa. Leżała tam Harriet. W kącie szafy, jak rzucona byle jak lalka. Patrzyła na nas nie-widzącymi oczami, a na twarzy wypisany miała wstyd, szok i rezygnację. Odrosty jej biednych, brutalnie wykarczowanych splotów, zmierzwione teraz i posklejane zastygłą na czarno krwią, sterczały nierówno, upodobniając ją do tragicznego klowna. 238 Obie z Jenny uklękłyśmy obok siebie, nie dotykając się jednak. Wiedziałyśmy już, że Harriet nie żyje. Patrzyłyśmy na nią jak sparaliżowane, mając w głowach absolutną pustkę. W piersiach Harriet tkwił wielki kuchenny nóż. Klatka piersiowa dziewczyny była zmasakrowana. Krew już z niej nie wypływała, ale widać było, którędy płynęła, by zebrać się w kałuże wokół dłoni, stóp i na podołku. W lewej ręce tkwiła koperta podpisana: „Jenny". Nad biednym, okaleczonym ciałem Harriet spędziłyśmy chyba całą wieczność, wpatrując się tępo w jej niezliczone rany na całym ciele, dosłownie porwanym w strzępy. Musiała żyć jeszcze przez jakiś czas, zanim spłynęła na nią łaska śmierci. Gdy otrząsnęłyśmy się z pierwszego szoku, Jennifer sięgnęła do ręki Harriet. Jej gest był pełen smutku i miłości. Wzięła kopertę i z rezygnacją włożyła list do kieszeni, po czym wstała. I ja wstałam, ale gdy Jenny odwróciła się i wyszła, ja zostałam i patrzyłam tak długo, aż dno szafy stało się puste i widać było tylko kłaczki kurzu oraz mankiety moich dżinsów. Obudziłam się jakiś czas później, zatraciwszy już zupełnie poczucie czasu. Leżałam na łóżku ubrana i nie przykryta. Nie pamiętam, jak tam doszłam. Przez chwilę usiłowałam sobie przypomnieć, kim jestem i gdzie się znajduję, po czym uniosłam się z trudem na łokciach i rozejrzałam po pokoju. Dalej był rok 1894. Wciąż nowa szafa była szeroko otwarta, a w środku wisiało kilka sukienek Jenny. W kominku palił się ogień, a lampa elektryczna oświetlała pokój. W fotelu siedziała Jenny, cicha i samotna. Czy jestem tu już na zawsze? - zaniepokoiłam się. - Czy bramy Czasu, które przekroczyłam, zamknęły się za mną? Czy już nie wrócę do teraźniejszości? Leżałam dalej na plecach, lekko uniesiona na łokciach, i obserwowałam Jennifer. Na jej twarzy zaznaczyły się wyraźnie śla- 239 dy niedawnego koszmarnego odkrycia. Była wychudzona i blada, z podkrążonymi oczami. Wyglądała, jakby już się całkiem poddała. Gdy patrzyła w dogasający ogień, widziałam, jak mało życia pozostało w jej oczach. Ona już się wycofała, całkiem skapitulowała. Nie słyszałam kroków na schodach. Jenny usłyszała je pierwsza, uniosła się i odwróciła do drzwi. Teraz już i ja słyszałam, że ktoś idzie korytarzem i jest coraz bliżej sypialni. Z napięciem wpatrywałam się w drzwi. Po dłuższej chwili wyczekiwania ujrzałam w nich Victora. Obie z Jenny wydałyśmy z siebie okrzyk zdziwienia. Ona wstała, ja się nie ruszałam. Patrzyłam ze zdumieniem na znów odmienionego mężczyznę. Był taki jak po swym pierwszym powrocie z Londynu: surowa, nieprzenikniona twarz, w oczach wielkie rozgoryczenie życiem. Stanął w drzwiach cicho, spokojnie, nie okazując najmniejszych emocji. Smutnym, zrezygnowanym wzrokiem patrzył w głąb pokoju na Jennifer. -- Spojrzałam na nią. Stała zesztywniała z wrażenia, z półotwartymi ustami, jakby ujrzała ducha. Zdawało się, że czas stanął w miejscu, tyle w nim było treści, i wszystko wyrażało się w jednym spojrzeniu. Wreszcie Victor powiedział: - Pukałem do drzwi na dole. Nikt nie otwierał, więc wszedłem. Widziałem z ulicy, że pali się światło w tym pokoju... Jennifer... Nie mogła mówić. Pochyliła się nieco w jego stronę, z zaciśniętymi dłońmi przywartymi do brzucha i stała bez słowa, jakby zobaczyła kogoś, kto wrócił ze świata umarłych. - Dostałem twoje listy... - rzekł, starając się dobierać najwłaściwsze słowa - ale nie mogłem ci odpisać, Jennifer... Nie zdążyłem na pogrzeb Harriet, prawda? - Tak... - szepnęła, dalej patrząc nań wystraszonym, niedowierzającym wzrokiem. - O Johnie... - mówił niepewnie - słyszałaś... Zaprzeczyła ruchem głowy. 240 - Znaleźli go, Jenny - oznajmił głosem obcym i stępionym. -W rzece Mersey. Bukmacherzy go dopadli. Bardzo mi przykro. Jej twarz pozostała bez wyrazu. - To się musiało stać - szepnęła. - Zawsze się tego spodziewałam... - Jenny... - zaczął i głos mu się załamał. - Przyjechałem się pożegnać. Jennifer zaczęła cała drżeć; powoli odzyskiwała świadomość. - Pożegnać? - jej delikatny głos ledwie muskał powietrze. - Mój Boże, Jenny, jak to strasznie boli! Nie wyglądasz dobrze. Jesteś wychudzona! Opuść ten dom, ucieknij od tej rodziny, zanim zginiesz. - Dlaczego przyszedłeś się pożegnać? - Trzymałem się z daleka od ciebie, Jennifer, żeby cię uchronić od swej złej sławy. Jesteś w tym wszystkim taka niewinna. I co cię za to spotyka? Miałem nadzieję, że czas pozwoli ci o mnie zapomnieć, myśleć o mnie jak o umarłym. - O, nie, Victorze... - Jenny zrobiła krok w jego stronę. - I musi być tak dalej. Przyjechałem na wieść o śmierci Har-riet. Chciałem być na pogrzebie. Nie zdążyłem. Gdzie są rodzice? Mówiła, jakby z trudem sobie przypominając. - Wyjechali do Walii. Dla twojej matki to był zbyt wielki wstrząs. Straciła władzę w nogach. A ojciec obwinia siebie za Harriet... Musieli na jakiś czas stąd wyjechać... - A ty z nimi nie pojechałaś? - Ja... nie mogłam. Ja... - Czekałaś na powrót Johna? - Nie, Victorze. Czekałam na twój powrót - jej głos nabrał siły. - Straciłam nadzieję na powrót Johna. Może teraz wreszcie odnalazł spokój ducha. Ja żyłam nadzieją, że ty wrócisz, Victo-rze. Nie byłam w stanie jechać do Walii, kiedy ty mogłeś w każdej chwili wrócić? I wróciłeś... Przestali znów mówić i patrzyli na siebie, sycąc oczy wzajemnym widokiem. I wtedy ostrożnie wstałam z łóżka i bezwiednie stanęłam obok Jennifer. 241 Teraz obie patrzyłyśmy na ukochanego mężczyznę, oddalonego od nas na szerokość pokoju. - Dlaczego przyjechałeś się pożegnać? - wyszeptała Jenny. - Bo teraz wyjadę na zawsze. Nie mogę już nazywać Anglii swoim domem. Jestem człowiekiem zhańbionym, nie mam prawa żyć wśród uczciwych ludzi. Może pojadę do Francji... - Zostań, Victorze - nie było w tym rozpaczy ani błagania. Po prostu: - Zostań. Widziałam, że jest wzruszony. Mój pradziadek z zakłopotaniem mówił, nie odchodząc od drzwi: - Nie przyjechałem tu, żeby spotkać ciebie samą. Chciałem się zobaczyć z matką i pocieszyć ją trochę. - Straciła naraz dwoje dzieci - dodał w myślach z bólem. - Myślałem, że zobaczę cię w ich obecności. Nie tak... jak teraz. - Dlaczego nie tak? - Bo ja mogę ci przynieść tylko nieszczęście. - Tak jak wszystkim innym? L< Pokiwał głową. - Zatem... - Jenny sięgnęła do kieszeni sukni i wyciągnęła stamtąd list. Ten, który znalazła w ręku biednej Harriet. Teraz zauważyłam, że jest napisany na tym samym ozdobnym papierze, na którym Harriet pisała w sekrecie swe listy miłosne do Seana. - Przeczytaj to - powiedziała, wyciągając do niego list. Victor spojrzał na kopertę. - Co to jest? - Przeczytaj, proszę. Po chwili namysłu powoli zbliżył się do nas, na tyle tylko, by sięgnąć po list. Gdy wyjął go z koperty i rozłożył, ujrzałam drobne pismo Harriet. Czytałam razem z nim. Najdroższa Jennifer! Wiem, że gdy to czytasz, jesteś pogrążona w smutku, i to z mojej winy. Jednak musiałam to zrobić. Chcę Ci wytłumaczyć, dlaczego. Już od pewnego czasu wiedziałam, że muszę ze sobą skończyć w ta- 242 ki sposób, jaki zobaczysz, gdy mnie znajdziesz, bo wiem, że mój ojciec zawsze tego chciał. Mam mało czasu. Nie będę przedłużać Waszego nieszczęścia. Kiedy ojciec nie pozwolił mi wyjść za Seana, nazywając go papi-stą i innymi ohydnymi słowami, na złość ojcu poszłam z Seanem do Starego Opactwa. Dalej wiesz. A gdy stałam się zakałą rodziny, została mi jeszcze nadzieja, że mój ukochany się ze mną ożeni. Ale okazało się inaczej. Nie tylko mnie zhańbiono, ale i odrzucono. Wtedy, moja kochana Jenny, stałam się zupełnie inną osobą, jakby weszła we mnie inna kobieta i mną manipulowała. Piszę Ci to nie po to, by usprawiedliwiać swoje czyny, lecz żebyś mnie choć trochę zrozumiała. Victor nie zrobił mi aborcji. Zrobiłam to własnoręcznie. Chciałam go ukarać. Chciałam ukarać Was wszystkich, myśląc, że to zmniejszy mój własny ból. A potem chciałam zniszczyć Johna. Poszłam do bukmacherów i powiedziałam im o Jego planach wyjazdu. I nie mogę powiedzieć, moja kochana przyjaciółko, że nie czerpałam jakiejś szatańskiej satysfakcji z tego, że wyrządzam krzywdę innym. Bo w moim chorym mózgu myślałam, że czynię sprawiedliwość, karząc innych, tak jak karano mnie. Jednak, gdy uprzytomniłam sobie, co naprawdę zrobiłam Victoro-wi, jedynemu człowiekowi, którego zawsze kochałam i uwielbiałam ponad wszystko, przeżyłam straszliwy wstrząs. Boja nie chciałam Go zrujnować, tylko umniejszyć Go w Twoich oczach. Tak, Jennifer, Ciebie też chciałam uczynić nieszczęśliwą. Za Twoją urodą i wdzięk, za to wszystko, czego ja nigdy nie mogłam mieć. Również Victora. Bo choć to mój brat, zawsze był dla mnie bardziej niedostępny niż jakikolwiek inny mężczyzna. Gdy zdałam sobie sprawę, jak zniszczyłam Victora, a potem Johna, jak przeze mnie mama została inwalidką, nie potrafiłam tego znieść. W chwilach gniewu rozkoszowałam się dokonanym przez siebie zniszczeniem. Ale w chwilach trzeźwości ogarniały mnie wyrzuty sumienia. Kiedy ojciec obciął mi włosy za to, co zrobiłam z Seanem, zrozumiałam, że nie ma innego wyjścia, tylko uwolnić Was od źródła tego zniszczenia. 243 Wybacz mi, najdroższa Jennifer, ja naprawdę darzyłam Cię uczuciem. To jakaś moja ciemna strona była zazdrosna o Twoją urodę i o miłość Victora do Ciebie. Wybacz mi, że znajdziesz mnie w takim stanie. Nie mogło się obyć bez krwi. Ojciec chciałby właśnie tego. Wybacz mi, Boże. Harriet - Ty to wszystko wiedziałeś, prawda? - powiedziała Jennifer, stojąc teraz bardzo blisko mnie. Victor jeszcze długo po przeczytaniu patrzył na list. Ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy potwierdził jej słowa. - Więc dlaczego się nie broniłeś? Wyrządzono ci taką straszną krzywdę. _., Na to nie odpowiedział. Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Ujrzałam w jego oczach tak głęboki smutek, rezygnację i żal, że byłam bliska płaczu. Victor przeczytał list jeszcze raz i wyciągnął go w moim kierunku. Obie z Jennifer uniosłyśmy ręce. Nie zdziwiłam się, gdy Victor włożył list do mojej. - Nikt poza nami go nie czytał - padło tuż obok z ust Jennifer. Stałam bez ruchu, prawie jej dotykając. - Znalazłam go tego dnia przy Harriet w szafie. Zatrzymałam go, żeby kiedyś ci pokazać. Nie było wątpliwości, że Harriet popełniła samobójstwo. Wskazywały na to rany i... do szafy weszła sama, nikt jej tam nie włożył. Tak orzekła policja... i potwierdził doktor Pen-dergast. Ale tego listu nikt nie zna. - Spal go - poprosił. - Dlaczego? Victorze, on jest dla ciebie uwolnieniem - oponowała Jenny. A ja dodałam: - Oczyści twoje nazwisko. Będziesz mógł wrócić do Warring-ton jako człowiek bez zarzutu. Nie spalę go, Victorze. Jego wzrok zmierzył się z moim z intensywnością nie do opisania. Kiedy wyciągnął rękę po list, oddałam mu bez sprzeciwu, 244 a on zgniótł go i wrzucił do ognia. List zajął się płomieniem i po chwili już go nie było. - Tak, wiedziałem to wszystko, ale nie mogłem się bronić, bo wydałaby się wtedy wina mej siostry. Tego dnia była u mnie i powiedziała mi o swym stanie. Namawiałem ją, żeby utrzymała ciążę i urodziła dziecko. Pomyślałem, że moglibyście je z Joh-nem wychować i dać mu nazwisko. Później odkryłem, że brakuje mi jednego narzędzia chirurgicznego. - Spaliłeś swą jedyną szansę na zmazanie win. Wiktor potrząsnął głową. - I co by to dało, gdybym teraz odkrył przed światem prawdę o Harriet? Po co jeszcze teraz ojciec miałby czytać jej ostatnie słowa, świadczące, że to on jest odpowiedzialny za jej śmierć? Potrafię udźwignąć swój los. Mogę wyjechać do innego kraju i zacząć wszystko od nowa. Z czasem ludzie o wszystkim zapomną. W przyszłości Townsendowie nie będą wiedzieli, co się działo w tym domu, nie będą znali tej skazy na rodowodzie. Głos będący jednocześnie i moim, i Jenny zapytał: - A czy wrócisz jeszcze do Anglii? - Raczej nie. Moje życie tutaj jest skończone. Wszystko, co chciałem tu osiągnąć, zostało przekreślone. Podjęcie próby jeszcze raz nie miałoby sensu. Może we Francji lub Niemczech... Zawiesił głos. W jego oczach widziałam gorycz i smutek. Wyciągnęłam do niego rękę. On zrobił to samo i gdy nasze palce się dotknęły, było to tak bardzo naturalne. Jennifer zniknęła. Stałam na jej miejscu przy kominku, ubrana w długą suknię. Czułam na szyi ciepło bijące od ognia, bo włosy miałam upięte do góry. Palce moje i Victora sięgały do siebie przez dzielące je czas i przestrzeń. - Nikt więcej nie czytał tego listu, Victorze, kochanie - jak cudownie było wymawiać jego imię! - Nikt o nim nie wie, tylko ty i ja. Te miesiące bez ciebie były torturą. Byłam w twoim gabinecie i w gospodzie „Pod Końską Głową", ale nikt nie umiał rni powiedzieć, dokąd wyjechałeś. Ileż bezsennych nocy spędziłam na snuciu domysłów, czy jeszcze żyjesz, czy nie poniewierasz 245 się w jakichś slumsach, szukając pocieszenia w dżinie! A teraz... gdy stoisz przede mną, wydaje mi się, że śnię. - Jenny - wyszeptał, obejmując palcami moje dłonie. Tak, jestem Jenny - pomyślałam. To ja jestem Jennifer. I kochałam cię tak długo, tak długo pragnęłam, myślałam, że umrę z miłości. - Czasem myślałam, że oszaleję z rozpaczy. Wszystko to stało się tak szybko. Nie mogłam spać ani jeść. - Jenny, jesteś taka wychudzona. I blada. - Wyobrażałam sobie przedziwne rzeczy. Myślałam nawet, że ten dom jest nawiedzany przez duchy. Victorze, raz zobaczyłam młodą kobietę... - Biedna Jennifer - powiedział, podchodząc do mnie bliżej i ujmując obie moje dłonie w mocnym uścisku. - Powinienem już iść. A mój - nasz - głos odparł: - Zostań, proszę... A jeśli teraz zamkną się za mną na zawsze drzwi d»>przyszło-ści i zostanę tu na zawsze, czy będzie mi tu źle? - Victorze, zostanę z tobą na wieczność - szepnęłam. Kiedy otoczyły mnie jego ramiona i poczułam bliskość jego ciała, miałam ochotę krzyczeć. Niesamowity prąd przeszył mnie na wskroś. Najpierw zdrętwiałam, a potem poddałam się ciału Victora, przywarłam do niego z ufnością, bo do niego zawsze należałam. Tak, należałam do Victora. W jego mocnym uścisku, z jego ustami na moich, moje słabe ciało na miękkich nogach znalazło się wreszcie na swym odwiecznym miejscu. Lata wymuszanej na sobie ascezy, tłumionego pragnienia runęły w jednej sekundzie. Roztopiły się w gwałtownym i dzikim pocałunku. Victor przyciskał mnie do siebie tak mocno, że stopiliśmy się w jedną istotę. Nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się na łóżku. Nie było już innego wyjścia, tylko poddać się władzy przepełniającego nas oboje pożądania. Nigdy jeszcze nie czułam w sobie takiej namiętności i ekstazy w obcowaniu z mężczyzną. Część mnie należąca do Jennifer za- 246 chwycała się delikatnością Victora w porównaniu z Johnem. Druga część, ja sama, dostrzegła teraz pustkę dotychczasowych związków z kolejnymi partnerami, którzy wszyscy razem wzięci nie mogliby dorównać temu jednemu mężczyźnie. Było to spełnienie moich erotycznych snów. Cały czas podświadomie przeczuwałam te chwile z Victorem Townsendem. Wiedziałam, że nasze połączenie będzie końcem moich poszukiwań i obudzi do życia uśpioną duszę. Czułam też, że po raz pierwszy w życiu oddałam się całkowicie mężczyźnie, którego naprawdę kochałam. A po odbyciu naszej podróży do raju i złączeniu się dusz na wieczne czasy przyszło zrozumienie prawdziwego celu mej wyprawy w przeszłość. Wszystko stało się dla mnie jasne. Chodziło właśnie o tę jedną chwilę. Wszystkie kolejne spotkania z przeszłością, często niezrozumiałe, zagadkowe, miały mnie przygotować na tę właśnie chwilę. Żebym mogła zrozumieć. Żebym mogła zrozumieć. Myliłam się w swych dotychczasowych domysłach. Nie przyjechałam tutaj po to, by zapobiec tragedii z przeszłości, by nie dopuścić do tego wydarzenia, lecz wziąć w nim udział. I rozumiałam już, w jakim celu. Leżąc w ramionach Victora, czując ciepło jego oddechu na szyi, widząc jego po raz pierwszy rozluźnioną twarz, pomyślałam o innym mężczyźnie, leżącym teraz w szpitalu na drugim końcu miasta, na oddziale dla nieuleczalnie chorych. On musi się o czymś dowiedzieć. Nie jestem pewna, co było potem, po naszym kochaniu. Wydawało mi się, że w ramionach pradziadka spędziłam całą noc, ale gdy się w pewnym momencie obudziłam, okazało się, że jest dopiero dwunasta. Przypominam sobie, że jak w transie zeszłam na dół do saloniku, cały czas czując jeszcze euforię zaznanej z Victorem miłości. Mój umysł był już spokojny, nie miotał się, nie dręczyły go żadne pytania. Przepełniała mnie rozkoszna re- 247 zygnacja i akceptacja tego, że spędziłam noc z jedynym mężczyzną, który naprawdę liczył się w moim życiu. Położyłam się na kanapie i zasnęłam głębokim, mocnym i zdrowym snem, tak jak spać może tylko człowiek wolny od trosk, po zdobyciu wielkich szczytów. I wtedy miałam jeszcze jeden, ostatni znaczący sen. Śniło mi się, że stanął nade mną Victor. Nie był już tak realny i konkretny jak w poprzednich spotkaniach. Ukazał mi się jako widmo, duch. Stał i uśmiechał się nieco zdziwiony. Patrzyłam na niego bez lęku i bez zdziwienia. W sercu robiło mi się ciepło na myśl, że dane mi było tak dobrze poznać tego mężczyznę. Victor w mglistej postaci ze snu zapytał mnie: - Kim jesteś? Odpowiedziałam: - Twoją prawnuczką. Wyglądał na zaskoczonego. - Jak to? Zapytałam: •*¦ - Jak to się dzieje, że ze mną rozmawiasz? Czy to sen? A on na to: - Jak to możliwe, żebyś była moją prawnuczką, skoro nigdy się nie ożeniłem i nie miałem dzieci? Śmiać mi się chciało z jego naiwności. - Twoja jedyna noc z Jennifer - wyjaśniłam - zaowocowała synem. Na imię mu Robert. Gdy sam stał się dorosły, miał dzieci. Wśród nich moją mamę. A ja jestem twoją prawnuczką. Jego twarz rozjaśniła się, a w oczach zabłysło światło, jakby wstąpiła w niego nadzieja i uniosła zasłonę zniechęcenia i zwątpienia. Patrzył na mnie Victor Townsend spokojny, beztroski i młody, taki jak przed próbą życiową, jaką przeszedł w londyńskich szpitalach, a która zrobiła zeń przedwcześnie dojrzałego człowieka. - Miałem syna... - szepnął. - A co się stało z tobą? - zapytałam. - Jeszcze tamtej nocy wyjechałem do Francji. Obiecałem Jennifer, że do niej wrócę. Chciałem się tam urządzić, znaleźć pracę i dom dla niej, żeby mogła zostać moją żoną. 248 - Zrobiłeś to? - Zmarłem w rok później na statku, płynąc przez kanał. Nie wiedziała, że wracam do domu, chciałem jej zrobić niespodziankę. Pewnie do końca życia sądziła, że ją porzuciłem. - Ona też wkrótce umarła, Victorze. Zabiła ją zgryzota. - A ja nie wiedziałem, że ma dziecko. - Twoje dziecko - dodałam. - Dlaczego tu jesteś? Dlaczego oboje tu jesteśmy? Przyszedłem tu z ponurego... strasznego miejsca... - Nie wiem. Może po to, żeby poznać prawdę. - Jak ma na imię? - Robert. - Robert... - powtórzył. - Ale teraz on już umiera. - Wszyscy umieramy - odparł Victor. - Wytłumacz mi coś. Jak to jest z Czasem? Jak to się odbywa? Czy istniejesz gdzieś nadal...? Lecz pradziadek mnie nie słuchał. Odwrócił się i patrzył w bok. Twarz rozświetlił mu blask słońca i rozjaśnił uśmiech, od którego topniało mi serce. - Ona tu jest... - powiedział. - Zapewne wszyscy tu jesteśmy. Ale on już nie słyszał. Victor Townsend odwrócił się ode mnie i na zawsze zniknął w otaczającej nas mgle. Ostatnie słowo, jakie usłyszałam z jego ust, brzmiało: - Jennifer... 17 Kiedy się obudziłam i otworzyłam oczy, zobaczyłam salonik, jakiego dotąd nie znałam. Jeszcze niezbyt przytomna, zastanawiałam się, gdzie teraz dla odmiany jestem. Ale kie- 249 dy odwróciłam głowę w stronę okna, przez które wlewało się słońce, już wiedziałam. - Przestało padać! - zawołała z kuchni babcia. Usiadłam. Moje nozdrza uderzył zapach grzanek i smażonego bekonu. Natychmiast poczułam głód. - Jaki dzień dziś mamy, babciu? - Jaki dzień? Ano, środę, kochanie. Środa! Dwanaście dni już jestem w tym domu. - Boże, jaka jestem głodna! - powiedziałam, zrywając się na nogi. Czułam się cudownie! Zrelaksowana, odświeżona. I jeszcze cos... Babcia wychyliła z kuchni siwą głowę. - Lepiej wyglądasz, dziecinko. Nawałnica się skończyła. Możesz dziś jechać do szpitala. A potem do Cooka, załatwić bilet. - Przykro mi, babciu - powiedziałam, energicznie sprzątając koc, poduszkę i rozrzucone ubrania - ale nie pozbędziesz się mnie tak szybko. Jeśli chcesz, jedź do Cooka sama, bo ja mam tu jeszcze parę osób do odwiedzenia. Z- Babcia coś jeszcze powiedziała, ale nie słyszałam, bo szłam już po schodach do łazienki. Nie było tu prysznica, ale i wanna była dobra. Napełniłam ją gorącą wodą i porządnie się wyszorowałam, a potem włożyłam głowę pod kran i zmyłam cały brud ostatnich osiemdziesięciu lat. Poczułam się jak nowo narodzona. Ubierałam się w ostrym powietrzu sypialni, zacierając ręce z zimna, które teraz dotkliwie odczuwałam. Zatrzymałam się na chwilę przed szafą. Spojrzałam na jej ciemne wnętrze, zakurzoną podłogę i przypomniało mi się, co w niej znalazłyśmy z Jen-nifer. Potem, wycierając mokre włosy, popatrzyłam na łóżko i uśmiechnęłam się do siebie. Na śniadanie była jajecznica na bekonie i grzanki. Zjadłam potrójną porcję. - Widzę, że wrócił ci apetyt! - Wspaniale się czuję, babciu! - Wróciły ci kolory. Cieszę się, że w końcu przekonałaś się do mojego swetra. 250 - Musiałam. Tu rzeczywiście jest zimno - uśmiechnęłam się do babci i wypiłam herbatę. Za oknem zaczynał się przepiękny dzień. Jasnoniebieskie niebo z białymi obłoczkami, śpiewające ptaki, soczysta zieleń trawy tak pachnącej, że czuło się ją niemal bez wychodzenia z domu. Serce mi rosło i chciało mi się płakać z radości. Wszyscy narodziliśmy się na nowo. - Miałaś grypę - powiedziała babcia. - I przeszła ci sama. Bez lekarzy. Najważniejsze, żeby organizm sam wiedział, jak się wyleczyć. - O tak, babciu - uśmiechnęłam się do siebie na myśl o doktorze Townsendzie i zastosowanej przez niego niezwykłej kuracji. - Widzę, że i tobie minął artretyzm. - Całkiem nie minął, kochanie. Będzie czekał w uśpieniu do następnego deszczu. Pożartowałyśmy chwilę i wrócił dawny dobry nastrój. Posłuchałyśmy trochę radia, zgodnie stwierdzając, że gospodarka brytyjska schodzi na psy. Zaraz po dwunastej w drzwiach stanęli ciocia Elsie i wujek William. Podbiegłam do nich i serdecznie ich przywitałam. To przecież wnukowie Victora. I czyż wujek nie jest do niego podobny? Ubrałam się i wyszliśmy. Na dworze było mroźnie. Choć dzień był słoneczny i pogodny, w Warringtori dalej panowała zima. Dziadek wyglądał tak samo, jak zostawiliśmy go kilka dni temu. Leżał płasko na plecach, patrząc pustym wzrokiem w sufit. Ciocia Elsie odprawiła swój rytuał otwierania herbatników i butelek soku, opowiadając cały czas o straszliwej nawałnicy, która nie pozwalała nam przyjechać, i o nowo narodzonym dziecku księżnej Kentu. Ja siedziałam, w milczeniu patrząc na dziadka. Oto syn Victora. Owoc tamtej nocy ze mną-Jennifer, która zapoczątkowała jego życie i umożliwiła moje. Dzięki niej, bez względu na to, co się wydarzy, do końca życia już będę wiedziała, co to znaczy być naprawdę kochaną przez mężczyznę. 251 Przesiedzieliśmy godzinę przy łóżku dziadka. Ja się nie odzywałam. Ciocia i wujek mówili do niego to, co zwykle, udając, że słyszy. Zauważyłam, że wokół dziadka nie unosi się już ten kwaśny odór, który przedtem mnie tak drażnił. Patrząc na niego, myślałam, jak to dobrze, iż to wszystko już się kończy. Był czas, że pragnęłam, by nie skończyło się nigdy, bo wtedy nie mogłabym widywać Victora. Bałam się powrotu do teraźniejszości. Ale to już historia. Ja jestem dzieckiem dnia dzisiejszego, a nie przeszłości, do której należy Victor. Nigdy więcej się nie spotkamy. Ale byłam zadowolona i nie zamieniłabym tego jednego przeżycia na nic w świecie. Nie żal mi, że już minęło. Dalej się nim cieszę. Teraz mogę iść przez życie pełniejsza jako człowiek. Pozostało mi jeszcze jedno do zrobienia. Kiedy ciocia Elsie oznajmiła, że czas już iść, i zaczęła się zbierać, powiedziałam: - Ciociu, jeszcze chwilkę. Mam coś do powiedzenia dziadkowi. -• Spojrzała zaskoczona. - Czy mogę mu to powiedzieć w cztery oczy? Bardzo was proszę. Niedługo wyjeżdżam i nie wiem, kiedy znowu przyjadę do Anglii... dlatego... chciałabym przed wyjazdem chwilę z nim porozmawiać. Ciocia spojrzała na wujka. - To znaczy chcesz, żebyśmy wyszli? - Jeśli można. - On cię przecież i tak nie usłyszy... - zaczęła, ale potrząsnęła głową i dodała: - Oczywiście, że możesz z nim porozmawiać, złotko. Na pewno się ucieszy. Będziemy czekać przy samochodzie. Nie śpiesz się. - Dziękuję, ciociu - powiedziałam, a oni złożyli swoje krzesła i wyszli. Poczekałam, aż wyjdą z budynku i przejdą przez parking do swego renaulta. Wtedy uklękłam przy łóżku dziadka i szepnęłam: - Dziadku! Słyszysz mnie? To ja, Andrea. - Dalej patrzył w sufit pozbawionymi życia oczami. - Dziadku - powtórzyłam 252 cicho, ale stanowczym tonem. - To ja, Andrea, twoja wnuczka. Słyszysz mnie? Na pewno tak. Tylko jesteś w pułapce. W pułapce swego niesprawnego ciała, które nie może się już ruszać. Ale słyszysz mnie, prawda? Wpatrywałam się w tę twarz, tak spokojną. Dziadek oddychał płytko. Nic nie wskazywało na to, że mnie słyszy. Jednak mówiłam dalej. - Dziadku, muszę ci coś powiedzieć, zanim pojadę z powrotem do Ameryki. O twoim ojcu, Victorze. Posłuchaj, co chcę ci powiedzieć. Nie wiem, jak długo klęczałam przy pachnącym stęchlizną łóżku dziadka pogrążonego w śpiączce. Szepcąc mu do ucha, powoli, dokładnie opowiedziałam mu wszystko, co się zdarzyło w jego domu przy George Street. Niczego nie opuściłam, od pierwszego wieczoru, gdy usłyszałam Dla Elizy, po moją ostatnią rozmowę z Victorem we śnie. Opowiedziałam mu każdy epizod ze wszystkimi szczegółami. Nie śpieszyłam się, żeby mieć pewność, iż zrozumiał. Na koniec powiedziałam: - Widzisz więc, dziadku, że twoja matka nie czuła do ciebie odrazy. Kochała cię. Bardzo cię kochała. Byłeś jedyną radością jej życia. I nie umarła ze wstydu na wspomnienie twego poczęcia, jak ci mówiono, tylko ze zgryzoty. Myślała, że Victor o niej zapomniał. Ty, dziadku, myślałeś zawsze, że cię nienawidziła, że nie mogła na ciebie patrzeć, bo przypominałeś jej straszne chwile, a tymczasem było odwrotnie. Przypominałeś jej jedyną chwilę szczęścia, jakiej zaznała w swym całym życiu. Dziadku, byłeś dzieckiem wielkiej miłości. Klęcząc przy łóżku i mówiąc bez przerwy, nie zdawałam sobie sprawy, że minęło aż piętnaście minut. Nie zauważyłam też, żeby w twarzy dziadka nastąpiła jakakolwiek zmiana. Dalej odbijał się w niej mały chłopiec, wychowywany przez swą babkę inwalidkę i udręczony jej strasznymi opowieściami o ojcu, od których miał złe sny. Przysunęłam się nieco bliżej i szepnęłam mu jeszcze na ostatek, że jego matka i ojciec są już połączeni w tamtym świecie, 253 którego my nie rozumiemy, ale do którego dziadek wkrótce się uda. Powiedziałam, że będą tam na niego czekać. Wreszcie podniosłam się i usiadłam na piętach. Nie wiedziałam, czy cokolwiek do niego dotarło. Twarz miał nadal zastygłą, oczy szkliste. I wtedy spostrzegłam, że jego wąskie wargi poruszają się, jakby usiłował coś powiedzieć. Pochyliłam się do przodu. - Co, dziadku? Nieudolnie, z wysiłkiem, jego wargi próbowały wypowiedzieć jakieś słowo. Nie mógł dać rady i wtedy dostrzegłam, że uronił łzę, która stoczyła się na poduszkę. Zaraz potem w oczach dziadka pojawiło się niezwykłe światło. Patrzył w jakiś punkt między łóżkiem a sufitem, jakby tam coś widział. Z oczu popłynęło jeszcze więcej łez. Broda dziadka trzęsła się, ale nie mógł wydobyć z siebie tego słowa. - O co chodzi, dziadku, powiedz mi. Próbował unieść głowę, cały czas wpatrując się w cpś ponad łóżkiem. Wreszcie udało mu się ułożyć usta w słaby uśmiech i powiedział normalnym głosem: - Tato. Zrozumiałam, kogo zobaczył dziadek. I w tym momencie odszedł na zawsze. Z tym uśmiechem na twarzy. Nie opowiedziałam nikomu z rodziny o swych przeżyciach w domu przy George Street. Nie było to dla nich przeznaczone, choć całkiem paradoksalnie bardzo mnie do nich zbliżyło. Po śmierci dziadka poczułam naprawdę, że płynie w nas wspólna krew, że wszyscy nosimy w sobie cząstkę Victora Townsenda. Znalazłam w swoim sercu całe pokłady miłości do tych ludzi, których początkowo traktowałam jak obcych, mówiących i zachowujących się dziwacznie. Odkryłam też nie znane mi dotąd strony własnej duszy. 254 W najbliższą niedzielę pojechaliśmy do Morecambe, gdzie poznałam resztę rodziny. Dawno już nie spędziłam czasu tak miło. Spotkanie z nimi było fascynujące i bardzo głęboko odczuwałam łączące nas więzy. I to o wiele mocniej niż przyjaźń z kimś obcym. W dniu mego wyjazdu babcia powiedziała: - Kochanie, nie musisz się o mnie martwić z powodu śmierci dziadka. Przeżyliśmy razem sześćdziesiąt dwa wspaniałe lata, których nie zamieniłabym na żadne skarby tego świata. Trudno sobie wymarzyć lepszego męża. I coś ci powiem. Starzeć się nie jest tak ciężko, jeśli się wierzy w Boga i w życie wieczne. Widzisz, słonko, ja myślę, że moje osiemdziesiąt trzy lata na tej ziemi były tylko wstępem do tego, co mnie czeka. Nowoczesna młoda dziewczyna, taka jak ty, może uważać to za mrzonki głupiej staruszki, ale ja wierzę, że po śmierci spotkam się z twoim dziadkiem. Takie są fakty. Będziemy zawsze razem, bo nawet śmierć nie jest w stanie nas rozłączyć. Nie na darmo tyle razem przeżyliśmy. Ja nie boję się śmierci. W prezencie podarowała mi oprawiony w skórę egzemplarz książki, do której zaglądałam na początku swej wizyty. Trzymając ją w ręce, wspomniałam złowieszczy fragment o śmiertelności obracającej nas w pył. Teraz miałam już nieco odmienne zdanie, toteż słowa: „Śmiertelność jest słaba i biedna, a towarzyszy jej pył, w który obrócimy się na końcu", budziły we mnie inną refleksję - o tym, jakimiż głupcami potrafią być śmiertelnicy. Wiedziałam przecież, że Victor i Jennifer nadal gdzieś istnieją, a babcia naprawdę za jakiś czas połączy się z dziadkiem. I że wszyscy kiedyś spotkamy się w wieczności. Co do mnie, znałam już swe przeznaczenie. Tak jak mogłam ingerować w przeszłość, miałam też możność, by zmienić swoją przyszłość. Nie chciałam odrzucać swej szansy na to, czego pragnęli Victor i Jenny, a czego nigdy mieć nie mogli. Ja mogłam. Postanowiłam to przyjąć, dopóki nie jest za późno. Miałam nadzieję, że zastanę Douga, gdy wrócę, bo tyle mu chciałam powiedzieć. Przede wszystkim nauczyłam się mówić: „Kocham". 255kt Ul h o s: Nadal nie umiem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Jak to się odbywało i dlaczego... Na ten temat można długo spekulować. Ale jestem pewna, że było to z góry zaplanowane. Dziadek umierał i musiał poznać prawdę. Victor przebywał w jakimś ponurym, strasznym miejscu i nie wiedział, co się działo po jego śmierci. Jenny także odeszła, nie znając prawdy. Byłam więc dla nich wszystkich wybawieniem. Cieszę się, że mogłam uporządkować ich sprawy. Jechałam do domu przy George Street jako osoba bez specjalnej przeszłości ani frapującej przyszłości. Wyjeżdżałam stamtąd, wioząc w sobie skarb przeszłości, bogatszej, niż przypuszczałam, oraz nadzieję na jasną przyszłość. Zanim wsiadłam do renaulta wujka Edouarda, jeszcze raz rzuciłam okiem na dom. Pobiegłam wzrokiem do okna sypialni na górze, w którym wisiały znajome zasłony z białej koronki. Wyraźnie zatrzepotały na pożegnanie.