Maria Kann Dujawica Nasza Księgarnia Warszawa Chmury nad Giewontem Słońce przygrzewało jeszcze mocno, ale już regle ubarwiły się rdzawymi i złotymi plamami, które, jak na plastycznej mapie, wskazywały, gdzie rosną buki i jawory. Na szczytach gór, ponad zielonym futerkiem kosówek, leżał śnieg, a rozpięta na niebie delikatna siateczka chmur zapowiadała burze i niepogody. Ulicą Witkiewicza niby tabun źrebaków pędziła gromadka chłopców. Czarnowłosy podrostek, który ich prowadził, spostrzegł wyłamane sztachetki przy willi „Siwa Turnia” Józefa Gąsienicy — „Francuza”, i przemknął tędy, widocznie, aby skrócić sobie drogę. Równocześnie cała gromada skoczyła na stary płotek, który zaskrzypiał żałośnie ze skargą i runął na grządkę wypłowiałych jesiennych floksów. Na ganku willi natychmiast zjawiła się drobna staruszeczka z twarzą podobną do pieczonego jabłka i pogroziła wątłą, jak suchy badyl, ręką. — Oj, tych braci Mocarnych wszędy pełno — zagderała — jakby ich nie siedmiu, a siedem dwaścia. — Babko, powiedzcie „Francuzowi”, że na Bogówce bydło biorą, mogą i tu przyjść! — krzyknął czarnowłosy chłopak. Jak na komendę przystanęła cała siódemka. Najstarszy mógł mieć czternaście lat, najmłodszy siedem. Wszyscy byli rośli, o szczupłych twarzach i siwych oczach. Wszystkie czupryny — od czarnej najstarszego do lnianej najmłodszego — sterczały zawadiacko do góry. — Krowę mamy jedną, czerwoną, nie wezmą — odpowiedziała. — A wy czemu żerdki łamiecie? — Stare już — odkrzyknął chłopak — trza nowe dać. — Żerdki nowe dać — narzekała opierając twarz na dłoni. — Pewnie, że trza, żeby chłopaki nie drepsili po kwiatach. Ino kto ma to zrobić? Stary fajkę kurzy. Dzieci daleko. Gości nie ma. Nagle lękliwym, ptasim ruchem poderwała się do odejścia. Przed willą przystanęła para nieznajomych. Mężczyzna już szpakowaty, ubrany w welwetową kurtkę i kobieta kurczowo uczepiona jego ramienia. Cała jej postać była jakaś spłaszczona, twarz o regularnych rysach pozbawiona kolorów. Nasuwała mimowolne porównanie z kwiatem zasuszonym między kartkami książki. Oboje wyglądali na podróżnych, chociaż mężczyzna trzymał w ręku tylko teczkę i płaszcz, a ona dość dużą torbę z brązowej skóry. Staruszka patrzyła na nich z przestrachem, a siedem par oczu braci Mocarnych z zaciekawieniem. — Dzień dobry, gaździnko! — zaczął uprzejmie nieznajomy mrużąc krótkowzroczne oczy. — Pani jest żoną gazdy Józefa Gąsienicy, prawda? Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie zastanę teraz Staszka Gąsienicę? — Ja nie wiem! — zawołała przestraszona. — Nie wiem, ja stara — i wysunęła ręce, jakby zasłaniając się przed następnymi pytaniami. — Nie poznajecie mnie, gaździnko? — Nie. Ja pamięci nie mam. Dudków nie mam. Gości u nas nie ma, bo sami Niemce. Z czego podatki płacić? — Ależ nie jestem z izby skarbowej — żachnął się nieznajomy. — A ja wiem, kto wy? — przerwała mu. — Idźcie swoją drogą. Niemce przyszli. Wy przychodzicie. I na co to nam potrzebne. — Czy gazda Józef w domu? — nie dawał za wygraną. — Powiedzcie tylko, gaździnko, czy wasz mąż w domu. On mnie dobrze zna. — Nie ma gazdy — zamachała ręką. — Gazda chory. — Co mu się stało? — Stary. Chory. I ja stara. Czas umrzeć. Ino śmierć o nas zobaczyła. Stała chwilę, patrząc gdzieś w przestrzeń i poruszając bezgłośnie wargami. Nagle się odwróciła. Trzasnęły zamykane drzwi. Wszystko ucichło. Przywódca siedmiu braci Mocarnych namyślał się chwilę, a chłopcy czekali, co on powie. — Wojtek, spytamy ich, czego chcą od Staszka? — nie wytrzymał najmłodszy. — Nie — surowo skarcił go najstarszy. — Oni teraz pewnie do dziada Jędrzeja pójdą. Kasi trzeba powiedzieć, że Staszka szukają. Siedem par oczu jeszcze raz obejrzało nieznajomych, potem chłopcy znikli bezszelestnie. Na ulicę wysunął się kundys o zmierzwionej sierści. Zerknął niepewnie na dwoje nieruchomych ludzi, boczkiem przemknął pod płotem i zaszył się w jakiejś kryjówce. Mężczyzna bezmyślnie odprowadził go wzrokiem. — Ładna historia — syknął przez zęby, wsuwając dwa palce za kołnierzyk koszuli, który naraz wydał mu się zbyt ciasny. Na sąsiedniej ulicy buchnął śpiew maszerującego oddziału: In der Heimat, In der Heimat Da gibt’s ein Wiedersehen... Mocno, pewnie stukały o bruk podkute buty żołnierskie. — Paweł — drgnęła kobieta, a jej oczy rozszerzył lęk. — Głupstwo, Lusiu — otoczył ją ramieniem. — To przecież Wehrmacht, a nie gestapo. Zaraz przejdą, maszerują sobie. — Chodźmy stąd — nalegała — twój Staszek ma drugiego dziadka, Jędrzeja, i stryjów, Michała i Tomka. Chodźmy tam do nich, na Krupówki. — Dobrze, dobrze — powiedział głaszcząc chudą, przezroczystą rękę kobiety — tylko się nie bój. Najgorsze za nami. Jesteśmy w Zakopanem. Już nam nic nie grozi. Uspokajał ją prowadząc w stronę Krupówek, ale zerkał dokoła niepewnym wzrokiem zaszczutego, bezdomnego psa. I mimo woli przysuwali się oboje do ścian, jakby cień padający od domów mógł ich zasłonić czy ukryć. W parę minut później drzwi domu Józefa Gąsienicy uchyliły się, wyjrzała szparą pomarszczona twarz staruszki. — Kaz ten pan? — zamamrotała bezzębnymi ustami. — Stary gada, żeby się spytać, kto on. A jego nie ma. Poszedł — stwierdziła zadowolona. — Pośli kajsi oboje! — krzyknęła w głąb domu i zatrzasnęła drzwi. Paweł i Lusia wmieszali się w tłum na Krupówkach. Zakopane ogłoszono już wtedy terenem zamkniętym dla mieszkańców Generalnej Guberni. Wyludniło się znacznie. Dookoła nich rozbrzmiewały rozmowy w języku niemieckim. Niemieckie gosposie wychodziły ze sklepów z pełnymi koszami. Obok góralskich czarnych kapeluszy migały zielone tyrolskie i czarne salzburskie. Jadowicie zieleniły się mundury wojskowych. — Lusiu — szepnął Paweł — staraj się opanować. Nie drzyj tak. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Wszystko w porządku, rozumiesz? — Rozumiem — odpowiedziała cichutko. Cóż, kiedy od tak dawna miała wciąż uczucie, że porusza i się w lodowatej wodzie wśród ostrej kry, która w każdej chwili mogła zmiażdżyć ich oboje. I teraz, idąc ulicą wśród nie znanych jej ludzi, wyczuwała czyhające niebezpieczeństwo. Wisiało nad ich głowami, czaiło się za każdym węgłem, było tuż-tuż. Aby dowieść mężowi, iż opanowała lęk, podniosła oczy. Na jezdni było prawie pusto. Wolno człapał tuż przy chodniku chudy koń ciągnąc dorożkę. Góral nie popędzał go, obojętnie spoglądając przed siebie. Jakieś zielone auto przemknęło szybko i Lusia znów drgnęła, niespokojnie odprowadzając je oczyma, czy nie zatrzyma się w pobliżu. Paweł nagle ścisnął mocno jej rękę. — Podejdź do wystawy — powiedział — nie odwracaj się i nic nie mów. Zrobiła kilka niepewnych kroków i stanęła przed wystawą. W szybie, jak w matowym lustrze, odbijała się ulica. Jakże wyraźnie widziała każdy szczegół. Kępki zielonego mchu na szarym dachu drewnianego domu naprzeciwko. Barwne pantofle w oknie sklepiku. I schodki wiodące do małej kawiarenki. Przy każdej nowej sylwetce, która zjawiała się w szybie, niby w zaklętym lustrze, serce jej kurczyło się boleśnie: czy to już? Przeszła jakaś kobieta z koszykiem, stary góral z fajką w zębach. Paweł znów ścisnął jej palce. W szybie ukazał się tęgi człowiek w jaskrawozielonym garniturze, bez kapelusza na łysawej głowie. Za nim szedł młody jeszcze Niemiec w salzburskim czarnym kapeluszu. Ciągnął za sobą psa teriera na mocno napiętej lince. Za nim bez pośpiechu szedł gestapowiec o sennym czy tępym wyrazie twarzy. „Niemcy. Czemuż nie idą prędzej? Czemu zatrzymali się właśnie przy nas — myślała Lusia zaciskając ręce. — Co sobie upatrzył biały terierek na tym krawężniku? Czemu obwąchuje tak starannie płyty chodnika?” Sportowiec bezradnym gestem wskazał towarzyszom swego psa. Ale grubas patrzył w kierunku wystawy. Chwilę mierzył wzrokiem Pawła i Lusię. Coś powiedział do gestapowca. Powoli podniosły się senne powieki. Kiedyś w ogrodzie zoologicznym Lusia widziała krokodyla. Patrzył na nią tak samo właśnie: nieruchomym, sennym, złowieszczym wzrokiem. Serce w niej zamarło. Czekała, że zaraz podejdą do nich, zatrzymają. Ale pies poruszył wesoło kusym ogonkiem i porzucając krawężnik pobiegł żwawo naprzód. Linka napięła się znów, ale tym razem pies ciągnął za sobą sportowca. Za nim poszli gestapowiec i cywil w zielonym garniturze. Dopiero teraz Lusia zauważyła, iż obok sklepu, przy którym stanęli, była wystawa zabita deskami. — Tu był sklep Fajkoszów — powiedziała głośno.- Prawda, Paweł, że tu był kiedyś sklep Fajkoszów? Kupowaliśmy u nich rzeźbione pudełko dla mamy. Co się stało z tym sklepem? Czemu zamknięty? — i zamilkła. Wszystko, co mówiła, było pozbawione sensu. Czyż Paweł mógł wiedzieć, czemu zamknięto sklep? Maż milcząc szedł naprzód szybkim krokiem. Może nawet nie słyszał jej słów, bo zaczął mówić o czymś innym. — Poznał mnie czy nie poznał ten Złotniczek? — pytał gorączkowym szeptem, pochylając się do niej. Zmienił się. Utył. A ja go zaraz poznałem. — Jaki Złotniczek? — Ten w zielonym garniturze. Taki mały urzędniczyna z urzędu skarbowego. Łaził za nami na kolacje do Karpowicza. Dureń, uważał się za znawcę sztuki. Plótł głupstwa jak Piekarski na mękach. Myśmy się go radzili niby serio, a ten skwapliwie i uniżenie udzielał nam rad i wskazówek. Paweł zamilkł. Trudno było uwierzyć, że to ten sam potulny niegdyś Złotniczek idzie teraz butnie Krupówkami w towarzystwie gestapowca. A kim był ten trzeci, z psem na smyczy? Jego twarz wydała się Pawłowi znajoma. Aż przystanął. To przecież Rehrl. Trener narciarski sprowadzony z Niemiec do Zakopanego. I on tutaj? Przed wojną szeptano sobie w warszawskich cukierniach, że Rehrl jest skompromitowany w Rzeszy i że nie chciał wracać do hitlerowskich Niemiec. Paweł sądził, że były trener musi się ukrywać — a on tymczasem idzie pewny siebie Krupówkami, w dobrej komitywie z gestapowcem. Paweł obejrzał się trwożnie. Może cała trójka ich śledzi? Ale nie odnalazł z tłumie czarnego salzburskiego kapelusika Rehrla ani zielonego garnituru Złotniczka. W pobliżu poczty Paweł skręcił w bok i wszedł na podwórko. Siały tam trzy domy. Od ulicy nowy, kryty blachą, z mosiężną tabliczką na olejno malowanych drzwiach. Nieco w głębi stara chałupa o pięknych liniach architektonicznych, której okna patrzyły na Giewont wychylający się pomiędzy domami. Ścianom tej chaty czas nadał barwę czerwieni, jaką mają liście dzikiego wina na jesieni. Pod okapem zaś, gdzie nie sięgały deszcze i wichry, ściany miały barwę starego złota. Okna bez futryn wpuszczone w ścianę świadczyły o tym, że była to bardzo stara chałupa. Z tyłu za nią przycupnął, jakby przysiadł ze zmęczenia, domek, a właściwie pół domu. Pokrzywione ściany opierały się na drewnianych podpórkach, co nadawało budynkowi wygląd kaleki o kulach. Przy ścianie chaty rósł młody buczek, złotą koroną sięgając ponad garbaty, wypaczony dach. Paweł zatrzymał się między zabudowaniami. Do którego domu zapukać? Do drzwi ozdobionych staroświeckimi kołkami i słońcem, gdzie mieszkał dziad Jędrzej? Do wypaczonych, krzywych drzwi mieszkania Tomka Gąsienicy, jego najmłodszego syna, czy też do olejno malowanych, które prowadziły do pracowni Dezyderego Kowacza i Michała Gąsienicy? Przypadek rozstrzygnął. Z sieni pokracznego domu, którego nigdy nie skończył budować lekkomyślny Tomek, wyszła kobieta uginając się pod ciężarem kosza. Postawiła go na ziemi i bez pośpiechu zaczęła wyjmować mokrą bieliznę. Roztrzepywała każdą sztukę i wieszała na połamanym płocie. Paweł puścił rękę żony i szybko zbliżył się do kobiety. — Weronko — zawołał z radością w głosie — co u was słychać? Co z Tomkiem? Podniosła na niego zmęczone oczy i spojrzała niechętnie. — Dyć nie wiem, kto wy — powiedziała półgłosem, sięgając znów do kosza. — Ja z Warszawy. Paweł Komorowski, malarz, przyjaciel Staszka. Nie poznajecie mnie? — A dyć słyszę, że Komorowski — mruknęła obojętnie. — Gdzie Staszek? Muszę koniecznie go widzieć. — Nie ma Staszka. Wyjechał. — A Daniel? Może jest Daniel? — Dajcież spokój Danielowi — rozgniewała się nagle. — Daniela nie ma w domu. — Gdzie oni są, Weronko, powiedzcie. Dokąd wyjechali? — Nic wam nie powiem, bo nic nie wiem, Dość mam swojej biedy. Tomek pije. Takie życic. Podniosła pusty kosz. — Weronko... Odeszła do domu nie mówiąc już ani słowa. Paweł zwrócił się do żony. Lusia siedziała na kłodzie, oparta o pień młodego buczka. Nić babiego lata uczepiona jej jasnych włosów kołysała się w powietrzu. Na bladej twarzy czerniały dwie plamy oczodołów. Tylko lekki ruch rozchylonych warg wskazywał, że nie jest to sen wieczny. Nie budząc jej Paweł podszedł do starej chałupy dziada Jędrzeja. Pchnął drzwi ozdobione drewnianymi kołkami. Były zamknięte. Zapukał. Nikt nie otworzył. Z tłumionym westchnieniem zbliżył się do ostatniego domu. Na mosiężnej tabliczce odczytał znajomy napis: PRACOWNIA RZEŹBIARSKA DEZYDERY KOWACZ I MICHAŁ GĄSIENICA Wszedł do sieni, gdzie w kącie za niskim przepierzeniem stało drewniane wyrko okryte derką. Drzwi na prawo, jak pamiętał jeszcze, wiodły do mieszkania Kowacza, a na lewo — do pracowni i do izby Michała. Te właśnie drzwi w tej chwili otwarły się z rozmachem. Wybiegł mały chłopczyk i zanim Paweł zdążył go zatrzymać, wyskoczył na podwórze. Z pracowni zza uchylonych drzwi dochodziły teraz głosy, a właściwie głos jakiegoś jegomościa, który perorował, czymś bardzo widać przejęty. Paweł zapukał. Nikt mu nie odpowiedział. Stojąc w progu widział część pracowni. Pod oknem siedział blady góral z dłutkiem w ręku. Paweł poznał Michała Gąsienicę, stryja Staszka. Niewiele zmienił się Michał w ciągu ostatnich lat, może tylko jeszcze bardziej pochyliły się jego plecy. Słuchał teraz uważnie słów człowieka, którego Paweł dojrzeć nie mógł, bo go zasłaniało skrzydło drzwi. Coś bardzo ważnego mówił ten człowiek, bo Michał słuchał z bolesnym nieomal napięciem, a jego oczy towarzyszyły każdemu ruchowi mówiącego. — Ty się stuknij w głowę, Michał! — krzyczał ktoś za drzwiami. — Pomyśl, co was czeka. Ten głupi Daniel narobił zamętu całej rodzinie. Osioł. Ani Rehrl, ani Weissman mu tego nie darują. Wsadzą go, jak Bronka Czecha wsadzili. Dobrze mu tak. Czemu głupi? Ale za co cierpi rodzina? Za co ja mam cierpieć? Zamkną nam pracownię, jeśli się nie uratujemy, zabiorą, jak tyle sklepów już zabrali. Michał, Michał, posłuchaj. Sam mówiłem dotąd, że nie trzeba się nigdzie pchać... Michał lekko pochylił się naprzód, oczekując na dalsze słowa. — Michał — proszącym tonem zaczął znów tamten — podaj się za „górala”. Wacek Krzeptowski każe ci zmienić kenkartę. Im tak na tym zależy. Michał szarpnął się niecierpliwie. Na tle okna zarysowała się wyraźnie jego sylwetka. Naraz w pokoju zrobiło się prawie ciemno, okienko zasłoniła zwalista postać. Paweł poznał Dezyderego Kowacza, wspólnika, a właściwie chlebodawcę Michała. Kowacz chwycił Michała za ramiona, usiłując go zatrzymać. — Michał — zaczął jęczeć żałosnym głosem — ja wiem, co chcesz zrobić, ja cię znam. Znów pójdziesz do dziada Jędrzeja. Nie chodź. Posłuchaj, co ci powiem. Posłuchaj do końca. Ja ci dobrze radzę, jak bratu. Tyle lat pracowaliśmy razem. Czy ci się źle powodziło? A teraz na żebry pójdziemy. Michał patrzył ponuro na wspólnika, ale pozostał na miejscu. Kowacz pochylał tłustą twarz nad jego jasną głową. Wyglądali obaj jak ilustracje wycięte z dwu zupełnie różnych książek i przypadkowo zestawione ze sobą. — Wzorki zmieniliśmy — zawodził dalej Kowacz. — Zakopanerkunst nam zamówienia dawał. Myślałem, że wejdziemy teraz do nich jako ich zespół. I wszystko na nic. Kto z nami teraz zechce pracować? Jeszcze może aresztują całą waszą rodzinę i mnie na dokładkę — usta mu się zatrzęsły. — Michał, Michał, ratuj siebie i mnie. Masz syna. Trzeba Malsfeya udobruchać, żeby nas obronił przed gestapo. A Malsfeyowi tak bardzo na tych „góralach” zależy. Nie szarp się, Michał. Czego zaraz się gniewasz? Czyś ty nie góral? Jakby się wszyscy zapisali, toby nikogo po wojnie nie ukarano. I tak nie ukarzą. Niby za co? Powiesz, żeś syna ratował, żeś z głodu mógł umrzeć. Michał... Z niespodziewaną siłą Michał uwolnił się od przytrzymujących go ramion. Wstał. Ruszył ku drzwiom nie zwracając uwagi na to, że Kowacz skacze dokoła niego jak potwornych rozmiarów piłka. — Nie idź! — krzyknął Kowacz z rozpaczą. — Nie idź do dziada Jędrzeja. Wiadomo, co on powie. On stary, prędko umrze, jemu wszystko jedno. Ale tyś młody, masz rodzinę, Michał. Paweł wycofał się na korytarz, a potem na podwórko i mimowolnym ruchem wsunął znów palce za kołnierzyk koszuli. Teraz zrozumiał, czemu niegościnnie przyjęły go gaździnka i Weronka, czemu drzwi mieszkania dziada Jędrzeja były zamknięte. Rodzina Gąsieniców znalazła się w niebezpieczeństwie z powodu Daniela. Chłopak widocznie się ukrywa. A może i Staszek umknął z Zakopanego? Gorzki uśmiech wykrzywił mu usta: jechał pewien, że znajdzie tu bezpieczną przystań. Na chwilę zamajaczyła mu przed oczyma twarz sprawcy zamieszania. Zobaczył wąsko wycięte, szafirowe oczy spoglądające beztrosko, lekko sfalowane włosy. Co zrobił ten chłopak? Czym wywołał gniew wszechwładnego gestapo? I uczuł żal do Daniela, że z jego powodu znalazł się teraz w położeniu bez wyjścia. Lusia już nie spała. Ze zdziwieniem spostrzegł, że jest ożywiona, ma lekkie rumieńce na twarzy i oczy pełne ciepłego blasku. Może spodziewała się, że przyniesie jej dobrą wieść? Ze ściśniętym sercem zbliżył się do żony. — Lusieńko, musimy iść. — Nie — powiedziała dawnym, trochę kapryśnym tonem, marszcząc leciutko nos, bo ją łaskotała nić babiego lata. — Nie pójdę stąd nigdzie. Za nic. — Lusia! — Przyszła dziewczynka — zwierzyła się szeptem. — Najpierw zobaczyła bezdomnego kota. Niczyjego. Takiego jak my. Pod chatą dziada Jędrzeja jakiś przeraźliwie chudy kociak łapczywie jadł kaszę ze skorupy garnka. — To ten — pokazała. — I mnie spytała, co mi jest. — W oczach Lusi zabłysły ciepłe iskierki. — Przyniosła od dziada Jędrzeja mleka. Pełną szklankę. Powiedziałam jej, że szukamy Staszka. Weszła do dziada, widocznie chce się jego poradzić... Zaraz wróci... — Skąd wiesz, że wróci? Uśmiechnęła się dawnym, pełnym wdzięku uśmiechem. — Po szklankę — szepnęła tak wesoło, że i Paweł uśmiechnął się mimo woli. Z sionki domu pod blaszanym dachem wytoczył się Kowacz. Za nim Michał. Kowacz zabiegał mu drogę, wymachiwał rękoma, coś mu szeptał, o coś prosił, wreszcie zaczął grozić. Michał, milczący, chmurny, krok za krokiem posuwał się uparcie w stronę chaty swego ojca. Wreszcie Kowacz zrezygnował, pozostał z tyłu, splunął tylko w ślad za znikającym w chacie wspólnikiem. Żeby wyładować złość, kopnął pręgowatego kociaka. Skorupy z resztkami kaszy rozprysły się o ścianę, a kot z podniesionym ogonem znikł pomiędzy ułożonymi pod ścianą polanami drzewa. Kowacz dostrzegł teraz nieznajomych ludzi, zmierzył ich podejrzliwym wzrokiem. — A wy do kogo? — spytał ostro. — Odpoczywamy chwilę, żona zasłabła — szybko wyjaśnił Paweł. — Zaraz pójdziemy sobie — dodał, żeby się pozbyć natręta. Lusia zamknęła oczy. Nie chciała widzieć tego grubego człowieka, przy którym czuła się znów zatopiona w mroźnej rzece. Ale nie mogła odejść, zanim nie wróci mała dziewczynka, która tak po ludzku troskała się o nią i o każde bezdomne, biedne stworzenie. Odwróciła więc głowę, policzkiem przywarła do pnia drzewa. Kora była szorstka, ale ciepła i jakaś opiekuńcza, jak dotknięcie ręki dziecka, które przed chwilą patrzyło na nią pełnymi współczucia oczyma. — Lepiej ci, Lusiu — spytał Paweł — możesz już iść? — Zostaw mnie — szepnęła — chcę chwilkę posiedzieć. Grubas nie ruszył się z miejsca. Jego małe, utopione w tłuszczu oczka wierciły Pawła na wylot. — My się znamy z szanownym panem -, wycedził grzeczniej, ale z rezerwą — Paweł Komorowski, nieprawdaż? Góra z goją się nie spotka, a człowiek z człowiekiem zawsze. To pan do nas znów zawitał. Na długo? — Przyjechaliśmy do krewnych żony. — Żooony — przeciągając sylaby powtórzył Kowacz. — A to oni widać wam o przepustkę się wystarali. Przyjechało do nas w zeszłym roku sporo ludzi, którym się poszczęściło i dorobili się na handelku podczas wojny. Siedzą teraz tutaj. Jakoś się pcha bidę. W Zakopanem nie tak jak dawniej, ale żyć można. Odpocznie pan u nas, narysuje to i tamto dla Zakopanerkunstu i forsa podleci. Bo pan wie, że mamy taką nową firmę?. — spytał i nie czekając na odpowiedź zaczął wyjaśniać: — Wszystkim sklepom pamiątkarskim kazali wyprzedać towar. Powiedzieli, że to tandeta. Wzorki nowe rozdali pracownikom. I teraz duży sklep otwierają. Wie pan, w nowym lokalu u Fajkoszowej. A Erwina Fajkosza gestapo aresztowało. — Tu Kowacz przerwał i spojrzał niespokojnie na dom dziada Jędrzeja. Nikt jednak stamtąd nie wyszedł, to tylko pręgowaty kociak ostrożnie skradając się dopadł skorup garnka i drżąc zaczął zlizywać resztki rozsypanej kaszy. — A pójdziesz — warknął na niego Kowacz i kociak znikł jak zdmuchnięty. — Gdzie ten Michał się podziewa? — mruknął, roztargnionym wzrokiem spoglądając na Pawła. — Takiego mam wspólnika — pożalił się płaczliwie. — Jego synek mądrzejszy niż tata. Z każdą sprawą Michał leci do dziada Jędrzeja. A ten Jędrzej już sklerozę mózgu ma. Od rzeczy gada. I patrzcie — cała rodzina go słucha. Nawet dziad Józef. Wie pan, ten, co to ma własną willę „Siwa Turnia”, „Francuzem” go nazywają. Bogacz. Mądrala. I też Jędrzeja słucha. Powariowali wszyscy. Kowacz wymownie, popukał w czoło i nie żegnając Pawła i Lusi zawrócił do swojego domu. Paweł schylił się nad żoną. Nie wiedział, co robić. Czekać? Na co? Dziewczynka na pewno zapomniała o Lusi. Może to było jakie obce dziecko? Nie pamiętał dziewczynki w rodzinie Gąsieniców. Trzeba iść dalej. Ale dokąd? Ujął szczupłą rękę żony, ścisnęła lekko jego palce nie otwierając oczu. Nic nie zdołałoby poruszyć jej z miejsca. Musiała czekać na małą dziewczynkę o ciemnych oczach, która okazała jej serce. — Panie — usłyszał nagle Paweł tuż przy sobie dziecinny głos — panie, wy do Staszka Gąsienicy przyjechali? Przed nim stała dziewczynka może dwunastoletnia w długich spodniach i białym sweterku. Patrzyła na niego badawczo, ale życzliwie, okrągłymi jak u ptaszka oczyma. Lusia szybko uwolniła dłoń i oburącz pochwyciła małą rękę. — Wróciłaś — powiedziała radośnie. — Wiedziałam, że wrócisz. Dziewczynka objęła opiekuńczym ruchem jej szczupłe ramiona. — Pójdziecie do mnie na. Gładkie — zadecydowała z powagą dorosłej osoby. — Na Staszka u mnie zaczekacie. Tata do Nowego Targu pojechali, a matka w Dzianiszu. Jakby ojciec wrócił — to nic, a matka na górkę do mnie rzadko kiedy zachodzi. Teraz u nas puste pokoje. Gości nie ma. Sami Niemcy do Zakopanego przyjeżdżają. Dziewczynka mówiła szybko, z dziwną mieszaniną powagi i dziecięcej naiwności. Paweł, idąc pomiędzy nią a żoną, doznawał wrażenia, iż kiedyś, dawno, ten sam dziecinny głos szczebiotał obok niego. Ale o czym mówiła wtedy dziewczynka i kiedy to było? — Ty jesteś Kasia — krzyknął naraz — miałaś kota Kińdzię. Czarnego diabelca, który wszędzie biegał za tobą. — No — odparła zdumiona, że dopiero teraz ją poznaje. — Kińdzia żyje, ino już stara. I młode Kińdzie są, ale one biegać nie lubią, pod piecem ino by siedziały — w głosie jej zabrzmiało szczere oburzenie na piecuchowate kociaki. — Ty jesteś Kasia — powtarzał uradowany. — Lusiu, czy pamiętasz? Opowiadałem ci o Kasi. Jest siostrą Zośki Pawliców, która wyszła za Jaśka Czuja, przyrodniego brata Daniela. To ty, Kasiu, kiedy byłaś malutka, ścięłaś sobie warkoczyki nożyczkami od strzyżenia owiec, bo chciałaś być chłopcem. Dziewczynka poprawiła niesforne kosmyki włosów. — Tato do mnie i teraz wołają „synku” — powiedziała — bo i tato by chcieli, żebym była chłopcem, nie dziewczyną. Ino że matka nie pozwalają. Lusia roześmiała się. Paweł słuchał nie wierząc sobie. Jego żona śmiała się serdecznie, beztrosko, jak dawniej. — „Matka nie pozwalają” — powiedziała wreszcie. — Ach ty, Kasiu Kasieńko — i potrząsnęła serdecznie małą rączką. — A co ze Staszkiem i Danielem? — spytał Paweł. — Ba jakoż — odpowiedziała tonem starego Jędrzeja. — Staszek w domu rzeźbi. Kupują u niego, bo pięknie rzeźbi. A Daniel u Szabli na Kościeliskiej pracuje. Pudełka drewniane robi — dodała jak o czymś najważniejszym. — Więc Staszek jest w domu? — Staszek przyjdzie do was, pogadacie — odparła wymijająco. Na gwarnym dawniej rynku zakopiańskim sterczały puste stragany. Jakaś gaździnka stojąc przed mostkiem sprzedawała wianuszek grzybów. Obstąpiła ją spora gromadka ludzi. Dziewczynka skręciła w wąską, krętą uliczkę. W cieniu ogródków kryły się za sztachetkami drewniane domki. Lekki wiatr strącał pożółkłe liście, które powoli spadały na bruk. Gdzieś z daleka dolatywał buńczuczny śpiew: „Heili-heilo...” Lusia skurczyła się znów, nasłuchując trwożnie. Nie podnosiła oczu. Pod nogami widziała szarą kostkę bruku, potem ukośnie ułożone deseczki na moście, pod którym szumiał burzliwy potok. Kasia minęła drogę prowadzącą do Kościelisk. Zaczęli się wspinać w górę ścieżką wydeptaną pomiędzy korzeniami drzew. Po jednej stronie, w głębokim wąwozie, bulgotał niespokojnie strumień między drzewami, z drugiej, na zboczu oddzielonym od nich drogą leżącą poniżej, rozsiane były gdzieniegdzie domki. Paweł zaczął wypatrywać wśród nich znajomej chaty Gąsieniców. Zdawało mu się, że już ją dostrzega. Chata była stara i nie miała ganeczka. Do drzwi wiodły, jak pamiętał, schodki z płaskich, dużych kamieni. Ale obok niej wszystko jakoś się zmieniło. Na miejscu domu Pawliców stał jakiś inny, z jaśniejszą nadbudówką, która wbrew zwyczajom góralskim miała coś w rodzaju balkoniku. Głębiej świeciła jasnymi ścianami nowa chałupa. — Czy tu mieszkacie, Kasiu? — spytał niepewnie. — Tak. — A któż pobudował się koło was? — Tato postawili chałupę dla Zośki i Jaśka. Spod chaty Gąsieniców, od strony szopy, która osłaniała mieszkańców przed zachodnimi wiatrami, wyskoczył ogromny owczarek. Szczeknął gniewnym basem, ale widząc dziewczynkę zaczął się łasić wykonując niezgrabne podskoki. Łańcuch mu przeszkadzał, więc odwracał się chwytając go potężnymi zębami. — Czy to ten pies, którego podarował Danielowi dziad Kuba Wala? — spytał Paweł. — Pamiętam, przyniósł go z Hali Małej Łąki. — Nie. Warcula zdechła w zeszłym roku. To Baca, jej syn. Jeszcze bardziej Daniela kocha niż Warcula. Jak Daniela dłużej nie ma, wyje, rwie się z łańcucha, a jakby go spuścić, zaraz będzie po całym Zakopanem biegać, szukać, aż go znajdzie. Baca — pieszczotliwie powiedziała kładąc rękę na potężnym łbie. — A dziada Wali już nie ma — dodała po chwili. Pod drzewem na łączce pomiędzy trzema domami siedział mały chłopczyk i klecił jakąś budowlę z patyków. Obok dwuletnia dziewczynka bawiła się z królikiem. — Mam puzia — krzyknęła do Kasi potrząsając ślicznymi lokami — patrz, mam puzia! Królik, zmęczony widać jej czułością, wymknął się i pokicał po wytartej trawie aż pod wielki łopuch rozpościerający szeroko liście. — Puziu — pobiegła za nim — puziu! — I pełzając na czworakach, zaglądała pod liście, gdzie królik tkwił nieruchomo, niby szary kłębuszek puchu. Kasia zbliżyła się do chłopca i coś zaczęła mu szeptać. Chłopiec kiwał głową na znak, że się zgadza. — Co powiedziałaś, Kasiu, temu chłopcu? — spytał Paweł niespokojnie. — Żeby nic nie gadał — odparła. — To Józek naszej Zośki. On nic nie powie. W domu nikogo nie ma — dodała — Zośka z Jaśkiem w polu. Stryj Jan z gaździną też. Pójdźcież do mnie. Przez drewniany ganeczek weszli do sionki, a stamtąd stromymi schodkami na dobudowaną górkę. Pomiędzy słupami podtrzymującymi strop leżało siano pachnące mocno. Po drugiej stronie szereg wąskich drzwi prowadził do gościnnych pokoi. Dziewczynka pchnęła trzecie z kolei. Znaleźli się w małej izdebce z balkonikiem, budowanej widocznie z myślą o gościach. W kącie stało łóżko okryte barwnym samodziałem w pasy. Nad nim wisiał obrazek i pęczki pachnących ziół. Na stoliku ułożone były porządnie książki i zeszyty. Przez otwarte drzwi balkonu widać było czubki młodych świerków, na których jak kolorowe zabawki z jarmarku siedziały sikorki. W progu drzemała w słońcu czarna kotka, a obok niej w najlepszej zgodzie siwy gołąb. Kotka obudziła się natychmiast i przeciągając łapki miauknęła, ukazując różowe wnętrze pyszczka. — To Kińdzia — powiedziała dziewczynka głaszcząc jedwabisty łebek. Nad balkonem barwną chmurą zawirowały ptaki. Czepiały się pustego karmnika, siadały na okienku. — Głodne są łebki ogoniaste — powiedziała dziewczynka. Wyjęła z szuflady torebkę z okruszynami i kawałek skóry od słoniny. Po chwili stała na balkonie, a nisko nad jej głową wirowały ptaki, niemal trącając skrzydłami jasne wicherki jej włosów. — Słoninę dla was matce zabrałam — mówiła do nich jak do dzieci. — Już mi matka powie za to. Lusia patrzyła na nią zapominając o zmęczeniu, o trwodze, o niepewnym losie. — Ależ one wcale nie boją się ludzi, a nawet tego czarnego diabelca — zawołała, kiedy dziewczynka wróciła do pokoju. — Kińdzia nie ruszy ptaków — pogłaskała znów czarny łebek, a kotka zamruczała rozkosznie, ocierając się o jej rękę. — Innych kotów nie wpuszczam. Siednijcie — zapraszała gościnnie. — I umyć się można. — Krzątała się po pokoju, wyjmując ze skrzyni czysty ręcznik. Potem wybiegła na chwilę i wróciła z dzbanuszkiem pełnym mleka i z talerzem, na którym leżały kromki chleba z białym serem. — Pewnie głodni jesteście? — spytała. — Odpocznijcie, zjedzcie, a ja po Staszka pójdę. — Jak tu dobrze u ciebie, Kasiu — powiedziała Lusia — jak spokojnie. I co te ptaszyska wyprawiają. Sikorki kłóciły się tymczasem o jadło. Zwłaszcza wojownicza była sikorka uboga z potarganymi piórkami i łebkiem dziwnie przypominającym rozwichrzoną czuprynę Kasi. Sikorka uczepiła się łapkami skórki od słoniny i wierciła się nieustannie, odwracając się do innych ptaków to łebkiem, to ogonkiem. Spoglądała przy tym gniewnie błyszczącymi, jak paciorki, oczyma. Bogatki wirowały nad nią, wołając gniewnie: „Czererere”. — Woda nas odświeży — powiedziała Lusia zdejmując żakiet i rozwieszając go starannie na oparciu krzesła. — Wracaj prędko, Kasieńko — uśmiechnęła się do wychodzącej dziewczynki. Paweł dawno nie widział żony poruszającej się z taką swobodą i wdziękiem — wyglądało na to, że nawet nie jest zmęczona. — Zjemy, wszystkie Kasine zapasy — mówiła z ożywieniem. — Jak tu dobrze! Paweł, czuję się jak w swoim pokoju, tym przedwojennym, z oknem na Wisłę. Pamiętasz?... Paweł usiadł na krześle obok Kińdzi, która nie zwracając uwagi na gości zapadła znów w drzemkę. Za oknami krążyły ptaki barwną zawieruchą. Wśród gruchania gołębi, ćwierkania wróbli, nawoływania sikorek: „Co ci dam, co ci dam”, rozległo się melodyjne pogwizdywanie, jakby ktoś srebrną igiełeczką nakłuwał powietrze. Sikorki odleciały spłoszone, a na drążku usiadł śliczny ptak. — Co to jest? Spójrz, Lusiu. Plusk wody na chwilę ustał. — Kowalik — odpowiedziała wesoło. — Piękny, prawda? — Wiesz, myślę teraz, że wiele straciłem nie malując ptaków — zaczął wpatrując się w kowalika — ten ptaszek wygląda jak wyjęty z japońskiego drzeworytu. Co za urocze stworzenie. Oczy ma podkreślone jakby czarnym tuszem. — Mhm — mruknęła pluskając się w wodzie. Błękitnosiwy z rdzawym brzuszkiem kowalik bezustannie pogwizdując kuł słoninę głośno i z rozmachem, nabijając sobie tłuszczu do długiego dziobka. Szybkim, nieomal wężowym ruchem zwracał wciąż małą główkę w kierunku nadlatujących ptaków, broniąc swojej pozycji. Wreszcie melodyjnie pogwizdując odleciał, tylko błysnął pomiędzy zielenią jego rdzawy brzuszek. Koło karmnika zakotłowało się. Sikorki siadały na słoninie i zaraz odlatywały przepędzane przez inne. Jakiś wróbliszon chciał je naśladować, pokołował nad karmnikiem, niezdarnie uczepił się raz i drugi skórki, potem odleciał obrażony, ćwierkając dla dodania sobie animuszu, że niby wcale nie chciał, tylko udawał, że ma ochotę. Lusia zaróżowiona i świeża usiadła na brzegu łóżka. Powolnym ruchem rozczesywała gęste, złociste włosy. — O czym myślisz, Lusiu? — spytał widząc, że na jej twarzy zjawił się dawno zapomniany gość: wyraz łagodnego rozmarzenia. — Chciałabym dożyć czasów, kiedy Kasia dorośnie. — Doczekasz, Lusiu, doczekamy oboje. Twarz kobiety poszarzała, jakby zmierzchła. — Cóż — powiedziała cicho — niełatwa to sprawa przeżyć dzień dzisiejszy. Każdy dzień. Nie odpowiedział. Nie chciał kłamać, zapewniając o bezpieczeństwie. Nie chciał też burzyć jej złudzeń. Wstał więc i podszedł do miednicy. Lusia podwinęła nogi, oparła głowę o poduszkę, sięgnęła po kromkę chleba z serem. — Jak tu zacisznie — powtórzyła — zioła pachną, drzewa. I ptaki świergocą. Po raz pierwszy od lat nic mi nie grozi. Może dożyję czasów, kiedy Kasia będzie dorosła. Kiedy odświeżony wodą podszedł do żony, leżała z kromką chleba w opuszczonej ręce. Ciemne rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki. Spokojny, równy oddech unosił pierś. Spała. Spała głębokim snem małego dziecka. Uczuł dojmujący głód i sięgnął po kromkę. Kotka otworzyła szmaragdowe ślepia. Ułamał kawałeczek sera i podsunął jej do pyszczka. Zjadła z wielką godnością. Kiedy jednak chciał ją pogłaskać, zeskoczyła na podłogę i usiadła w progu. Paweł ostrożnie wyciągnął się na łóżku obok żony, opierając nogi na krześle. Gołębie gruchały za oknem, jakieś dziecko kaprysiło, może maleńka córeczka Zośki. Obrazy dawnego Zakopanego mieszały się z chwilą obecną. Raz i drugi uniósł ciężkie powieki i zapadł w sen jak w miękką, puchową pościel. Bracia Karl Katschorek krążył po ścieżkach lasu, szukając dogodnego miejsca nad strumieniem, gdzie mógłby wypróbować swój nowy krążownik: ogromny, stalowej barwy, z czarnym napisem „Hindenburg” na burcie. Karl otrzymał go w prezencie od marynarza, który już po raz drugi przyjechał na urlop do Zakopanego. — Masz — powiedział do chłopca — to od mojego syna. Jesteś podobny do niego. Fritz jest też jasnowłosym nordykiem. Prawdziwy Germanin. Karl uczuł przypływ dumy. Przed wojną Jerzego Karola Kaczorka nazywano po prostu Jurkiem, a jeszcze częściej: „tłuściochem” i „niedorajdą”. Koledzy wołali za nim na korytarzu szkolnym „Juurek- ogórek, kiełbasa i sznurek”. Kiedy Niemcy weszli do Zakopanego, Kaczorek senior przypomniał sobie, iż jego babka pochodziła z Tyrolu, i podał się za volksdeutscha. Żona popłakiwała po kątach. Zamiana mieszkania na lepsze i większe racje żywnościowe nie zdołały jej pocieszyć. Pan Johann Katschorek, który otrzymał nominację na kierownika jednej ze szkół, tłumaczył jej na próżno, jak wielka jest potęga hitlerowskich Niemiec i jak wspaniała przyszłość czeka wszystkich, którzy dopomogą Hitlerowi do zwycięstwa. Jurek chętnie poszedł do niemieckiej szkoły, która mieściła się w nowym gmachu na Wilczniku, skąd usunięto polską szkołę. Z dumą patrzył na dawnych kolegów gnieżdżących się w ciasnej ruderze przy Nowotarskiej. Kpili z niego, a teraz się okazało, że to on właśnie należy do „narodu panów”. Z nowymi kolegami jednak zżyć się nie umiał. Chłopcy, których przywieziono do Zakopanego z Rzeszy, aby ich ustrzec przed nalotami aliantów — okazywali Katschorkowi jawną pogardę. Karl mówił źle po niemiecku, nie był wysportowany, Kiedy próbował naśladować chłopców z Hitlerjugend i wychodził w zimie na ulicę bez szalika, w rozpiętej koszuli — leżał potem całe tygodnie z obwiązanym gardłem, a matka poiła go rumiankiem, spoglądając zaczerwienionymi od płaczu oczyma. Z początku ojciec nazywał go Jörge. Ale chłopaki z sąsiedztwa, zwłaszcza banda Mocarnych, zaczęli krzyczeć za nim na ulicy „Jorge- szmorge”, co wprawdzie nic nic znaczyło, ale brzmiało bardzo obraźliwie. Jurek uprosił ojca, żeby go nazywał „Karl”, od drugiego imienia. Chodził zawsze samotny. Pocieszał się myślą, że kiedyś zaimponuje wreszcie swoim niemieckim kolegom. Okazja nadarzyła się. U żadnego z chłopców nie widział tak wspaniałego krążownika. Trzeba było go tylko wypróbować, a potem zaprosić do zabawy niemieckich kolegów. Na próżno jednak szukał odpowiedniego miejsca. Potok pędził szybko i porwałby natychmiast ze sobą statek. Na stawku po ciemnej wodzie w obramowaniu zieleni pływały kaczki Frau Schmidt. Kobieta przepędzała dzieci od stawu twierdząc, że kaczki przestają się pluskać, jeśli się im mąci wodę. A pluskanie się Frau Schmidt uważała za dowód kaczego zdrowia. Tego dnia, jak na złość, Frau Schmidt korzystając z pogody siedziała na progu domu z drutami w ręku, migającymi w słońcu. Usta jej poruszały się licząc oczka, a druty przesuwały się do taktu nieomal samoczynnie. Robiła szalik dla swego syna, który walczył na wschodnim froncie. Nie patrzyła na robotę. Jej okulary były utkwione w kaczkach. Mutter Schmidt była dumna z przychówka, a odkąd ktoś jej ukradł najtłuściejszą kaczkę, obawiała się podobnego losu dla pozostałych. Wiedziała dobrze, że wszelkie poszukiwania nie dadzą rezultatu. I choć posądzała o kradzież tylko jednookiego Jędrka Okarmusa, na wszelki wypadek nie dopuszczała do stawu nikogo. Frau Schmidt odgrażała się, że Okarmusowi rozbiorą jego straszną chałupę, jak już rozebrano w Zakopanem paręset znacznie mniej okropnych. Kończyło się wszystko na pogróżkach. Przede wszystkim nikt Jędrkowi nie udowodnił nigdy, że kradnie, a poza tym bronił go Komitet Góralski, do którego przypadkiem należał. Podsunięto mu deklarację członkowską, kiedy się zapisywał na przydział nafty. Ponieważ protestował i chciał się wypisać, starano się go udobruchać, broniąc przed oskarżeniami Frau Schmidt. I stara chałupa Okarmusów stała dalej wśród pięknych willowych domków. Karl Katschorek zawrócił do stawku i spostrzegł szybko idącą dziewczynkę. Była to Kasia Pawliców. Dokąd pędziła z takim pośpiechem? Nie chciał jednak o nic pytać i udał, że jej nie widzi. Co innego zresztą przykuło jego uwagę. Nieco powyżej stawku, bliżej lasu, wprost z ziemi biło źródło i wartkim strumieniem zdążało w kierunku ulicy Zamoyskiego. Nad tym właśnie strumieniem krzątało się kilku chłopców. Poznał ich od razu. Któż zresztą w okolicy nie znał siedmiu synów jednookiego Jędrka Okarmusa, którzy wyrastali wszędzie, gdzie ich się najmniej spodziewano, i słyszeli nawet, jak trawa rośnie. Nazywano ich braćmi Mocarnymi, jako że rej w domu wodziła żona Jędrka, Zośka Mocarna. Jak jej sławna imienniczka, była potężnej budowy. Podnieść cieliczkę, zarzucić sobie świniaka na plecy — to dla niej była fraszka. Jasne jej oczy umiały ciskać błyskawice spod ciemnych, zrośniętych brwi. Mąż ją uwielbiał i we wszystkim słuchał. Całą rodzinę nazywano jej panieńskim nazwiskiem, szeroko znanym na Podhalu, a nie nazwiskiem Okarmusów, których ród prawie zaginął. Siedmiu braci Mocarnych widywano zawsze razem. Wszyscy bracia słuchali ślepo najstarszego, Wojtka. Wszyscy odziedziczyli po matce silną budowę i siwe oczy pod czarnymi łukami brwi. Karl przed wojną chodził z Wojtkiem do jednej klasy. Pamiętał, że chłopak nigdy nie zaczepiał pierwszy, ale obrażony, bił mocno. Kiedy Okarmus znalazł się na liście członków Komitetu Góralskiego, przestano widywać Wojtka i jego braci z kolegami. Po skończonych lekcjach chodzili razem, razem wyruszali na wyprawy, razem coś majstrowali. Ludzie witali ich serdecznie, bo gromada Mocarnych, przebiegając Zakopane, zawiadamiała o tym, gdzie są żandarmi, gdzie targownik zabiera bydło, gdzie zatrzymało się zielone auto gestapo. Nikt nigdy nie złapał ich w cudzym obejściu ani w żadnych podejrzanych okolicznościach. Teraz czarna czupryna Wojtka pochylała się nad strumieniem. Od czasu do czasu rzucał rozkazy, które bracia skwapliwie wykonywali. Karl z zazdrością pomyślał, że jego nikt nie słucha, chociaż to on właśnie należy do „narodu panów”. Zaciekawiony, podglądał ukryty za drzewem, co też robią Mocarni. Wreszcie zrozumiał: Wojtek i jego bracia budowali tamę na strumieniu. Jasnowłose bliźniaki, Wawrzek i Kuba, o których koledzy mówili, że są „Kuba w Kubę do siebie podobni”, i nazywali żartobliwie „Kubeczkami” — znosili Wojtkowi kamienie. Druga para: czarnowłosy Franek i o rok młodszy Łukasz zbierali patyczki. Najmłodsi: Władek i Klimek, siedzieli przy stateczkach z kory. Jasne ich włosy sterczały zawadiacko do góry, usmolone nosy poruszały się jak u królików, wytrzeszczone oczy obracały się na wszystkie strony. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż przypadła im w udziale zaszczytna rola wartowników. Karl chyłkiem podszedł do nich pod osłoną drzew. Klimek spojrzał raz i drugi nieufnie w stronę lasku i naraz wrzasnął przeraźliwie jak świstak, który ostrzega towarzyszy. Wojtek bez pośpiechu uniósł głowę, skinął na malca, żeby go uspokoić, i powrócił do roboty. Karl stanął nad źródłem. Widział z góry całą budowę. Pod jego nogami tryskała spod ziemi woda rozlewając się nieco niżej w dość szerokie jeziorko. Wojtek drobnymi kamyczkami umacniał właśnie tamę pozostawiając szparę, którą wyciekał nadmiar wody. Srebrny wężyk spływał po kamieniach. Wojtek sięgnął po jeden ze statków. Karl patrzył z góry na chłopców uśmiechając się z wyższością. Czymże były ich stateczki z kory wobec wspaniałego krążownika z dumnym napisem „Hindenburg”? — Zmiatajcie stąd! — krzyknął. — Ja się tu będę bawił! Mali Mocarni spojrzeli na niego ze zdziwieniem, a potem wlepili oczy w najstarszego brata. Wojtek wziął spokojnie do ręki stateczek, dotknął białego żagielka sprawdzając, czy dobrze obsadzony, i bez pośpiechu, ostrożnie spuścił go na wodę. — Rrraus! — tupnął nogą Karl. — Mój krążownik będzie tu pływał. Lekki wiatr zmarszczył taflę wody, żagielki pochyliły się, stateczki drgnęły. — Płyną!... — wrzasnęli mali Mocarni nie zwracając uwagi na Karla. — Klimek, Władek — odwrócił się Wojtek do najmłodszych — a pójdźcież haw, dajcie swoje statki. Malcy porwali się na nogi. Władek potknął się, Klimek go wyprzedził i pokazał mu język. Zanim jednak zdążył dopaść Wojtka, Karl jednym szybkim ruchem wydarł mu z ręki stateczek. — Precz — krzyknął cienko. — Precz stąd! Idźcie sobie gdzie indziej. Wojtek wstał. Przewyższał o głowę przeciwnika. Karl pożałował swego uczynku. „Rzucą się na mnie wszyscy, jest ich siedmiu zabijaków, a ja jeden” — pomyślał z lękiem. Bracia Mocarni podnosili się z ziemi i ustawiali za starszym bratem. Powalony przed chwilą Klimek wytarł zamorusaną twarz i spoglądał zaczepnie na wroga. Wojtek uspokoił braci ruchem ręki. — Czego chcesz? — spytał Karla. — Nikt cię tu nie prosił. Wybuduj tamę i puszczaj swój krążownik. Takiś mądry zabierać innym. — Wcale nie będę z tobą rozmawiał — odparł dumnie Karl wydymając wargi. — Masz mnie słuchać, bo... — Bo co — spytał Wojtek robiąc krok naprzód — bo co, Jurek?... — Nie jestem Jurek. Jestem Karl. Niemiec. A Niemcom wszystko wolno. Jak ja zechcę... Nie skończył. Przewrócony na ziemię, widział nad sobą szeroko otwarte, pojaśniałe z gniewu oczy byłego kolegi. — Wszystko wolno? — pytał Wojtek przez zaciśnięte zęby. — Wszystko możesz? To uwolnij się teraz, pokaż, żeś silny, no... ty, Niemiec. — Ratunku! — krzyknął Karl, ale Wojtek zasłonił mu usta ręką i tylko jakieś bulgotanie wydobywało się z gardła chłopca. — Słuchaj — pochylił się nad nim Wojtek — jak cię tu jeszcze raz zobaczę, to tak spiorę zadek, że trzy dni nie usiądziesz. Zobaczymy wtedy, czy Niemcom wszystko wolno. — Powiem tacie — zajęczał Karl. — Powiedz, powiedz, niech cię spierze za to, że z Polakami się zadajesz. Bo my Polacy, rozumiesz? Zapisaliście mego tatę do Komitetu, a my i tak Polakami zostaniemy. Mam w nosie twojego Hitlera. Klimek, nie rusz — zwrócił się do brata, który zbierał szczątki „Hindenburga” rozbitego przy upadku Karla. — Połamałeś mi krążownik — chlipał Karl wstając. — Sam połamałeś. — Wojtek podniósł rzucony przez Karla stateczek z kory, założył żagielek i puścił go na wodę. Mali Mocarni zaczęli hałaśliwie objawiać swoją radość z tego powodu, wykrzykując pogardliwe określenia dla krążownika, który okazał się tak niewytrzymały w porównaniu z ich stateczkiem. — Ja, ja, ja wam pokażę! — krzyknął Karl odchodząc. — Hitler zwycięży wszystkich. Zobaczysz. — A znajdźcie go wpierw — mruknął Wojtek z pogardą. — Latacie wszyscy i krzyczycie: „Kaj Hitler, kaj Hitler?” Pewnie wam się zgubił, kiedy go tak szukacie. Karl nie znalazł odpowiedzi. Z rozbitym „Hindenburgiem” w ręku pokuśtykał do domu. Małe stateczki popędzane wiatrem pływały po stawie, w wodzie odbijały się białe żagielki, ale chłopcy stracili chęć do zabawy. Władek, zmęczony, mrugał oczyma. Klimek siedział zły, że mu starszy brat nie pozwolił wrzucić do strumienia zabawki tego Niemca, Łukasz i Franek ciskali kamieniami do celu, a „Kubeczki” szeptały między sobą. Po ścieżce od strony miasta ktoś szedł, niefrasobliwie podśpiewując: Wybije mnie ktosi albo ja kogosi, bo się na mej głowie cupryna podnosi... Był to młody chłopak w szafirowej, wełnianej czapeczce włożonej na bok z fantazją. Słońce świeciło mu wprost w twarz, więc mrużył podłużnie wycięte, tak samo jak czapeczka, szafirowe oczy. — Wojtek, Daniel idzie! — zawołały „Kubeczki”. Wszystkie dzieci w Zakopanem uwielbiały Daniela Gąsienicę. Daniel był najzdolniejszym juniorem w klubie narciarskim. Instruktorzy upatrywali w nim następcę Bronka Czecha, Staszka Marusarza, Orlewicza i Kuli. Daniela zawsze otaczała gromadka chłopaków, a on żartował z nimi, udzielał rad i wskazówek, oglądał z powagą pierwsze, nieporadne jeszcze skoki, cieszył się sukcesami. Od kilku dni uwielbienie Wojtka dla Daniela stało się bezgraniczne. Do Zakopanego przyjechało kilka ważnych figur z warszawskiego gestapo. Wzorem jednego ze swych wodzów, Goeringa, który jeszcze przed wojną przyjeżdżał do Polski na polowania, zapragnęli i oni wypróbować górskie tereny łowieckie. Zwrócili się z tym do Rehrla, który, jako przedwojenny trener zakopiański, znał dobrze miejscowe stosunki i możliwości. Pech chciał, że kiedy Rehrl szedł z gestapowcami rozmawiając o tym projekcie, spotkał Daniela Gąsienicę. — Daniel! — zawołał Rehrl — słuchaj, ty znasz dobrze góry, ciebie twój dziad leśnik różnych tajemnic nauczył! Pójdziesz, bracie, z nami na polowanie. Chłopak spojrzał na niego chłodno. — Nie pójdę — powiedział. — Jak to, bracie, nie pójdziesz? — zdziwił się Rehrl. — Ja panu wcale nie brat, z gestapowcami nie chodzę! Co za awantura wybuchła w Zakopanem z tego powodu! Rehrl niebacznie powtórzył rozmowę, ściągając na siebie gniew, że puścił płazem zniewagę. Powinien był przecież zastrzelić chłopaka od razu. Nawymyślano miejscowym władzom, że rozpuszczają górali. Szukano Daniela, ale on nie nocował w domu. Wszyscy czekali z niepokojem, co się dalej stanie. A tymczasem sprawca zamieszania szedł sobie spokojnie, podśpiewując. Wojtek obejrzał się bacznie. Frau Schmidt błyskała drutami, wpatrzona w swoje kaczki. Karl wrócił do domu. — Daniel! — zawołał stłumionym głosem podbiegając do chłopaka, a równocześnie dawał znaki braciom, żeby uważali na wszystko. — Daniel, dokąd idziesz? — A, Wojtek — uśmiechnął się beztrosko Daniel. — Na Bogówke do Mrowców. — Nie idź, Daniel, tam bydło brali. Może jeszcze są żandarmi. Poczekaj u nas. — Lepiej nie chodzić — zgodził się Daniel — ale ja mam się tam spotkać ze Staszkiem. — Wawrzek i Kuba Staszka przywiodą! — wykrzyknął Wojtek. — Dobrze — przystał Daniel — chybajcie, Kubeczki, po Staszka. — Daniel — opowiadał z ożywieniem Wojtek — u dziada Józefa jakiś pan z chudą panią byli, o Staszka pytali. — A dziad co? — Gaździnka ich do „Francuza” nie dopuściła. — I świetnie naśladując głos staruszki, Wojtek powiedział: — Stary. Chory. Śpi. — No i co — śmiał się Daniel wesoło — i co dalej? — Powiedziałem Kasi, żeby skoczyła do dziada Jędrzeja, bo pewnie tam poszli ci państwo. Kasia wypyta ich, kto są i czego chcą od Staszka. — Kasia — wzruszył ramionami Daniel. — Żeby to o ptaszki albo o Kińdzię chodziło, tobym wiedział, że załatwi. A tak pewnie zapomni. Dzieciak to jeszcze. Weszli na małą polankę, z której widać było regle w obramowaniu bliżej rosnących drzew. Na polance stał ogrodzony mały domek. Jego dach, poczerniały ze starości, był popstrzony łatami z desek i papy. Daniel pchnął krzywą furtkę. Z okna wysunęła się rozczochrana głowa. Chudy jak szczapa Jędrek Okarmus spojrzał z niedowierzaniem na Daniela swoim jedynym okiem. Nie spodziewał się widzieć go u siebie. Jak stracił Jędrek Okarmus oko, tego nikt nie wiedział, nawet on sam. Po prostu pewnego ranka wrócił do domu bez oka i rzekł żonie i siedmiu synom, którzy wybiegli mu na spotkanie: — Nie wiem, kajsi mi się to oczysko straciło. — Z Tomkiem Gąsienicą piłeś — krzyknęła wtedy Zośka — po lesie cię nosiło, w kudłach masz ferecyny. A teraz co? Jaki chłop z ciebie? Jędrek milczał strapiony, przeczesując palcami włosy, w których rzeczywiście pełno było igieł świerkowych i liści paprotek. O tym, że go boli wybite oko, nie wspomniał nawet i gdyby nie Wojtek, który nałożył opatrunek, chodziłby zapewne z odkrytą raną. Bólu nie obawiał się Jędrek Okarmus, tylko swojej żony. Mówiono o niej, że to „baba ksobna”, wszystko ku sobie przyciągająca. Złe języki plotły nawet, że za jej namową Jędrek czasem kradnie. Nikt jednak nigdy nie złapał Jędrka na kradzieży. Wojtek z niepokojem patrzył na Daniela, czy nie okaże pogardy dla jego ojca, członka Komitetu Góralskiego. Ale Daniel przywitał grzecznie Okarmusa, pytając, co słychać. — Z powały kapie — zawołała z domu Zośka Mocarna — dzieciaki w nocy po izbie się gonią, zagłówkami się ciskają, jak deszcz pada. Ej, przypatrz się, Daniel, jaki to dach! Niech ino halny duchnie, a zerwie nam go z chałupy. A mój ino siedzi, nic nie robięcy. Jędrek frasobliwie podrapał się po rozczochranej głowie. — Na mój dusiu. Gontów nie ma. Desek nie ma. Czymże mam dach załatać? Telo roków stał, jeszcze postoi. — Naszczypać trza gontów starym sposobem — odezwał się Daniel spoglądając w górę na dziurawy dach. — Ty, Daniel, umiesz, boś teraz stolarz — przypochlebnie zaczęła Zośka — naszczypałbyś nam parę gontów. — Dobrze — zgodził się chłopak i ściągnął sweter. — Wojtek — krzyknęła zadowolona Zośka — chybaj do komórki, przynieś parę polan Danielowi! Wartko się zwijaj — dodała widząc, że chłopak się ociąga. — Niechże Daniel nam pomoże. „Każe sobie płacić czy nie? — rozmyślała spoglądając na Daniela. — Chyba nie, bo taki sam jest jak Staszek. Dudków liczyć nie umie. Jasiek Czuj, jego brat, już inny. Temu dobrze trzeba na ręce patrzyć, żeby nie oszukał” — i w głębi serca poczuła respekt dla sprytu Jaśka równie silny, jak lekceważenie dla jego braci, których można było bez trudu naciągnąć na bezpłatną robotę. Udali się obaj widać w dziada Jędrzeja, co rad z miesiączkiem ukwaluje, a żadnego interesu zrobić nie umie. Wojtek przyniósł kilka polan i siekierę, rozglądając się przy tym dokoła. Czuł się odpowiedzialny za młodego narciarza. — Na Bogówce bydło zabierają? — spytał Daniel układając polano na pieńku. — Ano, na mój dusiu, zabierają, ale niewiele zabiorą, bo ja dwa dni temu u nich byłem — Jędrek roześmiał się chytrze i wyjął z kieszeni kilka białych kolczyków, którymi znaczono bydło hodowlane, chronione przed poborem na rzeź. — Nie obłowi się targownik, nie. — A z was fajny chłop — wybuchnął śmiechem Daniel. — Żebyż jeszcze wiedzieć, kiedy ma targownik chodzić, to już by dobrze całkiem było. — Ano, ano — potakiwał Jędrek — na mój dusiu, prawda. Ino jak się dowiedzieć. — Może w Komitecie? Jak was na siłę zapisali na „górala”, wujku, to może byście od nich wyciągali, kiedy targownik ma chodzić. Wacek może wie? — Wacek nie wie — namyślał się Okarmus — trzeba inaczej. Ale ja to zrobię, ja im zwrócę za moją krzywdę. — Dobrze, wujku — cieszył się Daniel — dobrze gadacie. Wojtek patrzył na Daniela z trudnym do opisania wyrazem oddania i zachwytu. Daniel nie pogardza jego ojcem. Ceni go i szanuje. Daniel, który nie boi się gestapo. Gdyby kazano Wojtkowi skoczyć z Giewontu dla Daniela, zrobiłby to bez sekundy wahania. Z chaty wyszła Zośka wynosząc dzieciakom po ciemnym moskaliczku. Młodsi rzucili się do niej z wrzaskiem. — A czekajcież — oganiała się przed nimi — bo was wyciepnę do lasu. — Na mój dusiu, wyciepnie — śmiał się Jędrzej kiwając rozczochraną głową — jak co powie, to zrobi. W zeszłym tygodniu, wiecie, byłaby strzeliła żandarma w pysk. Tej Frau Schmidt kaczka zginęła, a żandarm zaraz do nas. Wojtek nachmurzył się, wyjął z rąk matki moskaliki i podniósł rękę. Chłopcy stanęli w rzędzie, Wojtek zaczął rozdzielać moskaliki wszystkim, od najmłodszego do najstarszego, chowając dwa dla Wawrzka i Kuby. Zośka, przyzwyczajona do milczącej pomocy syna, otrzepała spódnicę i zwróciła się do Daniela. — Ten żandarm — zawołała gniewnie — kaczki u nas szukał. Noże oglądał, czy nie pokrwawione, kaczego pierza szukał — oczy jej stały się srebrne, tak rozjarzyło je szczere oburzenie. — A cóż on myślał — skończyła — że ja taka głupia, że noże zostawię nie umyte. Że pierza nie schowam? Daniel parsknął śmiechem, ale Zośka tego nie zauważyła. Zawołała męża i oboje weszli do izby. — Wojtuś — odezwał się Daniel odkładając siekierę — może dość tych gontów, wejdę na dach, sprawdzę, ile tam dziur macie. — Jeszcze cię kto na dachu zobaczy — zaniepokoił się Wojtek. Daniel machnął ręką lekceważąco i zwinnie zaczął się wspinać po drabince przystawionej do ściany chałupy. Ostrożnie postawił nogę na ciemnych, przegniłych gontach. Wojtek skinął na braci i chłopcy w mig rozpierzchli się dokoła zagrody. Przed Danielem w ramie świerków leżał Giewont, bliski jakiś, ogromny. Wyraźnie widać było aksamitną zieleń kosówek, każde załamanie na grani. Niebo wisiało nad głową chłopca jak przewrócona błękitna czasza, przecięta na pół białą, pierzastą chmurą. Osłonił oczy ręką od blasku słońca. Ktoś gwizdnął na drodze, spojrzał więc w dół. Jasna czupryna Klimka wystawała z rowu. Dawał znak gwizdem, że ktoś się zbliża. Środkiem jezdni toczył się tęgi jegomość. — O — zawołał Daniel — czy to autobus jedzie? Nie. To pan Dezydery. Dokądże to? Kowacz stanął i spojrzał dokoła. Słyszał znajomy głos, ale nikogo nie mógł dojrzeć. — Daniel — spostrzegł wreszcie na tle błękitu smukłą sylwetkę chłopaka — co tu robisz? — Dach naprawiam. Dudki zarabiam. Na Staszka czekam! — odkrzyknął Daniel. — Tak, tak — śmiał się Kowacz przymilnie. — Dudki zarabiasz. To dobrze, bardzo dobrze. Do widzenia! — i ruszył dalej z pośpiechem. Obok Daniela na dachu zjawiła się czarna czupryna Wojtka. — Daniel — powiedział Wojtek z wyrzutem — po co wołałeś Kowacza? Lepiej, żeby nikt nie wiedział, gdzie jesteś. — Dezydery to poczciwa góra słoniny. — Ale już nie wołaj nikogo więcej. Daniel spojrzał na młodego opiekuna. — Obiecuję — przyrzekł ubawiony. — Obiecuję, że przedtem ciebie zapytam o pozwolenie. Zgoda? Wojtek nie bardzo wiedział, czy Daniel pokpiwa sobie z niego, czy żałuje swego lekkomyślnego postępowania. — Pamiętaj — mruknął na wszelki wypadek. — Będę ci pomagał w tym przybijaniu gontów. Tylko że szkoda roboty, bo wszystkie są przegniłe, wszystkie trzeba by zmienić. — A tak, zepsował się wasz dach do znaku. — Pracowali w milczeniu. Daniel od czasu do czasu prostował się i spoglądał na góry. — Wojtek — szepnął naraz żarliwie — czy mogę Staszka przywitać, bo widzę, że twoje „Kubeczki” go wiodą. — Lepiej nie krzycz. Na dole pogadacie. — Dobrze — z udaną pokorą przystał Daniel, a oczy mu się śmiały. Szybko zeszli z dachu. Bracia byli bardzo podobni do siebie. Te same podłużnie wycięte, szafirowe oczy. Ściągłe twarze. Tylko jasne włosy Staszka kręciły się niesfornie, a ciemniejsza czupryna Daniela układała się falami pod szafirową czapeczką. Wojtek wyszedł na ulicę, aby sprawdzić, czy jego gromadka spełnia dobrze rolę wartowników, a obaj bracia usiedli na pociemniałej od starości kłodzie drzewa, która lśniła jak politurowana, bo na niej właśnie młodzi Mocarni wyrabiali zręczność i ćwiczyli mięśnie. — Dobrze, żeś na Bogówkę nie poszedł — odezwał się Staszek wyjmując z chlebaka skromne zapasy: parę ciemnych moskaliczków, ogórki, butelkę słabo zabielanej kawy — Tomek Gąsienica gadał, że tam było pełno żandarmów i Wacka Krzeptowskiego też widział. — Wojtek tak mną rządzi — poskarżył się Daniel. — On mnie na Bogówkę nie puścił i nie pozwala do nikogo gadać. — Mądrze tobą rządzi — stwierdził z uśmiechem starszy brat — przydałaby ci się, Daniel, taka opieka. Szukają ciebie — dodał, nagle poważniejąc. — Kto? — Jakiś cywil, z oczyma jak świderki, był u nas w chałupie. Dowiadywał się u Szabli i w domu, gdzie jesteś. Ojciec do niego, żeś chory, a on tylko głową pokiwał. „Chory i w domu go nie ma”. I o mnie pytają. Weronka Tomkowi gadała, że jakiś pan był u nich i do dziada Jędrzeja się dobijał. Chciał wiedzieć, gdzie jesteśmy. — Może jakiś pan z chudą panią — przerwał mu Daniel. — Wojtek widział taką parę przed „Siwą Turnią”, babkę o nas pytali. Przegoniła ich, jak to babka zawsze. — „Pan z chudą panią?” — powtórzył Staszek. — Nie. Weronka nic o żadnej pani nie mówiła. Może to kto inny. Tak czy inaczej, niedobrze z nami, Daniel. W głosie Staszka nie było wyrzutu, że brat zaplątał ich obu w niebezpieczną sytuację. Patrzył na Daniela zatroskany. Daniel, zapominając o jedzeniu, ostrzem siekiery rozłupywał jakąś trzaseczkę. Nagle z całej siły wbił w nią ostrze, aż się rozprysła na dwa kawałki. — To wszystko przeze mnie — wybuchnął. — Ciebie naraziłem. I wszystkich. Ale czy ja mogłem, Staszek, czy ja mogłem prowadzić te „trupie główki” na polowanie? — Nie — spokojnie odparł Staszek. — Na pewno nie. Ale po co im w łapy leziesz? Czy nie dość jeszcze ludzi zmarnowali? Czy chcesz się znaleźć z Bronkiem w Oświęcimiu? — A właśnie że ja za Bronka... Za wszystkich innych. Czy takie gady, które wszystkich najlepszych ludzi chcą wymordować, myślą sobie, że ja im będę służył? Na polowanie ich zaprowadzę! Góry im będę pokazywał!... — Krew nabiegła mu do twarzy, oddychał ciężko. Gdyby teraz na drodze ukazał się jakiś gestapowiec, nie można byłoby ręczyć, czy Daniel nie rzuciłby się na niego z siekierą, a nawet z gołymi rękoma. — Miarkuj się — uspokajał go starszy brat. — Jeszcze ktoś posłyszy. Daniel zaczerpnął powietrze w płuca, próbował się uśmiechać. — Nic nie grozi — odpowiedział już ciszej. — Od godziny Wojtek warty dokoła mnie rozstawił. O, patrz, tu nos Łukasza wystaje, za domem „Kubeczki” przycupnęły. Franek i Władek na płocie siedzą i na wszystkie strony głowy wykręcają. Wojtek — krzyknął — czy Klimkowi wygodnie w tym rowie? Niech już wyłazi, nie będę krzyczał. — To dobrze, że nie będziesz krzyczał — stwierdził Staszek — bo mam dla ciebie jeszcze jedną nowinę, najważniejszą? — Jaką? — Byłem u dyrektora w muzeum, dał mi list. Ktoś z fabryki w Płaszowie zostawił go dla ciebie. Daniel wziął do ręki cienką bibułkę złożoną kilkakrotnie. Rozwinął. — Od Goracha!... — zawołał z radością. — Obiecałeś nie krzyczeć. — Dobrze, już dobrze. Staszek, inżynier zaprasza nas do siebie. O, słuchaj: Miły bracie! Przyjedź do mnie, zaproś także Staszka i najmilszych przyjaciół, będę miał dla was dość roboty. Czekam na wieści. Twój przyjaciel Piotr — Gdyby tylko mnie szukali — zaczął Daniel spoglądając na list, jakby chciał wyczytać w nim wszystko, co było ukryte pomiędzy wierszami — mógłbym się gdzieś ukryć. Ale zamiast mnie mogą zabrać ciebie. Więc chodźmy do Goracha. Już ja wiem, jaką on ma dla nas robotę... Starszy brat szybko położył mu rękę na ustach. — Wojteczku — zwrócił się do chłopaka — jak tyś taki przyjaciel i opiekun, skocz do dziada Jędrzeja i spytaj, kto u niego był. — Kasię posłałem — wyjaśnił Wojtek. — Co tam Kasia — lekceważąco machnął ręką Daniel odsuwając się lekko od brata — dzieciak jeszcze. Ty się dowiedz sam. I wróć. A my skończymy dach naprawiać. Wojtek upewniwszy się, że jego bracia nie schodzą z posterunków, pomknął na Krupówki najkrótszą drogą, przeskakując płoty i rowy. Nie pchaj się, Dezydery! Głos Daniela przeraził Kowacza. Dopiero po chwili uspokoił się uświadamiając sobie, że chłopak nie mógł wiedzieć, dokąd on idzie, ani czytać w jego myślach. „Zresztą i cóż w tym złego, że wejdę do Złotniczka — pocieszał siebie. — Wypytam go ostrożnie, zorientuję się, co mam robić. Nikt się o tym nie dowie, bo ja przecież nie będę się z nim wiązał. Tylko jak mnie przyjmie pan Dorek?” Co tu gadać. Z dawnej zażyłości Kowacza i Złotniczka nie pozostało ani śladu. Wkrótce po wkroczeniu Niemców powrócili do Zakopanego doktor Henryk Szatkowski, przedwojenny szef wydziału uzdrowiskowego przy Zarządzie Miejskim, i Witalis Wieder, dawny prezes Związku Oficerów Rezerwy, i zaczęli propagować Goralenvolk, udowadniając, że górale są z pochodzenia Germanami. — Jesteście góralami, a nie Polakami — wyjaśniał Szatkowski. — Górale są niemieckiego pochodzenia. Jesteście odrębnym, samodzielnym narodem pod opieką potężnej Rzeszy Niemieckiej. — Wy mnie znacie — perorował Wieder na zebraniach — znacie od lat, ja wam nie będę źle radził. Tylko potężna Rzesza zapewni wam opiekę. Podhale rozkwitnie tylko w oparciu o hitlerowskie Niemcy. Kowacz uznał wtedy, że należy przycupnąć cichutko, przeczekać, zorientować się, co i jak. Szatkowski i Wieder to przecież przedwojenni luminarze zakopiańscy, właściwie trzeba ich usłuchać. Ale nikt do słuchania się nie kwapił. Więc dlaczego on — Kowacz, ma być wyjątkiem? Gdzieś w listopadzie zjechał do Zakopanego Kreishauptmann nowotarski, Malsfey, i złożył wizytę Wackowi Krzeptowskiemu, przedwojennemu działaczowi Związku. Mówiono o Wacku złośliwie, że się nadaje tylko do „drzewca”, czyli do noszenia sztandaru. Potężnej budowy, niezbyt rozgarnięty. Brano go do reprezentacji: witał zagranicznych gości, wręczał pamiątkowe ciupagi. Pracy imał się niechętnie i siedział zawsze w długach po uszy. Za namową gubernatora i komisarza Wacek Krzeptowski zorganizował bezprawnie delegację, która wyjechała do gubernatora Franka i złożyła na Wawelu petycję o wyodrębnienie Podhala, jako niezależnego od Polski państewka pozostającego pod opieką Rzeszy Niemieckiej. Na Podhalu zawrzało. Nikt nie upoważniał delegacji do składania haniebnej prośby. Dezydery Kowacz słuchał rozmów i narzekań na zdrajców i był kontent, iż może do niczego się nie mieszać. Po powrocie z Wawelu zwołano zebranie Związku Górali. Nie pomogły protesty byłego prezesa Henryka Walczaka i całego zarządu — Związek Górali powstał na nowo i zmieniwszy z czasem nazwę na „Komitet Góralski”, rozpoczął działalność. Dokoła Wacka Krzeptowskiego zebrała się nieliczna grupka, która topniała z dnia na dzień. Ściągano więc nowych członków podstępem. Zapisywano chętnych na mąkę czy cukier, a okazywało się potem, jak to się stało z Okarmusem, że ludzie podpisywali deklaracje członkowskie. Teodor Złotoiczek od razu wszedł do grupy zwolenników Goralenvolku. Powodziło mu się znakomicie. Załatwiał jakieś pokątne sprawy. Zajął mieszkanie po znanym działaczu sportowym, który uciekł z Zakopanego po aresztowaniu Bronka Czecha. Złotniczek nosił się butnie po ulicach, widywano go w towarzystwie gestapowców. Kowacz spoglądał na Złotniczka z tajoną zawiścią. Sam jednak nie wyłaził z kąta. Starannie też unikał spotkań z dawnym kompanem. Przycupnął u siebie w pracowni, tłumacząc się tym, że roboty ma dużo, a pomocników marnych, sam musi rzeźbić na starość. Kowacz lubił przed wojną grać na wyścigach. Umiał wybrać konia, który pierwszy dojdzie do mety. Tym razem trzeba było stawiać na tego, kto wygra wojnę. Pomyłka mogła kosztować drogo. Nie tylko majątek, ale i głowę, a własną głowę Kowacz cenił wysoko. „Nie pchaj się, Dezydery — powtarzał sobie, kiedy chęć zysku burzyła jego spokój. — Nie pchaj się nigdzie. Zaczekaj. Czas pokaże, co masz czynić”. Ale czas mijał, zarobki uciekały sprzed nosa, a nic się nie wyjaśniało. Przeciwnie, myliły sprzeczne sygnały. Wojna rozpętała się na dobre. Przeciw Niemcom stanął Związek Radziecki. Wojska hitlerowskie parły jednak zwycięsko w głąb olbrzymich terytoriów. Moskwa i Stalingrad były zagrożone. Czyżby Rzesza Niemiecka mogła wygrać wojnę przeciw wszystkim? Krupówkami często przechodziły oddziały z muzyką, z wyrzucaniem wysoko nóg — niby na paradzie. Idący na przodzie potrząsał buńczukiem z końskiego ogona z taką pewnością i siłą, jakby już po odniesionym zwycięstwie. Czemu więc ilość zwolenników Goralenvolku nie wzrastała? Pomnik Grunwaldzki, który kazano zniszczyć, został ukryty przez robotników. Przy spisie ludności górale podawali się za Polaków. Niewielu tylko ulegało pogróżkom i obietnicom. Członkowie Komitetu Góralskiego uciekali się do podstępów i jeśli ktoś pisał, że jest „polskim góralem”, skreślano mu wyraz „polski”. Czterystu górali z Zakopanego przeniesionych w ten sposób na listę góralską — odmówiło przyjęcia kenkart, a wśród nich rodziny Gąsieniców i Pawliców. „Może wiedzą, że potęga Niemców na słomianych nogach stoi — rozważał Kowacz — może jednak zwyciężą alianci?” I siedział dalej cicho. Dopiero dziś zrozumiał, że dłużej wyczekiwać nie może. Już od dawna straszyły go po nocach puste wystawy zamkniętych sklepów, spoglądające na ulice jak niewidome oczy. Właściciele tych sklepów byli wywiezieni do obozów lub siedzieli w więzieniu. Za winy Daniela mogli jemu i Michałowi zabrać tę ich pracownię. Nie chciał do tego dopuścić. Próba porozumienia się z Michałem zawiodła. Michał, jak zwykle, poszedł do ojca. Kowacz nie lubił Jędrzeja. Ten zgrzybiały człowiek, który o własnych siłach nie mógł już wyjść na ulicę, miał nad ludźmi jakąś władzę. Słuchano go. Ze słów, a właściwie mruknięć Michała Kowacz zorientował się, że Jędrzej zaczął darzyć go jakim takim zaufaniem. Nie próbował zbliżyć się bardziej do Gąsieniców, nie chciał wiązać się z nikim, ale poczucie, że Gąsienicowie mają go za porządnego człowieka — sprawiało mu satysfakcję. Teraz stracił to wszystko. Michał powrócił od ojca milczący i nie odpowiadał na jego pytania. „Nie chcecie mnie — powiedział sobie. — Dobrze. Będę ratował się sam”. I poszedł do Złotniczka. Chyłkiem, klucząc opłotkami, dopadł wreszcie domu, gdzie mieszkał jego dawny kompan. Willa leżała w ogrodzie na uboczu. Wzdłuż alejek kwitły floksy i astry o zgaszonych, jesiennych barwach. Przed drzwiami Kowacz zawahał się. Może jednak zawrócić? I nagle położył palec na guziczku dzwonka. Było, nie było. Popyta. Wybada. Dawnym zwyczajem zaofiaruje rzeźbę jedną, drugą. No i uratuje pracownię. Kiedy rozległ się ostry dzwonek, Kowacz nieomal życzył sobie, żeby nikogo w domu nie było. Może Złotniczek nie zechce z nim rozmawiać. Uda, że nie poznaje. Drzwi uchyliły się i wyjrzał sam Złotniczek w jaskrawozielonym garniturze. Kowacz zastygł z wdzięczącym się uśmiechem na ustach, lekko pochylony, jakby nadstawiał do bicia najbardziej miękką część ciała. Złotniczek wiercił go wzrokiem przez chwilę, niczym nie zdradzając, że go poznaje. Kowacz ukłonił się jeszcze raz, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej uniżony. — Kogo moje oczy oglądają — wycedził wreszcie Złotniczek z lekką ironią. — Kopę lat. Kopę lat. Proszę w moje skromne progi. Ja z artystami zawsze w zgodzie. Kowacz nieśmiało wszedł do przedpokoju. Położył czapkę przed ogromnym lustrem w złoconych ramach. Popchnięty lekko przez Złotniczka, znalazł się w dużym, jasnym pokoju. Był to salonik. Tak. Dorek Złotniczek, drobny urzędniczyna, jego kompan przedwojenny, miał teraz własny salon. Widocznie poprzedni właściciel kochał kwiaty, bo w głębokiej wnęce okiennej stały wysokie jak krzewy begonie. Pomiędzy czerwonymi liśćmi zwieszały się koroneczki różowych kwiatów niby siateczka z małych serduszek. Obok ogromne amarylisy o wygiętych ku dołowi szablastych liściach. I kwitnące purpurowo kaktusy. Kowacz zerknął na ściany zawieszone obrazami. Zaimponowały mu ramy bogate, złocone. — Witkiewicz. Oryginał — niedbale wskazał Złotniczek portret kobiety o nadnaturalnych dużych, zielonych oczach. W rogu wypisane były jakieś cyferki czy literki. — A to Żmurko — wyjaśniał dalej z dumą. — Fajna kobietka, co? Ten szal jak prawdziwy. Ale siadajże, panie Kowacz — i popchnął gościa w kierunku białego fotelika o cienkich nóżkach. Kowacz wolałby wybrać krzesło, ale nie śmiał protestować i powierzył swe potężne ciało wytrzymałości kruchego mebelka. Złotniczek usiadł obok na krześle i zaczął bębnić palcami po blacie politurowanego stołu, na którego powierzchni, jak w ciemnym stawie, odbijały się jego twarz i ręce. — No cóż, panie Kowacz. Co u pana słychać? Dawniej Złotniczek mawiał do Kowacza „kochany Dezydery” — zdarzało się to zwłaszcza po kolacyjkach suto zakrapianych wódką, kiedy to ubijali razem różne interesy. Oficjalne odezwanie się dawnego kompana przygnębiło Kowacza. Uwięziony w foteliku, bał się poruszyć gwałtowniej, żeby go nie złamać. Nieśmiało wyciągnął rękę szukając oparcia, zdołał jednak tylko dotknąć palcami gładkiej powierzchni stołu. „Prawdziwy mahoń — pomyślał — ho-ho!” Złotniczek patrzył nań wyczekująco. — Jakoś leci pomaleńku — wykrztusił wreszcie Kowacz nie swoim głosem. Złotniczka jednak nie dało się zbyć byle czym. Wciąż bębniąc palcami po stole, nie zdejmował oczu z czerwonej twarzy gościa. — Cóż — powiedział wreszcie — czasy się zmieniają, ale rzeźbki można zawsze sprzedawać. Pamiątki są potrzebne tak samo Polakom, jak i Niemcom. Żołnierze kupują chętnie dla rodzin. Za papierosy i konserwy przeważnie. A to świetny interes. Towar opyla się na lewo, a do kasy można włożyć tyle, co kosztuje oficjalnie. Zyski kolosalne! Kowacz drgnął niespokojnie, aż skrzypnął pod nim fotelik. Złotniczek kpił sobie z niego albo może chciał zaproponować jaką spółkę. Postanowił zagrać w otwarte karty. — Ja do pana po radę... jak zawsze — wypalił — bo to, panie... — tu Kowacz zająknął się i zakończył — niezręcznie: — panie szanowny. — Dawna poufała forma „panie Dorku” nie przeszła mu przez usta w tym wspaniałym salonie. Uśmiech źle ukrywanego zadowolenia wypłynął na twarz Złotniczka. Pogładził upierścienioną ręką rzadkie włosy, wyprostował brzeg kołnierzyka i powiedział już znacznie życzliwiej: — A czemuż to, panie Dezydery? — Z torbami w świat przyjdzie ruszyć. — A w torbach rzeźby — rechotał Złotniczek. — Nie warto. Za ciężki towar. I Michała z Szymkiem trzeba byłoby ze sobą zabrać. Lepiej w domu siedzieć. Dalej rzeźby robić. Forsę zgarniać. Wzorki, jak słyszałem, z Zakopanerkunstu pan wziął. Cóż, trzeba tylko o kilku jeszcze pracowników się postarać, bo dwaj nie wystarczą. Lada dzień Centralny Sklep pamiątkarski będzie otwarty. Ogromny sklep. Kolosalne obroty. Cóż za interesy można będzie robić! — Złotniczek lubował się każdym słowem, tłumiąc westchnienie. Jego marzeniem bowiem było zostać magazynierem w tym sklepie. Kowacz łapał ustami powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. — Panie — wykrzyknął wreszcie — panie, to pan szanowny myśli, że ten Daniel, że tamto, co on tym gestapowcom tego... to nie zaszkodzi?! Nikt nam pracowni nie zabierze? Przez tę rodzinkę Michała nic nie stracę? Gdyby Kowacz był mniej przejęty, może dostrzegłby w oczach Złotniczka niepokojące błyski. Złotniczek słuchał z rosnącym zainteresowaniem. — Tego nie powiedziałem — wycedził odymając wargi. — Tak. Tak. Gąsienicowie to rodzinka. Pochodzenia góralskiego się wypierają. Niby w kapeluszach z muszelkami i w cyfrowanych portkach chodzą, a wstydzą się, że są góralami. Nie dałbym złamanego grosza, żeby ich ratować. Ale mi żal... pana. Kowacz, spotniały i czerwony, mruganiem oczu i kiwaniem głowy wyraził swoją oczywistą wdzięczność dla byłego kompana. — No tak — ciągnął Złotniczek — spróbuję wszystko załatwić jak najpomyślniej. Znajdzie się jakieś wyjście. Najlepiej będzie, jeśli... Kowacz zawisł oczyma na jego ustach. — Jeśli co? — szepnął. — Posmarować trzeba tu i tam. Rozumie pan? — Rzeźbkę może... — podsunął Kowacz usłużnie, obawiając się, że Złotniczek zażąda od niego pieniędzy. — Może — w zadumie rozważał Złotniczek obracając w palcach ciężką popielniczkę z brązu. Na brzegu stawku czy też sadzawki stał myśliwy ze strzelbą wymierzoną w niewidzialną zwierzynę. — Może — powtórzył Złotniczek i obrócił strzelca ku sobie. — Ale nie byle jaka fuszerka. Kowacz nadął się trochę, ale rzekł przymilnie: — No pewnie, ja ze swojej pracowni wypuszczam tylko solidną robotę. Sam przypilnuję Michała. Wzorek wybiorę ekstra. — Nic tu pilnowanie nie pomoże. Pański Michał to partacz. Żeby taką sprawę załatwić, trzeba wysoko mierzyć. Do samego komisarza Malsfeya iść, żeby załagodził gestapo. — Złotniczek zawiesił głos i przyjrzał się, jakie to robi wrażenie na gościu. — Innym osobom też trzeba coś w łapę dać. Nikt dla pańskiej przyjemności nie będzie darmo zelówek zdzierał ani języka strzępił. — A skąd można wiedzieć, co lubi komisarz? — zmarszczył czoło Kowacz szukając wyjścia z sytuacji. — Ja wiem. Byłem przy tym, kiedy komisarz Malsfey wybierał prezenty dla gubernatora Franka. Słyszałem, co mówił. Kowacz znów lekko drgnął. Wiedział dobrze, co o tych „prezentach” mówiono u Gąsieniców. Wacek Krzeptowski łaził po chałupach i siłą odbierał ludziom co piękniejsze stare rzeźby i tkaniny, które potem zawieziono na Wawel jako prezenty od „wdzięcznej ludności Goralenvolku”. — To kulturalny Niemiec. Wiedeńczyk — chwalił dalej komisarza Złotniczek. — On zna się na sztuce. Jemu byle czym oczu nie zamydlisz. Jemu, panie, trzeba ofiarować starą rzeźbę, prawdziwie góralską. Sprzęcik jakiś starodawny. A jeśli już coś nowego, to dzieło prawdziwego artysty. Dzieło sztuki — zakończył z naciskiem. — Stara rzeźba. Dzieło sztuki — mówił gorączkowo Kowacz, któremu zaświtała nadzieja wyplątania się z kłopotów bez wydatków pieniężnych, a teraz znów horyzont się zaciemniał. — Stara rzeźba, Sprzęcik... U Jędrzeja Gąsienicy pełno tych starości — rozmyślał głośno — ale Jędrzej nieużyty, skąpy. Nie da. Wiec może Staszka Gąsienicę poprosić, żeby coś zrobił. A jakby i Staszek nie zechciał, bo oni wszyscy mają pstro w głowie, może by Komorowski obraz narysował. Paweł Komorowski z Warszawy, znany malarz. Złotniczek nie przerywał Kowaczowi, słuchał uważnie podany lekko ku przodowi, jak kot, który śledzi mysz lekkomyślnie wysuwającą się z dziury. — Komorowski — powtórzył unosząc lekko brwi — Komorowski w Zakopanem? Co on tu robi? — Nie wiem. Do rodziny żony podobno przyjechał. U Jędrzeja Gąsienicy na podwórku go spotkałem. Żona mu zasłabła i odpoczywała. Złotniczek zmrużył oczy. — Mignął mi na Krupówkach ktoś podobny do Komorowskiego, a to on sam we własnej osobie. Do Staszka pewnie przyjechał. I czy ma pozwolenie na pobyt u nas? To ciekawe... — Na pewno ma — zamachał rękoma Kowacz, aż coś głucho jęknęło we wnętrzu fotela. — Jakżeby przyjeżdżał bez pozwolenia. I Staszek na pewno nic o tym nie wiedział, bo obaj z Danielem naprawiają dach u Jędrka Okarmusa. — Dach u Okarmusa — powtórzył Złotniczek. — Mniejsza o to, panie Dezydery, niech pan myśli tylko o tym, skąd i jak zdobyć prezent dla komisarza, a ja już załatwię resztę. Kowacz pomyślał z niechęcią, że łatwo Złotniczkowi mówić o prezentach, niechby spróbował sam je zdobyć. I zresztą, czy dobrze dawać prezenty komisarzowi niemieckiemu? Ludzie gotowi okrzyczeć za to zdrajcą. Nikt z Kowaczem nie zechce już rozmawiać. — Hm — mruknął. — Ja tam nie wiem. Gąsienicowie mnie nie słuchają. Radziłem Michałowi, żeby się zapisał dp Komitetu. Ale on się nie zapisze, póki żyje stary Jędrzej. Zresztą oni nie zechcą nic dać dla Malsfeya. Boją się pewnie, że jak wojna się skończy, to ich do sądu podadzą jako zdrajców. Cień przesunął się po twarzy Złotniczka. — Idioci — syknął. — Niemcy to potęga. Nic ich nie złamie. Hitler wygra wojnę. Zobaczymy jeszcze, jak wylądują na wyspach brytyjskich. Rosjanom będzie też wkrótce za ciasno w tym ich wielkim kraju. Gonią ich Niemcy, na pięty im następują. A pan też ma pietra! — i obrócił popielniczkę tak, że myśliwy z brązu mierzył z fuzji wprost w Kowacza. — Ja nie — powiedział Kowacz nieszczerze — tylko oni... — Gąsienicowie — warknął Złotniczek — chcą mieć czyste ręce! Zobaczymy, czy im się to uda! Niech spróbują odmówić. Daniel zadarł z gestapo, niech się strzeże. Stary Jędrzej ludzi buntuje. A ten Staszek sprowadza nielegalnie podejrzane typki z Warszawy. — Jakie typki? — Sam pan mówił, że Komorowskiego na podwórku u Gąsieniców spotkał. Co on tu robi? Czemu się nie przyznał, że na Staszka czeka? To podejrzane. Sprawdzimy, czy ma pozwolenie na pobyt i czy jego żona przyjechała naprawdę do rodziny. Niech spróbują odmówić. Już ja im pokażę. Cienko zaśpiewają! Kowacz poniewczasie spostrzegł, że Złotniczek wyciągnął od niego wiadomości. Gotów je teraz wykorzystać przeciwko Gąsienicom, z którymi miał zadawnione porachunki. Kowacz zapragnął uciec z tego pokoju, znaleźć się znów w zaciszu swojej pracowni. Spróbował wstać, ale fotelik uwięził jego potężne ciało i podniósł się razem z nim. — Ja, ja — wyjąkał, ze stukiem opadając wraz z fotelikiem na podłogę. — Ja już nic... ja nie... — Nie gadaj głupstw, tylko wstawaj — krzywo uśmiechnął się Złotniczek podając mu rękę i jednym ruchem uwolnił Kowacza z uścisku fotelika o cienkich nóżkach. — Chodźmy do Gąsieniców. Jeśli pana słuchać nie zechcą, to mnie będą musieli posłuchać. — Do Staszka idziemy? — spytał zgnębiony Kowacz. — Co tam Staszek. Wszyscy oni robią, co im każe Jędrzej. Sam pan przecież mówił. Więc Jędrzeja trzeba urobić. — Może jutro. Dziś... ja się spieszę. — To jest sprawa najważniejsza — przeciął Złotniczek. — Załatwimy na gorąco. Jazda wózek, panie Dezydery. Oszołomiony, ogłuszony Kowacz posłusznie powlókł się za gospodarzem. W przedpokoju wziął czapkę. Ze złoconych ram lustra spojrzała na niego jego własna, zmieniona, jakby nabrzękła twarz. Po co on tu przyszedł? Chciał ostrożnie postawić nogę na pokrytej krą rzece, kra pękła i niesie go teraz wbrew jego woli po szumiącej, niespokojnej wodzie. Tego dnia ulice wydłużały się w oczach nieszczęsnego Kowacza. Był pewien, że wszyscy patrzą tylko na niego. Szedł z człowiekiem uznanym przez wszystkich za zdrajcę. A Złotniczek, jak na złość, trzymał go poufale za ramię i mówił, mówił bez przerwy: — Jeśli zostanę magazynierem Centralnego Sklepu, zarobki pan będziesz miał ekstra. Pracownię rozszerzysz. Przez palce będziemy patrzeć nawet na krewnych tego Jędrzeja Gąsienicy. Oczywiście z wyjątkiem Daniela. To już sprawa gestapo. Daniel za swoje winy odpowie przed nimi. Ale pana to nie dotyczy. Pan będzie rzeźbki do sklepu sprzedawał. Tylko róbcie jak najwięcej z szarotkami. „Edelwajsy” to narodowy kwiat niemiecki. Rzeźbki z szarotkami będą szły jak woda. Każdy żołnierz kupi coś takiego dla swojej Gretchen. Es war ein Edelweis — zaśpiewał fałszywie — ein kleines Edelweis. Kowacz, spocony i purpurowy, przyspieszał kroku mrucząc coś pod nosem. *** Szymek, pomocnik Michała Gąsienicy, siedział sam w izbie nad drewnianym pudełkiem, którego wieczko ozdabiał właśnie w leluje. Leniwie poruszał kozikiem. Nudna taka robota. Kilka lat temu, kiedy Szymek rozpoczynał pracę u Kowacza i Gąsienicy — Kowacz obiecywał mu, że zapewni przyszłość swojemu uczniowi. — Nauczę cię fachu — mówił z ojcowską powagą — odpracujesz naukę i z wdzięcznością wspominać będziesz, że dzięki mnie człowiekiem zostałeś, a nie żebrakiem jak twoja matka. Zarobek i poszanowanie ludzkie mieć będziesz. Zaciskając zęby pochylał się więc Szymek nad robotą, wypatrując dnia, kiedy wreszcie zostanie „człowiekiem”. Marzył o tym, żeby zapewnić spokojny kąt i kawałek chleba swojej pokręconej reumatyzmem matce. Stara Mardułka nie była żebraczką. Podejmowała się drobnych przepierek, pomagała w kuchni. Ale, co syna bolało zawsze, ze łzami wdzięczności całowała po rękach panie i zamożniejsze gaździny, kiedy obdarzały ją czasem znoszoną bluzczyną czy spódnicą. Nie doczekała się tych czasów stara Mardułka, kiedy mogłaby pospać na czystej pościeli w cieple i zjeść do sytości. Utrudzone serce nie wytrzymało chłodów i w drugim roku wojny zmarła na słomie w kącie nie opalanego pokoju. Starej Mardułki już nie było, a Kowacz wciąż jeszcze uważał, że Szymek nie dość się nauczył. Narzekał często, że trafił na ucznia tępego, który mu psuje drogi materiał, że zrobione przez Szymka rzeźby musi taniej sprzedawać, ze stratą własną. Szymek wiedział, że to nieprawda, ale nie miał siły protestować. Gdyby nie wojna — cisnąłby dawno Kowacza. Ale teraz obawiał się wywiezienia do Niemiec na roboty. Siedział więc całe dnie pod oknem obok Michała i milcząc dłubali wzorki na pudełkach. Tego dnia siedział sam, bo Michał poszedł do chorego ojca. Za oknami posłyszał głosy. Szymek uniósł się na stołku, żeby zobaczyć, kto idzie. Przed domem dziada Jędrzeja ujrzał swego chlebodawcę Dezyderego Kowacza i Złotniczka, którego unikali jak ognia wszyscy szanujący się ludzie w Zakopanem. Kowacz wzbraniał się wejść, cofał od drzwi, Złotniczek popychał go, ciągnął za rękę. „Jak byczka na postronku — pomyślał złośliwie Szymek. — Ach, ten Kowacz to tchórz. Boi się odmówić Złotniczkowi i boi się wejść ze Złotniczkiem do Gąsieniców. Z każdym by chciał być w zgodzie i od każdego coś skorzystać”. Wreszcie Złotniczek wepchnął swego towarzysza do sieni i sam wszedł za nim. Szymek porzucił robotę, podkradł się do okna białej izby, zajrzał. Na ławie obok Michała siedział nieruchomo stary Jędrzej z fajką w zębach. Wyglądał jak drewniana rzeźba, których w ciągu życia tyle „uzdajał”. Nie drgnął, kiedy weszli bez zapowiedzi Kowacz ze Złotniczkiem. Udał, że ich nie dostrzega. Szymek przytulony do ściany nasłuchiwał, żałując, że okna są zamknięte i nie przepuszczają na zewnątrz dźwięku słów. — Dzieńdoberek wszystkim! — mówił tymczasem Kowacz nadrabiając miną. — Dzień dobry, gazdo! — wtórował mu Złotniczek. Stary nie odpowiedział, nie poruszył się. Michał, który siedział obok ojca, obrzucił przybyłych zgorszonym spojrzeniem. Złotniczek, nie stropiony przyjęciem, wyciągnął z kąta wolny stołek, rozsiadł się na nim wygodnie i ruchem ręki zapraszał Kowacza, aby zrobił to samo. — Ja tu do was, gazdo, z ważną sprawą — zaczął pewnie, a jego oczy obiegły całą izbę, niby psy gończe węszące za zwierzyną. — Wiadomo, teraz wojna. — Złotniczek westchnął. — Ludzie giną, panie. Ale jakoś żyć trzeba. Więc staram się ludziskom pomagać. I wam też. Znam was przecież od lat. Stary Jędrzej nie wypuszczając z zębów wygasłej fajki rzucił spojrzenie na intruza. Wypraszało ono za drzwi. Ale Złotniczek mówił dalej: — Daniel, wasz wnuk, nieostrożnie postąpił. Zadarł z gestapo. Cóż, młodość! Ale odcierpieć za to musi. Czemuż jednak mają cierpieć jego krewni? Waszemu synowi — pokazał ręką Michała — grozi to, że mu zamkną pracownię. Staszka mogą aresztować razem z bratem. Waszą sprawę pogarsza i to, że nie chcecie zapisać się do Komitetu Góralskiego. Podczas spisu ludności podaliście się wszyscy za Polaków. Hm... Cudze przekonania są dla mnie rzeczą świętą. Nie mam zamiaru namawiać nikogo, żeby zapisał się do Komitetu. Niech robi to Wacek Krzeptowski i jego pomocnicy. Nie chcecie — to nie! Znalazłem inne wyjście. Możecie udobruchać Malsfeya. On obroni was przed Gestapo. Nie zamkną pracowni Michałowi i Kowaczowi, którzy tak zgodnie pracują tyle lat, zarabiając nielicho. Nie aresztują Staszka Gąsienicy, waszego wnuka. A może i Danielowi będzie darowana część kary. Niewiele potrzeba, żeby to osiągnąć. I wilk będzie cały, i owca syta — zarechotał, ale nawet Kowacz mu nie zawtórował. — Chodzi o drobną rzecz — podjął po chwili, wśród głuchego milczenia, głosem już nieco poirytowanym — otóż chodzi o drobną rzecz. Oczy Złotniczka znów obiegły całą izbę, przesunęły się po łyżniku, nad którym rzędem wisiały obrazki na szkle, zlustrowały rzeźby na półce i wreszcie zatrzymały się na malowanej skrzyni, w której Anielcia, żona Jędrzeja, przywiozła niegdyś z rodzinnego domu swoje kiecki. Złotniczek wychylił się nawet, żeby lepiej sprzęt obejrzeć. Tak. Niewątpliwie stara skrzynia. W domu Jędrzeja Gąsienicy można było znaleźć tylko starodawne sprzęty. Taka skrzynia to wymarzony prezent dla Malsfeya. I będzie można opowiadać wszystkim, że Gąsienicowie dobrowolnie ją ofiarowali. Trzeba jeszcze znaleźć drugi cenny prezent dla dyrekcji Zakopanerkunstu i tłusta posadka magazyniera stanie się jego łupem. Oczywiście trzeba będzie wziąć sobie pomocnika. Oczy Złotniczka dotknęły twarzy Kowacza. Może tego durnia zaprotegować. I zaraz ruszył ramionami z pogardą. Nie. Temu wystarczy zupełnie jego pracownia. Za głupi na wielkie interesy, a przy tym tchórz. — No tak — powtórzył głośno — widzę tu piękną skrzynię. Trzeba by ją dać w prezencie Malsfeyowi. On ceni góralskie wyroby. I zna się na tym. Ta skrzynia i jeszcze jakieś ze trzy obrazeczki na szkle zapewnią spokój waszej rodzinie. Malsfey gotów będzie zapomnieć, hm, o różnych takich sprawach, które niezbyt zręcznie Gąsienicom wypadły. Gazda milczał. Jego jasne, wypłowiałe oczy, zapatrzone przed siebie, miały nieprzenikniony wyraz. Złotniczek czekał chwilę. Długą chwilę. Spojrzał na Michała. Ale ten nie podniósł głowy. W ciszy brzęczała głośno jesienna mucha obijając się o szyby okna. — Nie upierajcie się, gazdo — z perswazją w głosie podjął Złotniczek. — Skazujecie się wszyscy na zagładę. I gazda pozwala na to? Miejcie rozum, gazdo, wyście starzy, ale młodzi muszą żyć. Gazda siedział nieruchomo, podobny do świątka z drzewa, tylko jego starcza ręka przytrzymująca wygasłą dawno fajkę drżała leciutko. — Nie ma wej o czym gwarzyć — powiedział cicho, ale wyraźnie. Złotniczek stracił widocznie panowanie nad sobą, bo skurcz gniewu ściągnął mu policzek. — Strzeżcie się — syknął. — Przekraczacie miarę. Kowacz pociągnął go za rękę. Złotniczek wstał i wybiegł z izby. Dezydery zatrzymał się jeszcze. Złożył niski ukłon w stronę Jędrzeja. Chciał coś powiedzieć, wyjaśnić, przeprosić. Upewnić, że to nie on winien, że nie chciał zrobić nic złego. Michał ruchem ręki pokazał mu drzwi. Kowacz po raz pierwszy w życiu zląkł się swego łagodnego wspólnika. Michał spoglądał na niego zimno i z pogardą, jak na zdrajcę, jak na sprawcę ich nieszczęścia. Kowacz poczuł się poza nawiasem ich życia, ich społeczności. Szymek widział przez szybę, że Michał ujął ojca wpół i prowadził do łóżka. Skronie starego Jędrzeja były zapadnięte, oczy podkrążone, jakby podkreślone sadzą. Szymek przeczekał, aż Złotniczek i Kowacz znikną z pola widzenia, i wśliznął się do chałupy. — Szymek — serdecznie przywitał go Michał — chciałem cię wołać. Poszukaj Staszka i Daniela, mają być na Bogówce u Mrowców. Dziad żąda ich widzieć, niech tu przyjdą, jak się ściemni. Chłopak podniósł na niego pytające oczy, ale bez słowa opuścił izbę. Dezydery sam nie wiedział, jak wszedł do swego mieszkania. Żonę, spokojną kobiecinę, zelżył tak dotkliwie, że płacząc wybiegła z domu. Sięgnął do szafy i wyciągnął butelkę z wódką. W pracowni’ panowała głucha cisza. Nikt nie pracował. Michał siedział przy chorym ojcu, a Szymek, pozostawiony sam sobie, pewnie czytał książki, które mu stale podrzucał Daniel. Leń. Nierób. Wyrzucić go trzeba. Niech jedzie do Rzeszy na roboty. Tam go nauczą moresu. Ale nie miał dziś odwagi zwymyślać nawet Szymka. Stracił nagle pewność siebie. Bał się, że Szymek spojrzy na niego z pogardą. Każdy mógł na niego tak spoglądać, nawet lekceważony dotychczas syn żebraczki Mardułki. Całe Zakopane wiedziało już na pewno, że Kowacz chodzi ze Złotniczkiem i namawia ludzi, żeby składali prezenty komisarzowi. Chwycił gazetę. Może to już koniec wojny. Może lada dzień podadzą go do sądu. Ale gazeta donosiła niezmiennie o zwycięstwach niemieckich wojsk. Wyłowił oczyma wzmiankę o tym, że na zamku wawelskim przy gubernatorze Franku pełnią wartę górale w strojach podhalańskich, i odetchnął z ulgą. Im wolno, a jemu nie? Czemu właściwie się zdenerwował? Nic się przecież nie stało. Wytłumaczy Michałowi, że Złotniczek go spotkał i siłą zaciągnął do Jędrzeja. Czy on powiedział choć słówko? Milczał tak samo jak Michał. Chodził ciężko po pokoju i układał plany na przyszłość. Skąpe, ostrożne plany. „Nie pchaj się, Dezydery — mówił do siebie. — Ze Złotniczkiem zachowaj poprawne stosunki, ale nie wiąż się z nim bliżej. To podlec i nabieracz. Ubolewaj przed nim, że Gąsienicowie głupi, ale nie opowiadaj mu o nich, bo zaraz powie, że od ciebie się wszystkiego dowiedział. A przed Gąsienicami trzeba będzie narzekać na bezczelność tamtego draba. I nie pchaj się, Dezydery, nie pchaj się nigdzie.” Czy on krewny Gąsieniców? Podstawi jakiegoś „górala” ze Związku, że to niby on przejął pracownię po Michale, a Michał i Szymek będą dalej rzeźbić, tylko że po cichutku. A tym „wspólnikom” trzeba będzie dać w łapę i nabiorą wody w usta. Kowacz poczuł się nieco pocieszony tym monologiem. Łyknął jeszcze kieliszek i schował butelczynę do szafki. Nagle w drzwiach się zazieleniło. Wszedł z pośpiechem Złotniczek. — Nie zakończyliśmy jeszcze naszej sprawy — powiedział przyjaźnie. — Ten Jędrzej to naprawdę zakała górali. Ale zanim się do niego dobiorę, muszę mieć prezent dla Malsfeya. Nie tę skrzynię, oczywiście, bo stara i pewnie przez korniki dawno nadgryziona, ale coś nowego. Niech Staszek da jakąś swoją rzeźbę. — Ale... on... nie da... — Zobaczymy. Trzeba z nim pogadać. — Nie przyjdzie... — Nie bądźcie dzieckiem, Kowacz — przerwał mu Złotniczek. — Oczywiście, że nie przyjdzie, jeśli się dowie, kto na niego czeka. Ściągniemy go podstępem do dziada „Francuza”, który jeszcze o niczym nie wie. Ten stary lis „Francuz” udaje chorego, żeby się wykręcać od wizyt członków Komitetu Góralskiego, więc pewnie zastaniemy go w domu. Daj więc pan znać Staszkowi, że wzywa go dziad Józef. — Ale ja nie wiem, gdzie szukać Staszka. — Wiesz pan doskonale. Sam mówiłeś, że Staszek z Danielem naprawiają dach u Jędrka Okarmusa. Krótką jakąś masz pamięć ostatnimi czasy. No już, idź pan, czasu szkoda. Ściemni się za chwilę i ten ptaszek nam umknie. — Ja — płaczliwie wyjąkał Kowacz. — Ja już nie... zwinę pracownię... — Ach, pracownię chce pan zwinąć — zmierzył go oczyma Złotniczek. — Rozumiem. Chce pan wyjechać na roboty do Niemiec? Cóż, świeże powietrze dobrze panu zrobi. Schudnie pan trochę. Z wagi najcięższej przejdzie pan do piórkowej. Niemcy umieją to robić znakomicie. — Ja na roboty?! — A czemuż nie. Starsi jadą. Zwinie pan pracownię, będzie pan bezrobotny. Arbeitsamt zainteresuje się Dezyderym Kowaczem. Nasz zakopiański Arbeitsamt słynie ze swojej gorliwości. Kowacz zrozumiał, że nie ma żadnego wyjścia. Musi robić to, co mu każe Złotniczek. Jak mały kamyk powoduje czasem lawinę, tak i jego wizyta u Złotniczka ściągnęła na niego i na Gąsieniców nieszczęście. Stare, wytarte powiedzenie o tym, że „ziemia usuwa się spod nóg”, nabrało dlań teraz nowego znaczenia. — Idź pan — rozkazywał Złotniczek — każ synowi Michała pójść po Staszka. Jędrek bawi się przed domem z synem Jaśka Czuja. Poczekam na pana w pokoju, żeby mnie nikt nie zauważył. Jak automat ruszył Kowacz do drzwi. Na podwórku mały Józef, syn Jaśka Czuja, przykucnąwszy na ścieżce, rysował patykiem literki. Policzki miał zaczerwienione z wysiłku i przejęcia. Nad nim z miną surowego, acz sprawiedliwego nauczyciela stał Jędrek, syn Michała. — Krzywe, Józek — mówił z powagą. — „L” ma nóżkę na prawo, a nie na lewo. No, popraw. „Nóżka” ani rusz nie chciała się odwrócić, choć różowy język obracał się wartko w ustach chłopca, wypychając zaczerwienione policzki to z tej, to z tamtej strony. — Jędruś — powiedział nie swoim głosem Kowacz, stając przed chłopcami — skocz po Staszka. Dziad Józef go woła. — A gdzie Staszek? — spytał Jędrek patrząc ufnie na wspólnika swego ojca. — U Jędrka Okarmusa — nieomal krzyknął Kowacz w nadziei, że ktoś go posłyszy i zatrzyma chłopca. Ale na podwórku było pusto, a Jędruś powiedział chętnie: — Już lecę. Józek, chybaj za mną. — Dobrze — ucieszył się mały, który uciekł z domu, bo go znudziło pilnowanie kapryśnej siostry, i gotów był zrobić wszystko, czego zażąda od niego starszy o trzy lata Jędrek. Stukając bosymi piętami, obaj chłopcy wybiegli za furtkę. Tuż przy domu wpadli z impetem na Wojtka Mocarnego. — Wojtek — spytał Jędruś — czy Staszek i Daniel jeszcze u was w domu? — U nas, a bo co? — Niech lecą do dziada „Francuza”. — Dobrze. A nie wiesz, gdzie Kasia? — Kasia pewnie do domu poszła. — Nikogo obcego u dziada Jędrzeja nie ma? — Nie. Dziad chory. Tato przy nim siedzi — odparł Jędruś, który nic nie wiedział o tym, co zaszło tego dnia. — Wracaj do domu — zadecydował Wojtek. — Staszkowi i Danielowi o „Francuzie” powiem. A jakbyś Kasię zobaczył, powiedz jej, że Staszek w „Siwei Turni”. Rozumiesz? — Hej — zapewnił Jędruś. Właśnie czerwona kula słońca wychyliła się spoza chmur. Niebo gorzało jakby objęte pożarem. Wojtek upewniwszy się, że Jędruś dobrze zrozumiał, o co chodzi — ruszył z powrotem do domu. Paweł obudził się z poczuciem niepokoju. Za oknami żałośnie wył pies. Pokój był zalany purpurą zachodu. Ostrożnie zsunął się z łóżka, żeby nie obudzić żony, i wyjrzał przez okno. Baca wył wznosząc pysk do góry. Józka i małej Magdusi nie było na podwórku. Na schodki domu wyszedł Jan Gąsienica, ojciec Staszka i Daniela. Pies umilkł i zaczął łasić się do niego, podbijał mu rękę ogromnym łbem. A on klepał psa po białych gęstych kudłach. Tak blisko stał ojciec Staszka! Może zawołać go, wyjść do niego? Powiedzieć o wszystkich kłopotach mądremu, dobremu człowiekowi. Czyż można czekać na to, co załatwi Kasia? Toć dziecko jeszcze! Paweł zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Ale gdzieś na dole zatrzeszczały schody. — Kasia! — zawołał donośny kobiecy głos. — Kasia! Gdzieś ty skórkę od słoniny podziała? Grochówki ugotować nie ma na czym! — A daj spokój ze skórką — przerwał jej męski mrukliwy głos. — Daj spokój, daj spokój. Ja wiem, co ona ze skórką zrobiła. Znów swoim ptaszyskom dała. I groch mi wynosi dla gołębi. A zarżnąć żadnego nie da, choć już tłuste. Sąsiedzi je wyłapią i zjedzą. I gdzie ona chodzi? Czasy niespokojne, a ona lata do wieczora. Jeszcze coś złego się stanie. — Co by zaś miało być — mruknął znowu bas. — Bronisz jej, a to latawica. W domu matce nie dopomoże, tylko po cudzych kątach lata. Maryna Pawliców i jej mąż wrócili już do domu i, jak za dawnych czasów, które pamiętał Paweł, kłócili się o młodszą córkę. — Mój Józek taki sam — wtrącił młody głos. — Ino się odwrócę, a jego już nie ma. 1 teraz Magdusię rzucił i poleciał kajsi. — Pewnie razem gdzie polecieli — powiedziała Maryna do starszej córki, już trochę uspokojona. — A gdzie Jasiek, Zośka? Młoda kobieta odpowiedziała coś, czego Paweł już nie dosłyszał. Schody znów zaskrzypiały i wszystko ucichło. Pawlicowie ze swoją starszą córką przeszli do izby. Paweł domyślił się łatwo, czemu Kasia ukrywała ich oboje przed matką. Wybuchowa, despotyczna Maryna mogła sprawić niejedną przykrość obojgu tułaczom, czego zresztą żałowałaby poniewczasie. Słońce schowało się za chmurami, zabarwiając je na płomienny kolor. Jeszcze raz rozbłysło w szybie. 1 pożar, jakim było objęte niebo — nagle zgasł. Góry stały różowe, przesycone blaskiem, jakby wykute z marmuru. Malarz wpatrzył się w to czarowne zjawisko, zapominając na sekundę o wszystkim. Stopniowo od Świdnicy aż po Osobitą wierchy ciemniały, nabierały liliowych odcieni jak pole wrzosów, potem zszarzały. Niepokój targnął Pawłem na nowo. Nie mógł sobie wytłumaczyć przedłużającej się nieobecności dziewczynki. Może Daniel i Staszek wpadli w ręce gestapo, a mała zawieruszyła się przy tej okazji pomiędzy starszymi? Odsunął tę myśl. Jan Gąsienica miał wprawdzie twarz postarzałą, omroczoną troską, ale spokojną. A o wypadku wiedziałby natychmiast. Taka wieść biegnie od chałupy do chałupy lotem błyskawicy. Więc czemu Kasia nie wraca? Mrok zapadał szybko. Paweł wysunął się ostrożnie na balkon. Niebo było przezroczyste, bezobłoczne — jak turkusowa szybka. Nad Giewontem wisiała samotna jasna gwiazda. I zaraz zaczęły występować inne, drobne, czyste jak rosa. Drzewa leciutko kołysały się, szumiały, szepcząc między sobą. Nasłuchiwał, ale prócz tego poszumu i dalekiego gwaru miasta nic nie mógł ułowić. Nawet u Pawliców na dole panowała cisza. Zziębnięty Paweł cofnął się do pokoju i cicho zamknął drzwi. Gdyby nie obawa, że Pawlicowie posłyszą jego kroki, biegałby od ściany do ściany jak zwierz zamknięty w klatce. Spojrzał przez szyby. Może dziewczynka wraca? Ale jego krótkowzroczne oczy nie odróżniały nic wśród mroku. Otworzył znów drzwi. Wychylił się. Nie dojrzał nic. Nad Gubałówką wisiał odwrócony dyszlem do góry Wielki Wóz. Gwiazdy blade i drobne rozjarzyły się na pociemniałym niebie. Paweł czuł, że mu lodowacieją końce palców. Dziewczynka na pewno wpadła w ręce gestapo. Może lada chwila patrol przyjdzie po nich. Zajedzie zielone auto. Trzeba obudzić Lusię. Uciekać. Ale dokąd? Żałośnie, ponuro zaczął znów wyć Baca. W pułapce Józef Gąsienica, „Francuz”, wymknął się ze swej willi „Siwa Turnia” tylnym wyjściem, nakazując surowo żonie, żeby nikogo nie wpuszczała. Niech powie, że właśnie usnął, bo czuł się źle przez cały dzień. Chytry Złotniczek odgadł trafnie, że „Francuz” udaje tylko chorobę, żeby się dyplomatycznie wymigiwać przed rozmowami z Wackiem Krzeptowskim. Do gości wychodziła zawsze zafrasowana gaździnka i mówiła, że gazda „słabuje” i że „doktor nie kazuje mu nikogo widzieć”. Niektórzy wierzyli tym zapewnieniom, jako że dość często widywano znanego zakopiańskiego lekarza, Stefana Jaronia, wchodzącego do willi pod „Siwą Turnią”. — Jeśli skąpy „Francuz” tak często wzywa doktora — mawiali — to znaczy, że naprawdę ciężko zaniemógł. W rzeczywistości zdrowie dopisywało staremu „Francuzowi” jak zawsze, a lekarz przychodził do niego napić się znakomitej litworówki, przyrządzonej specjalnie dla niego przez gaździnkę. Po kilku kieliszkach i przyjacielskiej pogwarce o tym, co się dzieje na świecie — obaj rozstawali się w wielkiej zgodzie. Lekarz pędził do chorych pokrzepiony i, jak powiadał, „uodporniony” przeciw grypie, a dziad Józef zasiadał wygodnie na kanapce z fajeczką w zębach. Brakowało mu świeżego powietrza i ruchu, toteż wieczorami wymykał się z domu korzystając z szybko zapadającego zmierzchu. Opłotkami dochodził nieraz do Antałówki albo też do regli. Jeśli ktoś w tym czasie zjawiał się w „Siwej Turni” — gaździnka rozkładała ręce. — Usnon — mówiła. — Doktor budzić nie kazuje. Przyjdźcie jutro. Gaździnka wypraszała gości bardzo chętnie. Zwłaszcza nie lubiła nowych twarzy. Obawiała się nakazów płatniczych, których przychodziło niemało i z byle okazji, zarobków natomiast nie było wiele, tyle co ze sprzedaży mleka. Pensjonat zajęli Niemcy, którzy nie płacili. Trzeba jednak przyznać, że nie wtrącali się zupełnie do życia swoich gospodarzy. Syn starego Józefa, lekarz, nie mógł rodzicom pomóc, bo sam borykał się z trudnymi warunkami życia. Mieszkał z rodziną w Krakowie i w Zakopanem zjawiał się tylko w lecie, na bezpłatne letnisko. Córka Wikta wraz z mężem przeniosła się kilka lat temu do Przemyśla i stamtąd, uniesiona zawieruchą wojenną w świat, tułała się na obczyźnie. Raz tylko nadeszła od niej krótka kartka z egzotycznym znaczkiem, podpisana imieniem wnuczka: „Wituś”, która donosiła, iż wszyscy jakoś żyją. Dziad Józef czuł się bardzo samotny. Nieraz myślał sobie, że Jędrzej jest jak dąb otoczony zagajnikiem młodych dębczaków, on zaś przypomina raczej samotną sosnę. „Francuz” nie pozwalał sobie jednak nigdy na roztkliwianie się. Tego wieczoru, po łyku litworówki — wyszedł na przechadzkę. Nie spotkał nikogo na drodze, więc wracał zadowolony i rozgrzany ruchem. Szybko jak młodzieniec wbiegł po schodach i stanął oko w oko z jakimś jegomościem, który podniósł się z ławeczki. W kącie ganku stał ktoś drugi. „Złodzieje” — przemknęło przez myśl „Francuzowi”, ale pierwszy cień powiedział znajomym głosem: — Dobry wieczór, gazdo Józefie. — Dobry wieczór! — odpowiedział grzecznie. — A kto wy? Stare mam oczy i nie widzę po ciemku. — Swoi — słodziutko wyjaśnił nieproszony gość. — Złotniczek jestem, a ze mną Kowacz, wspólnik pańskiego bratanka, Michała Gąsienicy. Z cienia wysunął się nieśmiało gruby jegomość składając uniżony ukłon. — Przyszliśmy wcześniej — wyjaśniał dalej Złotniczek — ale nie mieliśmy szczęścia zastać gazdy, więc czekamy, bo pilną mamy sprawę. „Ha, stary lisie — myślał równocześnie — odgadłem, że udajesz tylko chorego”. I uśmiechał się z tryumfem, bo miał już dwie myszy w swojej pułapce, myszy, które nie mogły mu się wymknąć. — O co chodzi? — spytał sucho „Francuz” dotykając podanej ręki. — Dłuższa sprawa, gazdo kochany, dłuższa sprawa, nie da się tak raz-dwa załatwić. A i zmarzliśmy obaj z Kowaczem, bo gospodyni nie chciała nas wpuścić, żeby domownikom snu nie mącić. Podobno ktoś choruje u was? — drwił udając współczucie. — Proszę — krótko rzucił Józef i nacisnął dzwonek. W oczach otwierającej drzwi gaździnki zamigotało przerażenie. Przecież powiedziała tym ludziom, że Józef śpi, że źle się czuje, a teraz oni wchodzą razem z nim do mieszkania. Złotniczek przywitał ją, jak gdyby się widzieli po raz pierwszy tego dnia. Kowacz skinął głową i stał z boku, z czapczyną w ręku, jak po prośbie. „Francuz” bez słowa wprowadził gości do paradnej izby i wskazał im miejsce przy okrągłym stoliku, przykrytym szydełkową serwetą. Usiedli na krzesełkach obitych pluszem. W kącie pokoju stało łóżko z wysoko ułożonymi poduszkami, jak dla chorego. Złotniczek umyślnie omijał je wzrokiem, aby dać do zrozumienia, że przychodzi z przyjaznymi zamiarami i ani myśli zdradzać tajemnic gospodarza. — Mizernie wyglądacie, gazdo — odezwał się mrugając porozumiewawczo. Józef udał, że tego nie dostrzega. Nie ufał gościom, miał się na baczności przeczuwając podstęp. — My tu do was, gazdo, z taką sprawą — ciągnął dalej gość. — Trudzić długo nie będziemy. Wiemy, że was męczy rozmowa. — Ano, dobrze by było, coby nie ta zadyszka — spokojnie odparł „Francuz”. — Młodość nie wie, co to starość. „Stary lis — pomyślał Złotniczek z podziwem — ale jak cię wykurzę z twojej nory!” — i zaczął opowiadać o kłopotach, w jakie wpadła pracownia Michała i Kowacza, a także i cała rodzina Gąsieniców. — Wszystko przez nieostrożność Daniela — wyjaśniał dobrotliwie. — Głupi chłopak, jak można tak się narazić gestapo. Józef słuchał uważnie z kamiennym wyrazem twarzy. Parę razy mruknął swoim zwyczajem „oui, oui” Od czasu kiedy to Murzyn z Sudanu nauczył go w Wiedniu mówić po francusku, lubił wtrącać w rozmowie francuskie wyrazy i temu zresztą zawdzięczał swoje przezwisko. Złotniczek francuskiego nie rozumiał ani w ząb, nie wiedział więc, czy stary mu potakuje, czy też się sprzeciwia. Zerknął na Kowacza, ale ten siedział z niemądrą a boleściwą miną i kiwał głową w miejscach najmniej oczekiwanych. „Idiota” — zgrzytnął zębami Złotniczek widząc, że z tej strony nie może spodziewać się żadnej pomocy. Przedwojenny spryciarz, Dezydery Kowacz, w nowych warunkach stał się bezradny i ogłupiały. Nie nadawał się już na kompana dla Złotniczka. Złotniczek pożałował, że zabrał go ze sobą. — Gazdo — zwrócił się przypochlebnie do Józefa — pan jest człowiekiem w świecie bywałym — tu wskazał na fotografie wiszące na ścianie, na których młody Józef Gąsienica był uwieczniony w towarzystwie jakichś panów w melonikach, na tle wspaniałego landa. — Pan mnie zrozumie. Nie jest pan tak ciemny jak pański brat Jędrzej, pan zgodzi się dostarczyć prezent komisarzowi Malsfeyowi. — Aaa — przerwał mu Józef. — Brat nie chciał? Ja za brata nie odpowiadam. Rozejrzyjcie się, panie, po mojej izbie i bierzcie, co chcecie, dla tego swego komisarza. Zaniesie mu pewnie Wacek Krzeptowski, bo on, wiecie, zawsze pamiątki gościom doręczał. Przed wojną Fochowi, teraz Frankowi, On to, wiecie, potrafi. My, panie, ludzie prości, z gośćmi rozmawiać niezwyczajni. Krew uderzyła do głowy Złotniczkowi. Chytry lis jednym skokiem wydobył się z matni. Złotniczek nie przewidział, że Józef będzie tak bezczelny, aby proponować swoje brzydkie seryjne meble, jakich było pełno po wszystkich sklepach meblarskich — na prezent dla komisarza. Zacisnął zęby, żeby nie wybuchnąć, i mimo woli rozejrzał się po pokoju. Królowała tu rozłożysta szafa „pod dąb” z lustrem w drzwiczkach, ogromne łóżko z widoczkiem na zagłówku, krzesła i kanapa kryte taniutkim pluszem. Rzeczywiście, wybór ogromny! Ale oczy Złotniczka w tym zbiorowisku tandety wypatrzyły nagle coś góralskiego. Na ścianie, obok ogromnego landszaftu, wisiał niewielki obrazek na szkle, przedstawiający zbójników skaczących przez ognisko. — U was, gazdo, tylko jedną rzecz bym wziął, można ją podsunąć jako starą robotę — powiedział zdejmując obrazek. — To pamiątka, souvenir, tego oddawać się nie godzi. Bierzcie co innego — zaprotestował żywo Józef. Złotniczek nie wypuszczał obrazka z ręki. — Staszek namaluje wam co innego — powiedział oschle — przecież ja wiem, że to robota waszego wnuka. A jeśli chcecie swój obrazek odzyskać, namówcie Staszka, żeby zrobił coś nowego dla komisarza. Taki utalentowany artysta jak Stanisław Gąsienica może wam wymalować cały pokój od sufitu do podłogi i jakąś piękną rzecz, którą sam komisarz u siebie powiesi. To zaszczyt dla was. Drzwi uchyliły się tworząc wąską szparkę i zajrzało do pokoju jedno oko gaździny. — Staszek przyszedł — powiedziała nie wchodząc. Brwi Józefa uniosły się w górę ledwie dostrzegalnym ruchem. — Niech zaczeka albo przyjdzie jutro. — Staszek gada, żeście go żądali. — Ale niechże tu wejdzie, gaździnko, powiedzcie mu, żeby tu przyszedł — zerwał się z miejsca Złotniczek. Gaździnka przymknęła drzwi tak, że stała się zupełnie niewidoczna dla obecnych w pokoju. — I co mam gadać? — zamamrotała niewyraźnie w szparę. — Niech tu wejdzie — skinął ręką „Francuz”, z trudem opanowując niezadowolenie. Złotniczek wziął swoją teczkę, poszperał w niej, a potem przykrył nią obrazek. Szpara w drzwiach poszerzyła się, wszedł Staszek. Złotniczek musiał przyznać, że kiedy on sam postarzał, spłowiał niby materiał, który zbyt długo leży na wystawie — ten chłopak wypiękniał. Twarz, dawniej okrągła i dziecinna, wydłużyła mu się, usta nabrały wyrazu stanowczości. — Dobry wieczór! — powiedział stając w progu. — Wołaliście mnie, dziadku. — Nie, ale siednij, Staszku, ci panowie chcą gadać z tobą. — Słucham — zwrócił się artysta do Złotniczka. — Cóż tak będziemy rozmawiać, jakbyśmy się na pożar spieszyli? — pytał żartobliwie Złotniczek. — Stołków zabrakło w izbie u „Francuza”? To obraza dla gospodarza taka rozmowa. Staszek podsunął stołek i usiadł. — My tu radzimy, jak się ratować — ciągnął dalej Złotniczek. Twarz Józefa Gąsienicy pociemniała z gniewu, ale nie przerwał swemu gościowi. — Prośbę mam do naszej miejscowej sławy... — Złotniczek zawahał się chwilę, bo wiedział, co myśli Stanisław Gąsienica, który ukończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych, o pamiątkach sprzedawanych w Zakopanem naiwnym gościom. — Tak — ciągnął dalej — powstaje teraz ogromny Centralny Sklep. Chodzi o to... żeby... żeby sprzedawane były tylko dobre, prawdziwe artystyczne rzeczy, żeby... Zająknął się, bo oczy artysty musnęły skuloną w kącie postać Kowacza, jakby pytając, co robi tutaj znany partacz zarzucający przed wojną sklepy tandetą, jeśli już mowa o artystycznych wyrobach. Złotniczek zaklął w duchu. Pomysł zabrania ze sobą Kowacza wydał mu się w tej chwili co najmniej niefortunny. Wiadomo, że Staszek wojował ze wspólnikiem swego stryja i nie chciał u niego pracować nawet w okresie, kiedy cierpiał biedę. Z nienawiścią spojrzał na tłustą twarz przedsiębiorcy, po czym strzepnął pogardliwie palcami i mrugnął do artysty, że to niby oni obaj wiedzą dobrze, co sądzić o takich typach jak Dezydery Kowacz. Przezroczyste oczy Staszka patrzyły jednak obojętnie. Nie zrozumiał czy też nie chciał zrozumieć znaków dawanych mu przez Złotniczka. — Chodzi o to, żeby jakiś prezencik dać władzom — z wysiłkiem dobierał wyrazów Złotniczek. Jakże trudną rzeczą było wyjaśnić tak proste, zdawałoby się, sprawy, jeśli ktoś patrzał takimi oczyma jak ten chłopak. Staszek Gąsienica nic był tak naiwny, żeby uwierzyć w jego kłamstwa. — Ja do pana z prośbą — Złotniczek odciął się gestem od kompana. — Z prośbą do naszej miejscowej sławy. Przecież to we własnym pana interesie, w interesie własnej rodziny, która... no... jest zagrożona. Trzeba jakoś lepiej usposobić Malsfeya do Gąsieniców. Więc niechże pan zrobi jakąś rzeźbkę dla niego. Skończył, nierad ze siebie, czując, że go dusi nienawiść do tego młodego, utalentowanego i pięknego chłopaka. W spojrzeniu czystych źrenic czytał pogardę dla siebie. I mimo woli widział swój własny obraz: łysawego jego mościa z workami po przepiciu pod oczyma. Nienawidził Staszka za jego młodość, za urodę, za talent i za to, że sam nie mógł patrzeć tak prosto i z taką pewnością siebie jak ten chłopak. — Widzę tu pana Kowacza — odezwał się wreszcie artysta — w jego pracowni znajdzie pan na pewno potrzebny towar. Bo jeśli zdołałem dobrze zrozumieć, właśnie ta pracownia jest z jakichś powodów zagrożona. I umilkł. O Danielu ani słowa. O kłopotach Gąsieniców także. Widocznie nie życzył sobie rozmów ze Złotniczkiem na ten temat. Złotniczek zdobył się jeszcze na jeden wysiłek i roześmiał się swobodnie jak z dobrego dowcipu. — Cha, cha, cha! Żartowniś z pana. Przecież pan rozumie, że Malsfeyowi trzeba dać dzieło sztuki, a nie partactwo z pracowni Kowacza. Kowacz skulił się jeszcze bardziej, zaszył w cień. — Jeśli pan nie da rzeźby dla komisarza, to ja, który chcę dopomóc ludności miejscowej, zostanę w sytuacji bez wyjścia. Starej rzeźby też dostać nie mogę. — Czemuż to? — wtrącił „Francuz” z udaną naiwnością. — Wacek Krzeptowski, kiedy prezent dla generała Franka wybierał, sam po chałupach chodził, ze ścian zdejmował, co mu było potrzebne. A dla komisarza Malsfeya tak nie można? Złotniczek zacisnął zęby. — Nie używam takich metod. Przecież ja tylko dla waszego dobra podjąłem się tej roli, tylko dla was. A panu — zwrócił się do Staszka — Malsfey wynagrodzi jego pracę. — Nie myślałem o pieniądzach. Zresztą jeśli komisarz chce kupić moje rzeźby, to przecież można je znaleźć w sklepie Zakopanerkunstu. Robię stale „na ich obstalunek. — Są rzeczy ważniejsze niż pieniądze.- udał, że nie słyszy słów artysty Złotniczek. A kiedy ten nie odpowiedział, spojrzał na dziada Józefa, pełen podziwu dla własnej cierpliwości, której zasoby kończyły się jednak ostatecznie. — Przemówcież, gazdo, wnukowi do rozsądku — zaczął. — Daniel rodzinie już sporo kłopotów przysporzył, lepiej Gąsienicom być z władzami w zgodzie. Kłopoty mogą zamienić się w zmartwienie — mimo jego woli zdanie to zabrzmiało jak pogróżka. — Ano — odezwał się Józef spokojnie — co się trapić zmartwieniami, kiedy tego zmartwienia może nie dożyjemy. Teraz wojna. O śmierć łatwiej niż o chleb. Staszek spojrzał serdecznie na dziada i wstał. — Panie Złotniczek — powiedział zasuwając stołek zdecydowanym ruchem. — Daniel niezręcznie się wyraził. Młody jest. Porywczy. Rehrl zna go od dziecka i mam nadzieję, że obroni. A panu w jego kłopotach dopomóc nie potrafię. Proszę to załatwić z panem Kowaczem, specjalistą od pamiątek. Kowacz spojrzał z podziwem na Staszka. Nie poznawał go. Czy to ten sam chłopiec, którego parę lat temu nazywano „pół niczego”, bo nie potrafił na siebie zarobić! Śmieli się z niego wszyscy, że do Akademii warszawskiej wybiera się na studia. Biedak, i na Akademię. Tymczasem Staszek wyjechał do Warszawy. Skończył Akademię. Dziad Józef pokazywał wszystkim wycinki z gazet, gdzie czarno na białym można było wyczytać, że Stanisław Gąsienica otrzymał nagrodę na jakiejś wystawie. „Francuz” jedną ręką zwykle stukał w gazetę, a drugą wskazywał obrazek na szkle przedstawiający skaczących przez ogień zbójników, zaznaczając, że on pierwszy poznał się na talencie wnuka. I z jaką odwagą śmie ten pozbawiony sprytu, spokojny Staszek odpowiadać Złotniczkowi. — Zajdę do was jeszcze, dziadku — zwrócił się Staszek uprzejmie do „Francuza” i wyszedł z pokoju. Złotniczek tłamsił w ustach przekleństwo. Ale nie chciał wybuchnąć. Przestraszeni chłopcy gotowi byli umknąć, zanim ich dosięgnie ręka gestapo. Już on pokaże tej rodzince. Uderzy niespodziewanie jak grom. Zemści się za wszystkie zniewagi. Za to, że ośmielił się kpić z niego kiedyś Jasiek Czuj, za to, że śmiał się z niego Daniel, kiedy on przewracał się zjeżdżając na nartach z Gładkiego, i za to lekceważenie, jakie okazał mu Staszek Gąsienica. Zapłaci im wszystkim. Hojnie zapłaci. Szybkim ruchem schował do teczki obrazek na szkle. — Pamiątki służą czasem do tego, żeby zapomnieć o innych rzeczach — powiedział spoglądając złośliwie na łóżko. — Życzę zdrowia, gazdo, żebyście się nie pochorowali naprawdę. Twarz Józefa Gąsienicy skamieniała; uprzejmy uśmiech zgasł. Nie odezwał się już ani słowem. Nie próbował odebrać swojej własności, chociaż teraz dopiero uczuł, jak droga mu była ta pamiątka. Milcząc pożegnał gości odprowadzając ich do drzwi. Udawał, że nie dostrzega niskich ukłonów Kowacza, który na próżno usiłował szepnąć mu, że nic nie zawinił. Złotniczek przed drzwiami zatrzymał się jeszcze i spojrzał w stronę kuchni. W otwartych drzwiach zobaczył smukłe sylwetki obu braci Gąsieniców i jakąś małą dziewczynkę. Wypchnął Kowacza na ulicę i wyszedł za nim. Panował tu nieprzenikniony mrok, najmniejsze światełko nie przedostawało się spoza szczelnie zasłoniętych okien. Szedł wielkimi krokami, miotając groźby, a za nim dreptał Kowacz. *** Pozostawiony wreszcie sam sobie, wlókł się Dezydery przeżuwając gorzkie myśli. Dopiero teraz ocenił w pełni, jak dobrze i zacisznie było mu w zakątku jego pracowni. Można było stamtąd wymanewrować tak lub inaczej, zależnie od okoliczności. Ale od dziś był już skazany na to, żeby słuchać Złotniczka. Nie znał dotąd swego kompana. Teraz już wiedział, do czego był zdolny Dorek Złotniczek — i drżał przed nim. Kiedyś przed laty Kowacz widział film. Jedna tylko scena utkwiła mu w pamięci i natrętnie stawała wciąż przed oczyma. Jakiś człowiek zakradł się do gabinetu figur woskowych. Były to figurki żołnierzy napoleońskich z szablami w ręku. Ten człowiek, prawdopodobnie złodziej, przechadzał się pomiędzy żołnierzami, dotykał szabel wzniesionych do ciosu. I naraz stąpnął na jakąś płytę. Figury żołnierzy ożyły. Ruszyły na niego wymachując szablami. Jak dziś pamięta głuchy stuk sztywnych kroków, przerażone oczy złodzieja, który nie mógł się wymknąć ze zwierającego się dokoła niego kręgu. I on także stąpnął nieostrożnie na jakąś płytę i coś groźnego ruszyło na niego. Próżno próbuje kluczyć, uciekać. Zawsze trafia nogą na fatalną płytę. Krąg zaciska się dokoła niego. Nie ma, nie ma żadnego wyjścia. — Trzeba było nie pchać się, Dezydery — pożalił się głośno, idąc samotnie ciemną ulicą. Co robić teraz? Uprzedzić Michała o tym, co grozi jego bratankom? Nie można. Jeśli umkną, Złotniczek powie w gestapo, że to jego wina. Jeśli natomiast władze zaaresztują Daniela i Staszka, cała rodzina Gąsieniców uzna go winnym nieszczęścia. Wszyscy go wyklną. A kiedy skończy się wojna, podadzą do sądu. Na tę myśl Kowaczowi reszta włosów powstała na głowie. Jakieś drzwi otwarły się i padający snop światła wydobył na chwilę z ciemności płyty chodnika i psiaka warującego na progu. Z wnętrza budynku buchnął gwar. Kowacz minął wychodzącego człowieka i sam wtoczył się do środka. Bar pełen był szumu i zgiełku. Przy bufecie siedziała utleniona blondynka. Nad jej głową lśnił rząd butelek. Niżej, za szkłem, wabiły zakąski: pasztet z szarej masy ozdobiony plasterkami ogórka, kanapki z jajkiem. Kowacz stanął oszołomiony. Dawno już nie wchodził do baru i czuł się zagubiony wśród tylu osób. W kącie ktoś wykrzykiwał pijackim głosem: Kasprowy, Kasprowy, wolę Pięcistawy. W nosie nam kolejkę, jescek nie kulawy! Tuż koło drzwi samotnie nad kieliszkiem wódki dumał Tomek Gąsienica, najmłodszy syn starego Jędrzeja. Ten niedawno jeszcze piękny góral zestarzał się widocznie. Rysy twarzy zgrubiały, włosy straciły połysk i ściśle przylegały do czaszki, jakby wraz ze swoim właścicielem straciły kawalerską fantazję. — Siadaj, Dezydery — zawołał spostrzegając Kowacza. — Stawiam. Mam dziś dudki! „Tomek o niczym jeszcze nie wie — z ulgą pomyślał Kowacz. — A może Gąsienicowie źli są tylko na Złotniczka”. *** Szymek leżał na wyrku, które sam zbudował, w sionce domu Kowacza i Michała Gąsienicy. Niewiele osłaniało go cienkie, niskie przepierzenie. Leżał w ciemnym kącie i słyszał wszystko, co się działo w całym mieszkaniu. Po pokoju z prawej strony chodziła niespokojnie żona Kowacza, wysuwając raz po raz do sionki głowę. Światło padające z głębi jej mieszkania odbijało się w metalowych rurkach, z pomocą których dbała o wygląd pani Kowaczowa spiętrzała swe rzadkie włosy w burzliwą falę. Trzeba przyznać, że miała powód do niepokoju. Zbliżała się godzina policyjna, a jej mąż nie wracał do domu. Nie zdarzało się to nigdy ostrożnemu panu Dezyderemu, więc pani Waleria na próżno usiłowała zgadnąć, co mu się mogło stać. Po lewej stronie Szymka terkotała maszyna do szycia. Pracowita Władka korzystając z tego, że mały Jędruś już zasnął, a mąż nie wrócił od chorego dziada Jędrzeja, łatała po raz setny mocno sfatygowane koszule swego syna. Stary Jędrzej po wizycie Złotniczka i Kowacza ciężko zaniemógł i Szymek biegał cały wieczór, szukając Staszka i Daniela, których dziad chciał widzieć. U Mrowców powiedziano mu, że chłopcy nie byli wcale na Bogówce. Szymek wpadł na chwilę do dziada Józefa, a potem skoczył na Krzeptówki. Nigdzie jednak nie znalazł braci. Z niczym powrócił do pracowni, obiecując Michałowi, że od samego rana zajmie się ich odszukaniem. Ze skąpych słów Michała domyślił się, iż dziad Jędrzej chce nakazać wnukom, aby natychmiast wyjeżdżali z Zakopanego. On, Szymek, pozostanie sam bez Daniela w tym strasznym domu i będzie czekał na koniec wojny. Zegar u Kowacza wychrypiał ósmą. Równocześnie na podwórku rozległ się pijacki śpiew: Syćko ci powiadam, nie pij okowita, bo ci nóżki pójdą haw i tam, tu i tu Chlebodawca Szymka pomagał Tomkowi, wyciągając nuty cienko i fałszywie. Wtoczyli się obaj do sionki. Rozbłysł nikły płomyk zapałki i Szymek zobaczył na mgnienie oka Kowacza bez czapki, w rozchełstanej marynarce, obejmującego Tomka jedną ręką. Tomek usiłował zapalić papierosa i odsuwał łokciem Dezyderego. — Nic nie mów, Tomek — zamamrotał Kowacz i zatoczył się na drzwi, które zatrzasnęły się hałaśliwie pod jego ciężarem. — Nic nie mów, Tomek, nikomu, bo mnie Złotniczek do obozu wsadzi. Ale mi żal Staszka i Daniela — chlipnął. — Zginą. Ojej, jaki ja jestem nieszczęśliwy! Szymek porwał się z posłania. Błysnęło znowu światełko zapałki. Zobaczył swego szefa szamocącego się z Tomkiem Gąsienicą. Tłumiąc obrzydzenie zdjął tłustą łapę Kowacza z szyi Tomka, po czym wypchnął górala za drzwi. — Idźcie, Tomku, wartko do domu — krzyknął — bo tam Weronka za wami oczy wypłakuje! Kowacz stał oparty o ścianę jak pękaty wór. Pani Kowaczowa uchyliła drzwi i wysunęła lękliwie głowę ozdobioną metalowymi rurkami. — Dezydery — zawołała z wyrzutem — gdzieś ty był, Dezydery? — Szkoda mi Daniela i Staszka — jęczał Kowacz — nie gadaj nikomu, Tomku, żem ci się zwierzył. Oni i tak zginą, a ja mogę pójść do obozu.. Szymek przycisnął go do ściany. — Nie sklamrzyj — rzucił przez zaciśnięte zęby — gadaj, co wiesz, bo cię uduszę. Gadaj, co wiesz o Danielu i Staszku. No, już! — Szymek — wrzasnęła Kowaczowa — Szymek zwariowałeś? — Cicho — zwrócił się do niej z tak groźnym wyrazem twarzy, że umilkła natychmiast. — Gadaj — powtórzył Szymek potrząsając Kowaczem — no, gadasz czy nie? — Złotniczek świnia — wymamlał pijany. — Po Daniela i Staszka gestapo przyjdzie. Wykończą ich, wykończą, bo Złotniczek na nich zły. I Komorowskiego wykończą. Wszystkich wykończą. — Komorowskiego? — powtórzył Szymek. — Którego Komorowskiego? — Malarza. Komorowskiego też szukają. Aj, aj, po co ja chodziłem do tego Złotniczka, po co mu powiedziałem... Szymek z pasją chwycił Kowacza za klapy marynarki i cisnął nim w stronę drzwi jego własnego mieszkania. Kowacz wyrżnął głową w futrynę i ciężko usiadł na podłodze, zawodząc cienko jak zbity psiak. — Szukajcie sobie innego durnia do pracowni! — krzyknął Szymek. — Nigdy tu nie wrócę. Świnie jesteście! Wyciągnął spod wyrka tłumoczek, w którym mieścił się cały jego ubogi dobytek, i nie patrząc na panią Kowaczową, która usiłowała podnieść męża z podłogi, wyskoczył na podwórze. — Szymek, już po godzinie policyjnej! — zawołała za nim. Nie rozumiała, co się stało. Wydało jej się, że wszyscy powariowali tego dnia. Siedem lat nieszczęść Paweł nie dostrzegł, kiedy obok niego stanęła dziewczynka. Ale Kińdzia natychmiast zaświeciła w ciemność ślepiami jak zielonymi latarniami, jej łapki stuknęły miękko o podłogę. — Co się stało? — spytał z wyrzutem. — Czemu się spóźniłaś? Już minęła godzina policyjna. Gdzie Staszek? — Nic nie gadajcie — odparła szeptem. — Gdzie pani? — Śpi. Na palcach zbliżyła się do łóżka i lekko dotknęła śpiącej kobiety. Lusia drgnęła i natychmiast usiadła. — ‘To ja — powiedziała cicho dziewczynka kładąc dłoń na jej ręku. — To ty, Kasiu — odetchnęła z ulgą Lusia. — Proszę wstać. Idziemy. Lusia zsunęła się z łóżka, odszukała w ciemności swoje rzeczy. Paweł słyszał, jak poruszały się obok niego. — Chodźcie, panie — szepnęła wreszcie dziewczynka. — Ino żeby schody nie skrzypiały, bo matka posłyszą. Pod drzwiami błyszczały dwa zielone ogniki. Kotka czekała na swą panią, chcąc jej towarzyszyć w nocnej wyprawie. — Chybaj, Kińdzia — przyzwoliła Kasia. Cicho stąpając wysunęli się w mrok. Paweł trzymał Kasię za rękaw swetra. Jego krótkowzroczne oczy z trudem odróżniały zarysy domów i drzew. Lusia szła obok, od czasu do czasu dotykając go ramieniem. Jakiś biały cień śmignął do góry. Zabrzęczał łańcuch. — Cicho, Baca — szepnęła Kasia — do budy — i biały cień cofnął się posłusznie. Kasia sprowadziła ich w dół na drogę. Obok za drzewami wąwozu szumiał potok. Paweł mimo woli wysunął rękę przed siebie, a po namyśle zdjął okulary. I tak nic nie widział, a gdyby się potknął, mógłby je stłuc, co byłoby stratą nie do powetowania. — Dokąd idziemy, Kasiu? — spytał. — Ino nic nie gadajcie — szepnęła. Chciał zbesztać małą, ale się potknął o jakiś kamień i dał spokój. Oboje byli zdani na łaskę i niełaskę dziewczynki. Mocniej więc tylko uchwycił się jej ręki i szedł dalej milcząc. Od czasu do czasu Kasia przystawała, może nasłuchiwała, a może sprawdzała tylko, czy Lusia nadąża za nimi. Nagle szarpnęła Pawła, odwróciła się do Lusi, chwyciła ją za rękaw i zaczęła popychać oboje do bielejącego obok mostu. .- Pod most, pod most — szepnęła zdyszanym głosem. — Wartko! Złazili więc z pośpiechem, chwytając się drewnianych balasek, a Kasia pomagała im podtrzymując to Pawła, to Lusię. Ukryli się w porę. Mostek zadudnił pod ciężkimi krokami. Światło latarki jak jasna miotła wygarnęło ciemności z różnych zakątków wąwozu. Ukazał się na chwilę szary pień drzewa, błysnęła w dole szemrząca cicho woda, potem światełko przeskoczyło na drogę. Paweł przywarł do drewnianego słupka, nogi drżały pod nim, bał się, że zjedzie w dół z hałasem, zwracając uwagę patrolu. Na policzku czuł delikatny oddech żony. Oddychała równo, spokojnie, widocznie nie obawiała się niczego. Ciężkie kroki oddaliły się. Wśród ciemności jednostajnie szumiał potok. Pachniało wilgocią, zgniłymi liśćmi. Od wody ciągnął chłód. Gdzieś daleko na Krupówkach rozległ się ciężki turkot kół samochodów ciężarowych. Może znów jechały transporty wojsk? Kasia wdrapała się na drogę, nasłuchiwała chwilę. Potrząsnęła głową, jakby odrzucając jakąś myśl, a potem wyciągnęła rękę do Pawła i Lusi. Od razu się zorientowali, że Kasia prowadzi ich inną drogą. Przeszli mostek i brzegiem wąwozu zaczęli się wspinać pod górę. Przed nimi jak struga wody jaśniała w ciemności dość szeroka ścieżka. Paweł był rad, że już się nie potyka o kamienie i wystające korzenie drzew. I Kasia, jakby się czuła tu pewniejsza siebie, przystawała rzadziej, nie nasłuchiwała ciągle. Szepnęła tylko, żeby szli gęsiego i żeby w razie czego zsunęli się ostrożnie do wąwozu. Przed nimi jak ciemna ściana czerniał las za polami, na których rozrzucone były tu i ówdzie domki. Szumiała woda. Czasem zaszczekał gdzieś daleko pies i odpowiadały mu inne zgodnym chórem. Paweł odwrócił się i dotknął ręki żony. Była ciepła, widocznie Lusia czuła się dobrze. Kasia, która nie musiała już ciągnąć Pawła, szła szybko. Nie powstrzymywali dziewczynki, choć ciężko im było dotrzymać jej kroku. Kotka to wybiegała naprzód, to wracała ocierając się o ich nogi. Las przybliżał się powoli, ścieżka zygzakami prowadziła do góry, nie odbiegała jednak daleko od wąwozu. Nareszcie zapachniało mocno igliwie, weszli pomiędzy drzewa. Lusia spojrzała za siebie. Nad Giewontem w srebrnym obłoku, jak we wnętrzu muszli perłowej, mlecznym światłem świecił księżyc. Dookoła leżała ciemność, tylko gwiazdy, które nie podlegały rozkazom o zaciemnieniu — błyszczały w górze tak samo jak przed wojną. — Idziemy chyba do Krzeptówek — posłyszała szept męża. — Sama dziwiła się sobie, że idzie tak dobrze. Świeże powietrze dodawało jej sił, sen pokrzepił. I obecność Kasi dodawała pewności. Dziewczynka prowadziła ich tam, gdzie nareszcie odpoczną, gdzie ich nikt nie zna, nikt nie wskaże gestapo. Nie pójdą już nigdzie, pozostaną do końca wojny wśród dobrych ludzi. Pomimo ciemności wszystko dokoła budziło zaufanie i nawet gwiazdy, które w dniach grozy zdawały się wołać ku sobie — teraz patrzyły dalekie i przyjazne. Wyszli z lasu i zaczęli schodzić w dół łąkami Uboczy. Księżyc wypłynął z otoki chmur; najpierw nad mlecznobiałą kulą ukazywał się świetlisty rąbek, potem brzeg tarczy. Wyglądał jak żarówka w przykrótkim kloszu mlecznej barwy. Przebrnęli nieduży wąwóz z małym potoczkiem ciurkającym na dnie i zaczęli szybko schodzić w kierunku Krzeptówek. — Gdzie jesteśmy? — spytała cicho Lusia. — Minęliśmy Szymoszkową i Roj — odpowiedziała dziewczynka — pod nami Czajki. Ale nic nie gadajcie, bo tu już lasu nie ma. Zbocze Gubałówki było tu bardzo łagodne i nogi nie ślizgały się po trawie, ale Cicha Woda rozwidlała się na wiele strumyków i wciąż wpadali na grząskie, mokre miejsca. Woda chlupała w butach. Od zabudowań dochodziły odgłosy życia. Ryczały krowy. Cieniutko ujadał rozgniewany kundys. Pod jakimś drzewem Kasia przystanęła. — Poczekajcie — szepnęła i zanim zdążyli jej odpowiedzieć, znikła w ciemności. Mokre nogi ziębiły i obsuwały się z kępki, na której stali. Paweł oparł się o drzewo. Minuty płynęły wolno. Czasem słyszał, jak chlupnęła woda pod nogami Lusi. Księżyc wisiał teraz jasny i srebrzysty nad wierzchołkami drzew, zaglądając ciekawie do nich. Lusia podniosła głowę. Światło padało wprost na jej twarz. Paweł nie wierzył swym krótkowzrocznym oczom: jego żona uśmiechała się. — Lusiu... — szepnął. — Kasia zaraz wróci — odpowiedziała. Gdzieś obok zaszeleściły krzaki, trzasnęła gałązka. O nogi Pawła otarło się coś miękkiego. Kińdzia. Przywitał ją radośnie, chociaż z dawnych lat pozostała mu niechęć do tej kotki, z klórą łączyły się niemiłe dla niego wspomnienia. Delikatne dotknięcie dziecinnej ręki pociągnęło go za sobą. Ruszył raźno naprzód, nie gniewał się nawet na gałęzie bijące po twarzy. Przedarli się przez dość gęste zarośla i wyszli wreszcie na otwartą polankę. W świetle księżyca zobaczyli na niej ciemny kształt. Chata. Na pewno chata. Wąziutką szparką sączyła się z okna strużka światła. Kasia pchnęła niewidzialne drzwi i Kińdzia skoczyła naprzód. Malarz przepuścił żonę i wszedł za nią, wyciągając ręce. Dłonie trafiły na chropowatą powierzchnię brewion. Nagle do ciemnej sionki wpadł snop światła. W prostokącie drzwi zarysowała się smukła sylwetka. — Rad jestem, że was widzę — posłyszał znajomy głos. Izba oświetlona była tylko odblaskiem padającym od rozpalonej do czerwoności płyty. — Znów w Zakopanem światło zgasło, często zdarza nam się to podczas wojny. A że naftę dostają tylko członkowie Komitetu Góralskiego, więc radzimy sobie, jak umiemy — wyjaśnił Staszek wprowadzając Lusię i Pawła. Paweł z pośpiechem wyciągnął okulary. — Przepraszam — mówił przecierając szkła. — Ale ja bez mojej drugiej pary oczu nic nie widzę. Nie poznaję, co to za chata i kim są jej gościnni mieszkańcy, poza tobą, Staszku. — To chata dziada Kuby Wali. Stoi pusta po jego śmierci. Zajęliśmy ją obaj z Danielem. — Ach, to Daniel z tobą? — z niedowierzaniem pytał Paweł spoglądając na młodego chłopca. — Jakże wyrósł. Kiedyśmy się poznali, był małym chłopcem. Lata mijają. — Siadajcie — zapraszał Staszek. — Zaraz Daniel da nam gorących gruli, niestety bez omasty. Lusia przysunęła stołek do pieca, w którym buzował ogień. Zdjęła pantofle, ustawiła je pod buchającymi żarem drzwiczkami, oparła mokre i zziębnięte stopy na rozgrzanym polanie. Nawet ona zapomniała o małej przewodniczce i nic spostrzegła, że Kasia siedzi z kotem na ręku w ciemnym kącie izby. Paweł nie poszedł za przykładem żony, choć chętnie by zdjął także mokre buty. Chciał odpocząć. Odpocząć. Głowa ciążyła. Ciało przebiegały dreszcze. Cóż to za rozkosz móc zasunąć się w ciepły, suchy kąt i usnąć ze świadomością, że nic nie grozi, przynajmniej tej nocy. Ale najpierw musi się dowiedzieć, czy Staszek może im zapewnić bezpieczny pobyt w Zakopanem, musi wybadać, co zrobił Daniel, czym się naraził gestapo. Biedził się, od czego zacząć rozmowę. Czy góralskim obyczajem pomówić chwilę o sprawach rodzinnych albo też o czymś obojętnym. A może od razu postawić pytanie, na którym mu najbardziej zależy. — Dają się wam Niemcy we znaki — zaczął oględnie — pewnie zaczęli od terroru i bezprawia jak w Warszawie. — Nie — spokojnie odparł Staszek zdejmując talerze z małej półki ściennej. — Przyszedł tu do nas wpierw Wehrmacht. Tylko Stopka wtedy zginął, bo most spalił i złapali go na tym. Innych nie ruszyli. Ludzie się jednak bali. W góry uciekli zabierając ze sobą żywność i bydło. Po dziurach żywność utykali. Sami z krowami i owcami w pieczarach się ukrywali. Słowacy z Wehrmachtu mówili tak, że mogliśmy ich dobrze zrozumieć. Uspokajali nas. Obiecywali, że Wehrmacht nikogo nie skrzywdzi. Więc ludzie zaczęli powolutku ściągać do domu. Przez pewien czas mieliśmy spokój. Aż do chwili przyjazdu gestapo. Wtedy się zaczęło! Szukali radia, broni. Rozstrzeliwali za byle co. Wielu młodych zginęło w tym czasie. W Czarnym Dunajcu zastrzelono kilku chłopaków za to, że chowali broń. Trzydzieści sześć chałup poszło z dymem. Bartłomiej Bularz, strażnik więzienny, pomagał ludziom, no i wysłali Bularza do Oświęcimia. Paweł słuchał z roztargnieniem wiadomości o tym, że polskie szkoły zostały stłoczone na Nowotarską i w „Szarotce”, a piękny gmach na Wilczniku zajęli Niemcy dla swoich dzieci, których jest tak niewiele, i o tym, że ludzie muszą do lasu po drzewo wciąż jeździć, czy trzeba, czy nie trzeba. I o tym, że Niemcy zarekwirowali zeszłej zimy narty, poduszki i kożuchy dla wojska. Ogłosili potem, że to był dar dobrowolny dla żołnierzy niemieckich walczących w Rosji. — Zimno widać w tej Rosji — uśmiechnął się Staszek — bo kożuchów i futer mnóstwo zabrali. — U nas w Warszawie także — odezwała się pani Lusia. — Warszawa, jak to Warszawa, zaczęli sobie ludzie opowiadać kawały na ten temat. Jak to było, Paweł? Foki na prawo, lisy na lewo, a barany pojadą na front. Chłopcy się roześmieli. — Tak, tak — mruknął Paweł niezadowolony, że nie może jakoś sprowadzić rozmowy na ważny dla niego temat. — Prześladują was Niemcy. I waszą rodzinę. Ciebie, Staszek. — Jak wszystkich — powiedział chłopak, zdziwiony nagłym przeskokiem w rozmowie. Paweł doszedł do wniosku, że nie dowie się w ten sposób niczego. Nie było zresztą czasu na rozsupływanie niteczek. Trzeba było zagrać w otwarte karyt. Powiedzieć od razu, o co mu chodzi. — Prawdę mówicie, że wszystkich prześladują — podjął skwapliwie — i tylko w tym nasza siła i obrona, że jeden drugiemu w nieszczęściu rękę poda. — Prawda — przytaknął Staszek. — Ja do ciebie, Staszku, do was wszystkich przychodzę z prośbą o ratunek. Prosimy was o to oboje z żoną. — Paweł zerknął na młodego artystę, który patrzył na niego z życzliwością w oczach. — Pozwólcie nam tu u was zostać — skończył Paweł szybko, jakby brakowało mu tchu. — Nie możemy wracać do Warszawy... — Panie Pawle — przerwał mu Staszek — jakoś was przechowamy. — Dziękujemy wam. Liczyłem na ciebie, Stachu. Daniel podrzucił suchych trzasek odsuwając rozpalony do czerwoności krążek. Płomień oświetlił purpurowym blaskiem jasną głowę Lusi, jej szczupłe ręce zaciśnięte kurczowo na torebce. Raz i drugi otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć i brakło jej odwagi. Naraz wyprostowała się. — Paweł — zawołała ostro — Paweł, czemu nie powiedziałeś wszystkiego?! — Lusiu, ja sam, ja zaraz!... — Nie, teraz ja już powiem — odetchnęła głęboko jak przed skokiem do wody. — Ja... ja jestem Żydówką z pochodzenia. Szukają mnie w Warszawie. Moja rodzina jest znana... Mój ojciec i dziad byli lekarzami. Paweł wyzyskał już wszystkie możliwości, byłam u jego krewnych, znajomych, u przyjaciół jego przyjaciół... Nie mam już gdzie się schronić. Jest taka gra w „Czarnego Piotrusia”. Każdy chce się pozbyć tej karty. Nikogo nie oskarżam. Ludzie mają swoje kłopoty i nieszczęścia. Trzeba uciekać dalej i dalej. Z domu do domu. Z mieszkania do mieszkania. Ja już nie mogę — oczy jej rozszerzył lęk — już nie mogę dłużej. Chcę choć tydzień, miesiąc pobyć gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna, nikt nie szuka. Kiedyś raz znalazłam takie schronienie. W Domu Dziecka pod Warszawą. W ogrodzie biegały dzieci. Kręciło się sporo nieznanych, obojętnych osób. Ale kierowniczka powiedziała, żebym poszukała sobie innego miejsca... Drżącymi rękoma sięgnęła do woreczka, niezręcznym ruchem wyciągnęła chusteczkę do nosa i zawartość woreczka wysypała się na podłogę. Stuknęło uderzając o polano lusterko w srebrnej oprawce. — Pani Lusiu — podbiegł do niej Staszek — pani Lusiu, jest pani wśród przyjaciół. Pomyślimy, naradzimy się, co robić. Spokojnie trzeba. Spokojnie. O, rozsypało się wszystko — dodał z żartobliwym wyrzutem, a Daniel pochylił się i zaczął zbierać drobiazgi. — Lusterko pękło — powiedział wskazując rysę na lśniącej powierzchni. Pani Lusia szczupłym palcem przesunęła wzdłuż rysy. — To nic — szepnęła starając się uśmiechnąć, choć usta jej drżały. — To dobrze, że się stłukło. Wróżba mówi, że to znaczy — siedem lat nieszczęść. — Dobra wróżba? — zdziwił się Daniel. — Tyle lat nieszczęścia. — To znaczy tyle lat życia. Siedem lat życia. Niech już nawet złego życia... Ja... ja tak bardzo chcę jeszcze żyć — zagryzła wargi, łzy zawisły na długich, rzęsach. — Przepraszam — szepnęła przyciskając chusteczkę do oczu — przepraszam... — Lusiu, Lusiu — powtarzał Paweł bezradnie — co ty, Lusiu... Staszek ujął obie jej wychudzone dłonie. — Jest pani wśród przyjaciół — powtórzył. — Zostanie pani w Zakopanem. Zostaniecie oboje. — Nie zostaną — powiedział ktoś głośno od drzwi. Wszyscy zwrócili się w tamtą stronę. W progu stał młody, bardzo chudy góral w wytartych’ portkach. W ręku trzymał ubogi tobołek. — Szymek — krzyknął Daniel — skądżeś się tu wziął, Szymek? — Szukają pana Komorowskiego — wyjaśnił przybyły. — I was obu. Daniela i Staszka. Kowacz wrócił do domu pijany. Z Tomkiem się popili. Płakał, że mu was żal, bo was jutro gestapo aresztuje. Daniela za to, że gestapowców obraził, a Staszka za to, że do niego Komorowscy przyjechali. On sam Złotniczkowi coś o was nagadał. Staszek chrząknął kilkakrotnie, dając znak Szymkowi, żeby zamilkł, ale w chłopaku zerwała się jakaś tama. Tyle lat milczał, znosił upokorzenie. Miał dość. Chciał bronić swego przyjaciela, chciał wraz z nim iść walczyć z wrogiem. Nic więcej go nie obchodziło. Obcy, którzy tu przybyli i już ściągnęli biedę na głowę przyjaciół — powinni jak najrychlej odejść. — Daniel i Staszek muszą jutro wyjechać — powiedział głośno — i ja z nimi pojadę. Rzuciłem Kowacza. Już nie wrócę do niego. — Staszek — krzyknął Paweł — Staszek, nie pozostawiaj nas samych. Nie mamy dokąd iść! — Państwo pojedziecie furką do Nowego Targu — Tomek was zawiezie — powiedział Szymek. — A dalej to już sobie bądź jako poradzicie. Do domu wrócicie... — Do domu — powtórzyła Lusia — do domu... Podniosła się. Sięgnęła po pantofle. — Chodźmy, Paweł — trąciła lekko męża — pójdziemy zaraz. — Szymek — krzyknął Staszek gniewnie — już ty nic nie gadaj! Kiedy chłopak zamilkł speszony, Staszek ujął kobietę za ramiona. — To prawda, że niedobrze wam tu zostać. Gestapo ma takie oczy, że pod ziemią wypatrzy. A że i wracać nie macie gdzie, no to wam droga tam — wskazał ręką na okno, gdzie za ciemną osłoną nocy i okiennic stały góry. — Na południe pójdziecie, na słowacką stronę. — Na tamtą stronę? — spytał Paweł zaskoczony. — Ale... żona jest słaba, wyczerpana, ona nie przejdzie. — Jestem silna, Paweł — przerwała mu z wypiekami na twarzy. — Chodziłam dużo po górach. Wszystko wytrzymam. Wszystko. Tylko nie oczekiwanie. Boję się, wciąż się boję, że nas poznają, że ktoś będzie przeze mnie cierpiał. Wolę zginąć w górach. Słyszysz, Paweł? — Dzielna z was kobieta — powiedział Daniel i widząc, że wzrok Pawła spoczął na jej letnich pantoflach ze zdartymi noskami, dodał: — Buty się znajdą. Byle sił starczyło. — Dziękuję — odetchnęła — już teraz dobrze. Pójdziemy — i nagle rozpłakała się. — Nie płacz, Lusiu — gładził jej ręce Paweł. — Nie płacz. — Staszek — odezwał się Daniel poszeptawszy z Szymkiem — a z kim by pana Pawła i panią Komorowską wysłać? Może z Krzeptowskim. — Z Krzeptowskim? — zaniepokoił się Paweł. — Cóż wy, panie, myślicie, że jeden Wacek Krzeptowski w Zakopanem! — wybuchnął Szymek. — Krzeptowskich dużo, i to takich, co im wierzyć jak sobie. I Sabała był Krzeptowski, Krzeptowski mógłby iść — mówił dalej — on tę drogę nieraz swoimi nogami mierzył, ale go nie ma w Zakopanem. — Ej, bieda — zmarkotniał Daniel. — Wawrytko nie może, bo go wyznaczyli na Kasprowy. Dyżuruje w tym „berwachcie”. Bronka Porankowa pojechała do Krakowa. Któż jeszcze by mógł?... — pytającym wzrokiem ogarnął brata. — Nie ma już tych, co mogli — powiedział ze smutkiem Staszek. — Wyłapało ich gestapo za to, że ludziom pomagali, na drugą stronę „figurki” przerzucali. Teraz mało kto się zgłasza, ale w pierwszych dwu latach wojny całymi gromadami ludzie szli, o przewodników pytali. Będziecie musieli — dodał po namyśle — poczekać na Krzeptowskiego, on wróci pewnie za tydzień. — Za tydzień! — krzyknęła Lusia. — Nie. Nie mogę czekać tak długo. Przecież nas szukają!... — To prawda, że czekać niedobrze — przyznał Staszek. — Daniel — powiedział do brata. — Ja pójdę. Wrócę i zaraz do was, do Krakowa pojadę. Znajdę ciebie, Daniel. Daniel zawahał się. Mogli pójść tylko obaj razem. Ale odjazd do inżyniera Goracha uległby opóźnieniu. Pani Lusia siedziała skulona, wyczerpana wybuchem i przeżyciami ostatnich godzin, kiedy to krótkotrwała radość zmieniła się znów w osaczającą ją zewsząd niepewność. — Nie trzeba — odezwała się cicho. — Nie trzeba. I tak dość, żeśmy was narazili na dodatkowe niebezpieczeństwo. Żadna jednak prośba, żadne zaklęcie nie mogły tak podziałać na obu chłopców, jak te właśnie słowa. Daniel porwał się z miejsca.. — Idziemy — krzyknął — idziemy obaj! Nie ma o czym gadać. Ty, Szymek, zaczekasz na nas. Na Kalatówkach. W starym schronisku mieszka Galica, który tam pracuje. U niego posiedź te kilka dni. Szymek, przyzwyczajony słuchać przyjaciela, skinął głową na znak zgody. — Daniel — przypomniał sobie naraz — Kowacz ze Złotniczkiem u dziada byli. Dziad zachorzał, widzieć was żąda. Iść do niego nie możecie. Może ja wrócę. — I ty wrócić nie możesz — sprzeciwił się Staszek. — Jeśli Kowacz ze Złotniczkiem się pokumał, może i ciebie już podał do gestapo. Wyskoczę jutro świtem do Wawrytki i jego poproszę, żeby z dziadem pogadał, i do ojca, żeby poszedł o pozwolenie na wyjazd prosić, a my do wyjścia się przygotujemy. — Nie chodźcie do Wawrytki — rozległ się wśród ciszy, jaka zapadła, dziecinny, cienki głos. — Ja spytam dziada i stryjka. Wszyscy zapomnieli o Kasi. Dziewczynka siedziała w ciemnym kąciku, do którego nie docierał już prawie blask ognia padającego od pieca. Tylko zielone oczy Kińdzi, którą trzymała na kolanach, świeciły w ciemności. — A ty co tu robisz? — krzyknął Daniel. — Czemu do domu nie wracasz? — Czekam — odparła spokojnie. — Do stryjka Jana teraz pójdę. A jutro do dziada Jędrzeja. Wieczorem do was wrócę. Jak mnie kto złapie, to powiem, że mi Kińdzia uciekła i Kińdzi szukam. — Dobrze gadasz — pochwalił ją Staszek. — Idź, Kasiu, do ojca, powiedz mu, że my wpierw państwa Komorowskich w bezpieczne miejsce zaprowadzimy. — Mam kilku znajomych Słowaków — wtrącił Daniel. — Właśnie. Zaprowadzimy na Słowację. A potem do inżyniera Goracha się przemkniemy. Powiesz ojcu, że go prosimy o pozwolenie. I dziada spytaj o to samo. Potem wróć do nas. I buty jakieś przynieś pani Lusi, bo w tych sandałkach niedaleko zajdzie. Kasia z powagą skinęła główką. — Dziękuję wam — powiedziała pani Lusia ze wzruszeniem — jesteście wszyscy tak szlachetni i dzielni jak Kasia. W oczach Daniela rozbłysły wesołe ogniki. Porównanie Staszka i jego do dziewczynki wydało mu się bardzo zabawne. Mają być „dzielni” jak ta mała, która wiecznie nudzi, że chce być chłopcem, która zabiera matce ostatnie zapasy dla swoich skrzydlatych pupilków, która goni po całym mieście za swoją Kińdzią. To paradne! Spojrzał na dziewczynkę. Stała drobniutka, nie wyglądająca na swoje dwanaście lat, ale okrągłe, dziecinne oczy patrzyły z powagą dorosłego człowieka. Widocznie traktowała serio swoją misję. I Daniel mimo woli pomyślał, że jego towarzyszka dzieciństwa, tak lekceważona przez niego, zachowuje się naprawdę dzielnie i rozsądnie. Po kuchni rozszedł się swąd. Pierwszy poczuł go Szymek i skoczył do płyty. — Grule przypalone! — To dopiero — zmartwił się Staszek — ładne przyjęcie zgotowaliśmy gościom. — Będą gorące, to najważniejsze, tak dawno już nie jadłam nic gorącego — powiedziała Lusia — i gdyby nie Kasinę mleko, nie miałabym siły dojść tu do was. — Kasiu — spytał Staszek — zjesz z nami? Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową. Kotka zsunęła się jej z rąk i czepiając się sukienki pazurami zeszła na podłogę. — Bądź zdrowa, Kasieńko — żegnała ją Lusia. — Wracaj szybko. — I dodała cicho z niepokojem: — Noc już. Godzina policyjna. A dziecko samo. Mrok był gęsty, nieomal dotykalny. Dziewczynka wzięła znów kotkę na ręce. Kińdzia nie lubiła wilgoci, a łapki jej stały się od razu zupełnie mokre. Kasia troskliwie je wytarła, miękki pyszczek dotknął z wdzięcznością jej policzka. Zmęczona dziewczynka nie miała już siły wdrapywać się na Gubałówkę i postanowiła wracać szosą. Szła dość szybko, zwłaszcza, że na suchej drodze kotka mogła biec obok niej. Minęła Krzeptówki, kiedy dosłyszała za sobą narastający huk motocykli. Padł strzał i metalicznym echem odbił się w górach. Kasia przeskoczyła rów, szybko wbiegła pomiędzy zabudowania. Znała tu wszystkich, wszędzie by ją przyjęli. Nie chciała wyjaśniać, czemu tak późną porą znalazła się sama na szosie. Przemknęła wąską uliczką i niedaleko domu, gdzie mieszkał niegdyś pieśniarz Podhala Jan Sabała Krzeptowski, zapukała w okno. Za drzwiami natychmiast rozległy się lekkie kroki. — Kto tam? — To ja. Kasia Pawliców. Drzwi uchyliły się, dziewczynka wśliznęła się do sionki. W małej izbie pod płytą kuchenną huczał ogień. Wawrytko, przewodnik tatrzański, nie zdawał się być zdumiony jej spóźnioną wizytą. Witał gościnnie, jakby to nie była głucha noc. — Siadajże — powiedział. — Moja śpi, a ja spać jakoś nie mogę. I Kińdzia z tobą — uśmiechnął się życzliwie. — Niech się ogrzeje przy piecu. Masz tu, Kińdzia, posłanie. Nocki już zimne. Zmarzłaś pewnie. Kotka jednym susem znalazła się przy nim i miauknęła przymilnie. — Mleka byście się obie napiły — mówił dalej. — Na ziąb najlepsze mleko dla dzieci i kotów. Może bigosu zjesz, Kasiu? Myśliwski bigos mam dzisiaj. Wiesz, czemu myśliwski? — Nie wiem, stryku. — Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: bo godzinę trza po talerzu za kawałkiem mięsa polować. Taki to bigos. Dziewczynka roześmiała się. Wawrytko w najgorszych chwilach dowcipkował. Promieniowały od niego spokój i życzliwość. Nic dziwego, że turyści, których prowadził na wycieczki, i ci, których ratował po wypadku — nabierali otuchy, przestawali się bać. I teraz lekko uwijał się po izbie. Ruchy miał zręczne, nieomal taneczne. Nalał mleka do miseczki i postawił przed kotką, która natychmiast zanurzyła w niej swój pyszczek. Potem wyłożył bigos na patelnię i rozgrzewał go uważając, żeby nie przypalić. Przytulnie i cicho było w tej izbie, nawet huk motocykli nie mógł zmącić spokoju. Dziewczynka usiadła przy stole. Buty suszyły się pod piecem. Obok tych mokrych bucisków Kińdzia oblizywała ze smakiem białe od mleka wąsy. Oczy Kasi zamykały się same. Zapach bigosu napędzał ślinkę do ust. Od kilku godzin nie jadła nic, przemierzając Zakopane wzdłuż i wszerz. — Pójdziesz spać, jak zjesz? — troskliwie pytał Wawrytko stawiając przed nią kopiaty talerz bigosu. — Nie, stryku, do domu muszę. Przyjrzał się jej bacznie mądrymi oczyma i zaczął krajać chleb nie pytając o nic więcej. — Jeszcze nie idź — rzucił jakby mimochodem — motocykle jadą. — Pójdziecie spać, stryku? — Nie. Ja śpię jak ptak na gałązce. Posiedzę z tobą. Kasia jadła gorący, podrumieniony bigos. Od czasu do czasu spoglądała na milczącego Wawrytkę, który w zamyśleniu palił fajkę. Jak dobrze, że był obok. Można było nic nie mówić i można było wszystko powiedzieć. Czuła jego opiekuńcze ramię przy swoim. Nie pytał o nic. Nie chciał nic wiedzieć, a może sam domyślił się wszystkiego bez niepotrzebnych słów. Dziewczynka oparła się o stół. Ogarniała ją senność. Słyszała szum imbryka na płycie. Jednostajne cykanie zegara. Turkot kół na szosie. Jakże się zmieniło jej życie, odkąd wybuchła wojna. Dawniej wszystko było bardzo proste. Gdzieś daleko w Warszawie rządzili ludzie znani z czytanek szkolnych. I w Zakopanem było kilkanaście ważnych osób, których wszyscy musieli słuchać. To wszystko jednak było dalekie od niej. Ona miała swoją szkołę, w której najważniejszą osobą była nauczycielka, swoich przyjaciół i dom, gdzie rządziła matka. Jeśli nawet ojciec się przeciwstawiał, to Maryna i tak postawiła wreszcie na swoim. U siostry wrzało cały dzień jak w garnku stojącym na ogniu. Jasiek narzekał na Zośkę, że za wolno się zwija, Zośka mu przyganiała, że za dużo gada, ale oboje nie umieli żyć bez siebie. I choć Jasiek szumiał więcej i wydawało się, że jego zdanie jest decydujące, Zośka zręcznym słówkiem i żartem potrafiła przeprowadzić swoją wolę nie gorzej niż Maryna krzykiem i gniewem. Poza rodziną i wychowawczynią najważniejszą osobą na świecie był Daniel. Od najwcześniejszego dzieciństwa chciała być podobna do niego. Skakać równie zręcznie jak on z małej skoczni, jeździć równie dobrze na nartach, nie bać się niczego, nie płakać, kiedy biją. On był najodważniejszy, najzręczniejszy, ze wszystkich, kogo znała. Reszta ludzi nie wpływała na jej życie. I nic zastanawiała się nad ich wartością. Jak wicher odsiewa plewy od ziarna, tak też wojna rozdzieliła ludzi. Plewy wybiły się na wierzch, górowały. Ciężkie ziarna opadły niżej, wszyscy wiedzieli w Zakopanem, co kto jest wart i na kogo można liczyć. I ona też wiedziała, że człowiek, który siedział naprzeciwko niej, na pewno jej dopomoże, kiedy tego będzie potrzebowała. Ogień przygasł, na białej ścianie nad piecem odblask stał się zaledwie różowy. Imbryk śpiewał coraz ciszej. Tylko zegar z kukułką tykał jednostajnie. Naraz zachrypiał, kukułka wyskoczyła z rzeźbionego domku i zakukała donośnie. — Raz, dwa trzy — mimo woli liczyła Kasia. Zegar umilkł. Dziewczynka wstała cichutko, uchyliła skrawek zasłony w oknie. Nad czernią gór wisiał ciemny granat nieba usiany gwiazdami. Od szosy nic dochodził żaden dźwięk. Spuściła zasłonę. Odwróciła się i napotkała wzrok Wawrytki. — Na Giewont patrzałaś? — spytał. — Słuchałam, czy Niemcy jeszcze jadą. Ale czy to prawda, stryku, że Giewontowi rycerze śpią w skale, że wstaną, kiedy trzeba będzie kraju bronić? — Sabała gadał, że to w Pisanej, a nie w Giewoncie. Kowal Fatla im konie złotymi podkowami podkuwał. Ale może i Giewontowi rycerze też są. — Czy wstaną, stryku, czy się obudzą? — Wstaną. Dziewczynka podeszła do pieca, sięgnęła po buty. Wyschły już, ale uwierały nieco w palce. — Ano, poczekaj — odezwał się Wawrytko — powiem mojej, że z tobą idę. — Sama pójdę. Jak was złapią, będzie źle. — Ej! Powiem, że znalazłem dzieciaka z kotem i do domu prowadzę. Albo to ja nie jestem z Pogotowia — i wskazał blachę ratownika, przypiętą do swetra. Wyszedł do drugiej izby. Nie czekając na jego powrót, Kasia chwyciła Kińdzię na ręce i wybiegła na ulicę. Księżyc skończył już swoją wędrówkę, na niebie i na ziemi było pusto i ciemno. Ulicą Kościeliską, która stała się tej nocy niemiłosiernie długa, dziewczynka dotarła wreszcie do znajomego zakrętu za starym kościołem. Na Gładkiem nie spotkała też nikogo. Tylko Baca zabrzęczał łańcuchem i zaskomlał, kiedy zapukała lekko do drzwi chaty Jana Gąsienicy. Natychmiast w mieszkaniu powstał ruch. Jan w serdaku narzuconym na koszulę wpuścił ją do sionki, osłaniając ręką płomień łojowej świeczki. Od drzwi ciągnęło, płomień poruszał purpurową głową i cień Jana kołysał się na ścianie sionki. Stary gazda wpatrywał się w dziewczynkę, jakby jej nie poznawał. Z mizernej, bladej twarzy patrzyły na niego smutne oczy dorosłego człowieka. — Staszek... Daniel! — wykrztusił wreszcie, z trudem opanowując niepokój. — W leśniczówce dziada Wali, stryku. Zdrowi. Ino że Paweł Komorowski z panią Lusią do nich przyszli. Szukają ich jak Daniela. Staszek i Daniel ich tam — pokazała ręką na południe — przeprowadzą, a potem już do inżyniera Goracha pójdą. Przeprowadzą. Pójdą. Jakże prosto wyglądała cała sprawa w słowach dziecka. Ale Jan dobrze wiedział, ile niebezpieczeństw grozi jego synom. Zapragnął, żeby chłopcy byli już w Krakowie. Co prawda i tam mogli zginąć wraz z inżynierem, ale tu zguba wydawała się niemal pewna. Oczy dziewczynki, w których odbijał się płomień świeczki, patrzyły nań wyczekująco. Było cicho. Tylko za drzwiami w stajence krowa przeżuwała siano wzdychając i brzęczał łańcuch, bo pies krążył niespokojnie koło chałupy. Co odpowiedzieć Kasi? Nie pozwolić chłopcom na niebezpieczną wyprawę?... Staszek nie pozostawi Komorowskich bez pomocy. Będzie prosił ojca po raz drugi. Wszystko się tylko odwlecze. Więc może niech idzie tylko jeden z chłopców. Też niemożliwe. Rozdzielić jego synów to znaczy odebrać im spokój i pewność siebie. Tylko razem czują się dobrze. — Muszę się naradzić z ojcem — zadecydował — przyjdź, Kasiu, po szkole, to ci powiem. Kasia zbiegła po kamiennych schodkach. Baca szczęknął łańcuchem i znalazł się przy niej. W ciemności bielał jego ogromny łeb. Nagle pies warknął groźnie. Czyjaś sylwetka majaczyła w mroku. — Kto tam? — spytała chwytając za łańcuch wyrywającego się Bacę. Gemna postać znieruchomiała. — Kasia — odezwał się niepewnie chłopięcy głos — to ty, Kasiu? — Przejdź, Wojtek — powiedziała myśląc, że się obawia psa. Wojtek Mocarny jednym susem stanął przy nich i położył rękę na łbie psa. Baca przysiadł, warkot w jego gardzieli powoli przycichał. — Co bym się miał psa bać — powiedział chłopak. — Do Jaśka idziesz? — spytała, bo słyszała, jak mąż siostry chwalił się, że dostanie nielegalnie kolczyki dla cieliczki za pośrednictwem Jędrka Okarmusa. — Aha! — odpowiedział. — To idź. Dziewczynka przystanęła na ganeczku swego domu. Przypomniała sobie, że lekcje są nie przygotowane. I książki pozostały na dole w białej izbie. Może nie iść do szkoły. Ale pani wychowawczyni niepokoi się o każde dziecko. Jeśli ktoś nie przychodzi do szkoły, biegnie sprawdzać, co się stało, albo wysyła którąś z nauczycielek. Matka dowie się od niej, że Kasi nie ma w szkole. Trzeba iść. Powiedzieć pani, że nie umie lekcji. Kasia pchnęła drzwi i stanęła oko w oko z matką. Maryna chwyciła ją mocno za ramiona. — Gdzieś ty była? — spytała zdławionym głosem. — Gdzieś chodziła po nocy, gadaj. Dziewczynka milczała. Razy zaczęły spadać gęsto na obolałe, zziębnięte ciało. Skuliła się poddając bez oporu. Maryna biła z całych sił, wylewając nagromadzoną od dłuższego czasu złość. Gniewało ją zawsze, że jej córka lgnie bardziej do Gąsieniców niż do własnej rodziny i jeśli mówi „dziad”, to wiadomo, że ma na myśli starego Jędrzeja. Maryna była pewna, że Kasia zaplątała się w jakieś sprawy Daniela. Jego matka pochlipywała cały dzień, choć zarzekała się, że o niczym złym nie słyszała. Od najwcześniejszego dzieciństwa Kasia świata nie widzi poza tym pędziwiatrem. We wszystkim go naśladuje. I teraz, bita, nie piśnie ani słówkiem, bo wiadomo, że taki właśnie jest Daniel. Zatnie się i żeby go nawet zabić, nic się z niego nie wybije. Stary Pawlica, który był w oborze, dosłyszał szelest przy drzwiach. — Kto tam? — spytał, bo nie dostrzegł w ciemności, kto wszedł. — To ja. Wojtek. Idźcie do domu. — Cóż tam w domu? — Idźcie do domu — powtórzył chłopak. Już w sionce zrozumiał Pawlica, co się dzieje. Wbiegł szybko do izby i wyrwał Kasię z rąk rozwścieczonej żony. Przytulił córkę do siebie. — Cicho, synku — szepnął głaszcząc wicherki jej włosów. Przywarła policzkiem do szorstkiej wełny jego swetra. Wszystko ją bolało. Oczy piekły, jakby ktoś nasypał piasku pod powieki. — Bronisz jej — krzyknęła Maryna ciskając garnkami na płycie. — Broń. Żeby nam biedy nie sprowadziła do domu! Kasia przytuliła się mocniej. Jak dobrze, że ojciec jest obok, ojciec, któremu wszystko można powiedzieć. *** Kiedy Kasia wyszła wreszcie z domu, niebo na wschodzie pojaśniało i ciemność nocy jakby zrzedła. Wiedziała, że się spóźni do szkoły. Niemcy przesunęli zegarki w lecie, żeby zmusić ludzi do wcześniejszego wstawania, a zapomnieli czy nie chcieli cofnąć ich w zimie. Dzieci więc biegały do szkoły, kiedy na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Ze zdziwieniem spostrzegła, że ktoś siedzi na stopniach ganku. — Wojtek — spytała — na kogo czekasz? — Na ciebie — mruknął. Do samej szkoły nie powiedzieli do siebie ani słowa. Dopiero kiedy w półmroku zarysowała się rozłożysta sylweta starego gmachu, Wojtek przystanął i wyciągnął z chlebaka moskaliczek. — Weź — wsunął do ręki dziewczynce — nie jadłaś pewnie nic. A jakby Danielowi było czegoś trzeba, to powiedz. Jak góry i zioła Johann Katschorek, kierownik szkoły żeńskiej, chodził po korytarzu przed kancelarią, bacznym okiem spozierając na wchodzące dziewczynki. Przesuwały się koło niego bojaźliwie, boczkiem, popod ciemnymi ścianami. Rozległ się dzwonek. Dziewczynki i nauczycielki znikły natychmiast w klasach. Kierownik posłuchał pod drzwiami, czy lekcje odbywają się spokojnie, i wyjrzał przez okno. Może są maruderki? Przy połamanym płocie w półmroku na ulicy dostrzegł dwie postacie. Katschorek w pierwszej chwili pomyślał, że to są chłopcy, ale drobna figurka w narciarskich spodniach i białym sweterku odwróciła się. Potargane wicherki jasnych włosów mogły należeć tylko do jego uczennicy Kasi Pawliców. Z kim ona tak spokojnie rozmawia po dzwonku? Katschorek rozpłaszczył nos na szybie, żeby lepiej widzieć. Aha. To Wojtek Mocarny. Właśnie z powodu tego Wojtka nurtował Johanna Katschorka głuchy gniew. Karl długo nie chciał się przyznać, jak to się stało, że złamał nową piękną zabawkę. Dopiero kiedy dostał w skórę, powiedział, że przewrócił go na ziemię Wojtek Mocarny. — Ciebie, Niemca, przewrócił na ziemię! — krzyknął wtedy zgorszony Katschorek senior. „Trzeba pogadać z kierownikiem szkoły męskiej, że by ukarał tego zuchwałego Wojtka Mocarnego” — rozmyślał żałując, że chłopak nie jest jego uczniem. Już on by mu wybił szybko z głowy te wszystkie głupstwa. Ponieważ Wojtka nie miał pod ręką, cała wściekłość skrupiła się na Kasi, która wolniutko wchodziła po schodach. Patrzył na nią bladoniebieskimi, jakby nalanymi wodą oczyma. — Pawlitza. Czemu się tak wleczesz? Masz dużo czasu? Lekceważysz sobie przepisy? Marsz do kancelarii. Ja cię nauczę! Krzyk kierownika grzmiał po całym gmachu. Z klasy piątej wyjrzała pani Rostowa, wychowawczyni. — Prędzej — popędzał dziewczynkę. Kasia tłumiąc jęk przyspieszyła kroku. Weszli do kancelarii i dziewczynka tuż za progiem potknęła się o stosy książek. — Uważaj — warknął na nią. Na ziemi i na biurku leżały książki i obrazy. Były to podręczniki historii, polskiego, geografii, czyli przedmiotów zabronionych. Książki miały być odesłane na przemiał. Mijały tygodnie i miesiące, a ważniejsze sprawy odsuwały ostateczną ich zagładę. Przy kaflowym piecu leżała sterta papieru. Kierownik przygotował na dzień dzisiejszy nową porcję akt szkolnych do spalenia, co czynił ze szczególną satysfakcją. Kasia stanęła pomiędzy książkami. — Historia — przeczytała bezmyślnie na okładce. — Historia Polski. Nie przyszło nawet na myśl dziewczynce, że to, czego była świadkiem, stawało się także historią i że każdy przeżyty ciężki dzień zapisywał nowe jej karty. — Posiedzisz ty dziś do wieczora w szkole, Pawlitza. Ja ciebie odzwyczaję od spóźniania się do szkoły. Lenie jesteście, wy górale. Wolicie ciemnotę. Wymyślania przyjęła spokojnie. Dzieci w szkole przywykły do krzyków i gróźb swego obecnego kierownika. Ale kara ją przeraziła. Nie mogła pozostać w szkole do wieczora. Za nic. W leśniczówce czekano na nią. „Ucieknę — powtarzała sobie cicho — ucieknę. Niech mnie potem ukarzą”. Do kancelarii cichutko wsunęła się pani Rostowa. Nauczycielki niechętnie wchodziły do tego pokoju, zbywane mało uprzejmymi pytaniami pana Katschorka: „Pani czego chciała?” Czy też: „Pani czego tu szuka?” Przychodziły po dzienniki i usuwały się do klas. Siwowłosa kobieta, która stanęła teraz w drzwiach, nie wyglądała jednak na wystraszoną. — Panie kierowniku — powiedziała cicho, ale dobitnie. — Przyjechał pan inspektor. — Gdzież on jest? — odwrócił się żywo pan Katschorek. — W męskiej szkole u pana kierownika Baryczą. — Czekaj na mnie — krzyknął kierownik do Kasi i z pośpiechem wyszedł z pokoju. Pani Rostowa zbliżyła się do dziewczynki. — Kasiu, moje dziecko — spytała zatroskana — czemu się spóźniłaś? Dziewczynka milczała. — Tak mało mamy czasu na naukę, zaczną się mrozy... Znów nie wystarczy opału nawet do świąt. Pani Rostowa oczekiwała, że Kasia z wrodzoną sobie żywością zacznie szybko, szybko opowiadać o tym, co ją spotkało, co naraziło ją na gniew kierownika. Ale Kasia milczała. Jeszcze wczoraj twarz dziewczynki wyglądała jak dorodne jabłuszko, wygrzane w sadzie na słońcu. Dziś rumieńce znikły, okrągłe oczy patrzyły ze smutkiem. „Kiedy ptak jest zdrów, śpiewa — pomyślała wychowawczyni — zły to znak, jeśli milknie”. — Kasieńko — powtórzyła łagodnie — powiedz mi, dziecko, czemu się spóźniłaś? Ognisty rumieniec oblał twarz dziewczynki i zaraz zgasł ustępując miejsca bladości. — Mama bili mnie rano. — Czemu rozgniewałaś matkę? Za co cię biła? Znów dziewczynka namyślała się, zanim znalazła odpowiedź. — Bo... W nocy mnie w domu nie było. Nie sprawiała wrażenia zawstydzonej, tylko zafrasowanej, jak wytłumaczyć wychowawczyni trudne sprawy, za trudne dla niej samej. — Czemu nie nocowałaś w domu? Dziewczynka spojrzała na wychowawczynię jakoś smutno, po dorosłemu. — Nie mogę powiedzieć pani — wyszeptała wreszcie. — Czy to cudza tajemnica? — Tak. Nietrudno było domyślić się, że dziecko zostało w jakiś sposób wciągnięte do głośnej sprawy Daniela Gąsienicy. Ukrywał się podobno, może rodzina wysłała do niego dziewczynkę z wiadomościami czy z jedzeniem? Dobre, ciepłe ręce przygarnęły Kasię. — Więc nic nie mów, moje dziecko. Jesteś usprawiedliwiona. Powiem o tym panu kierownikowi. Drzwi otwarły się szeroko, Katschorek wpadł z impetem. — No — krzyknął — przyznała się Pawlitza? Co? — Panie kierowniku, dziecko jest chore. Ma gorączkę. — Więc niech ją pani zabierze do pokoju lekarskiego. Niech się nie styka z dziećmi. Może to tyfus? Całą szkołę mi zarazi. Tego mi jeszcze brakowało. Prędko, prędko... — machał rękoma. — Zaraz przyjdzie inspektor Czuprun. No, już was nie ma. Proszę jej zmierzyć gorączkę — krzyknął za nimi — a ja idę do pani klasy. W lekarskim pokoju nie było nikogo. Pani Rostowa posadziła ostrożnie dziewczynkę na biało malowanej ławce. Poszperała w apteczce, wyjęła termometr. — Umyj się, kochanie — powiedziała wskazując na białą umywalkę — oczyść ubranie i buty. Dobrze, że pan kierownik nie spojrzał na nie. Musiałabyś się tłumaczyć, jak je zabłociłaś idąc z domu do szkoły po suchej drodze. Leciutki uśmiech rozchylił usta dziewczynki. Poruszyła się żywiej i skurcz bólu przebiegł po twarzy. — Boli — pokiwała głową pani Rostowa — ale wiesz, córuchno, kiedy zmierzysz gorączkę, przeczytaj sobie artykuł ze „Steru” z dzisiejszej lekcji. Potem przyślę ci zadanie do rozwiązania. Kiedy będziesz zajęta pracą, zapomnisz trochę o bólu. A jeśli będę ci mogła w czymkolwiek pomóc — dodała ciszej — to powiedz tylko słówko. Oczywiście uszanujemy obie cudzą tajemnicę. Kasia spojrzała na wychowawczynię. Twarz dobra, znana od lat. Siwiejące, gładko uczesane włosy. Jasne, zatroskane oczy. Dziewczynka patrzy na nią jakby po raz pierwszy. Na nowo widzi każdy rys szlachetnej twarzy, przyjazny wyraz oczu. Jeszcze jeden człowiek obok niej, któremu wszystko można powierzyć, a który rozumie wszystko bez słów i nie żąda zwierzeń. — Dobrze — szepnęła — powiem. Ktoś zapukał energicznie. — Proszę — powiedziała pani Rostowa, dając znak Kasi, a dziewczynka otworzyła ostatni numer „Steru”. Do pokoju wpadła z rozmachem, jakby wraz ze świeżym powiewem wiatru, młoda, wysoka dziewczyna w szarym, podróżnym płaszczu. Jasny węzeł włosów odciągał nieco do tyłu jej małą głowę. Siwe oczy śmiały się wesoło. — Urszulka — zawołała pani Rostowa chwytając ją w objęcia. — Urszulka, co ty tu robisz? — Jak mnie ciocia wita? — przekornie pytała całując ją w oba policzki. — Widzę, że cioteczka już mnie znać nie chce. — Urszulko, dziecko moje — pani Rostowa wpatrywała się z miłością w twarz dziewczyny. — Szalona, po coś tu przyjechała? Czy ty nie wiesz, że nie wolno? Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że cię złapią i osadzą w „Palace”? Do obozu cię wyślą, moje dziecko. — Zawsze byłam nie doceniana w rodzinie — przytuliła się do niej Urszulka. — Gestapo nie ma prawa osadzać mnie w swoim „pałacu”, bo zaopatrzyłam się na drogę w odpowiedni papierek ozdobiony pieczęcią z „gapą”, czyli „wroną” hitlerowską, a stwierdzający wszem i wobec, że niejaka Urszula Winnicka z Warszawy jedzie do Zakopanego, wysłana przez swego szefa w celach specjalnych, czyli w ważnej misji. — Cóż to za cele, cóż to za misja, kochanie? — roześmiała się pani Rostowa. — Mam zakupić dla naszego sklepu towar „artystyczny”, czyli pamiątki z Zakopanego. — Jakżeś jechała, córuchno? — Na jednej nodze. Koszyk z kurami miałam na głowie, czyjąś walizkę o ostrym kancie pod piątym żebrem. Świetnie się jechało. Sami szmuglerzy, ani jednego Volksdeutsche. A może cioci w czym pomóc? Wizytę w Zakopanerkunście, gdzie mam nabyć mój „towar”, wyznaczono mi na godzinę dwunastą. Jestem do dyspozycji cioteczki. — Na jak długo przyjechałaś, sroczko? — Na dwa dni. — Tylko? — Aha, najpierw „po co przyjechałaś?”, a teraz już „czemu tylko na dwa dni”. Ciotuniu najmilsza, już ja sobie dobrze wybrałam te dwa dni, przytykają one do niedzieli. Całą niedzielę oddaję cioci w niepodzielne władanie. Wyjadę wieczorem do Warszawy i rano do sklepu — brr... Ale nie narzekam na swoją posadę ekspedientki. Sprzedaż wyrobów artystycznych jest najmniej okropnym zajęciem ze wszystkim możliwych w czasie tej wojny. I dzięki takiej posadzie mogłam przyjechać do cioci. Już myślałam, że nigdy gór nie zobaczę, że może ich wcale już nie ma, a one stoją, jak gdyby nigdy nic. Niemiaszki przemeblowały prawie całą Europę, ale Giewontu nie zdołały przesunąć ani o jotę. — Kochana moja trajkotko, muszę iść do klasy. Posiedź z Kasią albo idź do mnie do mieszkania, napij się herbaty. — Dziękuję, nie jestem głodna, cioteczko. Urszulka zrzuciła płaszczyk. Miała na sobie zielonkawą sukienkę z brązowym paskiem. Kasia ze zdumieniem zauważyła, że oczy Urszulki od razu zmieniły barwę. Stały się zielonkawe jak sukienka. — Co czytasz? — przysiadła się do Kasi. — „Ster”. Pokaż. Słyszałam o tej „gadzinówee” dla dzieci, ale jej nie czytałam. — Lekcję mamy zadaną. — Aha — skinęła głową Urszulka. — Wiesz co, Kasiu, ty jedz śniadanie, bo widzę, że tu pewnie twój placuszek leży... — To moskaliczek — wtrąciła dziewczynka — Wojtek mi dał. — Więc zjedz ten Wojtkowy moskaliczek, a ja ci tymczasem poczytam — i zaczęła dźwięcznym głosem: Chłopcy i dziewczynki! Rozglądnijcie się dokoła. W promieniach słonecznych spokojnie żyje wasza wieś. Pracowite dłonie zbierają Z urodzajnych ziem obfite plony. W miastach z wolna znikają ślady wojny. Miasta i wsie odżywają na nowo, zbierając siły pod osłoną nowego ładu, który zapanował w Europie... — Ojej — skrzywiła się — Co za bezczelne bzdury. Całe szczęście, że nie Polak pisał, bo to jest „po polskiemu”. ...Ale wojna toczy się dalej — podjęła znów. — Dla naszego bezpieczeństwa przelewają krew żołnierze armii niemieckiej. Gdyby żołnierze ci nie stali na wschodzie jako niezwyciężona strażnica, to dzikie hordy bolszewickie zniszczyłyby dawno wasze pola i domy waszych ojców, a wy sami zginęlibyście okropną śmiercią głodową... — Bezczelność! — zawołała odrzucając „Ster” od siebie. — Nie mogę tego czytać! Opiekunowie od siedmiu boleści! — Ja i tak wiem, co będzie dalej — odezwała się dziewczynka. — Każą nam w polu kapustę ścinać czy marchew wybierać. — Żeby „niezwyciężona armia” miała siły do obrony Polaków, co? — U nas nikt im nie wierzy, tylko Wacek Krzeptowski i ci, co z nim. Tato gadają, że to z głupoty. — Dobrze tato gadają... Już w „Mein Kampf” Hitler zapowiadał swemu narodowi i wszystkim: „Dajcie mi władzę, a ja was urządzę”. No i urządził. Nie tylko Niemców, ale i nas. Kasia słuchała uważnie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że oczy Urszulki zmieniały wciąż barwę. Nie tylko zależnie od koloru ubrania, ale nawet pod wpływem uczuć, jakich doznawała. Kiedy wpadła do pokoju, miała jasnoszare, srebrzyste, kiedy zdjęła płaszczyk, stały się zielone, potem kiedy czytała „Ster” — zszarzały. W tej chwili błyskały w nich wesołe, szmaragdowe ogniki. — Czy wiesz, co w Warszawie opowiadają? — pytała. — Podobno Hitler szukał sobie miejsca na pomnik. Przyszedł na Krakowskie Przedmieście do Adama Mickiewicza i powiada: „Złaź, wieszczu, teraz ja tu będę stał”. Mickiewicz zeskoczył z cokołu i na pomnik popatruje. Ludziska też przystają, palcem Hitlera pokazują i śmieją się. Głupio się zrobiło Hitlerowi. Złazi ukradkiem i dopiero wtedy spostrzegł napis na pomniku: „Twórcy Dziadów — naród”. Kasia uśmiechając się wzięła odrzucony pogardliwie „Ster” i włożyła do teczki. Coś zaszeleściło pod jej palcami. Wyciągnęła pęczek mięty. Orzeźwiający zapach rozszedł się po pokoju. — Mięta? Skąd ją masz? — Babka Aniela gadała, że dziadowi Jędrzejowi potrzebna. Dla dziada niosłam. — Sama zbierałaś? — Sama. Ja różne zioła zbieram. Nasza pani mnie nauczyła i dziad Wala leśnik... On teraz już nie żyje, proszę pani. — Mów mi zwyczajnie: Urszulko. Jestem dużo starsza. Ale to nic nie szkodzi. No, powiedz: Urszulka. Kasia patrzyła w uśmiechnięte, przyjazne oczy nowej znajomej. — Dobrze, Urszulko — powtórzyła nieśmiało. Rozległ się dzwonek. Do pokoju wśliznęła się zwinnym ruchem drobna dziewczynka w starannie połatanej sukienczynie. Matczyne, widać, za duże buciska oczyszczone były i nawet miały połysk. — Kasia — powiedziała chwytając się za głowę — żebyś ty wiedziała, co się stało. — Co? Gadaj, Władka, co się stało. — Ojej. I co teraz będzie? Wszystkie dziewczynki płakały, a pani wychowawczyni to tak pobladła, tak pobladła... — Co się stało wychowawczyni? — zaniepokoiła się Urszulka. — Mówże, dziewczynko. — Bo to wszystko przez tego — ściszyła głos — naszego Kaczorka, wszyscy mówią, że inspektor sam to by darował. Urszulka pochwyciła dziewczynkę za ręce. — Mówże, co się stało. — Kierownik w teczce Anulki Brzozowskiej „Płomyk” znalazł — wykrztusiła nareszcie. — Przy inspektorze. Zaraz do pani wychowawczyni, jak pilnuje. Anulkę do kancelarii zabrali. Rodziców wezwą. A nam pan inspektor takie papierki porozdawał. Wszystkim. Żeby się rodzice wpisali, gdzie mają dzieci chodzić. — Jak to: gdzie? — nie zrozumiała Kasia. — Co ty gadasz? — No tak. Ma być nowa szkoła. Dla górali. Polacy będą do tej szkoły chodzić, a górale do „Szarotki”. Kierownik gada, że tam będzie lepiej. Jak ojciec każe mi tam iść, to pójdę. Masz twój papierek! Kasia nie patrząc nań wsunęła go do teczki. — Idź do „Szarotki” — mruknęła gniewnie. — Już leć, czego stoisz. *** Na ganku swego domu Kasia przystanęła nasłuchując. Z czarnej izby przez uchylone okno dochodził niezadowolony głos matki i od czasu do czasu basowe mruknięcie ojca. Z pojedynczych słów, jakie docierały do niej, dziewczynka domyśliła się, że matka wychodzi. Cichutko przemknęła przez ciemnawą sień. Spłoszona kura z gdakaniem uciekła spod drzwi. Jednym susem Kasia skoczyła na schodki i przywarła do poręczy, bo gwałtowny ruch sprawił jej dotkliwy ból. Rodzice zajęci rozmową nie dosłyszeli narzekań rozgniewanej kokoszki. Nikt nie wyjrzał z mieszkania. Kasia, opierając się o poręcz, z trudem wchodziła po schodach. Odpoczynek w izbie chorych wzmocnił ją trochę, ale w głowie jeszcze szumiało, a wszystkie mięśnie bolały. Pokój wyglądał tak, jakby Paweł i Lusia wyszli stąd dopiero przed chwilą. Na stoliku leżały okruszyny chleba i sera. W kącie stało wiadro z wodą. Zdawało się dziewczynce, że brzmią jeszcze echa głosów jej nowych przyjaciół. Za szklaną szybką balkonu chmurą przelatywały zgłodniałe ptaki. Kińdzia zeskoczyła ze stolika, gdzie wygrzewała się w plamce słonecznej. Kasia pogłaskała czarny łebek, a potem zaczęła starannie zbierać okruszki. Gdzieś w pobliżu zagruchały gołębie. Spadały jedne za drugimi na balkonik z ciężkim furkotem skrzydeł. Pokruszyła resztę chleba i wyrzuciła gołębiom. Jeden z ptaków miał śmieszny łebek z piórkami lekko ufryzowanymi i sterczącymi na bok. Spojrzał na swego sąsiada koralowym oczkiem i dziobnął go w szyję. — A sio — machnęła na niego — staremu jeść nie dajesz! Zaczepiony przez czupurnego zawadiakę gołąb miał wyskubaną szyję i wyglądał raczej jak karykatura orła z ogrodu zoologicznego niż jak prawdziwy gołąb. Zabijaka podfrunął i wmieszał się w tłum białych, kremowych i błękitnawych skrzydeł. Kasia ostrożnie zerkając, czy nie widać matki, wysypała resztki sera do karmnika. — Nie mam dziś dla was nic więcej, dziobki ogoniaste. Na podwórzu rozległ się wysoki, rozkazujący głos Maryny: — A jak wróci, niech do lekcji się bierze. Niech nigdzie nie lata. Pospiesznie wskoczyła do pokoju. Matka wychodząc dawała instrukcje mężowi, co ma robić jej młodsza córka. Kasia przeczekała chwilę, potem wyjrzała przez szybkę. Wysoka postać matki oddalała się w stronę miasta. Dziewczynka wyjęła z teczki papier, który jej dała Władka, i szybko wybiegła z pokoju. Kińdzia odprowadziła ją wzrokiem, potem ułożyła się na słońcu, podgarniając puszyste łapki. Obok niej spokojnie przycupnął biały gołąbek. Na karmniku kłóciły się sikorki z kowalikiem. Stary Pawlica siedział na ławie nad talerzem gorącej szarej bryi. — Co, synku — przywitał córkę — głodnaś? Dziewczynka położyła przed nim kartkę papieru. Pawlica sięgnął po okulary w metalowej oprawie, włożył je na nos i zerknąwszy z ukosa na mizerną twarz córki, zaczął czytać półgłosem, wodząc palcem po literach: Oświadczenie Podpisany oświadcza, że prosi, aby moje dziecko uczeń(nnica) klasy... uczęszczała do szkoły... Już nie pierwsze takie „oświadczenie” doszło do rąk Pawlicy. Rok temu obwieszczono, że: …z polecenia radcy szkolnego w Nowym Targu wzywa się wszystkich rodziców, Niemców i górali, do zapisywania dzieci u kierownika szkoły niemieckiej. Na osłodę dodano, że dzieci góralskie będą otrzymywać w młodszych klasach naukę oddzielnie. Projekt ten został poparty gorąco przez Komitet Góralski, który wystosował od siebie odezwę do rodziców górali, namawiając, żeby zapisywali dzieci do szkoły niemieckiej, mając na uwadze przyszłość dziecka. Chętnych jednak nie znaleziono i wszystko ucichło. Pawlica sądził, że sprawa wychowania dzieci jest wygrana. Ale nie. Otwierano tym razem szkołę specjalnie dla dzieci góralskich. Trudne stało się życie. Każdego dnia trzeba było dokonywać wyboru. I nigdy nie wiadomo było, jakie nieszczęście ściągnie odmowa. — Macie napisać, tato, czy ja mam do polskiej szkoły chodzić, czy do góralskiej — powiedziała Kasia sądząc, że Pawlica nie zrozumiał sensu oświadczenia. — Nową szkołę otworzyli w „Szarotce”. — Do jakiej szkoły chcesz chodzić, synku? — spytał łagodnie. — Do polskiej — odparła bez wahania. Pawlica sięgnął na okno po buteleczkę z atramentem i pióro. Powoli oczyścił stalówkę, zanurzył pióro w atramencie i napisał dużymi literami POLSKIEJ, a niżej trochę krzywo: Władysław Pawlica. Po chwilowym namyśle odwrócił kartkę i z trudem, bo powielaczowy papier czepiał się stalówki, dodał: Jestem Polak i moje dziecko do polskiej szkoły ma chodzić. Pawlica — Urszulka zaraz powiedziała, że tato zapisze mnie do polskiej szkoły — powiedziała Kasia biorąc ostrożnie oświadczenie. — Jaka Urszulka? — spytał patrząc na córkę ponad szkłami okularów. — Urszulka. Siostrzenica pani wychowawczyni. Przyjechała do Zakopanerkunstu po towar do sklepu. Pracuje w takim sklepie, tato wie, takim, jak dawniej był sklep Fajkoszów. — To „panna Urszulka”. Co ty o niej tak? Przyjaciółka twoja? — Kazała mi mówić do siebie „Urszulka” — broniła się dziewczynka. — Tylko jak wyjedzie do Warszawy, to pewnie zapomni... Nie przypuszczała, że przyjaźń z „dorosłą” Urszulka może okazać się silniejsza niż odległość i czas, może przetrwać wojnę jak góry i zioła. *** Tymczasem bracia Mocarni wracali bez pośpiechu do domu. Każdy niósł w kieszeni białą kartkę z nadrukiem: Oświadczenie. Nawet mały Klimek rozumiał, że ich ojciec, członek Komitetu Góralskiego, będzie musiał wybrać szkołę „góralską”. Spoglądali więc na starszego brata, czekając, co on postanowi, co ojcu doradzi. Dzień ten był wyjątkowo przykry dla Wojtka. Kierownik Barycz, zazwyczaj dość łagodny, wezwał go do kancelarii i robił gorzkie wymówki: — Co ty wyprawiasz? Jak mogłeś zaczepiać syna kierownika Katschorka? Ledwie go uprosiłem, żeby nie składał na ciebie skargi do Nowego Targu. Wszystkim wam w głowach poprzewracał Daniel Gąsienica. Myślisz, że mu to ujdzie na sucho? Co dzień czekam, jaki grom spadnie na jego rodzinę. A on uciekł i ani się o to zatroszczy. Zawsze był pędziwiatr. Ale ty! Rozsądny chłopak i chcesz ojca na szykany narazić? Zastanów się! I to żeby chodziło o ważną sprawę. Ale bójki urządzasz z nieznośnym chłopaczyskiem! Zawód mi sprawiłeś! Zapowiadam ci, że ostatni raz stanąłem w twojej obronie! Przyrzeknij mi, Wojtek, że nigdy nie dotkniesz tego Kaczorka. Nigdy z nim nie będziesz rozmawiał. Pan kierownik miał tak zatroskaną minę, że Wojtek musiał mu obiecać, iż nie dotknie ani ręką, ani słowem „tego Kaczorka”. A teraz idąc lasem podrzucał stopą suche gałązki i suche liście i rozmyślał z gniewem, że będzie musiał dotrzymać słowa. Sprawiało mu to dojmującą przykrość, większą może jeszcze niż oświadczenie, które złośliwie szeleściło w jego kieszeni. Karl widocznie biegał gdzieś na dworze, bo z willi zajmowanej przez rodzinę Katschorków dobiegało żałosne wołanie jego matki: — Karl! Karl! Karl! Biedna pani Katschorkowa nie umiała dobrze wymówić nowego imienia swego jedynaka i jej głos brzmiał jak krakanie wrony. Nagła jak błyskawica myśl strzeliła do głowy Wojtkowi. Odwrócił się do braci. Poszeptali skupieni ciasno w gromadkę i cała czereda Mocarnych rozpierzchła się wśród drzew. Już po minucie „Kubeczki” przybiegły do starszego brata z rozpromienionymi minami, ich czupryny sterczały wojowniczo. — Jest, jest — szeptali jeden przez drugiego. — Z jakimś Niemczurą przy naszej tamie rozmawia. — A ten jego krążownik po naszym stawku pływa — pośpiesznie dodał Kuba. — Skąd wiesz, że gada z Niemczurą? — przerwał mu Wojtek. — No bo tak gadają coś: „Was is das, klas, szpas”. Wojtek zagwizdał. Zza drzew i krzaków wyskakiwali z pośpiechem jego młodsi bracia. Znów poszeptali wszyscy, kiwając czuprynami, a potem zaczęli się skradać w kierunku stawu. Gorzko pachniały jesienne liście. Wicher szumiał nad ich głowami. Karl nie myślał wcale o braciach Mocarnych. Stał przy stawie obok jasnowłosego chłopaka, który wyglądał jak „prawdziwy nordyk”, a naprawiony krążownik „Hindenburg” kołysał się na wodzie. Właśnie dzięki krążownikowi została zawarta znajomość. Chłopiec siedział na pieńku i czytał przytrzymując ręką przewracane wiatrem kartki, kiedy zauważył Karla z jego statkiem i zapytał go, czy to jest na pewno krążownik. Karl zatrzymał się przy nim dumny i zachwycony. Nareszcie trafił na prawdziwego Niemca, który w niczym nie przypominał hałaśliwych chłopaków z Hitlerjugend odnoszących się do niego z głęboką pogardą. Tego dnia obiecał sobie solennie, że już nigdy do nich się nie zbliży. Zaprosił ich do wspólnej zabawy w bitwie morskiej, a oni wyjęli małe sztyleciki i zaczęli krzyczeć nastawiając ostrza w jego kierunku: — Chcesz bitwy, będziemy się bić. Uciekł od nich wcale nie po bohatersku, a oni gonili za nim, wrzeszcząc wojowniczo. Ledwie zdołał zmylić im drogę wpadając do przejściowej bramy. Znał Zakopane lepiej niż oni. Ten nowy znajomy w niczym ich nie przypominał. Kiedy spytał o stateczek, Karl zbliżył się i powiedział najpierw: — Heil Hitler! Chłopiec patrzył na niego przez chwilę, potem odpowiedział spokojnie: — Guten Abend! Karl nie śmiał krytykować postępowania chłopca, który przyjechał z Rzeszy i był Niemcem od urodzenia. Wyjaśnił więc nieśmiało: — To jest prawdziwy model krążownika. Dostałem go od marynarza. Jeśli chcesz, zabawimy się razem. — Ale gdzie? — spytał chłopiec wstając. — Znam duży stawek — szybko wyjaśnił Karl. — Tam, pod lasem. Przy źródełku jest tama. Jeszcze pewnie jej nie widziałeś! Pójdziesz ze mną? — Gut — przystał jasnowłosy chłopak i schował książkę do kieszeni. Krążownik wyglądał naprawdę wspaniale na stawku braci Mocarnych. Obcy chłopak zapalił się do zabawy. — Przyniosę stateczek z żagielkiem — mówił z ożywieniem. — Sam go zrobiłem. Dziś wiatr, stateczki z żaglami najlepiej pływają. Całą flotyllę z czasem będziemy mieli. Ale oczywiście twój krążownik będzie najwspanialszy. — O gut — skwapliwie odpowiedział zachwycony Karl. Nareszcie znalazł towarzysza zabaw, prawdziwego Niemca. — Jak masz na imię? — zapytał. — Hans Hoffman. A ty? I właśnie wtedy rozległo się wołanie: — Karl! Karl! Karl! Karl udał, że nie słyszy. Matka pokrzyczy i przestanie. Nic ważnego pewnie się nie stało. Może zauważyła, że wybiegł bez sweterka. Może przygotowała podwieczorek. Matka wołała dalej, a do wtóru jej nawoływaniom rozległo się zza pobliskich drzew krakanie stada wron: — Kra kra kra kra! Hans zerknął mimo woli na czubki sosen kołysane podmuchami wiatru. — Co to? — spytał wesoło. — Zupełnie jak w bajce Czapka, kiedy to biednego Krala wrony wybierają swoim królem. — Kra kra kra kra! — rozlegało się coraz donośniej. — Kto się tak wydziera, nie wiesz? — Kra kra kra! — Wiem! — wykrzyknął Karl nie panując już nad sobą. — Wiem. To Mocarni mnie przedrzeźniają. Ja im pokażę. — Czemu cię przedrzeźniają? — Czemu! Oni myślą, że ja od ich stawku odejdę, że ich się zlęknę. Myślą, że jak sobie stawek zbudowali, to już ich. A ja im go na zawsze zabiorę! My zabierzemy — poprawił się szybko. — Będziemy tu puszczać flotyllę, czy oni chcą, czy nie chcą. I krakać im zabronię. Wyraz rozbawienia zgasł na twarzy Hansa. — Ja nie! — zawołał. — Ja się nie będę tu bawił! — Boisz się? — spytał zdziwiony Karl. — Nic nam nie będzie. Tego Wojtka Mocarnego mój tatuś każe ze szkoły usunąć. — Za co? — spytał chmurnie Hans. Karl patrzył na niego nic nie rozumiejąc. — Jak to: za co? A za co Polaków do obozu wsadzają? Za to, że nie chcą nas, Niemców, słuchać. — Dlaczego mają słuchać? — Bo tak kazał Hitler — wzruszył ramionami Karl dziwiąc się pytaniom nowego kolegi. — Mój Vater nie słucha Hitlera — powiedział Hans cicho. — 1 ja słuchać Hitlera nie będę. Odwrócił się i odszedł. Karl pozostał sam nad stawkiem, po którym pływał wspaniały „Hindenburg”. Krakanie ucichło. Tylko matka wołała wciąż ochrypłym, załamującym się głosem: — Karl! Karl! Karl! Zapragnął nagle znaleźć się przy matce, przytulić twarz do dobrej, szorstkiej ręki. Nie mówić nic, bo i jakże wypowiedzieć, co czuł w tej chwili. Nie mówić nic. Ale posiedzieć obok niej. Wiedzieć, że ona jest blisko. Pędem ruszył do domu. Na wodzie kołysał się porzucony krążownik. Uderzenie piorunu Jędrzej Gąsienica nie wstawał z łóżka od czasu wizyty Złotniczka i Kowacza. Jego twarz była tak biała, jak poduszki wysoko ułożone pod jego głową. Jan pochylił się nad ojcem. Stary spał. Ciemnobrązowe powieki miał szczelnie zamknięte, z rozchylonych ust oddech wydobywał się ze świstem, Jan wysunął się cicho z izby. — Przyjdę jeszcze, matko — powiedział do Anielci — szkoda ojca budzić. — A przyjdź, przyjdź — zabiadała opierając się o stół drżącymi rękoma. — On wieczorem już spać nie może, tyle co za dnia się prześpi. Siwa jej głowa trzęsła się, plecy przygarbiły mocno. Trudno jej było stać o własnych siłach. A przecież tak niedawno jeszcze na chrzcinach Józka Czuja wyszła stara Anielcia do tańca. Wiadomo, stałe baby na chrzcinach tańcują. Zawirowały szerokie, kopiato włożone jedna na drugą spódnice, postukiwały na szyi ciężkie sznury korali, rozwiewała się jedwabna chustka na głowie. Lekko mknęły po podłodze stopy obute w piękne kierpce. Ostatni to był taniec starej Anielci. Może najpiękniejszy. Niewesół wracał Jan do domu. Nie mógł już mieć złudzeń. Dni jego ojca były policzone, a może i Anielcia nie przeżyje swego męża. Przed domem spotkał swego pasierba, Jaśka Czuja, który wiódł do domu cieliczkę przechowywaną dotychczas w lesie. — Co ty, Jasiek — spytał zdziwiony — do rzeźni ją wiedziesz? — A nie — szepnął Jasiek zbliżając się do ojczyma. — Od Jędrka Okarmusa kolczyki dostałem. Pokolczykuję cieliczkę — to w domu zostanie. I świniaka spod szopy zabiorę. I dla niego kolczyk mam. Jak ojciec chce, to ja i dla ojca kolczyki u Okarmusa zamówię. — Dobrze, dobrze — odpowiedział z roztargnieniem, myśląc o swoich strapieniach. Cóż go mogła obchodzić w tej chwili cieliczka! Jasiek Czuj wszedł do szopy. Ze schowka pod podłogą zakwiczało przeraźliwie prosię. Jasiek pomyślał z zadowoleniem, że dzięki jego roztropności wizgi prosiaka nie będą już groźne. Nawet jeśli targownik przyjdzie, to zobaczy, że prosiak jest kolczykowany. Ale gdzie są kolczyki? Rozglądał się po szopie. Gdzież on je zapodział? Naraz plasnął ręką w czoło. Oczywiście! Mały Wojtek Mocarny przyniósł mu kilka przed świtem. Położył je na półce z naczyniami, wsuwając za solniczkę, żeby Magdusia przypadkiem nie znalazła. Odsunął cieliczkę, która całym ciałem napierała na drzwi, i wysunął głowę. — Zośka! — huknął donośnie. — Czego?! — odkrzyknęła niechętnie z sieni. — Kolczyki zahaczyłem w izbie. Na półce leżą. Daj mi. — Ganiasz mnie — odkrzyknęła — a ja mam swojej roboty dość. — Posłusznie jednak weszła do pokoju. Mała Magdusia otworzyła oczy i szeroko ziewnęła. — Nie śpisz — spytała matka zbliżając się do łóżka dziecka. — Nie — i Magdusia uniosła główkę. W kędzierzawych włosach sterczało mnóstwo białych piórek. Pierze przykleiło się też do buzi ślicznej jak z obrazka. — Znów dziurę w poduszce zrobiłaś — zagderała matka. — Jak ty wyglądasz! Przypatrz się, przypatrz się sobie. Zdjęła ze ściany małe, okrągłe lusterko w metalowej oprawce i podsunęła córce. Malutka wzięła lusterko w obie rączki, spytała wysokim głosikiem: — Czy to ja Magdusia, czy ja nie Magdusia? — 1 ja nie wiem — Zośka wyjmowała białe piórka ze złotych pierścionków, pieszcząc się lokami córki. — Ukochaj mnie — poprosiło dziecko. — Pobośkaj mnie — i ułożyła buzię w zabawny ryjek. — A kie ja nie wiem, czy to Magdusia, czy nie Magdusia — droczyła się Zośka otrzepując sukienkę dziecka. Ale jej zachwycone oczy wskazywały wyraźnie, iż z trudem opanowuje chęć przytulenia córki do serca. — Zośka — Jasiek wpadł do izby rozgniewany. — No pewnie. Na chwilkę posłałem po kolczyki, a ona z dzieciakiem się bawi. Wszystko sam muszę robić. W polu uprzątnij, w ogrodzie zrób, koło żywiny chodź. A żona z dzieckiem się bawi! — Ja bym wolała w pole chodzić niż się kręcić od izby do stodoły. W polu też muszę pomóc. A z dzieciakami — to mało roboty! A jedzenie kto gotuje? Spróbuj ty raz z dzieciakami: bawić, uszyć, nakarmić, uśpić. Pomocy żadnej. Józek nie zabrał Magdusi do ogrodu, no i pierze wyciepała z poduszki. Trza było sprzątnąć. Z obiadem się spóźnię. — U ciebie zawsze wieczerza z obiadem za jednym posiadem — dogadywał grzebiąc na półce” z naczyniami. — Dzieciaki nie ubrane. Wszystko nie zrobione. A ty, Józek, co robisz? — zwrócił się surowo do syna. — Czemu Magdusi nie pilnujesz? — Trzasek przynieś — dorzuciła Zośka — obiad muszę gotować, a pusto przy kominie. Mały niechętnie wylazł z kąta, gdzie dłubał coś kozikiem. — Drugi Staszek rośnie — narzekał Jasiek. — Buty gdzie położyłeś? Na ławie mają siedzieć? Taki duży syn, a co ja mam z ciebie. — A Magdusia? — mruknął chłopiec. — Magdusia mniejsza jako ty. A ty duży, a taki psotny. Magdusia wyskoczyła tymczasem z łóżeczka i zatupotała nóżkami po podłodze. Ni to tańczyła, ni to skakała w bezprzyczynnej dziecięcej radości. I taka była śliczna, kiedy się uwijała z rękoma uniesionymi ku górze, ze słońcem w oczach, że Jasiek zapomniał o wszystkim i oboje z żoną oczu nie mogli od niej oderwać. Miejskie dziecko im się urodziło, delikatne, śliczne, wymagające, prawdziwe paniąlko. — Tańczem — wołała kręcąc się dziewczynka — tato, ja tańczem. — Furkaj, ptaszku — cieszyła się matka. — Magdusiu, pójdźże ku tatowi — prosił Jasiek jak o wielką łaskę, nie dostrzegając, że Józek objął go za kolana i, patrząc żałośnie w górę, woła głosem skrzywdzonego dziecka: — Tato, ja tu, tato. — Magdusiu — powtórzył Jasiek. — Nie wołaj Magdusi — powiedziała Zośka zazdrośnie — ona ciebie nie będzie słuchać. — Posłucha — obraził się mąż. — Magdusiu, pójdź ku tatowi, tato da ci cukierka. — Dobrego? — spytała zatrzymując się. — Dobrego. Uniosła brewki namyślając się, czy warto. — Daj! — krzyknęła potrząsając główką i podbiegła bliżej. Chwycił ją w locie i przytulił mocno do szerokiej piersi. — Jędrek Michałowy nie gadał do dwu lat — powiedział z dumą. — I nasz Józek długo nie gadał. A Magdusia, jak stara, wszystko powie. Józek odsunął się od ojca, usiadł na progu, sięgnął do sionki i wyciągnął szarego królika. — Puzio — wyciągnęła ręce Magdusia. — Józek, daj puzia! — Wszystko ci daj — mruknął malec niechętnie. — Zaśpiewaj, Magdusiu — prosiła Zośka rada, że mąż pochwalił córkę. — Zaśpiewaj, a ja ci dam puzia i białego, i szarego. Malutka nie dała się długo prosić. Ojciec postawił ją na podłodze, a ona spoglądając na nich pochyliła na bok główkę i zaczęła cienkim głosem: W polu ja urosła, w polu bedem spała, zodnego wiaterku nie bedem się bala. Zośce aż łzy napłynęły do zachwyconych oczu. Jasiek uśmiechnął się zadowolony. Ale mała przerwała piosenkę i pomknęła do drzwi z okrzykiem: — Dziadku! Wszedł stary Pawlica. — No co — pogłaskał ją po głowie — grzeczna Magdusia? — Grzeczna — za córkę odpowiedziała Zośka. — Ale z Józkiem bieda. Taki nieusłuchany. Po drzewach łazi. Portki drze. Magdusi nie pilnuje. Pomóc matce nie chce. Pawlica przygarnął chłopca. Królik w podskokach wymknął się z izby. — Zdarły mi się portki — powiedział Pawlica żartobliwie. — Na kolanie dziura. Jak się zdarły portki, niechże się drze skóra. Czemu nie słuchasz matki, Józuś? — szepnął ciszej. — Trzasek kazałam mu przynieść, a on kozikiem drzewo dłubie, istny Staszek z niego — narzekała Zośka. — Idź po trzaski, Józek — powiedział dziad łagodnie i chłopczyk natychmiast usłuchał. — Wy go nie pędzajcie — z przyganą w głosie odezwał się stary. — Mały on jeszcze. A wy mu każecie robić, jakby swoje roki miał. Nie wyrośnie wam. Mały zostanie. Cóż to za chłop z niego będzie! — Dziadku, dziadku — podskakiwała Magdusia czepiając się jego ręki — słuchaj, ja śpiewam! — Do starszych nie mówi się w pojedynkę, ino się dwoi — strofowała matka. — Powiedz: „Słuchajcie, dziadku”. — Posłuchaj — upierała się kapryśnie, wdrapując mu się na kolana. — Ty, Jasiek, w domu? — spytał Pawlica kołysząc wnuczkę, która poganiała go jak konia. — Świni kolczyki zakładam. I cieliczce — wyjaśnił Jasiek pokazując Pawlicy swoją zdobycz. — Po co mi mają bydło na ubój brać. Za cieliczkę dawał mi Pitoń siedem owiec z jagniętami i miarę sukna. Bo dobra cieliczka. — Ej, Jasiek, uważaj. — Nikt obcy nie będzie wiedział. Swoi nie zdradzą. Jędrek Okarmus już pół Zakopanego okolczykował i nikomu nic. Zośka Mocarna go do tego namówiła. To baba! — Trzeba ci było z tamtą Zośką się żenić, nie z naszą — odezwał się Pawlica z urazą w głosie. — Talo — wtrąciła się Zośka chcąc rozegnać burzę rodzinną — przypatrzcie się. Magdusia ma oczy czarne jak Kasia. Podobne są. — Podobne, podobne — mruknął Pawlica pod nosem — jak wrona do jaskółki. Z dwojga dzieci starszej córki — kochał bardziej cichego Józka niż rozpieszczoną Magdusię. Józek to był przecież wyczekiwany dawno chłopak w rodzinie. Ale nawet Józek nie wytrzymywał porównania z Kasią, jego najmilszym „synkiem”. Magdusia zeskoczyła na podłogę i wirowała klaszcząc w ręce. — Cieliczka, cieliczka, cieliczka — powtarzała, bo ją bawiło dźwięczne słowo. — Będziesz miała telo cieliczek, kielo w lesie jedliczek — powiedział Jasiek patrząc na nią z miłością — telo wołków, kielo na dachu kołków. Żebym miał ręce po łokcie urobić, będziesz miała, Magdusiu. — Kiedy, kiedy? — dopominała się. — Chcę mieć sto cieliczek, cieliczek, cieliczek! — Jeszcze ze sto moskaliczków zjesz, zakiel to będzie — żartował. — Ty licz, Magdusiu, moskaliczki, a ja cieliczki. Stary Pawlica gniewnie nabijał fajkę. — Ty zawczasu nie obliczaj — ostrzegł zięcia. — I gdzie ty świnie kolczykujesz! W izbie? Magdusia ci do pomocy potrzebna? — Żonę po kolczyki posłałem — tłumaczył się. — Ale ją po śmierć posłać. Dobra żona, ino powoli się obraca. — Ty byś warcej zdążył — przerwał mu stary surowo. — Stoisz i gadasz. Kołczykować trza wartko. Opowiesz później, co masz do opowiadania. — Ja opowiem, ja — tarmosiła dziada za rękę Magdusia. — Ja, dziadku. — Jak chcesz być dobrym opowiadaczem, musisz być dobrym słuchaczem. — Będę — obiecywała chętnie. Jasiek chwycił kleszcze, wsunął kolczyki do kieszeni i wyskoczył z izby. — Dziadku, a dasz mi koraliki? — pytała przymilnie. — Jarzębina ma czerwone bulki, powiedz Józkowi, to ci koraliczki z tych bulek zrobi. Nagle ktoś krzyknął. Rozpaczliwie. Głośno. Jakby tym krzykiem chciał przebić nie tylko strop izby, ale i niebiosa. W sieni rozległ się łoskot. Józek potknął się o cebrzyk, wywrócił go, zaczepił nogą o próg i wpadł do izby, rozsypując po podłodze trzaski. — Mamo — zawołał nie swoim głosem, a usta mu drgały. — Mamo, gestapo! — Jezu — chwyciła się za głowę Zośka. — Nie krzycz — uciszał ją ojciec. — Idź do szopy. Niech Jasiek wraca do izby. Kolczyki niech gdzie w kąt ciśnie. Przez okno wdarły się krzyki i rozkazy. Zośka złapała Magdusię, otoczyła ją ramionami, jakby właśnie córce groziło niebezpieczeństwo, i razem z dzieckiem wybiegła na podwórze. Pawlica wziął Józka za rękę i wyszedł za nią. Przed domem stali obok siebie Jan Gąsienica i Jasiek Czuj, otoczeni gestapowcami. Zośka przypadła do Niemca. — Za co? — pytała. — Za co? Dyć wam nic nie zrobił! Niemiec powiedział coś szybko gardłowym głosem. Miała wrażenie, że obok niej zaterkotał karabin maszynowy. Nie zrozumiała ani słowa. — Już wy lepiej nie pytajcie, gosposiu — pociągnął ją za rękaw jakiś cywil, który kręcił się pomiędzy gestapowcami świdrując oczyma obecnych. — Żeby świnia mniej wrzeszczała, tobyśmy wcale nie schwytali twego męża. Czy on jest bratem Daniela Gąsienicy? — spytał ciszej. — Tak — odpowiedziała bezmyślnie. — A bo co? — Bo nic — ofuknął ją opryskliwie. W tym momencie mały Józek, który przerażonym wzrokiem patrzał na ojca, wyrwał się dziadowi. — Tato! — krzyknął rozpaczliwie, obejmując ojca za nogi. — Tato! Jasiek podniósł syna, przytulił. Coś szepnął mu na ucho, głaskał po jasnej czuprynie. Może pocieszał, może prosił, żeby synek był grzeczny. Gestapowcy, trochę zaskoczeni tą nieoczekiwaną sceną, rozmawiali między sobą. Jan Gąsienica ogarnął wzrokiem swoją chatę, przed którą stała jego żona, niezdolna wymówić ani słowa, ani płakać nawet. Potem podniósł oczy na chatę Pawliców, nad którą jeszcze przed chwilą unosiła się chmura ptaków. Odleciały widać spłoszone hałasem, tylko gołębie siedziały rzędem na brzeżku jaśniejszej niż dom przybudówki, jak rzeźbiony fryz. Ponad nimi tuliła się do karmnika Kasia. Jan napotkał jej pytający, rozpaczliwy wzrok. Podniósł rękę, dotknął nią ust nakazując milczenie, potem wskazał góry. Cywil dostrzegł ten gest, uderzył Jana z rozmachem po wzniesionej ręce, aż opadła bezwładnie. — Dawałeś znaki — ryknął. — Komu?! Jan nie odpowiadał, więc cywil rozejrzał się podejrzliwie. Na podwórku pomiędzy trzema domami skamieniała z bólu stała grupa ludzi. Jasiek tulący synka do piersi, Pawlica podtrzymujący córkę, która miała twarz stężałą ze zgrozy. Trzeci dom znajdował się nieco w głębi. W jego szybach odbijała się czerwień zachodzącego słońca. Na balkoniku cywil zobaczył dziewczynkę z kotem na ręku. Gąsienica nie mógł dawać jej znaków. Za mała! Cywil jeszcze raz sprawdził wszystko dokoła. Dłużej zatrzymał wzrok na Pawlicy. Podszedł do dowódcy oddziału, szepnął mu coś do ucha. — Pawlitza, komm her! — wrzasnął gestapowiec przecinając powietrze pejczem. Zośka krzyknęła strasznie i osunęła się na ziemię z Magdusią na ręku. *** Anielcia, żona Jędrzeja Gąsienicy, podeszła do łóżka męża, chwytając się po drodze sprzętów i ścian. — Jakże ci — spytała troskliwie — jakże ci, Jędruś? — Halny idzie — szepnął. — Halny? — zdziwiła się. Niebo było czyste i nad Giewontem nie wisiał biały obłok. Jakież to znaki powiedziały Jędrzejowi, który nie wychodził z izby, że gna wicher nad Zakopane? — Suchą gałązeczkę i byle wiaterek złomi — powiedział znów, jak się jej wydało, bez związku. Dotknęła jego czoła drżącą dłonią. Czoło było zimne, więc nie bredził w gorączce. — Jędruś — spytała znów — jakże tobie? — Nic — otworzył oczy i uśmiechnął się do niej tkliwie — niczego mi nie trza, Anielciu. Kładź się, dziewczę, spać. — I dodał ciszej, tak że nie dosłyszała: — Już mnie hań ten świat obraca, ka przy dźwierzach nie trza klamek: nikt nie wraca. — Co mówisz? — dopytywała się. — Czy był Jan? — Był. Spałeś. Przyjdzie, może za dwie godziny. — Za dwie godziny nie będzie ze mnie nic — szepnął. — Kładź się, dziewczę, spać — dodał głośniej. Anielcia podreptała do drugiej izby rozmawiając sama ze sobą. Hej, czasy! Jan przyobiecał, że przyjdzie, i nie przychodzi. Dawniej, jak Jan co powiedział, wiadomo było, że zrobi. Hej, czasy! Ludzie się zmieniają. I rodzone dzieci nawet. Zabaczył Jan o tym, co matce gadał. I Jędrek nie ten sam. Od rzeczy gada. I poskarżyć się nie ma komu. Jędrzej pozostał sam. Patrzył w ciemne okno. Po dłuższej chwili jego oczy odróżniły zarysy Giewontu, który stał daleki i czarny odcinając się ostro na jednolicie szafirowym tle. Było tak cicho, że Jędrzej słyszał bicie własnego serca. Stukało nierówno, potykało się i zatrzymywało co chwila, jak krok utrudzonego ponad miarę wędrowca. — Czas — szepnął — czas na mnie. Kiedy Jędrzej był młody, lubił śpiewać, o każdym wierchu znał przyśpiewki. I o Giewoncie śpiewał: Giewoncie, Giewoncie, nie zapomnę ja cię, jak będę umierał, jeszcze spojrzę na cię. Nie przyszło mu wtedy do głowy, że naprawdę będzie patrzył na Giewont oczekując śmierci. Młodzi o tym nie myślą. Wydaje im się, że to sprawy innych ludzi — ale nie ich własne. A teraz Jędrzej jest bardzo stary i wie, że przyszedł jego czas. Byli chłopcy, byli, ale się minęli. I my się miniemy po malućkiej chwili. Nie czuł ani żalu, ani strachu — tylko ogromne znużenie. Jego lata przeminęły, jak wszystko na świecie przemija. Na Kościeliskiej ulicy kiedyś jesion rósł koło Walczaka. Było mu może ze sto roków, może więcej. Wielki, mocny jesion. Zamajaczył mu przed oczyma ten jesion. Patrzy na niego mały Jędruś zadzierając głowę do góry. Pasek na podartych porciętach mocniej zaciąga. Jak by się tu wdrapać na sam wierzchołek? Przechodził obok Kuba-poczciarz i krzyknął do niego: — A idźże, Jędruś, idźże, już widzę, że się wdrapać chcesz, ręce, nogi sobie połamiesz! Po imieniu do niego zawołał Kuba. Znał wszystkich w Zakopanem, bo przecież po całym mieście chodził, listy roznosił. Wtedy wszyscy się znali zresztą. Może dwie setki ludzi mieszkało w Zakopanem. A ten Kuba- poczciarz był mocny, hej! Biegał po listy aż do Nowego Targu, bo nie było wtedy stacji w Zakopanem ani w Poroninie. Biegał Kuba i zdrów był, i nigdy się nie skarżył, że go nogi bolą. A dziś ludzie autami jeżdżą i jeszcze im źle, hej! Usłuchał wtedy mały Jędruś Kuby-poczciarza. Zostawił jesion i za chłopakami pomknął do Kuźnic. Nie, jeszcze Kuźnice nazywały się wtedy „Stare Hamry”. Wieczorami łuna nad nimi stała, bo żelazo tam wytapiano. Drzewem w wielkich piecach palono. Koło nich uwijali się hutnicy w skórzanych portkach, uczernieni węglem i sadzą. Prażyli w tych piecach rudę ściąganą tu z Jaworzyny, z Małej Łąki, z Miętusiej. Wytopione żelazo wylewało się w oślepiającym blasku, z walcowni wypełzały czerwone węże sztab, olbrzymie, poruszane wodą z młynówki, drewniane młoty okute żelazem uderzały z hukiem w rozpalony metal. Obraz ten przejmował zawsze chłopców grozą i podziwem. Ale tym razem nie dobiegli do hamerni. Zatrzymał ich zwierzyniec, który na drodze do Starych Hamrów założyli Hamolacsowie. Daniele tam za siatką chodziły, jelenie, sarny. Może dlatego drugiemu wnukowi Jędrzej dał na imię Daniel, choć to w Zakopanem nie imię, jeno przezwisko. Zamarzyło mu się, żeby ten wnuczek był taki śmigły jak daniel widziany w dzieciństwie. I tak się stało naprawdę. Dosłyszeli wtedy chłopcy, że ktoś śpiewa idąc. Poznali Sabałę. Ej, dobrze Janickowi, pokiela je młody, przeskakuje bucki, jaworowe kłody. Stanął przy nich obok ogrodzenia. Pięknie ubrany, kapelusz strojny w piórka bażancie i cietrzewie. Stare, srebrne spinki przy białej jak śnieg koszuli. Pas szeroki, zbójnicki. — Zapolowalibyście? — zapytał Cebemiak, który jako najstarszy wiedział dobrze o tym, że Sabała raubsicował za młodu. — Ej, nie — odpowiedział Sabała kręcąc głową. — Młoda to zwierzyna. A to prosem piyknie, źwirz jak młody, to straśnie piykny — toz to. — A nie polowaliście na młode? — dopytywał się Cebemiak. — Nie. Raz co się nie dzieje — zaczął, a chłopcy otoczyli go dokoła, wiedząc, że zacznie opowiadać. — Byłek w górak sam. „Toz tok poślakowoł niedźwiedzia i zabiłek go. No i dobrze nie barzo, obłupiłek go — haj — i upiók co zwięksa. Jaze przylatuje ku mnie tako wartko liska. Straśnie była pokorno, ogon trzymała między nogami — haj. Nie mógek sie jij odegnać, a strzylać sie do nij nie opłaciło, bo była młodo i byłbyk se dźwirza postrahoł — haj. Jazek sie długo nie namyśloł. Myśliwskie prawo krótkie. Łapiłek jedne pieconke, co okapowała na patyku, i prasnonek jij to. Łap — i poleciała”. Stary zamyślił się. Zmarszczki na jego orlej twarzy rozchodziły się dokoła oczu jak słoneczne promienie. Chłopcy stali cicho. Może im opowie jeszcze o grotach i pieczarach, którymi można dojść aż do morza, o smokach, które tej drogi strzegą i rozrzucają kości śmiałków na cztery strony świata. O dziadulach, a może o zbójnikach, z którymi się kiedyś stowarzyszył i razem z nimi zbójował. O czarownikach, co gdyby chcieli, toby wodę z Pisanej odwrócili ku Bystrej, a może o skarbach. Ale Sabała nie chciał już nic opowiadać. Przyjrzał się małemu Piloniowi, co stał z boku jakiś smutny. Podszedł do niego. — Ty się nie sumuj, nie turbuj — powiedział — I to pamiętaj, że duch ludzki złamać się nie da. Syćko złe przeminie, byle sie ino człek nie dał złemu. Odszedł. Długo jeszcze słyszeli z daleka jego pieśni: Ej, Sabała zaśpiewał, ej, Krywań mu odpedział, ej, bo o jego sprawie nikt inny nie wiedział. I Jędrzej jak Sabała miał swoje sprawy, o których nikt inny nie wiedział. Kiedyż to po raz pierwszy spojrzał w niebo na srebrny krąg miesiąca i jemu powierzył swoje tajemnice. Miesiączku, miesiączku, ty moje myśli znos, nikt ik nie zno, ino ty je znos... Pewnie to było, kiedy się zeszli z Aniełcią? I nagle stary Jędrzej zobaczył przed sobą Krupową Rówień. Moczary były na niej, strumienie szybko biegły. W jednym miejscu szelęźnik rósł, aż złocistość od niego biła. Szli przez ten szelęźnik z Aniełcią we dwoje. Zmówiony był już z nią wtedy. Anielcia zerwała jeden kwiat i ten cichuśko szuścił w jej ręku. Dokoła modrzyły się kwiaty „ptasie oczka”, motyle siadały na nich tak samo modre jak one. Kiedy podrywały się w górę, to jakby kto płatki kwiatów rzucał na wiatr. Szli z Aniełcią i niebo było nad nimi takie błękitne. Hej, już nigdy potem takie nie bywało, ani słońce nie świeciło tak mocno. Widać też młodsze było. Haj. Aż dziw mu, że leży bezsilny i pokój dokoła niego jest daleki i niedostępny. Tylko łóżko bliskie. Bezpiecznie na nim, spokojnie. Hej, bywało — człek był młodszy, śmigły był, nogi miał lekkie. Nieraz chodził na wyprawy w wierchy. Gości prowadzał. Tobołki nosił. Gości podpierał, kiedy któremu w głowie się zakołowało. Śmiał się po cichu, bo nie rozumiał, co to znaczy „zawrót w głowie”. Paniom nieraz trzeba było rękę podać na wąskiej ścieżce. W góry szły z parasolkami. Cienkie w pasie jak osy. Jedną ręką zbierały fałdy sukni. Hej, dawno już takich pań nie ma. Raz szedł do Morskiego Oka. Jeszcze nie było szosy, nie. Szli przez Poronin, Bukowinę, Głodówkę, Łysą Polanę. Droga potem wiodła do Roztoki. Odpoczywali tam w schronisku, zanim ruszyli dalej. Stary drgnął. Gdzieś padł strzał. Odbił się metalicznym echem. Góry go powtórzyły. „Pan Niedzielski znów strzela?. Z armatki” — pomyślał i zaraz sobie uprzytomnił, że pana Niedzielskiego, który ustawił sobie armatę na posesji w wylotu Chramcówek i rano o piątej strzelał z niej — już dawno nie ma. Jest wojna. I on sam leży bezsilny na łóżku. Serce stukało wolniutko, przystawało, jakby wahając się, czy ma się zatrzymać na zawsze, czy jeszcze bić. Czas odejść. Czas. Uczuł nagły żal, że nie odszedł wcześniej, zanim potok obcych nie zalał Podhala. Po co doczekał tej chwili? Po co? Ściągnął brwi zbierając rozproszone myśli. Wydawało mu się, że powinien był dożyć. Ale czemu? Co się stało? Co takiego zobaczył? O czym się przekonał?’ Co się stało dobrego, pomimo strasznych chwil, co pozwala mu spokojnie myśleć o odejściu na zawsze? Co to było? Co? I nagle zrozumiał. Jego życie nie zostało zmarnowane. Nie przeżył go na próżno. Wychował synów i wnuków, którzy nie zawiodą. Przyszła czarna chwila, przyszła walka, dni próby i mógł przekonać się, że jego rodzina tę próbę wytrzymała. — Minie złe — wyszeptał. — Minie złe. Jeszcze im słońce zaświeci. Wytrzymają, bo mocniej świeci słońce nad młodością niż nad starością. Będą budować życie na nowo. A na starego Jędrzeja już czas. Ale zanim odejdzie, chciał im coś powiedzieć, coś niezmiernie ważnego. — Anielcia — zawołał — gdzie Jan? — Ale usta poruszyły się bezgłośnie. Czemu nie kazał jej pójść po Michała czy bodaj po Tomka? Powiedziałby im. Teraz za późno. Nie zawoła już nikogo. Serce zatrzymywało się coraz częściej. Czuł, że chłód obejmuje mu nogi. Nie powie, nie powierzy im tego, co miał jeszcze przekazać. Tego, co najważniejsze. Sylwetka Giewontu czerniała daleko na tle rozgwieżdżonego nieba jak wycięta z czarnego papieru. Do wszystkiego, nawet do sąsiedniej izby było mu tak daleko — jak do tych gór. Giewoncie, Giewoncie, jeszcze spojrzę na cię... *** Maryna tego dnia jeszcze raz zawróciła do domu. Ktoś napotkany po drodze powiedział jej, że na Gładkie pojechało auto z gestapowcami. Biegła szybko, serce kołatało niespokojnie. Na mostku minęli ją. Nie mogła dojrzeć, kto był w środku. Na uginających się kolanach dotarła do domu. Za późno. Po głowie tłukła się niemądra myśl, że gdyby nie wyszła, nie stałoby się złe. Zaradziłaby jakoś. Nie oddałaby swoich. Jak błędna chodziła po izbie, wpadając na sprzęty, szukała czegoś, nie mogła sobie przypomnieć, czego szuka. Potem uderzyła głową o ścianę. Mocno biła, żeby bolało, żeby zagłuszyć ból w sercu, ból nie do wytrzymania. Kasia nie odstępowała matki ani na chwilę. Obejmowała, tuliła. Surowa, gniewna matka stała się nagle dzieckiem potrzebującym jej opieki. Tylko w objęciach młodszej córki odzyskiwała na chwilę spokój. — Mamo — szeptała dziewczynka — mamo. Innego słowa nie umiała znaleźć. Miała wrażenie, że weszła w mrok, z którego nie ma wyjścia. Groźny mrok, w którym czaiło się niebezpieczeństwo. O sobie nie myślała. Myślała o więzieniu, gdzie był teraz jej ojciec. I Jan Gąsienica, ojciec Daniela, i Jasiek Czuj, mąż siostry. Nie wiedziała, jak im dopomóc. Nie wiedziała też, jak przemówić do matki, co powiedzieć, krzyknąć, żeby posłyszała, żeby to dotarło do jej zaćmionej świadomości. Nie mogła jej opuścić. A przecież musiała. W leśniczówce czekali na nią. Musiała do nich dotrzeć jeszcze dziś w nocy. Musiała im zanieść rzeczy i, co ważniejsze, słowo od Jana i słowo od dziada Jędrzeja. Dotychczas czuła zawsze obok siebie pomocną rękę ojca. Mogła z nim nie mówić, wystarczyła jego obecność, była pewna, że zawsze ją zrozumie, zawsze jej dopomoże. A teraz ojca zabrakło. Wiedziała tylko jedno z całą pewnością: musi dotrzeć do leśniczówki. Daniel i Staszek byli bardziej zagrożeni teraz niż kilka dni temu. Szukano ich. Słyszała z balkonu, jak cywil wypytywał Jana, gdzie są jego synowie. W leśniczówce nie wiedzieli o niczym. Lada chwila może gestapo przyjść do chaty Kuby Wali... Kiedy Maryna zadrzemała wreszcie, zmożona płaczem i krzykiem, Kasia cichutko wysunęła się z domu. Kotka nie odstępowała jej ani na krok. Znów dziewczynka szła nocą pod rozgwieżdżonym niebem. Ciemne ulice wyglądały obco i groźnie. Za każdym węgłem czaiło się nieznane. — Do dziada — szeptała. — Do dziada Jędrzeja idę. On poradzi. Zawsze potrafił poradzić. I teraz kiedy zabrakło ojca. Pozostał on jeden, który mógł jej dopomóc. Już niedaleko poczty przypomniała sobie, że nie zabrała butów dla Lusi. „Trzeba wrócić — pomyślała. — Wrócę do domu, kiedy już pogadam z Jędrzejem. Matka śpi”. Gdzieś daleko padł strzał. Dziewczynka skoczyła między domy, przemknęła bokiem, przelazła znaną jej dziurą w płocie na podwórko dziada. Anielcia wpuściła ją od razu, bo lekki miała sen. Ale gderała zgorszona zachowaniem dziewczynki. — Dziadek śpi — tłumaczyła trzęsąc głową, a łojowa krzywa świeczka drżała w jej ręku, tak że cienie skakały po ścianie. — Spać mu nie dajecie. Jan przyszedł, kiedy on spał, gadałam mu, że po obiedzie dziadek się budzi. Nie przyszedł, choć obiecał. A ty przychodzisz w nocy. Jakże to! Po nocy biegać dziewusze nieładnie. Kasia ucałowała ją w rękę i cicho wsunęła się do izby. Dotykając ostrożnie sprzętów podeszła po ciemku do łóżka. Ogromny księżyc wisiał nad Giewontem, srebrne światło padało na suchy profil Jędrzeja, na jego złożone ręce. Widać dziewczynka go obudziła, bo jego szczupłe palce poruszały się niespokojnie, skubiąc prześcieradło. — Dziadku — powiedziała — nie śpicie, dziadku? Powiedzcie, czy Daniel i Staszek mają pana Komorowskiego i panią Lusię za granicę przeprowadzić? Stryk Jan kazał, żeby szli. A wy, co wy, dziadku? Lusia nie ma dokąd wracać — tłumaczyła, kiedy Jędrzej nic jej nie odpowiedział. — Ich szukają, dziadku. A Daniel i Staszek wrócą. Pójdą do pana inżyniera. Usta Jędrzeja poruszyły się, lecz nie wydały żadnego dźwięku. — Dziadku — pogładziła jego ręce — powiedzcie głośniej, nie słyszałam, dziadku. Wtedy cichy, cichutki jak szelest jesiennych liści, dobiegł do niej jego głos. — Powiedz — mówił wolno zatrzymując się — powiedz Staszkowi i Danielowi, powiedz syćkim, że duch ludzki nic kij, złamać się nie da. Złe minie. Niech się złu nie poddają. Niech ze złem walczą. To im powiedz, synku. Skurcz bólu wykrzywił jego rysy. — Dziadku, boli was — pytała ogrzewając tchnieniem jego chłodne ręce — zimno wam, dziadku? Ale ręce wysunęły się z jej małych dłoni, opadły na kołdrę, ciężkie i bezwładne. — Dziadku. Leżał z zamkniętymi oczyma z wypogodzoną już twarzą. Może nie słyszał jej wcale. Może myślał, że mówi do syna, do Jana. Jemu przekazywał swoją ostatnią wolę. Swój testament. Cofnęła się przerażona. Ale Jędrzej był taki cichy, spokojny. Jego suchy profil, nieruchomy, jakby wykuty z kamienia, podobny był do sylwetki potężnej góry, czerniejącej za oknami. Jakby nie jeden, ale dwa były Giewonty. Może wstaną oba, wstaną w najczarniejszej godzinie przed świtem. A ona ma wykonać to, co jej kazano. — Powiem, dziadku — szepnęła. Halny wiatr Maryna obudziła się w nocy tak nagle, jakby ją kto uderzył. Baca przeciągle wył za oknami. — Kasia, śpisz? — spytała dotykając posłania obok. Córki nie było. Podniosła się. Może Kasia wróciła do swego pokoiku? Potykając się w ciemności, szła schodami, a potem przez pachnącą sianem górkę. Pokój Kasi był jasno oświetlony księżycowym światłem. Zza ciemnej ściany Giewontu błyskał srebrny rąbek chmur. Łóżko dziewczynki było zasłane, narzutą i puste. Z kąta nie świeciły oczy kotki. Kasia znów wymknęła się z domu, zabierając ze sobą Kińdzię. Lęk ogarnął Marynę. Nieszczęście, które rozbiło jej rodzinę, sięgało teraz po najmłodszą córkę. Przysiadła na brzegu łóżka, obejmując oburącz głowę. Ciężkie myśli snuły się pod czaszką jak dym. Co robić? Kogo się poradzić? I jak to się stało, że ona, Maryna, która przez całe życie rządziła domem, nagle czuje się jak małe dziecko opuszczone przez matkę. Odkąd wybuchła wojna, zmieniły się role jej i męża. Zawsze milczał i godził się z jej wolą. Ale skoro wyjął fajkę z ust i rzekł swoje zdanie, wiedziała, że go już nie zmieni. Gderząc udawała wtedy, że jej chodziło o to samo. Weszli Niemcy i Pawlica zaczął zabierać głos coraz częściej. Rzucał słowa skąpo, ale tak, że trzeba było go słuchać. Od razu niby nożem przecinał każdą rozmowę: tak i tak ma być. Swarzyła się z nim, ale ustępowała. W głębi serca wolała nawet, że on decydował w trudnych, ważnych, niezrozumiałych sprawach, które przytłaczały każdego człowieka. Groza zawisła nad wszystkimi. W każdej chwili trzeba było dokonywać wyboru. Niełatwa to rzecz. Zgoda i przyzwolenie na niemieckie propozycje miały pozory łagodne — groźna była tylko odmowa. Maryna zdołała już stwierdzić, co pociągała za sobą zgoda. Jeśli ktoś podał palec okupantom, chwytano za rękę. Człowiek wstępował na pokrytą niezapominajkami topiel, zapadał się, tonął, grzązł bez ratunku. Na próżno usiłowali cofnąć się ci, którzy złakomili się na przydziały mąki czy nafty, dawanej chętnym przez Komitet Góralski — okazywało się, że należą do Komitetu. Próbowali wypisać się — na próżno. Musieli iść na pasku zdrajców. Ci, którzy stawiali opór, szli do więzienia. Nie chciała tego. Bała się Niemców i współpracy z nimi, ale obawiała się także odmawiać im. Drżała o swoich najbliższych, o dobytek uciułany w ciągu lat z takim trudem. Tylko biedacy mogli mieć złudzenie, że Pawlica to „hruby gazda”. Jedyną jej nadzieją było, że powydaje córki dobrze za mąż. I cóż się okazało? Śliczna Zośka odrzuciła wszystkich konkurentów dla biedaka, Jaśka Czuja. A Kasia od dzieciństwa tylkp Daniel i Daniel. Co ma Daniel? Ręce puste i w głowie pusto. Więc dla obu córek pozostawało tylko to, co zdobyli oboje z mężem. Jakże się zgodzić z najmniejszą stratą? Ale jej mąż nie dbał o to. A teraz go nie ma. Nie zapyta go o nic. Pewnie już nie wróci. Bo i któż wraca z więzienia? Czemu go wzięli? Za co? Od żony Jana Gąsienicy mogła wydobyć tylko to, że jej najukochańszego syna wzięto przypadkiem jako brata Daniela. A za co Pawlicę? I gdzie jest Kasia? Co się dzieje z tą dziewczyną? Gdzie przepada nocami? Milczy, żeby ją zabić, nie powie nic. Maryna oderwała ręce od twarzy. Księżyc schował się już za górami. Noc stała ciemna i obojętna. Pies wył żałośnie. Może jak i ona nasłuchiwał znajomych kroków, bo przerywał wycie, to znów zaczynał od nowa. Na pół przytomna z rozpaczy dosłyszała wreszcie, że pies zaskomlał radośnie. W chwilę potem w sionce rozległy się leciutkie kroki. Błysnęły dwa zielone ślepia. Kińdzia wbiegła pierwsza. Maryna chwyciła córkę za ręce. Nie biła, nie gniewała się, nie krzyczała nawet, nie pytała o nic. Tylko trzymając jak w kleszczach jej szczupłe ramiona powtarzała: — Nika nie pójdziesz więcej. Nika nie pójdziesz. Dość tego nieszczęścia — i pociągnęła córkę na dół, do białej izby. Do rana Maryna przewracała się na pościeli i wzdychała. Jeszcze było ciemno, kiedy wstała, rozpaliła pod płytą, zaczęła warzyć śniadanie. — Pójdziesz ze mną do szkoły — oznajmiła krótko. Była znów gniewną, surową matką. Dała Kasi jeść, potem wzięła córkę za rękę niby małe dziecko i wyprowadziła na ulicę. Jeszcze parę dni temu dziewczynka spaliłaby się ze wstydu. Wyrwałaby rękę i uciekła. Teraz szła potulnie. Nie mogła niczym zwracać na siebie uwagi. W leśniczówce czekano na nią. Gmach szkolny ciemniał szeroki i rozłożysty. Dziewczynki okutane chustkami, w połatanych kurteczkach tłoczyły się wejściem, które było widoczne nawet w mroku, bo przed samą wojną dobudowano nad nim daszek Chronił on wchodzące dzieci przed deszczem, soplami lodu, które nieraz urywały się i spadały na głowę, przed śniegiem, a nawet przed porywami wiatru. W korytarzu dziewczynki z pośpiechem przepychały się do swoich klas. Maryna znała tę szkołę dobrze. Chodziła lu przecież sama, potem przyprowadzała spokojną i grzeczną Zośkę, a wreszcie i tego odmieńca, który przez pomyłkę tylko nie był chłopcem, i to z rodu Gąsieniców, a nie Pawliców. W klasie piątej dziewczynki siedziały już, a pani wychowawczyni stała obok szafki z pomocami szkolnymi. Zauważyła Marynę, zamknęła drzwi szafy. — Do mnie, Maryno? — spytała wychodząc na korytarz. — Idź, dziecko, do klasy — zwróciła się do Kasi. — Zawołam cię później. — Przyszłam ja do pani — zaczęła Maryna nieśmiało. — Proszę o opiekę nad moją dziewczyną. Nierozumie to. Nie wie, co za czasy. Z domu ucieka. Po nocy chodzi. Mało tego nieszczęścia, co na nas spadło, jeszcze mi dzieciaka gdzie zabiją. — Bądź dobra dla córki, Maryno — powiedziała cicho pani Rostowa. — Kasia na pewno nic złego nie robi. Maryna wybuchnęła łkaniem. — Oj, proszę pani, i mój stary nic złego nie robił, a nie ma go już, nie ma! Zabrali, zabrali do „Palace”. Sama zostałam na tym świecie, a nie ma gazdy, to głupi każdy. Pani Rostowa objęła ją mocno. — Nie jesteś sama, Maryno. Pamiętaj, że nie jesteś sama. Wszyscy ci współczujemy i dopomożemy. — Oj, pani, w czym można dopomóc, kiedy go nie ma? — Idzie halny. Zanim spadnie śnieg, cała szkoła pójdzie pomagać w polu. Przede wszystkim rodzinom osamotnionym. Do was i do Zośki kierownik Barycz obiecał przysłać starszych chłopaków. Zośka podobno ma jeszcze kapustę nie ściętą? A i przy gospodarstwie chłopaki też się przydadzą. Maryna słuchała z natężeniem. Przywykła słuchać tej siwej pani, wszyscy jej słuchali, choć nigdy nie podnosiła głosu. Prawdę mówiono o niej, że nawet gorycz piołunu umie przemienić w słodycz miodu. Marynie łzy ciekły z oczu i wraz ze łzami spływał ból z serca, wstępowała weń otucha i nadzieja. Może wrócą jej najbliżsi, trzeba, żeby zastali wszystko w domu jak należy, a ona da sobie radę, bo jej pani wychowawczyni dopomoże. — Po Kasię nie przychodź — kończyła pani Rostowa — sama ją odprowadzę do domu albo z kimś przyślę. Będzie przez cały czas ze mną lub z osobą, którą wyznaczę. Zrobię to dla ciebie. Bo ja ufam Kasi. To dzielne dziecko. Kiedyś opowie wszystko. A teraz miej dla niej cierpliwość. Idź do domu — przytuliła do siebie Marynę siostrzanym ruchem. — Twoja druga córka potrzebuje pomocy. Musisz być silna, pamiętaj. Kasia stała przy oknie, przebierając w palcach paski barwnego papieru. Ściany klas, na rozkaz pana kierownika Katschorka, zostały ogołocone ze wszystkich obrazków. Nie tylko kopię „Grunwaldu” Matejki i „Babiego lata” Chełmońskiego skazał on na zagładę, ale nawet ilustracje „Jak należy walczyć z chrabąszczami”. Czym biedne chrabąszcze zagrażały potężnej Rzeszy, tego nikt domyślić się nie umiał. Ogołocone ściany wyglądały smutno, bielały na nich prostokąty w tych miejscach, gdzie zabrakło obrazków. Dzieci chciały swoją klasę ozdobić wycinankami. Przyniosły papier, klej, ale jak dotąd brakowało zawsze czasu, żeby się tym zająć. Lekcje trwały właściwie tylko do mrozów, bo opału szkoła nie otrzymywała, a tego, co przynosiły dzieciaki — nie wystarczało. W cieplejsze dni pan kierownik zawsze miał w pogotowiu nie cierpiące zwłoki zajęcia — a to zbieranie ziół, a to zbiórkę złomu, a to sprzątanie ogródków czy niszczenie liszek na polach. Jeśli więc zdarzył się spokojny dzień, nauczycielki i dzieci uczyły się usiłując nadrobić stracony czas. Kolorowy papier co dzień wyjmowany z szafy leżał na oknie, czekając na odpowiednią chwilę. — Kasiu! Dziewczynka odwróciła się. Nie można było patrzeć bez współczucia na mizerną twarzyczkę, na oczy pełne skupienia, płonące gorączkowym blaskiem. Oczy stworzenia oczekującego na następny cios. Ale zacięte usta świadczyły o tym, że dziewczynka nie czeka biernie. — Kasiu, moje dziecko — serdecznie pochyliła się nad nią wychowawczyni. — Twoja matka nie chce, żebyś sama wychodziła ze szkoły. — Muszę iść — odpowiedziała dziewczynka stanowczo — muszę iść, proszę pani. Za oknami rozległ się dźwięk trąbki. Ulicą szli szeregami chłopcy z Hitlerjugend, w brązowych mundurach, z rozpiętymi kołnierzami, buńczuczni, pewni siebie. W bladym świetle wstającego bez pośpiechu dnia błyskały długie, zakręcone trąbki z proporczykami.. — Muszę — powtórzyła Kasia i pionowa zmarszczka zarysowała się na gładkim, pogodnym dotychczas czole. — Obiecałam ci pomóc — pani Rostowa obejrzała się nieznacznie, ale dziewczynki układały zeszyty na pulpitach, a głos kierownika dobiegał aż z kancelarii. — Powiedz mi — mówiła dalej — powiedz, dokąd musisz iść. Podaj tylko kierunek. — Na Gronik. — Więc pójdzie z tobą Urszulka. Ma wpaść do mnie po załatwieniu swoich spraw. Zaczekasz na nią. Mimowolnym ruchem Kasia przytuliła się do ramienia wychowawczyni, wyrażając tym swoją wdzięczność i zaufanie. — Proszę pani — szepnęła — nie zabrałam paczki z domu. — To gorzej — zmartwiła się Rostowa. — Nie powinnaś wracać do domu. Ale cóż. Trudno. Jeśli nie masz zupełnie nikogo, kto by mógł przynieść ci paczkę — jakoś sama zabierzesz. A Urszulka... Urszulka, nie pytając cię o nic, będzie czekała na twoje słówko i pomoże ci, jeśli zajdzie potrzeba. Dziewczynka znów nic nie powiedziała, ale jej oczy wzniesione ku wychowawczyni były pełne wdzięczności. — Siadaj — dotknęła jej ramienia pani Rostowa — dziewczynki już się kręcą, musimy zaczynać lekcję. Podczas pauzy Kasia wyszła na podwórko. Od południa uderzały gorące podmuchy wiatru. Nad Giewontem świecił rąbek jasnej bieli. Drzewa poruszały się niespokojnie. Na tle przezroczystego błękitu nieba błyskały czasem srebrne nitki spóźnionego babiego lata, które przyszło już po przymrozkach, już po śniegu. Szedł halny, który miał je zdmuchnąć, wiodąc za sobą zimę. Dziewczynka przeszła na podwórko chłopców. W kącie obok kupy gruzów po rozebranym domku dozorcy znajdował się maleńki ogródek. Dozorca przy pomocy dzieci posadził tam kilka drzewek i krzewów, a na małych grządkach fasolę, groch i kwiaty. Kasia bywała tu często, ponieważ lubiła grzebać w ziemi. Dziś w ogródku było pusto. Szeleściły poruszane wiatrem suche liście. Kasia przysiadła na pożółkłej trawie i zaczęła łuskać strączki. Pękały z trzaskiem, kolorowe ziarnka skakały wysoko pod błękitne niebo. Przypominały dziewczynce dawno zapomniane zabawy z ojcem, kiedy jeszcze była bardzo malutka. Siadywali na ganeczku, ojciec wysypywał przed jej zachwycone oczy różnokolorowe, różnokształtne ziarnka: czerwone, błękitne, łaciaste i bieluśkie jak ząbki malutkiego dziecka. Fasolinki stawały się zwierzętami, ptakami, ludźmi, drzewami albo po prostu barwnym korowodem. Śmieli się oboje zachwyceni. Raz matka odwołała ojca i odszedł mrucząc. Pochylona nad swoimi skarbami nie zauważyła, że ktoś stoi obok niej. Podniosła głowę i zobaczyła nad sobą szafirowe, roześmiane oczy. Opalona chłopięca ręka sięgnęła po jej skarby. Wszystkie ziarnka znikły w przepaścistej chłopczyńskiej kieszeni. — Poskarż się, popłacz — powiedział Daniel kpiąco — już masz oczyska wielkie jak sowa! — Nie bedem płakać — krzyknęła — nie bedem się skarżyć! — Dziewuchy zawsze się skarżą i płaczą — oznajmił z głębokim przekonaniem. — Ja nie dziewucha, ja chłop! Roześmiał się, wyjął procę i fasolki zaczęły wylatywać wysoko w błękitne niebo. — Gdzie masz fasolki, synku? — spytał ojciec wracając. Rozłożyła bezradnie rączki. Nie mogła przecież ani się poskarżyć, ani rozpłakać, bo Daniel zacząłby z niej kpić. Pokornie zniosła gderanie ojca i ostre wymówki matki. W szkole męskiej rozległ się dzwonek. Chłopcy wybiegli na swoje podwórko. Tylko nieliczni korzystając z pauzy wyjmowali śniadanie, jakiś ciemny moskaliczek czy kawałek ościstego chleba. Bieda zamieszkała na stałe chaty góralskie. Zapadnięte policzki, połatane ubrania świadczyły o tym najwymowniej. Pomiędzy chłopakami mignęły zawadiackie czupryny „Kubeczków”. Rozglądała się bacznie. Gdzie Wojtek? Tylko on mógłby jej dopomóc. On dostanie się zawsze tam, gdzie zechce. I dla Daniela zrobi wszystko. Cichutkie gwizdnięcie zwróciło jej uwagę na kupę gruzów. Zza pociemniałych cegieł wychyliły się czupryny Władka i Łukasza. Potem wysunął usmoloną atramentem rękę Klimek i pokazał brudnym palcem za siebie. Kasia podeszła kilka kroków. Za zwalonym domkiem dozorcy stali wszyscy, jak ich było siedmiu. Kiedy zdołali się itam dostać niepostrzeżenie, to była już ich, Mocarnych, tajemnica. — Nie chciałem, żeby kto widział, że gadamy — powiedział Wojtek. — Czego ci trzeba, Kasiu? — Wojteczku — odrzekła szybko — chybaj do domu, u mnie w pokoju, na górce, paczka na łóżku leży. Sweter i buty. Zabierz. A ja na ciebie zaczekam koło Sobczaka. Wyjdę zaraz po lekcjach. Józek ci pomoże do domu, do nas wejść. Przyniesiesz? — Dobrze — odparł — czekaj u Sobczaka. Uspokoiła się natychmiast. Wszyscy wiedzieli, że Wojtek zawsze dotrzymuje przyrzeczeń. Zgarnęła fasolę i ruszyła do klasy, bo odezwał się dzwonek po żeńskiej stronie gmachu. Czupryny Mocarnych wychyliły się raz jeszcze i znikły. Widocznie bracia swoim zwyczajem zaczęli naradzać się przed wyprawą. W pół godziny potem siedem par oczu zajrzało przez okno chaty Jaśka Czuja i ze zdumienia znieruchomiało. Na podłodze siedziała Magdusia w brudnej koszulinie. Co się stało w ciągu jednego dnia z rozpieszczoną, kapryśną dziewczynką? Włosy potargane. Buzia brudna, porysowana jaśniejszymi ścieżkami łez. Przytulała do siebie królika, odpychając kurę, która usiłowała dziobnąć ją w bosą nóżkę. — Józek — wołała rozpaczliwie — Józek. Chłopak nie odpowiedział. Miał swoje kłopoty. Stał nad dużą niecką, w której miesił ciasto. Cienkie jak patyki jego ręce z trudem unosiły się po kolei, ciągnąc za sobą lepiącą się masę. Na domiar złego na płycie zasyczała ostrzegawczo woda, wylewająca się z saganka, w którym coś wrzało. Chłopiec wyswobodził z trudem jedną rękę, chwycił saganek i zaczął go ciągnąć. Saganek drgnął, woda chlupnęła na rękę. Józek, nie panując już nad sobą, zakrył twarz ręką i ciasto pomieszało się z jego gorącymi łzami. W jednej chwili siedmiu chłopaków znalazło się w izbie. . — Józek — powiedział Wojtek — chłop jesteś, a płaczesz. Weź wody. Obmyj twarz i ręce. Zawstydzony Józek siąkając nosem wycierał oczy rękawem, rozmazując rzadkie ciasto po całej twarzy. — Wody nie ma — powiedział cicho. Wojtek zajrzał do wiader, były puste. — Wawrzek, Kuba, do studni — komenderował. — Franek, umyj ręce i zamieś ciasto, a jak się zmęczysz, Łukasz cię zmieni. A ty, Łukasz, pozamiataj tymczasem. I żebyś potem ręce umył. A nie kurz. Klimek i Władek, ubierzcie Magdę. Umyć ją trzeba. — Magdusiu — zwrócił się do dziecka — puść puzia. Puziowi trzeba dać jeść, puzio głodny. Dziewczynka zachwycona, że ktoś z nią rozmawia, wyciągnęła rączki do chłopca i przygarnęła się ufnie. Wojtek pogłaskał jej brudne, zlepione, pełne jakichś kłaczków loki. — Dajcie grzebień, uczeszę ją, bo wy byście jej włosy powydzierali. — Nie chcem czesać! — krzyknęła. — Chcesz być ładna? — Chcem. — No to trzeba się uczesać. Wziął grzebyk z rąk Klimka i zaczął rozplątywać miękkie włoski nieomal macierzyńskimi ruchami. — Józek — skinął na chłopca — chybaj tu. Mały podbiegł natychmiast. — Jak się umyjesz, a zaraz „Kubeczki” wodę przyniosą, pójdziesz do Pawliców. Kasia kazała. Józek skinął głową na znak, że słucha uważnie. — Na górce u Kasi paczka na łóżku leży. Przyniesiesz ją do mnie. — Przyniosę. — A gdzie babka Maryna? — Babka i mama do „Palace” poszły. — Dawno? — Dawno. Z samego rana. — Wytrzyj w co ręce i leć zaraz po te buty. A babce Marynie nic nie gadaj. Słyszysz? — Dycjek słyszę, co bym tam miał gadać — mruknął chłopak. Zanurzył ręce w kubełku z pomyjami i kawałkiem trzaski zaczął oskrobywać uparte ciasto, czepiające się namolnie wszystkiego. Polem rozejrzał się, a nie widząc ręcznika ani ścierki wytarł ręce w serwetę na stole. — Józek — krzyknął na niego Klimek — mama ci da! — A ja wiem, gdzie mama ścierki rzuciła? — odpowiedział Józek zaczepnie. — Mama rzuca teraz wszystko, gdzie popadło. W pół godziny później w czystej izbie, ubrana w sukienkę i buciki, Magdusia zajadała gorące moskaliczki, które przypiekały się na płycie, smakowicie pachnąc. Najmłodsi Mocarni skakali przed nią, udając bijące się koźlęta, i mała szczerzyła do nich ząbki białe jak perełki. Józek umyty i uroczysty chodził ślad w ślad za „Kubeczkami”, dumny z tego, że wykonał polecenie Wojtka. Za oknem przeciągle zawył pies. — Daliście jeść Bacy? — spytał Wojtek. — Ja dam, ja — wrzasnęły „koźlęta” rzucając się do płyty. — Ja, ja — wtórowała im Magdusia — ja wiem, gdzie miska Bacy. — Ostudźcie mu wpierw jedzenie — ostrzegał Wojtek. Trójka dzieci wypadła z izby. Klimek z triumfalną miną niósł w obu rękach miskę Bacy pełną polewki. Franek otwierał przed nim drzwi. Magdusia trzymała kawałek nie dojedzonego moskaliczka. Z podwórza dobiegły po chwili radosne piski Magdy i przymilne skomlenie Bacy. Naraz szczęknął łańcuch. Klimek krzyknął przerażony. Magda wybuchła łkaniem. Wojtek wyskoczył na podwórze, ciskając paczkę na podłogę. Ciepły podmuch uderzył w twarz. W powietrzu wirowały złote liście. Magda stała przy północnej ścianie chałupy, tam gdzie suszyło się pod okapem drzewo na zimę. Płakała żałośnie. Obok niej, z niemądrymi minami, obaj najmłodsi Mocarni. Porzucony łańcuch i miska pełna jedzenia wyjaśniały bez słów, że Baca uciekł, zanim zaczął jeść. — Gdzie Baca? — spytał surowo Wojtek. — Wyrwał się i uciekł — pokornie wyjaśnił Franek. — Ty, weredo, po cóżeś go z łańcucha spuścił? — To ja — szepnął Klimek, czerwony po białka oczu. — Magdusia prosiła. — Magdusia, Magdusia. Gońcie teraz psa, kiedy tak. Jeszcze zginie. Daniel się zmartwi. Nie, nie wy — zatrzymał ich, bo już chcieli pędzić za psem. — „Kubeczki” — zwrócił się do bliźniaków, którzy natychmiast wyrośli przed nim jak spod ziemi. — „Kubeczki”, gońcie Bacę, jeszcze go kto zabierze albo zatłucze. U dziadków szukajcie! — krzyknął za nimi, bo już pomknęli do miasta. Nie czekając na powrót bliźniaków, wziął paczkę i ruszył do Sobczaka, pozostawiając Magdę i Józka pod opieką młodszych braci. Nad Giewontem stanęła wypiętrzona wysoko chmura, niby fala zatrzymana o morski brzeg. Coś kotłowało się w jej ciemnym wnętrzu. Ciemne strzępy wylatywały w górę jak brudna piana. Słońce, kula z płynnego złota, wisiało tuż pod chmurą na błękitnym, przezroczystym niebie. Zdawało się, że chmura spadnie za chwilę na nie, że je pochłonie. Ale nie mogła przekroczyć skalnego progu i bezsilnie opadała. Zmęczony próżnymi wysiłkami wicher przyczajał się na chwilę. Rozhuśtane jego podmuchami drzewa kłaniały się coraz wolniej, coraz mniej pokornie. Aż nagle gorący podmuch uderzył ze zdwojoną siłą. Z jękiem chyliły jodły i buki swe zielone głowy. Wicher nie dawał się przebłagać, zginał je ku ziemi, wyrywał z korzeniami, ciskał z wściekłością w dół. Wojtek zatrzymał się na Kościeliskiej, w pobliżu pracowni Sobczaka. Naprzeciwko niego jakieś dwie kobieciny usiłowały przejść przez ulicę, ale nie mogły zrobić ani kroku naprzód, tylko ich nogi poruszały się w miejscu. Po chwili zobaczył Kasię. Szła trzymając za rękę jakąś wysoką, nie znaną mu dziewczynę. Wiatr spychał je w bok. Zaróżowione z wysiłku, przebijały się przez ścianę powietrza, jakby płynęły pod prąd wezbranej rzeki. — Masz — powiedział, kiedy podeszły blisko i przywitały go. — Weź swoją paczkę, a jakby trzeba czego, to gadaj. — Już niczego nie trzeba, Wojteczku, wracaj do domu. — Chyba do Czujów? Magdą i Józkiem trzeba by się zająć. A Baca uciekł. Wiesz? Wyrwał się Klimkowi. I właśnie w tej chwili przemknęła obok nich biała kula. Nie dogoniły Bacy bliźnięta, nie zatrzymałby go nikt na świecie. Baca gnał ulicami Zakopanego niebaczny na wichurę, obojętny na wołania i krzyki. Trop jego pana czasem nikł, rozwiewał się i pies jak szalony zataczał kółka, szukał, węszył, zawracał po kilka razy na to samo miejsce. I znów mknął dalej, bo wiedział, na pewno wiedzieł, że tędy szedł jego pan. — Baca! — krzyknęła Kasia. — Baca! Baca nie słyszał, nie chciał słyszeć. Baca szukał Daniela. *** Stara leśniczówka drżała pod naporem wichury. Dach skrzypiał wszystkimi spojeniami, halny szarpał nim, zdawało się, że lada chwila porwie go i uniesie ze sobą. Pani Lusia wpięła igłę w wiatrówkę Staszka, którą naprawiała, i złożyła ręce na parapecie okna. Kiedy drzewa odchylały się miotane straszliwą siłą, widziała wysoko nad sobą, na tle błękitu, biel chmury nad szarym ma sywem górskim. Szarpała się ta gniewna chmura, wyrywała, ale nie mogła przekroczyć skalnego progu. Suchy, porywisty wiatr ciskał w szyby okna złote liście bukowe jak okruchy słońca. Pomyślała z ulgą, że i nad nimi jak nad Giewontem kłębią się wprawdzie chmury, ale nie mogą przezwyciężyć jakiegoś progu i — słońce wciąż im świeci. Odżyła w tej leśniczówce, w atmosferze przyjaźni. Usiłowała nie myśleć o czerwonych murach getta, poza którymi oczekiwały na śmierć tysiące łudzi. Odsuwała od siebie obrazy warszawskiej ulicy. Patrole niemieckie z pepeszami w ręku. Z przerażającym rykiem syreny mknące samochody, a w nich kilka rzędów żandarmów nieruchomych jak kukły. Ogłoszenia budzące zgrozę, w których powtarzały się wciąż słowa „pod karą śmierci”. „Nie myśleć, nie myśleć — upominała siebie — trzeba żyć nadzieją”. Przy stole bracia Gąsienicowie i Szymek pracowali usilnie, naprawiając buty i plecaki. Paweł pomagał jak umiał, a że umiał w tej dziedzinie niewiele, więc natłuszczając po kolei buty stojące przed nim w karnym szeregu, urozmaicał czas opowiadaniem warszawskich kawałów. — Powiadasz, Staszku — mówił właśnie — że u was agitują bardzo za wyjazdem na roboty do Niemiec, a młodzież zabierają do organizacji Todta. U nas w Warszawie tak samo. Ale Warszawa broni się po swojemu. Kiedyś zawieszono plakat, który głosił olbrzymimi literami: JEDŹCIE Z NAMI DO NIEMIEC W ciągu jednego wieczoru ten napis kłuł nam oczy. Ale w nocy czyjeś ręce wyskrobały jedną literkę i zmieniły drugą. Nazajutrz warszawiacy przeczytali: JEDŹCIE SAMI DO NIEMIEC Gestapowcy spostrzegli tę metamorfozę dopiero po paru dniach, a Warszawa pękała tymczasem ze śmiechu. Pomimo grozy wojennych dni nasza Warszawa nie traci humoru. Chłopcy podnieśli głowy znad roboty. W szafirowych oczach Daniela błysnęło uznanie dla sprawcy kawału. Warto byłoby i w Zakopanem coś takiego zrobić! Szymek aż usta otworzył z podziwu. — Ani nie słyszałem o czymś takim — powiedział kręcąc głową. Pani Lusia przymknęła powieki. Warszawska ulica. To przecież nie tylko zielone, najeżone śmiercią auta, nie tylko ogłoszenia niemieckie, ociekające krwią. To mury warszawskie, na których niegdyś ulicznicy pisali kredą, a które teraz stały się łamami pism, wypowiedzią narodu. Mury krzyczą, protestują, wołają na ratunek, drwią, grożą najeźdźcy. Ulica warszawska. Jakże często ratowali ją przechodnie, nie znani jej ludzie, których nie spotkała i może nie spotka już nigdy więcej w życiu. Kiedyś biegła ulicą Długą, spiesząc ze strachem do kryjówki, bo nowe dokumenty nie były jeszcze gotowe. — Pani — zatrzymał ją jakiś głos. — Pani! Poczuła ziąb wzdłuż krzyża, zatamowało jej oddech. Czego chciał od niej? Pieniędzy? Ale człowiek, który do niej wołał, wyglądał poczciwie, tak jakoś po staroświecku, jak rzemieślnik ze Starego Miasta w wierszach Or-Ota. — Pani — powiedział schylając się do niej. — Idź inną drogą, bo tam jacyś panowie wadzą się z Polską. Zawróciła. Później dowiedziała się, że patrole sprawdzały dokumenty. — A nie słyszało się, nie słyszało się o takiej bezczelności jak hitlerowska — mówił dalej Paweł zachęcony powodzeniem. — Proponują nam nie tylko wyjazd na roboty, ale i ochotnicze wstąpienie do legii międzynarodowej czy cudzoziemskiej, „aby przyspieszyć zwycięstwo niezwyciężonej armi Hitlera i wprowadzenie nowego ładu w Europie”. Otóż kiedyś urządzili nam pokaz filmowy wprost na ulicy, bo w kinach pustawo, warszawiacy mówią, że „tylko świnie siedzą w kinie”, a wychodząc z filmu można być narażonym na to, że się dostanie zgniłym jajkiem po głowie..; Przechodnie zatrzymywali się ciekawie przed ekranem. Patrzyli. Wyświetlano film gloryfikujący ten właśnie międzynarodowy hitlerowski legion. Szeregami maszerowali Włosi, Francuzi, Hiszpanie, Rumunii... Spiker wymieniał po kolei oddziały i narodowości i zakończył z patosem: „A gdzie są Polacy?!” Wtedy z tłumu ktoś odkrzyknął ostro, gniewnie, jakby cisnął kamieniem: „Polacy są w Oświęcimiu!” Nowy podmuch wichury zatrząsł domem, który drżał i skrzypiał. Drzwi dygotały, wydawało się, że ktoś szarpie za klamkę. — Myślałem, że to Kasia — powiedział Staszek. — Kasia pewnie Kińdzię goni — zażartował Daniel — o nas zapomniała. — Jakieś ważne powody ją zatrzymały — stanęła w obronie dziewczynki pani Lusia. — Może butów jeszcze nie znalazła. Albo matka jej nie puściła. To dzielne dziecko! — I westchnęła. Jakże jej brakowało małej przyjaciółki! Przylgnęła do niej sercem, w uszach brzmiał dziecinny, dźwięczny głosik, wypowiadający z powagą naiwne spostrzeżenia. — „Tato też chce, żebym była chłop — powtórzyła z uśmiechem — ino matka nie pozwalają”. Ach, ta Kasia, Kasieńka! Ktoś pchnął drzwi energicznym ruchem. Do izby wszedł Wawrytko. Otoczyli wszyscy przewodnika witając serdecznie i wypytując o wieści. Przewodnik zrzucił plecak i rozwiązując go zaczął mówić po swojemu ni to żartobliwie, ni to serio: — Co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem. Zepsowałą się pogoda do znaku. Zawiuchało po wirchach. Iść nie możecie, boby was zduchnęło. — Kieby mnie zabiło, byłaby mnie szkoda, — zanucił Daniel niefrasobliwie - łasy by hucały, płakałaby woda. Lusia spojrzała na jego śliczną twarz i pomyślała, że szkoda byłaby niepomierna. W takich chwilach chciałaby iść gdzieś przed siebie, żeby nie narażać tych chłopaków. Wawrytko ciągnął dalej: — Syćko dobrze. Śniegu nie nawieje wiela, to sobie i bez nart poradzicie. Narty Niemcy zabrali, żeby do Moskwy dojść, ale im narty nie pomogły. Moskwy nie dostali. Ale po halnym śniegu trochę spadnie, to wasze ślady zawieje. A najlepiej — prawił wykładając na stole przyniesione zapasy — a najlepiej nika nie chodzić. W Wantulach znam taką dziurę wielką. Krowę w niej mój syn trzyma. I wy możecie się tam bądź jako zmieścić. Chudziaki jesteście syćka. Wiela miejsca dla was nie trza. Ciepło wam będzie, bo krowa dmucha. Naścielecie sobie gałązeczków, cetyny — młodzi pierzyny nie potrzebują. Ino kiełbasy nie zjedzcie od razu, moja wam ją przesyła. Jak się kotwi człekowi, to więcej je. Żarty przewodnika brzmiały lego dnia jakoś nieszczerze. Wawrytko wyraźnie nie chciał mówić o najważniejszych dla braci sprawach. A przecież Staszek poprzedniego wieczoru przemknął się do niego prosząc, żeby zasięgnął wieści o tym, co się dzieje u nich w domu. Staszek dziękował serdecznie i z zażenowaniem, bo żona Wawrytki wyciągnęła na pewno ostatnie skarby z zasobnej niegdyś spiżarni. — Co w domu, stryku — spytał wreszcie — co u ojca! Coś uderzyło mocniej w drzwi. Podmuch wstrząsnął chałupą. Zatrzeszczały wiązania dachu. Nasłuchiwali. Przez chwilę słychać było tylko zawodzenia, płacze, jęki wichru. Poprzez huki i trzaski dosłyszeli jednak jakieś skrobanie. Daniel podbiegł, otworzył drzwi. Do izby wpadł pies. Wychudzony, ze skudloną sierścią i przekrwionymi oczyma, Baca wyglądał strasznie. Nie szczekał. Rzucił się do nóg Daniela, przywarł do nich drżąc i tak pozostał. — Baca, Baca — powtarzał chłopak głaszcząc olbrzymi łeb. — Znalazłeś mnie, Baca. — Coś niedobrego stało się w domu — powiedział Staszek. — Stryku, powiedzcie, powiedzcie prawdę. Czyście gadali z ojcem i dziadem? — Ano — rzekł przewodnik, z trudem ukrywając wzruszenie — ojca waszego nie zastałem, a dziad nic już wam nie powie. Do swoich się przeniósł, chłopcy. — A Kasia?! — krzyknęła pani Lusia. — Czemu Kasia nie przychodzi? — Matka jej z domu nie wypuszcza. Do szkoły za rękę prowadza. Biła ją mocno za to nocne latanie. Józek, syn Jaśka Czuja, mi gadał. Szukają was — dokończył głucho. — Niedobrze tu siedzieć. Iść musicie, jak tylko wichrzysko ścichnie. Na Kasię nie ma wej co czekać. Buty mojej starej przyniosłem dla was, pani. Idźcie, a nie bierzcie nic, telo co na siebie i jedzenie, bo droga ciężka. Cisza zapadła w izbie. Daniel machinalnie głaskał biały łeb przytulony do niego. Wtem Baca nastawił uszy i warknął. Klamka poruszyła się. W napięciu czekali na gardłowe: „Hände hoch”, na tupot podkutych butów. Ale drzwi otworzyły się cichutko. — Kasia! — krzyknęła pani Lusia chwytając dziewczynkę w objęcia. — Kasieńko! Jakaś ty mizerna. Siadaj, córeczko. Opowiadaj, co się z tobą działo. Moje dziecko kochane, wyrwałaś się jednak. Przyszłaś! Kasia dotknęła suchymi wargami jej policzka. — Nie mogę siąść — powiedziała cicho. — Muszę wracać. Urszulka na mnie czeka przy szosie. To wam ino powiem, co dziad kazał rzec. — A ojciec? — krzyknął Staszek. — A ojciec? Czy rozmawiałaś z ojcem, Kasiu? Usta dziewczynki lekko drgnęły. Spojrzała na przewodnika, szukając u niego pomocy. Oczy Wawrytki spod nawisłych brwi patrzyły na nią nakazujące Dziewczynka nabrała tchu w płuca i powiedziała czystym, pewnym głosem: — Stryj Jan kazał wam na drugą stronę iść, a potem do inżyniera. — Iz dziadem Jędrzejem gadałaś? — szybko wtrącił Wawrytko. — Co kazał przed śmiercią wnukom powiedzieć dziad Jędrzej? Uchwyciła się tego pytania jak zbawczej dłoni. — Dziad kazał — mówiła wśród ogólnego milczenia i tylko wicher za oknami wtórował jej słowom — dziad kazał, cobyście pamiętali i wszystkim powtórzyli, że duch ludzki nie kij, nie da się złamać. Złe minie, ino złu nie trza się dać. Zamilkła. Halny za oknami wył, jęczał i płakał, to skarżąc się, to grożąc. Zmęczona ogromnym wysiłkiem dziewczynka uczuła, że dławi ją w gardle. Teraz, kiedy już pokonała wszystkie przeszkody i dotarła wreszcie do leśniczówki, powróciły do niej przeżyte, okropne godziny. Widziała stryka Jana wskazującego na południe i ciężki pejcz, który spadł na jego wzniesione ramię. I swego ojca, kiedy na krzyk: „Pawlitza, komm her!”, spokojny i blady zbliżał się do grupy aresztowanych. I matkę bijącą głową o ścianę. I suchy profil dziada podobny do Giewontu. Bezsensowny żal — iż Giewont nie wstaje, że nikt nie przychodzi im z pomocą — ogarnął ją nagle. Z przerażeniem poczuła, że ma oczy pełne łez. „Daniel będzie się śmiał” — pomyślała. W zamieszaniu nikt tego jednak nie zauważył. Wawrytko przynaglał chłopców, żeby się zbierali do wyjścia. Paweł szukał to swoich okularów, to jakichś niezbędnych drobiazgów, przywołując na pomoc żonę. Kasia poczuła na twarzy szybkie pocałunki Lusi. — Kasieńko, nigdy ciebie nie zapomnę. Jeśli przeżyję wojnę, to cię odnajdę, wrócę, żeby cię, malutka moja, zobaczyć. — Lusia, już wszyscy gotowi! — Zaraz, zaraz. Idę. Pamiętaj o mnie, pamiętaj o nas, moje dzielne, drogie dziecko. Zamglonymi od łez oczyma Kasia ogarnęła jeszcze raz wszystkich. Daniel wsunął jej do ręki rzemień od obroży Bacy. — Odprowadź go do domu, do ojca — nakazywał, a dziewczynka poczuła znów, że gardło jej zaciska jakby jakaś żelazna ręka. Pies zapiszczał żałośnie. — Baca do domu — rozkazał chłopak — ja wrócę! — Kasiu — prosił Staszek — tu masz książkę Matlakowskiego, oddaj ją dyrektorowi Zborowskiemu. Kasia wzięła książkę, pociągnęła Bacę za sobą na dwór. Owionął ją gwałtowny podmuch, aż się zachwiała. Niebo, regle, góry rozmazywały się w niewyraźne plamy. Ciągnąc psa za sobą wyszła na szosę. Baca zapierał się wszystkimi czterema łapami, odwracał łeb w stronę leśniczówki. — Cicho, Baca — powiedziała ocierając oczy. — Szukaj Urszulki. Szosa była pusta. Na gałęziach drzewa, pod którym zostawiła dziewczynę, huśtały się kwiczoły. Baca warknął ostrzegawczo. Równocześnie ktoś ją mocno szarpnął do tyłu. Straciła równowagę. Padając zobaczyła nad sobą błękitne niebo. — To ja, Wojtek — posłyszała. — Tę panią, co czekała na ciebie, wzięło gestapo. Nagle pociemniało i powiało chłodem. Pod silnym uderzeniem halnego wał kłębiący się nad Giewontem przekroczył skalny próg i zakrył słońce. Ucieczka Drzewa po obu stronach ścieżki stały prawie nagie. Halny zerwał liście i cisnął je do potoku. Błyszczały teraz na kamiennym dnie, pod szybko płynącą wodą, niby zatopione Janosikowe dukaty. Góry czasem wyłaniały się spoza osłony chmur i ciemniały tajemniczo na tle nieba, skałki zrazu liliowe szarzały, drzewa stapiały się w ciemne plamy, tylko pod nogami wędrowców jaśniała ścieżka. Paweł szedł za Staszkiem, za nim jego żona i Daniel, tak bezszelestnie, że obejrzał się w obawie, czy nie pozostali daleko w tyle. Za pochyloną głową Lusi zobaczył szeroko otwarte, błękitne oczy Daniela, zwrócone ku górom. Daniel żegnał każdy, znany tak dobrze od dzieciństwa zakątek. Z młodzieńczą pewnością siebie nie wątpił wprawdzie, iż wrócą z wyprawy cało i zdrowo, ale czekał go przecież wyjazd do Krakowa, kto wie na jak długo. Radość na myśl, że zobaczy inżyniera Goracha, mieszała się z żalem, że oto musi opuścić Podhale. Ziemia była ogromna i wszędzie, jak go uczono, można było znaleźć swoiste piękno, ale on tylko tu, w Tatrach, mógł oddychać swobodnie, tylko tu naprawdę żyć. Patrzył i nie mógł się napatrzyć na ten świat zabierany mu przez mgłę i zmrok, zanim będzie odebrany na dłużej przez wojnę. Strumień gwarzył obok niego, to wartko skacząc po kamieniach, to rozlewając się szerzej i przycichając, a on wsłuchiwał się w ten szum, bo jeszcze nie odszedł, a już tęsknił. W szałasach na polanie Małej Łąki nie poruszył się nikt. Były puste. Owce dawno powróciły do domów. Staszek skręcił w wąwóz. I nagle zatrzymał się przed skalnym progiem. Ktoś tam był. Wiatr przywiał czyjeś głosy. Skręcił w lewo. Pośpieszyli za nim. Teraz Daniel wysunął się naprzód, bo chociaż tak młody, znał świetnie wszystkie drogi i przejścia. Pięli się w górę na przełaj, pomiędzy krzewami. Niebo okryły mlecznobiałe chmury, w powietrzu zawirowały płatki śniegu. Paweł dyszał ciężko, na jego czole skroplił się pot. Widocznie zasiedział się w leśniczówce, zresztą w Warszawie prowadził także tryb życia raczej nieruchawy, w jakimś zamroczeniu, w nieustannym oczekiwaniu na to, co się z nim stanie. Nagłe ucieczki, przenosiny z domu do domu, z mieszkania do mieszkania wyrywały na krótko z odrętwienia, wyzwalały energię. Potem znów dni pełzły długie, mroczne, noce nie przespane nie miały końca, nasłuchiwali wciąż czujnie, czy to już, czy teraz kolej na nich. Nie pracował nigdzie, ukrywał się razem z Lusią. Płacili za utrzymanie i żywienie ich rodzinnymi pamiątkami. Teraz czuł w mięśniach ogień, a równocześnie ociężałość. Zaniepokoił się o Lusię. Ale jej szczupła sylwetka majaczyła przed nim stale w tej samej odległości. Nie ustawała. Paweł spojrzał poza siebie. Coraz więcej płatków sypało się z szarego nieba, wiatr je pędził na nich i Pawłowi wydawało się, że przeciwległe zbocze ruszyło naprzód, gnane zamiecią, poprzedzane rojem śnieżnych gwiazd. Poczuł zawrót głowy. Ale już Daniel wyskoczył na wąską ścieżynę i podawał rękę pani Lusi. — Co to za droga? — spytał szeptem Paweł. — Owce tędy latem chodzą — odrzekł Staszek równic cicho. — Daleko jeszcze? — Nie. Szli gęsiego pod skalistą ścianką, a kiedy wiatr zdmuchnął na chwilę śnieżną zasłonę, Paweł zobaczył, że pod nogami ma przepaść. Mokre płatki go oślepiały, zwolnił więc kroku, żeby nie pośliznąć się, nie stracić równowagi na tej zdradliwej ścieżce. — Prędzej — szepnął mu Staszek nad uchem. Pokręcił przecząco głową: nie mógł. Nogi ślizgały się na mokrych głazach, ręce nie zawsze trafiały na pewny uchwyt i ani na sekundę nie umiał zapomnieć, że tuż pod nim jest urwisko. Podmuchy zimnego wiatru zaczęły się wdzierać za kołnierz wiatrówki wydmuchując resztki pewności siebie i energii. Staszek podtrzymał go za rękę. — Tu nie jest stromo — powiedział zgadując myśli malarza — w paru miejscach zaledwie jakieś dwadzieścia metrów. — Z tysiąca czy dwudziestu spaść to wszystko jedno — mruknął Paweł zaciskając zęby, ale przyśpieszył nieco kroku. Ścieżka na szczęście się skończyła. Daniel poprowadził znów na przełaj. Giętkie gałęzie kosówek uginały się pod nimi jak sprężyny. Paweł podciągał się w górę chwytając za mokre, kosmate łapy. Pomagały, ale i zawadzały czepiając się ubrania, bijąc po twarzy. Wychodzili widocznie na grzbiet górski, bo krzaki przerzedziły się, a podmuchy wiatru uderzały silniej i ostrzej. Płatki śniegu wirowały przed oczyma z zawrotną szybkością. Nic już nie widział prócz bieli śniegu, która oślepiała pomimo zmroku. Nagle wicher wziął go w swoje obroty, całkowicie bezbronnego, próbował oderwać od ziemi i unieść ze sobą. Ścisnął mocno rękę Staszka, uchwycił się jej kurczowo. Nie myślał już w tej chwili nawet o tym, jak sobie radzi jego żona, tak lekka przecież, że ją z łatwością mógłby wicher zdmuchnąć. Nie myślał o tym, dokąd go prowadzi Staszek, chciał tylko jednego, żeby wicher przestał dąć, żeby nie zapierał oddechu, żeby nie wył tak ogłuszająco nad jego skołataną głową. Ach, gdybyż się znaleźć z powrotem w zacisznej leśniczówce, a bodaj nawet na ścieżce nad urwiskiem, bodaj się huśtać na kosówkach, obrywając po twarzy mokrą kosmatą łapą. Wzdychał za tym, co przed chwilą było dlań nie do zniesienia, bo ścieżka skalna była prawdziwym gościńcem w porównaniu ze skalnymi występami, na które trzeba było się piąć na przekór wichrowi. Powietrze chwytane haustami zdawało się tężeć w kryształki lodu, które ostrymi brzegami raniły płuca. Nogi obsuwały się co chwila. Łzy napływały do oczu i wraz ze śniegiem zamarzały na rzęsach. Oślepły, niezręcznie gramolił się za Staszkiem. — Nie chcę, nie chcę, nie chcę — szeptał, ale nikt nie słyszał jego protestów głuszonych gwizdaniem wichru, nawet on sam. Nie widział nic, ale usłużna pamięć stawiała mu przed oczyma obrazy miejsc, przez które właśnie przechodzili. Był tu na jesieni na rok przed wybuchem wojny, w mroźny poranek, kiedy to w blaskach słońca na śniegu i lodzie zapalały się ciemnogranatowe gwiazdy. Kopa Kondracka stała bialuśka, lśniąca jak głowa cukru. Gdzieś pod wierzchołkiem opasywała ją wąska ścieżyna, wiodąca nad białą przestrzenią. Na tę, dziś zamiecioną śniegiem, ścieżkę wprowadził go właśnie Staszek. Jeden fałszywy krok i obsunie się w dół, pomknie jak bolid i nic go nie zatrzyma. Zaczął zapierać się nogami. Nie wiedział już, czego chce, czy wrócić do leśniczówki, czy pozostać w miejscu, chciał tylko odetchnąć chwilę, chciał, żeby raz był koniec wszystkiemu. Staszek obwiązał go linką w pasie i wyszedł naprzód. Paweł wyciągnął rękę i oparł ją na plecach chłopaka. Krok za krokiem posuwali się naprzód. Po prawej i po lewej stronie, ile razy otworzył oczy, widział jednolicie białą, pochyłą płaszczyznę. Biel wirowała w powietrzu, ciągnęła się nad nim i pod nim. Szli zawieszeni w tej bieli, mając oparcie tylko o brzeżek twardej powierzchni niewidzialnej ścieżki. Paweł pomyślał, że idzie jak mucha po globusie, i mocniej uczepił się Staszkowego ramienia. Musiał przyznać, że Staszek szedł pewnie, trafiał zawsze nogą na ścieżkę, choć wiatr zawiewał ślady Daniela i Lusi. Na chwilę ciemniało na białej płaszczyźnie wgłębienie i w tę plamę Paweł natychmiast wstawiał swoją nogę. Wydawało się malarzowi, że idą już całą wieczność. Naraz zobaczył przed sobą obok Staszka majaczące dwie postacie. Ścieżka się skończyła. Poruszył skostniałymi członkami i puścił ramię chłopca. — Słowacka strona — szepnął Staszek. W tejże chwili wiatr rozwiał śnieżną mgłę i jak fatamorgana zamajaczył przed nimi potężny masyw Krywania. Następny powiew zakrył wszystko białą zasłoną. — Złazimy — powiedział Daniel i ze zręcznością kozicy zsunął się na drugą stronę grzbietu podając rękę pani Lusi. Zbocze było strome, trawiaste, gdzieniegdzie sterczały skałki. Nogi Pawła i Lusi ślizgały się, padali, zjeżdżali na plecach. Na próżno obaj chłopcy ich podpierali, pokazywali, jak należy schodzić. Zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. — Już blisko, blisko — pocieszał Daniel Lusię, która przepraszała go z zażenowaniem za każde potknięcie się, ale coraz częściej zwisała bezwładnie na jego ręku. — Już blisko — powtarzał. Ale dobrze wiedział, że blisko nie było wcale. Dolina Cicha ciągnęła się kilometrami. Wiele osób padło z wyczerpania u jej wylotu, we wsi Kokawa pozostały ich bezimienne mogiły. A któż mógł przewidzieć, czy mosty nie są zerwane? Pani Lusia widziała, że jej dzielny towarzysz jest zmęczony i że dźwiga plecak z zapasami żywności dla nich. Słyszała, jak zduszonym głosem odmówił Staszkowi, który chciał mu pomóc. — Uważaj na drogę — powiedział — jeszcze wpadniemy na patrol. Już ja sobie dam radę. Nie mogła opanować słabości, kolana uginały się, stopy zaczepiały o każdą nierówność terenu. Musiała zwisać na jego ramieniu. Daniel spoglądał na nią z niepokojem. Nawet w mroku mógł dostrzec, że jej twarz była biała, pod oczyma czerniały kręgi. — Już blisko — powtarzał — zaraz odpoczniemy. — Wieś? — spytała. — Schronisko. Szałas pod Jaworem. Szałas pod Jaworem stoi na rozdrożu, gdzie Dolina Cicha skręca łukiem na południe. Staszek, który szedł teraz pierwszy, wypatrzył z trudem niskie, kamienne ogrodzenie i ciemny kształt szałasu. Spojrzał na tarczę zegarka osłaniając ją dłonią. Cyferki ledwie dostrzegalnie mżyły zielonym światłem, donosząc o niedobrej nowinie: zamiast pięciu godzin szli przeszło dziewięć. — A co będzie dalej? Staszek bezszelestnie obszedł szałas dokoła. Ciemno. Cicho. Nikogo. Szałas może im użyczyć chwilowego schronienia. Lusia padła na drewnianą pryczę. Przed jej oczyma migały czerwone cętki. Paweł usiadł na ławie. Z przyjemnością stwierdził, że obaj chłopcy krzątają się po izbie, a więc pozostaną tu trochę dłużej. Daniel wygrzebał w kącie trochę suszu i spojrzał pytająco na brata. Ten przyzwalająco skinął głową. Na palenisku pomiędzy gałązkami przewinęła się ognista żmijka. Rozległ się przyjemny trzask. I wnętrze szałasu stało się nagle domem. Nikły blask zaróżowił młodzieńczą twarz Daniela. „Muszę go tak narysować — rozmyślał Paweł sennie.- W stroju góralskim, pochylonego nad ogniskiem. Z tymi przezroczystymi, błękitnymi oczyma i powagą na twarzy. I dziwić się, że wszyscy uwielbiają tego szalonego Daniela.” Za chwilę nie dziwił się już także i temu, że go słuchają pomimo młodego wieku. Lusia usiadła, przetarła oczy, jakby ze snu. — Powiedzcie prawdę — rzekła rwącym się głosem — czy daleko jeszcze. Jestem wam kamieniem u szyi. Zostawcie mnie. Daniel wstał. — Nic lepiej nie gadajcie, jak macie gadać głupstwa — powiedział szorstko. — Napijecie się kawy i pójdziecie spać. Lusia ucichła. Gniewne słowa zamiast sprawić jej przykrość przyniosły ulgę. Jakby ktoś zdjął z jej ramion ciężar odpowiedzialności. Poczuła przypływ sił i energii jak żołnierz, kiedy go podrywa do ataku głos dowódcy. — Przepraszam — szepnęła. — Pan ma rację. Będę posłuszna. Ogień na palenisku, przy którym klęczał Staszek, rozbłysł na chwilę jaśniej. Zobaczyła, że po surowej młodzieńczej twarzy Daniela przemknął uśmiech, szafirowe oczy stały się znów nieprawdopodobnie błękitne. — Dzielna z pani kobieta — powiedział serdecznie. — Da pani sobie radę. — Z wami, moi kochani, na pewno — westchnęła przymykając oczy. Paweł spoglądał na nich sennym wzrokiem, potem oparł głowę o plecak. Jak przez sen czuł, że Staszek przysuwa mu coś do ust. Pił gorący napój, nie otwierając oczu, i usnął żując kawałek smakowitej Wawrytkowej kiełbasy. Było jeszcze zupełnie ciemno, kiedy Staszek go obudził. Na palenisku przy malutkim ogieńku, który mrugał przyjaźnie purpurowym okiem, stała menażka. W powietrzu unosił się zapach zbożowej kawy. Lusia przy stole krajała chleb. — Paweł, wstań! — zawołała. — Wstań, leniu. Wyruszamy za chwilę do wsi. Jak się ona nazywa? Kokawa? Prawda, że to brzmi egzotycznie? Napijemy się kawy w drodze do Kokawy. — A gdzie Daniel? — spytał Paweł ziewając. Wszystkie mięśnie bolały go mocno, ale krew żywo krążyła w żyłach. — Wyszedł sprawdzić drogę — odpowiedział Staszek pochylony nad plecakiem. — O, już wraca. Drzwi się otwarły. Ale zamiast Daniela Lusia zobaczyła zielony mundur i czyjąś nieznaną twarz. — Kam cestujete? — spytał głośno nieznajomy. Podniosła ręce do piersi i tak zastygła nieruchomo. Tyle wysiłku i wszystko na próżno. Po co narażali życie tych młodych chłopaków? Lepiej było zginąć samym. W głowie czuła zamęt, szum. Ktoś do niej mówił. Poznała głos Daniela. — Pani Lusiu, paniu Lusiu — mówił z niepokojem — przestraszyła się pani. To Jonasz. Przyjaciel. Chodziłem po niego do leśniczówki. Sami nie przeszlibyśmy. Mosty zerwane. Co pani? Dajcie kawy. Prędko. Cóż za głupiec ze mnie, żem nie wszedł pierwszy. Pani Lusiu! Szum w głowie przycichał. Odetchnęła. — Nic, nic. Nerwy już zawodzą. Przepraszam. Ale tak bardzo się bałam o was, moi kochani chłopcy. W kwadrans potem ruszyli z leśniczówki prowadzeni przez Jonasza przez gęsty las jemu tylko znanymi ścieżkami. *** A w Zakopanem świt budził ludzi do nowych smutków i niepokojów. Pani Rostowa na próżno wystawała godzinami w „Palace” wmieszana w tłum takich samych nieszczęśliwców, którym zabrano najbliższych. Stała z nią razem Maryna, żona Pawlicy, Zośka, żona Czuja, i żona Jana Gąsienicy. Przepędzane wracały znów, obojętne na wszystko poza losem aresztowanych, których odejście pozostawiało w domu pustkę nie do wypełnienia. Sprawy trzech opuszczonych gospodarstw spadły na barki Kasi, która tłumiąc niepokój o rodzinę i o Urszulkę, usiłowała podołać zadaniu ponad jej dziecięce możliwości. Jej głos brzmiał jednak pewnie, kiedy zajmowała się dziećmi i dawała rady dorosłym, tylko stał się przytłumiony i stracił barwę. Zgodnie z przyrzeczeniem danym Staszkowi, tegoż dnia pobiegła do muzeum, do dyrektora, pozostawiając trzy domy pod opieką braci Mocarnych. Chłopcy wpadli do siebie tylko po to, by łyknąć nieco kwaśnego kapuśniaku zagryzając go moskaliczkami, i już wciągnęli połatane, wiatrem podszyte katanki. Klimek, któremu stare kalosze spadały z nóg, przewiązał je sznurkiem — po czym wymknęli się wszyscy na Gładkie, zapowiadając, że wrócą późno. — Na mój dusiu — powiedział Jędrek Okarmus drapiąc się w konopiastą czuprynę — na mój prawd u, żeby ino chałupy Pawlicom i Jaśkowi nie roznieśli. Nie było jednak o to obawy, bez pomocy Wojtka i jego braci Kasia nie poradziłaby sobie. Miała wiele spraw do załatwienia, a i dalsze nieszczęścia spadały wciąż na rodzinę Gąsieniców. Kasia minęła w hallu Muzeum Tatrzańskiego kopię pomnika Sabały. Mimo woli spojrzała na ścianę, gdzie, odkąd siebie pamiętała, wisiała zawsze pięknie oprawna Sabałowa bajka o śmierci, w opracowaniu Sienkiewicza. Teraz ściana była pusta. Widocznie bajka zagrażała Hitlerowi równie silnie, jak szkolny obrazek z chrabąszczami. — To ty, Kasiu? — przywitał ją dyrektor wychylając się zza biurka. — Poczekaj, dziecko, tylko skończę rozmawiać. Wojtku — zwrócił się do górala siedzącego na kanapie z kapeluszem w garści — tyś mądry chłop i sam powiedz, czy podobna wasza mowa do niemieckiej. — A niepodobna, panie dyrektorze — pokręcił głową góral — całkiem inna. Nic wyrozumieć nie można, co gadają. — A jak ja gadam, to rozumiesz? — Dyć rozumiem. — Jakby to prawda była, że jesteście Germanami, to gadałbyś jak komisarz Malsfey, a nie jak ja. — Prawda, dyrektorze, ino czemu na naszych spinkach znak niemiecki? — Swastyka? Bardziej on góralski niż Hitlera, bo górale sobie go wcześniej wzięli. To aryjski znak ognia. A tobie, Wojtek, nie wstyd, że wierzysz Wackowi Krzeptowskiemu? — E, kto by tam wierzył takiemu bajtlokowi, tak ino zaszedłem do pana dyrektora poukwalować i zagadało się. A co na świecie, panie dyrektorze? Wzięli już Stalingrad? — Pewnie szykują transparenty — wesoło odpowiedział dyrektor — bo to, wiecie, w gminie na górce już od roku leżą płachty z napisem: „Stoimy mocno w Moskwie”. Przydałyby się do kompletu takie same o Stalingradzie. Góral wnet pojął dowcip i oczy mu błysnęły. Wstał. — Dziękuję, panie dyrektorze, do domu już czas. — A przyjdźże, Wojtku, kiedy, to pogwarzymy. Góral włożył kapelusz, osadził go mocno na głowie, jeszcze raz podziękował i wyszedł. — Czego chciałaś, dziecko? — zwrócił się dyrektor do Kasi. — Staszek Gąsienica książkę odsyła i dziękuje, już brać książek nie będzie. Spotkała jego mądre, uważne spojrzenie. — Mam kartkę do Daniela, czy będziesz mogła mu oddać? — Tak. — Więc oddaj, a schowaj ją dobrze — podał jej małą kartkę papieru złożoną w czworo. — I powiedz Staszkowi, że listy nadal mogą do mnie przychodzić. Wpadniesz czasem, Kasiu, i dowiesz się, czy coś jest. Skinęła głową. — A ty nie rozpaczaj, dziecko. Wszystko może się jeszcze na dobre obrócić. Nie wywieźli ich jeszcze — dodał ciszej — są w „Palace”. *** Stara Anielcia niedługo przeżyła swego męża. O świcie obudziła się, stanęła nad łóżkiem Jędrzeja trzęsąc siwą głową, potem przysiadła oparta o jego ramię i tak ją znalazł Michał, kiedy rano przybiegł dowiedzieć się o zdrowie ojca. Całe Zakopane wyległo na stary cmentarz w dniu ich pogrzebu. Ciemna ściana chmur przesłoniła góry. Znikły — jakby ich nigdy nie było. Niebo wisiało nisko ponure, nic dobrego nie obiecujące. Czepiało się natrętnie wierzchołków drzew, spełzało na ziemię. I twarze ludzkie były omroczone troską i smutkiem. Tłum stał milcząc. Gestapowcy z daleka przyglądali się tej manifestacji. Nic jednak nie działo się takiego, za co warto było aresztować. Gubernator Frank wciąż jeszcze nakazywał zjednywać w miarę możności górali, aresztowania zaś bez wyraźnego powodu mogły ich tylko rozdrażnić. Rodzina Gąsieniców trzymała się razem. Blady jak ściana Michał przytulał do siebie synka, imiennika dziada. Chłopak zanosił się łkaniem zapominając, że łzy nie przystoją mężczyźnie. Władka,’ żona Michała, okręcona szczelnie chustką, stała obok, zasłaniając twarz. Tomek przyszedł z Weronką. Nie był pijany. Patrzył szeroko otwartymi oczyma na świeży grób. Coś z dawnego uroku, jak cień przeszłości, zjawiło się na jego zapijaczonej twarzy. Między zsuniętymi brwiami leżała zmarszczka, w oczach miał wyraz skupienia. Prawie opiekuńczym ruchem przytrzymywał żonę, która głucho łkała, opłakując w tej chwili nie tyle dziada, ile swoją zmarnowaną młodość, swoje stracone z pijakiem życie. Wojtek Mocarny przyprowadził wszystkich swoich braci. Umyci, ze zmoczonymi czuprynami, żeby im włosy nie sterczały, stali obok niego, pociągając nosami ze wzruszenia, baczni na każde skinienie starszego brata. Wojtek zabrał Magdusię z rąk słaniającej się Zośki. Mała objęła go za szyję i wytrzeszczała swoje śliczne, nic nie rozumiejące ślipki. Z początku bawiły ją tłumy, światła, potem ułożyła kędzierzawą główkę na jego piersi i usnęła. Mały Józek czuł się pomiędzy bliźniakami mocniejszy i pewniejszy siebie. Na krok więc nie odstępował „Kubeczków”. Katarzynka podtrzymywała swoją matkę, która bezwładnie oparła się na jej szczupłym ramieniu. Zdawali się wszyscy zapominać, że ta zmizerowana, pobladła, drobna dziewczynka jest jeszcze dzieckiem. Dezydery Kowacz prześliznął się pomiędzy szeregami ludzi. Rozstępowałi się przed nim. Czuł otaczającą go wrogość. Oczy ludzi pytały, co on tu robi. Jak im wytłumaczyć, powiedzieć, komu wykrzyczeć, że on sam padł ofiarą Złotniczka? Że już nie poszedł do niego więcej. Że nie poskarżył się na Szymka, który go obraził. Niewiele wprawdzie pozostało mu w głowie po tym wieczorze, wiedział jednak od żony, iż zwykle potulny, cichy Szymek naurągał mu, pchnął go i oznajmił, że ani myśli dłużej u niego pracować. Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Tylko najbliższa rodzina pozostała przy małym kopczyku pokrytym wieńcami jedliny. Na śnieg spadały z drzew ostatnie liście. Zaoszczędził je halny, który uciszył na zawsze serce starego Jędrzeja. Kowacz próbował dołączyć się do którejkolwiek gromady. Ale nikt go nie dostrzegał, po prostu ludzie patrzyli na niego jak przez szybę, jak przez powietrze. Na próżno zagadywał, czepiał się ramion, które usuwały się w milczeniu. Było mu źle. Chciał się wyżalić. Chciał, by go przyjęto znów do społeczności, żeby obdarzono, jak dawniej, zaufaniem. Stojąca dotąd nieruchomo przy mogiłce rodzina poruszyła się, Kasia prowadziła matkę i Zośkę, za nią postępowali Mocarni z Józkiem. Wojtek niósł uśpioną Magdusię, troskliwie osłaniając jej główkę białą chustką. Wtem Jędruś, syn Michała, puścił rękę ojca, dogonił Kasię, coś jej poszeptał na ucho. Dziewczynka zwróciła się do Wojtka. Chłopiec skinął w milczeniu kruczą czupryną. Coś się działo dokoła Kowacza, ale on był poza tym wszystkim, odtrącony przez wszystkich. Cmentarz opustoszał. Stary Jędrzej pozostał ze swą Anielcią obok Tytusa Chałubińskiego [Lekarz i botanik, który propagował lecznicze własności Zakopanego. Dzięki niemu Zakopane z wioski przekształciło sic w miejscowość kuracyjną. Chałubiński przyczynił się także do rozwoju taternictwa.], księdza Stolarczyka [Proboszcz zakopiański, przyjaciel doktora Chałubińskiego i Sabały.] i pieśniarza Sabały. Tomek Gąsienica odszedł ostatni. Podniósł oczy, jakby się obudził z ciężkiego snu. Z odkrytą głową postąpił kilka kroków naprzód. Przy murze cmentarnym odwrócił się jeszcze. Zapłakana Weronka jak cień snuła się za nim. — Tomek — jęknął Kowacz chwytając go za ramię — Tomek. Był pewien, że Tomek, kompan od kieliszka, zrozumie go i wysłucha. Ale Tomek Gąsienica strącił jego rękę ruchem pełnym wstrętu, jak robactwo. Poszedł dalej. — Tomek, Tomek — jęczał Dezydery biegnąc za nim — posłuchaj mnie. — Idź do Złotniczka — odciął krótko Tomek. — Nic nam do was, Kowacz, ani wam do nas. Inna wasza droga. Chwycił żonę za rękę i energicznym krokiem ruszył naprzód. Kowacz wyszedł na ulicę. Bezmyślnie zatrzymał się przy potoku. Woda Białego, poszarzała jakaś, bura, szumiała niespokojnie. Gdzieś obudził się przyczajony wiatr. Kowacz poczuł, że mu zimno w łysinę. Jego kapelusz koziołkował po jezdni. Pogonił za nim. Ale wiatr kpił sobie z Kowacza, poderwał mu kapelusz spod nóg i cisnął do potoku. Dezydery zobaczył, że jego kapelusz podskakuje jak piłka na wodzie, aż znikł pod mostkiem. Powlókł się do domu. W sionce za przepierzeniem stało jeszcze łóżko Szymka, ale pracownia wyglądała jak opustoszała. Brakowało stukania dłutka. Przywykł do tego w ciągu długich lat. Stanął pod oknem i czekał na powrót Michała. Niech już nic nie mówi, niech tylko siądzie znów na zwykłym miejscu i zacznie pracować. Powoli wszystko między nimi się wyjaśni. Czekał długo, przerzucając dawne wzorki odrzucone przez Zakopanerkunst, już niepotrzebne nikomu, i te nowe, o których wszyscy twierdzili, że są ładniejsze. Nareszcie posłyszał hałas w sionce. Wracała rodzina Gąsieniców. — Michał — zaczął Kowacz, ale Michał machnął tylko ręką. Przeszli do swego pokoju. — Czego ty chcesz od nich? — szepnęła żona Kowacza wsuwając się na palcach do pracowni. — Trzeba im dać spokój, przecież wrócili z pogrzebu ojca. Jutro pogadasz. Przekonany trafnością jej rady, poszedł do swojego mieszkania, zwalił się na łóżko i usnął. Obudził go skrzyp przesuwanych mebli, czyjeś głosy. Chciał wyskoczyć do sionki, ale drzwi były przyciśnięte czymś tak mocno od zewnątrz, że niepodobna ich było otworzyć. Wyjrzał oknem. Przez podwórko szli uginając się pod ciężarem szafy Michał i Tomek Gąsienicowie. Władka i Weronka taszczyły jakieś tobołki. Na podwórku kręciło się mnóstwo chłopaków. Prócz Jędrka i małego Józka Czuja jacyś inni o jasnosiwych oczach i zawadiackich czuprynach. Przecież to Mocarni. Jakże mogło się coś obyć bez ich udziału. Najmłodsi ciągnęli wózek, na nim ubrania, a na wierzchu siedziała Magdusia, córka Czuja, roześmiana, zadowolona, z królikiem przyciśniętym do piersi. Wojtek popychał razem z Kasią Pawliców drewnianą paczkę, a w niej jakieś dzieżki, rondle. Wszyscy coś nieśli do chałupy Jędrzeja. Kowacz zrozumiał. Michał wyprowadzał się ze swego mieszkania. Dawniej, kiedyś, Kowacz marzył o tym, że się pozbędzie współlokatora. Marzyło mu się, że dom kryty blachą stanie się jego własnością. Dąsał się, że mu za ciasno. Teraz przeprowadzka Michała obudziła w nim trwogę. Czemu wspólnik odchodzi tak nagle? Podmuch wiatru uniósł wysoko jakieś kartki i słomki, które zawirowały ponad podwórkiem jak gołębie. — Weronko! — krzyknął widząc, że kobieta wychodzi z domu dziada. Nie odpowiedziała. Przeszła przez podwórko, znikła w sieni. Wiedział, że mu nie odpowie. Nie śmiał otworzyć drzwi. Wszyscy krzątali się szybko, wszyscy pomagali Michałowi, jak gdyby zależało im na tym, żeby ani chwili dłużej nie pozostał w dawnym mieszkaniu. — Nie chcą być razem z nami, Dezydery! — zawołała załamując pulchne ręce pani Waleria. — Musisz ty o innych pomocników się postarać. Michał odszedł od ciebie jak Szymek. W ciągu godziny mieszkanie Michała Gąsienicy opustoszało. Ktoś zamiótł nawet podłogę, na ścianach pozostały plamy po obrazkach. Głośno rozlegały się kroki w pustych pokojach. Michał zabrał tylko swoje narzędzia. Pracownia była do dyspozycji Kowacza, jak i całe mieszkanie. Tylko co miał z nią zrobić? W jaki sposób miał wykonać zamówienia nie mając pomocników? W ciągu tylu lat ani razu nie spróbował rzeźbić. I po cóż mu to było! On przecież dostarczał wzorków. On załatwiał sprawy zamówień. Od roboty był Michał. Był Szymek. Kowacz wierzył, że tak będzie zawsze. I oto się skończyło. Pozostał sam. Usiadł ciężko na ławie, tępo patrząc w kąt, gdzie na ziemi leżała strącona nieuważnie, nie dokończona rzeźba. Podniósł ją, wziął dłuto, które kiedyś kupił Michałowi. Michał je zostawił, choć było lepsze od jego starych narzędzi. Stuknął w drzewo. Cały kawałek szarotki odskoczył, zaświeciły pod spodem jasne słoje. Nie. Rrzeźbienie nie było tak proste i łatwe, jak mu się zawsze wydawało. Wstał z ławy, w oczach błysnęła mu wściekłość. Ach, tak! Dobrze. Skoro go nie chcą, pójdzie tam, dokąd go wypychają sami. Złotniczek obiecywał mu dobre zarobki. W tej chwili wydawało się Kowaczowi, że wyrzekał się tych zarobków dla górali, którzy odpłacili mu czarną niewdzięcznością. Poszukał kapelusza i nagle przypomniał sobie, że jego kapelusz popłynął z wodami Białego Potoku. Z gołą głową, wystawiając łysinę na podmuchy wiatru, wyszedł z domu, opędzając się jak od muchy od biadania żony. — Gdzie idziesz, Dezydery? Znów jakaś bieda się przyplącze. Nie chodź nigdzie. — Z głodu będę zdychał dla jej przyjemności. Walerianna! — warczał walcząc z naporem wiatru, który rozwiewał mu poły marynarki, dmuchał w twarz, jakby pragnąc go zatrzymać. „Złotniczek mnie namówił do tego wszystkiego, niech teraz mnie ratuje”. Wszyscy byli winni: Złotniczek, górale, wojna, wicher — wszystko się sprzysięgło, żeby zniszczyć Dezyderego Kowacza. Tym razem nie zatrzymywał się przed domem Złotniczka, zdecydowanym krokiem przeszedł alejką, po której wicher gnał ostatnie liście zerwane z drzew. Zadzwonił. Gdyby wiedział Dezydery Kowacz, jak bardzo niefortunnie trafił idąc właśnie tego dnia do byłego kompana! Złotniczek chodził po pokoju, klnąc i złorzecząc. Po nieudanej próbie wydobycia od Gąsieniców cennego prezentu dla Malsfeya zdecydował się na prezent mniej artystyczny, ale nierównie milej widziany w czasach wojny. Przez Wacka Krzeptowskiego wystarał się o kilka gęsi. „Staranie się” polegało oczywiście na tym, że zabrano te gęsi góralom, którzy nie umieli czy też bali się bronić. Komu?... Tego Złotniczek nie dochodził. Obiecał tylko Wackowi w zamian za to udział w zyskach. Pozostawił gęgający prezent w kuchni i wybiegł dowiedzieć się, w jaki sposób można zręcznie i taktownie doręczyć go do właściwych rąk. W kuchni pozostała przygłucha gosposia. Z tego, co mówił jej chlebodawca, zrozumiała tylko to jedno, że gęsi mają być prezentem. Sądziła jednak, że ktoś się po nie ma zgłosić. Pech zdarzył, iż do kuchni wszedł niemiecki żołnierz, pomyliwszy adres. Na widok munduru gosposia wpadła jak zwykle w popłoch, potem chwyciła koszyk z gęśmi i wcisnęła go w ręce ogłupiałego z wrażenia żołnierza. Zaczął się tłumaczyć, ale gosposia na wszystko odpowiadała; — A biercież wartko, bo pan kazował. Żołnierz wziął gęsi i zadowolony pomknął do siebie, żeby przygotować ucztę dla kompanów. Gosposia nie wiedziała nawet, kim był ten żołnierz, z jakiego oddziału. Gęsi przepadły bezpowrotnie, a z nimi ostatnia nadzieja na zyskowną posadę. Kowacz przez dłuższą chwilę czekał pod drzwiami. Już chciał odejść sądząc, że Złotniczka nie ma w domu, kiedy wolno, cicho uchyliły się drzwi i stanął przed nim Złotniczek. Jakże inny! Spojrzał na gościa, pytając wzrokiem, jakie licho go tu przyniosło. — Pan do mnie? — rzucił oschle. — Do pana — ukłonił się Kowacz — ja w tej sprawie, co tośmy o tym mówili, o mojej pracowni. Po radę. — O pana pracowni — prychnął pogardliwie Złotniczek — tej „wytwórni tandety”? O czym tu mówić? Stosuj się pan do wskazań Zakopanerkunstu. To moja rada. Dają dobre wzory. Artystyczne. — A czy jej nie zabiorą — brnął dalej zupełnie zdetonowany Kowacz — bo właśnie... pan mówił... Złotniczek spoglądał na niego z pogardą. Dezydery wyglądał jak pies, który potulnie dostaje w skórę. — Kto ma zabrać i po co? — prychnął śmiechem Złotniczek. — Na co komu taka buda? Co pan masz na składzie? Dobry materiał: czereśnię albo dąb? Czy może artyści u pana pracują? Śpij pan spokojnie. Nikt się na pana warsztat nie połakomi. — Ale pan mówił, panie Dorku, że... Złotniczek zmrużył złośliwie oczy. — Komik z pana! — I skrzynię miał pan wziąć — przypomniał Kowacz — skrzynię od Gąsieniców... — Skrzynia? Więc cóż z tego? Skrzynia zawsze może się przydać. — Ale przecież miał pan ratować moją pracownię... — Jeszcze raz panu powiadam — oschle przerwał mu Złotniczek — nic pańskiej tandeciarni nie grozi. Michał i Szymek mogą dłubać drzewo i psuć je do woli. Za Daniela i Staszka zapłacił już ich ojciec. Tych ptaszków zresztą też gestapo wytropi — i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Kowacz stał długo z otwartymi ustami. Jak to? Nic mu nie groziło? Mógł spokojnie pracować? Więc na cóż było to wszystko? Po co chodzili do Jędrzeja Gąsienicy, po co molestowali Staszka o rzeźbę? Nagle zrozumiał wszystko. Skrzynia była potrzeba Złotniczkowi, ale wcale nie po to, aby ocalić jego pracownię. Stary kompan Złotniczek zakpił sobie z niego, wykorzystał go, a teraz odtrącił od siebie jak niepotrzebny grat. Kowacz pozostał sam pomiędzy wrogimi barykadami. Wolno, krok za krokiem, wracał do domu patrząc w ziemię, na ścieżkę okrytą świeżym śniegiem. Nagły krzyk obudził go z odrętwienia. Ktoś rozpaczliwie wołał o ratunek: — Getötet, getötet! Hilfe! Kowacz nie znał żadnego obcego języka, jednak za czasów okupacji osłuchał się z kilkoma niemieckimi zwrotami i słowami, jak „Hände hoch!”, „los”, „rrraus”, „tot”. Zrozumiał więc, o co chodziło kobiecie, zresztą rozpacz biła z jej głosu wymowniejsza niż słowa. Zrozumiał i zawrócił do ucieczki. Nie chciał przysparzać sobie nowych kłopotów. Nie chciał zaplątać się w jakąś historię. Potykając się biegł do domu okólną drogą i pragnął tylko jednego: wyjechać stąd możliwie jak najdalej, tam gdzie nikt go nie zna. Kennst du Maruschka? Kiedy Kowacz uciekał w popłochu do domu, dwaj chłopcy biegli w przeciwnym niż on kierunku. Byli to Karl i Hans, którzy przed chwilą spotkali się przypadkiem. Od czasu pamiętnej rozmowy nad stawkiem Mocarnych obaj chłopcy unikali się nawzajem. Być może i tym razem żaden z nich nie zdobyłby się na słówko przywitania, gdyby nie rozpaczliwy krzyk Frau Schmidt, wzywający na ratunek. — Co się stało? — zawołał Hans i ruszył pędem. Karl podążył za nim. W czystym pokoju, gdzie podłoga lśniła jak lustrzana szyba, a na ścianach wisiały landszafty i haftowane dywaniki z moralnymi sentencjami, kilka osób otaczało Frau Schmidt. Nie odpowiadała na pytania, tylko jęczała głucho, kołysząc głową ukrytą w splecionych rękach. Na stole w nieładzie leżały porzucone przedmioty: najeżona drutami rękawiczka z zielonej wełny, sweter, szalik i jakiś papier zaopatrzony w urzędowe pieczęcie. Jedna z kobiet sięgnęła po ten właśnie papier. — Zginął — powiedziała po chwili zmienionym głosem — nad Donem. Zginął za Hitlera! Już nie dokończy Frau Schmidt ciepłych rękawiczek dla swego syna. Nie wyśle mu szalika ani swetra przygotowywanych z taką troskliwością. Niczego nie trzeba jej synowi. Zginął za Hitlera! Hans pociągnął Karla za rękaw. Wyszli na ulicę. Śnieg padał coraz gęściej, okrywając dachy i chodniki białym nalotem. Zatrzymali się na wzgórku pod drzewami. Śnieg przedzielał ich ruchomą ścianą. — I moja mama tak krzyczała — powiedział Hans nagle. — Twoja mama? Czemu? — Gestapo zabrało mego ojca i brata. — Dokąd? — nie zrozumiał Karl. — Do więzienia. A potem do obozu. Ojciec jest w Auschwitz, a brat nie wiem gdzie... — W Auschwitz?! Przecież tam są Polacy. — Niemcy też. Ale mój Vater ma na ubraniu literę „P”, jak Polacy. Nie chciał służyć Hitlerowi. Nie chciał być Niemcem. Karl słuchał nie wierząc własnym uszom. Jak to?! Niemcy, prawdziwi Niemcy woleli więzienie, obóz, poniewierkę niż służyć Hitlerowi? Obejrzał się mimo woli. Ale nikogo oprócz nich nie było w pobliżu. Przyjaźnie szumiał potoczek zdążając w kierunku ulicy Zamoyskiego. Śnieg padał i padał głusząc gwar dobiegający z Krupówek. Przyszło mu na myśl, że Hans kpi sobie z niego. Przecież o takim wypadku byłoby głośno w całej okolicy. — To było tu, w Zakopanem? — spytał z niedowierzaniem. — Nie. W Warszawie. Potem jeszcze przez pewien czas mieszkałem tam z mamą. Mama piekła ciastka, a ja roznosiłem po cukierniach. Pamiętam, jak się spieszyłem zawsze do domu. I w nocy budziłem się, słuchałem, czy oddycha. Mama zrobiła się siwa jak staruszka po tamtej nocy. — Czy twoja mama... — zaczął Karl i urwał. Niepokój o własną matkę ścisnął go za serce. — Czy twoja mama... — nie mógł skończyć. — Tak... och, to był straszny dzień! Wpadłem w łapankę przy Dworcu Głównym. Na ulicę zajechały budy. Sprawdzano dokumenty. Zabierano żywność, jeśli ktoś miał przy sobie. Jednemu chłopakowi wyrwano chleb. Nie dawał. Esesman trzasnął go pięścią w twarz. Raz i drugi. Chłopak patrzył na niego. Jakież on miał oczy! Pełne nienawiści... Jakaś kobieta odciągnęła go w moją stronę. „Szoruj stąd, synu — szepnęła — i ty też — pokazała na mnie — bo i was zabiorą razem z nami na Skaryszewską albo i na Pawiak”. „Ale nie płakałem — on na to. Wypluł ząb i wytarł krew rękawem. — Żeby tak hitierjugenda walnęli, zobaczylibyśmy, czy nie zapłacze. Na słabszego to oni chojraki. A od silnych uciekają. A ja nie płakałem! Niedoczekanie ich!” Odebrano mi wtedy ciastka. Wracałem do domu powoli. Nie wiedziałem, jak powiedzieć mamie o tej stracie. A mamy już nie było. Przyjechało po nią gestapo. Gdybym się pośpieszył, zdążyłbym jeszcze. Może zabraliby nas razem. A tak... — Co z twoją mamą? — bez tchu spytał Karl. — Wróciła? — Nie. — Pisze do ciebie? — Nie. Za białą zasłoną majaczyła twarz Hansa, blada, ścięta bólem. Milczeli długą chwilę. — Zapomnij o tym, co powiedziałem — odezwał się wreszcie Hans. — Wyrwało mi się... Wciąż muszę milczeć i milczeć. I chodźmy już. Mieszkam w domu sierot, Frau Stolpe będzie się gniewała. To taka Koniunkturschwein. Wie, że można mi dokuczać bezkarnie. Karl cichutko wszedł do domu, długo wycierał nogi o słomiankę, nasłuchując, czy jest ktoś u ojca. Nie chciał dziś spotkać nikogo obcego, a zwłaszcza nowych „przyjaciół”. A tak niedawno jeszcze był dumny z powodu tych znajomości: bywał u nich sam komendant Grenzschuczu , z którym ojciec załatwiał stale jakieś interesy, bywała kierowniczka szkoły niemieckiej i paru oficerów SS. Drzwi od pokoju ojca były zamknięte, Karl minął je na palcach i wśliznął się do kuchni. Pani Katschorek prasowała bieliznę, która piętrzyła się przed nią różnokolorowym stosem, dotknęła żelazka zwilżonym palcem, syknęło ostrzegawczo, postawiła więc je ekko na koszuli syna. Usiadł przy niej na stołeczku, jak za dawnych lat; kiedy był malutki i nie lubił, żeby ginęła mu z oczy, chociaż na krótko. Ale wtedy opowiadał jej wszystko, cokolwiek myślał i czuł, pytał o wszystko, czego nie rozumiał. Ostatnie lata stanęły pomiędzy nimi. Siadywał znów obok u jej nóg, ale nie śmiał, nie umiał już szczerze porozmawiać. Milczał. Na taborecie obok bielizny leżała jakaś książka. Sięgnął po nią i machinalnie zaczął przewracać kartki. Adam Mickiewicz: „Wybór dzieł”. Otworzył na chybił trafił i zaczął przebiegać oczyma strofki. Coś było o wilku chudym „skóra i kości” i o tłustym psie. — Karl! — krzyknął ojciec z głębi mieszkania. — Manchen, czy już wrócił Karl? Podniósł się niechętnie, a widząc niespokojne spojrzenie matki odłożył książkę na dawne miejsce. *** Nazajutrz Karl wybiegł do lasu i wypatrywał Hansa. Śnieg wciąż padał, uparcie, jednostajnie. Poniżej tamy Mocarnych, koło stawku, gdzie tak niedawno jeszcze pływały kaczki Frau Schmidt, usłyszał hałas. „Mocarni” — pomyślał z niechęcią. Ale wiatr przywiał mu słowa niemieckie. I krzyki były inne, przypominające hałaśliwych chłopaków z Hitlerjugend. Podkradł się bliżej. Na śniegu kotłowało się kilka osób. Nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Biją się ze sobą? Nie. Bili kogoś. Trzech napadło jednego. Jakiegoś chłopca, który nie miał na sobie munduru. Ciekawość przezwyciężyła obawę i Karl podszedł całkiem blisko. Nikt zresztą nie zwracał na niego uwagi. Silne ręce dźwignęły w górę pobitego chłopaka. Miał twarz uwalaną ziemią i śniegiem. Usta rozcięte. Karl i przerażeniem poznał w nim Hansa. Chłopcy, szarpiąc i popychając, posuwali Hansa w stronę sadzawki. Na próżno kopał ich i odpychał łokciami. Nad samym brzegiem chłopcy poderwali go jeszcze raz do góry. Rozhuśtali z okrzykiem dzikiej radości i z rozmachem chlupnęli I do wody. Sadzawka była płytka, toteż prawie natychmiast po: tern na powierzchni ukazała się oblepiona błotem twarz Hansa. Nie zdążył jednak odgarnąć włosów z oczu, kiedy najwyższy z napastników położył mu rękę na głowie i zanurzył ją znów pod wodę przy akompaniamencie gwizdów i krzyków. — Trzymaj, trzymaj, Kurt! — tupali nogami z uciechy. — Niech się nałyka żab z tego bajora! „Utopią — pomyślał Karl z przerażeniem. — Utopią Hansa!” Jakże nienawidził łych hitlerjugendowców, których tak niedawno jeszcze usiłował naśladować. Nagle, jak spod ziemi, wyskoczyła gromadka chłopaków. Trzej napastnicy, pochyleni nad stawkiem, wlecieli z pluskiem do wody, wzbijając brudnozieloną fontannę. Czyjeś ręce pochwyciły Hansa, wyciągnęły go na brzeg. Ale z sadzawki, rycząc przeraźliwie, wyłazili już chłopcy w ociekających błotem mundurach. Obie gromady wpadły na siebie z impetem i bezładny kłąb ciał potoczył się po śniegu. Napastnicy górowali wzrostem i siłą nad obrońcami Hansa. Malców było więcej. Z zajadłością szczeniąt czepiali się rąk przeciwników, podbijali im nogi. Najstarszy z nich zdołał przewrócić dryblasa, który przed chwilą trzymał Hansa pod wodą, i nad głową powalonego pochyliła się czarna czupryna. Teraz Karl nie miał już wątpliwości: Hansa ratowali bracia Mocarni. Bitwa przechylała się na ich korzyść. Hans z „Kubeczkami” przytrzymywali jednego z napastników. Czwórka najmłodszych powaliła drugiego. Ale dryblas, którego pokonał Wojtek, nie dawał za wygraną. Karl z przerażeniem spostrzegł, że sięga on ostrożnym ruchem do pasa. W jego ręku błysnął sztylecik. Karł sam nie wiedział, kiedy skoczył w wir walki. Wyrwał dryblasowi sztylet, potem rzucił się do drugiego chłopaka, który roztrącił właśnie Franka i Łukasza, i tarmosił dwu najmłodszych Mocarnych. Skoczył mu na plecy i zsunęli się w dół ku drodze. Chłopak wyrwał się i chwycił Karla za gardło. Ten na próżno starał się rozewrzeć jego palce zaciśnięte na swojej szyi. Czuł, że się dusi. Ale kilka par małych rąk wczepiło się już we włosy Niemca, podrapało mu twarz. — Puść! — krzyczeli mali Mocarni. — Puść, weredo! A, dziad ziajakowaty! Chłopak krzyknął przeraźliwie i rozluźnił chwyt, bo zęby Franka wpiły mu się w dłoń. Malcy zaczęli podnosić i otrzepywać wpółprzytomnego jeszcze Karla. — Wojtek, chybaj tu, mało go nie udusił, taka wereda! — piszczał przejęty Klimek. — To on nas uratował. — Uciekli, uciekli — podskakiwał do góry Franek. — „Kubeczki”, patrzcie, uciekli. — Na słabego to oni chojraki — powiedział Hans po polsku. — Mówiłem ci, Karl. — Karl? — zdumiał się Wojtek podchodząc i zajrzał w oczy Karlowi. — To ty? Ty, Niemiec, i Polaków broniłeś? — Nie jestem Niemiec — odpowiedział cicho. — Jestem niczyj. *** Wchodząc do kuchni Karl posłyszał łkanie. — Mamo — spytał obejmując ją — czemu płaczesz, mamo? Westchnęła ciężko, boleśnie, plecy jej drgały, rękoma zasłaniała oczy, ale pomiędzy palcami ściekały łzy. Na podłodze u jej nóg leżała porzucona niemiecka gazeta. Karl podniósł, zaczął oglądać strona po stronie. Może jakaś wiadomość ugodziła boleśnie jego matkę. Ale „Sonntagsblatt im Vaterland” donosiła o tym, że niemieckie wojska są na ulicach Marsylii, o ciężkich walkach obronnych nad Donem. Nawoływała do zwycięskiego marszu. Dopiero na ostatniej stronie Karl spostrzegł nieduży artykulik zatytułowany dziwnie: „Kennst du Maruschka?”‘ Machinalnie spojrzał na zakończenie. Jedes polnisches Mädchen ist eine Maruschka und Maruschka kämpft jür Polen — przeczytał. Być może, nie wiesz, kto to jest Maruschka? Ona ma tysiąc różnych imion i tysiąc różnych twarzy, a przecież jest jedna i ta sama — jest Maruschka, Polką. Widzisz ją w mieście, za ladą sklepu, w więzieniach, na korytarzach hotelu, widzisz ją w tysiącznych niemieckich zagrodach chłopskich, spotykasz ją w gospodach. Siedzi w przedziałach pociągu, a także w autobusie obok ciebie. Bo Maruschkę wszędzie możesz znaleźć w Vaterłandzie. Naucz się więc ją poznawać, Maruschka jest niebezpieczna. Musisz na nią patrzeć niemieckimi oczyma, musisz ją na wskroś przejrzeć. Dlatego chcę ci nałożyć okulary, mój niemiecki towarzyszu. Uważaj na tego wroga. Nie przychodzi on z białą bronią ani z karabinem. Ale strzeż się. Maruschka jest kobietą i Polką. Uczuciami swoimi zawsze stać będzie przeciw tobie. Każda dziewczyna polska jest to Maruschka, a Maruschka walczy o Polskę. Jedes polnisches Mädchen ist eine Maruschka und Maruschka kämpf für Polen. — Każda kobieta polska — wyszeptała wśród łez matka — a ja, a my... — Mamo — przytulił się do niej — mamo, nie płacz, posłuchaj... Willa „Szarotka” Pani Rostowa weszła do klasy i gwar natychmiast ucichł. Dzieci mówiły przy niej teraz nieomal szeptem. Uśmiech znikł z jej twarzy, oczy miały wyraz wewnętrznego zapatrzenia, jakby pani wychowawczyni szukała nieustannie wyjścia ze śmiertelnej pułapki. — Siadajcie, dzieci. Dziewczynki z pierwszych ławek, zerkając ukradkiem, dostrzegły, że pani położyła przed sobą listę, na której są czerwone znaczki, nakreślone z rozmachem przy niektórych nazwiskach. Nowina szybko pobiegła w głąb klasy. — Moje dzieci, przeczytam dziś tylko niepełną listę obecności. Nie śmiały pytać dlaczego i nazwiska zaczęły padać po kolei, a pani Rostowa przesuwała wzdłuż listy ostro zatemperowany ołówek. Wywołana dziewczynka, unosząc się lekko, odpowiadała: „Jest”. — Zosia Bachleda. — Jest! — Anulka Brzozowska. — Jest! — Władka Ceberniak. — Jest! — Adela Ciaptak. — Jest! — Józia Galica. — Jest! — Marysia Giewont... Nikt się nie odezwał. Pani Rostowa spojrzała na drugi rząd, gdzie pod oknem zazwyczaj siedziała Marysia. Miejsce było puste. — Marysia nie przyszła. A czy wiecie, dziewczynki, co się z nią stało? — Maryśka przy dziecku być musi, bo jej matka chora. Cosik we wnętrzu ją zakręciło — zaczęła szybko trzepać jasnowłosa Adela, która mieszkała niedaleko Giewontówny. — Do szpitala ją wzięli — dodała szybko Zosia Bachleda. — Doktor gadał, że to może tyfus. Ale nie tyfus! — zaszumiało w klasie. Każda z dziewczynek chciała się pochwalić, że ona też coś wie w sprawie Marysi. — Dobrze, już dobrze — uciszyła je wychowawczyni i zaczęła czytać dalej, lekko prowadząc ołówkiem po liście. — Zosia Gąsienica. — Staszka Gładczan Gąsienica. — Zosia Juhas. — Hela Krzeptowska. — Zosia Marusarz. — Regina Paszucha. — Kasia Pawlica. — Janka Peksa... Ołówek zjeżdżał w dół, aż wreszcie zatrzymał się przy nazwisku: Wawrytko Bronka. Pani Rostowa siedziała długą chwilę, zapatrzona w listę. Dziewczynki szeptały trącając się łokciami. — Proszę pani — dosłyszała głośniejsze wołanie — proszę pani! Podniosła oczy. W ostatniej ławce stała Kasia Pawliców. — Czego chcesz, Kasiu? — Ja bym chciała dziś usiąść na miejscu Marysi, bo tam widniej. Pani Rostowa stuknęła machinalnie ołówkiem w listę, trafiając w duży, czerwony znak postawiony przy nazwisku Pawlica. — Moje dziecko — powiedziała jakimś nie swoim głosem. — Moja Kasiu... Nie mogę cię przenieść na inną ławkę. Nie warto już... bo dziś ty... i wszystkie dziewczynki, których nazwiska odczytałam, przejdą do „Szarotki”, do góralskiej szkoły. Kasia patrzyła na wychowawczynię szeroko otwartymi oczami. Nie zrozumiała. Jak to? Ona? Ona ma iść do góralskiej szkoły? Przecież jej ojciec, zanim go aresztowali, napisał na oświadczeniu, że jest Polakiem. — Ja? — spytała drżącymi ustami. — Ja?! — Tak, Kasiu. Przyszedł rozkaz Schulrata i Komitetu Góralskiego. I pana kierownika — dodała po chwili. Pani Rostowa wiedziała, iż głównym winowajcą był właśnie kierownik Katschorek. Na widok zebranych oświadczeń, w których znaczna większość rodziców opowiadała się za szkołą polską, wpadł we wściekłość. Stara rudera na Nowotarskiej pękała po prostu od nadmiaru dzieci, które się w niej tłoczyły, a równocześnie w wielkim wspaniałym gmachu na Wilczniku echo rozlegało się w pustych klasach. Czy i „Szarotka” ma świecić pustkami? Kierownik Katschorek zaprotestował w Komitecie Góralskim, a Wacek Krzeptowski rozstrzygnął rzecz całą w parę minut, stawiając czerwone znaczki przy nazwiskach dzieci według własnego widzimisię. Nie pomogła interwencja nauczycieli u zastępcy Schulrata. Rusin Czuprun był ludzkim człowiekiem w odróżnieniu od Schulrata Deckelmana, który słynął z okrucieństwa i osobiście brał udział w pacyfikacjach. Czuprun w pierwszej chwili stanął po stronie personelu nauczycielskiego i kazał honorować oświadczenia, ale już na drugi dzień odwołał swoją decyzję. I on obawiał się także Deckelmana i Katschorka. Klasa siedziała jak ogłuszona. Nagle z korytarza wpadł krzyk, lament, płacz. Widocznie wszędzie odczytano nowe zarządzenie. — Nie pójdę! — krzyknęła Kasia. — Nie pójdę do „Szarotki”! Mój tata napisał, że mam chodzić do polskiej szkoły. — Nie pójdę! Nie pójdę! — powtórzyły za nią inne dziewczynki ciskając książki na pulpity ławek. Drzwi rozwarły się z trzaskiem. — Bunt! — krzyknął stając w progu kierownik Katschorek. — Bunt! Nieposłuszeństwo władzy! Proszę wywołać dziewczynki według listy — zwrócił się do pani Rostowej. — Lista została już odczytana. — Proszę więc ustawić je w szeregu i odprowadzić do „Szarotki”. — Zostanę tu — odpowiedziała cicho. — Nic chce pani! Zmówiliście się wszyscy. Cały personel odmawia. Sam poprowadzę. Wychodzić z ławek! No, szybko! Dziewczynki łkały cichutko. Żadna nie wyszła z ławki. — Nie chcecie? A więc dobrze. Wasi rodzice odpowiedzą za was! Zostaną ukarani za bunt przeciw władzy! Rozumiecie?! — wlepił w klasę przekrwione oczy, a dziewczynki kuliły się pochylone nad pulpitami, jak gdyby się chciały w ten sposób ukryć przed nim. Pierwsza nie wytrzymała Adela. — Mój tata mnie wypisze — powiedziała z płaczem — ori nie należy do Komitetu. Za nią zaczęły wychodzić inne. Myśl, że rodzice będą za nie odpowiadać, że ojca i matkę zabierze gestapo do więzienia czy obozu — odbierała im odwagę. — Brzozowska — krzyknął — a ty czemu nie wychodzisz? — Nie jestem góralką. Moi rodzice przyjechali do Zakopanego pięć lat temu. Urodziłam się w Przemyślu. Czemu ja mam chodzić do góralskiej szkoły? — Milczeć! — krzyknął. — Do szeregu! W „Szarotce” będziemy sprawdzać pomyłki. No, bo przypomnę twoim rodzicom sprawę „Płomyka”! Anulka Brzozowska podniosła się drżąc z oburzenia. — Dobrze — zawołała — pójdę teraz do „Szarotki”, ale w szkole góralskiej nie będę się uczyć! — A ty, Pawlitza, na co czekasz? — zwrócił się Katschorek do Kasi. — Mój tata podpisał, że mam do polskiej szkoły chodzić. Kierownik przyjął to jakoś spokojnie. Może widok zbitej w kącie gromadki uczennic czekających na wymarsz usposobił go dobrze, bo rzekł z pobłażliwym uśmiechem: — Wy górale, jesteście głupim i ciemnym narodem. Kiedy ciemny, niekulturalny człowiek przyzwyczai się do swej wilgotnej nory, nie chce przejść do nowego, wspaniałego mieszkania, wspaniałomyślnie mu zaofiarowanego. Spójrzcie na tę waszą budę. To próchno. Rozpadnie się któregoś dnia jak stary grzyb. Klasy są ciemne. Psujecie sobie oczy. I zimno tu jak w psiarni. A w „Szarotce” lokal obszerny, widny, czyściutki, ciepły. I uczyć tam będą lepiej. Na ludzi wyjdziecie. Zresztą, jeśli wasi rodzice stwierdzą, że wolą Nowotarską, po paru dniach wrócicie tutaj. Trzeba jednak, aby zobaczyli na własne oczy góralską szkolę, żeby porównali Nowotarską i „Szarotkę”. No, nie bądźcie głupie dziewczynki. Chodź, Pawlitza. Ustawcie się ładnie na podwórku. Tylko żebym nie czekał długo. Ruszaj się, Pawlitza, bo pogadam z twoją matką — warknął patrząc na dziewczynkę z pogróżką w oczach. Ani jeden nauczyciel nie stanął obok kierownika, kiedy zaganiał na podwórku lamentujące dziewczynki. Z okien szkoły męskiej patrzyli chłopcy. U nich wszystko odbyło się spokojniej. Kierownik Barycz wywołał tylko tych chłopców, których rodzice należeli do Komitetu Góralskiego. Zgodzili się bez buntu, bo i na cóż by się to przydało? Katschorek stanął na czele szeregu dziewczynek. — Naprzód! — zawołał. — A ze śpiewem, wesoło! Odpowiedział mu płacz. W klasie panowała przez dłuższy czas głucha cisza. Nikt nie myślał o lekcjach. — Moje dziewczynki — odezwała się drżącym głosem pani Rostowa. — Wyjmijcie zeszyty. Napiszemy dyktando. Marysia podyktuje. Zaszeleścił papier. Stuknęły otwierane pulpity. Marysia zaczęła dyktować powoli, przerywając, blada jeszcze i przejęta tym, co się stało. Ktoś cichutko uchylił drzwi klasy. — Proszę — powiedziała pani Rostowa. Nikt nie wszedł. Wstała więc i wyszła na korytarz. — Kasiu — spytała przestraszona — co tu robisz, moje dziecko? — Ja... ja nie pójdę do „Szarotki”, tato powiedzieli, że tu mam chodzić. — Córeczko, tu wrócić nie możesz. Ale przyjdź jutro do mnie po lekcjach. Pomyślimy razem, co robić. W „Szarotce” nie powinnaś zostać. Masz rację, żeś stamtąd uciekła. Kasia patrzyła na wychowawczynię z nadzieją w oczach. Jakże zmizerniała i ściemniała różowa do niedawna twarzyczka dziewczynki. Ciężki do przeżycia był każdy dzień. Każdy krok stawiało się na jakimś ostrym, uwierającym kamyku. To dziecko jednak miało hart dorosłego człowieka. — Idź do domu, córeczko, nie trzeba, żeby nas ktoś spostrzegł. Jutro czekam na ciebie. Może już będę wiedziała coś o Urszulce, bo dziś idę do „Palące” — i ucałowała jasne wicherki. Następnego dnia kierownik Katschorek zarządził, iż dziewczynki mają spędzić parę godzin w willi „Mak”, gdzie czekały na nie druty i wełna. Z tej wełny trzeba było robić jękawiczki i skarpetki dla żołnierzy armii Führera. Kierownik podkreślał, że w willi „Mak” jest bardzo ciepło. Pomimo to uczennice wybierały się tam niechętnie, ociągając się z wyjściem. Kiedy już ostatnie maruderki wyszły z klasy, Rostowa została sama. Dziś wypadła na nią kolej dyżurowania w pustej szkole, co uważała za wielką łaskę losu. Sięgnęła po zeszyt leżący na stosie innych: mogła korzystając z wolnych godzin poprawić dyktando. Podkreślała błędy, ale myśli krążyły dokoła siostrzenicy. Nareszcie udało się jej dotrzeć do jakiejś ważniejszej figury w gestapo. Kiedy poinformowała, że jest ciotką Urszuli Winnickiej, gestapowiec szybkim ruchem sięgnął po monokl. Zza szkła spojrzało na nią ogromne, wyłupiaste oko, jakby przez szybę akwarium. — Winnicka — powtórzył z kpinką w głosie. — To falsche dokumenty. Jak się ona nazywała dawniej? — Dawniej? — spytała zdumiona. — Przecież Urszulka to dziecko jeszcze. Nie jest zamężna. Pan bierze ją za kogo innego! — wykrzj’knęła w nagłym olśnieniu. — To pomyłka! Proszę napisać do administracji domu, w którym ona mieszkała od urodzenia. Ten dom ocalał we wrześniu. Proszę spytać w sklepie, gdzie ona pracuje, kim ona jest. Kierownik tego sklepu zna Urszulę od dziecka. Nazywa się Białkowski. Jan Białkowski. — Sprawdzimy — powiedział już bez drwiny w głosie i wyrzucił monokl z oka. Wracając z „Pałace”, nadała alarmujące listy do rodziny Urszułki i do sklepu, błagając o przysłanie dokumentów stwierdzających tożsamość dziewczyny. Zatopiona w myślach pani Rostowa nie spostrzegła, że ktoś wszedł do klasy, dopiero głośny szloch i okrzyk: „Pani! Ratujcie!” obudził ją z zamyślenia. — Co się stało, Franko? — spytała młodej góralki, która rzuciła się do niej ze łzami w oczach. — Oj, pani, przeciek ja do was chodziła, a moje dziecko ma się u Niemców uczyć! — Czy twój mąż podpisał deklarację członkowską Komitetu Góralskiego? Tak? Więc nie możesz, Franko, odebrać swojej Zosi z „Szarotki”. — Mój stary zgłupiał, czarna moja godzina! I po co mu ta nafta była potrzebna. Można po ciemku wieczorem siedzieć. Wyonacyli, syćko wyonacyli, gadają, że on się do Komitetu, a nie na naftę zapisał! — Ach, nafta!... — pokiwała głową ze smutkiem. — Czemu wy nie patrzycie na to, co wam podsuwają do podpisania? — Gadali, że naftę będą dawać każdemu, kto nie ma. A my daleko mieszkamy, pani wie, światła nie mamy. Stary podpisał na sól i naftę, a tu przysyłają, że kenkarta góralska nam się należy. Zabrali Zośkę do „Szarotki’, zabrali. Ratujcie, pani, przecie ja bez was nie poradzę. Moja Zośka płacze. „Mamo, weźcie mnie stąd. Chcę do swojej pani. Nasza pani nas inaczej uczyła”. Przypatrzcie się, co mi dzieciak do domu przynosi! Pani Rostowa otworzyła szkolny zeszyt w zielonej okładce. W szerokich linijkach dziecinną ręką niewprawnie z mnóstwem błędów było napisane: Adolf Hitler Führer des deucz een Volkes. Wird die welt von Komunisten Socjaldetnokrat und Jude reinigen... [ Adolf Hitler, wódz niemieckiego narodu, oczyści świat z komunistów, socjaldemokratów i żydów. (Powinno być: Adolf Hitler Führer des deutschen Volkes wird die Welt von Kommunisten, Sozialdemokraten und Juden reinigen).] Ręka nauczycielki odruchowo podkreślała błędnie napisane wyrazy. — Moja Franko, czy twój mąż próbował wypisać się z Komitetu? — Nie może się wypisać, bo go aresztują, jak innych aresztowali. — Sama rozumiesz, Franko, że dopóki twój mąż należy do Komitetu, nie możesz żądać, aby Zośkę przeniesiono z powrotem na Nowotarską. No cóż... rozmawiaj z nią przynajmniej dużo, nie pozwól, by uwierzyła temu, czego ją uczą w „Szarotce”. Wpływ domu wiele znaczy. — Wiem ja, że matka i ojciec to wiele — wzdychała Franka. — Ino że Hitler i Himmler też mieli rodziców. Może i nie byli źli, może do ich synów złość ze świata przyszła. I do mojej Zośki z tej „Szarotki” może przyjść. Góralka otarła łzy krajem chustki. W swej bezradności przypominała wychowawczyni małą Frankę, która przed wielu laty przyszła po raz pierwszy do szkoły i nie wiedziała, gdzie się obrócić. Stała tak samo jak teraz, ocierając łzy chustką. Zagubiona, bezradna. — Powiadasz, że Zośka chce wrócić do mnie... Czekaj, pomyślę nad tym. Na razie znajdź jakiś powód, dla którego twoja córka przestanie chodzić do „Szarotki”. Daleko mieszkacie, całych butów Zośka nie ma... A ja pomyślę. Na pewno pomyślę nad tym, co zrobić, żeby dzieciaki nie traciły roku. Góralka łowiła każde słowo swojej wychowawczyni. — A swego męża pilnuj — kończyła pani Rostowa — niech się nie wiąże z Wackiem Krzeptowskim. Niech przydziałów żadnych nie bierze, niech zebrań unika. Mieszkacie daleko, to i wymówka dobra. — Ano, ano — potakiwała Franka skwapliwie. — Jakoś się obejdziemy. Z kurami będziemy chodzić spać. Ciężko będzie, ale jakoś sobie poradzimy. Bo to, wiecie, i wstyd przed ludźmi. Dzieciaki na Butorowie moją Zośkę palcami sobie pokazują. Niech lepiej głoduje. Westchnęła. Podziękowała i odeszła. Ileż takich matek przyjdzie jeszcze do niej po radę!... Żal ją ogarnął, że tak niewiele może im pomóc. Wracając do domu rozmyślała wciąż o tym. Cudze nieszczęścia obudziły w niej energię. Czuła się odpowiedzialna za swoich uczniów pozbawionych nauki i opieki szkolnej. Musi stworzyć u siebie w domu tajne komplety, na wzór tych, które już istniały. Trzeba ratować dzieci. W tych strasznych dniach wciąż trzeba było ratować. Pamiętała dobrze, jak wynosili z biblioteki zakopiańskiej książki skazane na spalenie, jak zabezpieczał Wojna Orlewicz wraz z dyrektorem muzeum pamiątki zwycięstw polskich sportowców. Jak bez śladu znikł pomnik Grunwaldzki, ocalony rękami polskich robotników przed zniszczeniem. Zapadał wczesny zmierzch. Ulice wyglądały niechlujnie, bo na chodnikach sterczały brudne kupy śniegu. Zza rogu wyszła gromadka dzieci zerkając lękliwie. Prowadziła je tęga pani, a druga, w okularach na spiczastym nosie, pilnowała szeregów. Szkoła góralska. Dzieci z „Szarotki”. Niewiele ich było. Już na drugi dzień po przeprowadzce w nowej szkole zostało tylko sto dwadzieścioro dzieci w siedmiu klasach. „Szarotka” świeciła pustkami, tak samo jak i szkoła na Wilczniku. Po wąskich schodkach pani Rostowa weszła na ganek, a stamtąd do sionki. Otworzyła drzwi wiodące z przedpokoju do sypialni. Ktoś stał naprzeciw okna, szamocąc się ze swetrem, w którym uwięzły ręce. Ktoś smukły i młody. — Urszulka! — krzyknęła nie wierząc własnym oczom. — Urszulka, czy to ty? — Ja, cioteczko! — zawołała wyswobadzając się nareszcie z rękawów. — Tak prędko chciałam zrzucić z siebie te „pałacowe” łachy, że się zasupłałam na amen. — Urszulka, kochana moja — całowała ją śmiejąc się i płącząc — moje dziecko najdroższe! Co z ciebie zrobili! Jakżeś ty schudła! Gdzie ciebie trzymali? W piwnicy pewnie. No tak. W piwnicy. To widać. Zaraz przygotuję ci kąpiel. Pani Rostowa, zawsze tak spokojna i opanowana, straciła tym razem głowę. Szorowała szczupłe plecy siostrzenicy rzucając pytania, nie czekając odpowiedzi spieszyła do spiżarki, żeby sprawdzić, czy na pewno są tam dwa pomidorki i jajko, przechowywane na okazję powrotu Urszulki. Ze spiżarki pędziła do kuchni, skąd dochodziło bulgotanie wody cwałującej w imbryku. W pół godziny potem Urszulka, umyta, w czystym szlafroku, siedziała przy stole nad jajecznicą z pomidorem. — Ach, cioteczko — uśmiechnęła się — więc istnieją jeszcze na świecie takie przysmaki? — Jedz, jedz — gładziła jej włosy pani Rostowa — a potem pójdziesz spać. Pogadamy, kiedy się obudzisz. Musisz odpocząć. Żal patrzeć na ciebie, córuchno. — Nie, cioteczko. Muszę zobaczyć się z Kasią. — Z Kasią? — Widziałam się z Pawlicą. Skonfrontowano nas ze sobą, żeby stwierdzić, czy jestem Lucyną Komorowską. — Aresztowano cię zamiast niej? — Tak. Ale to nieważne. Pawlicy udało się wtedy szepnąć mi parę słów i muszę to powtórzyć natychmiast Kasi. — Nie powinni ciebie widzieć u rodzin aresztowanych. Chyba rozumiesz. — Ale ja muszę! — Pójdę sama do Kasi. Powiedz mi, co mam jej przekazać. — Powiedz, cioteczko, żeby Daniel i Staszek uciekali natychmiast z Zakopanego. Ich ojciec... nie żyje. Lawina Dolina Cicha zasypana śniegiem była naprawdę biała i cicha. Pomiędzy drzewami zaczęły się kłębić mgły. Lekki wiatr to rozpędzał je ukazując oszronione gałązki, które wyglądały jak srebrne, rozczapierzone łapki, to zakrywał wszystko błękitnawą osłoną. Staszek i Daniel z trudem przebijali się przez głębokie zaspy. Śnieg padał bez przerwy w ciągu dwu dni, które spędzili w leśniczówce u Jonasza, po słowackiej stronie. Pomimo zmęczenia czuli się lekko i radośnie: zadanie zostało wykonane. Lusia nie mogła się z nimi rozstać. W ostatniej chwili wracała jeszcze, bo wydawało się jej, że nie wypowiedziała wszystkiego, co najważniejsze, czego już nigdy może nie będzie mogła im powiedzieć. — Lusia — nawoływał Paweł — Lusia, chodź! W progu leśniczówki odwróciła się. — Nigdy, nigdy was nie zapomnę. Wrócę do was, jeśli tylko żyć będę. I tak pozostała im w oczach na tle ciemnych drzwi, jasnowłosa, z wyciągniętymi ku nim rękoma. Wiatr przeleciał lasem i zdmuchnięte jego oddechem lekkie mgiełki rozproszyły się, wsiąkły miedzy drzewami. Staszek, który właśnie torował szlak, przystanął zmęczony, Konary drzew były z jednej strony ciemne, nagie, a z drugiej oblepione grubą warstwą śniegu. Śnieg zwisał nawet w powietrzu jak grube kłaki waty, nie wiedzieć, jakim sposobem trzymające się pni i gałęzi. Było cicho, tylko czasem zaszeleścił spadający śnieg, potrącony wiatrem lub skokiem wiewiórki. Niekiedy trzasnęła gałązka, mignęła ruda lisia kita. Dawno, dawno temu, kiedy Staszek chodził do pierwszej klasy, pani Maria, nauczycielka, przyniosła dzieciom kolorowy papier, klej i nożyczki. — No — powiedziała — zobaczymy, kto zrobi najładniejszy obrazek. Dzieci sapały z wielkiego przejęcia i nieśmiało tłumaczyły pani, co chciałyby zrobić. Staszek spojrzał w okno. Na tle nieba stały świerki dźwigając w górę obciążone śniegiem gałęzie. Bez wahania sięgnął po arkusze brązowe, siwobłękitne i białe. Zapomniał o całym świecie. Wycinał brunatne konary drzew, białe płaty śniegu. Ułożył to wszystko starannie na siwobłękitnym tle i sam się zdumiał widząc przed sobą ten sam obraz, co za oknami. Surowa pani Maria pogładziła go po kędzierzawej czuprynce. — Rysuj, Stasiu — powiedziała. — Pamiętaj, żebyś tego nie zaniedbał. A tu masz w nagrodę kolorowe ołówki. Na zakończenie roku urządzono wystawę najlepszych prac uczniowskich. Z dziecinnym zdumieniem zobaczył na ścianie swoją wycinankę podpisaną trochę koślawo: „Las w zimie”. Nigdy później żadna wystawa nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Trzymał ojca za rękę, a pani Maria coś szeptała po cichu. Po bacznym spojrzeniu, jakim go obrzucała, domyślał się, że mówi o nim. Ojciec słuchał ściskając palce syna mocno, aż do bólu. I poszli potem do domu trzymając się wciąż za ręce, a ojciec wypytywał o szkołę, o lekcje rysunków i kupił mu nowy zeszyt ze sztywnymi kartkami o matowej bieli i kolorowe farby w pudełku. — Staszek — wyrwał go z zamyślenia głos brata — Staszek, co tobie? — i zapadając się w śniegu Daniel wyminął go, żeby zająć miejsce na przedzie. Z ulgą przywitali obaj zatulony w śniegu szałas pod Jaworem. Granica była już niedaleko. I tam wprawdzie groziło niebezpieczeństwo, ale — w domu, wśród swoich. Północny wiatr dął coraz mocniej, ostrzej, mgły kłębiły się dokoła nich. Wyszli spod osłony lasu. Znów prowadził Daniel. Znał lepiej drogę, którą trzeba było wyszukiwać po omacku czy ptasim czuciem. Białe, niespokojne morze rozpościerało się ze wszystkich stron. Pod gładką pozornie powierzchnią czyhały rozpadliny, doły, krzaki kosówki. Nogi trafiały czasem na twardy grunt, to znów zjeżdżały w dół, grzęzły w szczelinach, ślizgały się na mokrych gałęziach. Powoli wspinali się coraz wyżej wśród mlecznej mgły, która zasłaniała widoczność, nie pozwalała ocenić odległości i przygnębiała, jakże przygnębiała! Przystawali czasem, nasłuchując, ale prócz śpiewu wichru nie słyszeli nic. Pragnęli bodaj na chwilę wynurzyć się z mlecznych oparów, zobaczyć, gdzie się znajdują, czy obrali dobry kierunek. Złośliwy los usłużnie spełnił ich życzenie. Wiatr podbił do góry mlecznobiałą zasłonę. W dole zamajaczyły zarysy dalekiego lasu na dnie Doliny Cichej. Ale cóż to? Na białej płaszczyźnie czernieje kilka sylwetek. Kto to? Słowacy? Uciekinierzy? Czy patrol Grenzschutzów? Wątpliwości trwały krótko. Rozróżnili zieleń mundurów. Może patrol ich nie dostrzeże. Może pomknie dalej na nartach. Ale żołnierze przystanęli. Patrzą w górę. Krzyczą. Z daleka przybiegło do nich, odnalazło wśród śniegu ostre, rozkazujące słowo: „Halt!” Patrol ruszył w ich kierunku. Mgła uniosła się jeszcze wyżej, w górze nad nimi sterczały łagodne kopuły Czerwonych Wierchów pod niskim, szarym pułapem nieba. — Staszek! — powiedział Daniel zdyszanym głosem. — Idźmy osobno, bo nas ustrzelą razem. Staszek skinął głową na znak zgody i podciągnął się wyżej na gałęzi kosówki, która przyjaźnie wysuwała ze śniegu kosmatą łapę. — Halt! — zadudniło. — Halt! Wiatr dmuchnął znów. Owionął im twarze ostrym jak igiełki dotknięciem. Wszystko znikło — i szczyty przed nimi, i Dolina Cicha z patrolem, bo mgła tym razem została zepchnięta w dolinę. Góry rozbrzmiały echem wystrzału. Staszek przypadł do śniegu, potem zrobił krok naprzód i trafił na zaspę. Z niecierpliwym pośpiechem odgarniał śnieg. Dęła dujawica zasłaniając wszystko dokoła niego białym obłokiem. Gdzieś w tej bieli zatonął Daniel. Staszek nie wiedział, kto jest bliżej niego, brat czy wróg. Nawet odgłosy strzałów, wołania Daniela nie pomogłyby wiele — zwodnicza mgła i wicher kręciły dźwiękiem. Trzeba było iść naprzód nie zważając na nic. Oddech stał się świszczący, przerywany, zgrabiałe ręce nie mogły utrzymać gałęzi kosówki, nogi co chwila traciły oparcie. Wicher bił w twarz, rozdymał wiatrówkę, wsypywał za kołnierz lodowaty śnieg, aż dreszcz przebiegał wzdłuż krzyża. I szarpał, szarpał bez opamiętania, chcąc oderwać od stoku, zrzucić w ręce niemieckiego patrolu. Powoli, niemiłosiernie powoli mijały sekundy. Staszek stracił poczucie, gdzie mógł się znajdować, jak długo szamoce się z porywami wiatru i śniegiem, który wiał ze wszystkich stron, kłębami unosił się w górę. I nagle chłopak przekroczył jakąś granicę. Mgła zaczęła uciekać kędyś bokiem w dolinę, rzedła, stawała się błękitnawa, ozłocona blaskiem, aż odsłoniła błękitne niebo, na którym złotym kręgiem wisiało słońce. Śnieg prószył lśniąc srebrzyście. Z osłonecznionych kopulastych szczytów tryskały co chwilę ni to fontanny, ni to białe pióropusze. Odwrócił się: poza nim w dole falowało perłowe morze mgieł. Poszukał oczyma brata. Daniel stał u samego wierzchołka, bliżej Małołączniaka, i machał do niego ręką. Staszek poczuł nagły przypływ sił, przyśpieszył kroku, grań wydała mu się zbawieniem. Prędzej, prędzej do siebie, do domu! Iść było teraz łatwiej. Pod samym szczytem wichura zdmuchnęła śnieg, zwiała go w dół. Daniel przystanął i czekając na brata ogarnął wzrokiem góry, jakby chciał je na zawsze utrwalić w pamięci. Bulka Giewontu oświetlona zachodzącym słońcem była różowa, całe zbocze doliny, zaróżowione, od tej strony kontrastowało z siwym cieniem zalegającym mroczne dno. Ponad mgłami wznosił się masyw Krywania, liliowy, nierealny, daleki. Z trudem oderwał oczy od tego widoku. Spojrzał na brata i znieruchomiał ze zgrozy. Staszek wchodził właśnie na krawędź zbocza od strony polskiej. Nie dostrzegł, nie mógł widzieć, że wchodzi na śnieżny nawis, podobny do olbrzymiej głowicy jońskiej kolumny. A za nim po matowej bieli pobiegła zygzakowata czarna rysa. — Staszek! Brat w odpowiedzi skinął ręką. — Staszek! Wolniutko, jak na zwolnionym filmie, poszerzało się pęknięcie. Zdawało się Danielowi, że Staszek mógłby jeszcze zawrócić, przeskoczyć na zbawczą grań. — Staszek! Nagle w górę wzniosła się śnieżna kurzawa. Po zboczu toczył się potworny walec lawiny, która porwała za sobą Staszka. Pochylony do przodu Daniel nie spuszczał z niej oczu. Cień brata majaczył za obłokiem śniegu jak za matową szybą. Widział, że jego brat walczy z lawiną, wyrzuca ręce jak pływak, aby utrzymać się na jej powierzchni. Przed lawiną toczyły się głazy, ale Daniel nie słyszał ich huku, nie widział nic, poza niewyraźną sylwetką brata. Naraz cień znikł. Daniel zacisnął ręce. Tego się lękał przez cały czas. Lawina pochłonęła Staszka, rzuciła o ziemię, wlokła go prosto na stromy próg, za którym leżała osłoneczniona Dolina Małej Łąki. Czy już nie pokaże się Staszek? Czy lawina nie straci impetu przed urwiskiem? Cień zamajaczył znów za białym obłokiem. — Daniel! — dobiegło znów do niego rozpaczliwe wołanie. Krzyk zabrzmiał krótko, jakby ucięty... Biały wał pochłonął Staszka, ale i sam opadł, rozsypał się w bezkształtne pole — na kilka kroków przed urwiskiem. Z oczyma utkwionymi w miejsce, gdzie po raz ostatni zobaczył brata, Daniel zaczął szybko zsuwać się po kamieniach. Lawina omiotła zbocze ze śniegu, uniosła ze sobą. Wszedł na śnieżne pole i zaczął ostrożnie, ale z pośpiechem nakłuwać czekanem śnieżną masę. Słońce już zachodziło, za chwilę dolina pogrąży się w mroku. I jakże wtedy znaleźć Staszka! Śnieg leżał dość płytką warstwą, bo lawina na szczęście była niewielka i rozsypała się szeroko. Już po chwili trafił na coś twardego. Sięgnął ręką i wyciągnął czekan Staszka. Szybko odgarniał śnieg. Palce dotknęły płótna wiatrówki. Ostrożnie pociągnął ręką wzdłuż barku, odnalazł głowę, dosięgnął twarzy. Staszek leżał jakiś skręcony osłaniając się ramieniem. Daniel odsunął je i zobaczył śmiertelnie bladą twarz, na której jaskrawo płonęły trójkątne rumieńce. Otworzył usta, wygarnął śnieg, oczyścił nos ze śniegu. Potem przytulił twarz do piersi brata. Czy oddycha? Serce biło ledwie dosłyszalnie, tętno pulsowało cieniuchną niteczką. — Staszek, Staszek! — krzyczał, ale oczy, które patrzyły na niego zawsze z taką miłością, nie otwierały się na jego rozpaczliwe wołanie. Może jest ranny i dlatego stracił przytomność? Nogi Staszka były jakoś dziwacznie podkulone. Z lękiem w sercu przesunął ręką wzdłuż kości. Chyba nienaruszone. Nie wyczuł nigdzie złamania. Delikatnie podniósł jedną z nóg, ugięła się w kolanie prawidłowo. Po chwili całe ciało było uwolnione prócz ręki, na której Staszek leżał. Daniel uniósł brata, który zwisał bezwładnie, spróbował odsunąć go od głazu. Spostrzegł, że coś przytrzymuje Staszka, a równocześnie usłyszał cichy, przejmujący jęk. Podsunął dłoń pod ramię brata i zrozumiał: ręka była zaklinowana między dwoma głazami. Szybko zdjął z siebie wiatrówkę i sweter, podłożył pod rannego, otulił go troskliwie ze wszystkich stron. Roztarł nogi, cały korpus, twarz. Potem obejrzał starannie głaz, sprawdził, jak jest ułożona ręka. Trzeba było ją wyciągnąć za wszelką cenę. Z całej siły pchnął kamień. Ten ani drgnął. Wsparł się o niego mocno, próbował rozhuśtać, poruszyć z miejsca. Na próżno. Wicher owiewał go palącym oddechem, pętał ruchy, obezwładniał. Poprzez skowytania i gwizdy wichury dochodziły do Daniela słabe jęki brata. Sprawiał tylko ból, a uratować nie mógł. Porzucił na chwilę mocowanie się z przeszkodą, odgarnął z brata świeżo nawiany śnieg. Twarz Staszka wyglądała jak szara maska z czarnymi oczodołami. Poszukał kozika w kieszeni, wspiął się wyżej, tam gdzie rosła kosodrzewina. Trzeba było naciąć gałęzi. Może, kiedy się rozgrzeje, kiedy krew pocznie szybciej krążyć w jego żyłach, odwali wreszcie wanty. A wtedy będzie mógł zwieźć Staszka w dół na zaimprowizowanym z kosodrzewiny toboganie. Giętkie gałęzie ustępowały niechętnie pod ostrzem, wymykały się sztywnym palcom. Chwytał je na nowo, znów ciął i kupka zieleni rosła u jego stóp. Musiał przytrzymywać ją kolanami. Krępowało to ruchy, ale inaczej wichura rozrzuciłaby w jednej chwili gałęzie po całej przełęczy. Nie chciał myśleć o trudnościach, odsuwał od siebie obrazy niedalekiej przyszłości, nie chciał przyznać się sam przed sobą, że walczy bez nadziei ratunku. Zmrok zapadł nagle. Kiedy chłopak wrócił ciągnąc za sobą gałęzie, nie znalazł brata. Dopiero po dłuższej chwili wypatrzył pod głazem niewielki, podłużny kopczyk. Serce ścisnęło mu się boleśnie. Z zaciekłością zaczął odgarniać śnieg, który zasypał Staszka. Tłumiąc niepokój dotknął lodowatej twarzy, rąk, ciała. Cichutko, ledwie dosłyszalnie uderzało serce. Umocował ściętą kosodrzewinę, a potem ogarnął Staszka ramionami, zaczął go rozgrzewać własnym oddechem. Alarm Wojtek otoczony braćmi przybijał ostatnią deseczkę do sanek dla Magdy. Mała, którą teraz wszędzie zabierano ze sobą wraz z Józkiem, a niekiedy i Jędrkiem — zawadzała im bardzo. Trzeba było ją nosić na ręku i jeszcze kaprysiła, że jej niewygodnie. A kiedy Wojtek i „Kubeczki” odwracali się bodaj na chwilę, młodsi Mocarni turlali Magdusię w śniegu, co wywoływało serdeczny śmiech albo, dla odmiany — rozpaczliwe protesty i płacz. Za oknami wiała dujawica wzbijając tumany lekkiego śniegu, który mknął ku górze, jak gdyby chciał wrócić co prędzej do nieba. Zośka Mocarna chodziła po izbie niezadowolona i ciskała garnkami na płycie kuchennej. — Wczoraj do szkoły nie poszliście — narzekała — dziś nie idziecie. Ojciec wróci, to mu powiem. I cudze dzieciska do domu znosicie, może mamy za dużo tego jedzenia dla nas? Równocześnie jednak wyjęła moskaliki i obdzieliła wszystkie dzieci, nie wyłączając Józka, a dla Magdusi wybrała największy i pogłaskała jej loczki z tłumionym westchnieniem. Zawsze marzyła o córce, takiej właśnie ślicznej, przylepnej jak ta Magdusia, a los jej dał samych chłopaczysków. Jędrek Okarmus powrócił do domu w znakomitym humorze, trochę podchmielony. Udało mu się znaleźć nareszcie wśród żandarmów Ślązaka, który po paru kieliszeczkach stał się rozmowny i zaśpiewał śląską piosenkę, wyrażającą dosadnie okropną sytuację Ślązaków. Gdy nie zapiszesz się im na psubrata, to ciebie zaraz wezmą za krata. A jeśli wpiszesz się, ty stary ośle, to ciebie Hitler do wojska pośle... Po całej kolejce Ślązak zaczął powtarzać z uporem: — Adolf, du Affe — du gibst den Polen Waffe. A wreszcie opowiedział dokładnie, do kogo nazajutrz przyjdzie targownik. Skargi więc swojej żony na synów przyjął Jędrek spokojnie, zwłaszcza że wiedział już o „Szarotce”. — Na mój dusiu — zamruczał tylko pod nosem zafrasowany. — Zamęczą się dzieciska! Wojtek — zwrócił się do syna — no, jak to będzie? Zapomnicie wszystkiego, czegoście się nauczyli. Do rąbania drzew będziecie tylko zdatni, bo do pasania owiec też trza coś umieć. — Kasina pani nas będzie uczyła — odparł syn. — Obiecała. Dziś do niej pójdę. — To czemuś nic nie gadał? — oburzyła się matka. — Za każde słowo dukatami płacić ci trzeba czy jako? — Jemu, jak jemu, ale Kasinej pani na pewno — stwierdził Jędrek. — Jak skończysz przy tych sankach robić — powiedział Wojtkowi — pójdziesz dziś do Giewonta i powiesz mu, żeby krowę do lasu jutro odprowadził. I żeby syćkim sąsiadom o tym powiedział. Rozumiesz? 1 kolczyki dla Giewonta zabierz. Oboje z żoną wyszli do białej izby, żeby się naradzić w ważnej sprawie lekcji dla synów. Wojtek z rozmachem walnął w deskę, odłożył młotek i spróbował, czy sanki są mocne. — Dobre — stwierdził z zadowoleniem — zabierajcie Magdusię i uciekajcie na Gładkie, a ja zaniosę jeszcze kolczyki do Giewonta. Tego dnia jednak plany nie zostały zrealizowane. Jędrek Okarmus musiał sam zawiadamiać ludzi i odnosić kolczyki dziwiąc się niesłowności swego syna. Nie wiedział o tym, co zaszło w ciągu kilkunastu minut, kiedy oboje z żoną omawiali sprawy lekcji prywatnych dla swoich synów. Domyślić się nie mógł, ponieważ nie tylko on, ale i Wojtek przysiągłby, że to, co się stało, było rzeczą zupełnie niemożliwą. Oto kiedy postawił sanki na podłodze, a Klimek z Frankiem wyrywali sobie Magdę, bo każdy chciał ją na nich usadowić — Wojtek nagle zobaczył przed sobą Karla Katschorka. Młodsi Mocarni zajęci Magdą nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. — Wojtek — powiedział Karl. — Czego chcesz? — Biegnij prędko, daj znać, niech ratują. — Kogo? — Ktoś przeszedł granicę — pochylił się do niego Karl. — Jakieś dwie osoby. Grenzschutze mają zamknąć wejście do wszystkich dolin. I patrole mają iść w góry, żeby ich złapać. Może ich ktoś uprzedzi, Wojtek. — Skąd ty wiesz, Jurek? — Och — machnął ręką Katschorek — czy nie wszystko jedno? Tato mnie wysłał do komendanta Grenzschutzu i tam właśnie słyszałem. Zawiadamiali wszystkie placówki. Nie mogli dodzwonić się na Kasprowy. Idźże prędko, może zdążysz. Wojtek dopiero teraz zrozumiał. Dwie osoby przekroczyły granicę. Przecież to na pewno Staszek z Danielem! Po raz pierwszy w życiu Wojtek zapomniał o braciach. Wybiegł na ulicę, jak stał, w samym swetrze, nie żegnając się z Karlem. Wawrzek pierwszy spostrzegł, co się święci, i krzyknął przeraźliwie. Kuba porwał z wieszaka kurtkę Wojtka i wypadli na ulicę, za nimi młodsi Mocarni z Magdą na sankach. Józek wyprzedził ich starając się dogonić bliźniaków. Na próżno jednak. Zakręciło nimi, białe kłęby śniegu uderzyły w twarz. Karl biegi za chłopcami nie zdając sobie sprawy, po co to robi. Na jezdni było pusto, a że śnieg był już tam wyjeżdżony sankami, więc biegł jezdnią. Sanki ciągnięte przez Mocarnych mknęły przed nim. Magdusia pokrzykiwała z radości. W pewnym momencie zamilkła, równocześnie nieomal pod nogi Karla spadł ciemny tłumoczek. Ten kłębuszek ciepłych chust rozkręcił się i Karl zobaczył różową buzię. Dziewczynka przetarła oczy zalepione śniegiem. — Ktoś ty? — spytał. — Magdusia — odpowiedziała wysokim, cienkim głosikiem. — Spadłaś z sanek? I nie płaczesz? — Wojtuś nie lubi, jak płakam. — Skąd ty, Magdusiu? — Az Gładkiego. — No to chodź ze mną, zaniosę cię na Gładkie. Pokaż, gdzie twoja chałupa. — Pokazem. Karl podniósł dziecko. Jakże śliczna była ta malutka z ogromnymi, ciemnymi ślipkami! Przytuliła zimny nosek do jego policzka, objęła rączkami za szyję. Uczuł dziwne ciepło w sercu. I kiedy przerażeni Mocarni wrócili po chwili z Józkiem, powiedział im prawie wesoło: — Lećcie, gdzie macie lecieć, zaniosę Magdusię do domu. Wojtek biegł szybko nie zważając na to, że sweter nasiąka śniegiem. W Dworcu Tatrzańskim na pewno zastanie kogoś, kto mu dopomoże: Staszka z Łasa, Byrcyna czy też któregoś z Wawrytków. Ale na schodkach, które pozostały po rozebranej werandzie, zobaczył zielone mundury. Niemcy. Cofnął się pospiesznie. Dokąd iść? Komu powiedzieć o niebezpieczeństwie, które grozi Danielowi? U kogo szukać ratunku? Teraz pożałował, iż nie poradził się z ojcem, na powrót do domu było jednak za późno. Kto mieszka blisko? Przypomniał sobie o pani Rostowej. Miała być u niej Kasia. Nie namyślając się już dłużej, pomknął w górę Krupówkami. W pokoju pani wychowawczyni na tapczanie leżała Urszulka. Oczy jej błyszczały gorączkowo. Pobyt w piwnicy „Palace” przypłaciła bronchitem i lekarz dał jej zaświadczenie zezwalające na kilkudniowy pobyt w Zakopanem. Oparta na łokciu, zwracała się do Kasi, która z Kińdzią na kolanach przykucnęła na brzeżku tapczanu i po raz chyba dziesiąty wypytywała o każdy szczegół dotyczący ojca. — Jest bardzo spokojny — zapewniała Urszulka. — I swego zięcia umie uciszyć jednym spojrzeniem. Przez cały czas konfrontacji patrzył na mnie badawczo, czułam, że chce mi coś powiedzieć, przekazać. Uważałam więc bardzo. I rzeczywiście. Kiedy do pokoju wszedł gestapowiec i zaczął rozmawiać półgłosem z oficerami, którzy nas badali, twój ojciec szepnął: „Pani, powiedzcie Kasi, że Jan nie żyje. Niech Daniel i Staszek uciekają. Wartko niech stąd uchodzą”. „A wy?” — spytałam. „Nam nic nie będzie. Wyślą nas na roboty. O Janie powiedzcie. Zatłukli go, nie chciał nic o synach gadać.” Łzy zakręciły się znów w oczach dziewczynki. I jakże ona powie Danielowi, kiedy ten wróci, że ojciec jego nie żyje! I gdzie jest Daniel? Czemu nie wracają obaj ze Staszkiem? Może właśnie dziś czekają na nią w leśniczówce?... — To ja już pójdę — westchnęła — do leśniczówki zajrzę. — Daj mi znać, zaraz daj mi znać, kiedy wrócą — prosiła Urszulka. Baca, którego Kasia zabierała teraz zawsze ze sobą, podniósł łeb i krótko zaszczekał. — Ciocia przyszła — powiedziała Urszulka. Ale to nie była pani Rostowa. Drzwi otworzyły się pchnięte niecierpliwą rąką, w progu stanął Wojtek z siwymi od szronu rzęsami, cały zawiany śniegiem. — Kasia! — krzyknął. — Staszek i Daniel granicę przeszli. Grenzschutze ich gonią. Wszystkie doliny zamknięte. A w Pogotowiu też Niemcy. Trzeba Daniela uprzedzić. Baca, słysząc imię swego pana, nastawił uszy i znów szczeknął. — Baca znajdzie Daniela — zawołała dziewczynka. — Baca... Daniel. Szukaj Daniela, Baca. Pies niespokojnie rzucił się do drzwi i skomląc próbował je otworzyć. — Kasiu, co ty chcesz robić? — niespokojnie spytała Urszulka. — Trzeba zawiadomić kogoś z dorosłych. — Nie zdążymy — odparł Wojtek. — Tata już wyszedł do Giewonta, Wawrytko ma dyżur w Pogotowiu na Kasprowym. — Kińdzię ci zostawię — położyła kotkę na tapczanie Kasia. — Wojtek, chodź! — Kasia! Nie pójdziecie sami! Wojtek ma tylko sweter na sobie! Poczekajcie na mnie! Urszulka narzuciła na siebie szlafrok i wyskoczyła z łóżka, ale dzieci już zamknęły za sobą drzwi i szczekanie Bacy rozlegało się w przedpokoju. Wybiegła za nimi. Za szklaną szybą wirował biały tuman. Dzieci i pies znikły, rozpłynęły się w śnieżnej bieli i tylko Kińdzia miauczała rozżalona, iż ją pozostawiono w obcym domu. — Kasia! — krzyknęła Urszulka otwierając drzwi.- Kasia, stój! Jak czarna błyskawica kotka śmignęła z werandy i znikła wśród zamieci. Urszulka uczuła, że chłód obejmuje jej bose nogi. Cofnęła się do pokoju. Dom był pusty. Spojrzała na kredens. Zapasowy klucz leżał na swoim miejscu. Zanosząc się od kaszlu, zaczęła się ubierać z gorączkowym pośpiechem. *** Wagonik kolejki linowej na Kasprowy kołysał się jak stateczek na burzliwej fali. Ze śnieżnej zamieci, z wirujących tumanów wyłaniały się ostre szczyty, potem ginęły za ruchomą ścianą. W wagoniku prócz konduktora była młoda dziewczyna i żołnierz ze straży granicznej, który mruczał pod nosem: „Donnerwetter”, ile razy wagonik opadał na przęśle, jak samolot, który trafia na próżnię. — Nic, nic — uspokajał konduktor, ale i on był pewien, że wagonik lada chwila oderwie się i runie albo się zatrzyma pośrodku drogi. Przystanek na Myślenickich Turniach wydał im się zaciszną przystanią i jak alarm zabrzmiał w uszach sygnał odjazdu. Wpadli od razu w środek rozpętanego żywiołu. Wicher szarpał wagonikiem jak wątłą łupinką i pasażerowie obijali się o jego ścianki. Grał na linkach dzikie melodie, hamował pęd. Wagonik kołysząc przesuwał się naprzód bardzo wolniutko. Kiedy się zatrzymał, spojrzeli na siebie przerażeni i przez dłuższą chwilę nie chcieli uwierzyć, że to już koniec, że to Kasprowy, a nie przymusowy postój w powietrzu. Żołnierz wyskoczył pierwszy. Zataczając się nieco i walcząc z oporem wichru, znikł w śnieżnej kurzawie. — Panie konduktorze — powiedziała wtedy dziewczyna tłumiąc kaszel — gdzie tu jest stacja Pogotowia Tatrzańskiego? — Pokażę wam, pani. Aż dziw, żeście się w taką pogodę tu wybrali. Podprowadzę was, bo i tak kolejki nie puszczą drugi raz w taką dujawicę. Żeby nie ten żołnierz z nakazem, tobyśmy nie pojechali. — A kto ma dyżur na stacji, czy pan wie? — Wiem, co miałbym nie wiedzieć? Józek Wawrytko i Jasiek Tomkowy. Wawrytko i jego towarzysz siedzieli w dyżurce Pogotowia Tatrzańskiego i pogadywali z cicha, naradzając się, czy po dyżurze mają czekać na kolejkę, czy zejść na piechotę. Obaj przypuszczali, że wypadnie im pozostać na szczycie do rana, bo odejście wagoniku podczas takiej wichury było mało prawdopodobne, a zjazd na nartach nawet dla tak doświadczonych ludzi przedstawiał duże niebezpieczeństwo. Północny wiatr tym razem chciał pokazać, iż potrafi być równie groźny jak jego brat halny. Drzwi otwarły się, ktoś zakaszlał. — Czy zastałam pana Wawrytkę? — posłyszeli młody, zachrypnięty głos. — A jestem — poderwał się przewodnik grzecznie. — Pan mnie nie zna — mówiła dziewczyna otrzepując śnieg z płaszcza — ale ja nie we własnej sprawie. Przychodzę... od Kasi Pawliców... — Nie dokończyła. Na dworze rozległy się stuki i wołania. — Wawrytko! Wawrytko! Jasiek! — Siednijcie sobie, pani — powiedział Wawrytko — poczekajcież, aż wrócę. Ogrzejcie się. A nas wołają. I dyżurni z pośpiechem wypadli w szalejącą zamieć. — Wawrytko — ryknął mu w ucho kierownik przekrzykując wichurę — musicie przeprowadzić Niemców do obserwatorium. Nasz telefon się popsuł, a oni muszą dzwonić natychmiast. Przeprowadźcie ich, ale żeby im włos z głowy nie spadł, bo biedni będziecie! Wicher wzmagał się z każdą chwilą. Śnieg zamarzał na twarzy. Niedaleka stacja stala się niezdobytą twierdzą, szklaną górą, którą z trudem trzeba było zdobywać. Ale rozkaz rozkazem. Służba Pogotowia dokonywała przecież czynów nierównie trudniejszych. Wawrytko szedł pierwszy, za nim związani liną wdrapywali się gestapowcy. „Jak owieczki” — myślał o nich nie bez złośliwej uciechy. Pochód zamykał Jasiek Tomkowy. Szli krok za krokiem, ślizgając się mimo raków na oblodzonych, zawianych śniegiem stopniach, ogłuszeni hukiem wichury. Wawrytko nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Nie ustąpiły. Niemiec idący za nim, widząc to, podparł je także ramieniem. Otwarły się nagle. Wicher wpadł na korytarz, zakręcił młynka, runął w głąb gmachu niosąc ze sobą śnieg. Żołnierze, dysząc ciężko, wpakowali się do wnętrza gmachu. Jasiek Tomkowy wszedł ostatni i razem z Wawrytką wsparli się znów na drzwiach, żeby je zamknąć. Trzeba było jednak wpierw wygarnąć miotłą śnieg. Dowódca oddziału wszedł do pokoju, żołnierze z przewodnikami zostali na korytarzu. Wawrytko rozejrzał się ciekawie. Niemcy urządzili w obserwatorium swoją stację, do której wstęp dla Polaków był „verboten”. Nie dziwnego, bo stąd właśnie prowadzono nasłuchy, nadawano tajne depesze. Za drzwiami rozlegała się rozmowa, potem ostro zadźwięczał telefon. I jak Co zwykle bywa z telefonem i radiem, głos i tym razem zadźwięczał wyraźnie, przenikając ściany. Wawrytko kiwał się sennie, ale łowił każde słowo. Odróżniał poszczególne wyrazy, powtarzające się często przy pracy w „berwachcie”. Chodziło o jakieś trudności. Nie mogli wyruszyć z powodu wichury. Wzywali placówki Grenzschutzów. „Na kogo oni chcą polować w taki psi czas — zastanawiał się przewodnik — jakby komu co się stało, mnie z Jaśkiem Tomkowym by wysłano i zbyte. A jak Grenzschutzów wysyłają, widać, że gonić kogoś chcą »trupie główki«. Żeby tylko nas do tego nie wciągnęli”. W pokoju głos zamilkł. Widocznie sierżant słuchał teraz tego, co mówiono po drugiej stronie drutu. Żołnierze wyjęli flaszkę wódki i popijali kolejno, przegryzając kiełbasą. Nie przyszło im na myśl poczęstować zmarzniętych przewodników. „A to hycle — pomyślał Wawrytko — pchają na mróz, a potem ani podziękują, ani nie dadzą nic na rozgrzewkę”. — Na dół! — zakomenderował sierżant wychodząc. Wawrytko wstał i lekko kulejąc podszedł do drzwi. — Wawrytko, co wam? — spytał sierżant. — A nogem se skręcił na tej stromiźnie — odparł opasując się liną. — Czemu nie uważacie, verfluchte Goralen, co ja teraz zrobię z jednym tylko przewodnikiem? Wściekły wrócił do telefonu. Nawet mu na myśl nie przyszło, że znany z odwagi i rzetelności Wawrytko może udawać. Nie zatroszczył się też wcale o to, aby ktoś tę nogę opatrzył. Po prostu dobry przewodnik Wawrytko przestał go interesować, stał się bezużyteczny. Jasiek Tomkowy otworzył drzwi, wicher wyrwał mu je z ręki, znów zakręcił młynka i zaczął hulać po korytarzu. Wychodzili z pośpiechem. Prowadził tym razem Jasiek Tomkowy. Wawrytko zamykał pochód. Jakoś zobojętniał na to, co się stanie, jeśli któryś z żołnierzy spadnie. Jedna myśl nie dawała mu spokoju: „Dokąd chcą iść gestapowcy? Czemu wzywają Grenzschutzów?” Urszulka na widok przewodników podniosła się z miejsca i znów zakasłała. — Pani — powiedział Wawrytko — a siednijcież i gadajcie, z czym przychodzicie. Widać ważna wasza sprawa, kiedy w taką dujawicę i chora na Kasprowy żeście przyszli. Czego chce Kasia? — Kasia pobiegła na ratunek Staszkowi i Danielowi. Poszła z Wojtkiem i Bacą. Wawrytko, nie czekając na dalsze słowa, sięgnął po linę. Przerzucił ją sobie na ramię i sprawdził, jakie środki opatrunkowe ma ze sobą. — Jasiek — powiedział — a schowajże tu panią, żeby jej nikt nie widział. Jakby kto o mnie pytał, rzeknij, że Wawrytko nogę skręcił i poszedł se legnąć w kącie. Kiedy kolejka ruszy, to gadaj, żem do domu pojechał. A jakby ciebie ze sobą zabrali w pogoń za Staszkiem i Danielem, krętą drogą prowadź. Jasiek Tomkowy ze zrozumieniem kiwnął głową. Wawrytko podszedł do kąta, gdzie stały narty, i przejechał ręką po wiązaniach, sprawdzając, czy wszystko w porządku. — Niech mnie pan ze sobą zabierze — poprosiła. — Jakże pan pojedzie sam w taką zawieję? — Żebym miał jeszcze kogosi do ratowania — zażartował. — Tyle, co w górach, dość na mnie jednego. Otworzył drzwi, wyjrzał, czy nie ma nikogo. Wicher zahuczał ze zdwojoną siłą i uderzył dziewczynę w oczy. Sylwetka przewodnika znikła momentalnie za ruchomą ścianą śniegu. Patrzyła za nim z lękiem i podziwem. Wiatr zwiewał lekki śnieg w zaspy i narty Wawrytki to zapadały się głęboko, to chrobotały po kamieniach. Przewodnik znał świetnie drogę, toteż pomimo ciemności przebijał się przez zawieję nie tracąc właściwego kierunku. Zjechał dość łagodnym zboczem aż do szałasów. Potem droga wiodła młodym laskiem. Zza białej zasłony zamajaczyły znów przed nim ciemne kształty. Był na Kondratowej. Gdzie mogły być dzieci? Jakby w odpowiedzi na tę myśl, rozległo się szczekanie psa. Basowe ujadanie owczarka. — Baca! — krzyknął osłaniając usta. — Baca! Baca! Szczekanie powtórzyło się bliżej. — Baca — zawołał raz jeszcze, obawiając się, że wicher zagłuszy jego wołanie, i aż jęknął, bo znienacka ciężkie łapy oparły się na jego piersi. — Baca, gdzie Kasia? Chwycił psa za obrożę i sunęli razem nie bardzo zgodnie w różnym rytmie, bo pies szarpał się niecierpliwie naprzód. Przy jednym z szałasów Baca przystanął i szczeknął. — Kasia, to ja! — krzyknął Wawrytko zdejmując narty. — Coście tam zamarzli czy jako? — Stryku — zawołała radośnie, wyskakując z szałasu — stryku, to wy?! A ja myślałam, że Baca nam obcego sprowadził, a to wy! Skąd wy, stryku, tutaj? — Dujawica mnie przywiała — rzucił krótko. — Kto z tobą? Gdzie Wojtek? — Wojtkowi buty się rozpadły, sznurkiem je związuje w szopie, bo na polu wiatr sznurek wyrwie. Jak poprawi, pójdziemy dalej. — Zobaczymy, co będzie — surowo przerwał jej Wawrytko i wszedł do szałasu. Było tu zaciszniej, ale wichura szarpała dachem, wdzierała się wszystkimi szparami, a drzwi żałośnie skrzypiały postukując od czasu do czasu. Wawrytko zapalił latarkę. Krążek światła odnalazł w kącie skulonego chłopaka. Przewodnik zbliżył się osłaniając latarkę dłonią, Kasia z Bacą podeszła za nim. Światełko dotknęło mokrego swetra Wojtka, potem jeigo nóg. Lewy but ziął rozwartą paszczęką, ukazując gwoździe jak rząd drapieżnych zębów. Sine od chłodu palce Wojtka na próżno supłały przemoknięty sznurek. Jego ramionami wstrząsał dreszcz. — A ty, Kasiu, też bez wiatrówki? — spytał przewodnik kierując światło w stronę dziewczynki. Dziewczynka była ubrana cieplej, w kurteczkę wypchaną jakoś dziwnie na przodzie. Nagle kurtka się poruszyła i wyjrzał czarnv łebek. Kotka zmrużyła ślepia przed światłem. — A, i Kińdzia jest — mruknął Wawrytko — to już nikogo nie brak. Wyjął z kieszeni szalik, przeciął go wzdłuż i zręcznie owiązał but Wojtkowi. — Wygodnie? — spytał. — Dobrze, stryku, dziękuję, teraz nie będzie zawadzać. — Słuchajcie — powiedział przewodnik wstając. — Powiem, jak ma być, a wy słuchajcie, bo czasu nie ma. Baca pójdzie ze mną, a wy wracajcie. Wojtek bez wiatrówki zamarznie na grani, a i buty straci. Podjedziecie, czym się da, do przejścia na Jaworzynkę, za Małą Łąką, bo tędy chłopaków przeprowadzę, jeśli ich znajdę. Pilnujcie tam drogi, żebyśmy na patrol nie wleźli. Tylko uważajcie! Wawrytko spodziewał się oporu, ale Wojtek milczał, a Kasia powiedziała tylko: — Baca, idź ze strykiem. Szukaj Daniela! Pies zaskomlił żałośnie, ruszył jednak posłusznie za Wawrytką. Wspinali się długo pod górę. Baca wlókł się z tyłu bez oporu, ale i bez zapału, przebijając się z trudem przez śnieg. Stanęli wreszcie na grani. Wawrytko zawahał się. Którędy iść? Jeśli nic złego nie spotkało chłopaków, powinni dawno być w leśniczówce. Może jednak kluczą osaczeni ze wszystkich stron? Może szukają na próżno wyjścia z pułapki? Którędy idą, gdzie są? Nagle Baca wysunął się naprzód, podniósł łeb. Przez kłęby miotającego się śniegu i zmrok Wawrytko widział, że pies węszy. Potem Baca szczeknął zapraszając przewodnika, żeby szedł za nim. Teraz pies prowadził. Zapadał w zaspy, wyłaził znów, parł przed siebie, jakby gnany jakąś przemożną siłą. Tyś chłop, Kasiu! Daniel otoczył Staszka ramionami, ogrzewając i chroniąc własnym ciałem przed uderzeniami wichury. Nic więcej zrobić nic mógł. Ścięte kosówki powtykane pod głaz stanowiły dla nich obu słabą osłonę. Część gałęzi związana w kształt wielkiej miotły miała służyć za tobogan. Ale przewieźć nim Staszka nie mógł. Nie tylko dlatego, że przed nim ziało urwisko, bo przedarłby się dokoła, przeciągnąłby Staszka nie tak, to inaczej. Ale głazy wciąż uparcie trzymały ramię brata w potwornych kleszczach. Próżno je szarpał, odciągał, czasem chwiały się nawet, ale opadały znów na dawne miejsce, a za każdym razem Daniel ze zgrozą słyszał bolesny jęk. „Co robić? — myślał gorączkowo. — Iść wołać o pomoc? Zanim wrócę, Staszek zamarznie, nawet jeśli go zakryję gałęziami kosówki.” Życie zaledwie tliło w rannym, jak nikły płomyczek, gotów zagasnąć pod lada silniejszym podmuchem. Tuląc brata czuł, że on oddycha. Ale sam tracił z każdą chwilą resztki sił. Powoli ogarniała go obojętność. Zasnąć. Za wszelką cenę zasnąć. Wiedział, że obojętność jest najgroźniejszym wrogiem w górach. Jeśli się jej podda — zginie, a z nim razem jego brat. Dźwignął się więc, zaczął rozcierać Staszka, ale zgrabiałe ręce nie chciały słuchać, poprzez cienką koszulę mróz zakuwał jego ciało w lodowy pancerz. W głowie huczały młoty. Tysiące młotów. „Nie daj się — powtarzał sobie — nie daj się! Trzeba jeszcze raz spróbować. Może uda się odsunąć wanty, zanim stracisz przytomność. Inaczej Staszek nie uratuje się, nawet gdyby się ocknął”. I wstał. Otaczała go groźna, wirująca ciemność. Wicher huczał, uderzał w niego. Z trudem utrzymując się na nogach, zrobił krok w kierunku głazów. Odnalazł je po omacku. Zagryzając do krwi zdrętwiałe wargi, wparł się całym ciałem w przeszkodę i... upadł w śnieg. Wszystko na próżno. Nie uratuje Staszka! I wtedy wydało mu się, że poprzez huki i wycia dosłyszał szczekanie. „Niemcy gonią albo mi się śni! I tak, i tak już koniec!” Doczołgał się do Staszka, znów ogarnął go ramionami. Szczekanie powtórzyło się bliżej. Coś kosmatego, ciepłego spadło na niego z rozmachem. Spróbował odepchnąć. Ale gorący język lizał go po twarzy serdecznie, z oddaniem. Pies skomlił wyrażając swoje psie szczęście, swoją radość, że wreszcie odnalazł pana. — Baca, Baca, jesteś! Skąd ty, Baca? — Żyjesz? — posłyszał nad sobą. — Żyjecie? Wawrytko odsunął psa stanowczym ruchem i pomógł Danielowi wstać. Za wirującymi płatkami śniegu, w ciemności zamajaczyła przed oczyma Daniela znajoma twarz przewodnika. Silne ręce podparły go, stanął chwiejąc się na nogach. — Stryku, znaleźliście nas? — Masz — wsunął mu do ust Wawrytko kostkę cukru — masz, zjedz, dobrze ci zrobi. Rannyś? — Nie. Staszek ma rękę złamaną, wyjąć spod wantów nie można. — Wyciągniemy. Trzymaj, Daniel, latarkę. A nie wypuść jej. W taką dujawicę światłem kręci tak samo jak głosem, żadne ćmy na nasze światło nie przylecą. No, trzymaj. Wawrytko zapalił latarkę i podał mu ją. Daniel oparł drżące ręce na swoim kolanie, żeby nie upuścić jej w śnieg. W ruchomym krążku światła widział teraz bladą twarz brata. Światełko przebiegało po szyi, po okrytych śnieżnym nalotem swetrach i zatrzymało się na ręce. Z uwagą patrzyli obaj na głazy przytrzymujące biedne, skręcone ramię. — Daniel, zgaś latarkę i wsadź do kieszeni. Ciągnij Staszka ostrożnie, a ja podeprę wanty — rozkazywał Wawrytko — Baca, stój spokojnie! Daniel objął mocno brata wpół. — No, raaaz! Ciągnął ku sobie brata po śniegu. Staszek jęczał żałośnie. — Jeszcze, jeszcze, taaak — słyszał głos Wawrytki — no juuż. — Daniel! — dosłyszał ciche wołanie. — Daniel! Oddychał ciężko nie mogąc złapać tchu i pogłaskał tylko brata po twarzy sztywnymi palcami. Ten ucichł. — No — powiedział podchodząc Wawrytko, a jego głos rwał mu się na wichrze — poświeć znów, Daniel, czasu nie mamy. Spokojnie, bez pośpiechu, a jakże szybko i sprawnie, z biegłością nieomal lekarską, poruszały się ręce przewodnika. Ujął bezwładne ramię w łubki i zaczął bandażować, a pod jego palcami powstawał prawidłowy, klasyczny „kłosek”. — Daniel — jęknął znów ranny nie otwierając oczu. — Daniel — odpowiedział Wawrytko. — Zaraz do domu pojedziemy. Jakże ci tam, Staszku? — Nic, stryku, nic. A Daniel jest? — Jest. Staszek odetchnął z ulgą i coś jakby cień uśmiechu przebiegło po umęczonej twarzy. — Dam ci kropelki — powiedział Wawrytko — ręka już gotowa. Poświeć, Daniel, o tak, nad torbą, wyjmę. Pij. Potem Wawrytko ściągnął z siebie serdak. — Włóż, Daniel, bo zamarzniesz. A szkoda byłoby takiego jak ty. Gałązeczek już naciąłeś! — w głosie przewodnika brzmiało uznanie. — Przydadzą nam się gałązeczki. Tobogan zrobimy z nart. Świeć jeszcze, zwiążę narty i jedziemy. I znów w krążku światła poruszały się sprawnie szczupłe palce. Przewodnik podłożył kawałek gałęzi pod czuby nart i związał je liną, potem unieruchomił liną ich tyły. — Dobra — powiedział zadowolony — teraz kładziemy Staszka na tabogan i w drogę. Ostrożnie ułożyli rannego podścielając sweter i wiatrówkę. — A ty nie śpij, Staszek — dotknął jego zdrowego ramienia. — Zjedz jeszcze kawałek cukru, tylko pomalućku ssij, żeby się nie zadławić. I nie śpij. Staszek posłusznie spojrzał w górę. Nad jego głową przesuwały się szybko ciemne chmury przesłaniane co chwila śnieżną zamiecią. Zmrużył powieki, bo śnieg kłuł w oczy. Obok coś mówił półgłosem Wawrytko, obaj z Danielem uwiązywali go liną. — Zaraz, zaraz, wartko zjedziesz na dół kolejką jak z Kasprowego. I ciebie, Baca, spuścimy, ino nie piszcz. Staszek chciał o coś zapytać, ale ziemia zakołysała się pod nim. Znów spadał z lawiną, a nad jego głową wirowały Szczyty, niebo i lśniąca kula słoneczna. Szarpnął się, chcąc się wydobyć na powierzchnię, i rękę przeszył ostry ból. Kiedy znów otworzy oczy, Daniel gładził go po twarzy szepcąc: — Już nic, już nic, spuściliśmy ciebie na linie. Cicho, Staszek, już nic! Poczekaj, teraz Bacę spuścimy. Doliną Małej Łąki ruszyła karawana. Tobogan sunął po śniegu, ciągnięty przez Wawrytkę, a podtrzymywany i popychany z tyłu przez Daniela. Obok biegł Baca i od czasu do czasu przejeżdżał po twarzy rannego gorącym ozorem. Tobogan podskakiwał na kamieniach i pieńkach, urażając wciąż chorą rękę. Staszek zaciskał zęby, żeby nie jęczeć, i znów zapadał w męczącą malignę, z której budziło go troskliwe, ale natarczywe wołanie: — Staszek, nie śpij, nie śpij! Nie miał sił powiedzieć, że wolałby nie tylko zasnąć, ale zemdleć, żeby nie czuć nic. Nad jego głową miotały się wierzchołki drzew jęcząc i protestując. Gdyby mógł, miotałby się jak one. Ból wświdrowywał się w ramię głęboko i uparcie. Jechali długo. W pewnym momencie posłyszał obok siebie dziecięcy głos. „Nie śpij” — powtórzył sobie starając się oprzytomnieć. Ale dziecinny głos brzmiał gdzieś zupełnie blisko, zdyszany, przejęty. — Wojtek czeka na szosie, da znać, jakby co. A jechać można, bo patrol przeszedł. — Dobrze — przyzwolił Wawrytko — jedziemy. — Jakże ci, Staszku? — posłyszał tuż nad sobą. — To ty, naprawdę ty, Kasiu? — Ja. Już niedaleczko do domu. Z Jaworzynki schodzimy. — Cicho — przerwał jej Wawrytko. — Słuchajcie! Drzewa skrzypiały pochylane dujawicą. Ale wśród odgłosów wichru czujne ucho przewodnika wyłowiło inne dźwięki. I Baca zaniepokoił się. Trącał nosem Daniela, skomlał, zdawał się nawoływać do pośpiechu. Tak. Z daleka szła nagonka. Cały chór psich głosów dawał znać, że trafiono na trop. — Jedźcie, stryku — powiedział Daniel — a ja zostanę, zatrzymam ich. — Nie! — krzyknął ranny. — Nie! — Nie — powtórzył stanowczo przewodnik. — Kasia — zwrócił się do dziewczynki. — Masz Kińdzię? — Tak. — Kasiu, trzeba ją wypuścić. Psy za nią pogonią. Dasz mi ją, Kasia? Nie odpowiedziała. Szczekanie zbliżało się z niewiarygodną szybkością... Rozumieli wszyscy, że uratować ich może tylko kotka. — Oddasz, Kasiu? — Tak. Tuż-tuż tryumfalnie brzmiał psi chór. I nagle szczekanie przeszło z bezładny jazgot. Psy zanosiły się teraz histerycznym ujadaniem. — Jedziemy! — zawołał przewodnik wracając. — A wartko! Zsuwali się w dół leśną ścieżyną. Drzewa jęczały nad nimi, pochylane wiatrem. Wszyscy milczeli. Baca szedł cicho przy nodze Daniela. Wreszcie za ciemnymi konarami zamajaczyła biel szosy. — Stryku, to wy? — spytał Wojtek i chłopak wynurzył się zza świerków. — Prędzej, stryku. Nikogo na szosie nie ma. — Wojtek — szepnął Wawrylko. — Pilnuj Kasi, żeby za Kińdzią nie poleciała. A my sobie bądź jako poradzimy. Staszek chciał powiedzieć coś serdecznego dziewczynce. Zdawał sobie sprawę, na co się zdobyła. Ale Wawrytko szarpnął gwałtownie toboganem. Widać trafił na kamień, bo narty podskoczyły; Staszek poczuł jakby żywy ogień w chorym ramieniu i stracił przytomność. *** Przez dwa dni Staszek majaczył i rzucał się na pościeli, a Daniel troskliwie go pielęgnował. Wojtek przyniósł trochę suszonych owoców od pani Rostowej i Daniel poił chorego kompotem, wlewając mu do ust po odrobinie płynu. Doktor Jaroń sprowadzony przez Wawrytkę wpadał co wieczór i robił zastrzyki zarówno Staszkowi, jak i Danielowi, który pomimo swego żelaznego zdrowia czuł ogromne osłabienie i gorączkował. Ręka Staszka była nastawiona bez pomocy rentgena i doktor z niepokojem popatrywał na białą kukłę z gipsu, leżącą nieruchomo na prześcieradle. Dopiero trzeciego dnia po południu Staszek spojrzał przytomnie. W leśniczówce był tylko Daniel, który na krok nie odchodził od brata, i Katarzynka przygotowująca wieczerzę. Zmierzchało. Daniel nie od razu zauważył, że Staszek na niego patrzy. — Daniel, gdzie my? — U dziadzia Wali, w leśniczówce — odpowiedział starając się ukryć wrażenie. — Toś ty mnie uratował. — Wielu było tych, co ratowali... Wawryko z Bacą nas znaleźli. Baca słysząc swe imię podniósł łeb i spojrzał mądrymi oczyma. — Wawrytko? — powtórzył Staszek. — Ano z Kasprowego z dyżuru uciekł i w dujawicę na grań poszedł. — I nic mu za to? — Nic — odpowiedział Daniel podsuwając ostrożnie do ust chorego kubek z kompotem. — Gadał, że nogę skręcił. I jakoś mu nic. Pij, Staszek. — Dobre — pochwalił chory, ale widać nurtowały go różne myśli, bo za chwilę znów spytał: — A skąd Wawrytko wiedział o nas? — Kasia i Wojtek poszli nas szukać, a do Wawrytki Urszulkę wysłali. — Urszulkę — zdziwił się Staszek, ale nie spytał o nie znaną mu osobę. — Tato byli tu u nas? Co z tatą?... — Nie może tata do nas przyjść — niepewnie odpowiedział Daniel. Był sam zaniepokojony wymijającymi odpowiedziami, które otrzymywał od Wawrytki na temat ojca. Nie dopytywał się, bo czasu na to nie wystarczyło. Wawrytko wpadł raz na krótko, a on sam był zaabsorbowany przedewszystkim chorobą Staszka, któremu groziło zapalenie płuc. — Ale zdrów — dopytywał się Staszek — w domu spokojnie? — Wszystko dobrze. Jak wyzdrowiejesz, spotkamy się z tatą u Wawrytki. Napij się jeszcze, Staszek. Staszek łyknął kompotu, o coś chciał jeszcze spytać, ale powieki opadły same i ogarnął go sen spokojny, bez zjaw i majaczeń. Daniel potrzymał jego rękę, sprawdził, że tętno bije po raz pierwszy równiutko i mocno, po czym wstał. — Kasiu... Dziewczynka odwróciła twarz od ognia. Pomimo niepokoju o ojca i brata Daniel nie mógł nie zauważyć, że mała towarzyszka jego dzieciństwa zachowała się bohatersko. Nie mógł też patrzeć na nią bez wyrzutów sumienia. Dziewczynka stała się cieniem dawnej, wesołej Kasi. Ostatni cios ugodził ją znów dotkliwie. Mali Mocarni, nazajutrz po tragicznym dniu, już o świcie przynieśli jej Kińdzię. Kotka żyła jeszcze. Wyrwała się psiej zgrai, ale zabrakło jej sił na powrót do domu. Kińdzia poznała od razu swoją panią, ufnie dotknęła jej policzka skrwawionym pyszczkiem. Kasia jeszcze boleśniej odczuła to, że zdradziła swoją wierną przyjaciółkę. — Musiałam, Kińdziu, musiałam — szeptała tuląc kotkę, a gorące łzy spadały na czarny łebek. O tym wszystkim Daniel wiedział od Wojtka. — Kasiu — poprosił. — Powiedz mi prawdę, Kasiu. Co z ojcem? Nie przychodzi, a stryk nie chce nic o nim gadać. Powiedz, Kasiu, bo jak nie powiesz, sam pójdę do ojca. — Nie chodź! — krzyknęła. — Gestapo wzięło stryka Jana. I mego ojca, i Jaśka Czuja. — Zamiast nas — spytał gorączkowo — za mnie wzięli? — Nie wiem. Daniel skoczył w drugi kąt izby, gdzie na kołkach było zawieszone ubranie, zdjął swoją kurtkę i szybkim krokiem skierował się do drzwi. — Powiedz Staszkowi, żem do Goracha musiał wyjechać i żeby nas dogonił, jak wyzdrowieje. — Daniel! — chwyciła go za ręce. — Nie idź, Daniel! Nie idź do „Palace”. Twego ojca już nie ma. Nic nie pomożesz. — Jak to: nie ma? Gdzie ojciec? — Nie żyje. Zabili. A mój tato i Jasiek na robotach. Nic nie pomożesz, a Staszkowi jesteś potrzebny — i wybuchnęła łkaniem. Chłopak długo stał pośrodku izby. Nie poruszył się, kiedy wszedł Wawrytko. O nic więcej nikogo nie pytat. Podszedł do chorego, usiadł przy nim, zakrył twarz rękoma i znieruchomiał znów. Nie mieli odwagi wołać go na wieczerzę. Przygotowali ją tylko. — Ty ino nie rób więcej głupstw, Daniel — surowo odezwał się przewodnik, kiedy oboje z Kasią zbierali się już do odejścia. — Dość tego, co było. Nikogo nie uratujesz. Sam zginiesz. Jutro rano do was przyjdę. Wiatr ucichł. Zgasł ogień na palenisku. Za oknami bielał śnieg. W izbie słychać było tylko równy oddech chorego. Daniel ściskał płonącą głowę. Teraz dopiero zdał sobie sprawę ze skutków swej lekkomyślności. Ojciec zginął. Pawlica i Jasiek — na robotach. Powinien się zgłosić zamiast nich. Ale Wawrytko i Kasia, córka Pawlicy, twierdzą, że im nie pomoże. Ojcu nie zwróci życia, nie odmieni losu tamtych, skazanych na roboty. Żeby nie Staszek. Żeby nie Staszek, nie wahałby się. Nikt by go nie zatrzymał. Spróbowałby uratować Pawlicę i Jaśka. Rano do leśniczówki zajrzał Wawrytko. Staszek spał. Daniel siedział obok, zasłaniając twarz rękoma. Przewodnik rozpalił ogień pod płytą, spojrzał kiwając głową na puste talerze, na garnczek z kluską, której nikt nie tknął. — Daniel — powiedział — Daniel. Wstań. Nie można tak. Staszkowi nic nie gadaj o ojcu. Za słaby on, żeby wiedzieć. A jak spojrzy na ciebie, zaraz wszystkiego się domyśli. Idź, ogarnij się, umyj, zaraz wodę zagrzeję. I głupstw nie rób, jeszcze raz ci powiadam. — Dobrze — zgodził się obojętnie Daniel. — Przyjdę dziś po dyżurze. Dzieciaki przyślę. Żeby ci łatwiej było. Gadaj Staszkowi, że ojciec chciał przyjść, ino że gestapo na dom uważa. Gładkie obstawiło. Jak trochę zapomną, wtedy przyjdzie. — Dobrze — powtórzył Daniel. Staszek na szczęście obudził się na krótko, poprosił o jedzenie, spytał, jak ojciec, i zadowalając się lakoniczną odpowiedzią: „Zdrów”, zapadł od razu w sen. Gdzieś po południu zjawił się Szymek, sprowadzony przez Wojtka, i zaczął gospodarować w leśniczówce. Nie odzywał się, ale jego obecność zdawała się uspokajać Daniela. Wawrytko z Kasią przyszli dość późno. Katarzynka musiała dopomóc siostrze przy praniu bielizny. Wojtek z braćmi biegał po Zakopanem, roznosząc kolczyki i zawiadamiając, gdzie ma przyjść targownik. Nad wieczorem Mocarni, po wypełnieniu dobrowolnie podjętego obowiązku, przyszli także do leśniczówki. Staszek nie spał. Sen go pokrzepił znacznie i mógł nawet na wpół siedzieć. Wszystko go interesowało, rzucał pytania i niecierpliwie domagał się natychmiastowych odpowiedzią — Stryku — pytał wesoło — jakeście nas znaleźli? Opowiedzcie. Nieraz w ciągu następnych lat Wawrytko musiał opowiadać znajomym i krewnym, jak to w dujawicę uciekł z dyżuru „berwachtu”, nigdy jednak nie opowiadał tak wesoło i z tak boleśnie ściśniętym sercem. — Idziemy z Jaśkiem Tomkowym. W ręce czekany. Na nogach raki. Na lince tych z trupimi czaszkami prowadzimy. Człapią posłusznie niby owieczki. Idziemy pomalućku, żeby zimnej krwi nie stracić, bo jakby się który z Niemców obsunął, to już tylko trza by się dźwigać na smreczku, boby i tak koniec zrobili z człowiekiem. Z odmrożonymi gębami my doszli do obserwatorium. Pchnąłem dźwierze, jakoś się otwarły. Młynek z wichru i śniegu na korytarzu się kręci. Staszek podniósł się słuchając uważnie. Okrzykami przerywał przewodnikowi, wyrażając swój podziw dla niego i Jaśka Tomkowego. Śmiał się serdecznie, kiedy Wawrytko wspomniał, że równocześnie wołał go komendant placówki i młoda dziewczyna. — Ładna — stwierdził z uznaniem. — Myślę sobie: „E, jeszcze się Wawrytko podoba dziewczętom, w dujawicę do niego na Kasprowy jadą”. Ej, ni ma to jako innie, biją się koło mnie, biją się za borem listecek z jaworem.. Cóż to, nie fajny chłopak ze mnie? Ej. A ta dziewczyna, Urszulka, gada, żebym za wami leciał, Kasia i Wojtek z Bacą już są w drodze na grań. Biorę ja linę. Jadę. Zawiuchało. Het zbiło mnie z nóg. Śniegu telo! Ćma, nic nie widno. Żeby nie Baca, źle by z nami było. Na Kondratowej on mnie znalazł, mało nie zwalił z radości, ba też i ja rad byłem. A tu dzieciska w szopie. Wojtek włożył płony sweter, a buty mu z nóg leciały i tak szczękały zębami, jak on sam. Dzieci wysłałem na dół do Małej Łąki, alem ani wiedział, że się tak spiszą. Co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem, że się spisały. Idziemy my z Bacą. Śnieg nam zawadza. A na grani dujawica aż przewraca. Pies poczuł widać cosi, bo goni na przodku, a ja za nim. Ażem na portkach kawałeczek podjechał. Dobrze, że się Baca spieszył. Naszli my was małożywych. Daniel honorowo się trzymał, syćko ze siebie zdarł, na ciebie, Staszku, włożył i kosodrzewiny natargał, żebyś nie zamarzł. Staszek uśmiechnął się do brata i położył dłoń na jego ręku. — A cośmy się namęczyli, żeby cię spod want wyciągnąć! Ani tik ruszyć, ani tak. Po jakie grzechy ty na ten nawis lazł? — Żebym wiedział — odparł Staszek wesoło — tobym usiadł i siedział. Ale kto to jest ta Urszulka, co po was na Kasprowy przyjechała? Przyznajcie się, stryku, bo stryjnie powiem. — Kasia niech gada, kogo do mnie przysłała. — Siostrzenicę pani Rostowej — odparła dziewczynka. — Ładna? — pytał Staszek. — Naprawdę taka ładna? Kasia wyjęła z kieszonki fotografię, którą jej dała Urszulka na pożegnanie, i podała Staszkowi. Z fotografii patrzyły szczerze i prosto jasne oczy. Puszyste włosy zaczesane do góry spięte były w klasyczny węzeł. — Ładna — stwierdził chłopak — naprawdę ładna. Spójrz Daniel. — Ładna — ziewnął lekko młodszy brat nie patrząc na zdjęcie. — Tośmy się pośmieli i pogadali — zaczął Wawrytko poważnie — a teraz posłuchajcie, co wam powiem. Szukają was. Tu zostać nie możecie. Staszek lepiej się ma, jakoś może do Krakowa dojedzie. Tomek zawiezie was do Nowego Sącza, a stamtąd już bądź jako do pociągu się pchajcie. Doktor stara się, żeby wam zaświadczenie zdobyć, że do Krakowa do szpitala jedziecie. Przygotujcie się do drogi. Rano Tomek po was zajedzie. — A ojciec? Przewodnik pochylił się nad Staszkiem i zaczął coś opowiadać. Daniel szybko wstał i zbliżył się do Kasi, która podkładała gałęzie do pieca. — Kasiu! Niejeden chłopak nie zrobiłby tego, co ty. Tyś chłop, Kasiu! To była najwyższa pochwała w ustach Daniela, wyraz uznania, na który czekała długie lata na próżno. Ale jej serce było zbyt obolałe, żeby odczuć radość. Łzy zakręciły się pod spuszczonymi powiekami. — Weź Bacę — poprosił serdecznie. — Wiem, że ci nie zastąpi Kińdzi... ale «jemu u ciebie będzie najlepiej. Baca, psisko, idź z Kasią. To twoja pani. Rano, kiedy obaj chłopcy, przygotowani już do drogi, czekali na Tomka, Daniel, rozglądając się ostatni raz po leśniczówce, dostrzegł, że coś bieleje pod stołem. Podniósł fotografię Urszulki. — Patrz — powiedział do Staszka — Kasia zapomniała zabrać ze sobą zdjęcie — i położył je na stole. — Nie może tu zostać — zauważył starszy brat — ktoś tu zajrzy, znajdzie, nie wiadomo, gdzie to zawędruje. Oddam Tomkowi dla Kasi. I włożył fotografię Urszulki do kieszeni. Odlot Nad ranem ścisnął mróz. Jezdnia pokryła się szklistą powierzchnią. Wyglądała jak rzeka skuta lodem. Z dachów zwisały długie, lśniące sople. Jeszcze było ciemno, kiedy Teodor Złotniczek podążył na rynek. Można tam było kupić o tej porze różne towary albo wymienić je korzystnie na inne. Obok Złotniczka, brzegiem jezdni, gdzie leżało trochę zmarzniętego śniegu, ktoś śmignął na nartach. Zerknął podejrzliwie. Narty dawno już zostały skonfiskowane dla żołnierzy mających zdobyć Moskwę. Chłopiec i dziewczynka, którzy zatrzymali się właśnie niedaleko Złotniczka, mieli jednak narty małe i własnej roboty, nie przydałyby się one na nic żołnierzom Trzeciej Rzeszy przemierzającym śnieżne pola Związku Radzieckiego. Odwrócił się i wzrok jego padł na sanie, którymi jechało parę osób. Powoził siedząc boczkiem z dawną fantazją Tomek Gąsienica. Pomimo półmroku Złotniczek poznał go i bacznie przyjrzał się jadącym. Jeden z nich, młody chłopak, podniósł głowę. Nikt poza rodziną Jędrzeja Gąsienicy nie miał takich oczu. To był Daniel. — Stój — krzyknął Złotniczek. — Stój, Tomek! Woźnica zaciął konie. Złotniczek rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu żołnierza SS czy chociaż policjanta, kiedy nagle poczuł, że coś ciężkiego wpada mu pod nogi. Stracił równowagę. Rozległ się krzyk, płacz dziecka. Na próżno usiłował wydobyć się z kłębowiska ciał. Dzieci widocznie chciały się podnieść i chwytały go za nogi i ręce. Po dłuższej chwili dopiero udało mu się z nich otrząsnąć. Spojrzał dokoła. Ulica była pusta. Sanki, które uwoziły Daniela i kogoś jeszcze — znikły bez śladu. Nie było też w pobliżu żadnego auta, fiakra, który by mógł go podwieźć. Sześciu młodych chłopaków otaczało zanoszącą się od płaczu dziewczynkę. — Jeździć nie umiecie! — ryknął na dzieci. — Ja wam pokażę! Mali narciarze zawrócili. Czarnowłosy chłopak wziął dziewczynkę na ręce, zarzucił ją sobie na „barana”. Chłopcy zabrali rozbite sanki i cała wataha odbiegła nie zważając na jego krzyki. I cóż zresztą mógł im zrobić. Stał na jezdni, wpadli na niego. Ślizgawica przecież. Nie poszedł już na rynek, tylko wprost do Wacka Krzeptowskiego, aby podzielić się nowiną, że Daniel jest w Zakopanem. Wacek nie był jednak ciekaw żadnych wieści. Czyjeś ręce pod osłoną nocy wystawiły na jego podwórku wysoką szubienicę. Na dole był napis zrobiony smołą: Uważaj no, Wacuś, będziesz wisiał za cóś! Wacek nie ogolony, w cusze narzuconej na koszulę, z wściekłością walił siekierą w drzewo szubieniczki. — A idźcież stela — ryknął na Zotniczka — bo syćkich pozabijam! Złotniczek wyskoczył na ulicę jak oparzony i dopiero zza płotu nasłuchiwał okrzyków Wacka, którego na próżno usiłował uspokoić jego brat. Pomimo całej swej bezczelności Złotniczek uczuł niepokój. Z ulgą pomyślał o tym, że nie zatrzyma Daniela. W razie czego zawsze może się wytłumaczyć, że miał do niego jakąś pilną sprawę. Zrezygnował też z zamiaru złożenia donosu w gestapo na Tomka. Co mu tam. Niech jadą, gdzie chcą. Życie milsze. Rozumiał dobrze, iż nikt nie zdołałby albo też nie chciałby go bronić przed zemstą górali. Słyszał przecież, co odpowiedział Malsfey Wackowi Krzeptowskiemu, kiedy ten prosił Kreishauptmanna o obronę, bo mu ludziska zza płotów wygrażali obiecując rychłą śmierć. Malsfey wzruszył ramionami i odpowiedział jak Fryderyk Wielki: — Ruhe ist die höchste Bürgerpflicht. Spokojnie, Herr Krzeptowski — dodał z ironią — za moich rządów w Zakopanem nie zabito jeszcze ani jednego Niemca. — A czy ja jestem Niemiec? — żalił się potem Wacek — Niemca może i nie zabiją, a nas na pewno. Prawie że się ucieszył Złotniczek na widok starego „Francuza”, który z bornią pełną mleka szedł mu naprzeciw. Gaździnka słabowała, służącej nie mieli i stary Józef rad nierad musiał sam sprzedawać mleko. — A! — podszedł do niego z szerokim uśmiechem Złotniczek. — Cieszę się, że pana oglądam, gazdo Józefie. Jak tam sprawy, co słychać, jak się panu powodzi? — Aaaa dobrze — odpowiedział „Francuz” z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. — Bardzo dobrze. Ino wiecie, panie, z mąką teraz trudno — nika nie kupi, gwoździ w sklepie nie ma, a tu by się przydało dach przybić, cukru nie uwidzisz, szpyrki by sobie człek podjadł, a świni nie zabijesz, bo ciebie zastrzelą. Krowy zabierają, babie masło zabrali, ale jest dobrze, bardzo dobrze z Hitlerem. — I „Francuz” wyminął go, nie uchylając kapelusza. Złotniczek aż zaniemówił ze zdumienia, a potem idąc do domu zaczął rozważać sytuację. Górale zhardzieli. Mogą naprawdę zacząć się mścić. Jemu na razie jeszcze nie grożą niczym, i to jest dobrze. Z Wackiem Krzeptowskim należy wobec tego rozluźnić przyjazne stosunki. Nikomu w drogę chwilowo nie wchodzić, wprost przeciwnie, trzeba pomóc temu i owemu z opornych władzy. Może by zgromadzić dokoła siebie grupkę ludzi mniej skompromitowanych? Przyszedł mu na myśl Kowacz. Ten idiota mógłby się przydać. Zboczył więc na znajome podwórko. Przed drzwiami pracowni przystanął, nieco speszony. Mosiężnej tabliczki z nazwiskami Gąsienicy i Kowacza nie było. Ciemniały tylko cztery małe otworki — ślady po gwoździach. „Udaje, łobuz, że zwinął pracownię” — uśmiechnął się krzywo. W kącie sionki nie stało już wyrko Szymka. Z pracowni nie dochodził żaden dźwięk. Ktoś jednak krzątał się w pokoju zajmowanym przez Kowaczów. — Panie Dezydery — huknął Złotniczek. — Panie Dezydery, wyłaź no pan! Z pokoju wysunęła się kobieca głowa. Nie była to jednak pani Waleria Kowaczowa zwana Walerianną, ale żona Tomka Gąsienicy, Weronka, która trzymała w ręku potężnych rozmiarów miotłę. Przez uchylone drzwi widać było pusty pokój, śmieci na podłodze, jakieś papierki, słomę... Zanim Weronka otworzyła usta, domyślił się sam: Kowacz uciekł. — Nie ma Kowacza — wyjaśniła szorstko. — Syćko prasnął i poszedł. Nie wiem ka. W gminie pytajcie. „Szczury uciekają z tonącego okrętu — rozmyślał Złotniczek — a tchórze jeszcze wcześniej! Nie ma powodu do obaw, chociaż prawdę mówiąc, coś się psuje na wschodnim froncie...” Już parę dni temu szepnął mu poufnie jeden ze znajomych Niemców, że generał Paulus siedzi zamknięty w kotle jak mysz w pułapce. Pewnie się wydobędzie, ale ostrożność nie zawadzi. Szkoda byłoby stracić wszystko, co nagromadził w czasie wojny. Miał sześć wspaniałych futer pożydowskich, które stanowiły majątek, kilkanaście kuponów wełny i jedwabiu. Skóry. Dywany. Postanowił zawieźć to wszystko do Warszawy i przechować u znajomych do końca wojny. *** A tymczasem sanki u wożące z Zakopanego Staszka i Daniela pędziły naprzód. Miękki wiatr owiewał im twarze. Grudki śniegu wylatywały koniom spod kopyt. Tomek Gąsienica ze zmarszczonymi brwiami śledził drogę, czy nie widać czegoś podejrzanego. Nie był pijany. Od śmierci ojca nie wstąpił do knajpy. Obaj bracia patrzyli wciąż na południe. Ponad domami, przecięte ciemnymi sylwetkami drzew, wznosiły się Tatry. Dołem siwe jak obłoki, wyżej błękitna, zlewając się w jedno z zamglonym niebem. Staszek i Daniel patrzyli długo, a szczyty znikały za mgłą, rozpływały im się w oczach jak topniejące szybki lodu. Czy znasz Maruszkę? Maria Kann Dujawica - 61 -