1286
Szczegóły |
Tytuł |
1286 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1286 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1286 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1286 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jeden
Staruszek wszed� do mojego biura i zamkn�� za sob� drzwi. Mia� na sobie pogniecion� lnian� marynark� i zielon� much�, a w d�oniach, naznaczonych plamami w�trobowymi, trzyma� panam� zbr�zowia�� na piecze� wskutek lat sp�dzonych w s�o�cu kalifornijskim. Z jednej strony jego twarzy dostrzega�em k�pki bia�ego zarostu, domy�li�em si�, wi�c, �e goli si� z trudem.
Odezwa� si� tonem prawie przepraszaj�cym: - Chodzi o m�j dom. On oddycha.
U�miechn��em si� i powiedzia�em: - Niech pan usi�dzie.
Przysiad� na brzegu krzes�a z chromu i plastyku i obliza� wargi. Mia� sympatyczn�, zaaferowan� twarz, jak� chcia�oby si� widzie� u w�asnego dziadka. Nale�a� do tych staruszk�w, z kt�rymi ch�tnie grywa si� w szachy podczas leniwych jesiennych popo�udni, siedz�c na balkoniku nad pla��.
- Nie musisz mi wierzy�, je�eli nie chcesz, m�odzie�cze. By�em ju� tutaj wcze�niej i m�wi�em to samo - nalega�.
Przerzuci�em list� um�wionych wizyt, le��c� na biurku.
- Faktycznie. To pan dzwoni� w zesz�ym tygodniu?
- I tydzie� przedtem.
- I powiedzia� pan dy�urnej, �e pana dom...
Zawaha�em si� i spojrza�em na niego, a on na mnie. Nie doko�czy� mojego zdania pewnie, dlatego, �e chcia� us�ysze� to z moich ust. Obdarzy�em go biurokratycznym u�miechem przez zasznurowane wargi.
Powiedzia� swoim �agodnym, dr��cym g�osem: - Przenios�em si� do tego domu z mieszkania mojej siostry, na g�rce. Sprzeda�em troch� rzeczy i kupi�em go za got�wk�. By� do�� tani, a ja zawsze chcia�em mieszka� w okolicach Mission Street. No, ale teraz...
Spu�ci� oczy i bawi� si� rondem kapelusza.
Wzi��em d�ugopis. - Czy mog� prosi� o pana nazwisko?
- Seymour Wallis. Jestem emerytowanym in�ynierem. G��wnie budowa�em mosty.
- A pana adres?
- Tysi�c pi��set pi��dziesi�t jeden Pilarcitos Street.
- Okay. I ma pan k�opoty z ha�asem? Znowu podni�s� oczy. By�y koloru wyblak�ych b�awatk�w, zasuszonych mi�dzy stronicami ksi��ki.
- Nie z ha�asem. Chodzi o oddychanie.
Rozsiad�em si� w moim obrotowym fotelu odbitym sztuczn� czarn� sk�r� i postuka�em si� d�ugopisem w z�by. By�em przyzwyczajony do dziwacznych skarg, kt�re trafiaj� do wydzia�u sanitarno-epidemiologicznego Nachodzi�a nas regularnie kobieta, kt�ra twierdzi�a, �e dziesi�tki aligator�w, spuszczonych w latach
sze��dziesi�tych przez dzieciaki do klozet�w, przedosta�y si� kana�ami pod jej mieszkanie na skrzy�owaniu ulic Howarda i Czwartej, i usi�owa�y wej�� przez sedes, aby j� zje��. By� te� pewien stukni�ty m�odzian, kt�ry uwa�a�, �e z jego termy wydobywa si� niebezpieczne promieniowanie.
C�, szajbusy czy nie, p�acono mi za to, abym by� dla nich mi�y i cierpliwie wys�uchiwa� tego, co chc� mi powiedzie�, oraz stara� si� ich przekona�, �e San Francisco nie roi si� od aligator�w i nie ukrywa si� w tym mie�cie zielonego kryptonitu.
- A mo�e pan si� myli? - powiedzia�em. - Mo�e to sw�j w�asny oddech pan s�yszy.
Staruszek z lekka wzruszy� ramionami, jakby chcia� powiedzie�, �e istotnie, to jest mo�liwe, ale raczej nieprawdopodobne.
- Czy nie bra� pan pod uwag� przeci�g�w w kominie? - zasugerowa�em. - Czasami powietrze w�druje w d� starym przewodem kominowym i ci�gnie przez szpary mi�dzy ceg�ami, tam gdzie s� zamurowane kominki.
Potrz�sn�� przecz�co g�ow�.
- No, je�eli nie jest to pana w�asny oddech i nie jest to ci�g powietrza w kominie, to mo�e pan spr�buje podpowiedzie� mi, co to mo�e by�?
Staruszek kaszln�� i wyj�� czyst�, cho� postrz�pion� chusteczk�, kt�r� przytkn�� do ust.
- Uwa�am, �e to oddychanie - powiedzia�. - My�l�, �e w �cianach jest uwi�zione jakie� zwierz�.
- S�yszy pan drapanie? Tupot �ap? Tego typu rzeczy?
Znowu potrz�sn�� g�ow�.
- Tylko oddech?
Kiwn�� przytakuj�co. Czeka�em, �e powie co� wi�cej, ale najwyra�niej sko�czy�. Wsta�em i przeszed�em do okna, kt�re wychodzi�o na s�siedni blok. Podczas �adnej pogody mo�na by�o st�d popatrze� na stewardesy, kt�re po godzinach pracy opala�y si� w ogr�dku na dachu, ubrane w bikini. My�la�em w�wczas, �e linie lotnicze United istotnie bij� wszystkie inne na g�ow�. Ale dzisiaj mog�em przygl�da� si� jedynie podstarza�emu meksyka�skiemu ogrodnikowi, kt�ry przesadza� pelargonie.
- Gdyby tam rzeczywi�cie by�o uwi�zione jakie� zwierz�, to pozbawione jedzenia i wody �y�oby tylko przez pewien czas. A je�li nie jest uwi�zione, to s�ysza�by pan, jak biega - powiedzia�em.
Seymour Wallis, in�ynier, wlepi� wzrok w sw�j
kapelusz. Zacz��em sobie u�wiadamia�, �e staruszek
nie jest szajbni�ty, wygl�da jak zwyczajny, praktyczny
facet i ta wyprawa do wydzia�u sanitarno-epidemio-logicznego wskutek pozacielesnego sapania musia�a
kosztowa� go du�o przemy�le�. Nie chcia� wyj�� na
g�upka. Ale kto by tego chcia�?
Powiedzia� cicho, lecz stanowczo: - Brzmi to jak oddech zwierz�cia. Wiem, �e trudno w to uwierzy�, ale s�ysz� te d�wi�ki ju� od trzech miesi�cy, prawie odk�d tam mieszkam, i s� bardzo wyra�ne.
Odwr�ci�em si� od okna. - Jakie� nieprzyjemne zapachy? Znaki? Chodzi mi o to, czy nie natrafia pan na odchody zwierz�ce, na przyk�ad w szafie, lub na inne �lady?
- Dom oddycha. To wszystko. Dyszy jak wilczur w upale. Ech, ech, ech ca�� noc, a czasami i we dnie.
Wr�ci�em do biurka i usadowi�em si� na powr�t
w fotelu. Seymour Wallis spogl�da� na mnie w oczekiwaniu, �e wyci�gn� jaki� magiczny �rodek zaradczy z lewej dolnej szuflady. By�em upowa�niony do t�pienia szczur�w, karaluch�w, mr�wek, os, wszy, pche� i pluskiew, ale moja licencja nie obejmowa�a oddychania.
- Prosz� pana - powiedzia�em mo�liwie jak najmilej - czy jest pan przekonany, �e przyszed� do w�a�ciwego wydzia�u?
Kaszln��. - A czy m�g�by pan mi co� innego
doradzi�?
M�wi�c szczerze, zaczyna�em zastanawia� si�, czy nie odes�a� go do psychiatry, ale trudno jest powiedzie� sympatycznemu starszemu panu, �e prawdopodobnie dostaje szmergla. A je�eli tam co� rzeczywi�cie dysza�o?
Spojrza�em na przeciwleg�� �cian� i na widniej�c� na niej wsp�czesn� czerwono-zielon� reprodukcj�. Kiedy�, zanim odnowiono nam biura, na �cianie mia�em tylko obszarpany plakat, kt�ry przestrzega� przed dotykaniem jedzenia nie mytymi r�koma, ale teraz wydzia� by� urz�dzony z wi�kszym smakiem. M�wiono nawet o tym, by nazwa� nas "departamentem konserwacji otoczenia".
- Je�li nie ma �adnych brud�w ani widocznych oznak tego, co mo�e stanowi� �r�d�o oddychania, to niezupe�nie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko spowodowane konstrukcj� pa�skiego domu - powiedzia�em.
Seymour Wallis s�ucha� tego z min�, kt�ra wyra�a�a mniej wi�cej nast�puj�c� opini�: jeste� pan biurokrat�, musisz pan recytowa� te wszystkie pociechy, ale ja nie
wierz� w ani jedno pana s�owo. Kiedy sko�czy�em, opar� si� ci�ko o ty� plastykowego krzes�a i kiwa� przez pewien czas g�ow�, rozmy�laj�c.
- Je�eli mogliby�my co� innego dla pana zrobi� - kontynuowa�em - gdyby potrzebowa� pan dezynsekcji albo odszczurzania... to prosimy bardzo.
Obdarzy� mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem.
- Powiem panu prawd� - odezwa� si� chrapliwie. - A prawda jest taka, �e ja si� boj�. Jest w tym oddychaniu co� takiego, �e cholernie si� boj�. Przyszed�em tutaj dlatego, �e nie wiem, gdzie mam si� zwr�ci�. M�j lekarz twierdzi, �e mam s�uch w porz�dku. Architekt twierdzi, �e m�j dom jest w porz�dku, a psychiatra twierdzi, �e nie dostrzega u mnie oznak gwa�townego starzenia. Wszyscy mnie uspokajaj�, a ja to ci�gle s�ysz� i wci�� si� boj�.
- Panie Wallis - powiedzia�em - ja nie mog� niczego zrobi�. Nie znam si� na oddychaniu.
- M�g�by pan przyj�� pos�ucha�.
- Jak oddycha?
- C�, nie musi pan.
Roz�o�y�em r�ce w ge�cie wsp�czucia. - Nie o to chodzi, �e nie chc�. Po prostu musz� za�atwi� bardziej nagl�ce sprawy zwi�zane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany �ciek na Folsom i, naturalnie, s�siedzi s� bardziej zainteresowani w�asnym oddychaniem ni� czyim�. Przykro mi, panie Wallis, ale nie mog� nic dla pana zrobi�.
Potar� zm�czonym gestem czo�o i wsta�. - Dobrze - powiedzia� g�osem zwyci�onego. - Rozumiem, �e ma pan wa�niejsze sprawy.
Obszed�em biurko i otworzy�em mu drzwi. W�o�y�
swoj� star� panam� i chwil� sta�, jakby chcia� jeszcze co� powiedzie� i szuka� s��w.
- Je�eli zauwa�y pan co� wi�cej, jakie� odg�osy biegania lub �lady odchod�w...
Skin�� g�ow�. - Wiem, odezw� si� do pana. Ale problem polega na tym, �e wszyscy si� specjalizuj�. Pan czy�ci �cieki, wi�c nie mo�e pan pos�ucha� czego� tak dziwnego jak oddychaj�cy dom.
- Przykro mi.
Wyci�gn�� r�k� i z�apa� mnie za przegub. Jego ko�cista d�o� by�a nadzwyczaj silna i przez chwil� wydawa�o mi si�, �e nagle �cisn�y mnie szpony or�a.
- Niech panu przestanie by� przykro i niech pan zrobi co� konkretnego - powiedzia�.
Podszed� tak blisko, �e widzia�em siatk� czerwonych �y�ek na bia�kach jego przymglonych oczu. - Niech pan przyjdzie, gdy sko�czy pan prac�, i pos�ucha chocia� przez pi�� minut. Mam nieco szkockiej whisky, kt�r� mi przywi�z� bratanek z Europy. Mogliby�my si� napi�, a pan w tym czasie pos�ucha�by.
- Panie Wallis...
Pu�ci� m�j przegub, westchn�� i poprawi� kapelusz.
- Musi mi pan wybaczy� - powiedzia� beznami�tnie. - Chyba wp�yn�o to �le na moje nerwy.
- Nie szkodzi - powiedzia�em. - Prosz� pana, je�li uda mi si� znale�� kilka wolnych chwil po pracy, przyjd�. Nie przyrzekam i prosz� si� nie martwi�, je�li si� nie zjawi�. Mam spotkanie tego wieczoru, wi�c mog� przyj�� raczej p�no. Ale postaram si�.
- Dobrze - odpar�, nie patrz�c na mnie. Nie lubi� traci� panowania nad emocjami i stara� si� teraz je uporz�dkowa� niby rozplatane motki we�ny.
Po chwili doda�: - Wie pan, mo�e to park. To mo�e mie� zwi�zek z parkiem.
- Z parkiem? - zapyta�em wprost.
Zmarszczy� brwi, jakby wyrwa�o mi si� co� zupe�nie niestosownego. - Dzi�kuj� za po�wi�cenie mi czasu, m�ody cz�owieku.
Odszed� d�ugim, b�yszcz�cym korytarzem. Sta�em w swoich otwartych drzwiach, patrz�c na niego. I nagle w ch�odnym klimatyzowanym powietrzu zacz��em dygota�.
Tak jak to zwykle bywa�o, spotkanie wieczorne zdominowa� Ben Pultik z wydzia�u zajmuj�cego si� wyw�zk� �mieci. Pultik by� niewysokim m�czyzn� o szerokich barach. Mia� wygl�d ma�ej szafki odzianej w marynark�. Pracowa� "w �mieciach" od czasu strajku generalnego w tysi�c dziewi��set trzydziestym czwartym roku i uwa�a� ich wyw�zk� oraz likwidacj� za jedno z najwy�szych zada� ludzko�ci, i w pewnym sensie mia� racj�, ale niezupe�nie.
Siedzieli�my wok� sto�u konferencyjnego, palili�my za du�o i pili�my st�ch�� kaw� ze styropianowych kubk�w. Na zewn�trz niebo zaci�ga�y purpurowe i bladoz�ote zas�ony chmur, a wie�e i piramidy San Francisco poch�ania�a brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skar�y� si�, �e w�a�ciciele restauracji prowadz�cych kuchnie r�nych narod�w nie pakuj� odpadk�w w czarne foliowe torby i z tego powodu jego za�ogi brudzi�y kombinezony resztkami egzotycznych potraw.
- Niekt�rzy moi ludzie s� �ydami - m�wi�, przypalaj�c po raz kt�ry� peta. - Ostatnia rzecz, na
kt�r� maj� ochot�, to zapaskudzenie si� niekoszernym �arciem.
Morton Meredith, szef tego wydzia�u, siedzia� w swoim krze�le, na honorowym miejscu, a na jego ustach widnia� blady, drgaj�cy u�mieszek. Zas�oni� d�oni� ziewni�cie. Jedynym powodem tych spotka� by�o zarz�dzenie o stymulacji wewn�trzza�ogowej wydane przez urz�d miejski, ale my�l, �e Ben Pultik m�g�by by� stymuluj�cym rozm�wc�, r�wna�a si� zam�wieniu moules farcies u MacDonalda. Tego nie by�o w menu.
Wreszcie o dziewi�tej, po nu��cym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminator�w, opu�cili�my budynek i wyszli�my w ciep�� noc. Da� Machin, m�ody facet przypominaj�cy tyk� od grochu, kt�ry pracowa� w laboratorium bada� zdrowotno�ci, przepchn�� si� w moim kierunku i klepn�� mnie w plecy.
- Napijesz si�? - zapyta�. - Po takim spotkaniu gard�o jest jak bezmiar pustynny.
- Ch�tnie - odpowiedzia�em. - Mog� tylko zabija� czas.
- Czas i pch�y - przypomnia� mi.
Dok�adnie nie wiem, czemu lubi�em Dana Machina. By� ode mnie dwa lub trzy lata m�odszy, nosi� w�osy obci�te na je�a, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, kt�re zawsze sprawia�y wra�enie, jakby mia�y mu zaraz zlecie� z zadartego nosa. Chodzi� w lu�nych marynarkach ze sk�rzanymi �atami na �okciach, mia� wiecznie przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokr�tne poczucie humoru bawi�o mnie. Mia� blad� twarz od nadmiernego przesiadywania w zamkni�tych pomieszczeniach, ale nie�le gra� w tenisa i zna� tyle fakt�w i liczb z przesz�o�ci, ile wydawcy "Ripleya".
Mo�e Da� Machin przypomina� mi moje bezpieczne podmiejskie dzieci�stwo w Westchesterze, gdzie na domach wisia�y latarnie jak na doro�kach, wszystkie panie domu mia�y lakierowane w�osy blond i wozi�y dzieci buickami combi, a jesieni� zapach palonych li�ci by� wst�pem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy. Od tamtego czasu wiele mi si� przydarzy�o, na czele z paskudnym rozwodem i gwa�town�, ale absurdaln� przygod� mi�osn�, i dobrze by�o wiedzie�, �e tamta Ameryka istnieje jeszcze.
Przeszli�my z Danem ulic� i ruszyli�my w g�r� w�skim chodnikiem Gold Street do "Assay Office", ulubionego baru Dana. By�o to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodn� galeri� i drewnianomosi�nymi meblami dawnego San Francisco. Znale�li�my sobie stolik przy �cianie i Da� zam�wi� nam dwa piwa Coors.
- Zamierza�em p�j�� dzi� wiecz�r na Pilarcitos - powiedzia�em mu, zapalaj�c papierosa.
- Zabawa czy interesy?
Wzruszy�em ramionami. - Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie.
- Brzmi tajemniczo.
- W�a�nie. Przyszed� dzi� do mnie do biura starszy facet i oznajmi�, �e ma dysz�cy dom.
- Dysz�cy?
- Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chcia� wiedzie�, czy da�oby si� co� z tym zrobi�.
Przyniesiono piwa i Da� poci�gn�� par� g��bokich �yk�w. Zosta�y mu bia�e w�sy z piany, w kt�rych ca�kiem mu by�o do twarzy.
- To nie jest przeci�g w kominie - powiedzia�em mu. - Ani jakie� zwierz� uwi�zione w szczelinie
�ciany. Tak naprawd� jest to autentyczny przypadek nie wyja�nionej respiracji.
Mia�o to zabrzmie� dowcipnie, ale Da� potraktowa� t� informacj� powa�nie. - Czy m�wi� co� jeszcze? Czy powiedzia�, kiedy to si� zdarza? W jakich porach dnia?
Postawi�em szklank�. - M�wi�, �e trwa to ci�gle. Mieszka tam dopiero od kilku miesi�cy, a to dzieje si�, odk�d si� wprowadzi�. Jest naprawd� wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza, �e to jaki� duch.
- Mo�e i tak - powiedzia� Da�.
- Jasne. A w�a�nie Benowi Pultikowi znudzi�y si� �miecie.
- Ale ja m�wi� serio - nalega� Da�. - Podobno zdarza�y si� takie przypadki, �e ludzie s�yszeli g�osy czy co� podobnego. W pewnych warunkach d�wi�ki, kt�re niegdy� brzmia�y w danym pokoju, mo�na ponownie us�ysze�. Niekt�rzy twierdz�, �e s�yszeli rozmowy, kt�re mog�y si� odby� sto lat wcze�niej.
- Gdzie ty si� tego wszystkiego dowiedzia�e�?
Da� poci�gn�� sw�j male�ki nos, jakby chcia� go zmusi� do wyd�u�enia, i da�bym g�ow�, �e zarumieni� si�. - M�wi�c szczerze - powiedzia� za�enowany - to zawsze interesowa�y mnie dzia�ania si� nadprzyrodzonych. Powiedzmy, �e to rodzinne hobby.
- Ty? Taki zakuty naukowiec?
- Nie przesadzaj - powiedzia� Da� - to nie jest tak zwariowane, jak mo�e si� wydawa�. Takie sprawy z duchami zdarza�y si�. Moja ciotka zawsze twierdzi�a, �e duch Buffalo Billa Cody przychodzi� do niej po nocach, siadywa� przy jej ��ku i opowiada� historie o dawnym Dzikim Zachodzie.
- Buffalo Bili?
Dan zrobi� min� pe�n� dezaprobaty. - Tak m�wi�a. Mo�e nie powinienem by� jej wierzy�.
Opar�em si� plecami o krzes�o. Z baru dobiega� sympatyczny szmer rozgadanych g�os�w, a obs�uga roznosi�a sma�on� kur� i pieczone �eberka. Przypomnia�em sobie, �e nie jad�em nic od �niadania.
- My�lisz, �e powinienem tam p�j��? - zapyta�em Dana, gapi�c si� na dziewczyn� w obcis�ej koszulce z nadrukiem "Oldsmobile Rocket" na piersiach.
- Ujmijmy to w ten spos�b. J a bym poszed�. A mo�e powinni�my i�� tam razem. Z rado�ci� pos�ucha�bym domu, kt�ry oddycha.
- Z rado�ci�, co? Okay, je�li zap�acisz po�ow� za taks�wk�, pojedziemy. Ale nie my�l sobie, �e ci tego faceta zagwarantuj�. Jest bardzo stary i mo�liwe, �e ma po prostu halucynacje.
- Halucynacja to oszukiwanie wzroku.
- Zaczynam my�le�, �e ta dziewczyna w koszulce
to tak�e halucynacja.
Dan obr�ci� si�, a dziewczyna wy�owi�a go oczyma. Zaczerwieni� si� jak burak. - Zawsze to robisz - oskar�y� mnie poirytowany. - Oni tu pewnie my�l�, �e jestem jakim� maniakiem seksualnym.
Doko�czyli�my piwo, po czym z�apali�my taks�wk�
i pojechali�my na Pilarcitos Street. By�a to jedna
z tych kr�tkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje si�
samoch�d, aby p�j�� do japo�skiej restauracji na
g��wnym ci�gu. A potem, gdy si� wraca opchanym
do md�o�ci tempur� i sake, nie mo�na tej uliczki
odnale��. Domy tu by�y stare i ciche, ozdobione
wie�yczkami, podcieniami i cienistymi werandami.
Bior�c pod uwag� fakt, �e Mission Street by�a
zaledwie kilka jard�w dalej, tutejsze domy zdawa�y
si� dziwnie ponure i nie odpowiadaj�ce czasowi. Dan i ja stan�li�my przed domem z numerem tysi�c pi��set pi��dziesi�t jeden. Czuj�c ciep�y wieczorny powiew, patrzyli�my na gotyck� wie�� i rze�biony balkon, i na szaraw� farb�, kt�ra schodzi�a p�atami jak �uski ze zdech�ej ryby.
- Chyba nie wierzysz, �e taki dom m�g�by oddycha�? - zapyta� Dan, poci�gaj�c nosem.
- Nie wierz�, �e w og�le dom mo�e oddycha�. Ale czuj�, �e w�a�ciciel powinien sprawdzi� kanalizacj�.
- Na lito�� bosk�, przesta� - j�kn�� Dan. - Nie m�w o pracy po godzinach s�u�bowych. Czy my�lisz, �e na przyj�ciach szukam wszy we w�osach go�ci?
- Nie by�bym zdziwiony.
Mieli�my przed sob� star� �elazn� bram� i pi�� pochylonych schodk�w prowadz�cych na werand�. Popchn��em bram�; by�a tak przerdzewia�a, �e zawy�a jak zdychaj�cy pies. Weszli�my na schodki i szukali�my dzwonka na ton�cej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodz�ce na ulic� mia�y zaci�gni�te i zamkni�te okiennice, wi�c wydawa�o nam si�, �e gwizdanie czy wo�anie jest bezsensowne. U st�p wzg�rza przemkn�� samoch�d policyjny z w��czon� syren�. Obok po ulicy sz�a roze�miana dziewczyna z dwoma ch�opcami. To wszystko dzia�o si� w zasi�gu wzroku i s�uchu, ale tu, przy wej�ciu do domu, istnia�a tylko cienista cisza i uczucie, �e obok nas przep�ywaj� zagubione lata, wyciekaj�ce ze skrzynki na listy i spod ozdobnych wej�ciowych drzwi - zupe�nie jak piasek sypi�cy si� z wiaderka.
- Tu jest ko�atka - powiedzia� Dan. - Mo�e by zastuka� kilka razy?
Spoziera�em w ciemno��. - Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.
- Jezu - powiedzia� Da�. - Nawet na widok ko�atki mam ciarki.
Podszed�em i przyjrza�em si� jej. By�a ogromna, czarna ze staro�ci i zniszczenia. Zrobiono j� w kszta�cie �ba dziwacznego, parskaj�cego stworzenia, kt�re przypomina�o skrzy�owanie wilka z demonem. Nie wygl�da�a zach�caj�co. Kto�, kto wiesza� co� takiego na swoich drzwiach wej�ciowych, nie m�g� by� w zupe�no�ci normalny, chyba �e mu sprawia�y przyjemno�� mary nocne. Pod ko�atk� widnia� wygrawerowany jeden wyraz: "Wr��".
Da� si� waha�, wi�c chwyci�em za ko�atk� i uderzy�em ni� dwa lub trzy razy. D�wi�k rozszed� si� g�uchym echem po domu i czekali�my cierpliwie na odpowied� Seymoura Wallisa.
- Co ci to przypomina? To co� na ko�atce? -
zapyta� Da�.
- Bo ja wiem... Chyba maszkarona.
- Mnie to si� wydaje podobne do jakiego� przekl�tego wilko�aka.
Si�gn��em do kieszeni po papierosy. - Ogl�da�e� za du�o starych horror�w - stwierdzi�em.
Mia�em zamiar znowu zastuka� ko�atk�, ale us�ysza�em, �e kto� cz�apa� w nasz� stron� z wn�trza domu. Po odci�gni�ciu g�rnej i dolnej zasuwy drzwi otworzy�y si� niepewnie i zatrzyma�y na �a�cuchu. Ujrza�em za nimi blad� twarz Seymoura Wallisa. Patrzy� z tak� ostro�no�ci�, jakby spodziewa� si� bandyt�w albo mormon�w.
- Pan Wallis? - zapyta�em. - Przyszli�my pos�ucha� oddychania.
- Ach, to pan - powiedzia� z wyra�n� ulg�. - Prosz� chwileczk� poczeka�, zaraz otworz�.
Wysun�� �a�cuch. Drzwi, dr��c, otworzy�y si� szerzej. Seymour Wallis by� ubrany w buraczkowy szlafrok, na nogach mia� kapcie. Spod szlafroka by�o wida� jego w�ochate i chude nogi.
- Mam nadziej�, �e nie przyszli�my w niedogodnej chwili - powiedzia� Da�.
- Nie, nie. Prosz� wej��. Zamierza�em tylko wzi�� k�piel.
- Podoba mi si� pana ko�atka. Ale jest taka troch� odstraszaj�ca, nie s�dzi pan?
Seymour Wallis obdarzy� mnie niepewnym u�miechem. - Chyba tak. Gdy kupowa�em ten dom, ju� tu by�a. Nie wiem, co przedstawia. Moja siostra uwa�a, �e diab�a, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na niej s�owo "wr��", nie dowiem si� nigdy.
Znale�li�my si� w wysokim, zat�ch�ym przedpokoju, wy�o�onym wytartym br�zowym chodnikiem. Na �cianach wisia�y tuziny po��k�ych reprodukcji, grafik i list�w. Niekt�re ramki by�y puste, inne pop�kane. Wi�kszo�� obrazk�w przedstawia�a widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. By�y tam tak�e nieczytelne, rudo poplamione mapy oraz wykazy jakich� cyfr wypisane ko�lawym i wyblak�ym pismem.
Zatrzymali�my si� przy pierwszym s�upku balustrady schod�w. By� wyrze�biony w ciemnym mahoniu. Na jego szczycie sta� na tylnych �apach nied�wied� z br�zu. Zamiast pyska mia� twarz kobiety. Same schody, wysokie i w�skie, wznosi�y si� ku ciemno�ciom panuj�cym na pi�trze. Wygl�da�y jak schody ruchome skierowane w najciemniejsze zak�tki nocy.
- Lepiej chod�cie t�dy - powiedzia� Seymour
Wallis, prowadz�c nas w kierunku drzwi znajduj�cych si� na ko�cu korytarza. Nad nimi wisia�a zniszczona g�owa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwi�o w niej tylko jedno oko.
Da� powiedzia�: - Prosz� przodem - i nie by�em pewny, czy �artuje, czy nie. Ten dom naprawd� m�g� nap�dzi� stracha.
Weszli�my do niewielkiego, dusznego pokoiku do pracy. Woko�o na �cianach by�y zamontowane p�ki, zapewne kiedy� wype�nione ksi��kami, ale teraz �wieci�y pustk�. Tapeta w br�zowe wzory, znajduj�ca si� za p�kami, by�a naznaczona cieniami stoj�cych tu niegdy� tom�w. W rogu, pod sm�tnym malunkiem pocz�tk�w San Francisco, sta�o biurko pokryte poplamion� sk�r�, a przy nim drewniane krzes�o maklerskie z dwoma brakuj�cymi pr�tami. Seymour Wallis nie podnosi� �aluzji, wi�c pok�j by� duszny i zat�ch�y. Cuchn�o kotami, woreczkami z lawend� i proszkiem na karaluchy.
- Tu w�a�nie s�ysz� te odg�osy silniej ni� w innych pokojach - wyja�ni� Wallis. - Zazwyczaj zdarzaj� si� w nocy, kiedy tu siedz� i pisz� listy albo ko�cz� buchalteri�. Na pocz�tku nie ma nic, ale potem zaczynam nas�uchiwa� i jestem pewny, �e to s�ysz�. Ciche oddychanie, jakby kto� wszed� do pokoju i sta� nie opodal, obserwuj�c mnie. Staram si�, a w ka�dym razie stara�em si�, nie odwraca�. Ale niestety zawsze to robi�. I oczywi�cie nikogo nie ma.
Da� przeszed� po zniszczonym dywaniku. Pod jego stopami zaskrzypia�y klepki w pod�odze. Wzi�� z biurka Wallisa kalendarz astralny i przez par� chwil go ogl�da�. - Czy pan wierzy w rzeczy nadprzyrodzone, panie Wallis?
- To zale�y, co pan rozumie przez s�owo "nadprzyrodzone".
- C�... duchy.
Wallis spojrza� na mnie i znowu na Dana, jakby si� obawia�, �e naigrawamy si� z niego. W buraczkowym szlafroku wygl�da� jak jeden z tych staruszk�w, kt�rzy upieraj� si� przy k�pieli w oceanie w dzie� Bo�ego Narodzenia.
- Opowiada�em w�a�nie mojemu koledze - zwr�ci�em si� do Wallisa - �e niekt�re domy dzia�aj� jak odbiorniki d�wi�k�w i rozm�w z przesz�o�ci. Je�eli w takim domu zdarzy si� co� szczeg�lnie stresuj�cego, to w pewien spos�b magazynuje on d�wi�ki w fakturze �cian i odtwarza je jak magnetofon, raz po raz. W zesz�ym roku by� taki przypadek w Massachusetts. M�ode ma��e�stwo twierdzi�o, i� w ich salonie noc� k��c� si� kobieta i m�czyzna, ale gdy schodzili tam, by zobaczy�, co si� dzieje, nikogo nie by�o. Poniewa� s�yszeli wykrzykiwane imiona, poszli sprawdzi� je w ksi�gach parafialnych. Okaza�o si�, �e ci ludzie, kt�rych g�osy s�yszeli, mieszkali w tym domu w tysi�c osiemset sze��dziesi�tym roku.
Seymour Wallis potar� sw� nie ogolon� brod�. - Czy to znaczy, �e gdy s�ysz� oddychanie, to s�ysz� ducha?
- Niezupe�nie - odrzek� Da�. - To tylko echo z przesz�o�ci. By� mo�e straszne, ale nie jest bardziej niebezpieczne ni� d�wi�k, jaki wydobywa si� z pa�skiego telewizora. To tylko d�wi�k, nic wi�cej.
Wallis powoli przysiad� na starym krze�le maklerskim i spojrza� na nas z powag�. - Czy mog� to co� zmusi�, aby mnie zostawi�o w spokoju? - zapyta�. - Czy mo�na to egzorcyzmowa�?
- Chyba nie - powiedzia� Da�. - Trzeba by zburzy� ca�y dom. To, co pan s�yszy, tkwi w samej materii budynku.
Kaszln��em i odezwa�em si� uprzejmie: - Obawiam si�, �e w mie�cie obowi�zuje przepis zakazuj�cy burzenia starych dom�w z przyczyn nie uzasadnionych. Podpunkt 8.
Seymour Wallis wygl�da� na bardzo zm�czonego.
- Wiecie, panowie, d�ugie lata chcia�em mie� taki dom. Czasami przechodzi�em t�dy i podziwia�em wiek, charakter i styl tych budynk�w. Wreszcie uda�o mi si� jeden zdoby�. Ten dom tak wiele dla mnie znaczy. Reprezentuje wszystko, co w �yciu stara�em si� zrobi�, aby utrzyma� stare warto�ci i sprzeciwi� si� nowoczesnemu, �atwemu, fa�szywemu i tak poci�gaj�cemu �wiatu. Popatrzcie tylko na to miejsce. Nie ma tu ani pi�dzi lastryko, grama plastyku ani skrawka w��kien szklanych. Te sztukaterie na suficie to prawdziwy gips, a klepki pochodz� ze starego �aglowca. Popatrzcie, jakie s� szerokie. A teraz sp�jrzcie na te drzwi. S� solidne i wisz�, jak powinny. Zawiasy s� z mosi�dzu.
Uni�s� g�ow�. W jego g�osie brzmia�o wiele uczucia.
- Ten dom nale�y do mnie - m�wi� dalej - a je�eli przebywa w nim duch lub s� jakie� odg�osy, to chc�, �eby si� wynios�y. Ja jestem tutaj panem i, na Boga, b�d� zwalcza� wszelkie nadprzyrodzone dziwol�gi...
- Nie chcia�bym, aby pan sobie pomy�la�, �e mu nie wierz� - powiedzia�em - poniewa� jestem przekonany, �e s�ysza� pan to wszystko, o czym pan opowiada�. Ale czy przypadkiem nie jest pan przepracowany? Mo�e po prostu czuje si� pan zm�czony.
Seymour Wallis skin�� g�ow�. - O tak, jestem zm�czony. Ale nie a� tak zm�czony, �ebym nie m�g� walczy� o to, co moje.
Da� rozejrza� si� po pokoju. - Mo�e uda�oby si� panu jako� porozumie� z tym oddychaniem. Wie pan, my�l� o osi�gni�ciu jakiego� kompromisu.
- Nie rozumiem.
- W�a�ciwie sam nie jestem pewien, czy rozumiem - odpowiedzia� Da�. - Ale wielu spirytyst�w zdaje si� wierzy�, �e mo�na si� um�wi� ze �wiatem duch�w, aby zostawi�y cz�owieka w spokoju. My�l�, �e powodem tego, i� co� w jakim� miejscu straszy, jest to, �e duch nie mo�e si� przedosta� tam, gdzie zwykle trafiaj� duchy. Wi�c mo�e ten sapi�cy duch chce, aby pan mu w czym� pom�g�. Nie wiem. To tylko moje przypuszczenia. Mo�e powinien pan spr�bowa� si� z nim porozumie�.
Podnios�em brew.
- Co pan mi radzi? - zapyta� Wallis ostro�nie.
- Trzeba by� bezpo�rednim. Zapyta�, czego chce.
- Daj�e spok�j, Da� - wtr�ci�em. - Bzdury opowiadasz.
- Wcale nie. Je�eli pan Wallis s�yszy oddychanie, to prawdopodobnie to co�, co oddycha, s�yszy tak�e jego.
- Jeszcze nie wiemy, czy oddychanie istnieje naprawd�.
Wallis wsta�. - Zdaje mi si�, �e zdo�am pan�w przekona� jedynie w�wczas, je�eli us�yszycie to "co�" na w�asne uszy. Mo�e szklaneczk� whisky? Posiedzimy tu oko�o p� godzinki, je�li panowie mog� mi tyle czasu po�wi�ci�, i pos�uchamy.
- Oczywi�cie, z przyjemno�ci� - odpowiedzia� Da�.
Wallis wyszed� z pokoju, st�paj�c ci�ko, i za chwil� wr�ci� z dwoma krzes�ami z gi�tego drewna. Usiedli�my na nich niewygodnie wyprostowani, a on pocz�apa� po karafk�.
Wci�gn��em st�ch�e powietrze. W male�kiej bibliotece by�o gor�co i duszno i zaczyna�em �a�owa�, �e nie siedz� w barze "Assay Office", i nie s�cz� zimnego piwa Coors. Da� potar� r�ce jak prawdziwy cz�owiek interesu. - Ale b�dzie zabawa.
- Wydaje ci si�, �e my to us�yszymy? - zapyta�em.
- Oczywi�cie. M�wi�em ci. Kiedy� o ma�o co nie zobaczy�em ducha.
- O ma�o co? Jak to?
- Kiedy� zatrzyma�em si� w starym hotelu w Denver. Gdy wraca�em noc� do swojego pokoju, zobaczy�em, �e wychodzi z niego pokoj�wka. W�o�y�em klucz do drzwi, a ona pyta mnie: "Czy jest pan pewien, �e to pana pok�j? Tam wewn�trz jaki� pan bierze k�piel". Sprawdzi�em numer klucza, a poniewa� by� w�a�ciwy, wszed�em do �rodka. Ze mn� wesz�a pokoj�wka, �eby sprawdzi�, ale gdy zajrza�em do �azienki, nie by�o tam nikogo k�pi�cego si� ani wody w wannie, niczego. Hotele to wspania�e miejsce dla duch�w.
- O tak, a wydzia� sanitarno-epidemiologiczny to wspania�e miejsce dla �garzy.
W�a�nie w tej chwili wszed� staruszek Wallis z za�niedzia�� srebrn� tac�, na kt�rej sta�y karafka i trzy szklanki. Postawi� tac� na stoliku i nala� wszystkim szczodr� r�k�. Potem usiad� na swoim krze�le i upija� whisky, jakby chcia� upewni� si�, �e nie dodano do niej cykuty.
W przedpokoju rozleg� si� d�wi�k zegara, kt�rego nie zauwa�y�em przy wej�ciu. Zacz�� bi� dziesi�t�. Bam-wrr-bam-wrr-bam-wrr...
- Czy nie ma pan lodu, panie Wallis? - zapyta�
Da�.
Starzec spojrza� zak�opotany, potem potrz�sn�� g�ow�. - Przykro mi. Wysiad�a lod�wka. Zamierza�em j� naprawi�. Zwykle jadam na mie�cie, wi�c nie odczuwa�em jej braku.
Da� uni�s� szklank�. - No c�, pij� do tego sapania, czymkolwiek by ono by�o.
Prze�kn��em ciep��, nie rozcie�czon� szkock� i skrzywi�em si�.
Czekali�my tam w ciszy prawie dziesi�� minut. To zadziwiaj�ce, ile mo�na narobi� ha�asu, pij�c whisky w zupe�nej ciszy. Po chwili mog�em s�ysze� cykanie zegara w przedpokoju, a nawet szmer samochod�w na dalekiej Mission. I jeszcze szum mojej w�asnej krwi dudni�cej w uszach. Wallis zdusi� kaszel.
- Jeszcze whisky? - zapyta�.
Da� wyci�gn�� swoj� szklank�, ale ja stwierdzi�em:
- Je�eli wypij� wi�cej, to us�ysz� dzwony, a nie
sapanie.
Znowu rozsiedli�my si� na krzes�ach, kt�re dziwacznie zaskrzypia�y. - Czy zna pan histori� tego domu, panie Wallis? Jaki� szczeg�, kt�ry m�g�by pom�c w ustaleniu tego, sk�d wzi�� si� tajemniczy oddech? - zainteresowa� si� Da�.
Seymour Wallis nerwowo przestawia� rzeczy na biurku - pi�ro, no�yk do list�w, kalendarz - potem spojrza� na Dana tym samym zm�czonym spojrzeniem, kt�re widzia�em na jego twarzy, gdy zjawi� si� w moim biurze.
- Obejrza�em akta w�asno�ci. Datuj� si� od tysi�c osiemset osiemdziesi�tego pi�tego roku, to znaczy od czasu, kiedy ten dom zbudowano. By� w�asno�ci� handlarza zbo�em, a potem kapitana marynarki. Ale nie znalaz�em niczego nadzwyczajnego. Nie by�o w tych aktach takich danych, na podstawie kt�rych mo�na by wnioskowa�, �e dzia�o si� tu co� strasznego. �adnych morderstw...
Da� prze�kn�� jeszcze whisky. - Mo�e ten sapacz siedzi tu, poniewa� dobrze si� tu czuje. To te� si� czasem zdarza. Duch straszy w domu, bo stara si� odtworzy� minione szcz�cie.
- Szcz�liwy sapacz? - zapyta�em z niedowierzaniem.
- Jasne - odpar� Da� defensywnie. - Znano takie przypadki.
Zamilkli�my. Da� i ja byli�my wzgl�dnie spokojni, ale Seymour Wallis zdawa� si� podrygiwa� i czochra�, jakby rzeczywi�cie by� zdenerwowany. Rozleg�o si� ponowne bicie zegara. Up�yn�o p� godziny i ci�gle czekali�my, ale niczego nie by�o s�ycha�. Ciemna bry�a starego domu milcza�a, nie skrzypia�a belka w dachu, nie zastuka�o okno. Przez sto lat dom mia� czas osi���, a teraz by� martwy, trwa� w bezruchu, niemy.
Postawi�em szklank� po whisky na brzegu biurka Seymoura Wallisa. Zerkn�� na mnie. U�miechn��em si�, ale on si� odwr�ci�, zagryzaj�c wargi. Mo�e martwi� si�, �e tego wieczoru nie b�dzie �adnego oddychania, a to oznacza�oby, �e �ga� albo odchodzi� od zmys��w.
W tym momencie Da� powiedzia�: - Ciiii...
Zamar�em i nas�uchiwa�em. - Niczego nie s�ysz�.
Wallis uni�s� r�k�. - Na pocz�tku to jest bardzo
ciche - powiedzia� - ale stopniowo wzmaga si�. S�uchajcie.
Nastawi�em uszu. Ci�gle dochodzi�o do nas cykanie zegara w przedpokoju, bez przerwy dociera� szmer ruchu ulicznego. Ale by�o jeszcze co�, co� tak cichutkiego, �e wszyscy zmarszczyli�my brwi, koncentruj�c si� na s�uchaniu.
Najpierw zabrzmia�o to jak �wiszcz�cy szept, jakby wiatr rzuca� po pokoju kawa�kiem mi�kkiej papierowej chusteczki. Stopniowo wzmaga�o si� i stawa�o bardziej rozpoznawalne. Mog�em jedynie obr�ci� si� i spojrze� na Dana, aby upewni� si�, �e on s�yszy to, co ja s�ysz�, aby upewni� si�, �e to nie autosugestia ani figiel wiatru.
By�o to oddychanie. Powolne, g��bokie oddychanie. Jak oddech �pi�cego. Wdech i wydech, wdech i wydech. Tak miarowe, jakby nieustannie wype�niano p�uca z beznadziejn� regularno�ci�, jak oddychanie kogo�, kto spa� i spa�, i nigdy nie mia� doczeka� rana.
Teraz wiedzia�em, dlaczego Seymour Wallis si� ba�. Ten d�wi�k, to oddychanie powodowa�o, �e sk�ra cz�owiekowi cierp�a jak od zimna. By�o to oddychanie kogo�, kto nigdy nie ma si� obudzi�. Przywodzi�o na my�l raczej �mier� ni� �ycie, i trwa�o, trwa�o, trwa�o, g�o�niejsze i coraz g�o�niejsze; nie musieli�my ju� wyt�a� s�uchu, lecz tylko siedzieli�my tam, gapi�c si� na siebie w przera�eniu.
Nie mo�na by�o okre�li�, sk�d dochodzi�o. By�o wsz�dzie. Nawet przyjrza�em si� �cianom, aby upewni� si�, czy nie napinaj� si� i nie kurcz� przy ka�dym wdechu i wydechu. Wallis mia� racj�. Ten dom oddycha�. Dom nie by� martwy, jak si� na pierwszy rzut oka zdawa�o, ale u�piony.
Szepn��em: - Da�, Da�!
- O co chodzi?
- Wezwij "to", Da�, tak jak m�wi�e�. Zapytaj, czego chce!
Da� obliza� wargi. Wok� nas ci�gle rozlega�o si� oddychanie, powolne i ci�kie. Chwilami zdawa�o mi si�, �e zanika, ale pojawia� si� jeszcze jeden g��boki oddech i jeszcze jeden, i je�eli "to" oddycha�o w taki spos�b przez ponad sto lat, to prawdopodobnie b�dzie oddycha� przez ca�� wieczno��.
Da� chrz�kn��. - Nie mog� - powiedzia� ochryp�ym g�osem. - Nie wiem, co mam powiedzie�.
Wallis siedzia� sztywny i nieruchomy pierwszy raz w ci�gu tego wieczoru, a w d�oni mia� szklank� z nie tkni�t� whisky.
Powoli, ostro�nie podnios�em si� na nogi. Oddychanie nie zmieni�o rytmu. By�o teraz tak g�o�ne, jakby to oddycha� kto�, z kim spa�em w jednym ��ku, i teraz ten kto� obr�ci� si� do mnie twarz�, w ciemno�ciach.
- Kto tam jest? - zapyta�em.
Nie by�o �adnego odzewu. Oddychanie trwa�o.
- Kto tam? - powt�rzy�em g�o�niej. - Czego chcesz? Powiedz nam, czego ��dasz, a my ci pomo�emy!
Oddychanie nie milk�o, chocia� wydawa�o mi si�, �e brzmi bardziej chrapliwie. By�o te� szybsze.
- Przesta�, na lito�� bosk�! - b�aga� Da�.
Zignorowa�em go. Wyszed�em na �rodek pokoju i zawo�a�em: - Pos�uchaj, ty, kimkolwiek jeste�! Chcemy ci pom�c! Powiedz nam, co mamy zrobi�, a my ci pomo�emy. Daj nam znak! Poka� nam, �e wiesz o naszej obecno�ci tutaj!
Seymour Wallis powiedzia�: - Prosz� pana, wydaje mi si�, �e to niebezpieczne. Pos�uchajmy tylko, ale zostawmy to co� w spokoju.
Potrz�sn��em g�ow�. - Nie mo�emy. Da� wierzy w duchy, a pan twierdzi, �e si� tego boi. Ja te� to s�ysz�, a je�eli ja to s�ysz�, to znaczy, �e tam co� jest, gdy� nie wierz� w duchy i nie czuj� si� szczeg�lnie wystraszony.
Oddychanie stawa�o si� coraz szybsze i szybsze. By�o podobne do sapania u�pionego stworzenia, kt�re podczas snu dr�cz� zmory. Wallis wsta�, a jego twarz by�a blada i wyd�u�ona. - Bo�e, nigdy dot�d nie by�o to tak g�o�ne. B�agam pana, niech pan ju� nic nie m�wi. Niech pan to zostawi w spokoju, mo�e si� uciszy.
- Ktokolwiek tam oddycha! - zawo�a�em ostro. - Ty tam! S�uchaj. Mo�emy ci pom�c! Mo�emy ci pom�c wydosta� si� z tego domu!
Teraz oddychanie sta�o si� niemal oszala�e, skoml�ce. Seymour Wallis, przera�ony, zas�oni� uszy d�o�mi, a Da� siedzia� jak skamienia�y na swoim krze�le. Twarz mia� bia��. Natomiast ja - by� mo�e wcze�niej si� nie ba�em - teraz czu�em, �e to jakie� szale�stwo. Zupe�nie jak w potwornym majaczeniu. Oddychanie nasila�o si� i nasila�o, jak gdyby ci�gn�o do jakiego� punktu kulminacyjnego, szczytu koszmarnego wysi�ku.
Wkr�tce by� to �wiszcz�cy oddech biegacza, kt�ry pobieg� za daleko i za szybko, lub oddech przera�onego zwierz�cia. I nagle uderzy�a w nas fala d�wi�ku i si�y. Zakry�em sobie oczy, a Da� wylecia� z krzes�a jak z procy i potoczy� si� przez p� pokoju. Seymour Wallis wrzasn�� jak baba i upad� na kolana. Us�ysza�em, jak rozpryskuje si� gdzie� wewn�trz
Kostnica
domu t�uczone szk�o. Rozleg� si� rumor spadaj�cych przedmiot�w. A potem zaleg�a cisza.
Otworzy�em oczy. Wallis tkwi� skulony na pod�odze, roztrz�siony, ale nic mu si� nie sta�o. Zaniepokoi� mnie Da�. Le�a� nieruchomo na plecach, a twarz mia� niesamowicie blad�. Podnios�em przewr�cone krzes�o, po czym ukl�k�em obok niego i dotkn��em jego policzka.
- Da�? Nic ci si� nie sta�o? Da�!
- Mo�e lepiej wezw� pogotowie - zaoferowa�
Wallis.
Unios�em kciukiem jedn� powiek� Dana. Ruch ga�ki ocznej oznacza�, �e jeszcze �yje i albo dozna� wstrz�su m�zgu, albo znajdowa� si� w g��bokim szoku. Tyle nauczono mnie w wojsku - opr�cz umiej�tno�ci wysadzania w powietrze p�l ry�owych i defoliowania dwudziestu pi�ciu akr�w w dwadzie�cia pi�� minut.
Gdy Wallis wzywa� pogotowie, okry�em Dana marynark�. W��czy�em te� rozklekotany stary piecyk elektryczny, �eby nie zmarz�. Da� nie dr�a� ani nie trz�s� si�. Le�a� po prostu na plecach, bia�y i nieruchomy, i gdy nas�uchiwa�em z uchem tu� przy jego wargach, ledwo mog�em dos�ysze�, �e oddycha. Spoliczkowa�em go kilka razy, ale by�o to jak uderzenie d�oni� w kawa� surowego chlebowego ciasta.
- Zaraz przyjad� - oznajmi� Wallis, odk�adaj�c telefon. Podnios�em g�ow�. Przez chwil� zdawa�o mi si�, �e znowu s�ysz� tamto oddychanie, ten cichy, szeleszcz�cy dech. Ale s�ysza�em tylko Dana, kt�ry walczy� ze �mierci�. Dom natomiast zdawa� si� zapa�� znowu w sw�j odwieczny, tajemniczy sen.
Wallis kl�kn�� obok mnie powoli, z ostro�no�ci� reumatyka.
- Nie wie pan, co to mog�o by�? - zapyta�. - Tamten d�wi�k? I ca�a ta si�a? Nie do wiary. Nigdy dot�d co� takiego si� nie sta�o.
- Nie wiem. Mo�e by�o to uwolnienie ci�nienia. Mo�e jest tu u pana jakie� ci�nienie powietrzne, kt�re czasem musi znale�� uj�cie. Nie wiem, do diab�a, co to jest.
- Czy my�li pan, �e to duchy?
Spojrza�em na niego. - A pan?
Wallis pomy�la� chwil�, po czym potrz�sn�� g�ow�. - Nigdy nie s�ysza�em o duchach, kt�re rozk�ada�y ludzi na �opatki.
Popatrzy� w d� na poblad�� twarz Dana i zagryz� wargi. - Jak pan uwa�a, nic mu nie b�dzie?
Nie wiedzia�em, co mam powiedzie�. Mog�em jedynie wzruszy� ramionami, kl�cz�c w tej ciemnej bibliotece, i czeka� na ambulans.
Gdy poszed�em odwiedzi� Dana nast�pnego ranka, siedzia� w ��ku wsparty na poduszkach. Mia� osobny pok�j pomalowany na jasnozielony kolor, z widokiem na zatok�, a piel�gniarki wype�ni�y pomieszczenie kwiatami. W dalszym ci�gu by� blady, ale lekarze mieli go pod obserwacj�, a on sam wygl�da� na ca�kiem zadowolonego. Da�em mu egzemplarz "Playboya" i nowego "Examinera". Przysun��em sobie krzes�o ze stalowych rurek i brezentu.
Otworzy� "Playboya" na rozk�ad�wce i obrzuci� szybkim krytycznym spojrzeniem brunetk� z gigantycznymi piersiami.
- Tego w�a�nie potrzebowa�em - podsumowa� oschle. - Zastrzyku superadrenaliny.
- Pomy�la�em, �e zadzia�a lepiej od benzedryny... Jak si� czujesz?
Od�o�y� czasopismo. - Nie jestem pewien. W sobie czuj� si� nie�le. Nie gorzej ni� kto�, kto oberwa� w �eb kijem baseballowym.
Urwa� i spojrza� na mnie. Jego �renice, ogl�dane nawet przez szk�a firmy Clark Kent, zdawa�y si� dziwnie ma�e. Mo�e to tylko z powodu lek�w, jakie mu podawano. Mo�e ci�gle utrzymywa� si� u niego lekki wstrz�s. Ale jako� nie by� to ju� ten sam Da� Machin, z kt�rym poszed�em na drinka poprzedniego wieczoru. By�o w nim co� zagapionego, jakby m�wi� co innego, a my�la� co innego.
- Wygl�dasz jako� inaczej - powiedzia�em. - Czy o to ci chodzi?
- Czuj� si� inaczej. Nie wiem, co to jest, ale definitywnie czuj� si� nieswojo.
- Czy mia�e� wra�enie czego� dziwnego, kiedy to wszystko si� sta�o?
Wzruszy� ramionami. - Nie mog� sobie przypomnie�. Pami�tam oddychanie i to, jak si� wzmaga�o. Co by�o potem... po prostu nie wiem. Zdawa�o mi si�, �e co� mnie zaatakowa�o.
- Zaatakowa�o? Co?
- Nie mam poj�cia - powiedzia� Da�. - Trudno wyja�ni�. Gdybym wiedzia�, jak ci to wyt�umaczy�, spr�bowa�bym. Ale nie umiem.
- My�lisz wci��, �e by� to duch?
Przesun�� d�oni� po ostrzy�onych na je�a w�osach. - Nie jestem pewny. M�g� to by� jaki� ha�a�liwy i z�o�liwy duch, wiesz, taki poltergeista, kt�ry rzuca przedmiotami. Albo by� to wstrz�s ziemi. Mo�e pod domem znajduje si� uskok.
- A wi�c szukasz tak�e racjonalnych wyt�umacze�. Ja te� nad tym rozmy�la�em, ale w dzisiejszej gazecie nie ma wiadomo�ci o wstrz�sie podziemnym. Pyta�em te� w biurze, lecz nikt niczego nie odczu�.
Da� si�gn�� po szklank� wody.
- Wobec tego nie mam poj�cia. Mo�e istotnie by� to duch. Zawsze wierzy�em, �e duchy s� w�a�ciwie niegro�ne, a w ka�dym razie wi�kszo�� jest niegro�na. Wiesz, spaceruj� z g�owami pod pach�, potrz�saj�c �a�cuchami... i to wszystko.
Podszed�em do okna i spojrza�em w d�, na samochody przeje�d�aj�ce mostem Golden Gate. Poranna mg�a ju� si� podnios�a, ale wok� s�up�w wci�� utrzymywa�a si� mgie�ka, rozmywaj�c ich kontury jak na akwareli.
- Um�wi�em si� na drug� wizyt� w tym domu dzi� wieczorem - powiedzia�em. - Chc� wszystko porz�dnie obejrze� i zobaczy�, co tam si� w�a�ciwie dzieje. Bior� ze sob� Bryana Cordera z wydzia�u in�ynieryjnego. Rano rozmawia�em z nim, przypuszcza, �e m�g� to by� jaki� przeci�g katabatyczny.
Gdy odwr�ci�em si� od okna, Da� zdawa� si� nie s�ucha�. Siedzia� w ��ku, gapi�c si� bezmy�lnie na przeciwleg�� �cian�, a dolna szcz�ka mu opad�a.
- Da�? - odezwa�em si�. - S�ysza�e�, co powiedzia�em?
Spojrza� na mnie, mru��c oczy.
- Da�?
Podszed�em szybkim krokiem do ��ka i wzi��em go za rami�.
- Wszystko w porz�dku, Da�? Wygl�dasz na chorego.
Obliza� wargi, jakby by�y bardzo spierzchni�te.
- W porz�dku - powiedzia� niepewnie. - Jestem okay. Chyba tylko powinienem odpocz��, to wszystko. Odk�d wyszed�em ze wstrz�su, nie �pi� dobrze. Ci�gle mi si� co� �ni.
- Dlaczego nie poprosisz piel�gniarki o jak��
pigu�k� nasenn�?
- Nie wiem. To tylko sny, nic wi�cej. Usiad�em znowu i przyjrza�em mu si� uwa�nie.
- Jakie znowu sny? Koszmary?
Da� zdj�� okulary i potar� oczy. - Nie, nie, nie koszmary. Ale, rzeczywi�cie, chyba by�y straszne, lecz nie bardzo si� ba�em. �ni�a mi si� ko�atka, pami�tasz, tamta na drzwiach domu starego Wallisa. Ale nie by�a wcale ko�atk�. �ni�o mi si�, �e wisi na drzwiach i m�wi do mnie. Nie by�a z metalu, lecz z prawdziwego w�osia, mia�a cia�o i m�wi�a do mnie, stara�a mi si� co� wyt�umaczy� takim cichym, szepcz�cym g�osem.
- A co m�wi�a? Nie pal ognisk w lesie?
Da� nie chwyci� dowcipu. Powa�nie potrz�sn�� g�ow�. - Usi�owa�a mi powiedzie�, abym gdzie� poszed� i co� odnalaz�, ale nie mog�em zrozumie�, co mam odszuka�. T�umaczy�a mi i t�umaczy�a, a ja wci�� nie pojmowa�em. To dotyczy�o nied�wiedzia na schodach u Wallisa, wiesz, tej ma�ej statuetki nied�wiedzia z twarz� kobiety. Ale w og�le nie rozumia�em, jaki to wszystko ma ze sob� zwi�zek.
Zmarszczy�em brwi, widz�c blad� i powa�n� twarz Dana. Lecz po chwili wyszczerzy�em z�by i z�apa�em go za przegub d�oni, �ciskaj�c po przyjacielsku.
- Wiesz, na co cierpisz, Da�, staruszku? Na okultystyczny odpowiednik depresji poporodowej. Odpoczywaj sobie, a po kilku dniach zapomnisz o wszystkim.
Da� skrzywi� si�. Wydawa�o mi si�, �e mi nie wierzy.
- S�uchaj - powiedzia�em. - Dzi� wieczorem przeczeszemy ten dom i znajdziemy to co�, co ci� po�o�y�o na �opatki. Nie tylko znajdziemy, ale z�apiemy �ywcem i b�dziesz m�g� to sobie trzyma� w s�oiku w twoim laboratorium.
Da� usi�owa� si� u�miechn��, ale mu to nie wychodzi�o. - Dobra - powiedzia� cicho. - R�bcie, co wam si� podoba.
Siedzia�em u niego jeszcze kilka minut, ale Da� nie wydawa� mi si� skory do rozmowy. Wi�c raz jeszcze u�cisn��em jego d�o� po przyjacielsku. - Wpadn� jutro - powiedzia�em. - Mniej wi�cej o tej samej porze.
Skin�� g�ow�, pie podnosz�c na mnie oczu.
Zostawi�em go i wyszed�em na korytarz szpitalny. Do pokoju Dana zmierza� lekarz... Gdy otwiera� drzwi, zagadn��em go: - Panie doktorze...
Rzuci� mi niecierpliwe spojrzenie. By� to niewysoki m�czyzna o w�osach koloru piaskowego, mia� ostro zako�czony nos i fioletowe wory pod oczyma niby fa�dy staromodnej kurtyny teatralnej. W klapie fartucha tkwi� identyfikator z nazwiskiem: Dr James T. Jarvis.
Skin��em g�ow� w kierunku pokoju Dana. - Nie chcia�bym przeszkadza�. Jestem przyjacielem pana Machina, nie �adnym krewnym czy kim� w tym rodzaju, ale chcia�bym dowiedzie� si�, co si� z nim dzieje. Wydaje mi si� troch� dziwny.
- Co pan ma na my�li, m�wi�c "dziwny"?
- No, wie pan. Niezupe�nie podobny do siebie.
Doktor Jarvis potrz�sn�� g�ow�. - To nic nadzwyczajnego po powa�nym wstrz�sie m�zgu. Trzeba odczeka� kilka dni, a� z tego zupe�nie wyjdzie.
- To by� zwyczajny wstrz�s m�zgu? Doktor podni�s� swoj� kartotek� i sprawdzi�. - Tak. Oczywi�cie dochodzi tak�e astma.
- Astma? Jaka astma? On nie ma astmy. Lekarz popatrzy� na mnie z dezaprobat�. - B�dzie mnie pan uczy�?
- Oczywi�cie, �e nie. Ale ja grywam z Danem w tenisa. On nie cierpi na astm�. Nigdy na to nie chorowa�, o ile wiem.
Lekarz ci�gle trzyma� d�o� na klamce drzwi do pokoju Dana. - No c�, to jest pa�ska opinia, panie...
- A jak� pan ma opini�? - zapyta�em.
Doktor u�miechn�� si� z�o�liwie. - Obawiam si�, �e to poufne. To sprawa moja i mojego pacjenta. Ale je�eli on nie ma astmy, to ma powa�n� chorob� uk�adu oddechowego, kt�ra zaostrzy�a si� w wyniku wstrz�su, a wczoraj w nocy sp�dzi� trzy czy cztery godziny pod mask� tlenow�. Nigdy nie spotka�em si� z podobnie ostrym przypadkiem.
Korytarzem nadesz�a �adna piel�gniarka, brunetka w obcis�ym bia�ym kitlu, nios�c na tacy strzykawki i butelki lekarstw. - Przepraszam, �e si� sp�ni�am, doktorze - t�umaczy�a si�. - Pani Walters trzeba by�o znowu zmieni� bielizn�.
- Nie szkodzi - powiedzia� doktor Jarvis. - W�a�nie odbywam medyczn� konferencj� na szczycie z obecnym tu uczonym, przyjacielem pana Machina. Tak wiele si� dowiaduj�, �e trudno mi si� oderwa�.
Otworzy� szerzej drzwi do pokoju Dana. Spr�bowa�em zatrzyma� go. - Bardzo prosz�, jeszcze chwileczk� - i chwyci�em go za r�k�. Cofn�� si� i spojrza� w d� na moj� d�o�, jakby na jego r�kaw spad�o w�a�nie co� obrzydliwego...
- S�uchaj pan - powiedzia� kwa�no. - Nie znam pa�skich umiej�tno�ci diagnostycznych, ale musz� natychmiast zaj�� si� leczeniem pa�skiego przyjaciela. Wi�c prosz� mi wybaczy�, �e si� oddal�.
- Chodzi mi tylko o to oddychanie. Mo�e by� wa�ne.
- Oczywi�cie, jest wa�ne - odpali� doktor Jarvis sarkastycznie. - Je�eli nasi pacjenci nie oddychaj�, to bardzo nas to martwi.
- Czy wys�ucha mnie pan, czy nie?! - warkn��em. - Wczoraj wieczorem Da� i ja znale�li�my si� w okoliczno�ciach, w kt�rych wa�n� rol� odgrywa�o oddychanie. Musz� si� dowiedzie�, dlaczego pan s�dzi, �e on mia� atak astmy.
- O czym, do diab�a, pan m�wi? Co�, co dotyczy�o oddychania? W�chali�cie klej czy co?
- Nie umiem tego wyt�umaczy�. Narkotyki nie. Ale to mo�e by� wa�ne.
Doktor Jarvis znowu zamkn�� drzwi i westchn�� z przesadzon� irytacj�. - Dobrze. Je�eli naprawd� musi pan wiedzie�, to pan Machin dysza� i �apa� powietrze. Mniej wi�cej co dziewi��dziesi�t minut zaczyna� ci�ko oddycha�, dysz�c w momencie kulminacyjnym. To wszystko. By� to ci�ki przypadek i nietypowy, ale nic nie sugerowa�o, �e jest to co� innego ni� zwyk�y atak astmy.
- M�wi�em panu. On nie ma astmy.
Doktor Jarvis opu�ci� g�ow�. - Niech si� pan st�d wynosi - powiedzia� cicho. - Czas na odwiedziny sko�czony, a ostatni� rzecz�, jakiej potrzebuj�, s� domowe porady. Rozumie pan?
Mia�em zamiar jeszcze co� powiedzie�, ale ugryz�em si� w j�zyk. Pewnie sam by�bym rozw�cieczony, gdyby
kto� przypa��ta� mi si� do biura i chcia� mi zrobi� wyk�ad na temat sposobu t�pienia pluskiew. Podnios�em r�ce w uspokajaj�cym ge�cie. - W porz�dku. Rozumiem. Przepraszam.
Piel�gniarka otworzy�a drzwi i wesz�a do �rodka, a ja odwr�ci�em si� i zamierza�em odej��. - Nie chcia�em pana obrazi� - rzuci� doktor przepraszaj�co. - Ale ja naprawd� wiem, co robi�. Mo�e pan przyj�� znowu o pi�tej, je�li pan chce. Mo�e do tego czasu b�dziemy wi�cej wiedzie�.
W tej sekundzie rozleg� si� �widruj�cy krzyk przera�enia z pokoju Dana. Doktor Jarvis spojrza� na mnie, a ja na niego i obaj popchn�li�my drzwi, a� otworzy�y si� z trzaskiem, i wpadli�my do �rodka. To, co zobaczy�em, przerasta�o moje wyobra�enia. Sta�o si� to na moich oczach, lecz nie mog�em uwierzy�, �e to dzieje si� naprawd�. Zszokowana piel�gniarka sta�a jak wryta przy ��ku Dana Machina. Da� natomiast siedzia� wyprostowany w swojej pasiastej, niebieskiej pi�amie szpitalnej, jak normalny, zwyczajny cz�owiek. Ale jego oczy przera�a�y. Okulary spad�y na pod�og�, a te oczy by�y zupe�nie czerwone i gorej�ce, jak �lepia w�ciek�ego psa w blasku reflektora noc� lub �lepia demona. Co wi�cej, dysza�, wdech-wydech, wdech-wydech, tym samym j�cz�cym oddechem, kt�ry s�yszeli�my poprzedniego wieczoru w domu Seymoura Wallisa: tym ci�kim, nie ko�cz�cym si� oddechem �pi�cego, kt�ry nie ma si� nigdy obudzi�. Oddycha� tak samo jak tamten dom, jak to wszystko, co zmrozi�o i wystraszy�o nas w mrocznych, starych pokojach. Zdawa�o si�, �e z ka�dym jego oddechem sal� szpitaln� ogarnia �miertelne zimno.
- Bo�e! Co to takiego? - wydusi� z siebie doktor Jarvis.
DWA
Jedn� z najbardziej przykrych rzeczy, kt�re mog� przytrafi� si� w �yciu, jest odkrycie, �e niekt�rzy ludzie zostali obdarzeni przez natur�, inni za� nie. Zapewne jest to logicznie uzasadnione. Gdyby ka�dy facet mia� talent do latania samolotami, prowadzenia samochod�w wy�cigowych, do kochania si� z dwudziestoma kobietami w ci�gu jednej nocy, nie by�oby wielu ochotnik�w do czyszczenia zapchanych �ciek�w na Folsom. A jednak cz�owiekowi robi si� przykro, gdy odkrywa, �e kto� ma to, czego on nie ma, i zamiast �y� w luksusie na Beverly Hills, musi naj�� si� do pracy od dziewi�tej do pi�tej na przyk�ad w przedsi�biorstwie rob�t publicznych i gotowa� na kuchence elektrycznej.
Moi rodzice byli ca�kiem nie�le sytuowani. Mieszkali�my w Westchesterze, w rejonie nowojorskim, ale po tym, jak m�j ojciec dosta� wylewu do m�zgu, opu�ci�em matk� i jej dom. Zostawi�em matk� wraz z jej wyp�at� z ubezpieczalni i ruszy�em na Zach�d. Co� mi si� zdaje, �e chcia�em by� prezenterem telewizyjnym albo kim� podobnie imponuj�cym, ale jak si�
w ko�cu okaza�o, to mia�em szcz�cie, �e nie g�odowa�em. O�eni�em si� z kobiet� o siedem lat starsz� ode mnie, g��wnie dlatego, �e mi przypomina�a matk�, i szcz�liwie nie mia�em ani grosza, gdy nakry�a mnie w ��ku z kelnerk� od "Foxa" i za��da�a rozwodu. Moja przygoda si� sko�czy�a, zosta�em na mieli�nie i po raz pierwszy musia�em sam si� sob� zaj��. Wypada�o mi przyjrze� si� w�asnej osobie i doj�� do �adu z w�asnymi mo�liwo�ciami i niemo�liwo�ciami.
Nazywam si� John Hyatt. To takie nazwisko, kt�re ludziom zawsze co� przypomina, ale nie mog� sobie uzmy