12849
Szczegóły |
Tytuł |
12849 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12849 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12849 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12849 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Adam Wiedemann
Sęk Pies Brew
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
ELIADA
opowiadanie bergmanowskie
Chcąc nie chcąc otworzył oko, a otworzywszy uniósł je ku górze. A była tam noc.
W takim
razie dzień musi być gdzieś w dole, pomyślał. Był bowiem Panem Bogiem, co sobie
właśnie
po raz kolejny z trudem uświadamiał. Z dwojga złego wolę już dzień, pomyślał
znowu. Lu-
dzie się wtedy do mnie modlą, miło sobie posiedzieć od rana w jakimś kościele.
Albo chociaż
w kaplicy. To takie ładne, przyjemne miejsca. I czyste. Że też to Panu nie
zbrzydnie, odezwał
się Szatan. Pan Bóg dawno już nauczył się nie zwracać uwagi na Szatana. Ale tym
razem po-
myślał, oho, jak tak dalej pójdzie, to przestanę odróżniać głos Szatana od
swoich własnych
myśli – i czym prędzej opuścił oko ku dołowi.
Dzień był akurat słotny, a na dodatek świąteczny. Pani Elżbieta kilkadziesiąt
już razy kon-
statowała, że nie lubi, po prostu nie lubi, i nie ma w tym żadnej fałszywej
aksjologii, odczuwa
jakąś wrodzoną niechęć do tych dni, kiedy autobusy stoją w zajezdniach, sklepy
są pozamy-
kane, a Pan Bóg odpoczywa. Ładne mi odpoczywanie, westchnął przywołany tą myślą
nada-
remnie Pan Bóg, bo właśnie zauważył był na ulicach coraz liczniej pojawiające
się postacie z
małymi (na szczęście, westchnął Pan Bóg) koszyczkami w dłoniach, a każdy
koszyczek osło-
nięty białą koronkową serwetką. Biel serwetek pokrywała się stopniowo
ciemniejszymi plam-
kami dżdżu. Gdyby tak można było ogłosić, że w deszczu jest mnie tyle samo co w
święconej
wodzie, rozmarzył się Pan Bóg. Posłałoby się Matkę Boską do jakichś dzieci, to
by im to po-
wiedziała. Ona tak lubi dzieci. A potem znowu będzie nawracać; Dlaczego my nie
możemy
mieć więcej dzieci?, wtrącił się Szatan, wprawiając tym Pana Boga w poważne
zakłopotanie.
Bo dzieci, jak to dzieci, pomyślał Pan Bóg, myślą, że świat jest do naprawiania.
Że można go
rozkręcić i na powrót złożyć, i będzie lepszy. A potem z tego tylko niepotrzebne
strapienie. I
piękne niepotrzebne książki. Za dużo słów w tych książkach, pomyślał Pan Bóg,
wszystkiego
za dużo. I zaraz zaczął obmyślać następną książkę, w której by kazał wszystkie
swoje po-
przednie książki wyrzucić do pieca. I zaraz się tej myśli wystraszył.
Tymczasem pani Elżbieta, od której Pan Bóg chwilowo odwrócił uwagę, dała się
skusić i
podeszła do napotkanego przypadkiem automatu telefonicznego. Miała przy sobie
akurat nie
wykorzystaną do końca kartę. Co będę robić sama w obcym mieście, na dodatek przy
święcie,
pomyślał za nią Szatan, i zabrała się raźno za wystukiwanie siedmiocyfrowego
numeru pani
Darii. Masz szczęście, stwierdziła pani Daria, gdy już się przywitały; gdybyś
zadzwoniła za
dwie minuty, już by mnie tu nie było. Czemu nie zadzwoniłam dwie minuty później,
pomy-
ślała pani Elżbieta z żalem. Umówiły się w kawiarni nie opodal dworca, żeby pani
Elżbieta
nie musiała daleko chodzić. Pewnie masz przesiadkę?, zapytała pani Daria tuż
przed odłoże-
niem słuchawki, a pani Elżbieta wiedziała już na pewno, że zrobiła źle. Ale
przecież nie będę
robić z siebie głupiej; umówiłam się, to pójdę, pomyślała, a Pan Bóg doszedł do
bolesnego
wniosku, że jest w tej sytuacji bezsilny. Przypomniał sobie o czekającej Go
wieczorem trzy-
godzinnej liturgii Wielkiej Soboty i od razu poczuł się zmęczony. Znów będą
śpiewać o tych
zalanych Egipcjanach, pomyślał. Co też ich to obchodzi, po tylu wiekach.
Wstydzisz się Pan,
zachichotał Szatan. Wszechmocny jestem, to mogę się nawet i wstydzić, odciął się
Pan Bóg.
W przeciwieństwie do ciebie. Jaki tam wszechmocny (w głosie Szatana zabrzmiało
szyder-
stwo), pewnie już nawet deszczu nie potrafisz Pan porządnie wstrzymać. Na co Pan
Bóg bez
słowa powstrzymał deszcz.
Niewiele to jednak pomogło pani Elżbiecie, która właśnie weszła do kawiarni i
zobaczyła
się w lustrze umieszczonym między szatnią a ubikacją. Wyglądam jak zmokła kura,
pomy-
ślała pani Elżbieta i, bardzo tym speszona, usiadła przy pierwszym lepszym
stoliku pod
4
oknem. Kelnerka zdawała się nie zauważać jej pojawienia się, co byłoby nawet
pani Elżbiecie
na rękę, gdyby nie trzy pucharki po nie dojedzonych lodach, których obecnością
na swoim
stoliku czuła się lekko zdegustowana. W końcu więc przemogła się i do
przemykającej jak
fryga osoby w czerni zwróciła się z dystyngowaną nieśmiałością:
Czy można panią prosić?
Chciała pani coś zamówić?, zdziwiła się uprzejmie kelnerka.
Tymczasem dziękuję, czekam na przyjaciółkę, odpowiedziała grzecznie pani
Elżbieta.
Nie można tak po prostu siedzieć w kawiarni i nic nie zamawiać. Musi pani coś
zamówić,
stwierdziła kelnerka. A płaszcz proszę oddać do szatni, bo pani nie obsłużę.
Ale tam w szatni nikogo nie było, jak wchodziłam, próbowała się bronić pani
Elżbieta.
Ubrała się po letniemu i wydawało jej się, że bez płaszcza będzie jej zimno.
Jak to nikogo? Ubrania nie wisiały? Koleżanka widocznie musiała wyjść do
toalety, pa-
plała kelnerka z coraz życzliwszym uśmiechem, gdyż w międzyczasie, niewidoczna
dla pani
Elżbiety, pojawiła się pani Daria, by zaskoczyć przyjaciółkę delikatnym
pocałunkiem w poli-
czek.
Witaj, Elu, powiedziała pani Daria, dlaczego siedzisz w tym mokrym płaszczu?
Daj, po-
mogę ci go zdjąć (i po chwili już płaszcz, zdjęty przez panią Darię z pani
Elżbiety, wisiał
przewieszony przez oparcie trzeciego stojącego przy ich stoliku krzesła).
Wiesz, tyle co przyszłam, pani Elżbieta zaczęła się tłumaczyć i zaraz zaczęła
być na siebie
wściekła, że się tłumaczy. Pani Daria wyglądała rewelacyjnie. Na głowie miała
świeżutką
trwałą, na figurze – wiosenny kostium, prosto spod igły. Jak to się dzieje,
pomyślała pani Elż-
bieta, że ludzie zawsze wiedzą, w co się ubrać i co ze sobą zabrać. Jak ona to
zrobiła, że
wcale nie jest mokra?
Całe szczęście, że przestało padać, bo na śmierć zapomniałam o parasolu,
powiedziała pani
Daria, gdy już obie złożyły na ręce kelnerki swoje zamówienia. Ty, widzę, też
(rzuciła nie-
dbałe spojrzenie na płaszcz pani Elżbiety).
Ja to jak biorę parasol, to nigdy nie pada, powiedziała pani Elżbieta
uśmiechając się smut-
no.
Więc powinnaś go nosić ciągle, powiedziała pani Daria uśmiechając się, jak gdyby
powie-
działa coś wesołego.
Pani Elżbieta nie odpowiedziała jej uśmiechem. Żeby tylko parasol, pomyślała.
Kiedy wło-
żę okulary przeciwsłoneczne, to zaraz robi się ciemny dzień, a ja akurat nie mam
żadnej kie-
szeni, żeby je schować. A jak czasem wyjmę wszystkie książki z torby, to potem w
autobusie
wszyscy czytają jakieś szmatławce, a ja muszę im zazdrościć. Już nie mówiąc o
tym, co prze-
żywam na poczcie. I to za każdym razem. Zawsze czegoś nie mam.
To co u ciebie słychać?, zaskoczyła panią Elżbietę pytaniem pani Daria, tak
wpadasz tu i
wypadasz, że to aż nie wypada. Pani Daria uśmiechnęła się mimo woli do
wypowiedzianego
spontanicznie wierszyka.
To mówisz, że już nie pada?, zapytała pani Elżbieta z niemal łobuzerskim
półuśmieszkiem.
Pani Daria przez chwilę przytrzymywała na twarzy zdezorientowany uśmiech, by
zaraz tym
żałośniej posmutnieć.
Nie, ale ja teraz mówię poważnie, Ela. Nie mogłabyś tu kiedyś przyjechać na
kilka dni? Co
ciebie tak trzyma w tej twojej dziurze?
To raczej ja się jej trzymam. Pociąga mnie jej dziurowatość, odrzekła pani
Elżbieta (nie
mogąc się teraz powstrzymać od lekko ironicznego uśmiechu). Skoro nie
przyjeżdżam, to
znaczy, że nie mogę. Nie należy ludzi posądzać o złe intencje.
To po co w ogóle do mnie dzwonisz, umawiasz się? (w oczach pani Darii pojawiła
się ja-
kaś desperacja).
5
Widocznie chcę się z tobą spotkać, stwierdziła pani Elżbieta już jakby sobie nie
dowierzając. I
co nam przychodzi z takiego spotkania?
A co ma przychodzić?
No, co my jesteśmy sobie w stanie powiedzieć przez te dwadzieścia minut?
Zapewne więcej niż kto inny w ciągu dwudziestu godzin.
Nie jesteśmy kim innym.
No właśnie.
Pani Elżbieta już od dłuższego czasu czuła się potwornie zmęczona tą rozmową. Na
doda-
tek rozmowa utknęła w nieprzyjemnie martwym punkcie. Pani Daria zapaliła
papierosa. Pani
Elżbieta bała się zapytać o cokolwiek, aby nie pobudzić pani Darii do nowych
indagacji.
Miała wielką ochotę spojrzeć na zegarek, ale nie chciała pani Darii urazić. W
końcu przyszło
jej do głowy coś neutralnego. Tak patrzę przez to okno, powiedziała, i tam bez
przerwy idą
jacyś ludzie ze święconką… I to dorośli ludzie. Nigdy bym nie myślała, że w
takim dużym
mieście… Pamiętam, jak byłam mała, musiałam chodzić z takim koszykiem pod sklep…
bo u
nas to się odbywało przed sklepem… ksiądz przyjeżdżał czarną wołgą… nieraz
trzeba było na
niego czekać dwie godziny… i dłużej… bo miał kilka wiosek do obsłużenia…
musiałam za-
kładać granatową sukienkę i białe rajtuzy… do dziś nienawidzę tych kolorów…
dzieci poka-
zywały sobie, co mają w koszykach… wszystkie miały kiełbasę, jajka… salceson…
nawet
rosół w słoiku… to wyglądało całkiem jak… wiesz… (pani Elżbieta uśmiechnęła się
do swo-
jej filiżanki z kawą) a u mnie… kawałeczek szynki… baranek nie z masła, tylko
cukrowy… i
pisanka, pusta w środku… nikomu nie chciałam pokazać… wstydziłam się… jeszcze
dzi-
siaj… czuję się zażenowana. A ty chodzisz ze święconką? Mieszkasz przecież
samotnie…
Pani Elżbieta podniosła wzrok na panią Darię. Pani Daria najwyraźniej nie
usłyszała zadanego
jej pytania. Wyglądała na całkowicie pochłoniętą obserwowaniem jakichś zdarzeń
dziejących
się za oknem (a których pani Elżbieta dostrzec nie mogła, bo była zbyt dobrze
wychowana,
aby się obejrzeć).
Przepraszam, Ela, powiedziała pani Daria jakimś zmienionym głosem, muszę na
chwilę
wyjść. Poczekasz tu na mnie? Bardzo cię proszę, poczekaj.
Oczywiście, poczekam, odpowiedziała pani Elżbieta, bo całe zachowanie pani Darii
wy-
dało jej się wielce intrygujące (pani Daria zerwała się z miejsca i wybiegła z
kawiarni, zosta-
wiając na stoliku papierosy). Albo i nie poczekam, pomyślała i spojrzała na
zegarek. Zostało
jej jeszcze pół godziny do pociągu. Na szczęście miała już bilet.
Chwilowa, doraźna ulga po ulotnieniu się pani Darii szybko ustąpiła miejsca
uczuciu obco-
ści. Pani Elżbieta dopiła już kawę, wypaliła nawet jednego papierosa pani Darii.
Palenie pa-
pierosa trwało dwanaście minut. Czas mijał powoli, a jednocześnie zbyt szybko.
Za moment
będę musiała wyjść, pomyślała pani Elżbieta. Powzięła hipotezę, iż nagłe wyjście
pani Darii
było podstępną próbą zatrzymania jej na kilka dodatkowych godzin, toteż
podskórnie cieszyła
się, że tym razem nie dotrzyma obietnicy. Aż raptem przypomniało jej się, że
zostawiła sobie
pieniędzy akurat tyle, żeby jej potem starczyło na autobus. I ani grosza więcej.
Bo w pociągu
to przecież różne rzeczy mogą się człowiekowi przydarzyć. A tu trzeba będzie
zapłacić za
dwie kawy. W duszy pani Elżbiety zapanowało przerażenie i wściekłość. Poczuła
nagle, że jej
zimno. Spojrzała na płaszcz. Jestem po prostu wściekła, pomyślała gwałtownie i
skinęła na
przechodzącą kelnerkę.
Można skasować?, ucieszyła się kelnerka.
Nie nie, ja chciałam zamówić jeszcze jedną kawę.
Ale ten płaszczyk to bardzo proszę jednak zanieść do szatni. Kelnerka starała
się być
uprzejma.
A tak, oczywiście, zupełnie o nim zapomniałam, już niosę, powiedziała pani
Elżbieta ze
zdwojoną uprzejmością i, przewiesiwszy sobie płaszcz przez ramię, poszła w
wyznaczonym
6
jej przez kelnerkę kierunku. Ale znalazłszy się naprzeciw szatni przyśpieszyła
tylko kroku, bo
też tylko parę metrów dzieliło ją od drzwi wyjściowych, może dwa, gdy nagle
Pani chciała oddać palto?, usłyszała za sobą czyjś zaspany głos.
Ja tylko… do toalety, bąknęła pani Elżbieta i w sekundę później siedziała już,
zamknięta i
nietykalna, w kabinie, a mały niklowany zameczek osłaniał ją przed całym
światem, który
najlepiej gdyby w tej samej sekundzie znikł w błysku jakiegoś kosmicznego
kataklizmu.
O Boże, co za wstyd, powiedziała do siebie pani Elżbieta, jednocześnie
uświadamiając so-
bie koszmarną nieprzystawalność tych słów wobec rozmiarów samoupodlenia, w jakie
popa-
dła. Jak mogłam zrobić coś tak haniebnego, zaczęła się zastanawiać i stopniowo
doszła do
wniosku, że to nie pogoda była temu winna i nie zmęczenie podróżą, nie ogólne
rozdrażnienie i
nawet nie pani Daria, że przyczyn tego postępku doszukiwać się trzeba pośród jej
własnych,
długo przecież i starannie szlifowanych zasad postępowania z ludźmi, które się
nagle okazały
niewystarczające, a więc złe; myśli przelatywały przez jej głowę niczym ciężkie
pociski arty-
leryjskie i wkrótce światopogląd pani Elżbiety zionął tysiącem dziur jak stare i
przerdzewiałe
rzeszoto wyrzucone z domu na śmietnik. Wydaje się człowiekowi, pomyślała, że
życie ma
jakiś cel, że jakaś lampa nierzeczywista, a jednak dająca światło, jedne mu
ścieżki rozjaśnia,
drugie usuwa w cień, i że to jest właśnie tak, jak powinno być, a potem
przychodzi ten mo-
ment, że człowiek dochodzi tam, gdzie miał dojść, i widzi na własne oczy ten
cel, i… (pani
Elżbieta zaczęła się odruchowo rozglądać po wnętrzu kabiny. Kabina była czysta,
błyszcząca,
różowo-srebrna; głęboką ciszę potęgował tylko szum wody w rezerwuarze.
Gorączkowe myśli
pani Elżbiety rozproszyły się i po chwili pani Elżbieta ze zdumieniem odkryła,
że jej patrzenie
jest patrzeniem kontemplatywnym. Ogarnął ją nie zaznany nigdy wcześniej spokój,
a ona w
spokoju tym radośnie się roztopiła, poczuła, że wie już, czym jest wieczność, a
w każdym
razie, że żadna inna wieczność już jej niepotrzebna, i cały świat rzeczywiście
znikł, a raczej
skupił się w nikłym odblasku chłodnego światła na metalowej klamce).
Pan Bóg przez moment wzdragał się przed wejściem do damskiej toalety, przecież
jednak
ktoś Go stamtąd wzywał, i to głosem pełnym rozpaczy, więc może ja tam pójdę,
zapropono-
wał Szatan, na co Pan Bóg zmierzył go najsurowszym swoim wzrokiem i wszedł.
Widok pani
Elżbiety, cudownie wolnej od spraw tego świata i najzwyczajniej szczęśliwej,
wprawił Go w
zachwycenie. Dawno już nie miał Pan Bóg okazji widzieć równie uduchowionej
osoby. Teraz
albo nigdy, pomyślał i postanowił objawić się osobiście.
Po chwili oczom pani Elżbiety ukazał się mężczyzna w średnim wieku, przystojny,
ale po-
za wszelką seksualną atrakcyjnością. Elżbieto, chciałbym za twoim pośrednictwem
oznajmić,
powiedział uroczyście i zamilkł. Poczuł nagle na sobie jasny, uważny i zupełnie
przytomny
wzrok pani Elżbiety. Nie pomogły okulary, starannie przystrzyżony wąs ani
doskonale skrojo-
ny garnitur, wszystko na nic. Pani Elżbieta widziała Go na wskroś, w całej Jego
nagiej, by tak
rzec, boskości; patrzała Nań bez cienia przestrachu, raczej z pewnym życzliwym
zaintereso-
waniem.
Chciał Pan coś oznajmić, przypomniała rzeczowo.
Właściwie to nie tyle oznajmić, co zapytać, powiedział Pan Bóg. Co to jest, że
ludzie wolą
ostatnio słuchać Mszy św. wcale nie wchodząc do kościoła? Tam kościół prawie
pusty, a oni
stoją na zewnątrz, całymi rodzinami, i zamiast klękać kucają albo kłaniają się.
Obawiam się,
że chcą mi w ten sposób okazać lekceważenie, ale kiedy czytam w ich sercach, nic
takiego
tam nie znajduję.
Myślę, powiedziała pani Elżbieta, że ten problem wymyka się prostym
kategoryzacjom.
Niekiedy być może istotnie chodzi tu o lekceważenie, ale nazwałabym to raczej
swoistą mani-
festacją dystansu wobec tego wszystkiego, co dzieje się tam w środku. Przy
zasadniczo apro-
batywnym podejściu do mszy jako do zjawiska kulturowego. Ludzie idą na mszę z
przyzwo-
itości, często także z szacunku do Pańskich idei, ale sam obrzęd, kontakt ze
światem nadprzy-
7
rodzonym, wydaje im się czymś nieprzyzwoitym. W kościele czują się nieswojo, nie
mają
potrzeby tej transgresji, stawania się kimś innym, wychodzenia poza czas i
miejsce, w którym
do czegoś dążą i wychowują dzieci. Dlatego uczestniczą we mszy, ale bez
angażowania się,
tłumaczą sobie, że wolą śpiew ptaków od zawodzenia organisty albo że muszą co
jakiś czas
zerknąć, czy im ktoś nie kradnie samochodu, i to jest ich prywatny rytuał
pomocniczy, który
sprawia, że ten ich udział staje się raczej symboliczny niż realny i że nie
muszą się czuć od-
powiedzialni ani za Pana, ani za księdza, ani za żadne metafizyczne
ukształtowanie świata. To
pozwala im zachować pewność siebie. Bo dochodzi tu jeszcze obawa przed
śmiesznością,
gdyby się przypadkiem okazało, że Pan nie istnieje…
Ale ja przecież Istnieję, zauważył nieśmiało Pan Bóg.
A jaką ja mam pewność, zażartowała pani Elżbieta, że za dwadzieścia minut będzie
Pan
istniał nadal? Taki już jest ten Pański sposób istnienia, że można ewentualnie
mieć co do Pana
pewność filozoficzną, co jednak nie zmienia faktu, że w praktyce jest Pan
absolutnie nieprze-
widywalny.
No tak, uśmiechnął się Pan Bóg, zapomniałem, że jesteś intelektualistką. I
do tego indywidualistką, uśmiechnęła się pani Elżbieta.
Lecz intrygantką nie próbuj już nigdy być, powiedział poważnie Pan Bóg i znikł.
Pani Elżbieta poczuła się zawiedziona. Nierównie więcej spodziewała się po
rozmowie z
Panem Bogiem. Właściwie trudno to w ogóle nazwać rozmową, mógłby to być co
najwyżej
wstęp do prawdziwej wymiany poglądów, pomyślała, bo przepełniał ją optymizm i
wiara w
siebie i najchętniej spędziłaby teraz cały wieczór dyskutując z Panem Bogiem o
wszystkich
problemach współczesnego świata. Ale cóż (przypomniała sobie o swoim pożałowania
god-
nym położeniu), przede wszystkim trzeba zwolnić tę kabinę, bo zaraz ktoś tu
przyjdzie i za-
cznie się dobijać.
Kelnerka stała przy wejściu na salę i rozmawiała z szatniarką. Dostrzegłszy
wychodzącą z
toalety panią Elżbietę przerwały rozmowę i zaczęły się jej bezwstydnie
przypatrywać. Pani
Elżbieta podeszła do nich. Bardzo przepraszam, powiedziała, źle się poczułam,
ile płacę za
toaletę? I, zanim szatniarka zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, zwróciła się do
kelnerki:
Może ja pani też od razu zapłacę, ile się należy za te wszystkie kawy? Nic pani
nie musi pła-
cić, wszystko już jest zapłacone, odpowiedziała kelnerka, proszę pójść do
stolika, kawa czeka
na panią. Pani Elżbieta, zdumiona i zakłopotana, weszła na salę; natychmiast
zorientowała się,
że trzyma w ręku płaszcz, chciała więc wrócić i oddać go do szatni, gdy nagle
zobaczyła, że
przy jej stoliku siedzi pani Daria i nie zważając na to, że wszyscy ją widzą,
płacze i rozmazuje
po twarzy czarne błotniste łzy.
31 lipca 1994 (w pociągu)
3 sierpnia 1994 (na tapczanie)
8
GWAŁTOWNE POGORSZENIE SŁUCHU
opowiadanie zachowawcze
1. Właśnie czytając Wirpszę (a więc nie przypadkiem, bo przy Ars peccandi)
przypomnia-
łem sobie sen, który opowiedziałem Monice Szewc, kiedy przyszła do mnie, a ja
spałem od-
poczywając po elektrokoagulacji. Czyli jednak praca wewnętrzna nad tą historią
trwa, męczy,
co zrobić, chyba ją wam w końcu opowiem, opowiedziałem już Franciszce
(listownie), opo-
wiedziałem Rafałowi i Radkowi, a wciąż się do niej coś nowego przypomina, tak
jakby wcale
jeszcze nie była opowiedziana, w takim razie teraz już dla was wszystkich, nie
przebierając,
zrobię z niej jakąś Bardzo Ważną Historię, to we mnie może się ona od tego
właśnie skurczy,
zmarnieje i koniec z nią, tak by było najlepiej.
2. To już zacznijmy od tego snu. Śniło mi się, że płynąłem statkiem po oceanie i
wybuchła
burza, wiatr ogromny, fale. Na pokładzie rwetes, przerażenie. Stopniowo dotarło
do mnie, że
grozi nam zatonięcie, i wtedy z całą doniosłością poczułem bliskość śmierci, ten
lęk, że nie
zdążę się wewnętrznie na to przygotować. Tymczasem fale morskie napierały coraz
mocniej,
były już stanowczo wyższe od tej korwety naszej i pomiatały nią niby jakim
śmieciem, o czym
mogę tu zaświadczyć, bo widziałem rzecz całą jakby z dużej wysokości, choć
oczywiście cały
czas znajdowałem się na pokładzie i miałem tę coraz bardziej paraliżującą (fale
rosły nadzwy-
czaj prawdziwie) świadomość, że zatonięcie okrętu oznacza dla mnie zgubę.
Jednocześnie
mój punkt widzenia unosił się coraz wyżej i coraz większy obszar wód ogarniałem
wzrokiem,
aż wreszcie pokazały mi się brzegi, ale nie lądy, tylko jakby krawędzie
wielkiego akwarium, a
z tego strach jeszcze większy, bo przecież w/po tym akwarium pływał żaglowiec
wielki, naj-
prawdziwszy, ze mną na deskach pokładu. I tak to znajdowałem się na przeraźliwej
granicy,
coraz cieńszej, ale też nieprzezwyciężonej, bałwany wciąż wzmagają się, statek
wciąż dzielnie
się im opiera, aż nagle zrozumiałem, że mogę być pewny tej równowagi, że w
zasadzie to
podziwiam tę burzę, jakby była moim własnym dziełem, i choć ani trochę nie
przestawałem
się bać, wcale mi już nie zależało na uciszeniu odmętów. I trwałoby to i trwało
pewnie aż do
znudzenia, gdyby nie wyrwało mnie ze snu pukanie Moniki Szawc, no i teraz połowa
z Pań-
stwa powie, że też miała taki sen albo podobny, z czym się mogę zgodzić, ale
ręczę za to, że
nikt poza mną nie przeżył mojej historii, która w tym śnie siedzi, jak ulał,
podobnie zresztą
jak wiele innych, które się nam wszystkim już przydarzały albo przydarzać się
będą.
3. Za wiele sobie (spania) po tej nocy nie obiecywałem, czekająca mnie nazajutrz
rano
elektrokoagulacja była wystarczającym powodem, ale też nigdy bym nie
podejrzewał, że bę-
dzie aż tak źle. Dostałem akurat na kasecie nagraną płytę Siouxsie Nokturn,
której sam tytuł
poniekąd nakazuje, aby jej słuchać w zupełnych ciemnościach, toteż odczekałem,
aż Jarek
Kleinberg definitywnie zaśnie, a wtedy zgasiłem swoją lampę i uruchomiłem
maszynę grają-
cą. Nie było w zasadzie sensu się oszukiwać jakimiś nadziejami prędkiego
uśnięcia, więc od
razu się nastawiłem na 75 minut wybitnych przeżyć artystycznych (tym bardziej że
Robert,
gdyśmy z Paryża wracali, twierdził, że to szczytowe osiągnięcie tej artystki),
ułożywszy się
oczywiście na łóżku w pozycji człowieka umarłego, żeby do obu małżowin dźwięk
miał swo-
bodny dostęp. Niestetyż zawiodłem się może nie sromotnie (choć w nocy się to
wszystko
strasznie wyolbrzymia), ale za to od razu na wstępie: kiedy usłyszałem dźwięki
Igorowego
Wzywania przodków, co na płycie jakiejś pomniejszej wykonawczyni może by mnie
nawet i
wzruszyło, ale nie w przypadku Siouxsie, która przecież sama jest w stanie
stwarzać rzeczy
równie świetne, w swoim rodzaju oczywiście (ale to właśnie o to chodzi, żeby
każdy w swo-
im). Poza tym płyta była koncertowa, a więc piosenki w dużej mierze już znajome,
tyle że
9
odegrane rykliwiej, do czego dochodziły wygłupy ze sprzężeniami, całkiem
zabawne, które
zresztą przywiodły mi na myśl dawne wspomnienia związane z przegrywaniem innych
jeszcze
sprzężeń, wydawałoby się, że całkiem już wyjałowione, a tu nagle na powrót
bardzo przeko-
nujące, gotowe się rozwijać w zupełnie niespodziewanych kierunkach, tak że w
końcu zaczą-
łem już nieomal zasypiać, ale dotarł do mnie jakiś podejrzany szmer. Uchyliwszy
oczu ujrza-
łem zjawisko gołego Jarka usiłującego dotrzeć do maszyny grającej, aby ją
przyciszyć. Nie
dałem po sobie nic poznać, ale wyrwał mnie ten incydent zupełnie z miłego mojego
półsnu (w
nocy niewiele trzeba, aby ogarnęła człowieka wściekłość), w wyniku czego ze
złośliwą uwagą
dosłuchałem do końca I stronę, a następnie – sam sobie chłopak winien –
przełożyłem ją na
drugą, nieco oczywiście pogłaśniając. Stopniowo przepajała mnie coraz gorsza
złość na Jarka,
bo spanie – teraz już najświadomiej upragnione – odeszło mię z kretesem, za to
przypomnie-
nia różnych niewygód i cierpień spowodowanych ostatnią elektrokoagulacją
rzutowały mi się
na dzień następny, napełniając przestrachem i wstrętem. Zresztą i one byłyby
mnie pewnie w
końcu uśpiły, gdyby nie ryknęli nagle jacyś potworni, śmierdzący Murzyni,
puszczeni pod-
stępnie i mściwie przez Jarka, który, jakby mu tego było nie dość, zapalił także
światło, zrobił
sobie herbatę, ubrał się i, książkę jakąś wziąwszy, usiadł za stołem. Cóż miałem
czynić – też
wziąłem książkę i zacząłem ją czytać. Było to dziwnie oczywiste, że nie będziemy
w tej sytu-
acji ze sobą rozmawiali, bo mogłoby się to niedobrze skończyć. Natomiast ledwo
Murzyni
wyczerpali swój repertuar, dopadłem do aparatu niby ten orzeł-morderca i
puściłem natych-
miast Erika Satie, czego skutek był natychmiastowy, nie doczekałem chyba nawet
do drugiej
Gnozjeny.
4. Potrzeba prawdy zadaje pytania prawdzie. Prawda zadaje pytania
rzeczywistości. Rze-
czywistość nie odpowiada prawdzie. Potrzeba prawdy jest wściekła. Prawda nie
potrafi nic
zmienić.
5. Zabieg elektrokoagulacji pamiętam jak przez mgłę, jechałem tam zresztą pośród
podno-
szących się mgieł, pod kołami roweru szeleściły liście, do tego na walkmanie
Suity francu-
skie, klawesynowe, Bacha. Wszystko to w niejasnej, rzadkiej atmosferze godziny
siódmej
rano. Jadąc rozmyślałem o tym tajemniczym powinowactwie, łączącym wszystkie
melodie
skomponowane przez tego samego człowieka (o ile jest naprawdę wielkim
kompozytorem),
co słychać zarówno u Bacha, jak i u Yoko, nie mówiąc już o Mozartowym pitoleniu
w kółko
tego samego, przy pozorach bogactwa. Tak jakby komponowanie sprowadzało się do
odtwa-
rzania, z mniejszymi lub większymi odkształceniami, jednego tematu, który każdy
niejako
otrzymuje na swój osobisty użytek, i w sobie nosi, a jakaś prawość wewnętrzna
nie pozwala
uznać za własną żadnej melodii, która z tym wzorcem nie byłaby w jakiś sposób
zgodna. Kie-
dy już czekałem w kolejce do zabiegu, wyszła na korytarz pani w białym kitlu i
spośród sie-
dzącego tam ponurego towarzystwa wybrała właśnie mnie, abym jej pomógł otworzyć
ogrom-
ną butlę z mętnym płynem w środku, co mi się wprawdzie udało, ale coś sobie
zrobiłem przy
tym w rękę. I to było to najgorsze, co mnie tego ranka spotkało, bo jeszcze
wieczorem czułem
jakieś przykre efekty. Natomiast elektrokoagulacja okazała się tym razem nieomal
bezbolesna,
zaraz po wejściu do gabinetu pomyliłem panią pielęgniarkę z panią doktór, wobec
czego spo-
dziewałem się jakiejś piekielnej zemsty ze strony tej drugiej, ona tymczasem
podeszła do
mojego przypadku z wielką delikatnością, tak, że nawet płyn mi się nie puścił, i
właściwie to
powinienem bez żadnych ceregieli udać się na angielski, ale postanowiłem chociaż
ten jeden
raz dochować wiary powziętemu wcześniej postanowieniu, szczególniej, że spać mi
się
chciało iście murzyńsko, toteż jak wróciłem do domu, tak obudziło mnie dopiero
pukanie
Moniki Szewc.
10
6. Choćby nawet Byt był rzeczywiście Bytem i, wyposażony we wszystkie atrybuty
Bytu,
istniał jako jedyny i niepodważalny Byt, gdyby udało się ustalić, że naprawdę
tak jest i nie
może być inaczej, to przecież natychmiast trzeba by wziąć pod uwagę coś, co by
tym Bytem
nie było, coś niekoniecznie ważnego ani też takiego, żeby się na tym trybiki
Bytu, idealnie
przypasowane, połamać miały, ale też jakże tu sobie wyobrazić Byt bez czegoś
takiego – z
boku, z tyłu (może nawet w środku) – ?
7. Monika miała zresztą interes w głównej mierze do Jarka, bo ja, jako człowiek
dobro-
duszny i z natury wszystkim życzliwy, zgodziłem się oczywiście od razu. A że
Jarka nie było
(choć kiedy wróciłem z zabiegu, to jeszcze spał), a że zbliżała się pora
obiadowa, a że miał
bloczek wykupiony, a że jest łakomczuchem, to i nie ulegało wątpliwości, że się
niebawem
zjawi, toteż, wykonawszy momentalnie całą tę operację myślową, zaproponowałem
Monice,
żeby siadła, a ja tymczasem ubiorę się, zrobię herbaty etc., etc., wylazłem z
łóżka, Monika
zdziwiona, czemu na jednej nodze mam skarpetkę, więc jej opowiedziałem o
elektrokoagula-
cji, a potem (skracam, skracam) powiedzmy, że już przyszedł Jarek, omiótł
sytuację wzrokiem
posępnym zza okularów, a ja do niego od razu z tymi słowami: Bo widzisz, Jarku,
Monika ma
do ciebie taką sprawę, myślę, że powinieneś się zgodzić. I do Moniki: Moniko,
powiedz Jar-
kowi, z czym tu przyszłaś. Wtedy Monika jęła tonem wykluczającym wszelkie
wątpienie
wyłuszczać swoją sprawę w zasadzie dosyć nieoczywistą: chciałaby mianowicie rano
mieć
bliżej na pociąg, i z tego względu wolałaby tę noc spędzić w Żaczku, a to z
kolei zależy od
tego, czy Jarek wybierze się w końcu do tej swojej Nowej Dęby i zostawi wolne
łóżko, czy też
nie. A Jarek toby może i pojechał, nawet mu teraz tym autostopem lepiej pasuje
niż rano po-
ciągiem, bo i pieniędzy mało, ale to już i ciemno się robi, i nie wiadomo, czy
się bardziej
opłaca wzdłuż Wisły jechać, czy może lepiej na Tarnów. Bo wzdłuż Wisły to się
wydaje bli-
żej, ale tam chyba mniej samochodów jedzie. Jarek spojrzał na nas, jakbyśmy byli
w stanie
potwierdzić albo zaprzeczyć, a następnie zapadł w zamyślenie i nie było już
wiadomo, czy
myśli nadal o trasie wzdłuż Wisły, czy też o czymś zupełnie innym, jak to Jarek,
gdy się odeń
oczekuje jakichś konkretnych rozstrzygnięć. W końcu Monika, już się zbierając do
wyjścia,
powiedziała, że tak czy inaczej przyjdzie wieczorem zobaczyć, jak się sprawy
potoczyły.
Wtedy Jarek nagle: że jak jej tak bardzo zależy, to on może iść spać do brata;
Monice pomysł
ten bardzo się spodobał.
8. Sposób, w jaki są realizowane nasze modlitwy tzw. błagalne. Które w zasadzie
są kon-
statacjami stanów rzeczy, jakich z tego czy innego powodu nie jesteśmy sobie w
stanie wy-
obrazić; inaczej: których zaistnienie bez nadprzyrodzonej ingerencji wydaje nam
się niemoż-
liwe. I nagle one wszystkie spełniają się, tylko zawsze następuje odstępstwo,
któregośmy nie
przewidzieli, a które nie pozwala nam korzystać, tzn. radować się tym, co
zaszło. Może więc
jest to przejaw niechęci Bóstwa do powielania czegokolwiek, choćby to nawet
zaistniało tylko
w umyśle i tylko jako konstatacja niemożliwości. Przy całej tzw. dobrej woli,
tzn. woli brania
na warsztat owych naszych życzeniowych przedstawień. Chociaż być może to umysł
jedynie
ma tendencję do wyszukiwania możliwie największej ilości spełnień, dostrzegania
ich nawet
tam, gdzie są swoją własną odwrotnością, choćby więc zamiast radości przynosiły
tylko smu-
tek i zażenowanie.
9. Jarek zapytał, czy zjem z nim obiad, ja oczywiście, więc zeszliśmy na
stołówkę, były do
wyboru: kopytka i glajda, toteż czym prędzej zadecydowałem, że bierzemy glajdę,
Jarek się
zgodził chyba z żalem, choć po prawdzie to nie wiem, czego tu żałować:
dziewczynka nakła-
dająca dała się zjednać i konwencjonalnie wściekłym ruchem dorzuciła nam jeszcze
trochę
tego na talerz, a potem, już przy stole, Jarek stwierdził:
11
– Wkurwiał mnie wczoraj ten twój Siuks.
Po obiedzie wziąłem rower i pojechałem kupić sobie IX Symfonię Brucknera w
wykonaniu
CSO i Soltiego, o której od dwóch dni myślałem z przerwami nieomal bez przerwy,
począt-
kowo to nawet zamierzałem odłożyć ten zakup do następnej wypłaty, ale chyba
jednak nie-
miłe mi są przyjemności okupione jakimiś umartwieniami, poza tym był to jedyny
powód
zdolny mnie wyciągnąć z domu na powietrze. Tak więc po paru minutach wracałem z
uko-
chaną w torbie, choć jednak radość moja zamącała się raz po raz myślą, że
zamiast upragnio-
nego spokoju będę miał teraz na głowie Szewc i Kleinberga jednocześnie, i tak aż
do jutra
rana. Jednakoż gdy znalazłem się już na naszym piętrze, zastanowiła mnie
nienaturalna cisza
panująca na korytarzu. Otwieram drzwi – a tu na stole papier po czekoladzie
opatrzony nastę-
pującym tekstem: „Pojechałem do domu. Wrócę w poniedziałek. Do widzenia!
Wesołego
trupa życzę.” Wpadłem nieomal w osłupienie (i myślę, że każdy, kto choć trochę
zna Jarka,
też by wpadł) (zresztą ja też znam go tylko trochę, i może to stąd), zacząłem
się głupio roz-
glądać po pokoju i wyobrażać sobie, w jaki sposób Jarek mógł tak szybko zebrać
się do drogi,
ale było to nie do wyobrażenia. W końcu jednak ochłonąwszy, umieściłem co
prędzej
Brucknera w maszynie grającej i dalejże przeżywać te ryki rozpaczliwe, potworne,
nieziem-
skie, roztapiać się w nich ze szczętem, dawać się im na pożarcie i na zgniecenie
wystawiać.
Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa,
wiodąca z
nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i
wbija, a jak
słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle
brzmią
wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się
zorientowałem, że stu-
kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu –
Jarkowa ko-
bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź
wbijał i
nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś
współcze-
sna. W każdym razie świeżo kupiona – ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle
świetnej mu-
zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek
(a on jej,
potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma,
pojechał właśnie do
domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc
nieco ryki
owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu
przytaczał z bra-
ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim
czasie. W
końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie
zachować
go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby
zobaczyć, co za jed-
no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie.
10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść,
pozostając
poniekąd w zgodzie z chronologią – powodem, dla którego Jarek pojechał do domu,
było bo-
wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki,
gdzie
leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym
jeden z tych
niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać
(choć to
oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z
okazji odwie-
dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej ?
propos tego
wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z
Karolem
poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a
tam natra-
fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo
też zapo-
mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego
jest po
prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu
dobiegają-
cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza
szczekaniem psa,
które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne:
ktoś kaszlnął,
komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś
przesilenie i nie
12
doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się
kobieta (opisa-
na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i – napomyka coś mimochodem o
panujących
w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie
mrukliwego po-
nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca
współpracę:
ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną
listę, będzie
ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak)
poczuła się tą pro-
pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie
sześćdzie-
siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka
w gębie (o co
tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute.
Do obiadu kazał
sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników
zamierzonej
konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany
mój poeta i
powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły
się w „punkt
wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu
wymyślił!
(Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja
tym ra-
zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej
mieszane.
11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za
robienie
kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta
(siemiernych
szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami,
kolejnymi
krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym
jednak
wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy
na pomysł,
żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko
było do-
kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy
jedzeniu
(szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa
o se-
mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z
rzeczy, której
nie ma), potem nastąpił (przez Monikę przyniesiony) deser, a wraz z nim nowa
płyta Waitsa, a
gdy i tej nie stało, nie wytrzymałem w końcu i pochwaliłem się nowym nabytkiem.
To już
postanowiliśmy urządzić słuchanie uroczyste, skądś się usłużnie przyplątała
świeca i ustawio-
na w przeciągu rzucała po ścianach niespokojne cienie, podczas gdy ryki
rozdzierające, z ni-
czym nieporównane, runęły na pokój i wzięły go w swe absolutne władztwo. Toteż
tym razem
już z siłą kataklizmu (przynajmniej jak dla mnie) rozległo się znowu pukanie
jakieś. W drzwi.
Z najwyższą niechęcią wstałem i poszedłem otworzyć. Chłopczyk. Pyta, czy sobie
uświada-
miam, że jest noc. Ponieważ istotnie nic takiego sobie nie uświadamiałem,
spojrzałem na ze-
garek: dochodziła dwunasta, też mi ale noc, pomyślałem sobie. A chłopczyka
zapytałem to-
nem znudzonym:
– A co, ty tu gdzieś mieszkasz?
– Ścisz, facet, to radio, bo inaczej pogadamy – on na to. A więc nasłany przez
sąsiadki, bez
dwóch zdań, bo otoczeni jesteśmy ze wszech stron sąsiadkami. Dla świętego
spokoju zgodzi-
łem się trochę przyciszyć, ale nie usiadłem już na tapczanie, tylko przy stole
i, żeby ukryć
zdenerwowanie, zacząłem bawić się kawałkami wosku, co ze świecy spłynął. Na
szczęście
niebawem ryknęło Scherzo niczym sto słoniowych albo może anielskich trąb,
porywając du-
cha mojego w dziedziny nerwom niedostępne. A kiedy wreszcie Adagio, ta muzyka
najświęt-
sza, śpiewami się zaczynająca zapewne niebiańskimi (a rykiem przeraźliwym,
paskudnym,
nieznośnym mająca się zakończyć), gdy więc pierwsze takty, niczym opowieści
Wszystkiego
naraz dotyczące albo też rozważania problemów, co sięgają daleko poza wszelką
naszą pro-
blematyczność, gdy tyle co się rozwijać, rozświetlać zaczęły, a tu znowu stuk
puk, znowu
chłopczyk, to już nie miałem zupełnie serca dla tej jego sprawy, mimo że tym
razem jak gdy-
by się skarżył, że spać nie może (przy czym ubrany był kompletnie, co mu w tym
kontekście
odbierało wiarygodność); próbowałem mu wytłumaczyć, że już ściszone i że
bardziej się nie
13
da, bo my z kolei nic nie będziemy słyszeć, ale przecież już nie było sposobu,
ażeby się z nim
dogadać (no chyba że inaczej, czego wolałem uniknąć, acz narastała we mnie
wielka nieustę-
pliwość), rozmowa kwalifikowała się do natychmiastowego przerwania, tym
bardziej, że tam
Bruckner leci, marnuje się, ale ja nie umiem przerywać rozmów, a on tu widać
przyszedł w
żywotnej potrzebie, więc stoimy w tych drzwiach, spieramy się, aż wreszcie
chłopczyk przy-
walił z grubej rury:
– Za młody jesteś – mówi – żeby ze mną dyskutować.
– No coś ty – wyrwało mi się (głupio), ale jednocześnie poczułem, że jako
„obrażony” (w
rozkosznie podstawówkowym sensie) mam już teraz prawo zamknąć mu te drzwi przed
no-
sem i przestać się nim interesować; kiedy wróciłem na tapczan, Monika
powiedziała do mnie:
– Ty smarkaczu – czym objęła niespodziewanie wiele pól znaczeniowych.
Nigdy jeszcze z taką namiętną, drobiazgową uwagą nie słuchałem tego Adagia,
każdym –
jak by powiedział Pawełek – pierdnięciem artystów rozkoszując się aż do
najmroczniejszych
głębin jestestwa. A gdy zapanowała cisza, uznaliśmy z Moniką, że nie należy jej
niczym wię-
cej naruszać, podobnie jak ciemności pozostawionej przez świeczkę, i tak snując
się jak te
mary piekielne poczęliśmy się przygotowywać do spania. Jarkowa pościel, rzecz
jasna, wciąż
jeszcze nie była ubrana; Monika, przyzwyczajona spać gdzie popadnie, gotowa była
przystać
na ten stan rzeczy, wtedy jednak coś mnie podkusiło, żeby opowiedzieć o wodzie
kolońskiej
Fiord, którą Jarek co wieczór po zgaszeniu światła zwykł smarować swoje czerwone
pryszcze,
nie pozwalając mi zasnąć.
– Może nie chce, żebyś widział, jak się smaruje – powiedziała Monika, a po
chwili jęła
rozważać, czyby się Jarek nie obraził, gdyby mu tak tę pościel ubrać. Na co
odrzekłem z całą
pewnością, że wręcz przeciwnie, będzie uszczęśliwiony, sam się przecież do tego
zabiera już
od tygodnia i zabrać się nie może. Kiedy więc skończyłem myć zęby, łóżko Jarka
było już
pięknie zasłane, Monika w piżamce (kiedy musiała wyjść do ubikacji, mieliśmy
obawy, czy za
drzwiami nie czyha chłopczyk z nożem, ale widać nie miał tyle cierpliwości), tak
że nieba-
wem już mogliśmy zacząć zasypiać, co Monice chyba się udało, ja natomiast w
pewnym mo-
mencie usłyszałem, jak coś rąbnęło w ścianę, od mojej strony, a więc z pokoju
upierdliwej
sąsiadki. Rąbnęło znowu. I znowu. Zgłupiała do reszty – pomyślałem sobie,
tymczasem do
rąbnięć dołączyły się wzdychania płci obojga i w ten sposób została niejako
ostatecznie obja-
śniona osobliwa niechęć chłopczyka do muzyki Brucknera.
12. Gdyby Bóg miał być taki, jak byśmy chcieli, musiałby jednocześnie umieć
utrwalać
wszystko, co tylko się zdarza, i unieważniać to, dla czego rzeczywiście brak
jest racji bytu
(*** grzechów odpuszczenie). Wprawdzie wydawać by się mogło, że rejestracja
absolutnie
wszystkiego jest już sama przez się totalnym unieważnieniem, ale to tylko
zgodnie z naszym
nawykiem myślenia statystycznego. Natomiast wobec wszechogarniającej natury Boga
całko-
wite unieważnienie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, poza tym wprowadzałoby to
nie-
przezwyciężone (z naszego punktu widzenia) trudności w Świętych Obcowaniu. Chyba
że
możliwa jest Absolutna Pozytywność i Bóg mógłby kiedyś tam ten świat do niej
zredukować.
Tylko: czy o którejkolwiek chwili naszego życia bylibyśmy w stanie powiedzieć,
że była cał-
kowicie pozytywna? A może jednak, może my nic nie wiemy, zaplątani po czubki
włosów w
tych pięknych naszych negatywnościach, a tymczasem któryś tam moment, z pozoru
niewiele
znaczący, dostarcza nam nieprzebranych bogactw, prowiantu na cały tamten świat.
13. (zawsze coś do czegoś) Kiedy się obudziłem, Moniki już nie było, zostawiła
kartkę do
Jarka, odnośnie pościeli. Parę godzin później, wychodząc na miasto, zauważyłem z
kolei kar-
teczkę dyskretnie przylepioną do drzwi, tej oto treści: Ostatni raz was
ostrzegam. Jeszcze je-
den taki wybryk jak ostatniej nocy, a zmusicie mnie, że pójdę ze skargą do
administracji. Są-
14
siadka. Początkowo chciałem jej od razu odpisać, żeby w takim razie ona
przynajmniej włą-
czała jakąś muzykę podczas odbywania swoich stosunków, ale nie miałem na czym i
musiał-
bym specjalnie wchodzić z powrotem do pokoju po kartkę, a już i tak byłem
spóźniony, więc
tyle tylko, że się niepotrzebnie zdenerwowałem od samego rana, potem nawet o tym
zapo-
mniałem i dopiero po południu, łażąc po mieście i robiąc zakupy, zorientowałem
się, że od
jakiegoś czasu obmyślam w duchu coraz to bardziej chamskie wersje listu do
sąsiadki, w koń-
cu więc skupiłem się na tym już najzupełniej świadomie, aż tu nagle usłyszałem,
że ktoś mnie
woła po imieniu, a był to Rafał. Zauważył mnie w ostatniej chwili, więc, pełni
podziwu dla
tak precyzyjnego posunięcia Opatrzności, jęliśmy z najwyższą skrupulatnością
ustalać, ile to
różnych przyczyn musiało się zbiec, aby doprowadzić do tak nieoczekiwanego
spotkania, ja
musiałem zapomnieć kupić znaczki na poczcie, Rafałowi musiały się skończyć
papierosy, a
co przedtem?, jeszcze stojąc w kolejce po obiad ciągnęliśmy te wyliczenia, w
końcu Rafał
przypomniał sobie, że zdarzyło mu się przed południem myśleć coś na mój temat, a
więc –
czyżby miał przeczucie? Na potwierdzenie przytoczył podobną koincydencję, jaka
zdarzyła
mu się kilka dni wcześniej z Dorosią. Bądź co bądź o Dorosi nie myśli się często
ani też zbyt
często się jej nie spotyka, zwłaszcza w Hucie. Dla mnie jednakoż nie było to
wcale aż takie
przekonujące: ja akurat tego dnia wyjątkowo nie myślałem nic a nic o Rafale,
myśli mając
zajęte bez reszty sąsiadką, której mimo to nie spotkałem. Reasumując: może i te
przeczucia
istnieją, ale jakoś trudno by je było odróżnić od zwykłych myśli, toteż płynąca
z nich korzyść
może mieć co najwyżej walor estetyczny. Tak rozmawiając zabieraliśmy się już do
II dania,
gdy najzupełniej niespodziewanie dosiadł się do nas Mariusz, a wraz z nim groźba
podniesie-
nia rozmowy na znacznie wyższy poziom intelektualny, co przy obiedzie niezbyt mi
się
uśmiechało; szczęśliwym jednak trafem Mariusz zagadnął mnie kurtuazyjnie o
spędzone sa-
motnie w opustoszałym Żaczku Święto Zmarłych. Temat ten spadł mi dosłownie jak z
nieba,
opowiedziałem przeto (podstępnie i skrycie licząc na pomoc Rafała), jak to
ostatniego wie-
czora w ubikacji miałem wrażenie, że powrócił Potwór i się na mnie czai za tą
szybą w
drzwiach. Rafał nie zawiódł i natychmiast zaczął opowiadać o swoich własnych
spotkaniach z
Potworem, wmawiaj�