12849

Szczegóły
Tytuł 12849
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12849 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12849 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12849 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Adam Wiedemann Sęk Pies Brew 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 ELIADA opowiadanie bergmanowskie Chcąc nie chcąc otworzył oko, a otworzywszy uniósł je ku górze. A była tam noc. W takim razie dzień musi być gdzieś w dole, pomyślał. Był bowiem Panem Bogiem, co sobie właśnie po raz kolejny z trudem uświadamiał. Z dwojga złego wolę już dzień, pomyślał znowu. Lu- dzie się wtedy do mnie modlą, miło sobie posiedzieć od rana w jakimś kościele. Albo chociaż w kaplicy. To takie ładne, przyjemne miejsca. I czyste. Że też to Panu nie zbrzydnie, odezwał się Szatan. Pan Bóg dawno już nauczył się nie zwracać uwagi na Szatana. Ale tym razem po- myślał, oho, jak tak dalej pójdzie, to przestanę odróżniać głos Szatana od swoich własnych myśli – i czym prędzej opuścił oko ku dołowi. Dzień był akurat słotny, a na dodatek świąteczny. Pani Elżbieta kilkadziesiąt już razy kon- statowała, że nie lubi, po prostu nie lubi, i nie ma w tym żadnej fałszywej aksjologii, odczuwa jakąś wrodzoną niechęć do tych dni, kiedy autobusy stoją w zajezdniach, sklepy są pozamy- kane, a Pan Bóg odpoczywa. Ładne mi odpoczywanie, westchnął przywołany tą myślą nada- remnie Pan Bóg, bo właśnie zauważył był na ulicach coraz liczniej pojawiające się postacie z małymi (na szczęście, westchnął Pan Bóg) koszyczkami w dłoniach, a każdy koszyczek osło- nięty białą koronkową serwetką. Biel serwetek pokrywała się stopniowo ciemniejszymi plam- kami dżdżu. Gdyby tak można było ogłosić, że w deszczu jest mnie tyle samo co w święconej wodzie, rozmarzył się Pan Bóg. Posłałoby się Matkę Boską do jakichś dzieci, to by im to po- wiedziała. Ona tak lubi dzieci. A potem znowu będzie nawracać; Dlaczego my nie możemy mieć więcej dzieci?, wtrącił się Szatan, wprawiając tym Pana Boga w poważne zakłopotanie. Bo dzieci, jak to dzieci, pomyślał Pan Bóg, myślą, że świat jest do naprawiania. Że można go rozkręcić i na powrót złożyć, i będzie lepszy. A potem z tego tylko niepotrzebne strapienie. I piękne niepotrzebne książki. Za dużo słów w tych książkach, pomyślał Pan Bóg, wszystkiego za dużo. I zaraz zaczął obmyślać następną książkę, w której by kazał wszystkie swoje po- przednie książki wyrzucić do pieca. I zaraz się tej myśli wystraszył. Tymczasem pani Elżbieta, od której Pan Bóg chwilowo odwrócił uwagę, dała się skusić i podeszła do napotkanego przypadkiem automatu telefonicznego. Miała przy sobie akurat nie wykorzystaną do końca kartę. Co będę robić sama w obcym mieście, na dodatek przy święcie, pomyślał za nią Szatan, i zabrała się raźno za wystukiwanie siedmiocyfrowego numeru pani Darii. Masz szczęście, stwierdziła pani Daria, gdy już się przywitały; gdybyś zadzwoniła za dwie minuty, już by mnie tu nie było. Czemu nie zadzwoniłam dwie minuty później, pomy- ślała pani Elżbieta z żalem. Umówiły się w kawiarni nie opodal dworca, żeby pani Elżbieta nie musiała daleko chodzić. Pewnie masz przesiadkę?, zapytała pani Daria tuż przed odłoże- niem słuchawki, a pani Elżbieta wiedziała już na pewno, że zrobiła źle. Ale przecież nie będę robić z siebie głupiej; umówiłam się, to pójdę, pomyślała, a Pan Bóg doszedł do bolesnego wniosku, że jest w tej sytuacji bezsilny. Przypomniał sobie o czekającej Go wieczorem trzy- godzinnej liturgii Wielkiej Soboty i od razu poczuł się zmęczony. Znów będą śpiewać o tych zalanych Egipcjanach, pomyślał. Co też ich to obchodzi, po tylu wiekach. Wstydzisz się Pan, zachichotał Szatan. Wszechmocny jestem, to mogę się nawet i wstydzić, odciął się Pan Bóg. W przeciwieństwie do ciebie. Jaki tam wszechmocny (w głosie Szatana zabrzmiało szyder- stwo), pewnie już nawet deszczu nie potrafisz Pan porządnie wstrzymać. Na co Pan Bóg bez słowa powstrzymał deszcz. Niewiele to jednak pomogło pani Elżbiecie, która właśnie weszła do kawiarni i zobaczyła się w lustrze umieszczonym między szatnią a ubikacją. Wyglądam jak zmokła kura, pomy- ślała pani Elżbieta i, bardzo tym speszona, usiadła przy pierwszym lepszym stoliku pod 4 oknem. Kelnerka zdawała się nie zauważać jej pojawienia się, co byłoby nawet pani Elżbiecie na rękę, gdyby nie trzy pucharki po nie dojedzonych lodach, których obecnością na swoim stoliku czuła się lekko zdegustowana. W końcu więc przemogła się i do przemykającej jak fryga osoby w czerni zwróciła się z dystyngowaną nieśmiałością: Czy można panią prosić? Chciała pani coś zamówić?, zdziwiła się uprzejmie kelnerka. Tymczasem dziękuję, czekam na przyjaciółkę, odpowiedziała grzecznie pani Elżbieta. Nie można tak po prostu siedzieć w kawiarni i nic nie zamawiać. Musi pani coś zamówić, stwierdziła kelnerka. A płaszcz proszę oddać do szatni, bo pani nie obsłużę. Ale tam w szatni nikogo nie było, jak wchodziłam, próbowała się bronić pani Elżbieta. Ubrała się po letniemu i wydawało jej się, że bez płaszcza będzie jej zimno. Jak to nikogo? Ubrania nie wisiały? Koleżanka widocznie musiała wyjść do toalety, pa- plała kelnerka z coraz życzliwszym uśmiechem, gdyż w międzyczasie, niewidoczna dla pani Elżbiety, pojawiła się pani Daria, by zaskoczyć przyjaciółkę delikatnym pocałunkiem w poli- czek. Witaj, Elu, powiedziała pani Daria, dlaczego siedzisz w tym mokrym płaszczu? Daj, po- mogę ci go zdjąć (i po chwili już płaszcz, zdjęty przez panią Darię z pani Elżbiety, wisiał przewieszony przez oparcie trzeciego stojącego przy ich stoliku krzesła). Wiesz, tyle co przyszłam, pani Elżbieta zaczęła się tłumaczyć i zaraz zaczęła być na siebie wściekła, że się tłumaczy. Pani Daria wyglądała rewelacyjnie. Na głowie miała świeżutką trwałą, na figurze – wiosenny kostium, prosto spod igły. Jak to się dzieje, pomyślała pani Elż- bieta, że ludzie zawsze wiedzą, w co się ubrać i co ze sobą zabrać. Jak ona to zrobiła, że wcale nie jest mokra? Całe szczęście, że przestało padać, bo na śmierć zapomniałam o parasolu, powiedziała pani Daria, gdy już obie złożyły na ręce kelnerki swoje zamówienia. Ty, widzę, też (rzuciła nie- dbałe spojrzenie na płaszcz pani Elżbiety). Ja to jak biorę parasol, to nigdy nie pada, powiedziała pani Elżbieta uśmiechając się smut- no. Więc powinnaś go nosić ciągle, powiedziała pani Daria uśmiechając się, jak gdyby powie- działa coś wesołego. Pani Elżbieta nie odpowiedziała jej uśmiechem. Żeby tylko parasol, pomyślała. Kiedy wło- żę okulary przeciwsłoneczne, to zaraz robi się ciemny dzień, a ja akurat nie mam żadnej kie- szeni, żeby je schować. A jak czasem wyjmę wszystkie książki z torby, to potem w autobusie wszyscy czytają jakieś szmatławce, a ja muszę im zazdrościć. Już nie mówiąc o tym, co prze- żywam na poczcie. I to za każdym razem. Zawsze czegoś nie mam. To co u ciebie słychać?, zaskoczyła panią Elżbietę pytaniem pani Daria, tak wpadasz tu i wypadasz, że to aż nie wypada. Pani Daria uśmiechnęła się mimo woli do wypowiedzianego spontanicznie wierszyka. To mówisz, że już nie pada?, zapytała pani Elżbieta z niemal łobuzerskim półuśmieszkiem. Pani Daria przez chwilę przytrzymywała na twarzy zdezorientowany uśmiech, by zaraz tym żałośniej posmutnieć. Nie, ale ja teraz mówię poważnie, Ela. Nie mogłabyś tu kiedyś przyjechać na kilka dni? Co ciebie tak trzyma w tej twojej dziurze? To raczej ja się jej trzymam. Pociąga mnie jej dziurowatość, odrzekła pani Elżbieta (nie mogąc się teraz powstrzymać od lekko ironicznego uśmiechu). Skoro nie przyjeżdżam, to znaczy, że nie mogę. Nie należy ludzi posądzać o złe intencje. To po co w ogóle do mnie dzwonisz, umawiasz się? (w oczach pani Darii pojawiła się ja- kaś desperacja). 5 Widocznie chcę się z tobą spotkać, stwierdziła pani Elżbieta już jakby sobie nie dowierzając. I co nam przychodzi z takiego spotkania? A co ma przychodzić? No, co my jesteśmy sobie w stanie powiedzieć przez te dwadzieścia minut? Zapewne więcej niż kto inny w ciągu dwudziestu godzin. Nie jesteśmy kim innym. No właśnie. Pani Elżbieta już od dłuższego czasu czuła się potwornie zmęczona tą rozmową. Na doda- tek rozmowa utknęła w nieprzyjemnie martwym punkcie. Pani Daria zapaliła papierosa. Pani Elżbieta bała się zapytać o cokolwiek, aby nie pobudzić pani Darii do nowych indagacji. Miała wielką ochotę spojrzeć na zegarek, ale nie chciała pani Darii urazić. W końcu przyszło jej do głowy coś neutralnego. Tak patrzę przez to okno, powiedziała, i tam bez przerwy idą jacyś ludzie ze święconką… I to dorośli ludzie. Nigdy bym nie myślała, że w takim dużym mieście… Pamiętam, jak byłam mała, musiałam chodzić z takim koszykiem pod sklep… bo u nas to się odbywało przed sklepem… ksiądz przyjeżdżał czarną wołgą… nieraz trzeba było na niego czekać dwie godziny… i dłużej… bo miał kilka wiosek do obsłużenia… musiałam za- kładać granatową sukienkę i białe rajtuzy… do dziś nienawidzę tych kolorów… dzieci poka- zywały sobie, co mają w koszykach… wszystkie miały kiełbasę, jajka… salceson… nawet rosół w słoiku… to wyglądało całkiem jak… wiesz… (pani Elżbieta uśmiechnęła się do swo- jej filiżanki z kawą) a u mnie… kawałeczek szynki… baranek nie z masła, tylko cukrowy… i pisanka, pusta w środku… nikomu nie chciałam pokazać… wstydziłam się… jeszcze dzi- siaj… czuję się zażenowana. A ty chodzisz ze święconką? Mieszkasz przecież samotnie… Pani Elżbieta podniosła wzrok na panią Darię. Pani Daria najwyraźniej nie usłyszała zadanego jej pytania. Wyglądała na całkowicie pochłoniętą obserwowaniem jakichś zdarzeń dziejących się za oknem (a których pani Elżbieta dostrzec nie mogła, bo była zbyt dobrze wychowana, aby się obejrzeć). Przepraszam, Ela, powiedziała pani Daria jakimś zmienionym głosem, muszę na chwilę wyjść. Poczekasz tu na mnie? Bardzo cię proszę, poczekaj. Oczywiście, poczekam, odpowiedziała pani Elżbieta, bo całe zachowanie pani Darii wy- dało jej się wielce intrygujące (pani Daria zerwała się z miejsca i wybiegła z kawiarni, zosta- wiając na stoliku papierosy). Albo i nie poczekam, pomyślała i spojrzała na zegarek. Zostało jej jeszcze pół godziny do pociągu. Na szczęście miała już bilet. Chwilowa, doraźna ulga po ulotnieniu się pani Darii szybko ustąpiła miejsca uczuciu obco- ści. Pani Elżbieta dopiła już kawę, wypaliła nawet jednego papierosa pani Darii. Palenie pa- pierosa trwało dwanaście minut. Czas mijał powoli, a jednocześnie zbyt szybko. Za moment będę musiała wyjść, pomyślała pani Elżbieta. Powzięła hipotezę, iż nagłe wyjście pani Darii było podstępną próbą zatrzymania jej na kilka dodatkowych godzin, toteż podskórnie cieszyła się, że tym razem nie dotrzyma obietnicy. Aż raptem przypomniało jej się, że zostawiła sobie pieniędzy akurat tyle, żeby jej potem starczyło na autobus. I ani grosza więcej. Bo w pociągu to przecież różne rzeczy mogą się człowiekowi przydarzyć. A tu trzeba będzie zapłacić za dwie kawy. W duszy pani Elżbiety zapanowało przerażenie i wściekłość. Poczuła nagle, że jej zimno. Spojrzała na płaszcz. Jestem po prostu wściekła, pomyślała gwałtownie i skinęła na przechodzącą kelnerkę. Można skasować?, ucieszyła się kelnerka. Nie nie, ja chciałam zamówić jeszcze jedną kawę. Ale ten płaszczyk to bardzo proszę jednak zanieść do szatni. Kelnerka starała się być uprzejma. A tak, oczywiście, zupełnie o nim zapomniałam, już niosę, powiedziała pani Elżbieta ze zdwojoną uprzejmością i, przewiesiwszy sobie płaszcz przez ramię, poszła w wyznaczonym 6 jej przez kelnerkę kierunku. Ale znalazłszy się naprzeciw szatni przyśpieszyła tylko kroku, bo też tylko parę metrów dzieliło ją od drzwi wyjściowych, może dwa, gdy nagle Pani chciała oddać palto?, usłyszała za sobą czyjś zaspany głos. Ja tylko… do toalety, bąknęła pani Elżbieta i w sekundę później siedziała już, zamknięta i nietykalna, w kabinie, a mały niklowany zameczek osłaniał ją przed całym światem, który najlepiej gdyby w tej samej sekundzie znikł w błysku jakiegoś kosmicznego kataklizmu. O Boże, co za wstyd, powiedziała do siebie pani Elżbieta, jednocześnie uświadamiając so- bie koszmarną nieprzystawalność tych słów wobec rozmiarów samoupodlenia, w jakie popa- dła. Jak mogłam zrobić coś tak haniebnego, zaczęła się zastanawiać i stopniowo doszła do wniosku, że to nie pogoda była temu winna i nie zmęczenie podróżą, nie ogólne rozdrażnienie i nawet nie pani Daria, że przyczyn tego postępku doszukiwać się trzeba pośród jej własnych, długo przecież i starannie szlifowanych zasad postępowania z ludźmi, które się nagle okazały niewystarczające, a więc złe; myśli przelatywały przez jej głowę niczym ciężkie pociski arty- leryjskie i wkrótce światopogląd pani Elżbiety zionął tysiącem dziur jak stare i przerdzewiałe rzeszoto wyrzucone z domu na śmietnik. Wydaje się człowiekowi, pomyślała, że życie ma jakiś cel, że jakaś lampa nierzeczywista, a jednak dająca światło, jedne mu ścieżki rozjaśnia, drugie usuwa w cień, i że to jest właśnie tak, jak powinno być, a potem przychodzi ten mo- ment, że człowiek dochodzi tam, gdzie miał dojść, i widzi na własne oczy ten cel, i… (pani Elżbieta zaczęła się odruchowo rozglądać po wnętrzu kabiny. Kabina była czysta, błyszcząca, różowo-srebrna; głęboką ciszę potęgował tylko szum wody w rezerwuarze. Gorączkowe myśli pani Elżbiety rozproszyły się i po chwili pani Elżbieta ze zdumieniem odkryła, że jej patrzenie jest patrzeniem kontemplatywnym. Ogarnął ją nie zaznany nigdy wcześniej spokój, a ona w spokoju tym radośnie się roztopiła, poczuła, że wie już, czym jest wieczność, a w każdym razie, że żadna inna wieczność już jej niepotrzebna, i cały świat rzeczywiście znikł, a raczej skupił się w nikłym odblasku chłodnego światła na metalowej klamce). Pan Bóg przez moment wzdragał się przed wejściem do damskiej toalety, przecież jednak ktoś Go stamtąd wzywał, i to głosem pełnym rozpaczy, więc może ja tam pójdę, zapropono- wał Szatan, na co Pan Bóg zmierzył go najsurowszym swoim wzrokiem i wszedł. Widok pani Elżbiety, cudownie wolnej od spraw tego świata i najzwyczajniej szczęśliwej, wprawił Go w zachwycenie. Dawno już nie miał Pan Bóg okazji widzieć równie uduchowionej osoby. Teraz albo nigdy, pomyślał i postanowił objawić się osobiście. Po chwili oczom pani Elżbiety ukazał się mężczyzna w średnim wieku, przystojny, ale po- za wszelką seksualną atrakcyjnością. Elżbieto, chciałbym za twoim pośrednictwem oznajmić, powiedział uroczyście i zamilkł. Poczuł nagle na sobie jasny, uważny i zupełnie przytomny wzrok pani Elżbiety. Nie pomogły okulary, starannie przystrzyżony wąs ani doskonale skrojo- ny garnitur, wszystko na nic. Pani Elżbieta widziała Go na wskroś, w całej Jego nagiej, by tak rzec, boskości; patrzała Nań bez cienia przestrachu, raczej z pewnym życzliwym zaintereso- waniem. Chciał Pan coś oznajmić, przypomniała rzeczowo. Właściwie to nie tyle oznajmić, co zapytać, powiedział Pan Bóg. Co to jest, że ludzie wolą ostatnio słuchać Mszy św. wcale nie wchodząc do kościoła? Tam kościół prawie pusty, a oni stoją na zewnątrz, całymi rodzinami, i zamiast klękać kucają albo kłaniają się. Obawiam się, że chcą mi w ten sposób okazać lekceważenie, ale kiedy czytam w ich sercach, nic takiego tam nie znajduję. Myślę, powiedziała pani Elżbieta, że ten problem wymyka się prostym kategoryzacjom. Niekiedy być może istotnie chodzi tu o lekceważenie, ale nazwałabym to raczej swoistą mani- festacją dystansu wobec tego wszystkiego, co dzieje się tam w środku. Przy zasadniczo apro- batywnym podejściu do mszy jako do zjawiska kulturowego. Ludzie idą na mszę z przyzwo- itości, często także z szacunku do Pańskich idei, ale sam obrzęd, kontakt ze światem nadprzy- 7 rodzonym, wydaje im się czymś nieprzyzwoitym. W kościele czują się nieswojo, nie mają potrzeby tej transgresji, stawania się kimś innym, wychodzenia poza czas i miejsce, w którym do czegoś dążą i wychowują dzieci. Dlatego uczestniczą we mszy, ale bez angażowania się, tłumaczą sobie, że wolą śpiew ptaków od zawodzenia organisty albo że muszą co jakiś czas zerknąć, czy im ktoś nie kradnie samochodu, i to jest ich prywatny rytuał pomocniczy, który sprawia, że ten ich udział staje się raczej symboliczny niż realny i że nie muszą się czuć od- powiedzialni ani za Pana, ani za księdza, ani za żadne metafizyczne ukształtowanie świata. To pozwala im zachować pewność siebie. Bo dochodzi tu jeszcze obawa przed śmiesznością, gdyby się przypadkiem okazało, że Pan nie istnieje… Ale ja przecież Istnieję, zauważył nieśmiało Pan Bóg. A jaką ja mam pewność, zażartowała pani Elżbieta, że za dwadzieścia minut będzie Pan istniał nadal? Taki już jest ten Pański sposób istnienia, że można ewentualnie mieć co do Pana pewność filozoficzną, co jednak nie zmienia faktu, że w praktyce jest Pan absolutnie nieprze- widywalny. No tak, uśmiechnął się Pan Bóg, zapomniałem, że jesteś intelektualistką. I do tego indywidualistką, uśmiechnęła się pani Elżbieta. Lecz intrygantką nie próbuj już nigdy być, powiedział poważnie Pan Bóg i znikł. Pani Elżbieta poczuła się zawiedziona. Nierównie więcej spodziewała się po rozmowie z Panem Bogiem. Właściwie trudno to w ogóle nazwać rozmową, mógłby to być co najwyżej wstęp do prawdziwej wymiany poglądów, pomyślała, bo przepełniał ją optymizm i wiara w siebie i najchętniej spędziłaby teraz cały wieczór dyskutując z Panem Bogiem o wszystkich problemach współczesnego świata. Ale cóż (przypomniała sobie o swoim pożałowania god- nym położeniu), przede wszystkim trzeba zwolnić tę kabinę, bo zaraz ktoś tu przyjdzie i za- cznie się dobijać. Kelnerka stała przy wejściu na salę i rozmawiała z szatniarką. Dostrzegłszy wychodzącą z toalety panią Elżbietę przerwały rozmowę i zaczęły się jej bezwstydnie przypatrywać. Pani Elżbieta podeszła do nich. Bardzo przepraszam, powiedziała, źle się poczułam, ile płacę za toaletę? I, zanim szatniarka zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, zwróciła się do kelnerki: Może ja pani też od razu zapłacę, ile się należy za te wszystkie kawy? Nic pani nie musi pła- cić, wszystko już jest zapłacone, odpowiedziała kelnerka, proszę pójść do stolika, kawa czeka na panią. Pani Elżbieta, zdumiona i zakłopotana, weszła na salę; natychmiast zorientowała się, że trzyma w ręku płaszcz, chciała więc wrócić i oddać go do szatni, gdy nagle zobaczyła, że przy jej stoliku siedzi pani Daria i nie zważając na to, że wszyscy ją widzą, płacze i rozmazuje po twarzy czarne błotniste łzy. 31 lipca 1994 (w pociągu) 3 sierpnia 1994 (na tapczanie) 8 GWAŁTOWNE POGORSZENIE SŁUCHU opowiadanie zachowawcze 1. Właśnie czytając Wirpszę (a więc nie przypadkiem, bo przy Ars peccandi) przypomnia- łem sobie sen, który opowiedziałem Monice Szewc, kiedy przyszła do mnie, a ja spałem od- poczywając po elektrokoagulacji. Czyli jednak praca wewnętrzna nad tą historią trwa, męczy, co zrobić, chyba ją wam w końcu opowiem, opowiedziałem już Franciszce (listownie), opo- wiedziałem Rafałowi i Radkowi, a wciąż się do niej coś nowego przypomina, tak jakby wcale jeszcze nie była opowiedziana, w takim razie teraz już dla was wszystkich, nie przebierając, zrobię z niej jakąś Bardzo Ważną Historię, to we mnie może się ona od tego właśnie skurczy, zmarnieje i koniec z nią, tak by było najlepiej. 2. To już zacznijmy od tego snu. Śniło mi się, że płynąłem statkiem po oceanie i wybuchła burza, wiatr ogromny, fale. Na pokładzie rwetes, przerażenie. Stopniowo dotarło do mnie, że grozi nam zatonięcie, i wtedy z całą doniosłością poczułem bliskość śmierci, ten lęk, że nie zdążę się wewnętrznie na to przygotować. Tymczasem fale morskie napierały coraz mocniej, były już stanowczo wyższe od tej korwety naszej i pomiatały nią niby jakim śmieciem, o czym mogę tu zaświadczyć, bo widziałem rzecz całą jakby z dużej wysokości, choć oczywiście cały czas znajdowałem się na pokładzie i miałem tę coraz bardziej paraliżującą (fale rosły nadzwy- czaj prawdziwie) świadomość, że zatonięcie okrętu oznacza dla mnie zgubę. Jednocześnie mój punkt widzenia unosił się coraz wyżej i coraz większy obszar wód ogarniałem wzrokiem, aż wreszcie pokazały mi się brzegi, ale nie lądy, tylko jakby krawędzie wielkiego akwarium, a z tego strach jeszcze większy, bo przecież w/po tym akwarium pływał żaglowiec wielki, naj- prawdziwszy, ze mną na deskach pokładu. I tak to znajdowałem się na przeraźliwej granicy, coraz cieńszej, ale też nieprzezwyciężonej, bałwany wciąż wzmagają się, statek wciąż dzielnie się im opiera, aż nagle zrozumiałem, że mogę być pewny tej równowagi, że w zasadzie to podziwiam tę burzę, jakby była moim własnym dziełem, i choć ani trochę nie przestawałem się bać, wcale mi już nie zależało na uciszeniu odmętów. I trwałoby to i trwało pewnie aż do znudzenia, gdyby nie wyrwało mnie ze snu pukanie Moniki Szawc, no i teraz połowa z Pań- stwa powie, że też miała taki sen albo podobny, z czym się mogę zgodzić, ale ręczę za to, że nikt poza mną nie przeżył mojej historii, która w tym śnie siedzi, jak ulał, podobnie zresztą jak wiele innych, które się nam wszystkim już przydarzały albo przydarzać się będą. 3. Za wiele sobie (spania) po tej nocy nie obiecywałem, czekająca mnie nazajutrz rano elektrokoagulacja była wystarczającym powodem, ale też nigdy bym nie podejrzewał, że bę- dzie aż tak źle. Dostałem akurat na kasecie nagraną płytę Siouxsie Nokturn, której sam tytuł poniekąd nakazuje, aby jej słuchać w zupełnych ciemnościach, toteż odczekałem, aż Jarek Kleinberg definitywnie zaśnie, a wtedy zgasiłem swoją lampę i uruchomiłem maszynę grają- cą. Nie było w zasadzie sensu się oszukiwać jakimiś nadziejami prędkiego uśnięcia, więc od razu się nastawiłem na 75 minut wybitnych przeżyć artystycznych (tym bardziej że Robert, gdyśmy z Paryża wracali, twierdził, że to szczytowe osiągnięcie tej artystki), ułożywszy się oczywiście na łóżku w pozycji człowieka umarłego, żeby do obu małżowin dźwięk miał swo- bodny dostęp. Niestetyż zawiodłem się może nie sromotnie (choć w nocy się to wszystko strasznie wyolbrzymia), ale za to od razu na wstępie: kiedy usłyszałem dźwięki Igorowego Wzywania przodków, co na płycie jakiejś pomniejszej wykonawczyni może by mnie nawet i wzruszyło, ale nie w przypadku Siouxsie, która przecież sama jest w stanie stwarzać rzeczy równie świetne, w swoim rodzaju oczywiście (ale to właśnie o to chodzi, żeby każdy w swo- im). Poza tym płyta była koncertowa, a więc piosenki w dużej mierze już znajome, tyle że 9 odegrane rykliwiej, do czego dochodziły wygłupy ze sprzężeniami, całkiem zabawne, które zresztą przywiodły mi na myśl dawne wspomnienia związane z przegrywaniem innych jeszcze sprzężeń, wydawałoby się, że całkiem już wyjałowione, a tu nagle na powrót bardzo przeko- nujące, gotowe się rozwijać w zupełnie niespodziewanych kierunkach, tak że w końcu zaczą- łem już nieomal zasypiać, ale dotarł do mnie jakiś podejrzany szmer. Uchyliwszy oczu ujrza- łem zjawisko gołego Jarka usiłującego dotrzeć do maszyny grającej, aby ją przyciszyć. Nie dałem po sobie nic poznać, ale wyrwał mnie ten incydent zupełnie z miłego mojego półsnu (w nocy niewiele trzeba, aby ogarnęła człowieka wściekłość), w wyniku czego ze złośliwą uwagą dosłuchałem do końca I stronę, a następnie – sam sobie chłopak winien – przełożyłem ją na drugą, nieco oczywiście pogłaśniając. Stopniowo przepajała mnie coraz gorsza złość na Jarka, bo spanie – teraz już najświadomiej upragnione – odeszło mię z kretesem, za to przypomnie- nia różnych niewygód i cierpień spowodowanych ostatnią elektrokoagulacją rzutowały mi się na dzień następny, napełniając przestrachem i wstrętem. Zresztą i one byłyby mnie pewnie w końcu uśpiły, gdyby nie ryknęli nagle jacyś potworni, śmierdzący Murzyni, puszczeni pod- stępnie i mściwie przez Jarka, który, jakby mu tego było nie dość, zapalił także światło, zrobił sobie herbatę, ubrał się i, książkę jakąś wziąwszy, usiadł za stołem. Cóż miałem czynić – też wziąłem książkę i zacząłem ją czytać. Było to dziwnie oczywiste, że nie będziemy w tej sytu- acji ze sobą rozmawiali, bo mogłoby się to niedobrze skończyć. Natomiast ledwo Murzyni wyczerpali swój repertuar, dopadłem do aparatu niby ten orzeł-morderca i puściłem natych- miast Erika Satie, czego skutek był natychmiastowy, nie doczekałem chyba nawet do drugiej Gnozjeny. 4. Potrzeba prawdy zadaje pytania prawdzie. Prawda zadaje pytania rzeczywistości. Rze- czywistość nie odpowiada prawdzie. Potrzeba prawdy jest wściekła. Prawda nie potrafi nic zmienić. 5. Zabieg elektrokoagulacji pamiętam jak przez mgłę, jechałem tam zresztą pośród podno- szących się mgieł, pod kołami roweru szeleściły liście, do tego na walkmanie Suity francu- skie, klawesynowe, Bacha. Wszystko to w niejasnej, rzadkiej atmosferze godziny siódmej rano. Jadąc rozmyślałem o tym tajemniczym powinowactwie, łączącym wszystkie melodie skomponowane przez tego samego człowieka (o ile jest naprawdę wielkim kompozytorem), co słychać zarówno u Bacha, jak i u Yoko, nie mówiąc już o Mozartowym pitoleniu w kółko tego samego, przy pozorach bogactwa. Tak jakby komponowanie sprowadzało się do odtwa- rzania, z mniejszymi lub większymi odkształceniami, jednego tematu, który każdy niejako otrzymuje na swój osobisty użytek, i w sobie nosi, a jakaś prawość wewnętrzna nie pozwala uznać za własną żadnej melodii, która z tym wzorcem nie byłaby w jakiś sposób zgodna. Kie- dy już czekałem w kolejce do zabiegu, wyszła na korytarz pani w białym kitlu i spośród sie- dzącego tam ponurego towarzystwa wybrała właśnie mnie, abym jej pomógł otworzyć ogrom- ną butlę z mętnym płynem w środku, co mi się wprawdzie udało, ale coś sobie zrobiłem przy tym w rękę. I to było to najgorsze, co mnie tego ranka spotkało, bo jeszcze wieczorem czułem jakieś przykre efekty. Natomiast elektrokoagulacja okazała się tym razem nieomal bezbolesna, zaraz po wejściu do gabinetu pomyliłem panią pielęgniarkę z panią doktór, wobec czego spo- dziewałem się jakiejś piekielnej zemsty ze strony tej drugiej, ona tymczasem podeszła do mojego przypadku z wielką delikatnością, tak, że nawet płyn mi się nie puścił, i właściwie to powinienem bez żadnych ceregieli udać się na angielski, ale postanowiłem chociaż ten jeden raz dochować wiary powziętemu wcześniej postanowieniu, szczególniej, że spać mi się chciało iście murzyńsko, toteż jak wróciłem do domu, tak obudziło mnie dopiero pukanie Moniki Szewc. 10 6. Choćby nawet Byt był rzeczywiście Bytem i, wyposażony we wszystkie atrybuty Bytu, istniał jako jedyny i niepodważalny Byt, gdyby udało się ustalić, że naprawdę tak jest i nie może być inaczej, to przecież natychmiast trzeba by wziąć pod uwagę coś, co by tym Bytem nie było, coś niekoniecznie ważnego ani też takiego, żeby się na tym trybiki Bytu, idealnie przypasowane, połamać miały, ale też jakże tu sobie wyobrazić Byt bez czegoś takiego – z boku, z tyłu (może nawet w środku) – ? 7. Monika miała zresztą interes w głównej mierze do Jarka, bo ja, jako człowiek dobro- duszny i z natury wszystkim życzliwy, zgodziłem się oczywiście od razu. A że Jarka nie było (choć kiedy wróciłem z zabiegu, to jeszcze spał), a że zbliżała się pora obiadowa, a że miał bloczek wykupiony, a że jest łakomczuchem, to i nie ulegało wątpliwości, że się niebawem zjawi, toteż, wykonawszy momentalnie całą tę operację myślową, zaproponowałem Monice, żeby siadła, a ja tymczasem ubiorę się, zrobię herbaty etc., etc., wylazłem z łóżka, Monika zdziwiona, czemu na jednej nodze mam skarpetkę, więc jej opowiedziałem o elektrokoagula- cji, a potem (skracam, skracam) powiedzmy, że już przyszedł Jarek, omiótł sytuację wzrokiem posępnym zza okularów, a ja do niego od razu z tymi słowami: Bo widzisz, Jarku, Monika ma do ciebie taką sprawę, myślę, że powinieneś się zgodzić. I do Moniki: Moniko, powiedz Jar- kowi, z czym tu przyszłaś. Wtedy Monika jęła tonem wykluczającym wszelkie wątpienie wyłuszczać swoją sprawę w zasadzie dosyć nieoczywistą: chciałaby mianowicie rano mieć bliżej na pociąg, i z tego względu wolałaby tę noc spędzić w Żaczku, a to z kolei zależy od tego, czy Jarek wybierze się w końcu do tej swojej Nowej Dęby i zostawi wolne łóżko, czy też nie. A Jarek toby może i pojechał, nawet mu teraz tym autostopem lepiej pasuje niż rano po- ciągiem, bo i pieniędzy mało, ale to już i ciemno się robi, i nie wiadomo, czy się bardziej opłaca wzdłuż Wisły jechać, czy może lepiej na Tarnów. Bo wzdłuż Wisły to się wydaje bli- żej, ale tam chyba mniej samochodów jedzie. Jarek spojrzał na nas, jakbyśmy byli w stanie potwierdzić albo zaprzeczyć, a następnie zapadł w zamyślenie i nie było już wiadomo, czy myśli nadal o trasie wzdłuż Wisły, czy też o czymś zupełnie innym, jak to Jarek, gdy się odeń oczekuje jakichś konkretnych rozstrzygnięć. W końcu Monika, już się zbierając do wyjścia, powiedziała, że tak czy inaczej przyjdzie wieczorem zobaczyć, jak się sprawy potoczyły. Wtedy Jarek nagle: że jak jej tak bardzo zależy, to on może iść spać do brata; Monice pomysł ten bardzo się spodobał. 8. Sposób, w jaki są realizowane nasze modlitwy tzw. błagalne. Które w zasadzie są kon- statacjami stanów rzeczy, jakich z tego czy innego powodu nie jesteśmy sobie w stanie wy- obrazić; inaczej: których zaistnienie bez nadprzyrodzonej ingerencji wydaje nam się niemoż- liwe. I nagle one wszystkie spełniają się, tylko zawsze następuje odstępstwo, któregośmy nie przewidzieli, a które nie pozwala nam korzystać, tzn. radować się tym, co zaszło. Może więc jest to przejaw niechęci Bóstwa do powielania czegokolwiek, choćby to nawet zaistniało tylko w umyśle i tylko jako konstatacja niemożliwości. Przy całej tzw. dobrej woli, tzn. woli brania na warsztat owych naszych życzeniowych przedstawień. Chociaż być może to umysł jedynie ma tendencję do wyszukiwania możliwie największej ilości spełnień, dostrzegania ich nawet tam, gdzie są swoją własną odwrotnością, choćby więc zamiast radości przynosiły tylko smu- tek i zażenowanie. 9. Jarek zapytał, czy zjem z nim obiad, ja oczywiście, więc zeszliśmy na stołówkę, były do wyboru: kopytka i glajda, toteż czym prędzej zadecydowałem, że bierzemy glajdę, Jarek się zgodził chyba z żalem, choć po prawdzie to nie wiem, czego tu żałować: dziewczynka nakła- dająca dała się zjednać i konwencjonalnie wściekłym ruchem dorzuciła nam jeszcze trochę tego na talerz, a potem, już przy stole, Jarek stwierdził: 11 – Wkurwiał mnie wczoraj ten twój Siuks. Po obiedzie wziąłem rower i pojechałem kupić sobie IX Symfonię Brucknera w wykonaniu CSO i Soltiego, o której od dwóch dni myślałem z przerwami nieomal bez przerwy, począt- kowo to nawet zamierzałem odłożyć ten zakup do następnej wypłaty, ale chyba jednak nie- miłe mi są przyjemności okupione jakimiś umartwieniami, poza tym był to jedyny powód zdolny mnie wyciągnąć z domu na powietrze. Tak więc po paru minutach wracałem z uko- chaną w torbie, choć jednak radość moja zamącała się raz po raz myślą, że zamiast upragnio- nego spokoju będę miał teraz na głowie Szewc i Kleinberga jednocześnie, i tak aż do jutra rana. Jednakoż gdy znalazłem się już na naszym piętrze, zastanowiła mnie nienaturalna cisza panująca na korytarzu. Otwieram drzwi – a tu na stole papier po czekoladzie opatrzony nastę- pującym tekstem: „Pojechałem do domu. Wrócę w poniedziałek. Do widzenia! Wesołego trupa życzę.” Wpadłem nieomal w osłupienie (i myślę, że każdy, kto choć trochę zna Jarka, też by wpadł) (zresztą ja też znam go tylko trochę, i może to stąd), zacząłem się głupio roz- glądać po pokoju i wyobrażać sobie, w jaki sposób Jarek mógł tak szybko zebrać się do drogi, ale było to nie do wyobrażenia. W końcu jednak ochłonąwszy, umieściłem co prędzej Brucknera w maszynie grającej i dalejże przeżywać te ryki rozpaczliwe, potworne, nieziem- skie, roztapiać się w nich ze szczętem, dawać się im na pożarcie i na zgniecenie wystawiać. Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa, wiodąca z nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i wbija, a jak słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle brzmią wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się zorientowałem, że stu- kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu – Jarkowa ko- bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź wbijał i nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś współcze- sna. W każdym razie świeżo kupiona – ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle świetnej mu- zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek (a on jej, potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma, pojechał właśnie do domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc nieco ryki owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu przytaczał z bra- ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim czasie. W końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie zachować go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby zobaczyć, co za jed- no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie. 10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść, pozostając poniekąd w zgodzie z chronologią – powodem, dla którego Jarek pojechał do domu, było bo- wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki, gdzie leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym jeden z tych niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać (choć to oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z okazji odwie- dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej ? propos tego wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z Karolem poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a tam natra- fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo też zapo- mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego jest po prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu dobiegają- cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza szczekaniem psa, które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne: ktoś kaszlnął, komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś przesilenie i nie 12 doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się kobieta (opisa- na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i – napomyka coś mimochodem o panujących w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie mrukliwego po- nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca współpracę: ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną listę, będzie ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak) poczuła się tą pro- pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie sześćdzie- siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka w gębie (o co tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute. Do obiadu kazał sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników zamierzonej konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany mój poeta i powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły się w „punkt wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu wymyślił! (Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja tym ra- zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej mieszane. 11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za robienie kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta (siemiernych szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami, kolejnymi krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym jednak wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy na pomysł, żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko było do- kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy jedzeniu (szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa o se- mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z rzeczy, której nie ma), potem nastąpił (przez Monikę przyniesiony) deser, a wraz z nim nowa płyta Waitsa, a gdy i tej nie stało, nie wytrzymałem w końcu i pochwaliłem się nowym nabytkiem. To już postanowiliśmy urządzić słuchanie uroczyste, skądś się usłużnie przyplątała świeca i ustawio- na w przeciągu rzucała po ścianach niespokojne cienie, podczas gdy ryki rozdzierające, z ni- czym nieporównane, runęły na pokój i wzięły go w swe absolutne władztwo. Toteż tym razem już z siłą kataklizmu (przynajmniej jak dla mnie) rozległo się znowu pukanie jakieś. W drzwi. Z najwyższą niechęcią wstałem i poszedłem otworzyć. Chłopczyk. Pyta, czy sobie uświada- miam, że jest noc. Ponieważ istotnie nic takiego sobie nie uświadamiałem, spojrzałem na ze- garek: dochodziła dwunasta, też mi ale noc, pomyślałem sobie. A chłopczyka zapytałem to- nem znudzonym: – A co, ty tu gdzieś mieszkasz? – Ścisz, facet, to radio, bo inaczej pogadamy – on na to. A więc nasłany przez sąsiadki, bez dwóch zdań, bo otoczeni jesteśmy ze wszech stron sąsiadkami. Dla świętego spokoju zgodzi- łem się trochę przyciszyć, ale nie usiadłem już na tapczanie, tylko przy stole i, żeby ukryć zdenerwowanie, zacząłem bawić się kawałkami wosku, co ze świecy spłynął. Na szczęście niebawem ryknęło Scherzo niczym sto słoniowych albo może anielskich trąb, porywając du- cha mojego w dziedziny nerwom niedostępne. A kiedy wreszcie Adagio, ta muzyka najświęt- sza, śpiewami się zaczynająca zapewne niebiańskimi (a rykiem przeraźliwym, paskudnym, nieznośnym mająca się zakończyć), gdy więc pierwsze takty, niczym opowieści Wszystkiego naraz dotyczące albo też rozważania problemów, co sięgają daleko poza wszelką naszą pro- blematyczność, gdy tyle co się rozwijać, rozświetlać zaczęły, a tu znowu stuk puk, znowu chłopczyk, to już nie miałem zupełnie serca dla tej jego sprawy, mimo że tym razem jak gdy- by się skarżył, że spać nie może (przy czym ubrany był kompletnie, co mu w tym kontekście odbierało wiarygodność); próbowałem mu wytłumaczyć, że już ściszone i że bardziej się nie 13 da, bo my z kolei nic nie będziemy słyszeć, ale przecież już nie było sposobu, ażeby się z nim dogadać (no chyba że inaczej, czego wolałem uniknąć, acz narastała we mnie wielka nieustę- pliwość), rozmowa kwalifikowała się do natychmiastowego przerwania, tym bardziej, że tam Bruckner leci, marnuje się, ale ja nie umiem przerywać rozmów, a on tu widać przyszedł w żywotnej potrzebie, więc stoimy w tych drzwiach, spieramy się, aż wreszcie chłopczyk przy- walił z grubej rury: – Za młody jesteś – mówi – żeby ze mną dyskutować. – No coś ty – wyrwało mi się (głupio), ale jednocześnie poczułem, że jako „obrażony” (w rozkosznie podstawówkowym sensie) mam już teraz prawo zamknąć mu te drzwi przed no- sem i przestać się nim interesować; kiedy wróciłem na tapczan, Monika powiedziała do mnie: – Ty smarkaczu – czym objęła niespodziewanie wiele pól znaczeniowych. Nigdy jeszcze z taką namiętną, drobiazgową uwagą nie słuchałem tego Adagia, każdym – jak by powiedział Pawełek – pierdnięciem artystów rozkoszując się aż do najmroczniejszych głębin jestestwa. A gdy zapanowała cisza, uznaliśmy z Moniką, że nie należy jej niczym wię- cej naruszać, podobnie jak ciemności pozostawionej przez świeczkę, i tak snując się jak te mary piekielne poczęliśmy się przygotowywać do spania. Jarkowa pościel, rzecz jasna, wciąż jeszcze nie była ubrana; Monika, przyzwyczajona spać gdzie popadnie, gotowa była przystać na ten stan rzeczy, wtedy jednak coś mnie podkusiło, żeby opowiedzieć o wodzie kolońskiej Fiord, którą Jarek co wieczór po zgaszeniu światła zwykł smarować swoje czerwone pryszcze, nie pozwalając mi zasnąć. – Może nie chce, żebyś widział, jak się smaruje – powiedziała Monika, a po chwili jęła rozważać, czyby się Jarek nie obraził, gdyby mu tak tę pościel ubrać. Na co odrzekłem z całą pewnością, że wręcz przeciwnie, będzie uszczęśliwiony, sam się przecież do tego zabiera już od tygodnia i zabrać się nie może. Kiedy więc skończyłem myć zęby, łóżko Jarka było już pięknie zasłane, Monika w piżamce (kiedy musiała wyjść do ubikacji, mieliśmy obawy, czy za drzwiami nie czyha chłopczyk z nożem, ale widać nie miał tyle cierpliwości), tak że nieba- wem już mogliśmy zacząć zasypiać, co Monice chyba się udało, ja natomiast w pewnym mo- mencie usłyszałem, jak coś rąbnęło w ścianę, od mojej strony, a więc z pokoju upierdliwej sąsiadki. Rąbnęło znowu. I znowu. Zgłupiała do reszty – pomyślałem sobie, tymczasem do rąbnięć dołączyły się wzdychania płci obojga i w ten sposób została niejako ostatecznie obja- śniona osobliwa niechęć chłopczyka do muzyki Brucknera. 12. Gdyby Bóg miał być taki, jak byśmy chcieli, musiałby jednocześnie umieć utrwalać wszystko, co tylko się zdarza, i unieważniać to, dla czego rzeczywiście brak jest racji bytu (*** grzechów odpuszczenie). Wprawdzie wydawać by się mogło, że rejestracja absolutnie wszystkiego jest już sama przez się totalnym unieważnieniem, ale to tylko zgodnie z naszym nawykiem myślenia statystycznego. Natomiast wobec wszechogarniającej natury Boga całko- wite unieważnienie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, poza tym wprowadzałoby to nie- przezwyciężone (z naszego punktu widzenia) trudności w Świętych Obcowaniu. Chyba że możliwa jest Absolutna Pozytywność i Bóg mógłby kiedyś tam ten świat do niej zredukować. Tylko: czy o którejkolwiek chwili naszego życia bylibyśmy w stanie powiedzieć, że była cał- kowicie pozytywna? A może jednak, może my nic nie wiemy, zaplątani po czubki włosów w tych pięknych naszych negatywnościach, a tymczasem któryś tam moment, z pozoru niewiele znaczący, dostarcza nam nieprzebranych bogactw, prowiantu na cały tamten świat. 13. (zawsze coś do czegoś) Kiedy się obudziłem, Moniki już nie było, zostawiła kartkę do Jarka, odnośnie pościeli. Parę godzin później, wychodząc na miasto, zauważyłem z kolei kar- teczkę dyskretnie przylepioną do drzwi, tej oto treści: Ostatni raz was ostrzegam. Jeszcze je- den taki wybryk jak ostatniej nocy, a zmusicie mnie, że pójdę ze skargą do administracji. Są- 14 siadka. Początkowo chciałem jej od razu odpisać, żeby w takim razie ona przynajmniej włą- czała jakąś muzykę podczas odbywania swoich stosunków, ale nie miałem na czym i musiał- bym specjalnie wchodzić z powrotem do pokoju po kartkę, a już i tak byłem spóźniony, więc tyle tylko, że się niepotrzebnie zdenerwowałem od samego rana, potem nawet o tym zapo- mniałem i dopiero po południu, łażąc po mieście i robiąc zakupy, zorientowałem się, że od jakiegoś czasu obmyślam w duchu coraz to bardziej chamskie wersje listu do sąsiadki, w koń- cu więc skupiłem się na tym już najzupełniej świadomie, aż tu nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu, a był to Rafał. Zauważył mnie w ostatniej chwili, więc, pełni podziwu dla tak precyzyjnego posunięcia Opatrzności, jęliśmy z najwyższą skrupulatnością ustalać, ile to różnych przyczyn musiało się zbiec, aby doprowadzić do tak nieoczekiwanego spotkania, ja musiałem zapomnieć kupić znaczki na poczcie, Rafałowi musiały się skończyć papierosy, a co przedtem?, jeszcze stojąc w kolejce po obiad ciągnęliśmy te wyliczenia, w końcu Rafał przypomniał sobie, że zdarzyło mu się przed południem myśleć coś na mój temat, a więc – czyżby miał przeczucie? Na potwierdzenie przytoczył podobną koincydencję, jaka zdarzyła mu się kilka dni wcześniej z Dorosią. Bądź co bądź o Dorosi nie myśli się często ani też zbyt często się jej nie spotyka, zwłaszcza w Hucie. Dla mnie jednakoż nie było to wcale aż takie przekonujące: ja akurat tego dnia wyjątkowo nie myślałem nic a nic o Rafale, myśli mając zajęte bez reszty sąsiadką, której mimo to nie spotkałem. Reasumując: może i te przeczucia istnieją, ale jakoś trudno by je było odróżnić od zwykłych myśli, toteż płynąca z nich korzyść może mieć co najwyżej walor estetyczny. Tak rozmawiając zabieraliśmy się już do II dania, gdy najzupełniej niespodziewanie dosiadł się do nas Mariusz, a wraz z nim groźba podniesie- nia rozmowy na znacznie wyższy poziom intelektualny, co przy obiedzie niezbyt mi się uśmiechało; szczęśliwym jednak trafem Mariusz zagadnął mnie kurtuazyjnie o spędzone sa- motnie w opustoszałym Żaczku Święto Zmarłych. Temat ten spadł mi dosłownie jak z nieba, opowiedziałem przeto (podstępnie i skrycie licząc na pomoc Rafała), jak to ostatniego wie- czora w ubikacji miałem wrażenie, że powrócił Potwór i się na mnie czai za tą szybą w drzwiach. Rafał nie zawiódł i natychmiast zaczął opowiadać o swoich własnych spotkaniach z Potworem, wmawiaj�