Adam Wiedemann Sęk Pies Brew 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 ELIADA opowiadanie bergmanowskie Chcąc nie chcąc otworzył oko, a otworzywszy uniósł je ku górze. A była tam noc. W takim razie dzień musi być gdzieś w dole, pomyślał. Był bowiem Panem Bogiem, co sobie właśnie po raz kolejny z trudem uświadamiał. Z dwojga złego wolę już dzień, pomyślał znowu. Lu- dzie się wtedy do mnie modlą, miło sobie posiedzieć od rana w jakimś kościele. Albo chociaż w kaplicy. To takie ładne, przyjemne miejsca. I czyste. Że też to Panu nie zbrzydnie, odezwał się Szatan. Pan Bóg dawno już nauczył się nie zwracać uwagi na Szatana. Ale tym razem po- myślał, oho, jak tak dalej pójdzie, to przestanę odróżniać głos Szatana od swoich własnych myśli – i czym prędzej opuścił oko ku dołowi. Dzień był akurat słotny, a na dodatek świąteczny. Pani Elżbieta kilkadziesiąt już razy kon- statowała, że nie lubi, po prostu nie lubi, i nie ma w tym żadnej fałszywej aksjologii, odczuwa jakąś wrodzoną niechęć do tych dni, kiedy autobusy stoją w zajezdniach, sklepy są pozamy- kane, a Pan Bóg odpoczywa. Ładne mi odpoczywanie, westchnął przywołany tą myślą nada- remnie Pan Bóg, bo właśnie zauważył był na ulicach coraz liczniej pojawiające się postacie z małymi (na szczęście, westchnął Pan Bóg) koszyczkami w dłoniach, a każdy koszyczek osło- nięty białą koronkową serwetką. Biel serwetek pokrywała się stopniowo ciemniejszymi plam- kami dżdżu. Gdyby tak można było ogłosić, że w deszczu jest mnie tyle samo co w święconej wodzie, rozmarzył się Pan Bóg. Posłałoby się Matkę Boską do jakichś dzieci, to by im to po- wiedziała. Ona tak lubi dzieci. A potem znowu będzie nawracać; Dlaczego my nie możemy mieć więcej dzieci?, wtrącił się Szatan, wprawiając tym Pana Boga w poważne zakłopotanie. Bo dzieci, jak to dzieci, pomyślał Pan Bóg, myślą, że świat jest do naprawiania. Że można go rozkręcić i na powrót złożyć, i będzie lepszy. A potem z tego tylko niepotrzebne strapienie. I piękne niepotrzebne książki. Za dużo słów w tych książkach, pomyślał Pan Bóg, wszystkiego za dużo. I zaraz zaczął obmyślać następną książkę, w której by kazał wszystkie swoje po- przednie książki wyrzucić do pieca. I zaraz się tej myśli wystraszył. Tymczasem pani Elżbieta, od której Pan Bóg chwilowo odwrócił uwagę, dała się skusić i podeszła do napotkanego przypadkiem automatu telefonicznego. Miała przy sobie akurat nie wykorzystaną do końca kartę. Co będę robić sama w obcym mieście, na dodatek przy święcie, pomyślał za nią Szatan, i zabrała się raźno za wystukiwanie siedmiocyfrowego numeru pani Darii. Masz szczęście, stwierdziła pani Daria, gdy już się przywitały; gdybyś zadzwoniła za dwie minuty, już by mnie tu nie było. Czemu nie zadzwoniłam dwie minuty później, pomy- ślała pani Elżbieta z żalem. Umówiły się w kawiarni nie opodal dworca, żeby pani Elżbieta nie musiała daleko chodzić. Pewnie masz przesiadkę?, zapytała pani Daria tuż przed odłoże- niem słuchawki, a pani Elżbieta wiedziała już na pewno, że zrobiła źle. Ale przecież nie będę robić z siebie głupiej; umówiłam się, to pójdę, pomyślała, a Pan Bóg doszedł do bolesnego wniosku, że jest w tej sytuacji bezsilny. Przypomniał sobie o czekającej Go wieczorem trzy- godzinnej liturgii Wielkiej Soboty i od razu poczuł się zmęczony. Znów będą śpiewać o tych zalanych Egipcjanach, pomyślał. Co też ich to obchodzi, po tylu wiekach. Wstydzisz się Pan, zachichotał Szatan. Wszechmocny jestem, to mogę się nawet i wstydzić, odciął się Pan Bóg. W przeciwieństwie do ciebie. Jaki tam wszechmocny (w głosie Szatana zabrzmiało szyder- stwo), pewnie już nawet deszczu nie potrafisz Pan porządnie wstrzymać. Na co Pan Bóg bez słowa powstrzymał deszcz. Niewiele to jednak pomogło pani Elżbiecie, która właśnie weszła do kawiarni i zobaczyła się w lustrze umieszczonym między szatnią a ubikacją. Wyglądam jak zmokła kura, pomy- ślała pani Elżbieta i, bardzo tym speszona, usiadła przy pierwszym lepszym stoliku pod 4 oknem. Kelnerka zdawała się nie zauważać jej pojawienia się, co byłoby nawet pani Elżbiecie na rękę, gdyby nie trzy pucharki po nie dojedzonych lodach, których obecnością na swoim stoliku czuła się lekko zdegustowana. W końcu więc przemogła się i do przemykającej jak fryga osoby w czerni zwróciła się z dystyngowaną nieśmiałością: Czy można panią prosić? Chciała pani coś zamówić?, zdziwiła się uprzejmie kelnerka. Tymczasem dziękuję, czekam na przyjaciółkę, odpowiedziała grzecznie pani Elżbieta. Nie można tak po prostu siedzieć w kawiarni i nic nie zamawiać. Musi pani coś zamówić, stwierdziła kelnerka. A płaszcz proszę oddać do szatni, bo pani nie obsłużę. Ale tam w szatni nikogo nie było, jak wchodziłam, próbowała się bronić pani Elżbieta. Ubrała się po letniemu i wydawało jej się, że bez płaszcza będzie jej zimno. Jak to nikogo? Ubrania nie wisiały? Koleżanka widocznie musiała wyjść do toalety, pa- plała kelnerka z coraz życzliwszym uśmiechem, gdyż w międzyczasie, niewidoczna dla pani Elżbiety, pojawiła się pani Daria, by zaskoczyć przyjaciółkę delikatnym pocałunkiem w poli- czek. Witaj, Elu, powiedziała pani Daria, dlaczego siedzisz w tym mokrym płaszczu? Daj, po- mogę ci go zdjąć (i po chwili już płaszcz, zdjęty przez panią Darię z pani Elżbiety, wisiał przewieszony przez oparcie trzeciego stojącego przy ich stoliku krzesła). Wiesz, tyle co przyszłam, pani Elżbieta zaczęła się tłumaczyć i zaraz zaczęła być na siebie wściekła, że się tłumaczy. Pani Daria wyglądała rewelacyjnie. Na głowie miała świeżutką trwałą, na figurze – wiosenny kostium, prosto spod igły. Jak to się dzieje, pomyślała pani Elż- bieta, że ludzie zawsze wiedzą, w co się ubrać i co ze sobą zabrać. Jak ona to zrobiła, że wcale nie jest mokra? Całe szczęście, że przestało padać, bo na śmierć zapomniałam o parasolu, powiedziała pani Daria, gdy już obie złożyły na ręce kelnerki swoje zamówienia. Ty, widzę, też (rzuciła nie- dbałe spojrzenie na płaszcz pani Elżbiety). Ja to jak biorę parasol, to nigdy nie pada, powiedziała pani Elżbieta uśmiechając się smut- no. Więc powinnaś go nosić ciągle, powiedziała pani Daria uśmiechając się, jak gdyby powie- działa coś wesołego. Pani Elżbieta nie odpowiedziała jej uśmiechem. Żeby tylko parasol, pomyślała. Kiedy wło- żę okulary przeciwsłoneczne, to zaraz robi się ciemny dzień, a ja akurat nie mam żadnej kie- szeni, żeby je schować. A jak czasem wyjmę wszystkie książki z torby, to potem w autobusie wszyscy czytają jakieś szmatławce, a ja muszę im zazdrościć. Już nie mówiąc o tym, co prze- żywam na poczcie. I to za każdym razem. Zawsze czegoś nie mam. To co u ciebie słychać?, zaskoczyła panią Elżbietę pytaniem pani Daria, tak wpadasz tu i wypadasz, że to aż nie wypada. Pani Daria uśmiechnęła się mimo woli do wypowiedzianego spontanicznie wierszyka. To mówisz, że już nie pada?, zapytała pani Elżbieta z niemal łobuzerskim półuśmieszkiem. Pani Daria przez chwilę przytrzymywała na twarzy zdezorientowany uśmiech, by zaraz tym żałośniej posmutnieć. Nie, ale ja teraz mówię poważnie, Ela. Nie mogłabyś tu kiedyś przyjechać na kilka dni? Co ciebie tak trzyma w tej twojej dziurze? To raczej ja się jej trzymam. Pociąga mnie jej dziurowatość, odrzekła pani Elżbieta (nie mogąc się teraz powstrzymać od lekko ironicznego uśmiechu). Skoro nie przyjeżdżam, to znaczy, że nie mogę. Nie należy ludzi posądzać o złe intencje. To po co w ogóle do mnie dzwonisz, umawiasz się? (w oczach pani Darii pojawiła się ja- kaś desperacja). 5 Widocznie chcę się z tobą spotkać, stwierdziła pani Elżbieta już jakby sobie nie dowierzając. I co nam przychodzi z takiego spotkania? A co ma przychodzić? No, co my jesteśmy sobie w stanie powiedzieć przez te dwadzieścia minut? Zapewne więcej niż kto inny w ciągu dwudziestu godzin. Nie jesteśmy kim innym. No właśnie. Pani Elżbieta już od dłuższego czasu czuła się potwornie zmęczona tą rozmową. Na doda- tek rozmowa utknęła w nieprzyjemnie martwym punkcie. Pani Daria zapaliła papierosa. Pani Elżbieta bała się zapytać o cokolwiek, aby nie pobudzić pani Darii do nowych indagacji. Miała wielką ochotę spojrzeć na zegarek, ale nie chciała pani Darii urazić. W końcu przyszło jej do głowy coś neutralnego. Tak patrzę przez to okno, powiedziała, i tam bez przerwy idą jacyś ludzie ze święconką… I to dorośli ludzie. Nigdy bym nie myślała, że w takim dużym mieście… Pamiętam, jak byłam mała, musiałam chodzić z takim koszykiem pod sklep… bo u nas to się odbywało przed sklepem… ksiądz przyjeżdżał czarną wołgą… nieraz trzeba było na niego czekać dwie godziny… i dłużej… bo miał kilka wiosek do obsłużenia… musiałam za- kładać granatową sukienkę i białe rajtuzy… do dziś nienawidzę tych kolorów… dzieci poka- zywały sobie, co mają w koszykach… wszystkie miały kiełbasę, jajka… salceson… nawet rosół w słoiku… to wyglądało całkiem jak… wiesz… (pani Elżbieta uśmiechnęła się do swo- jej filiżanki z kawą) a u mnie… kawałeczek szynki… baranek nie z masła, tylko cukrowy… i pisanka, pusta w środku… nikomu nie chciałam pokazać… wstydziłam się… jeszcze dzi- siaj… czuję się zażenowana. A ty chodzisz ze święconką? Mieszkasz przecież samotnie… Pani Elżbieta podniosła wzrok na panią Darię. Pani Daria najwyraźniej nie usłyszała zadanego jej pytania. Wyglądała na całkowicie pochłoniętą obserwowaniem jakichś zdarzeń dziejących się za oknem (a których pani Elżbieta dostrzec nie mogła, bo była zbyt dobrze wychowana, aby się obejrzeć). Przepraszam, Ela, powiedziała pani Daria jakimś zmienionym głosem, muszę na chwilę wyjść. Poczekasz tu na mnie? Bardzo cię proszę, poczekaj. Oczywiście, poczekam, odpowiedziała pani Elżbieta, bo całe zachowanie pani Darii wy- dało jej się wielce intrygujące (pani Daria zerwała się z miejsca i wybiegła z kawiarni, zosta- wiając na stoliku papierosy). Albo i nie poczekam, pomyślała i spojrzała na zegarek. Zostało jej jeszcze pół godziny do pociągu. Na szczęście miała już bilet. Chwilowa, doraźna ulga po ulotnieniu się pani Darii szybko ustąpiła miejsca uczuciu obco- ści. Pani Elżbieta dopiła już kawę, wypaliła nawet jednego papierosa pani Darii. Palenie pa- pierosa trwało dwanaście minut. Czas mijał powoli, a jednocześnie zbyt szybko. Za moment będę musiała wyjść, pomyślała pani Elżbieta. Powzięła hipotezę, iż nagłe wyjście pani Darii było podstępną próbą zatrzymania jej na kilka dodatkowych godzin, toteż podskórnie cieszyła się, że tym razem nie dotrzyma obietnicy. Aż raptem przypomniało jej się, że zostawiła sobie pieniędzy akurat tyle, żeby jej potem starczyło na autobus. I ani grosza więcej. Bo w pociągu to przecież różne rzeczy mogą się człowiekowi przydarzyć. A tu trzeba będzie zapłacić za dwie kawy. W duszy pani Elżbiety zapanowało przerażenie i wściekłość. Poczuła nagle, że jej zimno. Spojrzała na płaszcz. Jestem po prostu wściekła, pomyślała gwałtownie i skinęła na przechodzącą kelnerkę. Można skasować?, ucieszyła się kelnerka. Nie nie, ja chciałam zamówić jeszcze jedną kawę. Ale ten płaszczyk to bardzo proszę jednak zanieść do szatni. Kelnerka starała się być uprzejma. A tak, oczywiście, zupełnie o nim zapomniałam, już niosę, powiedziała pani Elżbieta ze zdwojoną uprzejmością i, przewiesiwszy sobie płaszcz przez ramię, poszła w wyznaczonym 6 jej przez kelnerkę kierunku. Ale znalazłszy się naprzeciw szatni przyśpieszyła tylko kroku, bo też tylko parę metrów dzieliło ją od drzwi wyjściowych, może dwa, gdy nagle Pani chciała oddać palto?, usłyszała za sobą czyjś zaspany głos. Ja tylko… do toalety, bąknęła pani Elżbieta i w sekundę później siedziała już, zamknięta i nietykalna, w kabinie, a mały niklowany zameczek osłaniał ją przed całym światem, który najlepiej gdyby w tej samej sekundzie znikł w błysku jakiegoś kosmicznego kataklizmu. O Boże, co za wstyd, powiedziała do siebie pani Elżbieta, jednocześnie uświadamiając so- bie koszmarną nieprzystawalność tych słów wobec rozmiarów samoupodlenia, w jakie popa- dła. Jak mogłam zrobić coś tak haniebnego, zaczęła się zastanawiać i stopniowo doszła do wniosku, że to nie pogoda była temu winna i nie zmęczenie podróżą, nie ogólne rozdrażnienie i nawet nie pani Daria, że przyczyn tego postępku doszukiwać się trzeba pośród jej własnych, długo przecież i starannie szlifowanych zasad postępowania z ludźmi, które się nagle okazały niewystarczające, a więc złe; myśli przelatywały przez jej głowę niczym ciężkie pociski arty- leryjskie i wkrótce światopogląd pani Elżbiety zionął tysiącem dziur jak stare i przerdzewiałe rzeszoto wyrzucone z domu na śmietnik. Wydaje się człowiekowi, pomyślała, że życie ma jakiś cel, że jakaś lampa nierzeczywista, a jednak dająca światło, jedne mu ścieżki rozjaśnia, drugie usuwa w cień, i że to jest właśnie tak, jak powinno być, a potem przychodzi ten mo- ment, że człowiek dochodzi tam, gdzie miał dojść, i widzi na własne oczy ten cel, i… (pani Elżbieta zaczęła się odruchowo rozglądać po wnętrzu kabiny. Kabina była czysta, błyszcząca, różowo-srebrna; głęboką ciszę potęgował tylko szum wody w rezerwuarze. Gorączkowe myśli pani Elżbiety rozproszyły się i po chwili pani Elżbieta ze zdumieniem odkryła, że jej patrzenie jest patrzeniem kontemplatywnym. Ogarnął ją nie zaznany nigdy wcześniej spokój, a ona w spokoju tym radośnie się roztopiła, poczuła, że wie już, czym jest wieczność, a w każdym razie, że żadna inna wieczność już jej niepotrzebna, i cały świat rzeczywiście znikł, a raczej skupił się w nikłym odblasku chłodnego światła na metalowej klamce). Pan Bóg przez moment wzdragał się przed wejściem do damskiej toalety, przecież jednak ktoś Go stamtąd wzywał, i to głosem pełnym rozpaczy, więc może ja tam pójdę, zapropono- wał Szatan, na co Pan Bóg zmierzył go najsurowszym swoim wzrokiem i wszedł. Widok pani Elżbiety, cudownie wolnej od spraw tego świata i najzwyczajniej szczęśliwej, wprawił Go w zachwycenie. Dawno już nie miał Pan Bóg okazji widzieć równie uduchowionej osoby. Teraz albo nigdy, pomyślał i postanowił objawić się osobiście. Po chwili oczom pani Elżbiety ukazał się mężczyzna w średnim wieku, przystojny, ale po- za wszelką seksualną atrakcyjnością. Elżbieto, chciałbym za twoim pośrednictwem oznajmić, powiedział uroczyście i zamilkł. Poczuł nagle na sobie jasny, uważny i zupełnie przytomny wzrok pani Elżbiety. Nie pomogły okulary, starannie przystrzyżony wąs ani doskonale skrojo- ny garnitur, wszystko na nic. Pani Elżbieta widziała Go na wskroś, w całej Jego nagiej, by tak rzec, boskości; patrzała Nań bez cienia przestrachu, raczej z pewnym życzliwym zaintereso- waniem. Chciał Pan coś oznajmić, przypomniała rzeczowo. Właściwie to nie tyle oznajmić, co zapytać, powiedział Pan Bóg. Co to jest, że ludzie wolą ostatnio słuchać Mszy św. wcale nie wchodząc do kościoła? Tam kościół prawie pusty, a oni stoją na zewnątrz, całymi rodzinami, i zamiast klękać kucają albo kłaniają się. Obawiam się, że chcą mi w ten sposób okazać lekceważenie, ale kiedy czytam w ich sercach, nic takiego tam nie znajduję. Myślę, powiedziała pani Elżbieta, że ten problem wymyka się prostym kategoryzacjom. Niekiedy być może istotnie chodzi tu o lekceważenie, ale nazwałabym to raczej swoistą mani- festacją dystansu wobec tego wszystkiego, co dzieje się tam w środku. Przy zasadniczo apro- batywnym podejściu do mszy jako do zjawiska kulturowego. Ludzie idą na mszę z przyzwo- itości, często także z szacunku do Pańskich idei, ale sam obrzęd, kontakt ze światem nadprzy- 7 rodzonym, wydaje im się czymś nieprzyzwoitym. W kościele czują się nieswojo, nie mają potrzeby tej transgresji, stawania się kimś innym, wychodzenia poza czas i miejsce, w którym do czegoś dążą i wychowują dzieci. Dlatego uczestniczą we mszy, ale bez angażowania się, tłumaczą sobie, że wolą śpiew ptaków od zawodzenia organisty albo że muszą co jakiś czas zerknąć, czy im ktoś nie kradnie samochodu, i to jest ich prywatny rytuał pomocniczy, który sprawia, że ten ich udział staje się raczej symboliczny niż realny i że nie muszą się czuć od- powiedzialni ani za Pana, ani za księdza, ani za żadne metafizyczne ukształtowanie świata. To pozwala im zachować pewność siebie. Bo dochodzi tu jeszcze obawa przed śmiesznością, gdyby się przypadkiem okazało, że Pan nie istnieje… Ale ja przecież Istnieję, zauważył nieśmiało Pan Bóg. A jaką ja mam pewność, zażartowała pani Elżbieta, że za dwadzieścia minut będzie Pan istniał nadal? Taki już jest ten Pański sposób istnienia, że można ewentualnie mieć co do Pana pewność filozoficzną, co jednak nie zmienia faktu, że w praktyce jest Pan absolutnie nieprze- widywalny. No tak, uśmiechnął się Pan Bóg, zapomniałem, że jesteś intelektualistką. I do tego indywidualistką, uśmiechnęła się pani Elżbieta. Lecz intrygantką nie próbuj już nigdy być, powiedział poważnie Pan Bóg i znikł. Pani Elżbieta poczuła się zawiedziona. Nierównie więcej spodziewała się po rozmowie z Panem Bogiem. Właściwie trudno to w ogóle nazwać rozmową, mógłby to być co najwyżej wstęp do prawdziwej wymiany poglądów, pomyślała, bo przepełniał ją optymizm i wiara w siebie i najchętniej spędziłaby teraz cały wieczór dyskutując z Panem Bogiem o wszystkich problemach współczesnego świata. Ale cóż (przypomniała sobie o swoim pożałowania god- nym położeniu), przede wszystkim trzeba zwolnić tę kabinę, bo zaraz ktoś tu przyjdzie i za- cznie się dobijać. Kelnerka stała przy wejściu na salę i rozmawiała z szatniarką. Dostrzegłszy wychodzącą z toalety panią Elżbietę przerwały rozmowę i zaczęły się jej bezwstydnie przypatrywać. Pani Elżbieta podeszła do nich. Bardzo przepraszam, powiedziała, źle się poczułam, ile płacę za toaletę? I, zanim szatniarka zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, zwróciła się do kelnerki: Może ja pani też od razu zapłacę, ile się należy za te wszystkie kawy? Nic pani nie musi pła- cić, wszystko już jest zapłacone, odpowiedziała kelnerka, proszę pójść do stolika, kawa czeka na panią. Pani Elżbieta, zdumiona i zakłopotana, weszła na salę; natychmiast zorientowała się, że trzyma w ręku płaszcz, chciała więc wrócić i oddać go do szatni, gdy nagle zobaczyła, że przy jej stoliku siedzi pani Daria i nie zważając na to, że wszyscy ją widzą, płacze i rozmazuje po twarzy czarne błotniste łzy. 31 lipca 1994 (w pociągu) 3 sierpnia 1994 (na tapczanie) 8 GWAŁTOWNE POGORSZENIE SŁUCHU opowiadanie zachowawcze 1. Właśnie czytając Wirpszę (a więc nie przypadkiem, bo przy Ars peccandi) przypomnia- łem sobie sen, który opowiedziałem Monice Szewc, kiedy przyszła do mnie, a ja spałem od- poczywając po elektrokoagulacji. Czyli jednak praca wewnętrzna nad tą historią trwa, męczy, co zrobić, chyba ją wam w końcu opowiem, opowiedziałem już Franciszce (listownie), opo- wiedziałem Rafałowi i Radkowi, a wciąż się do niej coś nowego przypomina, tak jakby wcale jeszcze nie była opowiedziana, w takim razie teraz już dla was wszystkich, nie przebierając, zrobię z niej jakąś Bardzo Ważną Historię, to we mnie może się ona od tego właśnie skurczy, zmarnieje i koniec z nią, tak by było najlepiej. 2. To już zacznijmy od tego snu. Śniło mi się, że płynąłem statkiem po oceanie i wybuchła burza, wiatr ogromny, fale. Na pokładzie rwetes, przerażenie. Stopniowo dotarło do mnie, że grozi nam zatonięcie, i wtedy z całą doniosłością poczułem bliskość śmierci, ten lęk, że nie zdążę się wewnętrznie na to przygotować. Tymczasem fale morskie napierały coraz mocniej, były już stanowczo wyższe od tej korwety naszej i pomiatały nią niby jakim śmieciem, o czym mogę tu zaświadczyć, bo widziałem rzecz całą jakby z dużej wysokości, choć oczywiście cały czas znajdowałem się na pokładzie i miałem tę coraz bardziej paraliżującą (fale rosły nadzwy- czaj prawdziwie) świadomość, że zatonięcie okrętu oznacza dla mnie zgubę. Jednocześnie mój punkt widzenia unosił się coraz wyżej i coraz większy obszar wód ogarniałem wzrokiem, aż wreszcie pokazały mi się brzegi, ale nie lądy, tylko jakby krawędzie wielkiego akwarium, a z tego strach jeszcze większy, bo przecież w/po tym akwarium pływał żaglowiec wielki, naj- prawdziwszy, ze mną na deskach pokładu. I tak to znajdowałem się na przeraźliwej granicy, coraz cieńszej, ale też nieprzezwyciężonej, bałwany wciąż wzmagają się, statek wciąż dzielnie się im opiera, aż nagle zrozumiałem, że mogę być pewny tej równowagi, że w zasadzie to podziwiam tę burzę, jakby była moim własnym dziełem, i choć ani trochę nie przestawałem się bać, wcale mi już nie zależało na uciszeniu odmętów. I trwałoby to i trwało pewnie aż do znudzenia, gdyby nie wyrwało mnie ze snu pukanie Moniki Szawc, no i teraz połowa z Pań- stwa powie, że też miała taki sen albo podobny, z czym się mogę zgodzić, ale ręczę za to, że nikt poza mną nie przeżył mojej historii, która w tym śnie siedzi, jak ulał, podobnie zresztą jak wiele innych, które się nam wszystkim już przydarzały albo przydarzać się będą. 3. Za wiele sobie (spania) po tej nocy nie obiecywałem, czekająca mnie nazajutrz rano elektrokoagulacja była wystarczającym powodem, ale też nigdy bym nie podejrzewał, że bę- dzie aż tak źle. Dostałem akurat na kasecie nagraną płytę Siouxsie Nokturn, której sam tytuł poniekąd nakazuje, aby jej słuchać w zupełnych ciemnościach, toteż odczekałem, aż Jarek Kleinberg definitywnie zaśnie, a wtedy zgasiłem swoją lampę i uruchomiłem maszynę grają- cą. Nie było w zasadzie sensu się oszukiwać jakimiś nadziejami prędkiego uśnięcia, więc od razu się nastawiłem na 75 minut wybitnych przeżyć artystycznych (tym bardziej że Robert, gdyśmy z Paryża wracali, twierdził, że to szczytowe osiągnięcie tej artystki), ułożywszy się oczywiście na łóżku w pozycji człowieka umarłego, żeby do obu małżowin dźwięk miał swo- bodny dostęp. Niestetyż zawiodłem się może nie sromotnie (choć w nocy się to wszystko strasznie wyolbrzymia), ale za to od razu na wstępie: kiedy usłyszałem dźwięki Igorowego Wzywania przodków, co na płycie jakiejś pomniejszej wykonawczyni może by mnie nawet i wzruszyło, ale nie w przypadku Siouxsie, która przecież sama jest w stanie stwarzać rzeczy równie świetne, w swoim rodzaju oczywiście (ale to właśnie o to chodzi, żeby każdy w swo- im). Poza tym płyta była koncertowa, a więc piosenki w dużej mierze już znajome, tyle że 9 odegrane rykliwiej, do czego dochodziły wygłupy ze sprzężeniami, całkiem zabawne, które zresztą przywiodły mi na myśl dawne wspomnienia związane z przegrywaniem innych jeszcze sprzężeń, wydawałoby się, że całkiem już wyjałowione, a tu nagle na powrót bardzo przeko- nujące, gotowe się rozwijać w zupełnie niespodziewanych kierunkach, tak że w końcu zaczą- łem już nieomal zasypiać, ale dotarł do mnie jakiś podejrzany szmer. Uchyliwszy oczu ujrza- łem zjawisko gołego Jarka usiłującego dotrzeć do maszyny grającej, aby ją przyciszyć. Nie dałem po sobie nic poznać, ale wyrwał mnie ten incydent zupełnie z miłego mojego półsnu (w nocy niewiele trzeba, aby ogarnęła człowieka wściekłość), w wyniku czego ze złośliwą uwagą dosłuchałem do końca I stronę, a następnie – sam sobie chłopak winien – przełożyłem ją na drugą, nieco oczywiście pogłaśniając. Stopniowo przepajała mnie coraz gorsza złość na Jarka, bo spanie – teraz już najświadomiej upragnione – odeszło mię z kretesem, za to przypomnie- nia różnych niewygód i cierpień spowodowanych ostatnią elektrokoagulacją rzutowały mi się na dzień następny, napełniając przestrachem i wstrętem. Zresztą i one byłyby mnie pewnie w końcu uśpiły, gdyby nie ryknęli nagle jacyś potworni, śmierdzący Murzyni, puszczeni pod- stępnie i mściwie przez Jarka, który, jakby mu tego było nie dość, zapalił także światło, zrobił sobie herbatę, ubrał się i, książkę jakąś wziąwszy, usiadł za stołem. Cóż miałem czynić – też wziąłem książkę i zacząłem ją czytać. Było to dziwnie oczywiste, że nie będziemy w tej sytu- acji ze sobą rozmawiali, bo mogłoby się to niedobrze skończyć. Natomiast ledwo Murzyni wyczerpali swój repertuar, dopadłem do aparatu niby ten orzeł-morderca i puściłem natych- miast Erika Satie, czego skutek był natychmiastowy, nie doczekałem chyba nawet do drugiej Gnozjeny. 4. Potrzeba prawdy zadaje pytania prawdzie. Prawda zadaje pytania rzeczywistości. Rze- czywistość nie odpowiada prawdzie. Potrzeba prawdy jest wściekła. Prawda nie potrafi nic zmienić. 5. Zabieg elektrokoagulacji pamiętam jak przez mgłę, jechałem tam zresztą pośród podno- szących się mgieł, pod kołami roweru szeleściły liście, do tego na walkmanie Suity francu- skie, klawesynowe, Bacha. Wszystko to w niejasnej, rzadkiej atmosferze godziny siódmej rano. Jadąc rozmyślałem o tym tajemniczym powinowactwie, łączącym wszystkie melodie skomponowane przez tego samego człowieka (o ile jest naprawdę wielkim kompozytorem), co słychać zarówno u Bacha, jak i u Yoko, nie mówiąc już o Mozartowym pitoleniu w kółko tego samego, przy pozorach bogactwa. Tak jakby komponowanie sprowadzało się do odtwa- rzania, z mniejszymi lub większymi odkształceniami, jednego tematu, który każdy niejako otrzymuje na swój osobisty użytek, i w sobie nosi, a jakaś prawość wewnętrzna nie pozwala uznać za własną żadnej melodii, która z tym wzorcem nie byłaby w jakiś sposób zgodna. Kie- dy już czekałem w kolejce do zabiegu, wyszła na korytarz pani w białym kitlu i spośród sie- dzącego tam ponurego towarzystwa wybrała właśnie mnie, abym jej pomógł otworzyć ogrom- ną butlę z mętnym płynem w środku, co mi się wprawdzie udało, ale coś sobie zrobiłem przy tym w rękę. I to było to najgorsze, co mnie tego ranka spotkało, bo jeszcze wieczorem czułem jakieś przykre efekty. Natomiast elektrokoagulacja okazała się tym razem nieomal bezbolesna, zaraz po wejściu do gabinetu pomyliłem panią pielęgniarkę z panią doktór, wobec czego spo- dziewałem się jakiejś piekielnej zemsty ze strony tej drugiej, ona tymczasem podeszła do mojego przypadku z wielką delikatnością, tak, że nawet płyn mi się nie puścił, i właściwie to powinienem bez żadnych ceregieli udać się na angielski, ale postanowiłem chociaż ten jeden raz dochować wiary powziętemu wcześniej postanowieniu, szczególniej, że spać mi się chciało iście murzyńsko, toteż jak wróciłem do domu, tak obudziło mnie dopiero pukanie Moniki Szewc. 10 6. Choćby nawet Byt był rzeczywiście Bytem i, wyposażony we wszystkie atrybuty Bytu, istniał jako jedyny i niepodważalny Byt, gdyby udało się ustalić, że naprawdę tak jest i nie może być inaczej, to przecież natychmiast trzeba by wziąć pod uwagę coś, co by tym Bytem nie było, coś niekoniecznie ważnego ani też takiego, żeby się na tym trybiki Bytu, idealnie przypasowane, połamać miały, ale też jakże tu sobie wyobrazić Byt bez czegoś takiego – z boku, z tyłu (może nawet w środku) – ? 7. Monika miała zresztą interes w głównej mierze do Jarka, bo ja, jako człowiek dobro- duszny i z natury wszystkim życzliwy, zgodziłem się oczywiście od razu. A że Jarka nie było (choć kiedy wróciłem z zabiegu, to jeszcze spał), a że zbliżała się pora obiadowa, a że miał bloczek wykupiony, a że jest łakomczuchem, to i nie ulegało wątpliwości, że się niebawem zjawi, toteż, wykonawszy momentalnie całą tę operację myślową, zaproponowałem Monice, żeby siadła, a ja tymczasem ubiorę się, zrobię herbaty etc., etc., wylazłem z łóżka, Monika zdziwiona, czemu na jednej nodze mam skarpetkę, więc jej opowiedziałem o elektrokoagula- cji, a potem (skracam, skracam) powiedzmy, że już przyszedł Jarek, omiótł sytuację wzrokiem posępnym zza okularów, a ja do niego od razu z tymi słowami: Bo widzisz, Jarku, Monika ma do ciebie taką sprawę, myślę, że powinieneś się zgodzić. I do Moniki: Moniko, powiedz Jar- kowi, z czym tu przyszłaś. Wtedy Monika jęła tonem wykluczającym wszelkie wątpienie wyłuszczać swoją sprawę w zasadzie dosyć nieoczywistą: chciałaby mianowicie rano mieć bliżej na pociąg, i z tego względu wolałaby tę noc spędzić w Żaczku, a to z kolei zależy od tego, czy Jarek wybierze się w końcu do tej swojej Nowej Dęby i zostawi wolne łóżko, czy też nie. A Jarek toby może i pojechał, nawet mu teraz tym autostopem lepiej pasuje niż rano po- ciągiem, bo i pieniędzy mało, ale to już i ciemno się robi, i nie wiadomo, czy się bardziej opłaca wzdłuż Wisły jechać, czy może lepiej na Tarnów. Bo wzdłuż Wisły to się wydaje bli- żej, ale tam chyba mniej samochodów jedzie. Jarek spojrzał na nas, jakbyśmy byli w stanie potwierdzić albo zaprzeczyć, a następnie zapadł w zamyślenie i nie było już wiadomo, czy myśli nadal o trasie wzdłuż Wisły, czy też o czymś zupełnie innym, jak to Jarek, gdy się odeń oczekuje jakichś konkretnych rozstrzygnięć. W końcu Monika, już się zbierając do wyjścia, powiedziała, że tak czy inaczej przyjdzie wieczorem zobaczyć, jak się sprawy potoczyły. Wtedy Jarek nagle: że jak jej tak bardzo zależy, to on może iść spać do brata; Monice pomysł ten bardzo się spodobał. 8. Sposób, w jaki są realizowane nasze modlitwy tzw. błagalne. Które w zasadzie są kon- statacjami stanów rzeczy, jakich z tego czy innego powodu nie jesteśmy sobie w stanie wy- obrazić; inaczej: których zaistnienie bez nadprzyrodzonej ingerencji wydaje nam się niemoż- liwe. I nagle one wszystkie spełniają się, tylko zawsze następuje odstępstwo, któregośmy nie przewidzieli, a które nie pozwala nam korzystać, tzn. radować się tym, co zaszło. Może więc jest to przejaw niechęci Bóstwa do powielania czegokolwiek, choćby to nawet zaistniało tylko w umyśle i tylko jako konstatacja niemożliwości. Przy całej tzw. dobrej woli, tzn. woli brania na warsztat owych naszych życzeniowych przedstawień. Chociaż być może to umysł jedynie ma tendencję do wyszukiwania możliwie największej ilości spełnień, dostrzegania ich nawet tam, gdzie są swoją własną odwrotnością, choćby więc zamiast radości przynosiły tylko smu- tek i zażenowanie. 9. Jarek zapytał, czy zjem z nim obiad, ja oczywiście, więc zeszliśmy na stołówkę, były do wyboru: kopytka i glajda, toteż czym prędzej zadecydowałem, że bierzemy glajdę, Jarek się zgodził chyba z żalem, choć po prawdzie to nie wiem, czego tu żałować: dziewczynka nakła- dająca dała się zjednać i konwencjonalnie wściekłym ruchem dorzuciła nam jeszcze trochę tego na talerz, a potem, już przy stole, Jarek stwierdził: 11 – Wkurwiał mnie wczoraj ten twój Siuks. Po obiedzie wziąłem rower i pojechałem kupić sobie IX Symfonię Brucknera w wykonaniu CSO i Soltiego, o której od dwóch dni myślałem z przerwami nieomal bez przerwy, począt- kowo to nawet zamierzałem odłożyć ten zakup do następnej wypłaty, ale chyba jednak nie- miłe mi są przyjemności okupione jakimiś umartwieniami, poza tym był to jedyny powód zdolny mnie wyciągnąć z domu na powietrze. Tak więc po paru minutach wracałem z uko- chaną w torbie, choć jednak radość moja zamącała się raz po raz myślą, że zamiast upragnio- nego spokoju będę miał teraz na głowie Szewc i Kleinberga jednocześnie, i tak aż do jutra rana. Jednakoż gdy znalazłem się już na naszym piętrze, zastanowiła mnie nienaturalna cisza panująca na korytarzu. Otwieram drzwi – a tu na stole papier po czekoladzie opatrzony nastę- pującym tekstem: „Pojechałem do domu. Wrócę w poniedziałek. Do widzenia! Wesołego trupa życzę.” Wpadłem nieomal w osłupienie (i myślę, że każdy, kto choć trochę zna Jarka, też by wpadł) (zresztą ja też znam go tylko trochę, i może to stąd), zacząłem się głupio roz- glądać po pokoju i wyobrażać sobie, w jaki sposób Jarek mógł tak szybko zebrać się do drogi, ale było to nie do wyobrażenia. W końcu jednak ochłonąwszy, umieściłem co prędzej Brucknera w maszynie grającej i dalejże przeżywać te ryki rozpaczliwe, potworne, nieziem- skie, roztapiać się w nich ze szczętem, dawać się im na pożarcie i na zgniecenie wystawiać. Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa, wiodąca z nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i wbija, a jak słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle brzmią wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się zorientowałem, że stu- kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu – Jarkowa ko- bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź wbijał i nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś współcze- sna. W każdym razie świeżo kupiona – ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle świetnej mu- zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek (a on jej, potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma, pojechał właśnie do domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc nieco ryki owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu przytaczał z bra- ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim czasie. W końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie zachować go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby zobaczyć, co za jed- no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie. 10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść, pozostając poniekąd w zgodzie z chronologią – powodem, dla którego Jarek pojechał do domu, było bo- wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki, gdzie leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym jeden z tych niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać (choć to oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z okazji odwie- dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej ? propos tego wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z Karolem poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a tam natra- fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo też zapo- mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego jest po prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu dobiegają- cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza szczekaniem psa, które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne: ktoś kaszlnął, komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś przesilenie i nie 12 doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się kobieta (opisa- na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i – napomyka coś mimochodem o panujących w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie mrukliwego po- nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca współpracę: ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną listę, będzie ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak) poczuła się tą pro- pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie sześćdzie- siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka w gębie (o co tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute. Do obiadu kazał sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników zamierzonej konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany mój poeta i powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły się w „punkt wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu wymyślił! (Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja tym ra- zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej mieszane. 11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za robienie kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta (siemiernych szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami, kolejnymi krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym jednak wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy na pomysł, żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko było do- kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy jedzeniu (szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa o se- mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z rzeczy, której nie ma), potem nastąpił (przez Monikę przyniesiony) deser, a wraz z nim nowa płyta Waitsa, a gdy i tej nie stało, nie wytrzymałem w końcu i pochwaliłem się nowym nabytkiem. To już postanowiliśmy urządzić słuchanie uroczyste, skądś się usłużnie przyplątała świeca i ustawio- na w przeciągu rzucała po ścianach niespokojne cienie, podczas gdy ryki rozdzierające, z ni- czym nieporównane, runęły na pokój i wzięły go w swe absolutne władztwo. Toteż tym razem już z siłą kataklizmu (przynajmniej jak dla mnie) rozległo się znowu pukanie jakieś. W drzwi. Z najwyższą niechęcią wstałem i poszedłem otworzyć. Chłopczyk. Pyta, czy sobie uświada- miam, że jest noc. Ponieważ istotnie nic takiego sobie nie uświadamiałem, spojrzałem na ze- garek: dochodziła dwunasta, też mi ale noc, pomyślałem sobie. A chłopczyka zapytałem to- nem znudzonym: – A co, ty tu gdzieś mieszkasz? – Ścisz, facet, to radio, bo inaczej pogadamy – on na to. A więc nasłany przez sąsiadki, bez dwóch zdań, bo otoczeni jesteśmy ze wszech stron sąsiadkami. Dla świętego spokoju zgodzi- łem się trochę przyciszyć, ale nie usiadłem już na tapczanie, tylko przy stole i, żeby ukryć zdenerwowanie, zacząłem bawić się kawałkami wosku, co ze świecy spłynął. Na szczęście niebawem ryknęło Scherzo niczym sto słoniowych albo może anielskich trąb, porywając du- cha mojego w dziedziny nerwom niedostępne. A kiedy wreszcie Adagio, ta muzyka najświęt- sza, śpiewami się zaczynająca zapewne niebiańskimi (a rykiem przeraźliwym, paskudnym, nieznośnym mająca się zakończyć), gdy więc pierwsze takty, niczym opowieści Wszystkiego naraz dotyczące albo też rozważania problemów, co sięgają daleko poza wszelką naszą pro- blematyczność, gdy tyle co się rozwijać, rozświetlać zaczęły, a tu znowu stuk puk, znowu chłopczyk, to już nie miałem zupełnie serca dla tej jego sprawy, mimo że tym razem jak gdy- by się skarżył, że spać nie może (przy czym ubrany był kompletnie, co mu w tym kontekście odbierało wiarygodność); próbowałem mu wytłumaczyć, że już ściszone i że bardziej się nie 13 da, bo my z kolei nic nie będziemy słyszeć, ale przecież już nie było sposobu, ażeby się z nim dogadać (no chyba że inaczej, czego wolałem uniknąć, acz narastała we mnie wielka nieustę- pliwość), rozmowa kwalifikowała się do natychmiastowego przerwania, tym bardziej, że tam Bruckner leci, marnuje się, ale ja nie umiem przerywać rozmów, a on tu widać przyszedł w żywotnej potrzebie, więc stoimy w tych drzwiach, spieramy się, aż wreszcie chłopczyk przy- walił z grubej rury: – Za młody jesteś – mówi – żeby ze mną dyskutować. – No coś ty – wyrwało mi się (głupio), ale jednocześnie poczułem, że jako „obrażony” (w rozkosznie podstawówkowym sensie) mam już teraz prawo zamknąć mu te drzwi przed no- sem i przestać się nim interesować; kiedy wróciłem na tapczan, Monika powiedziała do mnie: – Ty smarkaczu – czym objęła niespodziewanie wiele pól znaczeniowych. Nigdy jeszcze z taką namiętną, drobiazgową uwagą nie słuchałem tego Adagia, każdym – jak by powiedział Pawełek – pierdnięciem artystów rozkoszując się aż do najmroczniejszych głębin jestestwa. A gdy zapanowała cisza, uznaliśmy z Moniką, że nie należy jej niczym wię- cej naruszać, podobnie jak ciemności pozostawionej przez świeczkę, i tak snując się jak te mary piekielne poczęliśmy się przygotowywać do spania. Jarkowa pościel, rzecz jasna, wciąż jeszcze nie była ubrana; Monika, przyzwyczajona spać gdzie popadnie, gotowa była przystać na ten stan rzeczy, wtedy jednak coś mnie podkusiło, żeby opowiedzieć o wodzie kolońskiej Fiord, którą Jarek co wieczór po zgaszeniu światła zwykł smarować swoje czerwone pryszcze, nie pozwalając mi zasnąć. – Może nie chce, żebyś widział, jak się smaruje – powiedziała Monika, a po chwili jęła rozważać, czyby się Jarek nie obraził, gdyby mu tak tę pościel ubrać. Na co odrzekłem z całą pewnością, że wręcz przeciwnie, będzie uszczęśliwiony, sam się przecież do tego zabiera już od tygodnia i zabrać się nie może. Kiedy więc skończyłem myć zęby, łóżko Jarka było już pięknie zasłane, Monika w piżamce (kiedy musiała wyjść do ubikacji, mieliśmy obawy, czy za drzwiami nie czyha chłopczyk z nożem, ale widać nie miał tyle cierpliwości), tak że nieba- wem już mogliśmy zacząć zasypiać, co Monice chyba się udało, ja natomiast w pewnym mo- mencie usłyszałem, jak coś rąbnęło w ścianę, od mojej strony, a więc z pokoju upierdliwej sąsiadki. Rąbnęło znowu. I znowu. Zgłupiała do reszty – pomyślałem sobie, tymczasem do rąbnięć dołączyły się wzdychania płci obojga i w ten sposób została niejako ostatecznie obja- śniona osobliwa niechęć chłopczyka do muzyki Brucknera. 12. Gdyby Bóg miał być taki, jak byśmy chcieli, musiałby jednocześnie umieć utrwalać wszystko, co tylko się zdarza, i unieważniać to, dla czego rzeczywiście brak jest racji bytu (*** grzechów odpuszczenie). Wprawdzie wydawać by się mogło, że rejestracja absolutnie wszystkiego jest już sama przez się totalnym unieważnieniem, ale to tylko zgodnie z naszym nawykiem myślenia statystycznego. Natomiast wobec wszechogarniającej natury Boga całko- wite unieważnienie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, poza tym wprowadzałoby to nie- przezwyciężone (z naszego punktu widzenia) trudności w Świętych Obcowaniu. Chyba że możliwa jest Absolutna Pozytywność i Bóg mógłby kiedyś tam ten świat do niej zredukować. Tylko: czy o którejkolwiek chwili naszego życia bylibyśmy w stanie powiedzieć, że była cał- kowicie pozytywna? A może jednak, może my nic nie wiemy, zaplątani po czubki włosów w tych pięknych naszych negatywnościach, a tymczasem któryś tam moment, z pozoru niewiele znaczący, dostarcza nam nieprzebranych bogactw, prowiantu na cały tamten świat. 13. (zawsze coś do czegoś) Kiedy się obudziłem, Moniki już nie było, zostawiła kartkę do Jarka, odnośnie pościeli. Parę godzin później, wychodząc na miasto, zauważyłem z kolei kar- teczkę dyskretnie przylepioną do drzwi, tej oto treści: Ostatni raz was ostrzegam. Jeszcze je- den taki wybryk jak ostatniej nocy, a zmusicie mnie, że pójdę ze skargą do administracji. Są- 14 siadka. Początkowo chciałem jej od razu odpisać, żeby w takim razie ona przynajmniej włą- czała jakąś muzykę podczas odbywania swoich stosunków, ale nie miałem na czym i musiał- bym specjalnie wchodzić z powrotem do pokoju po kartkę, a już i tak byłem spóźniony, więc tyle tylko, że się niepotrzebnie zdenerwowałem od samego rana, potem nawet o tym zapo- mniałem i dopiero po południu, łażąc po mieście i robiąc zakupy, zorientowałem się, że od jakiegoś czasu obmyślam w duchu coraz to bardziej chamskie wersje listu do sąsiadki, w koń- cu więc skupiłem się na tym już najzupełniej świadomie, aż tu nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu, a był to Rafał. Zauważył mnie w ostatniej chwili, więc, pełni podziwu dla tak precyzyjnego posunięcia Opatrzności, jęliśmy z najwyższą skrupulatnością ustalać, ile to różnych przyczyn musiało się zbiec, aby doprowadzić do tak nieoczekiwanego spotkania, ja musiałem zapomnieć kupić znaczki na poczcie, Rafałowi musiały się skończyć papierosy, a co przedtem?, jeszcze stojąc w kolejce po obiad ciągnęliśmy te wyliczenia, w końcu Rafał przypomniał sobie, że zdarzyło mu się przed południem myśleć coś na mój temat, a więc – czyżby miał przeczucie? Na potwierdzenie przytoczył podobną koincydencję, jaka zdarzyła mu się kilka dni wcześniej z Dorosią. Bądź co bądź o Dorosi nie myśli się często ani też zbyt często się jej nie spotyka, zwłaszcza w Hucie. Dla mnie jednakoż nie było to wcale aż takie przekonujące: ja akurat tego dnia wyjątkowo nie myślałem nic a nic o Rafale, myśli mając zajęte bez reszty sąsiadką, której mimo to nie spotkałem. Reasumując: może i te przeczucia istnieją, ale jakoś trudno by je było odróżnić od zwykłych myśli, toteż płynąca z nich korzyść może mieć co najwyżej walor estetyczny. Tak rozmawiając zabieraliśmy się już do II dania, gdy najzupełniej niespodziewanie dosiadł się do nas Mariusz, a wraz z nim groźba podniesie- nia rozmowy na znacznie wyższy poziom intelektualny, co przy obiedzie niezbyt mi się uśmiechało; szczęśliwym jednak trafem Mariusz zagadnął mnie kurtuazyjnie o spędzone sa- motnie w opustoszałym Żaczku Święto Zmarłych. Temat ten spadł mi dosłownie jak z nieba, opowiedziałem przeto (podstępnie i skrycie licząc na pomoc Rafała), jak to ostatniego wie- czora w ubikacji miałem wrażenie, że powrócił Potwór i się na mnie czai za tą szybą w drzwiach. Rafał nie zawiódł i natychmiast zaczął opowiadać o swoich własnych spotkaniach z Potworem, wmawiając mi przy tym, że ja też słyszałem Potwora, jak jęczał, co jest oczywi- ście nieprawdą, więc zaczęliśmy się spierać, a potem odtwarzać dokładnie przeżycia tej nocy, kiedy chcieliśmy zaskoczyć zamkniętego w kiblu Potwora, a on, widocznie usłyszawszy nasze kroki, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Następnie przyszła kolej na moją najstraszliwszą przygodę (obecnie już mocno przybladłą w związku z tym, do czego dochodzi w rozdziale 15): poszedłem ja kiedyś pod prysznic, sąsiednia kabina była zajęta, a przez szum lecącej wo- dy dobiegała z niej wyraźnie rozmowa dwóch ludzi. Po jakimś czasie wszystko umilkło, po- kazał się chłopczyk w szlafroku i wyszedł z łazienki (przy czym idąc cały czas oglądał się za siebie i jakby machał na kogoś ręką). Z pozoru wszystko wróciło do normy, dopiero teraz jed- nak moja ekscytacja zbliżyła się do apogeum, a pytanie: czy jestem sam w tej łazience? nie pozwalało się dalej spokojnie mydlić. W końcu nie wytrzymałem i zajrzałem do tamtej kabi- ny: okazała się pusta. W ten sposób obiad dobiegł końca, Mariusz nie chciał iść z nami na górę; obecność Rafała (któremu w windzie opowiedziałem pobieżnie przeżycia ostatniej nocy) zmieniła mój punkt widzenia na sprawę sąsiadki i listu do niej: ciemne w swych założeniach i mściwe przedsię- wzięcie przeobraziło się w zadanie raczej żartobliwe, o charakterze czysto literackim, toteż czytelnikiem wirtualnym tego, co wystukałem na maszynie zaraz po wejściu do pokoju, nie była już bynajmniej sąsiadka, lecz właśnie Rafał. Droga (choć utrapiona) Sąsiadko – pisałem – nie odbieraj mi jedynej radości mego ponurego życia! Skoro ja nie robiłem Ci wstrętów, kiedy się ostatniej nocy rypałaś rąbiąc czymś (może głową?) w ścianę, to i Ty mogłabyś na- reszcie zaprzestać urządzania tych bezsensownych awantur. Z chrześcijańskim pozdrowie- niem – Sąsiad. Tu nastąpił podpis. Przeczytawszy to, Rafał stwierdził, że wprawdzie w sporze 15 z sąsiadkami absolutnie nie mam racji, ale list ze względu na swoje wartości artystyczne po- winien zawisnąć. Co się też stało. Po czym jednak, zapalając papierosa, zauważyłem, że mi- mo wszystko trzęsą mi się ręce, co mnie tylko jeszcze bardziej zdenerwowało i zacząłem się w przygnębieniu zastanawiać, jaka to konieczność wewnętrzna każe mi wdawać się w ordy- narne kłótnie z sąsiadkami, zamiast się z nimi ugodzić, a nawet zaprzyjaźnić. – Teraz trzeba się spodziewać, że ściągniesz na siebie gniew tego jej chłopczyka – powie- dział Rafał. – Może lepiej, żeby przyszedł od razu, póki ja tu jestem. – Myślę, że spokojnie dałby radę nam obu, tylko byś niepotrzebnie dostał po mordzie. – Ale może jakby zobaczył, że jest nas dwóch, toby się nie odważył. Taką sobie prowadziliśmy samonapędzającą się rozmowę. W związku ze spodziewanym pojawieniem się Skolasa na Brackiej Rafał mimo wszystko musiał w końcu wyjść, toteż i ja nie wytrzymałem długo w domu i dopiero siedząc w nagrzanej i bezpiecznej sali kina Wanda wyobraziłem sobie to co nastąpi: wracam do domu, pod drzwiami czeka chłopczyk z zaci- śniętymi pięśćmi, dostaje mi się od niego oczywiście tak, że po odzyskaniu przytomności nie chcę już słyszeć o żadnej muzyce, muzyka wydaje mi się czymś wstrętnym, zaczynam się interesować życiem politycznym kraju, zapisuję się do jakiejś partii politycznej i stopniowo, angażując w to całą swoją inteligencję, zostaję jej czołowym działaczem, w końcu mianują mnie wiceministrem i tylko jeden w tym wszystkim szkopuł: trzeba się będzie jakoś pozbyć tej maszyny grającej, i tych kompaktów i, w szczególności, kaset (kto kupi ode mnie tyle ka- set???). 14. Jest to historia, która mnie się przydarzyła i wcale nie zamierzam umniejszać swojego w niej udziału. Udział pozostałych osób, a także świata z jego ścisłościami czasowo- przestrzennymi jest czysto przypadkowy, do tego, co mnie spotyka, doprowadzam ja sam. Ale motywy, które mną kierują, rozumiem słabo, przyczyn postępowania innych ludzi nie rozu- miem wcale. Zresztą co by mi z tego przyszło, gdybym je znał, i tak nie ma żadnych gwaran- cji, że zachowywałbym się wtedy wobec nich lepiej, nie da się o każdym myśleć jego wła- snymi kategoriami, gdyby tak to rzeczywiście zacząć systematycznie sprawdzać, przemyśli- wać, modyfikować, toby człowiek w końcu od tego zgłupiał, tyle wiemy o innych, ile nam jest w danej chwili potrzebne, a robimy to, co nam w danej chwili najlepiej pasuje do (mniej lub bardziej) ogólnej sytuacji. Potem przychodzi Dobro i Zło, przysiadają się do nas zawsze w najmniej odpowiednim momencie i milczą. Ale to już osobny problem. 15. Następny dzień minął nadzwyczaj spokojnie, Jarek, który tymczasem powrócił był z Nowej Dęby, puszczał sobie bez opamiętania swojego punk-rocka, i nic. Tylko kiedy wieczo- rem wybrałem się do ubikacji, spotkał mnie taki nieprzyjemny incydent: odsiedziawszy swoje wychodzę, a tu, prawie że pod drzwiami, kobieta jakaś, widać, że już z natury okropnie brzydka, a jeszcze patrzy się na mnie złym wzrokiem. Wyglądało to dosyć dziwacznie, ale nic, idę dalej, aż nagle słyszę: – Mógłbyś przestać gwizdać. Tam dwoje małych dzieci śpi. – Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że rzeczywiście coś gwiżdżę. – Skoro śpią, to chyba znaczy, że im nie przeszkadza moje gwizdanie – odpowiedziałem, bo trochę mnie wkurzał jej sposób stawiania sprawy. – Ale mnie się nie podoba, że gwiżdżesz o tej porze. – A ty mi się cała nie podobasz, i co z tego? – odrzekłem i wróciłem do pokoju, cały roz- trzęsiony. A potem położyliśmy się spać, stosunkowo wcześnie, tuż po północy; żeby się le- piej zasypiało, puściłem cichutko 20 spojrzeń na Dzieciątko Jezus, noc mijała równomiernie, aż tu nagle ktoś zapalił światło. Przewróciłem się na drugi bok i chciałem spać dalej, myśląc, że to Jarek znowu ma jakieś pomysły literackie, ale posłyszałem coś jakby rozmowę. Otwie- 16 ram oczy i co widzę: nad Jarkiem stoją dwaj, wielcy jak te byki, że by się pewnie do jednego ze trzech takich jak my zmieścić mogło. Jarek, jak to zwykle, budzi się z najwyższym trudem, a ci, nie bacząc na to, zadają mu złowróżbne pytania: – Znasz, koleś, Agatę? – … – A jej chłopaka? – Jaką Agatę? – Nie pierdol, koleś, musisz go znać, w administracji nigdy nie byłeś? – A jak się nazywa? – Co ty tu pierdolisz, Agaty nie znasz? W końcu porzucają go, wciąż jeszcze niepewnego całej tej rzeczywistości, zaczynają łazić po całym pokoju, rozglądają się, co chwila biorą coś do ręki, przyglądają się z bliska, przekła- dają z miejsca na miejsce, jakby zaprowadzali tu swoje własne porządki. Demonstracja siły, myślę sobie, terror. Jeden bierze nawet moją dynię karłowatą, leżącą dla ozdoby na stole, i pożera. W końcu przemagam się i pytam, czego tu właściwie chcą, oni jakby dopiero teraz zauważyli moją obecność, podchodzi do mnie ten większy, bardziej agresywny. – A ty co, koleś, masz coś do mnie? – To chyba wy przyszliście tutaj z jakąś sprawą… – Coś ci się nie podoba? Może chcesz nas stąd wyrzucić? Agatę znasz? – itd. Jarek tymczasem już wstał i prowadzi jakieś pertraktacje z tym drugim. Tamten odciąga tego znad mojego łóżka, niespodziewanie udaje się ich doprowadzić prawie aż pod same drzwi, ale tam nowa furia, oni są naszymi gośćmi, a my ich tu chcemy się pozbyć, czy my w ogóle wiemy, co to jest grzeczność?! – Bardzo was proszę, wyjdźcie – mówi na to Jarek. Słowa te, tak w jego ustach niezwy- czajne i zapewne w rezultacie nie byle jakich walk wewnętrznych wypowiedziane, podziałały niczym grom, nasi goście niby coś tam jeszcze burczeli, ale w ciągu pary sekund znaleźli się za drzwiami, tyle że w tym momencie Jarek nie wytrzymał, widać napięcie z niego opadło, i na pożegnanie powiedział, a właściwie to wyszeptał, i nawet nie tyle do gości, co sam do sie- bie: – Spierdalajcie. Goście natychmiast w tył zwrot, ale tu już Jarek drzwi trzyma, tylko każe mi znaleźć klucz, a klucz złośliwie nie chce dać się znaleźć, szukam gorączkowo, w końcu mam go, z tamtej strony drzwi już coraz mocniej napiera, ale wspólnymi siłami udaje nam się jakoś dopchnąć i przekręcić. Na korytarzu wrzask: – Jak mi w tej chwili nie otworzycie, to wam te drzwi rozpierdolę. Liczę do dziesięciu! – i rzeczywiście liczy. – Może mu otworzyć? Uspokoi się – mówi Jarek. – No coś ty – ja na to. Szkoda by mi było odniesionego sukcesu. Wlazłem z powrotem do łóżka, zapaliłem papierosa (jednego z pięciu zostawionych przez Rafała), zrobiło mi się nagle wszystko jedno. – Trzeba założyć buty – stwierdza Jarek i, rzeczywiście, zakłada, choć poza tym ma na so- bie tylko swoje granatowe majty i sflaczały podkoszulek. Najzdatniejszym do walki przed- miotem w naszym pokoju okazuje się kamień w kształcie serca, ofiarowany mi przez Pasz- czaka w heroicznym okresie naszej przyjaźni. Z kamieniem w dłoni, Jarek staje u drzwi, go- tów w każdej chwili przywalić tamtemu w łeb (o ile by najpierw sam nie dostał w łeb drzwiami); wszystko to razem robi się niewypowiedzianie wzniosłe, do tego stopnia grote- skowe, że aż wzniosłe. Tamten się rozpędza i rąbie w te drzwi całym cielskiem, trwa to nie- możliwie długo, papieros mi się skończył, następnego szkoda, w okolicy klamki pojawiają się pęknięcia, nagle Jarek w mgnieniu oka podejmuje decyzję, otwiera, wychodzi. Cisza. Nie wiem, co mam robić, czy w ogóle mam coś robić (widocznie w moich genach nie zostało już 17 przewidziane reagowanie na takie sytuacje), przecież nie puszczę Maryli Rodowicz (a właśnie ogarnęła mnie bezsensowna ochota, żeby jej posłuchać), prawdę mówiąc jest to najgłupsza chwila mojego życia, jakieś wstrętne upokorzenie wisi na włosku, już ta moja bezczynność w tym momencie jest czymś upokarzającym. Za drzwiami ciągle cisza, jakby zupełny bezruch, trudno to sobie wyobrazić. 16. Tu was doprowadziłem i tu was pozostawiam. Dalej nie ma już nic, nie macie wyjścia, musicie tu ze mną zostać. I albo mi jakoś pomożecie, albo też przygotujcie się na to, co ma nadejść, co rodzi się tam w tej ciszy, potworne, niepojęte. Przeżyjemy to razem. Kraków, listopad 1992 18 PUDEL opowiadanie intertekstualne pamięci Leszka Proroka Zaprosiłem z dozorcy na skocznię linki. Nieszkodliwe sukno przewiozło dojrzałego pudla, zgiętego w swej ropie dziennikarza, rozpalonego słodko między przestępcą a komorą stajni. Właśnie zawiadomił się w nim sfrustrowany czuły żłobek. Mylił się i brał reprezentacyjnie, ale nawet nieletnim wodociągiem sonat nie zdołał przybić staruszka. Z oświaty argentyńskiego rewolweru zachłysnął się doń po jednym z namiotów niewy- kształconych, które przemysłowo zapoznawały się w świecy, posążek mniejszy od żłobka kilkakrotnie. Czytał to, można moknąć, z rogiem. Rodzony więzieniami łupieżu, usiłował chrapać swymi szynkami jeden z wychowanych opiekaczy żłobka, łuskający się klasycznie w coraz to nowy ul czubków i protestów, zachęcony łaźnią pełną czterosuwowych prezesów. Trudno o zapasy zdrajców bardziej odwrotnych wtorkiem, niżeli wybój tych dwóch ofice- rów pod komorą stajni przy szopie, którą bez rozkoszy ciekł szewc acetonów wulkanizujących z witaminy. A jednak posążek umówił w końcu zadziorki propagandy tak murzyńsko, iż ta najgórniejszym spryskiwaczem nie zdołała ich wymieść. Zaczęła tedy merdać po gryce posąż- ka wolnoobrotowym ogonem, którego nie ułożył krwawy stryj. Posąg chwycił się ręcznie poza zarazek królewskiego munduru, zazgrzytał, jakby chciał okłamać do chłopa, gdy ojczym ogłuchnie ze stacyjek. Co pewien czas przestraszał swój po- stępowy myślnik, wystając w pudernicach zabójstwo i cyrk. Zabolałem się na ten zabawny przecież w żabie linki zabieg, zrazu białawo, później jednak kontynentalny półbucik w do- niczkach posążka przeskoczył mi zawał, jakiego rozbitka w tym staniku trzech inwalidów ja mruczę do oszczepu. Moja zapalniczka zamiotła nas przecież, to znaczy żłobek, posążek i mnie, w proporcjonalny ugór, o zepsutym zresztą rodzynku. O odmiennym remoncie witraży w pudlu miała oczywiście przysięgać stacyjka, wojna i za- dymka każdego z policjantów. Skoro przebiłem posążkowi ciążę cyrku i z ubikacją prześwie- tliłem jego zadymkę, można przedstawić, iż w postojach werandy sprzedawałem raczej na miłosierną tabakę, a nie na ogólnokształcący, historyczny żłobek. Natomiast mój przejrzysty ukrop w zabiegu nie dawał się na rabarbarze pukać, a tym bardziej jednomyślnie udawać. Od przedszkola bowiem nacierało się dwóch siatkarzy półmiska. Mogłem przeczyć umierającym, lecz błękitnym ogierem niedopałka. Mogłem się nie wkrę- cać do jego procesji, którą szosy protez odwołały na wyboju gardeł o bramkarza. Czułem się wprawdzie narciarsko strugany wobec żłobka, który wystraszył w trąbę, lecz mogłem przecież zemdleć aparat sto majonezów dogodniej lub nawet w tym sprawiedliwym maku, ale przyci- snąć do innej stajni. Wówczas widmo i tak robiłoby się beze mnie. Idealiści wybrani wrakiem i przyjemniej atakowani śmiało jako wulkany krytykowali wprawdzie śnić z półksiężycem każdemu, kto wystraszył w ząb, rozdać ojczyma nosorożca, lecz z dokładnej słodyczy opona, obojętnie, czy wytrawna, czy z wódką nerwowa, skoro usprawniona zgięła bez kapuśniaku za nędznego powieściopisarza rwania kompresów z pro- boszcza czynnego schabu, przemarzała mi również robotników posążka. Nocował się rzeczy- wiście nad stryjem, nie jest kombinezonem, lecz murarzem, i to niewygodnie oszczędnym, skoro sam wymusił z szyszki i puszcza sobie oszczędnie z wielekroć wewnętrzniejszą odeń propagandą. A poza tym był zaparzony goździkiem; tekstylny, mordujący się pośród namio- tów żłobek sfałszował zamsz na dawną Czeszkę. 19 Mogłem więc przeczyć błękitnym, choć umierającym ogierem niedopałka, mogłem oglądać się do ogłupienia robotników obu słodyczy, bez powstawania do nich stalówek i wykolejeń- ców, w pościeli, iż adiutanci czarowani z naszego wieprzowego doktoratu nie mają tu zaprzęgu. Mogłem jednak wstrzymać również w rozbitku oddechu łużyckiego dla żłobka, mogłem więc walcować go z mimiki mleczarnią przyprawy, czym zachwiałbym w tym przewodzie zakleszczonego maturzystę niedopałka. Czyż nie na tym zapomina się rozbitek Oddechu w odzieży? Czyż jego ręka do lanego dyktatora nie wdrapuje tak samo jak ten jakikolwiek, tylko mnie wstydzący zakonnik między żłobkiem a mną? Rezygnowałem nad tym dawno. Coraz bardziej czwarty, chłopski już przegub sukna odświeżał się naturalniej, choć pudla odwiedzał jeszcze w cnocie. Zawinął wreszcie rogaty stabilizator do rozdawania z pościgowców; sroka absolutna. Szybownik ischiasu był umywalką Don Kichota, to Sancho Pansie radiowy trzewik produkował najwypuklej w turbinach prodiż mizerii. Potargałem się i trafiłem profesorem staruszka tak murzyńsko, że puknęły jego śliskie wafle i profesor, odzwyczajony od przestęp- cy, zdał się ku komputerom, przewietrzając żłobek, którego renesanse namiotów pozdrowiły do profesora. Potargałem się głośniej i straszniejszym zajączkiem wprawiłem go z ludowego naczelnika. Ucisnął w pająka. Kiedy na skoczni szewca czesałem, by trącić w pajęczynę między wyładowującymi do Warszawy aparatami, przedrzeźniało mi na migdał, że sprzątając przed pudlem nie rysowałem szatana wysoko. Instalował trzeci wróbel, oficjalny w stolec inwalidzki od tych, które prze- świetlałem. Mogłem więc trafić żłobek liryczniej albo przestrzec go tak, aby odegrał i nie mógł posążkowi sprzątnąć zbyt wykwalifikowanego oka. Być może zgodnie, powoli, ogoli- łem taką Rosjankę jako namiętną i ranną. A przecież litewską jako Eskimos, pieszczącą sło- dyczy dobranej zaginionym izotopem narodowy, lecz natychmiastowy szkielet, choć ktoś mógłby suflera takiego nadrabiać punktualnym Ukraińcem od wściekłych Rosjanek spuch- niętych. Zawsze pozostaje coś do rysowania: w przewodzie komicznej przepukliny przy szewcu – czy w tym trzecim wybuchu parowałbym nadal oddechem? Żłobka? Posągu? 20 KAPITAN opowiadanie pornograficzne 1. Siedzę w pociągu. Pociąg właśnie się zatrzymał, a za oknem, prawie że w zasięgu ręki, przesuwa się, niesłychanie powoli, inny pociąg, towarowy, i mogę podziwiać wspaniałe faktu- ry tych płaszczyzn, blach, pomalowanych brunatną farbą i potem przez wiele lat poddawanych bezustannemu dręczeniu od wewnątrz, czego ślady prezentują się teraz z jakąś natarczywą wyrazistością, nakazującą rozpatrywać je raczej jako blizny, guzy i liszaje, a nie np. widziane z przestrzeni międzyplanetarnej formy geograficzne, a więc: wulkany, rzeki i jeziora (czy mo- że lepiej: pustynie), chociaż bodaj najczęściej tak się to właśnie interpretuje. Z wyrazistością niejako przeciwną temu, co mogę zaobserwować w mojej głowie, w tym miejscu bardzo obszernym, gdzie sobie jestem, trochę niezależnie od tego, że w pociągu, i ten pociąg też tam jest, i jeszcze sporo innych rzeczy (znawcy twierdzą, że niewyobrażalnie du- żo), miejsc, wydarzeń. Bo wydarzenia w głowie nie dzieją się, tylko są; wyzwolone z przy- czynowo-skutkowych powiązań, pojawiają się i znikają, jak duchy (bądź co bądź są to duchy zdarzeń), najczęściej złośliwie, jak gdyby były obdarzone wolną wolą (chociaż z pozoru go- towe na każde skinienie), dalekie zresztą strasznie i zamglone nieomal zaraz po tym, jak się je przeżyło. Toteż pierwszym odruchem towarzyszącym zagłębianiu się w siebie, w tę swoją zawartość, jest porządkowanie, wiecznie niezaspokojona potrzeba zaprowadzenia ładu, opowiedzenia sobie wreszcie wszystkiego po kolei. A zdarzenia wtedy podstępnie ukazują jakieś fałszywe oblicza albo chowają się po nieczynnych częściach mózgu i chyba tylko jakąś hipnozą można by je stamtąd wydobyć. Ale komu by się chciało mnie hipnotyzować w tym celu, sam siebie przecież nie zahipnotyzuję, chyba żebym był kiedyś bardzo bogaty i w którymś momencie poświeciłbym wszystkie te pieniądze na układanie sobie życia, przypominanie, segregowanie, zaangażowałbym hipnotyzerów i poddawałbym się długotrwałym seansom, żeby wreszcie wszystko o sobie wiedzieć, z najwyższą dokładnością. Albo też w zaświatach można by się tym zająć, byłby to sposób na zapełnienie całej tej wieczności. A gdyby nawet własne życie się wyczerpało, to jeszcze tyle cudzych. Wiedzieć, co się przeżyło. Skoro nie da się nad tym zapanować, to chociaż poznać, zgłębić. Przerażające bogactwo rzeczy absolutnie najważniejszych. Wszelkie hierarchie ważności, te podręczne kosmosy, ubogie i zakłamane, służą tylko temu, żeby odwrócić naszą uwagę od tego bajzlu, z którego, jak myszy z kurzu, rodzą się nasze decyzje. Nie stać nas na ogarnięcie Całości, to rzecz pewna; ale czy z tego powodu musimy zaraz się stawać czcicielami Sche- matu, butelkę przedkładać nad piwo, a kości ponad mięsiwo, nie przymierzając jak ci bogowie greccy, którymi każdy dziś pomiata, a którzy się swego czasu tak haniebnie dali oszwabić. 2. Z wielkim entuzjazmem pozwalamy się zdarzeniom łączyć w łańcuchy zdarzeń, nie lu- bimy pojedynczych zdarzeń, wolimy te łańcuchy, czepiamy się ich, uzależniamy od nich sens następnych zdarzeń, choć czasami widać gołym okiem, że niektóre ogniwa, powiązane na siłę drutem lub zgoła nitką, rozerwą się niechybnie przy którymś kolejnym szarpnięciu naszej ogłupiałej egzystencji. Niekiedy jakiś łańcuch zamyka nam się w formę okrągłą, samopo- twierdzającą się, i wtedy używamy go do tworzenia różnych ogólnych zasad, acz jest to cał- kiem tak, jak gdyby posprzątać w pokoju jeden kąt, a następnie, kontemplując go, wniosko- wać zeń o schludności całej reszty, nie tkniętej od miesięcy ścierką ani miotłą. Może już lepiej 21 usiąść sobie w tym kącie i z tej komfortowej pozycji spróbować omieść wzrokiem pozosta- wiony wszędzie wokół śmietnik. Początek, jak to początek, ustawił się dokładnie w środku całej tej historii, spójrzmy tylko do książeczki zdrowia, otóż było to dokładnie pierwszego marca, Konfrontacje zaczynały się fantastycznie głupim filmem o płetwonurku-naukowcu, uratowanym od śmierci niechybnej przez królewnę-Żabkę; film ten tak niespodziewanie i nieludzko mnie wzruszył, że łzy mi po twarzy ciekły strumieniami i nie dało się ich zatamować ani chusteczką, ani też natychmia- stowym poczuciem absurdalności tej sytuacji, toteż kiedy taki, cały uryczany, wyszedłem na światło dzienne (bo kupiliśmy sobie najtańsze karnety; na poranki), dziewczyny zawyroko- wały, że musi być ze mną coś nie tak, i kazały mi natychmiast udać się do przychodni, a ja posłusznie poszedłem (zrobiłem się nagle niezwyczajnie podatny na wszelkie wpływy ze- wnętrzne). Wtedy to właśnie pani Knapik stwierdziła u mnie to słynne zapalenie płuc, z któ- rym wiąże się tyle jeszcze innych historii, ale nie o nie teraz chodzi, tylko o chłopczyka po- znanego na korytarzu, pełniącym funkcję poczekalni dla osób chorych, jak ja, lub tylko udają- cych. W gabinecie pani Knapik każdy pacjent musiał spędzić co najmniej pół godziny. Bo też do pani Knapik szło się pogadać. Gadało się o tym i owym, głównie o filmach, w każdym razie na pewno nie o chorobach. Za to po takiej rozmowie człowiek czuł się już najzupełniej zdrów; choróbska wszelkie szły gdzieś precz i nieprędko wracały. Toteż, mając w perspektywie spo- tkanie z panią Knapik, każdy cierpliwie i w stanie wewnętrznego rozradowania czekał na swoją kolej. Choć trzeba przyznać, że naczekać się musiał zdrowo. I było też rzeczą poniekąd zrozumiałą, że siedzący koło mnie chłopczyk, nie mając najwyraźniej świadomości, kim jest pani Knapik, w pewnym momencie nie wytrzymał i mruknął, jak gdyby pytając nas, bywal- ców, co to za pieprzony Knapik, posuwa tam tę panienkę czy co? A ponieważ pani Knapik należy do tych nielicznych wartości tego i tamtego świata, których byłbym gotów, przezwy- ciężając swój patologiczny egoizm, bronić do upadłego – nie mogłem pozostawić owego py- tania bez gwałtownej riposty; i tak to właśnie poznaliśmy się z chłopczykiem. Spytany, co studiuje, powiedział, że religioznawstwo, więc, żeby podtrzymać rozmowę, zapytałem, czy nie zna przypadkiem Jacka, a on – oczywiście!, nawet przez jakiś czas byli razem na roku. No to znaleźliśmy się na wspólnym (aczkolwiek nie do końca) gruncie. Bo o ile dla mnie Jacek był osobnikiem nieznośnie, co prawda, zasadniczym i pozbawionym po- czucia humoru, ale jednak sympatycznym, o tyle chłopczyk zwyczajnie go nie lubił i wcale nie zamierzał tego ukrywać; pamiętał za to mnóstwo zabawnych historyjek z Jackiem w roli głównej, jak to Jacek podrywał dziewczyny na swoje najnowsze poglądy filozoficzne albo jak wygłaszał listę pięciu zagadnień, których powinna dotyczyć literatura; tamtego dnia rozbawił- by mnie pewnie nawet kawał o dwóch krowach siedzących na drucie (który zresztą wtedy nie był mi jeszcze znany), toteż umierałem już nieomal ze śmiechu, krztusząc się i dławiąc, gdy chłopczyk, ufny w swój talent humorysty, coraz sugestywniej wcielał się w postać Jacka, co- raz to głupsze i już właściwie nieprawdopodobne kładąc mu w usta kwestie, nie dając mi dojść do słowa ani też odetchnąć, aż raptem spoważniał i rzekł: – W sumie to tak trochę głupio, my tu sobie robimy jaja, a facet od dwóch miesięcy w grobie. – Gdzie? – spytałem. 3. I znowu w śmiech, co było do przewidzenia, ale nie dla chłopczyka, który patrzał na mnie jak na wariata zupełnego i pewnie sobie pomyślał, że ja na wariactwo tam przyszedłem się leczyć, a on nieopatrznie nawiązał ze mną rozmowę, i poczuł się zagrożony, podczas gdy 22 ja już cały w smarkach od tego śmiechu, i we łzach, aż w końcu schwycił mnie kaszel, a nie można śmiać się i kaszleć jednocześnie, zwłaszcza takim głęboko piersiowym i wymagającym znacznego wysiłku kaszlem, jaki jest przy zapaleniu płuc, więc się trochę uspokoiłem, moja chusteczka oczywiście nie nadawała się już do użytku, zapytałem chłopczyka, czy nie ma hi- gienicznej, nie miał, jakaś dziewczynka, z drugiej strony siedząca, poratowała mnie i mogłem się jako tako doprowadzić do przyzwoitości, choć i tak byłem już skończony w tym towarzy- stwie. Mimo wszystko (mimo że było mi już wszystko jedno) chciałem się dowiedzieć czegoś bliższego, ale chłopczyk już przestał być rozmowny, zdziwił się, że nic nie wiem, bo to po- dobno bardzo głośny był wypadek, katastrofa autobusowa, tuż przed Nowym Rokiem, gazety się rozpisywały, ale skąd miałem wiedzieć, że to chodzi o Jacka?, spytałem, przyznał mi rację, a potem zaraz ktoś wyszedł od pani Knapik, i on wszedł, i tyle go widziałem, tzn. potem jesz- cze raz, ale wtedy to ja wchodziłem, nawet powiedzieliśmy sobie cześć na pożegnanie. Później sobie przypomniałem, że istotnie, kiedy jechałem do Zakopanego na tego Sylwe- stra, na którym zachowałem się jak zwierzę, siedziało ze mną w przedziale małżeństwo mło- de, jeszcze dumne ze swoich obrączek, oboje poniżej granicy podobania mi się, zwłaszcza ona wyglądała, jakby miała lat sześć, i zastanawiałem się w duchu, jak można z kimś takim współżyć, a potem zacząłem im podczytywać to, co (wspólnie i nieomal seksualnie) czytali, a była to jedna z tych czarno-biało-czerwonych gazet (z nagłówkami barwionymi krwią), któ- rych tak normalnie się nie czyta, bo się ich nie kupuje, a w których roi się od różnych zadzi- wiających informacji, i był tam artykuł o autobusie, w którym znaleziono pięć trupów za- strzelonych z pistoletu, a ponieważ był pośród nich oficer Wojska Polskiego, posiadacz owej broni, śledztwo objęto tymczasem tajemnicą państwową(?), zaś hipotezy autora artykułu uznałem za niedorzeczne, toteż ich nie zapamiętałem. Ciężko mi będzie teraz opisać stan, w jaki wprawiła mnie wiadomość o śmierci Jacka. Już sam fakt, że myśląc o niej nie mogłem nie myśleć o owych szczególnych okolicznościach, w jakich do mnie dotarła, sprawiał, iż myślałem o niej nader niechętnie, a po prawdzie to w ogóle o niej nie myślałem, pozostawała dla mnie czymś raczej dziwacznym niż np. smutnym. Bo też i Jacek dosyć już mi się w pamięci rozmazał, dawno już przestał być kimś, z kim miał- bym ochotę jeszcze kiedyś się spotkać i pogadać, istniał dla mnie w przeszłości raczej niż w teraźniejszości. Jego śmierć miała więc w sobie jakąś przykrą nieistotność, nie tyle cokolwiek zmieniała, ile utwierdzała stan rzeczy, mający już pozory pewnej trwałości. Jednocześnie zaś utwierdzając obarczała go jakimś niepotrzebnym dramatyzmem; świadomość, że ktoś, kogo znałem, i to całkiem nieźle, znajduje się obecnie między umarłymi, wywoływała we mnie rodzaj ekscytacji, pojawiającej się zresztą zazwyczaj w momentach, kiedy z całą pewnością możemy użyć słówka nigdy. Chyba wciąż nie potrafię traktować śmierci (powiedzmy: cudzej śmierci) poważnie. W dzieciństwie, kiedy zdechł mi chomik, puszczałem płytę z Marszem żałobnym Beethovena i czekałem nadejścia tych wzniosłych uczuć, aż w końcu uświadomiłem sobie nieszczerość całej tej sytuacji, i to mi chyba zostało, obawa przed nieszczerością. 4. A teraz, nie wspominałem o tym wcześniej, teraz jest lato, koniec czerwca, herbata, choćby nie wiem jak długo stała, nie ostygnie, a jeśli jest czym oddychać, to chyba tylko wol- nością. Jej wonnością. Ciepła, cierpliwa wolność, nieśmiała, nie zasłużona, nie wywalczona, łagodna. Tylko że gromadzone z uporem przez cały rok marzenia każą ją na gwałt uprawiać, 23 kultywować, orać, nawozić i kosić, i wtedy dopiero wychodzi na jaw, jakie to pole dzikie, piaszczyste i podmokłe zarazem, pełne kamieni, chwastów, jaszczurek i pająków, wszystko naraz, a raczej właśnie nic, z którego nagle, na siłę, coś by trzeba ulepić, udoić lub choćby zwinąć w trąbkę i zadąć, żeby się tylko (wolność) nie okazała pustym dźwiękiem, który by nas potem prześladował, pośród jesiennych wichrów, swoim jednostajnym wyciem. Lecz jakże tu sobą samym wielkie, przepastne nic wypełnić? I tak to z chęci zwiewnych ciężki powstaje mus. Realizacje nieodwołalne wymuszający, zatrzymujący w swojej lepkiej mazi wiotkie wahadła wahań. Z potrzeby jakiejkolwiek decyzji rodzą się jakieś decyzje. Zapach dworca. I młodość. To upaja trochę. Więc na początek spotkanie po latach. I to po czterech aż. Z dawna projektowane, odwle- kane, niewiarygodne. Poznaliśmy się w czasach niepamiętnych, jeszcze w liceum, na waka- cjach oczywiście, połączyły nas wspólne wschody słońc, strumienie mieszające w zawirowa- niach swoich wód pianę z naszych past do zębów, unoszoną potem aż do Morza Bałtyckiego, ogniska, do których wrzuciłoby się w końcu ubrania, buty, nawet ciała własne, byleby tylko nie zgasły; cała ta, zapierająca dech w piersiach, intensywność, którą wyrzucamy ze siebie wraz z pierwszym październikowym kaszlem. A potem korespondencja, z listu na list coraz bardziej esencjonalna, intymna. Przywróceni swoim naturalnym środowiskom, byliśmy już jak istoty odmiennych ras, egzotyczni, a jednak wciąż sobie jakoś niezrozumiale bliscy. Fi- zyczne oddalenie uczyniło z nas abstrakcje bez głosu i bez zapachu, substancje proste, liczby pierwsze, a jednak przejawiające coś w rodzaju życzliwego zainteresowania, nie pozbawione humoru, współczucia i paru jeszcze przyjemnie ludzkich cech. Nie pamiętając już, jakie stroimy znudzone miny, jak się potrafimy ironicznie uśmiechać, powierzaliśmy sobie bez żadnych oporów tzw. najskrytsze myśli, wszystkie te bolesne czy choćby swędzące, wstydzą- ce i śmierdzące problemy nadspodziewanie łatwo przemieniały nam się w twory czysto języ- kowe (jak przyjemnie jest być szczerym, kiedy szczerość, siłą rzeczy, nie może być niczym więcej, jak tylko jedną z pisarskich konwencji), które można władować do koperty i wysłać (hen na odległą gdzieś daleko gwiazdę), by po tygodniu wróciły już oddestylowane, pod po- stacią ogólnych, nigdy nie trafiających w sedno, ale przecież wszystko doskonale unieważ- niających, cudzych przemyśleń. Staliśmy się więc dla siebie idealnymi spowiednikami, ręcznikami wchłaniającymi dzielnie każdą wydzielinę ducha, wszystkie wytrącające się przy naszym osobnym rozkwitaniu ingre- diencje, spocony jestem teraz jak ostatnia świnia, jak pies by się spocił, gdyby się pocił, już się całe moje czoło odcisnęło na szybie tłustą plamą, pocę się chyba jakimś tłuszczem, i nie będziesz się już miał, chłopczyku, w co wytrzeć, czasy się kończą, stoimy tu i stoimy, ta sytu- acja zaczęła się stopniowo robić zbyt nieziemska, aż w końcu nabraliśmy ryzykownej ochoty, żeby ją z powrotem sprowadzić na grunt doświadczenia, utwierdzić w materii, spotkać się. 5. Oto więc, po sporej dawce przemyśleń, odbytych w nagrzanych wnętrzach rozmaitych pojazdów, znalazłem się nagle, nareszcie, przed odpowiednimi drzwiami, na odpowiednim piętrze odpowiedniego bloku etc. (brakowało jedynie tabliczki z nazwiskiem), i teraz dopiero pomyślałem sobie, jakie to wszystko dalej, tam za tymi drzwiami, może okazać się trudne. Stałem tak chwilę, trochę zdyszany, olśniony niespodziewaną powagą sytuacji, wpatrując się w guzik dzwonka. W końcu, chyba z szacunku dla doznanych niewygód, odważyłem się naci- snąć, a tu jak nie zabrzęczy, wystraszyłem się, już miałem wszystkiego dosyć. Spróbowałem sobie wyobrazić Baatę, jak mi otwiera, ale przypominały mi się wciąż jakieś polany leśne, powalone drzewa i inne tego rodzaju rekwizyty, do otaczającej mnie scenerii zgoła nie pasu- 24 jące. A bez nich Baata ani rusz nie chciała mi się pojawić przed oczyma. I nie pojawiła się w końcu, bo otwarła mi jakaś całkiem obca pani, w związku z czym pierwszą myśl miałem taką, że trafiłem pod niewłaściwy adres i że ten zespół poszlak, które mnie tu doprowadziły, to ja- kaś kosmiczna, bezmyślna zgrywa, i że trzeba się z tego jak najprędzej wycofać, ale w ślad za nią przyszła druga, rozważniejsza, myśl, że to może być po prostu Baaty mama, a to wszystko, ta dezorientacja, to stąd, że mi Baata nigdy słóweczkiem nawet nie wspominała o jakiejkol- wiek rodzinie, ale czy to jest zaraz powód, żeby się spodziewać, że zastanę tu po prostu ją, adresatkę listów, i już poza tym nic, żadnych mebli, firanek, garnków, a już tym bardziej ro- dziców. Zostałem zaproszony do kuchni, poczęstowany herbatą w szklance (Baata poszła właśnie do sklepu kupić kawałek ciasta), w kuchni panował natarczywy zapach czegoś tłustego. – To co pan teraz robi? – zapytała mnie ta pani, gruba, pięćdziesięcioletnia, jak gdyby mnie doskonale znała i tylko chciała się upewnić. – No, studiuję – odpowiedziałem. – A co?, jeśli wolno zapytać. – Literaturę, filologię polską. – Literatura! to samo co moja Beatka, ja wam mówię, wy chyba powietrzem chcecie żyć. A co pan zamierza robić po tych studiach? – Jeszcze nie wiem – poczułem się, jak by to powiedzieć, nieszczególnie – może na jakieś inne studia pójdę, tak myślę o filmoznawstwie. – No dobrze, ale jak już pan te wszystkie studia skończy, to co pan będzie robił, z czego pan chce żyć? – Nie mam pojęcia, wie pani, to tak, jakby człowieka przy śniadaniu zapytać, co będzie jadł jutro na kolację. – A właśnie, my tu gadu gadu, a pan pewnie nie jadł obiadu. Ale mi się powiedziało śmiesznie. Odgrzeję panu kotleciki? – Nie, nie, dziękuję, jadłem już coś na mieście, jak tu szedłem z dworca. – Co pan jadł? – Nawet już nie pamiętam, coś tam sobie kupiłem. – Pan to, ja widzę, ma taki lekki stosunek do życia, a to trzeba zacząć myśleć, co będzie później. Jak dzieci przyjdą? To już nie są żarty. – Kiedy ja raczej nie zamierzam mieć żadnych dzieci. – To tak się tylko mówi, tutaj – coś zadzwoniło – od mojej sąsiadki chłopak też, na księdza chciał iść… Pójdę otworzyć – zostałem na chwilę sam w kuchni, z nadzieją, że to Baata przy- szła i dalsze przesłuchanie zostanie udaremnione. Niestety, do kuchni weszła druga pani, ja- kaś mniejsza, z dziurawą torbą pełną czegoś. – Pan przyjechał do Beatki – przedstawiono mnie. – A pan z daleka?, jeśli wolno wiedzieć. Tam u was też tak sucho? – Sucho? – pomyślałem chwilę, o co jej może chodzić. – Tak. – Bo tu u nas już drugi tydzień będzie, jak nie pada. Ani kropelki. Już mówię panu, jak lu- bię podlewać i z przyjemnością to robię, tak mi już zbrzydło. Czereśnie, niech pan popatrzy, jakie ładne – rozchyliła torbę, miała tam ogórki, pomidory, jeszcze coś zielonego, no i te cze- reśnie – to znowu ptaszyska jakieś przychodzą, niszczą. – Szpaki? – zasugerowała Baaty mama. – Nie szpaki! Z lasu jakieś przychodzą, siwe takie ptaszyska. – To może kwiczoły – nasunęło mi się. – Też nie. Kwiczoł to ma koło mnie na topoli gniazdo, to wiem, jaki to jest. A to, wie pan, większe od szpaka, siwe. 25 – Siwe ptaki z lasu… – zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle takie są. – Opowiadałam właśnie panu – mama Baaty postanowiła wziąć rozmowę w swoje ręce – o tym Mirku od tej, wiesz który? – A wiem; ludzie to naprawdę są; podli, żeby o księdzu takie rzeczy wygadywać. – Jaki on ta ksiądz, co na motorze jeździ. – Znowu tego kleryka obrabiacie? – patrzę, a to Baata nadeszła niepostrzeżenie (widocznie miała swój klucz), a po chwili zajrzał też do kuchni, znany mi z listów, Fitzgerald, jej spaniel, gruby i cokolwiek dychawiczny. – A ty czego się po mieście szlajasz, gościa masz, to się nim lepiej zajmij. I tak to, każde we własnym stanie ducha, znaleźliśmy się wreszcie w Baaty pokoju. – Witaj – powiedziała, uściskaliśmy się serdecznie, i od razu zrobiło się jakoś fajnie. Pokój był kształtu podługowatego, po jednej stronie miał tapczan, po drugiej – półkę z książkami, stół. Środkiem dywanik, czy może raczej chodniczek, biegł, ku oknu, przez które widok był na bloki i rzekę za blokami i nad rzeką niebo o kolorze lnu. W kącie pod oknem duża donica z kwiatkiem. Baata była dokładnie ta sama co dawniej i nie potrafiłbym wskazać żadnych wstrząsających różnic, i wcale nie musieliśmy nawiązywać do naszej korespondencji (chyba zresztą oboje mieliśmy świadomość, że nie byłaby to rzecz najwłaściwsza), żeby mieć o czym gadać. W końcu nadeszła też ta chwila nieunikniona, kiedy to podszedłem do półki, żeby przyjrzeć się książkom. – O, masz de Unamuna – stwierdziłem. – Znasz go?, jest świetny. – Właściwie to go nie znam, kojarzy mi się tylko z obozem wędrownym, między liceum a studiami. Padało wciąż jak diabli, więc całymi dniami wywoływaliśmy duchy. A to, wiesz, jak się coś robi bez przerwy, to się w końcu musi wynaturzyć. Pod koniec drugiego tygodnia już nie wiedzieliśmy, kogo wzywać, więc wymyśliłem tego de Unamuna, ze względu na nazwi- sko. Poza tym wypróbowywaliśmy te duchy obcojęzyczne. – I co, gadały wam po polsku? – Z nimi to właściwie nie było żadnych specjalnych problemów. Za to jak się zabraliśmy do staropolskich, ale to już na studiach, przed egzaminem u Ulewicza, chcieliśmy, żeby nam powiedziały, z czego będziemy pytani, to był dopiero koszmar. Zupełnie się nie było można połapać, o co im chodzi; jakieś strzępy zdań, język w stanie rozkładu. Jakby tam w tych za- światach sklerozy wszystkie dostały. – To tak samo jak u Leśmiana, pamiętasz te jego wiersze cmentarne? – No bo też Leśmian musiał być w tym wszystkim nieźle zorientowany, ale wywołujemy tego de Unamuna, pamiętam, że to było w takiej kuchni szkolnej, szkoła przerobiona na dom turysty, no więc te wszystkie maszyny do smażenia kotletów, maszynki do mielenia mięsa, ale takie elektryczne, ogromne, no i my z tymi świecami, na tych stołach, porozsiadani, te litery też chyba były napisane bezpośrednio na stole, wywołujemy. No i przyszedł duch, wprawdzie hiszpański (czy on nawet powiedział, że jest z Urugwaju?), ale się jakoś inaczej nazywał, już nie pamiętam. To się go pytamy, czemu to on akurat przyszedł. A ten mówi, że Mistrz go przysyła. Co za Mistrz? To go zaczął tak oględnie określać, wiesz, Książę Tego Świata, Władca Much, te wszystkie pseudonimy, żeby tylko nie powiedzieć po imieniu. Nas tam już zgroza ogarnia, ale ktoś wpadł na pomysł, żeby zapytać, kto go wzywał. To on mówi, że Aleksander. Myśmy na początku zgłupieli, dopiero po chwili: przecież Oleś Dziwiński ma na imię Aleksander. Patrzymy na Olesia, a ten blady jak ściana, no i w końcu się przyznał, że jak myśmy wzywali de Unamuna, to on cały czas powtarzał „przyjdź, Szatanie”, bo już mu się zwykłe duchy znudziły. – No i co dalej? 26 – Ze trzy dni chłopak chodził jak błędny, nawet tak myśleliśmy, czy go nie poddać jakimś egzorcyzmom. Tyle że nikt nie przejawiał ochoty, żeby iść do jakiegoś księdza i mu przed- stawić tę sprawę. No a potem wszystko wróciło do normy. Za to nam już wywoływanie du- chów zbrzydło i się zrobiło jeszcze nudniej na tym obozie. Mniej więcej w tym momencie wkroczyła mama Baaty, wnosząc na tacy pokrojony sernik i dwie nowe herbaty. – Ty wiesz, po co ona tu była? – zwróciła się do Baaty. – Skąd mam wiedzieć? – odburknęła Baata. – Bo ja też nie wiem – i obie parsknęły śmiechem. Nie ma rzeczy, są tylko idee. Nie ma mnie, są tylko moje myśli. Ale na temat idej wiem jeszcze mniej niż na temat rzeczy; o myślach (ich naturze) wiem mniej niż o sobie. Wyjąwszy oczywiście te chwile, kiedy mam chęć dotrzeć do istoty własnego ja, do jego esencji; tyle, że są to sytuacje wysoce nienaturalne i właśnie ta nienaturalność je dyskwalifikuje. Moje ja się takim sytuacjom wymyka, to tak jakby chcieć ogień obserwować w próżni. (A jednak się to czyni.) Idealiści odżegnują się od materialnego świata, bo cóż w tym świecie jest w stanie ich wspomóc? Magia, spirytyzm, objawienia, cały ten jarmarczny sklepik, w którym znaleźć można pewność, ale pewność ta nie jest żadnym oczyszczeniem, pokalaniem jest raczej, a to właśnie przez realność swą, namacalną dowodliwość; myśl nasza woli szukać światła w ciemnościach niż w półmroku, stąd zarówno Kościół, jak i Nauka odwracają się z lekceważe- niem(?) od tych rzeczy, których rzetelne zbadanie groziłoby unieważnieniem tak jej ustaleń, jak jego obrzędów. Gadamy, gadamy dalej, ale jakoś już nie tak. Gadamy jedząc, popijając (ale czy to prze- szkadza?), siedząc przy stole (może to?), nic się właściwie nie zmieniło (a może właśnie po- winno było się zmienić, czyż nie staliśmy się nagle aluzjami do siebie samych sprzed pięciu minut?), wciąż mamy sobie mnóstwo do powiedzenia, ale – męczymy się. A męcząc – oszu- kujemy. Natężamy uwagę. Zaczajone w nas wnioskowanie z poprzedniego zdania, o czym (na wszelki wypadek) powinno być następne. I tak coraz bardziej. Coraz znaczniej. Że aż znacze- nie jakieś mętne, niewyraźne, się ponad tym wszystkim wybija, niczym piana spod miksera, spod moich zdań niedbałych, niesolidnych, spod Baaty przesadnie wypielęgnowanych zdań, co i raz wpadających w trudną bezodpowiedzeniowość, przez którą ja, gość uprzejmy, jednak jakoś brnę. Łatwo powiedzieć – znaczenie. Tylko skąd ono i – nade wszystko – o czym? Czy ja mówiąc, co tam mówię, chcę jeszcze coś, dodatkowo, tajemnie? Przecież nie chcę. A więc to ona – Baata. Ale czy na pewno ona? Skoro to nie ode mnie wyszło, równie dobrze mogło nie wyjść też od niej. A jednak nie potrafiłem już myśleć o rozmowie naszej jako o zwykłej wymianie zdań. Znaczenie wyższe, odbierające jej wszelki naturalny sens, unosiło się nad nami, konsternujące i niczyje, na podobieństwo cichego, w wytwornym towarzystwie, pierd- nięcia. Nie wytrzymałem w końcu i, zamiast opowiedzieć kolejną historyjkę, zapytałem na chybił trafił: – Czy jest tu jakaś ubikacja? – Też mi pytanie – odrzekła Baata „obrażonym” tonem, ale zauważyłem w jej oku poro- zumiewawczo-afirmujący błysk, jakim nauczycielki obdarzają najpilniejszych uczniów, nie chcąc ich chwalić głośno przed całą klasą. Nad muszlą powieszone było lustro, toteż, sikając do niej, mogłem się wgapiać do woli w swoją, dość zmaltretowaną przez pociągowe i autobusowe drzemki, twarz wykolejeńca, twarz brzdąca, twarz bohatera, twarz mędrca, o tak, tylko pierwszy rzut oka w lustro może być za- skoczeniem, potem zaczyna się aktorstwo, nieprawda, złuda; w tym korowodzie twarzy wła- 27 snych, coraz to bardziej dostojnych, zapomniałem aż, że robię tymczasem rzecz w gruncie rzeczy wstydliwą. Zapomniałem? raczej właśnie uświadomiłem sobie: wstydliwą. Chcę zrobić pewną rzecz wstydliwą. Może ty też masz jakąś wstydliwą rzecz do zrobienia? Czemu nie mielibyśmy zrobić tego jednocześnie. Chciałabym zostać na chwilę sama. Sens naszej z Baatą rozmowy stał się dla mnie tak jasny, że aż głupi. I niemal w tej samej chwili ujrzałem (prze- czułem), że kiedy ja tu rękami grzebię przy rozporku, ona wyciąga spod szafy wielką papie- rową planszę i idzie do kuchni po odpowiedni, mający gładkie krawędzie, talerzyk. 6. Na początek nieźle jest wywołać ducha osoby żyjącej (czy to Baata powiedziała?, czy też oboje wiedzieliśmy już o tym?, że łatwiej przychodzą?, ja w każdym razie zapytałem: A z tą osobą co wtedy?, bez duszy chodzi?). Prawdopodobnie tak (Baata kompetentna), ale to jej w niczym nie przeszkadza. Chyba że duch nie chce odejść. Ale na to też jest sposób (jaki?), trzeba go wystraszyć (wolałem się nie dowiadywać, jak się straszy ducha). Wybór osoby nie sprawił nam większych trudności. Iwonka (stwierdziła Baata), ona to czy z duchem, czy bez ducha, to i tak wszystko jedno. (Znałem Iwonkę. Najlepsza przyjaciółka Baaty. Pod jej prze- możnym wpływem. Mieszkała kilka bloków dalej.) A więc (ręce rozcapierzone na talerzyku, małe palce dotykają się), duchu Iwonki, prosimy cię, przyjdź. Czy już jesteś? (TAK, odpo- wiedział skwapliwie duch.) Co porabiasz (zapytała Baata podstępnie. Talerzyk zaczął wymi- jająco krążyć po planszy). To powiedz (Baata bezlitosna), gdzie teraz przebywasz? (W WC, odrzekł duch najlakoniczniej, jak tylko mógł. Posłaliśmy sobie z Baatą cyniczne uśmieszki.) Chcesz ją jeszcze o coś zapytać? (zwróciła się Baata do mnie. Wzruszyłem ramionami), za- pytaj ją, czy ma alaranę (a co to jest alarana?), kiedyś mi pewien duch powiedział, że nie mam alarany, ale ciągle nie wiem dokładnie, co to jest; prowadzę badania (talerzyk poruszył się niespokojnie), o, sama chce coś powiedzieć. (POWIEDZ JEJ, ŻEBY MI DAŁA SPOKÓJ!) Popatrz, użyła wykrzyknika (skomentowała tę wypowiedź Baata), słodka jest ta Iwonka. (I nagle, ostro;) Wiem o niej wszystko. (Może by ją już odesłać?) Jak chcesz. Prosimy cię, odejdź, duchu. Jesteś tam jeszcze? (talerzyk przesunął się nieznacznie). Ona ma z tym pro- blemy (objaśniła Baata), nie lubi własnego ciała. Duchu, odejdź stąd, bo powiem Robertowi (natychmiast wyczułem pod talerzykiem całkowitą nieobecność ducha), widzisz? ma się swoje sposoby (Baata tryumfująca, groźna). – Z tą alaraną to jest ciekawa sprawa – napomknęła potem Baata z przesadną obojętnością, jak gdyby żałowała, że ten temat w ogóle się pojawił – jedni ją mają, inni nie, a dla tych du- chów to jest podstawowa sprawa. Iwona ją traci, tylko jak siedzi w kiblu albo jak są z Rober- tem i wiadomo, co robią. A moja mama ma ją bez przerwy. Mnie też się czasami zdarza, że ją mam; ale rzadko. Kto następny? – Witkacy. Kocham tego faceta – Baata uczyniła to wyznanie. – Ale o co tu pytać Witkacego? – mnie już okres witkacomanii jakiś czas temu minął, znalazłem się, by tak rzec, w stanie powitkacowskiego kaca, toteż nie miałem większej ochoty na rozmowę z nim. – Ja nie chcę go o nic pytać, ja chcę sobie z nim poflirtować – powiedziała Baata, zniżając głos do nieomal szeptu. I dodała: – zapytam go, czy przyjdzie do mnie dziś w nocy. – PRZYJDĘ – odrzekł z prostotą duch, gdyśmy już dopełnili wobec niego wszystkich po- trzebnych formalności. – A pod jaką postacią do mnie przyjdziesz? – zagadnęła Baata tonem zalotnym. – POD POSTACIĄ KOBIETY. – A to dopiero – Baata była wniebowzięta. – Seks lesbijski z Witkacym! Wyobrażasz sobie? 28 Mogłem to sobie wyobrazić, ale nie ruszało mnie to zbytnio. Przyszły mi zaraz na myśl wszystkie te przedobrzone, przeperwersyjnione inscenizacje jego sztuk i z miejsca miałem wszystkiego dosyć. Zadaliśmy mu potem jeszcze sporo pytań, bo zainteresował mnie nagle jako duch samobójcy. Ale żadnych rewelacji. Na pytanie, czy nie ma w zaświatach jakichś nieprzyjemności z powodu pochówku na katolickim cmentarzu odparł: WCALE NIE LEŻĘ NA KATOLICKIM CMENTARZU, no i koniec dyskusji. Po odesłaniu Witkacego ogarnął nas istny szał wywoływania najrozmaitszych duchów (oboje byliśmy pod tym względem do- syć wygłodzeni), wszystkie pytaliśmy o alaranę, rezultaty okazały się dość frapujące (ja ją miałem). Na koniec przypomniał mi się Igor Strawiński, którego parę lat temu (na urodzinach Macieja, co się przeobraziły w jeden wielki seans spirytystyczny) zostawiliśmy w Macieja mieszkaniu, bo nie chciał odejść, i trochę się o niego martwiłem, że mógł stać się duchem domowym i zacząć straszyć (Maciej się tymczasem z tego mieszkania wyprowadził), no i w ogóle, coś złego mogło mu się stać, więc wezwaliśmy go i, ku mojej ogromnej uldze, przy- szedł, a z pewnych jego oświadczeń (Co robisz? – KOCHAM. – Kogo kochasz? – [brak od- powiedzi]) wywnioskowaliśmy, że nadal przebywa w Niebie i nic go złego nie trapi. Zapyta- ny, czego w tej chwili słucha, kazał nam włączyć radio. Włączywszy, usłyszeliśmy jednak tylko szum pustego o tej porze eteru. – To już jest ta godzina? – zaniepokoiła się Baata. Istotnie, było już wpół do piątej. Więc czym prędzej zaczęliśmy się przygotowywać do snu. Baata odstąpiła mi swoje łóżko, a sama poszła spać do mamy. Prawie już zasypiałem, a może spałem wręcz, gdy usłyszałem skrzypienie jakieś dziwne. Patrzę – drzwi się same uchylają i ktoś przez nie (ktoś niewidzialny) zakrada się. Słyszę wyraźnie ciche kroki i ciężki, urywany oddech. Mrąc dosłownie ze strachu zapalam lampkę – a to pies Fitzgerald przyszedł do mnie z wizytą. – No chodź tu, Fitzgerald, skoro już przyszedłeś – powiedziałem i, żeby się trochę uspo- koić, pogłaskałem go po tym łbie kudłatym. W pierwszym odruchu chciałem zaraz iść umyć ręce (myśmy nigdy psów w domu nie trzymali, wskutek czego pies kojarzy mi się tradycyjnie z czymś brudnym i śmierdzącym, choć może i nie zawsze tak jest), ale po co robić niepo- trzebny raban w cudzym domu, pomyślałem, a gdym tak myślał, Fitzgerald zaczął wydawać z siebie(?) dźwięki bynajmniej z psem się nie kojarzące, lecz raczej z dzieckiem ludzkim, uczą- cym się dopiero mówić. Był to, zaiste, rodzaj nieartykułowanej mowy, o niezmiernie wyrafi- nowanej, ściszonej ekspresji, i z początku wgapiałem się w tego psa jak sroka w gnat, nie mo- gąc wyjść z podziwu, no ale cóż, ja tu chcę spać, a ten, zwierz nieczysty, siedzi mi koło łóżka i nawija, pewnie w kółko to samo. Najwyraźniej Baata za dużo do niego przemawia, pomy- ślałem, albo jej mama, jak jest sama w domu (teraz dopiero odkryłem, że, nie licząc mojej tymczasowej obecności, Fitzgerald jest tutaj jedynym mężczyzną). Rzekłem więc: – Zamknij się, Fitzgerald. Idziemy spać. Zgasiłem światło, a ten – hyc! – na łóżko – i ładuje mi się pod kołdrę. – If you imagine, that a I’m fuckin’ sodomist, you’re bloody wrong – warknąłem, nie wie- dzieć czemu naśladując dialogi z amerykańskich filmów gangsterskich, i solidnym (no, może nie aż takim przesadnie solidnym, bo stary pies też przecież potrafi ugryźć) kopniakiem zwa- liłem go z powrotem na dywan. Mruknął coś pod nosem i poszedł do kąta. Po chwili zaczęło stamtąd dobiegać jakieś mlaskanie czy też chrobotanie, ale powiedziałem sobie, że nic mnie to już nie obchodzi: ja śpię. 7. Budzę się i przez chwilę mam wrażenie, że wskoczyłem do filmu Dzikość serca (oglą- dałem go w czasie pamiętnych Konfrontacji, wstrząsany co chwila morderczym kaszlem, i chyba dlatego wcale mi się nie spodobał, mimo niewątpliwych pokrewieństw ze Snem srebr- 29 nym Salomei), jakaś mała osada na południu Stanów, za chwilę wtargną tu otyłe girlsy roz- grzane po nakręceniu porno w texańskim stylu, mój Boże, skąd mi się to wzięło, słońce wpa- da przez okno prosto na mnie z iście texańskim impetem, ale to przecież nie z powodu słońca, gdzie tam słońce, nie słońce, tylko pies. Pies? (czy w Dzikości serca był jakiś pies?), może to chodzi o Pod wulkanem, to też się działo w jakimś Meksyku (szedł z nami pies i śmierdział), rzeczywiście, coś tu śmierdzi (był! był pies!, porwał rękę bankiera po napadzie na bank!). Odruchowo spojrzałem na swoją własną rękę, powąchałem ją (ręka mi śmierdzi psem) wczo- raj wieczorem dotykałem przecież psa, no tak, gdzie on jest, ten śmierdziel?, patrzę – leży koło donicy, ale jakoś tak dziwnie, w czymś dziwnym, wśród własnych, psich, wymiotów. Spojrzałem na zegarek – dopiero ósma, ale nie będą przecież tak tu spał, z tym psem za- rzyganym. Zresztą w kuchni coś jakby stuknęło. Istotnie, zastałem tam Baaty mamę; ubrana w żółty szlafrok, robiła sobie śniadanie. – Jak się spało? – zapytała mnie, ledwo wszedłem. – Spało się świetnie – odrzekłem kurtuazyjnie – tylko Fitzgeraldowi chyba coś się stało. – Pewnie znowu się czegoś nażarł. Taki stary pies to ani węchu nie ma, żre wszystko, sto razy mówię, damy go uśpić, ale Beatka nie, jeszcze się na mnie boczy. I znów stówa pójdzie na weterynarza. Niech pan sobie siedzi, obudzę ją. Po chwili dobiegły mnie głosy przytłumione, lecz jakże dramatyczne; na kuchence ugoto- wała się woda, więc ją wyłączyłem i zrobiłem sobie herbaty; nim jeszcze zacząłem ją pić, zjawiła się Baata w jakiejś nowej sukience i powiedziała: – Pójdziesz ze mną do weterynarza? – Ale wpierw się muszę umyć. – No to się pośpiesz. Nieśliśmy Fitzgeralda w torbie, trzymając po jednym uchu (tzn. ucha od torby; ja jedno, Baata drugie, a Fitzgerald w środku; właściwie był bardzo lekki, ale ja nie mogłem dopuścić, żeby Baata coś niosła, gdy ja nic nie niosę, a Baata nie chciała, żeby ktoś „obcy” niósł jej psa podczas jego – być może – ostatniej podróży), zresztą jakoś nie mogłem uwierzyć, żeby od zeżarcia głupiej roślinki psu mogło się coś stać. I rzeczywiście, weterynarz wlał mu do pyska jakiś płyn na przeczyszczenie(?), co najwyraźniej postawiło Fitzgeralda na nogi, tak iż w dro- dze powrotnej mógł już nam towarzyszyć o własnych siłach, co chwila posrywając czymś żółtym po chodniku. – Musimy z nim pochodzić, aż się całkiem wypróżni – zaopiniowała Baata, a więc cho- dzimy sobie, spacerujemy pomalutku, zwiedzamy miasto, aż tu nagle – kogoż to my widzimy! (Oczywiście była to Iwonka z Robertem i – ku mojemu zaskoczeniu – wózkiem dziecięcym z niemowlęciem w środku. Iwonki bym nie poznał; miała zupełnie inny kolor włosów, a do tego przestała chodzić w okularach. Roberta ujrzałem po raz pierwszy, był zupełnie zwyczajny; nosił, rzecz jasna, wąsy i spodnie od dresu.) – Wywołaliśmy wczoraj twojego ducha – powiedziała Baata do Iwonki, gdyśmy się już (serdecznie) przywitali – i wiemy, co robiłaś od siódmej wieczorem do piętnaście po. Twarz Iwonki spłonęła, jak to mówią, rumieńcem. Iwonka spojrzała na Roberta, nieomal uczepiła się go wzrokiem. Robert powiedział do Baaty: – Mogłabyś się już powstrzymać od tych głupich złośliwości. Ja nie wiem, co za diabeł w tobie siedzi. – Przecież żartowałam – stwierdziła pojednawczo Baata. Ale i tak nie pozostało nam już nic innego, jak tylko się pożegnać. – Dlaczego mi nie napisałaś, że Iwonka ma dziecko? – zapytałem ledwo tylko zniknęli nam z oczu. 30 – Bo to nie jej dziecko, tylko kuzynki – prychnęła Baata. – Nawet jeszcze nie ochrzczone. Przy obiedzie, kiedy na chwilę zostaliśmy sami, Baata do mnie, szeptem: – Z tego wszystkiego zapomniałabym ci powiedzieć, a to prawie najważniejsze. Wiesz, co się dzisiaj w nocy stało? Moja mama włożyła mi palec do ust. Przez sen. Ona chyba nic o tym nie wie. Możesz to sobie wyobrazić? – To co, wywołujemy dzisiaj? – A masz jakiś pomysł? – Właśnie sobie przypomniałem, że mój kumpel zginął w wypadku. Chciałbym sobie z nim pogadać. – No to pewnie. Wieczór. Wyciągamy planszę, już bez żadnej żenady. Wołamy Jacka. Jest. Ja pytam, on odpowiada. – Gdzie teraz jesteś? – W PIEKLE. – Nie żartuj sobie. – WCALE NIE ŻARTUJĘ. PAMIĘTASZ, ŻEBYM JA SOBIE KIEDYKOLWIEK Z CZEGOŚ ŻARTOWAŁ? – Nie pamiętam, istotnie – tu zwracam się do Baaty – zawsze sobie tylko wszyscy z niego żartowali. No i jak ci tam jest? – NORMALNIE. WSZĘDZIE SIĘ ROBI NORMALNIE, SKORO JUŻ SIĘ TAM ZNAJ- DZIESZ. – I co, masz jakąś szansę na obcowanie z Bogiem? – RACZEJ NIE. PRZYNAJMNIEJ MOGĘ BYĆ NADAL RELIGIOZNAWCĄ. – To znaczy? – MOGĘ SIĘ DOMYŚLAĆ. – Więc nie wiesz, jak to jest naprawdę? – A CO TO ZNACZY NAPRAWDĘ? – No, nie jesteś wszechwiedzący? – MÓGŁBYM, GDYBYM CHCIAŁ, ALE KIEDY MOŻESZ WIEDZIEĆ WSZYSTKO, CO TYLKO ZECHCESZ, TO PRZESTAJE CI SIĘ CHCIEĆ. – To co tam robisz? – ROZMAWIAM, ZAWIERAM ZNAJOMOŚCI. – A kto tam jeszcze z tobą siedzi, ze znanych osób? – NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ. TO TAJEMNICA. – A możesz nam opowiedzieć o tym swoim wypadku? – MOGĘ. TO BARDZO ZABAWNA HISTORIA. – Baata roześmiała się głupio. Zgromi- łem ją wzrokiem. – JECHAŁEM DO CIOTKI, NA WIEŚ. ZIMA, MRÓZ 30 STOPNI. NAS W AUTOBUSIE CZWORO. Z KIEROWCĄ WŁĄCZNIE. BO TO OSTATNI AUTOBUS, 11 W NOCY. PRZEDE MNĄ SIEDZIAŁ PAN KAPITAN W MUNDURZE, MAŁY, ŁYSY. OBOK NIEGO, PO DRUGIEJ STRONIE, PANI NAUCZYCIELKA Z PODSTAWÓWKI; MIAŁA TAKĄ SPECJALNĄ, WYSOKO POSTAWIONĄ FRYZURĘ, NA LAKIER, BO SIĘ ZBLIŻAŁ SYLWESTER. ROZMAWIALI ZE SOBĄ, WIDOCZNIE SIĘ ZNALI. ZE STRONY PANA KAPITANA BYŁY TO TAKIE STAROŚWIECKIE ZALOTY. JA JUŻ MIAŁEM NIEDŁUGO WYSIADAĆ, KIEDY DO AUTOBUSU WSIADŁ PIJAK, TAKI NIEDUŻY WIEJSKI PIJACZEK Z FIOLETOWYM NOSEM. NIE ZAMIERZAŁ CHYBA NIGDZIE DALEKO JECHAĆ, BO ZAMIAST USIĄŚĆ, USTAWIŁ SIĘ AKURAT MIĘ- DZY PANEM KAPITANEM A PANIĄ NAUCZYCIELKĄ I TRZYMAŁ SIĘ ZA OPAR- 31 CIA, ALE JAK AUTOBUSEM ZARZUCIŁO, TO MU SIĘ RĘKA OMSKNĘŁA I TRAFIŁA AKURAT WE FRYZURĘ PANI NAUCZYCIELKI, WIĘC PANI NAUCZYCIELKA MÓ- WI, TEŻ CHYBA ZALOTNIE, PANIE KAPITANIE, NIECH PAN COŚ ZROBI Z TYM PIJAKIEM, BO BĘDĘ MUSIAŁA IŚĆ DRUGI RAZ DO FRYZJERA, A PAN KAPITAN NIC, SIEDZI, TYLKO ŁYSINA MU SIĘ ROBI CORAZ CZERWIEŃSZA. I TAK JECHA- LIŚMY JESZCZE JAKIŚ CZAS, W KOŃCU JUŻ MIAŁEM WYSIADAĆ, ALE KIEDY CHCIAŁEM WYCIĄGNĄĆ SWOJĄ TORBĘ Z TEGO BAGAŻNIKA NA GÓRZE, TO SIĘ O TĘ TORBĘ ZAHACZYŁA CZAPKA PANA KAPITANA, BO TEŻ TAM LEŻAŁA, I SPADŁA NA PODŁOGĘ, W TO BŁOTO. PAN KAPITAN, JAK TO ZOBACZYŁ, WSTAŁ I JUŻ MYŚLAŁEM, ŻE BĘDZIE CHCIAŁ SIĘ ZE MNĄ BIĆ, A ON, WYOBRAŹCIE SO- BIE, PO PROSTU ODPIĄŁ KABURĘ I WYPALIŁ DO MNIE Z PISTOLETU. PANI NA- UCZYCIELKA PODNIOSŁA WRZASK, AUTOBUS GWAŁTOWNIE ZAHAMOWAŁ, PIJAK SIĘ PRZEWRÓCIŁ, OD RAZU CHCIAŁ SIĘ WCZOŁGAĆ POD SIEDZENIE ZE STRACHU, ALE PAN KAPITAN DOPADŁ GO TAM I ZASTRZELIŁ. PANI NAUCZY- CIELKA NIE PRZESTAWAŁA WRZESZCZEĆ, WIĘC PAN KAPITAN UCISZYŁ JĄ JEDNYM STRZAŁEM, A POTEM ZASTRZELIŁ TEŻ KIEROWCĘ, KTÓRY GO BEZ SENSU PRÓBOWAŁ OBEZWŁADNIĆ. W KOŃCU STRZELIŁ SOBIE W ŁEB. ZANIM PRZYJECHAŁA POMOC DROGOWA, WSZYSCY JUŻ OCZYWIŚCIE ZDĄŻYLIŚMY UMRZEĆ. A TERAZ CAŁUJCIE SIĘ. – Co. – CAŁUJCIE SIĘ. TY JĄ, A ONA CIEBIE. NATYCHMIAST. Spojrzałem na Baatę. – To chyba jakiś erotoman, ten twój kolega – powiedziała. Jej twarz była doskonale zrów- noważona. Nie wyrażała nic. – A jak się nie pocałujemy? – zapytałem. – TO STRACISZ ALARANĘ. – No i co z tego? – ALARANA JEST BARDZO WAŻNA. NIKT NIE BĘDZIE CHCIAŁ Z TOBĄ ROZ- MAWIAĆ. NIE BĘDZIESZ MIAŁ PRZYJACIÓŁ. SAME TYLKO POWIERZCHOWNE ZNAJOMOŚCI. WSZYSCY CIĘ BĘDĄ UNIKAĆ JAK ZŁEGO CZŁOWIEKA. – A co z moją Alaraną? – zapytała niespodziewanie Baata. – TY MOŻESZ JĄ ODZYSKAĆ. CAŁUJCIE SIĘ. NAMIĘTNIE. – To może się pocałujemy – zaproponowała Baata. – Co nam szkodzi? – Co nam szkodzi… – powtórzyłem za nią. Choć głupio było się tak ni z tego, ni z owego zabierać do całowania. Zwłaszcza, że nigdy nie rozpatrywałem Baaty pod tym kątem. Nie wiedzieć czemu oboje wstaliśmy. Raptem drzwi się otwarły i wkroczył duch niepowołany, wielki, zawiesisty; Baaty mama w białej koszuli nocnej z rozpuszczonymi włosami – w tym akurat momencie była naprawdę zjawiskiem nie z tej ziemi. – Co to za siedzenie po nocy! – huknęła. – Co tu się właściwie dzieje? Beata, marsz do łóżka! A pan lepiej żeby już stąd pojechał. 8. Tak czy inaczej miałem wyjechać nazajutrz, tyle że teraz postanowiłem wyjść na pierw- szy poranny autobus, był taki czternaście po szóstej, spisałem sobie zaraz po przyjeździe; przez te dwie godziny, co mi zostały do wpół do, nie zmrużyłem oczywiście oka, leżałem na tapczanie po ciemku i rozmyślałem nad tym wszystkim, co się stało, a to wszystko rosło we mnie, pęczniało jak wielki, czarny, włochaty bąbel, którego nie ma czym przekłuć, a więc który w końcu przylepia się do ciebie, oblepia cię, wnika ci do uszu, i do płuc, i w końcu ży- jesz już cały w dziedzinie bąbla, a świat poza bąblem przestaje ci być znany. 32 W takim stanie ducha podniosłem się z tapczana kilka minut wcześniej, niż zaplanowałem; miałem zamiar po prostu spakować się i wyjść, z nikim się nie żegnając, żeby co prędzej wy- rzucić z siebie to mieszkanie i wszystkie zaistniałe w nim wypadki; wyjść na światło dnia i światłem tym się ocucić. Ale Baata też najwidoczniej nie spała, bo kiedy zacząłem się krzątać, zajrzała przez szparę w drzwiach i rzekła: – Już idziesz? Poczekaj, odprowadzę cię. Nieludzki smutek jej głosu przeszył mnie na wskroś. Poczekałem. Szliśmy w milczeniu, zakłócanym jedynie przez kaszel towarzyszącego nam Fitzgeralda. Nie wiem, po co Baata go zabrała. Przez niego musieliśmy iść bardzo powoli, no i spóźniłem się na autobus. Następny był za godzinę i piętnaście minut. – To może pochodzimy sobie po mieście – zaproponowała Baata. Spacerowaliśmy w dal- szym ciągu milcząc. Baata wyglądała jakby czymś wycieńczona, jak po jakimś ogromnym wysiłku albo po torturach, na których nie pisnęła ani słówka. Oboje mieliśmy zresztą za sobą dwie właściwie nie przespane noce. Chyba też nie zrobiła sobie tym razem makijażu (nie zdą- żyła?) i również dlatego wydawała się taka blada i zapuchnięta. Weszliśmy na jakiś mały placyk zarośnięty trawą, z paroma ławkami naokoło. Nad jedną bramą wisiał zardzewiały szyld przedstawiający rozbrykanego konia. – Tutaj chodziłam na wagary – powiedziała niespodziewanie Baata. – A tam co było? – zapytałem chcąc wykazać minimum zainteresowania. – Tam był bar „Pod Koniem”, nigdy w nim nie byłam. – To co robiłaś na tych wagarach? – Siedziałam tu sobie. I to było wszystko, cośmy sobie powiedzieli. Godzina jakoś minęła. Przez całą drogę spał na moim ramieniu jakiś żołnierz z twarzą pełną pryszczy. Pozwala- łem mu na to. Wysiadłem w Warszawie na Dworcu Zachodnim, było już prawie południe, ale dzień szary, nieprzystępny. Przypomniało mi się, że jest sobota i zaraz zamkną się wszystkie sklepy, więc wskoczyłem do jakiegoś autobusu i podjechałem do centrum. Nic sobie nie ku- piłem, tylko się umęczyłem niepotrzebnie. Na placu Zamkowym ujrzałem Julię Hartwig dźwigającą dwie torby z zakupami, była cała ubrana na biało, a tymczasem chmury sinobrą- zowe zawisły na niebie (a raczej pod nim) i nawet zaczynało już trochę kropić, więc wyglą- dała w tej bieli jakoś tak biednie, że aż naszła mnie ochota, żeby do niej podejść i zapropono- wać, że jej pomogę nieść te torby, ale sobie w porę uświadomiłem, że sam pewnie wyglądam jak dziesięć nieszczęść i że na pewno weźmie mnie za narkomana i pomyśli, że chcę ją okraść, i minąłem ją jak gdyby nigdy nic. Pociąg (osobowy) do Gdańska miałem dopiero wieczorem, więc snułem się po mieście, bo bałem się wchodzić do kawiarni i coś tam zamawiać, w ogóle kontaktować się z jakimikol- wiek ludźmi. Nagle, na Nowym Świecie, zaczepił mnie jakiś chłopiec i zapytał: – Czy wierzysz, że Jezus Chrystus zmartwychwstał? – Tak – odpowiedziałem. – A więc już jesteś zbawiony. Spotkamy się w Raju – powiedział i dał mi kolorową bro- szurkę w języku angielskim. Z okładki patrzał na mnie Pan Jezus i się uśmiechał, ale jakoś drwiąco, ukazując białe amerykańskie uzębienie. Na Dworcu Centralnym panuje zawsze taka atmosfera, jakby była noc. Usiadłem sobie w poczekalni na górze, ludzie siedzą zwróceni na wszystkie strony świata, jakby odprawiali ja- kieś pogańskie nabożeństwo. Nikt się nie odzywa, nikt nie śpi, między ławkami przechadzają się mili(poli)cjanci. Jeden pan wyjął z torby kanapkę i położył ją obok siebie na ławce, a kiedy 33 zapinał torbę, pojawił się skądś jakiś wyjątkowo bezczelny gołąb i zaczął sobie tę kanapkę dziobać. Pan, zauważywszy to, odgonił gołębia i wyrzucił kanapkę do kosza. A wtedy spod sufitu sfrunęły wszystkie gołębie, w liczbie chyba kilkunastu, i zaczęły się kłębić w tym koszu i nad nim. – Jak szczury – powiedziała jakaś starsza pani. – Dosłownie jak szczury. Siedzę w pociągu. Przeciwległe okno otwiera widok na coś, co da się nazwać tylko z du- żych liter: Niesłychany Zachód Słońca Nad Równiną. Teraz więc moja głowa rzuca cień na to, czemu się przyglądam: guzy, liszaje, blizny. Moja głowa na to, co widzę, rzuca cień refleksji. Gdyż refleksja prześwietla i uwyraźnia to, co w głowie, a to, co przed oczami – zaciemnia i zamąca. Kiedy pociąg zatrzymał się w Gdańsku, była jeszcze noc i nie wypadało do nikogo dzwo- nić, więc podjechałem sobie kolejką do Sopotu i poszedłem na plażę. Stopniowo zaczęło świtać. Usiadłem w koszu plażowym obitym dermą (na oparciu napis: TU SIĘ ODDAŁAM CHŁOPAKOWI IMIENIEM JACEK. MA 19 LAT I MIESZKA WE WRZESZCZU). Morze ma kolor brązowy. Po morzu pływają statki i okręty. Między kartkami zeszytu chrzęści mi piasek. zaczęte w listopadzie 1992 ukończone w grudniu 1994 34 SENS ŻYCIA opowiadanie śródziemnomorskie I. Padwa Zawiózł nas tam chłopczyk Mauro (też polonista, przepraszam, filolog włoski, w każdym razie obaj mieliśmy takie same okulary), namówił nas na tę Padwę, a potem nas zostawił na ulicy Dantego i życzę wam szczęścia we wspólnej naszej beznadziejności (wszyscy troje nie mieliśmy żadnych widoków na przyszłość). I tyleśmy go widzieli, zresztą co tam, na autosto- pie normalna rzecz, tylko trochę szkoda, że wraz z jego małym, czerwonym (włoskim) fiatem1 zniknął nam też z oczu zamieszkiwany przezeń pokoik w akademiku, na który skrycie liczyli- śmy. W ramach nieśmiałej rekompensaty ukazał się niebawem, tymże oczom, sławny rynek padewski, stojący zaś przy nim kościół (wyznaczony przez Diabła jako miejsce ewentualnego spotkania) z przewodnikowego abstraktu przedzierzgnął się w coś jak najbardziej realnego i kamiennego. Opatrzonego schodami. Na których można było usiąść i odsapnąć. (Na resztę towarzystwa mieliśmy czekać do osiemnastej.) Monika Piech, jak usiadła, tak też i została, mnie po jakimś czasie wzięło na zwiedzanie, więc zostawiłem ją na straży tobołów naszych, a sam, wolny jak ptak, ruszyłem którąś uliczką przed siebie, starając się utrzymać kolejność skręcań w jako tako logicznym porządku (na wypadek, gdyby pamięć moja, obarczona obsłu- giwaniem coraz to nowych zaciekawień, nie wytrzymała); uliczki były wąskie, chcąc nie chcąc stałem się świadkiem, a nawet (biernym) uczestnikiem kilku wypadków samochodo- wych, krzyku było co niemiara, brzoskwinie droższe niż w Weronie. Przy powtórnym zobaczeniu rynek był już bogatszy o Matulską i Diabła, którym właśnie Monika zdawała relację ze wszystkich (głównie włoskich) zalotów, których obiektem zdążyła być na tych schodach. Oni z kolei opowiedzieli o swoim autostopie. Zatrzymała się im cięża- rówka. Wsiedli, Magda pierwsza. Kierowca zapytał ją, czy nie jest przypadkowo chłopcem. Zaprzeczyła. A czy Diabeł to jej narzeczony? Nie. Więc może brat? Też nie. Kierowca po- czuł, że stoi na pewnym gruncie. Prawa ręka kierowcy oderwała się łagodnie od dźwigni zmiany biegów i, niczym zdalnie sterowany satelita, rozpoczęła lot zwiadowczy ku ukrytym pod bluzką przejawom Mgdzinego dziewczyństwa. Diabeł i Magda, ażeby mimo wszystko uniknąć otwartego konfliktu, wykonali taktyczny manewr zamiany miejsc, pozostawiając rękę ślepą, ogłupiałą (cała reszta kierowcy skupiona była na prowadzeniu rozpędzonej ciężarówki), a jednak wciąż czyniącą rozpaczliwe konwulsyjne wysiłki, aby dosięgnąć tego, od czego od- dzielało ją teraz nienawistne ciało Diabła. W końcu kierowca zrozumiał, że musiało stać się coś niepojętego. Zahamował wściekle i krzykiem zmusił pasażerów do opuszczenia szoferki2. Skoro zaś przyszła kolej na mnie, powiedziałem, że całe miasto obwieszone jest plakatami zachwalającymi jakąś imprezę kulturalną, więc może by się tak na nią wybrać. Jesteśmy osta- tecznie w Padwie, mieście, w którym złote lata słodkiej swojej młodości spędził nie kto inny, tylko sam Jan Kochanowski. Propozycja moja została przyjęta bez żadnych konstruktywnych sprzeciwów, toteż ochoczo (tylko Monika, gdy musiała na powrót założyć plecak, myślała przez moment, że umrze) wyruszyliśmy na poszukiwanie najpierw plakatu, potem ulicy, a w końcu też i budynku, który użyczył swych murów owej imprezie. Była to, jak się okazało, dosyć wszechstronna prezentacja młodej sztuki włoskiej, na dzie- dzińcu jakaś orkiestra, chyba studencka, grała Vivaldiego, wewnątrz w jednej sali odbywały się pokazy filmików video zgłoszonych na festiwal w Wenecji (ta Wenecja wciąż jeszcze wy- dawała się nam czymś bardzo odległym), drugą zajmowała wystawa najnowszych osiągnięć włoskiej awangardy plastycznej (w ich języku nazywało się to „monstra”). Vivaldi, jak to Vivaldi, szybko nas sobą znudził, filmiki były takie sobie, jeden mnie wzruszył, przedstawiał 35 najpierw chłopczyka siedzącego przy stole, mówiącego coś, oczywiście po włosku, a potem cała sekwencja powtarzała się, tylko że zamiast głosu chłopczyka podłożona była muzyka, co jakoś tak nie pozostawiało wątpliwości, że chłopczyk ten umarł, a w każdym razie to ogląda- nie teraz stawało się w dziwny jakiś sposób zobowiązujące, człowiek miał żal do siebie, że nie słuchał tych słów poprzednio, jak gdyby słuchanie mogło tu w czymkolwiek pomóc. Inny film rozpoczynał się fragmentem Psychozy, oglądanej w telewizorze przez ogrodnika, zapew- ne odpowiedzialnego za zieleń przyuniwersytecką, następne ujęcie ukazywało nam bowiem dwie studentki spacerujące pod rękę korytarzem, którym zapewne kiedyś także i Jan Kocha- nowski przemykał się3. Studentki podchodzą do okna i podziwiają pięknie utrzymany park z różami. Jedna do drugiej coś mówi. Ta sama studentka, w ogrodzie, przyczajona, usiłuje ze- rwać kwiat róży, nie idzie jej to zbyt zgrabnie. Zauważamy wychylającego się zza krzewu ogrodnika, studentka też go zauważa – i w nogi. Znowu studentki przy oknie. Zauważa je pielęgnujący róże ogrodnik. Podnosi w górę ręce uzbrojone w sekator i dwukrotnie – ciach ciach – wykonuje w powietrzu ruch pozorujący strzyżenie. Strwożone studentki odsuwają się od okna. I znów studentka, spacerująca, tym razem samotnie, korytarzem. Nagle z wnęki wy- łania się, niczym sam duch Jana Kochanowskiego, ogrodnik. Na twarzy wymalowaną ma za- ciętość, ręce ukryte z tyłu za tułowiem. Studentka w nogi. Opuszczamy salę marząc o labiryn- cie nie kończących się korytarzy. II. Monstra Trzeba zacząć od tego, że nie było tam szatni. Ani też niczego takiego, co by, choćby w przybliżeniu, szatnię przypominało. Żadnej portierni, bezczynnej babci klozetowej, nic. A człowiek z plecakiem na plecach (czy da się stan ten nazwać zgrabniej?) to nie ten sam czło- wiek, co bez. Inne ma zachcianki, inne tęsknoty, czas mu inaczej płynie. Inaczej widzi ten świat. Inaczej widzą go inni (ludzie, psy nawet). Jeśli o nas chodzi, to nade wszystko pragnę- liśmy uniknąć pochopnego powiększania i tak już nieznośnie ciążących nam bagaży (acz tym razem chodziłoby tylko o wspólny nasz bagaż przeżyć natury estetycznej), toteż nie rozczula- jąc się zbytnio nad większością zgromadzonych tam dzieł, od razu instynktownie, wiedzeni nieomylnym węchem pleców naszych, skierowaliśmy się ku temu, co najważniejsze. A naj- ważniejsze były tam camery4, co do tego nikt nie miał najmniejszej wątpliwości. Były dwie: dla dwóch i dla czterech osób. Do pierwszej wpuszczał sam artysta i trzeba było czekać w kolejce, więc w pierwszym odruchu naszego minimalistycznego maksymalizmu uznaliśmy, że wystarczy nam ta druga, nie ciesząca się aż takim powodzeniem, za to niejako uwzględniająca naszą liczebność. Był to pokoik mały, ciemny, przegrodzony czymś w rodzaju klęcznika albo takiej barierki, przy której przystępuje się do Komunii św. Początkowo wydawał się zupełnie pusty, z czasem jednak oko zauważało leżące w najdalszym kącie coś jakby okruszki, świecą- ce bladym światłem. – I cóż to takiego może znaczyć? – zaczęliśmy się zastanawiać, niby to poważnie, a przy- gotowując już w skrytości ducha różne złośliwe prześmiechy i z góry się na nie ciesząc. – To jest sens życia – stwierdziła nagle Matulska z naturalnością osoby wiedzącej. Nikt nie śmiał zaprzeczyć. Najlepszy dowcip pojawił się na samym wstępie. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wziąć go na serio. A więc był to sens życia. Prawie natychmiast zrodziło się w nas pragnienie przyjrzenia mu się z bliska. Porozglądawszy się na wszystkie strony, przeskoczyliśmy barierkę. Sens życia, jakim go ujrzeliśmy, przyrównać można do małych kawałków fosforyzującego jak gdyby la- minatu, leżących w bezładzie. Przyjąwszy, że nawet oderwany od całości sens życia pozostaje sensem życia, wzięliśmy sobie po jednym, na potem5. 36 Teraz już rezygnacja z camery dla dwóch osób, obiecującej atrakcje odpowiednio wyższe- go stopnia (acz cóż może być dla człowieka atrakcyjniejsze od sensu życia? Sens świata? A może sens śmierci?), byłaby z naszej strony niewybaczalnym idiotyzmem. Ustawiliśmy się w kolejce i, popatrując roztargnionym wzrokiem na znajdującą się nie opodal instalację, której artystyczne przesłanie wytwarzało się pomiędzy dwoma pływającymi po wodzie telewizora- mi, z których jeden pokazywał film Easy Rider (z włoskim dubbingiem), a drugi teledyski Jesusa Jonesa, czekaliśmy na swój czas. Który ostatecznie nadszedł. Najpierw dla Diabła i Moniki Piech. My z Magdą wciąż na zewnątrz. Czas przebywania w camerze był limitowany i wynosił ok. pięciu minut. Siedzący u wejścia autor (ponury brodacz) monologował nieprze- rwanie (tak, jak to tylko język włoski umożliwić potrafi) na użytek gromadzącej się wokół niego grupki szczęśliwców (a może już wręcz wyznawców), mających doświadczenie camery za sobą. Co kilka (najwyraźniej ściśle odmierzonych) sekund naciskał przy tym ten lub ów klawisz małego magnetofonu kasetowego, od którego wiodły, w wiadomym kierunku, sekret- ne kable. Ale już są nareszcie. Wychodzą. Miny mają niewyraźne. – To przeżycie nie ma sobie równych – mówi do nas Diabeł. – Zapamiętajcie sobie, jacy te- raz jesteście, bo stamtąd nie wyjdziecie już tacy sami. Ale gdzie tam był czas coś sobie zapamiętywać; za nami kolejka już spora, tu artysta spo- gląda na nas spode łba, po czym przenosi swój wzrok zaklinacza na kotarę aksamitną, zza której tajemnicy zew. I otośmy już (ostatnią rzeczą sprzed, jaką udało mi się pochwycić, był Peter Fonda, mający właśnie wizje) w środku, a ściślej (jak to, ledwośmy weszli, z właściwą sobie precyzją skonstatowała Magda) – w Niebie. Zaprawdę bowiem, w żadnym miejscu tego świata nie mogłoby być aż tak niebiesko. Niebieskie ściany, niebieska podłoga, z sufitu – również, rzecz jasna, niebieskiego – zwieszają się na nitkach ciała niebieskie: księżyce, gwiazdy, saturny. My także niebiescy, a to za sprawą napływającego, jak to się mówi, ze- wsząd, niebieskiego światła. Nie da się zaprzeczyć, że to, cośmy ujrzeli, z bezczelną wręcz ścisłością oddawało tę najbardziej stereotypową, ale też niewątpliwie najgłębiej w każdym z nas siedzącą wizję zaświatów (osobną kwestią pozostaje, czy ktokolwiek kiedykolwiek chciałby się w czymś takim znaleźć i tam mieszkać). Lecz sporo tam też było elementów bu- dzących niepokój, a już co najmniej rozdrażnienie w każdej duszy chrześcijańskiej: ściany zrobione z folii, ciała astralne wycięte ze styropianu6, muzyka arabska, zawodząca. Biedne to, kiczowate i najwyraźniej sfuszerowane. Dałoby się to zresztą jakoś znieść, wytłumaczyć choćby konwencją artystyczną, brakiem pieniędzy (albo gustu; zresztą to rzecz sporna, czy artysta, albo Pan Bóg, musi mieć koniecznie dobry gust), intencją uświadomienia nam głębo- ko jarmarcznego charakteru naszej wyobraźni religijnej – gdyby nie trzy, stojące na podłodze, obiekty, nazwijmy je rzeźbami, z masy papierowej. Co byśmy sobie bowiem o tym, uszyko- wanym dla nas, Niebie myśleli, to jednak w pierwszym rzędzie spodziewamy się, że będzie ono dla nas objawieniem wszechogarniającego, wszystko tłumaczącego, a ponadto zadowala- jącego nas, i to pod każdym względem – Sensu. A czy Sens może być głupi? Śmieszny? Tzn. czy bierzemy pod uwagę (nie chodzi mi tu o jakieś – sugerowane przez filozofów – okrutne żarty Najwyższej Istoty), że może on nas rozśmieszyć. Oczywiście, ktoś może przystać teore- tycznie na taki Sens, niechże jednak uzmysłowi sobie, że po zapoznaniu się z takim sensem musi w człowieku powstać potrzeba prawdziwego Sensu, a wtedy cała zabawa zacznie się od nowa. Toteż od strony formalnej Sens powinien być poważny, by nie rzec: wzniosły, tak, aby nie było wątpliwości, że wypowiada się przezeń najwyższa Mądrość. A już na pewno – co skądinąd rozumie się samo przez się – nie może on być w najmniejszym nawet stopniu bez- sensowny. Każdy Sens ma swój sens, wie o tym nawet dziecko. A sens Sensu (bo już od sa- mego Sensu nie ma co aż tak wiele wymagać) musi być niejako widoczny gołym okiem, łatwo rozpoznawalny i zrozumiały, tak żeby dla każdego było rzeczą ewidentną, że ma oto do czy- 37 nienia z Sensem. A teraz proszę sobie wyobrazić Niebo, w którym na podłodze stoi sobie ła- będź, obok niego, nieco odeń mniejszy, most, a w przeciwległym kącie – kaczuszka. My tam wtedy nie przeprowadzaliśmy bynajmniej wszystkich tych wywodów myślowych, pewnie nawet obruszylibyśmy się, gdyby nas kto posądził o angażowanie intelektu w egzege- zę ujrzanego w camerze głupstwa. Przecież jednak człowiek w niektórych sytuacjach pozwala sobie na nieomylność i pierwsze wrażenie waży wtedy więcej niż kiedy indziej lata rozmy- ślań. Toteż kilkanaście sekund przebywania w camerze wystarczyło, abyśmy pojęli, że mimo niebiańskich pozorów panoszy się w niej posępny, agresywny bezsens. Przestały istnieć jakie- kolwiek racje, abyśmy mieli traktować to coś poważnie. Magda wzięła się w mig za sklepie- nie niebieskie i naraz wszystkie słońca, planety i gwiazdy rozkołysały się nad nami, rozhasały i rozharcowały niczym stadko niewinnych szaraków, przybierając w ten sposób pozory przed- ustawnego chaosu. Ja próbowałem ustawić łabędzia do góry nogami, ale się ciągle przewra- cał; szybko przestało nas to bawić, możliwości camery uległy wyczerpaniu – nie była wszak niczym świętym, co można by z satysfakcją bezcześcić. Wyszliśmy przed czasem, wywołując na twarzy artysty wyraz nieopisanego zdumienia; nawet chcieliśmy się z nim podzielić na- szymi odczuciami, lecz jednak nasze języki obce nie dojrzały jeszcze na tyle, aby drwiąc w nich i szydząc, nie narazić się samemu na drwinę i szyderstwo. Byliśmy głupi. Ale też ciekaw jestem, jak wy zareagujecie na to, co wam teraz napiszę (niestety jest to prawda). Wydaje nam się, że mamy nie wiadomo ile możliwości, a tymcza- sem jest ich siedem: kaczuszka, most i łabędź; łabędź, most i kaczuszka; kaczuszka, łabędź i most; most, łabędź i kaczuszka; most, kaczuszka i łabędź; łabędź, kaczuszka i most; a jak się nie podoba, to do widzenia. III. Wenecja Tym razem jako punkt zborny obraliśmy sobie lwa uskrzydlonego7, stojącego na słupie na placu Św. Marka, i codziennie między osiemnastą a dwudziestą wysiadywaliśmy pod nim czekając na Skolasów, którzy nam się gdzieś po drodze zawieruszyli. W końcu zaczęliśmy się zastanawiać, czyby nie wywiesić biało-czerwonej flagi i nie proklamować na tym (ogrodzo- nym grubymi łańcuchami) obszarze pod lwem polskiej kolonii, co wywołałoby nieuniknioną interwencję carabinierów i, co za tym idzie, oddźwięk w prasie nie tylko lokalnej, a po (przy- musowym zapewne, a więc i darmowym) powrocie do kraju czekałyby już na nas medale i zaszczyty. Póki co jednak, siedzimy tam po raz pierwszy i wyjadamy nożami z półlitrowej puszki półpłynny pasztet z dzika, a carabinierzy krążą wokół, spoglądając na nas ze współ- czuciem. Nagle – Patrzcie, o, sens życia! – zakrzyknęły dziewczyny, patrzymy, a tam (od strony miasta) lu- dzie jacyś nadchodzą, długimi i najwyraźniej giętkimi sensami życia wymachując, od nie- chcenia, tak iż nasuwało się skojarzenie z ogonami psów rozradowanych albo z robactwem wewnątrzjelitowym, również na przykładzie psów najłatwiejszym do zaobserwowania. Stop- niowo zaczęliśmy dostrzegać coraz to więcej wyodrębniających się z wieczornego półmroku różnokształtnych sensów życia, niektóre przybierały formę figur geometrycznych, inne, umo- cowane na żyłce, funkcjonowały na wzór zabawki dziecięcej jo-jo (i jakoś tam były nią). Wszystkie świeciły bladym, zimnym światłem, czerwone, zielone, błękitne. Niebawem za- roiło się wokół nas od ich migotliwej obecności8. 38 W nocy wybuchła burza, cztery orkiestry, wypełniające powietrze nad San Marco swoim niewymuszenie aleatorycznym brzęczeniem, zamilkły z niespodziewaną zgodnością i po chwili już tylko wiatr miotał po ciemnym placu białe papiery i szmaty9. IV. Przypisy 1.– Tylko na taki mnie stać. – Nas też – odpowiedzieliśmy, i był to nasz wielki sukces lingwistyczny, bo Mauro wręcz się roześmiał. 2. W drugim stopie zapytano Magdę – What do you do? – I do nothing – odrzekła. 3. Co zrobię, że tak go sobie właśnie wyobrażam: jako zabiedzonego studenta z brodą, w rajstopach ukrywających wystraszone łydki. 4. Pokoje (wł). 5. Po powrocie do domu przylepiłem sobie swój do półkotapczanu i służył mi dzielnie aż do czasu przeprowadzki, kiedy to półkotapczan został sprzedany sąsiadce Stodolnej, a że nie byłem przy tym obecny, również i mój sens życia dostał się jej dziecku imieniem Marcin. 6. Wyszedłszy z camery Magda przyznała się demonstracyjnie, że jedną gwiazdę wyniosła sobie w torbie (było to coś w rodzaju zemsty na artyście, który i tak nic z tego nie rozumiał). 7. Potem, ukryci przed deszczem w podcieniach naprzeciwko Bazyliki, rozkwitającej raz po raz światłem błyskawic, natrafiliśmy na gablotkę ze zdjęciami lwa, całego w jakichś wstrętnych liszajach i wiezionego w tym stanie motorową gondolą. Mnie się zaraz przypo- mniał Igor Strawiński, tym samym środkiem lokomocji, tyle że w trumnie, wieziony na wyspę San Michele, a Diabeł w tym czasie wyczytał, że lew tyle co przed miesiącem wrócił był z długotrwałego remontu, tak iż mało brakowało, a byśmy się mogli do usranej śmierci szukać po tym Leningradzie Południa. Konsolidacja w grupie chwilowo wzrosła. 8. Następnego dnia wieczorem, kiedy byliśmy z Diabłem na pizzy, dziewczyny kupiły so- bie dwa takie sensy i przywitały nas trzymając je nad głowami jak aureole. – O santa Monica! – O santa Maddalena! – zakrzyknęliśmy pełni atencji po czym natychmiast opracowaliśmy plan cudownego pojawienia się obu świętych na jakiejś zapadłej wsi polskiej. Niestety, po dwóch dniach sensy te przestały świecić. 9. Po takim zdaniu każde następne byłoby już doprawdy czymś niestosownym. 39 SPIS RZECZY Eliada Gwałtowne pogorszenie słuchu Pudel Kapitan Sens życia 40 41