12806
Szczegóły |
Tytuł |
12806 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12806 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12806 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12806 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Kann
Dujawica
Nasza Księgarnia Warszawa
Chmury nad Giewontem
Słońce przygrzewało jeszcze mocno, ale już regle ubarwiły się
rdzawymi i złotymi plamami, które, jak na plastycznej mapie, wskazywały,
gdzie rosną buki i jawory. Na szczytach gór, ponad zielonym futerkiem
kosówek, leżał śnieg, a rozpięta na niebie delikatna siateczka chmur
zapowiadała burze i niepogody.
Ulicą Witkiewicza niby tabun źrebaków pędziła gromadka chłopców.
Czarnowłosy podrostek, który ich prowadził, spostrzegł wyłamane
sztachetki przy willi „Siwa Turnia” Józefa Gąsienicy — „Francuza”, i
przemknął tędy, widocznie, aby skrócić sobie drogę. Równocześnie cała
gromada skoczyła na stary płotek, który zaskrzypiał żałośnie ze skargą i
runął na grządkę wypłowiałych jesiennych floksów.
Na ganku willi natychmiast zjawiła się drobna staruszeczka z twarzą
podobną do pieczonego jabłka i pogroziła wątłą, jak suchy badyl, ręką.
— Oj, tych braci Mocarnych wszędy pełno — zagderała — jakby ich
nie siedmiu, a siedem dwaścia.
— Babko, powiedzcie „Francuzowi”, że na Bogówce bydło biorą, mogą
i tu przyjść! — krzyknął czarnowłosy chłopak.
Jak na komendę przystanęła cała siódemka. Najstarszy mógł mieć
czternaście lat, najmłodszy siedem. Wszyscy byli rośli, o szczupłych
twarzach i siwych oczach. Wszystkie czupryny — od czarnej najstarszego
do lnianej najmłodszego — sterczały zawadiacko do góry.
— Krowę mamy jedną, czerwoną, nie wezmą — odpowiedziała. — A
wy czemu żerdki łamiecie?
— Stare już — odkrzyknął chłopak — trza nowe dać.
— Żerdki nowe dać — narzekała opierając twarz na dłoni. — Pewnie,
że trza, żeby chłopaki nie drepsili po kwiatach. Ino kto ma to zrobić? Stary
fajkę kurzy. Dzieci daleko. Gości nie ma.
Nagle lękliwym, ptasim ruchem poderwała się do odejścia.
Przed willą przystanęła para nieznajomych. Mężczyzna już
szpakowaty, ubrany w welwetową kurtkę i kobieta kurczowo uczepiona
jego ramienia. Cała jej postać była jakaś spłaszczona, twarz o regularnych
rysach pozbawiona kolorów. Nasuwała mimowolne porównanie z kwiatem
zasuszonym między kartkami książki. Oboje wyglądali na podróżnych,
chociaż mężczyzna trzymał w ręku tylko teczkę i płaszcz, a ona dość dużą
torbę z brązowej skóry. Staruszka patrzyła na nich z przestrachem, a
siedem par oczu braci Mocarnych z zaciekawieniem.
— Dzień dobry, gaździnko! — zaczął uprzejmie nieznajomy mrużąc
krótkowzroczne oczy. — Pani jest żoną gazdy Józefa Gąsienicy, prawda?
Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie zastanę teraz Staszka Gąsienicę?
— Ja nie wiem! — zawołała przestraszona. — Nie wiem, ja stara — i
wysunęła ręce, jakby zasłaniając się przed następnymi pytaniami.
— Nie poznajecie mnie, gaździnko?
— Nie. Ja pamięci nie mam. Dudków nie mam. Gości u nas nie ma,
bo sami Niemce. Z czego podatki płacić?
— Ależ nie jestem z izby skarbowej — żachnął się nieznajomy.
— A ja wiem, kto wy? — przerwała mu. — Idźcie swoją drogą.
Niemce przyszli. Wy przychodzicie. I na co to nam potrzebne.
— Czy gazda Józef w domu? — nie dawał za wygraną. — Powiedzcie
tylko, gaździnko, czy wasz mąż w domu. On mnie dobrze zna.
— Nie ma gazdy — zamachała ręką. — Gazda chory.
— Co mu się stało?
— Stary. Chory. I ja stara. Czas umrzeć. Ino śmierć o nas zobaczyła.
Stała chwilę, patrząc gdzieś w przestrzeń i poruszając bezgłośnie
wargami. Nagle się odwróciła. Trzasnęły zamykane drzwi. Wszystko
ucichło.
Przywódca siedmiu braci Mocarnych namyślał się chwilę, a chłopcy
czekali, co on powie.
— Wojtek, spytamy ich, czego chcą od Staszka? — nie wytrzymał
najmłodszy.
— Nie — surowo skarcił go najstarszy. — Oni teraz pewnie do dziada
Jędrzeja pójdą. Kasi trzeba powiedzieć, że Staszka szukają.
Siedem par oczu jeszcze raz obejrzało nieznajomych, potem chłopcy
znikli bezszelestnie.
Na ulicę wysunął się kundys o zmierzwionej sierści. Zerknął
niepewnie na dwoje nieruchomych ludzi, boczkiem przemknął pod płotem i
zaszył się w jakiejś kryjówce. Mężczyzna bezmyślnie odprowadził go
wzrokiem.
— Ładna historia — syknął przez zęby, wsuwając dwa palce za
kołnierzyk koszuli, który naraz wydał mu się zbyt ciasny.
Na sąsiedniej ulicy buchnął śpiew maszerującego oddziału:
In der Heimat,
In der Heimat
Da gibt’s ein Wiedersehen...
Mocno, pewnie stukały o bruk podkute buty żołnierskie.
— Paweł — drgnęła kobieta, a jej oczy rozszerzył lęk.
— Głupstwo, Lusiu — otoczył ją ramieniem. — To przecież
Wehrmacht, a nie gestapo. Zaraz przejdą, maszerują sobie.
— Chodźmy stąd — nalegała — twój Staszek ma drugiego dziadka,
Jędrzeja, i stryjów, Michała i Tomka. Chodźmy tam do nich, na Krupówki.
— Dobrze, dobrze — powiedział głaszcząc chudą, przezroczystą rękę
kobiety — tylko się nie bój. Najgorsze za nami. Jesteśmy w Zakopanem.
Już nam nic nie grozi.
Uspokajał ją prowadząc w stronę Krupówek, ale zerkał dokoła
niepewnym wzrokiem zaszczutego, bezdomnego psa. I mimo woli
przysuwali się oboje do ścian, jakby cień padający od domów mógł ich
zasłonić czy ukryć.
W parę minut później drzwi domu Józefa Gąsienicy uchyliły się,
wyjrzała szparą pomarszczona twarz staruszki.
— Kaz ten pan? — zamamrotała bezzębnymi ustami. — Stary gada,
żeby się spytać, kto on. A jego nie ma. Poszedł — stwierdziła zadowolona.
— Pośli kajsi oboje! — krzyknęła w głąb domu i zatrzasnęła drzwi.
Paweł i Lusia wmieszali się w tłum na Krupówkach.
Zakopane ogłoszono już wtedy terenem zamkniętym dla
mieszkańców Generalnej Guberni. Wyludniło się znacznie.
Dookoła nich rozbrzmiewały rozmowy w języku niemieckim.
Niemieckie gosposie wychodziły ze sklepów z pełnymi koszami. Obok
góralskich czarnych kapeluszy migały zielone tyrolskie i czarne
salzburskie. Jadowicie zieleniły się mundury wojskowych.
— Lusiu — szepnął Paweł — staraj się opanować. Nie drzyj tak. Nikt
nie zwraca na nas uwagi. Wszystko w porządku, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedziała cichutko.
Cóż, kiedy od tak dawna miała wciąż uczucie, że porusza i się w
lodowatej wodzie wśród ostrej kry, która w każdej chwili mogła zmiażdżyć
ich oboje. I teraz, idąc ulicą wśród nie znanych jej ludzi, wyczuwała
czyhające niebezpieczeństwo. Wisiało nad ich głowami, czaiło się za
każdym węgłem, było tuż-tuż.
Aby dowieść mężowi, iż opanowała lęk, podniosła oczy.
Na jezdni było prawie pusto. Wolno człapał tuż przy chodniku chudy
koń ciągnąc dorożkę. Góral nie popędzał go, obojętnie spoglądając przed
siebie. Jakieś zielone auto przemknęło szybko i Lusia znów drgnęła,
niespokojnie odprowadzając je oczyma, czy nie zatrzyma się w pobliżu.
Paweł nagle ścisnął mocno jej rękę.
— Podejdź do wystawy — powiedział — nie odwracaj się i nic nie
mów.
Zrobiła kilka niepewnych kroków i stanęła przed wystawą. W szybie,
jak w matowym lustrze, odbijała się ulica. Jakże wyraźnie widziała każdy
szczegół. Kępki zielonego mchu na szarym dachu drewnianego domu
naprzeciwko. Barwne pantofle w oknie sklepiku. I schodki wiodące do
małej kawiarenki.
Przy każdej nowej sylwetce, która zjawiała się w szybie, niby w
zaklętym lustrze, serce jej kurczyło się boleśnie: czy to już? Przeszła jakaś
kobieta z koszykiem, stary góral z fajką w zębach. Paweł znów ścisnął jej
palce. W szybie ukazał się tęgi człowiek w jaskrawozielonym garniturze,
bez kapelusza na łysawej głowie. Za nim szedł młody jeszcze Niemiec w
salzburskim czarnym kapeluszu. Ciągnął za sobą psa teriera na mocno
napiętej lince. Za nim bez pośpiechu szedł gestapowiec o sennym czy
tępym wyrazie twarzy.
„Niemcy. Czemuż nie idą prędzej? Czemu zatrzymali się właśnie przy
nas — myślała Lusia zaciskając ręce. — Co sobie upatrzył biały terierek na
tym krawężniku? Czemu obwąchuje tak starannie płyty chodnika?”
Sportowiec bezradnym gestem wskazał towarzyszom swego psa. Ale
grubas patrzył w kierunku wystawy. Chwilę mierzył wzrokiem Pawła i
Lusię. Coś powiedział do gestapowca. Powoli podniosły się senne powieki.
Kiedyś w ogrodzie zoologicznym Lusia widziała krokodyla. Patrzył na nią
tak samo właśnie: nieruchomym, sennym, złowieszczym wzrokiem.
Serce w niej zamarło. Czekała, że zaraz podejdą do nich, zatrzymają.
Ale pies poruszył wesoło kusym ogonkiem i porzucając krawężnik pobiegł
żwawo naprzód. Linka napięła się znów, ale tym razem pies ciągnął za
sobą sportowca. Za nim poszli gestapowiec i cywil w zielonym garniturze.
Dopiero teraz Lusia zauważyła, iż obok sklepu, przy którym stanęli,
była wystawa zabita deskami.
— Tu był sklep Fajkoszów — powiedziała głośno.- Prawda, Paweł, że
tu był kiedyś sklep Fajkoszów? Kupowaliśmy u nich rzeźbione pudełko dla
mamy. Co się stało z tym sklepem? Czemu zamknięty? — i zamilkła.
Wszystko, co mówiła, było pozbawione sensu. Czyż Paweł mógł wiedzieć,
czemu zamknięto sklep?
Maż milcząc szedł naprzód szybkim krokiem. Może nawet nie słyszał
jej słów, bo zaczął mówić o czymś innym.
— Poznał mnie czy nie poznał ten Złotniczek? — pytał gorączkowym
szeptem, pochylając się do niej. Zmienił się. Utył. A ja go zaraz poznałem.
— Jaki Złotniczek?
— Ten w zielonym garniturze. Taki mały urzędniczyna z urzędu
skarbowego. Łaził za nami na kolacje do Karpowicza. Dureń, uważał się za
znawcę sztuki. Plótł głupstwa jak Piekarski na mękach. Myśmy się go
radzili niby serio, a ten skwapliwie i uniżenie udzielał nam rad i
wskazówek.
Paweł zamilkł. Trudno było uwierzyć, że to ten sam potulny niegdyś
Złotniczek idzie teraz butnie Krupówkami w towarzystwie gestapowca.
A kim był ten trzeci, z psem na smyczy? Jego twarz wydała się
Pawłowi znajoma. Aż przystanął. To przecież Rehrl. Trener narciarski
sprowadzony z Niemiec do Zakopanego. I on tutaj? Przed wojną szeptano
sobie w warszawskich cukierniach, że Rehrl jest skompromitowany w
Rzeszy i że nie chciał wracać do hitlerowskich Niemiec. Paweł sądził, że
były trener musi się ukrywać — a on tymczasem idzie pewny siebie
Krupówkami, w dobrej komitywie z gestapowcem.
Paweł obejrzał się trwożnie. Może cała trójka ich śledzi? Ale nie
odnalazł z tłumie czarnego salzburskiego kapelusika Rehrla ani zielonego
garnituru Złotniczka.
W pobliżu poczty Paweł skręcił w bok i wszedł na podwórko. Siały tam
trzy domy. Od ulicy nowy, kryty blachą, z mosiężną tabliczką na olejno
malowanych drzwiach. Nieco w głębi stara chałupa o pięknych liniach
architektonicznych, której okna patrzyły na Giewont wychylający się
pomiędzy domami. Ścianom tej chaty czas nadał barwę czerwieni, jaką
mają liście dzikiego wina na jesieni. Pod okapem zaś, gdzie nie sięgały
deszcze i wichry, ściany miały barwę starego złota. Okna bez futryn
wpuszczone w ścianę świadczyły o tym, że była to bardzo stara chałupa. Z
tyłu za nią przycupnął, jakby przysiadł ze zmęczenia, domek, a właściwie
pół domu. Pokrzywione ściany opierały się na drewnianych podpórkach, co
nadawało budynkowi wygląd kaleki o kulach. Przy ścianie chaty rósł młody
buczek, złotą koroną sięgając ponad garbaty, wypaczony dach.
Paweł zatrzymał się między zabudowaniami. Do którego domu
zapukać? Do drzwi ozdobionych staroświeckimi kołkami i słońcem, gdzie
mieszkał dziad Jędrzej? Do wypaczonych, krzywych drzwi mieszkania
Tomka Gąsienicy, jego najmłodszego syna, czy też do olejno malowanych,
które prowadziły do pracowni Dezyderego Kowacza i Michała Gąsienicy?
Przypadek rozstrzygnął. Z sieni pokracznego domu, którego nigdy nie
skończył budować lekkomyślny Tomek, wyszła kobieta uginając się pod
ciężarem kosza. Postawiła go na ziemi i bez pośpiechu zaczęła wyjmować
mokrą bieliznę. Roztrzepywała każdą sztukę i wieszała na połamanym
płocie. Paweł puścił rękę żony i szybko zbliżył się do kobiety.
— Weronko — zawołał z radością w głosie — co u was słychać? Co z
Tomkiem?
Podniosła na niego zmęczone oczy i spojrzała niechętnie.
— Dyć nie wiem, kto wy — powiedziała półgłosem, sięgając znów do
kosza.
— Ja z Warszawy. Paweł Komorowski, malarz, przyjaciel Staszka. Nie
poznajecie mnie?
— A dyć słyszę, że Komorowski — mruknęła obojętnie.
— Gdzie Staszek? Muszę koniecznie go widzieć.
— Nie ma Staszka. Wyjechał.
— A Daniel? Może jest Daniel?
— Dajcież spokój Danielowi — rozgniewała się nagle. — Daniela nie
ma w domu.
— Gdzie oni są, Weronko, powiedzcie. Dokąd wyjechali?
— Nic wam nie powiem, bo nic nie wiem, Dość mam swojej biedy.
Tomek pije. Takie życic.
Podniosła pusty kosz.
— Weronko...
Odeszła do domu nie mówiąc już ani słowa.
Paweł zwrócił się do żony. Lusia siedziała na kłodzie, oparta o pień
młodego buczka. Nić babiego lata uczepiona jej jasnych włosów kołysała
się w powietrzu. Na bladej twarzy czerniały dwie plamy oczodołów. Tylko
lekki ruch rozchylonych warg wskazywał, że nie jest to sen wieczny. Nie
budząc jej Paweł podszedł do starej chałupy dziada Jędrzeja. Pchnął drzwi
ozdobione drewnianymi kołkami. Były zamknięte. Zapukał. Nikt nie
otworzył. Z tłumionym westchnieniem zbliżył się do ostatniego domu. Na
mosiężnej tabliczce odczytał znajomy napis:
PRACOWNIA RZEŹBIARSKA
DEZYDERY KOWACZ I MICHAŁ GĄSIENICA
Wszedł do sieni, gdzie w kącie za niskim przepierzeniem stało
drewniane wyrko okryte derką. Drzwi na prawo, jak pamiętał jeszcze,
wiodły do mieszkania Kowacza, a na lewo — do pracowni i do izby
Michała. Te właśnie drzwi w tej chwili otwarły się z rozmachem. Wybiegł
mały chłopczyk i zanim Paweł zdążył go zatrzymać, wyskoczył na
podwórze. Z pracowni zza uchylonych drzwi dochodziły teraz głosy, a
właściwie głos jakiegoś jegomościa, który perorował, czymś bardzo widać
przejęty.
Paweł zapukał. Nikt mu nie odpowiedział. Stojąc w progu widział
część pracowni. Pod oknem siedział blady góral z dłutkiem w ręku. Paweł
poznał Michała Gąsienicę, stryja Staszka. Niewiele zmienił się Michał w
ciągu ostatnich lat, może tylko jeszcze bardziej pochyliły się jego plecy.
Słuchał teraz uważnie słów człowieka, którego Paweł dojrzeć nie mógł, bo
go zasłaniało skrzydło drzwi. Coś bardzo ważnego mówił ten człowiek, bo
Michał słuchał z bolesnym nieomal napięciem, a jego oczy towarzyszyły
każdemu ruchowi mówiącego.
— Ty się stuknij w głowę, Michał! — krzyczał ktoś za drzwiami. —
Pomyśl, co was czeka. Ten głupi Daniel narobił zamętu całej rodzinie.
Osioł. Ani Rehrl, ani Weissman mu tego nie darują. Wsadzą go, jak Bronka
Czecha wsadzili. Dobrze mu tak. Czemu głupi? Ale za co cierpi rodzina? Za
co ja mam cierpieć? Zamkną nam pracownię, jeśli się nie uratujemy,
zabiorą, jak tyle sklepów już zabrali. Michał, Michał, posłuchaj. Sam
mówiłem dotąd, że nie trzeba się nigdzie pchać...
Michał lekko pochylił się naprzód, oczekując na dalsze słowa.
— Michał — proszącym tonem zaczął znów tamten — podaj się za
„górala”. Wacek Krzeptowski każe ci zmienić kenkartę. Im tak na tym
zależy.
Michał szarpnął się niecierpliwie. Na tle okna zarysowała się wyraźnie
jego sylwetka. Naraz w pokoju zrobiło się prawie ciemno, okienko
zasłoniła zwalista postać. Paweł poznał Dezyderego Kowacza, wspólnika, a
właściwie chlebodawcę Michała. Kowacz chwycił Michała za ramiona,
usiłując go zatrzymać.
— Michał — zaczął jęczeć żałosnym głosem — ja wiem, co chcesz
zrobić, ja cię znam. Znów pójdziesz do dziada Jędrzeja. Nie chodź.
Posłuchaj, co ci powiem. Posłuchaj do końca. Ja ci dobrze radzę, jak bratu.
Tyle lat pracowaliśmy razem. Czy ci się źle powodziło? A teraz na żebry
pójdziemy.
Michał patrzył ponuro na wspólnika, ale pozostał na miejscu. Kowacz
pochylał tłustą twarz nad jego jasną głową. Wyglądali obaj jak ilustracje
wycięte z dwu zupełnie różnych książek i przypadkowo zestawione ze
sobą.
— Wzorki zmieniliśmy — zawodził dalej Kowacz. — Zakopanerkunst
nam zamówienia dawał. Myślałem, że wejdziemy teraz do nich jako ich
zespół. I wszystko na nic. Kto z nami teraz zechce pracować? Jeszcze
może aresztują całą waszą rodzinę i mnie na dokładkę — usta mu się
zatrzęsły. — Michał, Michał, ratuj siebie i mnie. Masz syna. Trzeba
Malsfeya udobruchać, żeby nas obronił przed gestapo. A Malsfeyowi tak
bardzo na tych „góralach” zależy. Nie szarp się, Michał. Czego zaraz się
gniewasz? Czyś ty nie góral? Jakby się wszyscy zapisali, toby nikogo po
wojnie nie ukarano. I tak nie ukarzą. Niby za co? Powiesz, żeś syna
ratował, żeś z głodu mógł umrzeć. Michał...
Z niespodziewaną siłą Michał uwolnił się od przytrzymujących go
ramion. Wstał. Ruszył ku drzwiom nie zwracając uwagi na to, że Kowacz
skacze dokoła niego jak potwornych rozmiarów piłka.
— Nie idź! — krzyknął Kowacz z rozpaczą. — Nie idź do dziada
Jędrzeja. Wiadomo, co on powie. On stary, prędko umrze, jemu wszystko
jedno. Ale tyś młody, masz rodzinę, Michał.
Paweł wycofał się na korytarz, a potem na podwórko i mimowolnym
ruchem wsunął znów palce za kołnierzyk koszuli. Teraz zrozumiał, czemu
niegościnnie przyjęły go gaździnka i Weronka, czemu drzwi mieszkania
dziada Jędrzeja były zamknięte. Rodzina Gąsieniców znalazła się w
niebezpieczeństwie z powodu Daniela. Chłopak widocznie się ukrywa. A
może i Staszek umknął z Zakopanego?
Gorzki uśmiech wykrzywił mu usta: jechał pewien, że znajdzie tu
bezpieczną przystań.
Na chwilę zamajaczyła mu przed oczyma twarz sprawcy zamieszania.
Zobaczył wąsko wycięte, szafirowe oczy spoglądające beztrosko, lekko
sfalowane włosy. Co zrobił ten chłopak? Czym wywołał gniew
wszechwładnego gestapo? I uczuł żal do Daniela, że z jego powodu znalazł
się teraz w położeniu bez wyjścia.
Lusia już nie spała. Ze zdziwieniem spostrzegł, że jest ożywiona, ma
lekkie rumieńce na twarzy i oczy pełne ciepłego blasku. Może spodziewała
się, że przyniesie jej dobrą wieść? Ze ściśniętym sercem zbliżył się do
żony.
— Lusieńko, musimy iść.
— Nie — powiedziała dawnym, trochę kapryśnym tonem, marszcząc
leciutko nos, bo ją łaskotała nić babiego lata. — Nie pójdę stąd nigdzie. Za
nic.
— Lusia!
— Przyszła dziewczynka — zwierzyła się szeptem. — Najpierw
zobaczyła bezdomnego kota. Niczyjego. Takiego jak my.
Pod chatą dziada Jędrzeja jakiś przeraźliwie chudy kociak łapczywie
jadł kaszę ze skorupy garnka.
— To ten — pokazała. — I mnie spytała, co mi jest. — W oczach Lusi
zabłysły ciepłe iskierki. — Przyniosła od dziada Jędrzeja mleka. Pełną
szklankę. Powiedziałam jej, że szukamy Staszka. Weszła do dziada,
widocznie chce się jego poradzić... Zaraz wróci...
— Skąd wiesz, że wróci?
Uśmiechnęła się dawnym, pełnym wdzięku uśmiechem.
— Po szklankę — szepnęła tak wesoło, że i Paweł uśmiechnął się
mimo woli.
Z sionki domu pod blaszanym dachem wytoczył się Kowacz. Za nim
Michał. Kowacz zabiegał mu drogę, wymachiwał rękoma, coś mu szeptał,
o coś prosił, wreszcie zaczął grozić. Michał, milczący, chmurny, krok za
krokiem posuwał się uparcie w stronę chaty swego ojca. Wreszcie Kowacz
zrezygnował, pozostał z tyłu, splunął tylko w ślad za znikającym w chacie
wspólnikiem. Żeby wyładować złość, kopnął pręgowatego kociaka.
Skorupy z resztkami kaszy rozprysły się o ścianę, a kot z podniesionym
ogonem znikł pomiędzy ułożonymi pod ścianą polanami drzewa. Kowacz
dostrzegł teraz nieznajomych ludzi, zmierzył ich podejrzliwym wzrokiem.
— A wy do kogo? — spytał ostro.
— Odpoczywamy chwilę, żona zasłabła — szybko wyjaśnił Paweł. —
Zaraz pójdziemy sobie — dodał, żeby się pozbyć natręta.
Lusia zamknęła oczy. Nie chciała widzieć tego grubego człowieka,
przy którym czuła się znów zatopiona w mroźnej rzece. Ale nie mogła
odejść, zanim nie wróci mała dziewczynka, która tak po ludzku troskała
się o nią i o każde bezdomne, biedne stworzenie.
Odwróciła więc głowę, policzkiem przywarła do pnia drzewa. Kora
była szorstka, ale ciepła i jakaś opiekuńcza, jak dotknięcie ręki dziecka,
które przed chwilą patrzyło na nią pełnymi współczucia oczyma.
— Lepiej ci, Lusiu — spytał Paweł — możesz już iść?
— Zostaw mnie — szepnęła — chcę chwilkę posiedzieć.
Grubas nie ruszył się z miejsca. Jego małe, utopione w tłuszczu oczka
wierciły Pawła na wylot.
— My się znamy z szanownym panem -, wycedził grzeczniej, ale z
rezerwą — Paweł Komorowski, nieprawdaż? Góra z goją się nie spotka, a
człowiek z człowiekiem zawsze. To pan do nas znów zawitał. Na długo?
— Przyjechaliśmy do krewnych żony.
— Żooony — przeciągając sylaby powtórzył Kowacz. — A to oni widać
wam o przepustkę się wystarali. Przyjechało do nas w zeszłym roku sporo
ludzi, którym się poszczęściło i dorobili się na handelku podczas wojny.
Siedzą teraz tutaj. Jakoś się pcha bidę. W Zakopanem nie tak jak dawniej,
ale żyć można. Odpocznie pan u nas, narysuje to i tamto dla
Zakopanerkunstu i forsa podleci. Bo pan wie, że mamy taką nową firmę?.
— spytał i nie czekając na odpowiedź zaczął wyjaśniać: — Wszystkim
sklepom pamiątkarskim kazali wyprzedać towar. Powiedzieli, że to
tandeta. Wzorki nowe rozdali pracownikom. I teraz duży sklep otwierają.
Wie pan, w nowym lokalu u Fajkoszowej. A Erwina Fajkosza gestapo
aresztowało. — Tu Kowacz przerwał i spojrzał niespokojnie na dom dziada
Jędrzeja.
Nikt jednak stamtąd nie wyszedł, to tylko pręgowaty kociak ostrożnie
skradając się dopadł skorup garnka i drżąc zaczął zlizywać resztki
rozsypanej kaszy.
— A pójdziesz — warknął na niego Kowacz i kociak znikł jak
zdmuchnięty. — Gdzie ten Michał się podziewa? — mruknął,
roztargnionym wzrokiem spoglądając na Pawła. — Takiego mam wspólnika
— pożalił się płaczliwie. — Jego synek mądrzejszy niż tata. Z każdą
sprawą Michał leci do dziada Jędrzeja. A ten Jędrzej już sklerozę mózgu
ma. Od rzeczy gada. I patrzcie — cała rodzina go słucha. Nawet dziad
Józef. Wie pan, ten, co to ma własną willę „Siwa Turnia”, „Francuzem” go
nazywają. Bogacz. Mądrala. I też Jędrzeja słucha. Powariowali wszyscy.
Kowacz wymownie, popukał w czoło i nie żegnając Pawła i Lusi
zawrócił do swojego domu.
Paweł schylił się nad żoną. Nie wiedział, co robić. Czekać? Na co?
Dziewczynka na pewno zapomniała o Lusi. Może to było jakie obce
dziecko? Nie pamiętał dziewczynki w rodzinie Gąsieniców. Trzeba iść dalej.
Ale dokąd?
Ujął szczupłą rękę żony, ścisnęła lekko jego palce nie otwierając oczu.
Nic nie zdołałoby poruszyć jej z miejsca. Musiała czekać na małą
dziewczynkę o ciemnych oczach, która okazała jej serce.
— Panie — usłyszał nagle Paweł tuż przy sobie dziecinny głos —
panie, wy do Staszka Gąsienicy przyjechali?
Przed nim stała dziewczynka może dwunastoletnia w długich
spodniach i białym sweterku. Patrzyła na niego badawczo, ale życzliwie,
okrągłymi jak u ptaszka oczyma.
Lusia szybko uwolniła dłoń i oburącz pochwyciła małą rękę.
— Wróciłaś — powiedziała radośnie. — Wiedziałam, że wrócisz.
Dziewczynka objęła opiekuńczym ruchem jej szczupłe ramiona.
— Pójdziecie do mnie na. Gładkie — zadecydowała z powagą dorosłej
osoby. — Na Staszka u mnie zaczekacie. Tata do Nowego Targu pojechali,
a matka w Dzianiszu. Jakby ojciec wrócił — to nic, a matka na górkę do
mnie rzadko kiedy zachodzi. Teraz u nas puste pokoje. Gości nie ma. Sami
Niemcy do Zakopanego przyjeżdżają.
Dziewczynka mówiła szybko, z dziwną mieszaniną powagi i dziecięcej
naiwności. Paweł, idąc pomiędzy nią a żoną, doznawał wrażenia, iż kiedyś,
dawno, ten sam dziecinny głos szczebiotał obok niego. Ale o czym mówiła
wtedy dziewczynka i kiedy to było?
— Ty jesteś Kasia — krzyknął naraz — miałaś kota Kińdzię. Czarnego
diabelca, który wszędzie biegał za tobą.
— No — odparła zdumiona, że dopiero teraz ją poznaje. — Kińdzia
żyje, ino już stara. I młode Kińdzie są, ale one biegać nie lubią, pod
piecem ino by siedziały — w głosie jej zabrzmiało szczere oburzenie na
piecuchowate kociaki.
— Ty jesteś Kasia — powtarzał uradowany. — Lusiu, czy pamiętasz?
Opowiadałem ci o Kasi. Jest siostrą Zośki Pawliców, która wyszła za Jaśka
Czuja, przyrodniego brata Daniela. To ty, Kasiu, kiedy byłaś malutka,
ścięłaś sobie warkoczyki nożyczkami od strzyżenia owiec, bo chciałaś być
chłopcem.
Dziewczynka poprawiła niesforne kosmyki włosów.
— Tato do mnie i teraz wołają „synku” — powiedziała — bo i tato by
chcieli, żebym była chłopcem, nie dziewczyną. Ino że matka nie
pozwalają.
Lusia roześmiała się. Paweł słuchał nie wierząc sobie. Jego żona
śmiała się serdecznie, beztrosko, jak dawniej.
— „Matka nie pozwalają” — powiedziała wreszcie. — Ach ty, Kasiu
Kasieńko — i potrząsnęła serdecznie małą rączką.
— A co ze Staszkiem i Danielem? — spytał Paweł.
— Ba jakoż — odpowiedziała tonem starego Jędrzeja. — Staszek w
domu rzeźbi. Kupują u niego, bo pięknie rzeźbi. A Daniel u Szabli na
Kościeliskiej pracuje. Pudełka drewniane robi — dodała jak o czymś
najważniejszym.
— Więc Staszek jest w domu?
— Staszek przyjdzie do was, pogadacie — odparła wymijająco.
Na gwarnym dawniej rynku zakopiańskim sterczały puste stragany.
Jakaś gaździnka stojąc przed mostkiem sprzedawała wianuszek grzybów.
Obstąpiła ją spora gromadka ludzi.
Dziewczynka skręciła w wąską, krętą uliczkę. W cieniu ogródków
kryły się za sztachetkami drewniane domki. Lekki wiatr strącał pożółkłe
liście, które powoli spadały na bruk.
Gdzieś z daleka dolatywał buńczuczny śpiew: „Heili-heilo...” Lusia
skurczyła się znów, nasłuchując trwożnie. Nie podnosiła oczu. Pod nogami
widziała szarą kostkę bruku, potem ukośnie ułożone deseczki na moście,
pod którym szumiał burzliwy potok.
Kasia minęła drogę prowadzącą do Kościelisk. Zaczęli się wspinać w
górę ścieżką wydeptaną pomiędzy korzeniami drzew. Po jednej stronie, w
głębokim wąwozie, bulgotał niespokojnie strumień między drzewami, z
drugiej, na zboczu oddzielonym od nich drogą leżącą poniżej, rozsiane
były gdzieniegdzie domki. Paweł zaczął wypatrywać wśród nich znajomej
chaty Gąsieniców. Zdawało mu się, że już ją dostrzega. Chata była stara i
nie miała ganeczka. Do drzwi wiodły, jak pamiętał, schodki z płaskich,
dużych kamieni. Ale obok niej wszystko jakoś się zmieniło. Na miejscu
domu Pawliców stał jakiś inny, z jaśniejszą nadbudówką, która wbrew
zwyczajom góralskim miała coś w rodzaju balkoniku. Głębiej świeciła
jasnymi ścianami nowa chałupa.
— Czy tu mieszkacie, Kasiu? — spytał niepewnie.
— Tak.
— A któż pobudował się koło was?
— Tato postawili chałupę dla Zośki i Jaśka.
Spod chaty Gąsieniców, od strony szopy, która osłaniała mieszkańców
przed zachodnimi wiatrami, wyskoczył ogromny owczarek. Szczeknął
gniewnym basem, ale widząc dziewczynkę zaczął się łasić wykonując
niezgrabne podskoki. Łańcuch mu przeszkadzał, więc odwracał się
chwytając go potężnymi zębami.
— Czy to ten pies, którego podarował Danielowi dziad Kuba Wala? —
spytał Paweł. — Pamiętam, przyniósł go z Hali Małej Łąki.
— Nie. Warcula zdechła w zeszłym roku. To Baca, jej syn. Jeszcze
bardziej Daniela kocha niż Warcula. Jak Daniela dłużej nie ma, wyje, rwie
się z łańcucha, a jakby go spuścić, zaraz będzie po całym Zakopanem
biegać, szukać, aż go znajdzie. Baca — pieszczotliwie powiedziała kładąc
rękę na potężnym łbie. — A dziada Wali już nie ma — dodała po chwili.
Pod drzewem na łączce pomiędzy trzema domami siedział mały
chłopczyk i klecił jakąś budowlę z patyków. Obok dwuletnia dziewczynka
bawiła się z królikiem.
— Mam puzia — krzyknęła do Kasi potrząsając ślicznymi lokami —
patrz, mam puzia!
Królik, zmęczony widać jej czułością, wymknął się i pokicał po
wytartej trawie aż pod wielki łopuch rozpościerający szeroko liście.
— Puziu — pobiegła za nim — puziu! — I pełzając na czworakach,
zaglądała pod liście, gdzie królik tkwił nieruchomo, niby szary kłębuszek
puchu.
Kasia zbliżyła się do chłopca i coś zaczęła mu szeptać. Chłopiec kiwał
głową na znak, że się zgadza.
— Co powiedziałaś, Kasiu, temu chłopcu? — spytał Paweł
niespokojnie.
— Żeby nic nie gadał — odparła. — To Józek naszej Zośki. On nic nie
powie. W domu nikogo nie ma — dodała — Zośka z Jaśkiem w polu. Stryj
Jan z gaździną też. Pójdźcież do mnie.
Przez drewniany ganeczek weszli do sionki, a stamtąd stromymi
schodkami na dobudowaną górkę. Pomiędzy słupami podtrzymującymi
strop leżało siano pachnące mocno. Po drugiej stronie szereg wąskich
drzwi prowadził do gościnnych pokoi.
Dziewczynka pchnęła trzecie z kolei. Znaleźli się w małej izdebce z
balkonikiem, budowanej widocznie z myślą o gościach. W kącie stało łóżko
okryte barwnym samodziałem w pasy. Nad nim wisiał obrazek i pęczki
pachnących ziół. Na stoliku ułożone były porządnie książki i zeszyty.
Przez otwarte drzwi balkonu widać było czubki młodych świerków, na
których jak kolorowe zabawki z jarmarku siedziały sikorki. W progu
drzemała w słońcu czarna kotka, a obok niej w najlepszej zgodzie siwy
gołąb. Kotka obudziła się natychmiast i przeciągając łapki miauknęła,
ukazując różowe wnętrze pyszczka.
— To Kińdzia — powiedziała dziewczynka głaszcząc jedwabisty łebek.
Nad balkonem barwną chmurą zawirowały ptaki. Czepiały się pustego
karmnika, siadały na okienku.
— Głodne są łebki ogoniaste — powiedziała dziewczynka. Wyjęła z
szuflady torebkę z okruszynami i kawałek skóry od słoniny. Po chwili stała
na balkonie, a nisko nad jej głową wirowały ptaki, niemal trącając
skrzydłami jasne wicherki jej włosów. — Słoninę dla was matce zabrałam
— mówiła do nich jak do dzieci. — Już mi matka powie za to.
Lusia patrzyła na nią zapominając o zmęczeniu, o trwodze, o
niepewnym losie.
— Ależ one wcale nie boją się ludzi, a nawet tego czarnego diabelca
— zawołała, kiedy dziewczynka wróciła do pokoju.
— Kińdzia nie ruszy ptaków — pogłaskała znów czarny łebek, a kotka
zamruczała rozkosznie, ocierając się o jej rękę. — Innych kotów nie
wpuszczam. Siednijcie — zapraszała gościnnie. — I umyć się można. —
Krzątała się po pokoju, wyjmując ze skrzyni czysty ręcznik.
Potem wybiegła na chwilę i wróciła z dzbanuszkiem pełnym mleka i z
talerzem, na którym leżały kromki chleba z białym serem.
— Pewnie głodni jesteście? — spytała. — Odpocznijcie, zjedzcie, a ja
po Staszka pójdę.
— Jak tu dobrze u ciebie, Kasiu — powiedziała Lusia — jak spokojnie.
I co te ptaszyska wyprawiają.
Sikorki kłóciły się tymczasem o jadło. Zwłaszcza wojownicza była
sikorka uboga z potarganymi piórkami i łebkiem dziwnie przypominającym
rozwichrzoną czuprynę Kasi. Sikorka uczepiła się łapkami skórki od słoniny
i wierciła się nieustannie, odwracając się do innych ptaków to łebkiem, to
ogonkiem. Spoglądała przy tym gniewnie błyszczącymi, jak paciorki,
oczyma. Bogatki wirowały nad nią, wołając gniewnie: „Czererere”.
— Woda nas odświeży — powiedziała Lusia zdejmując żakiet i
rozwieszając go starannie na oparciu krzesła. — Wracaj prędko, Kasieńko
— uśmiechnęła się do wychodzącej dziewczynki.
Paweł dawno nie widział żony poruszającej się z taką swobodą i
wdziękiem — wyglądało na to, że nawet nie jest zmęczona.
— Zjemy, wszystkie Kasine zapasy — mówiła z ożywieniem. — Jak tu
dobrze! Paweł, czuję się jak w swoim pokoju, tym przedwojennym, z
oknem na Wisłę. Pamiętasz?...
Paweł usiadł na krześle obok Kińdzi, która nie zwracając uwagi na
gości zapadła znów w drzemkę. Za oknami krążyły ptaki barwną
zawieruchą. Wśród gruchania gołębi, ćwierkania wróbli, nawoływania
sikorek: „Co ci dam, co ci dam”, rozległo się melodyjne pogwizdywanie,
jakby ktoś srebrną igiełeczką nakłuwał powietrze. Sikorki odleciały
spłoszone, a na drążku usiadł śliczny ptak.
— Co to jest? Spójrz, Lusiu.
Plusk wody na chwilę ustał.
— Kowalik — odpowiedziała wesoło. — Piękny, prawda?
— Wiesz, myślę teraz, że wiele straciłem nie malując ptaków — zaczął
wpatrując się w kowalika — ten ptaszek wygląda jak wyjęty z japońskiego
drzeworytu. Co za urocze stworzenie. Oczy ma podkreślone jakby czarnym
tuszem.
— Mhm — mruknęła pluskając się w wodzie.
Błękitnosiwy z rdzawym brzuszkiem kowalik bezustannie pogwizdując
kuł słoninę głośno i z rozmachem, nabijając sobie tłuszczu do długiego
dziobka. Szybkim, nieomal wężowym ruchem zwracał wciąż małą główkę
w kierunku nadlatujących ptaków, broniąc swojej pozycji. Wreszcie
melodyjnie pogwizdując odleciał, tylko błysnął pomiędzy zielenią jego
rdzawy brzuszek.
Koło karmnika zakotłowało się.
Sikorki siadały na słoninie i zaraz odlatywały przepędzane przez inne.
Jakiś wróbliszon chciał je naśladować, pokołował nad karmnikiem,
niezdarnie uczepił się raz i drugi skórki, potem odleciał obrażony,
ćwierkając dla dodania sobie animuszu, że niby wcale nie chciał, tylko
udawał, że ma ochotę.
Lusia zaróżowiona i świeża usiadła na brzegu łóżka. Powolnym
ruchem rozczesywała gęste, złociste włosy.
— O czym myślisz, Lusiu? — spytał widząc, że na jej twarzy zjawił się
dawno zapomniany gość: wyraz łagodnego rozmarzenia.
— Chciałabym dożyć czasów, kiedy Kasia dorośnie.
— Doczekasz, Lusiu, doczekamy oboje.
Twarz kobiety poszarzała, jakby zmierzchła.
— Cóż — powiedziała cicho — niełatwa to sprawa przeżyć dzień
dzisiejszy. Każdy dzień.
Nie odpowiedział. Nie chciał kłamać, zapewniając o bezpieczeństwie.
Nie chciał też burzyć jej złudzeń. Wstał więc i podszedł do miednicy.
Lusia podwinęła nogi, oparła głowę o poduszkę, sięgnęła po kromkę
chleba z serem.
— Jak tu zacisznie — powtórzyła — zioła pachną, drzewa. I ptaki
świergocą. Po raz pierwszy od lat nic mi nie grozi. Może dożyję czasów,
kiedy Kasia będzie dorosła.
Kiedy odświeżony wodą podszedł do żony, leżała z kromką chleba w
opuszczonej ręce. Ciemne rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki.
Spokojny, równy oddech unosił pierś. Spała. Spała głębokim snem małego
dziecka.
Uczuł dojmujący głód i sięgnął po kromkę. Kotka otworzyła
szmaragdowe ślepia. Ułamał kawałeczek sera i podsunął jej do pyszczka.
Zjadła z wielką godnością. Kiedy jednak chciał ją pogłaskać, zeskoczyła na
podłogę i usiadła w progu. Paweł ostrożnie wyciągnął się na łóżku obok
żony, opierając nogi na krześle. Gołębie gruchały za oknem, jakieś dziecko
kaprysiło, może maleńka córeczka Zośki. Obrazy dawnego Zakopanego
mieszały się z chwilą obecną. Raz i drugi uniósł ciężkie powieki i zapadł w
sen jak w miękką, puchową pościel.
Bracia
Karl Katschorek krążył po ścieżkach lasu, szukając dogodnego
miejsca nad strumieniem, gdzie mógłby wypróbować swój nowy
krążownik: ogromny, stalowej barwy, z czarnym napisem „Hindenburg” na
burcie.
Karl otrzymał go w prezencie od marynarza, który już po raz drugi
przyjechał na urlop do Zakopanego.
— Masz — powiedział do chłopca — to od mojego syna. Jesteś
podobny do niego. Fritz jest też jasnowłosym nordykiem. Prawdziwy
Germanin.
Karl uczuł przypływ dumy. Przed wojną Jerzego Karola Kaczorka
nazywano po prostu Jurkiem, a jeszcze częściej: „tłuściochem” i
„niedorajdą”. Koledzy wołali za nim na korytarzu szkolnym „Juurek-
ogórek, kiełbasa i sznurek”.
Kiedy Niemcy weszli do Zakopanego, Kaczorek senior przypomniał
sobie, iż jego babka pochodziła z Tyrolu, i podał się za volksdeutscha.
Żona popłakiwała po kątach. Zamiana mieszkania na lepsze i większe
racje żywnościowe nie zdołały jej pocieszyć. Pan Johann Katschorek, który
otrzymał nominację na kierownika jednej ze szkół, tłumaczył jej na
próżno, jak wielka jest potęga hitlerowskich Niemiec i jak wspaniała
przyszłość czeka wszystkich, którzy dopomogą Hitlerowi do zwycięstwa.
Jurek chętnie poszedł do niemieckiej szkoły, która mieściła się w
nowym gmachu na Wilczniku, skąd usunięto polską szkołę. Z dumą patrzył
na dawnych kolegów gnieżdżących się w ciasnej ruderze przy
Nowotarskiej. Kpili z niego, a teraz się okazało, że to on właśnie należy do
„narodu panów”.
Z nowymi kolegami jednak zżyć się nie umiał.
Chłopcy, których przywieziono do Zakopanego z Rzeszy, aby ich
ustrzec przed nalotami aliantów — okazywali Katschorkowi jawną
pogardę. Karl mówił źle po niemiecku, nie był wysportowany, Kiedy
próbował naśladować chłopców z Hitlerjugend i wychodził w zimie na ulicę
bez szalika, w rozpiętej koszuli — leżał potem całe tygodnie z obwiązanym
gardłem, a matka poiła go rumiankiem, spoglądając zaczerwienionymi od
płaczu oczyma.
Z początku ojciec nazywał go Jörge. Ale chłopaki z sąsiedztwa,
zwłaszcza banda Mocarnych, zaczęli krzyczeć za nim na ulicy „Jorge-
szmorge”, co wprawdzie nic nic znaczyło, ale brzmiało bardzo obraźliwie.
Jurek uprosił ojca, żeby go nazywał „Karl”, od drugiego imienia.
Chodził zawsze samotny. Pocieszał się myślą, że kiedyś zaimponuje
wreszcie swoim niemieckim kolegom. Okazja nadarzyła się.
U żadnego z chłopców nie widział tak wspaniałego krążownika. Trzeba
było go tylko wypróbować, a potem zaprosić do zabawy niemieckich
kolegów.
Na próżno jednak szukał odpowiedniego miejsca. Potok pędził szybko
i porwałby natychmiast ze sobą statek. Na stawku po ciemnej wodzie w
obramowaniu zieleni pływały kaczki Frau Schmidt. Kobieta przepędzała
dzieci od stawu twierdząc, że kaczki przestają się pluskać, jeśli się im mąci
wodę. A pluskanie się Frau Schmidt uważała za dowód kaczego zdrowia.
Tego dnia, jak na złość, Frau Schmidt korzystając z pogody siedziała na
progu domu z drutami w ręku, migającymi w słońcu. Usta jej poruszały się
licząc oczka, a druty przesuwały się do taktu nieomal samoczynnie. Robiła
szalik dla swego syna, który walczył na wschodnim froncie. Nie patrzyła na
robotę. Jej okulary były utkwione w kaczkach. Mutter Schmidt była dumna
z przychówka, a odkąd ktoś jej ukradł najtłuściejszą kaczkę, obawiała się
podobnego losu dla pozostałych. Wiedziała dobrze, że wszelkie
poszukiwania nie dadzą rezultatu. I choć posądzała o kradzież tylko
jednookiego Jędrka Okarmusa, na wszelki wypadek nie dopuszczała do
stawu nikogo.
Frau Schmidt odgrażała się, że Okarmusowi rozbiorą jego straszną
chałupę, jak już rozebrano w Zakopanem paręset znacznie mniej
okropnych. Kończyło się wszystko na pogróżkach. Przede wszystkim nikt
Jędrkowi nie udowodnił nigdy, że kradnie, a poza tym bronił go Komitet
Góralski, do którego przypadkiem należał. Podsunięto mu deklarację
członkowską, kiedy się zapisywał na przydział nafty. Ponieważ protestował
i chciał się wypisać, starano się go udobruchać, broniąc przed
oskarżeniami Frau Schmidt. I stara chałupa Okarmusów stała dalej wśród
pięknych willowych domków.
Karl Katschorek zawrócił do stawku i spostrzegł szybko idącą
dziewczynkę. Była to Kasia Pawliców. Dokąd pędziła z takim pośpiechem?
Nie chciał jednak o nic pytać i udał, że jej nie widzi. Co innego zresztą
przykuło jego uwagę.
Nieco powyżej stawku, bliżej lasu, wprost z ziemi biło źródło i
wartkim strumieniem zdążało w kierunku ulicy Zamoyskiego. Nad tym
właśnie strumieniem krzątało się kilku chłopców. Poznał ich od razu. Któż
zresztą w okolicy nie znał siedmiu synów jednookiego Jędrka Okarmusa,
którzy wyrastali wszędzie, gdzie ich się najmniej spodziewano, i słyszeli
nawet, jak trawa rośnie.
Nazywano ich braćmi Mocarnymi, jako że rej w domu wodziła żona
Jędrka, Zośka Mocarna. Jak jej sławna imienniczka, była potężnej budowy.
Podnieść cieliczkę, zarzucić sobie świniaka na plecy — to dla niej była
fraszka. Jasne jej oczy umiały ciskać błyskawice spod ciemnych,
zrośniętych brwi. Mąż ją uwielbiał i we wszystkim słuchał. Całą rodzinę
nazywano jej panieńskim nazwiskiem, szeroko znanym na Podhalu, a nie
nazwiskiem Okarmusów, których ród prawie zaginął.
Siedmiu braci Mocarnych widywano zawsze razem. Wszyscy bracia
słuchali ślepo najstarszego, Wojtka. Wszyscy odziedziczyli po matce silną
budowę i siwe oczy pod czarnymi łukami brwi.
Karl przed wojną chodził z Wojtkiem do jednej klasy. Pamiętał, że
chłopak nigdy nie zaczepiał pierwszy, ale obrażony, bił mocno. Kiedy
Okarmus znalazł się na liście członków Komitetu Góralskiego, przestano
widywać Wojtka i jego braci z kolegami. Po skończonych lekcjach chodzili
razem, razem wyruszali na wyprawy, razem coś majstrowali. Ludzie witali
ich serdecznie, bo gromada Mocarnych, przebiegając Zakopane,
zawiadamiała o tym, gdzie są żandarmi, gdzie targownik zabiera bydło,
gdzie zatrzymało się zielone auto gestapo. Nikt nigdy nie złapał ich w
cudzym obejściu ani w żadnych podejrzanych okolicznościach.
Teraz czarna czupryna Wojtka pochylała się nad strumieniem. Od
czasu do czasu rzucał rozkazy, które bracia skwapliwie wykonywali. Karl z
zazdrością pomyślał, że jego nikt nie słucha, chociaż to on właśnie należy
do „narodu panów”.
Zaciekawiony, podglądał ukryty za drzewem, co też robią Mocarni.
Wreszcie zrozumiał: Wojtek i jego bracia budowali tamę na strumieniu.
Jasnowłose bliźniaki, Wawrzek i Kuba, o których koledzy mówili, że są
„Kuba w Kubę do siebie podobni”, i nazywali żartobliwie „Kubeczkami” —
znosili Wojtkowi kamienie. Druga para: czarnowłosy Franek i o rok
młodszy Łukasz zbierali patyczki. Najmłodsi: Władek i Klimek, siedzieli
przy stateczkach z kory. Jasne ich włosy sterczały zawadiacko do góry,
usmolone nosy poruszały się jak u królików, wytrzeszczone oczy obracały
się na wszystkie strony. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż przypadła
im w udziale zaszczytna rola wartowników.
Karl chyłkiem podszedł do nich pod osłoną drzew. Klimek spojrzał raz
i drugi nieufnie w stronę lasku i naraz wrzasnął przeraźliwie jak świstak,
który ostrzega towarzyszy. Wojtek bez pośpiechu uniósł głowę, skinął na
malca, żeby go uspokoić, i powrócił do roboty. Karl stanął nad źródłem.
Widział z góry całą budowę. Pod jego nogami tryskała spod ziemi woda
rozlewając się nieco niżej w dość szerokie jeziorko. Wojtek drobnymi
kamyczkami umacniał właśnie tamę pozostawiając szparę, którą wyciekał
nadmiar wody. Srebrny wężyk spływał po kamieniach. Wojtek sięgnął po
jeden ze statków.
Karl patrzył z góry na chłopców uśmiechając się z wyższością.
Czymże były ich stateczki z kory wobec wspaniałego krążownika z
dumnym napisem „Hindenburg”?
— Zmiatajcie stąd! — krzyknął. — Ja się tu będę bawił!
Mali Mocarni spojrzeli na niego ze zdziwieniem, a potem wlepili oczy
w najstarszego brata. Wojtek wziął spokojnie do ręki stateczek, dotknął
białego żagielka sprawdzając, czy dobrze obsadzony, i bez pośpiechu,
ostrożnie spuścił go na wodę.
— Rrraus! — tupnął nogą Karl. — Mój krążownik będzie tu pływał.
Lekki wiatr zmarszczył taflę wody, żagielki pochyliły się, stateczki
drgnęły.
— Płyną!... — wrzasnęli mali Mocarni nie zwracając uwagi na Karla.
— Klimek, Władek — odwrócił się Wojtek do najmłodszych — a
pójdźcież haw, dajcie swoje statki.
Malcy porwali się na nogi. Władek potknął się, Klimek go wyprzedził i
pokazał mu język. Zanim jednak zdążył dopaść Wojtka, Karl jednym
szybkim ruchem wydarł mu z ręki stateczek.
— Precz — krzyknął cienko. — Precz stąd! Idźcie sobie gdzie indziej.
Wojtek wstał. Przewyższał o głowę przeciwnika. Karl pożałował swego
uczynku.
„Rzucą się na mnie wszyscy, jest ich siedmiu zabijaków, a ja jeden”
— pomyślał z lękiem.
Bracia Mocarni podnosili się z ziemi i ustawiali za starszym bratem.
Powalony przed chwilą Klimek wytarł zamorusaną twarz i spoglądał
zaczepnie na wroga. Wojtek uspokoił braci ruchem ręki.
— Czego chcesz? — spytał Karla. — Nikt cię tu nie prosił. Wybuduj
tamę i puszczaj swój krążownik. Takiś mądry zabierać innym.
— Wcale nie będę z tobą rozmawiał — odparł dumnie Karl wydymając
wargi. — Masz mnie słuchać, bo...
— Bo co — spytał Wojtek robiąc krok naprzód — bo co, Jurek?...
— Nie jestem Jurek. Jestem Karl. Niemiec. A Niemcom wszystko
wolno. Jak ja zechcę...
Nie skończył. Przewrócony na ziemię, widział nad sobą szeroko
otwarte, pojaśniałe z gniewu oczy byłego kolegi.
— Wszystko wolno? — pytał Wojtek przez zaciśnięte zęby. —
Wszystko możesz? To uwolnij się teraz, pokaż, żeś silny, no... ty, Niemiec.
— Ratunku! — krzyknął Karl, ale Wojtek zasłonił mu usta ręką i tylko
jakieś bulgotanie wydobywało się z gardła chłopca.
— Słuchaj — pochylił się nad nim Wojtek — jak cię tu jeszcze raz
zobaczę, to tak spiorę zadek, że trzy dni nie usiądziesz. Zobaczymy
wtedy, czy Niemcom wszystko wolno.
— Powiem tacie — zajęczał Karl.
— Powiedz, powiedz, niech cię spierze za to, że z Polakami się
zadajesz. Bo my Polacy, rozumiesz? Zapisaliście mego tatę do Komitetu, a
my i tak Polakami zostaniemy. Mam w nosie twojego Hitlera.
Klimek, nie rusz — zwrócił się do brata, który zbierał szczątki
„Hindenburga” rozbitego przy upadku Karla.
— Połamałeś mi krążownik — chlipał Karl wstając.
— Sam połamałeś. — Wojtek podniósł rzucony przez Karla stateczek z
kory, założył żagielek i puścił go na wodę.
Mali Mocarni zaczęli hałaśliwie objawiać swoją radość z tego powodu,
wykrzykując pogardliwe określenia dla krążownika, który okazał się tak
niewytrzymały w porównaniu z ich stateczkiem.
— Ja, ja, ja wam pokażę! — krzyknął Karl odchodząc. — Hitler
zwycięży wszystkich. Zobaczysz.
— A znajdźcie go wpierw — mruknął Wojtek z pogardą. — Latacie
wszyscy i krzyczycie: „Kaj Hitler, kaj Hitler?” Pewnie wam się zgubił, kiedy
go tak szukacie.
Karl nie znalazł odpowiedzi. Z rozbitym „Hindenburgiem” w ręku
pokuśtykał do domu.
Małe stateczki popędzane wiatrem pływały po stawie, w wodzie
odbijały się białe żagielki, ale chłopcy stracili chęć do zabawy. Władek,
zmęczony, mrugał oczyma. Klimek siedział zły, że mu starszy brat nie
pozwolił wrzucić do strumienia zabawki tego Niemca, Łukasz i Franek
ciskali kamieniami do celu, a „Kubeczki” szeptały między sobą.
Po ścieżce od strony miasta ktoś szedł, niefrasobliwie podśpiewując:
Wybije mnie ktosi albo ja kogosi,
bo się na mej głowie cupryna podnosi...
Był to młody chłopak w szafirowej, wełnianej czapeczce włożonej na
bok z fantazją. Słońce świeciło mu wprost w twarz, więc mrużył podłużnie
wycięte, tak samo jak czapeczka, szafirowe oczy.
— Wojtek, Daniel idzie! — zawołały „Kubeczki”.
Wszystkie dzieci w Zakopanem uwielbiały Daniela Gąsienicę. Daniel
był najzdolniejszym juniorem w klubie narciarskim. Instruktorzy
upatrywali w nim następcę Bronka Czecha, Staszka Marusarza, Orlewicza i
Kuli. Daniela zawsze otaczała gromadka chłopaków, a on żartował z nimi,
udzielał rad i wskazówek, oglądał z powagą pierwsze, nieporadne jeszcze
skoki, cieszył się