12790

Szczegóły
Tytuł 12790
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12790 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12790 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12790 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Patulski Pie�� R�owej Ska�y rzybyli�my tutaj tydzie� temu. Wszystko ziemskie - powietrze, woda, ro�liny. Brakowa�o jedynie zwierz�t i owad�w. Jest nas tuzin: dwunastu �mia�k�w nie my�l�cych oficjalnie o tym co by�o tutaj przed nami. Analizatory pod�wiadomo�ci w centrum kosmicznym uzna�y, �e, spe�niamy wszystkie wymagania stawiane przed Zespo�em Wyja�niaj�cym. Greg wyruszy� ze mn� przed godzin�. Ci�gle mamy k�opoty z Czasem. Ca�a planeta przesuwa si�, a my zostajemy w tej samej sekundzie. Powr�t jest oczywi�cie mo�liwy. Wystarczy odwr�ci� pojazd o 180�. Czasami odnosz� wra�enie, �e z tym zjawiskiem zetkn�li�my si� na Ziemi. Wtedy jednak nikt si� nad tym nie zastanawia�. Greg dostrzeg� je pierwszy. Tr�ci� mnie �okciem. Widzia�em lustro. Nadzwyczajne lustro wyrastaj�ce pionowo z r�owej ska�y. Tutaj te� ko�czy�y si� wszystkie �lady poprzednich ekip. Ko�czy�y si� na zawsze. - Fenomenalne. Prze�kn��em �lin�. Widzia�em w �yciu wiele rzeczy, ale czego� tak doskona�ego nie by�o nawet na planecie Krystalicznych S��w. - Analizator cz�stkowy podaje, �e lustro jest zbudowane z nieznanych materia��w - wydusi� z siebie Greg. - A ska�a? - Ska�a... w sk�ad ska�y wchodz� najprostsze aminokwasy i swobodne atomy w�gla. - Temperatura? - 36,6... zdrowy cz�owiek. - Co m�wisz? - zapyta�em patrz�c bezwiednie na lustro. - Temperatura zdrowego cz�owieka. Nie zaskoczy�o mnie to. Wszystkie fakty podane przez Grega by�y tak oczywiste, tak jedyne z mo�liwych, �e teraz inaczej by� nie mog�o. - Tom - Greg chwyci� mnie za ramie - Tom, lustro odwraca si� w nasz� stron� ! - Spokojnie Greg, w��czam pole odblaskowe. Lustro zacz�o jarzy� si� milionami barw. W�r�d nich dominowa� kolor, kt�rego nigdy w �yciu nie widzia�em, nawet nie wiem jak go nazwa�. To nie by�a jaka� tam tysi�czna wersja kt�rego� z palety barw. Inny, niemo�liwy kolor. Nagle wszystko zgas�o i lustro znieruchomia�o. Zobaczyli�my odbicie krajobrazu i naszego pojazdu, a w nim dw�ch facet�w z rozdziawionymi g�bami. Po sekundzie zamkn��em usta i na zimno rozpatrywa�em genialno�� odbicia. By�o o wiele dok�adniejsze ni� rzeczywisto��. W my�li przebieg�y s�owa: R�wnacz Z�udze�; R�wnacz Subiektywizmu. - Fenomenalne - powt�rzy� Greg i znowu tr�ci� mnie �okciem stary, zobacz, tamci szykuj� si� do odjazdu! - Czas najwi�kszy wraca� do bazy - us�ysza�em z lustra w�asne s�owa. - Mamy czas - odezwa� si� obok Greg. - Rzeczywi�cie. - R�nie jest z tym czasem, jedziemy - tym razem m�wi� Greg z lustra. Spojrzeli�my po sobie. Przekr�ci�em kierownice o 180� i ruszy�em pe�nym gazem. - Zobacz, pojechali - wykrzykn�� Greg. - Tamci zostali, to my jedziemy - odpowiedzia�em spokojnie wciskaj�c prze��cznik mocy. - To niemo�liwe - doda�em. - Zaprzeczasz sam sobie - zdenerwowa� si� dziwnie szybko Greg. - Nie wierz w to - przekonywa�em wpatruj�c si� w odje�d�aj�ce odbicie. - St�j ! - Greg szarpn�� wy��cznik mocy. Pojazd zary� si� przednimi ko�ami. - Czekaj chwile, bo si� pogubimy, ju� trac� orientacje co do stron lustra. - Jeste�my przed lustrem. - To fakt - przyzna� Greg - ale z kt�rej strony? - My�lisz, �e jest druga strona? - Jasne, przed chwil� stali�my i jednocze�nie jechali�my. Dopiero teraz zacz��em kapowa�. Rzeczywi�cie, przesta�em widzie� na pewno co si� ostatnio wydarzy�o. Najprawdopodobniej stoimy dalej przed lustrem, ale przysi�g�bym, �e przed chwil� jechali�my. - To proste Greg, wywo�ajmy baz� - nacisn��em guzik falowy. - Tu baza, co si� sta�o, macie jakie� k�opoty? Milczeli�my. S�yszeli�my baz� b�d�c tu i tu. Nie by�o �adnego tam. - Hej, ch�opcy, co si� dzieje?! - szef wrzeszcza� do mikrofonu. - Nic, mamy jakie� k�opoty, nie wiemy gdzie jeste�my. - Jak to nie wiecie, wysiad�y przyrz�dy? - Nie o to chodzi szefie, sprawa jest delikatna, dotarli�my do tego os�awionego lustra i jest nas teraz czterech, to znaczy dw�ch, ale razy dwa. - M�w ja�niej Tom, nic z tego nie rozumiem, czy�by rozdwojenie �wiadomo�ci? - To nie ca�kiem tak, po prostu jeste�my tu i tu, rozumiesz? - Ch�opaki, zosta�cie tam, wysy�am Cod�, najlepiej odpr�cie si�, pomy�lcie o czym� mi�ym, puszcz� wam jak�� muzyk�... nie wy��czajcie odbiornika, Coda za chwile do was doleci. �atwo powiedzie�, odpr�cie si�... Greg by� spokojny, udziela� mi si� ten jego spok�j. Pomy�le�, �e zawsze by� cholerykiem. Nareszcie zobaczyli�my Code. Nad tamtym pojazdem jej nie by�o. To znaczy, �e tam jest odbicie, �e tu jest odbicie. Lustro rozjarzy�o si� i nareszcie zobaczyli�my Cod�. Greg trzasn�� pi�ci� - niech to szlag trafi. Coda l�dowa�a tu i Coda l�dowa�a tu. I w tym momencie lustro bezszelestnie pogr��y�o si� w r�owej skale. Podbiegli do nas Steve i Jan, otworzyli bezpieczniki zewn�trzne. . - Co jest? Wyszed�em p�przytomny, przygarn��em w ramiona Steva - nareszcie jeste�cie, co za cholerny koszmar, czy ty wiesz stary co znaczy naprawd� �y� podw�jnie?! - Dobra, dobra, pakujcie pojazd i wracamy do bazy, nale�y si� wam odpoczynek. Greg zacz�� r�e� ze �miechu - no widzisz Tom, zrobiono z nas wariat�w, a niech to szlag trafi! Wgramolili�my si� do Cody, krajobraz zachwia� si� i polecieli�my. Siedzia�em z zamkni�tymi oczami i raz jeszcze analizowa�em ca�� sytuacj�. - Co jest do cholery! - wykrzykn�� nagle Steve. Spojrza�em. - Nie ma bazy! Rzucili�my si� do okien. W miejscu naszego l�dowania nie by�o promu. Co wi�cej, nie by�o nawet �ladu jakiegokolwiek l�dowania. Czysta g�adka �acha piasku, idealnie nie naruszone ro�liny. Z punktu widzenia wszelkich praw sytuacja zupe�nie niemo�liwa. Przyrz�dy na dodatek nie sygnalizowa�y obecno�ci �adnego metalu. - Janie, nadaj sygna�. Niskie buczenie wype�ni�o kabin� Cody. Nic, �adnego odzewu. Tymczasem Greg spokojnie zapali� papierosa. - Baza jest, stoi tutaj gdzie sta�a, to tylko nas nie ma. - Jak to nas nie ma? - wkurzy� si� Steve - co znaczy nas nie ma?! - Zwyczajnie - mrucza� Greg - jeste�my po prostu odbiciem w lustrze. - A co w takim razie z nami? - rzuci� ironicznie Jan. - Nas poch�on�a ziemia, razem z tym przekl�tym lustrem. - To mo�e by� prawdopodobne - popar�em Grega - musimy wr�ci� do r�owej ska�y i czeka� na wy�onienie si� lustra, ono zbiera wszystko co rzeczywiste i zape�nia planet� tym co niematerialne. Nagle dosta�em od Steva w �o��dek, b�l przeszy� mnie do szpiku, gdyby nie Greg upad�bym na pod�og�. . - Przepraszam ci�, Tom - Steve zacz�� masowa� m�j �o��dek chcia�em po prostu wbi� ci raz na zawsze do g�owy, �e o �adnej niematerialno�ci nie mo�e by� mowy, jeste�my tutaj z krwi i ko�ci. - To jak to wszystko wyt�umaczysz? - z trudem �apa�em powietrze. - Baza pewnie polecia�a za nami. - Steve, zapominasz o punkcie 5 regulaminu ratunkowego, baza nie mia�a �adnego prawa rusza� si� st�d, to karalne. - Ale jest klauzula wyj�tkowa. - Przesta�ce si� licytowa� - przerwa� Jan - wracamy! Coda odwr�ci�a si� i l�d nabra� szybko�ci. Ska�a sta�a nienaruszona. Kilka razy przelecieli�my nad jej grzbietem. �adnej szczeliny, �adnego za�amania, pustka. - Siadamy - Steve przesun�� d�wigni� na zero. Coda osiad�a w miejscu swego poprzedniego l�dowania. Spojrza�em na zegarek, czas bi� ten sam, ten sam, w kt�rym przybyli�my tutaj z Gregiem. C� w tym dziwnego, nic, normalka - Patrzcie - Greg stan�� przy szybie. Ska�a zacz�a dzieli� si� na szk�o. Nie mo�na by�o wymy�li� innego por�wnania, to by�o najbli�sze prawdy. Lewa cz�� wystrzeli�a w g�r� i oto nad nami zawis�a bia�a katedra d�wi�ku. Tymczasem prawa poszybowa�a w odleg�y horyzont tworz�c przenaj�wi�tsz� paj�czyn�. D�wi�k uderza� o �ciany Cody, przesuwa� si� po szybach i znowu wystrzela� pionowo w stron� jedynej gwiazdy. Z tego odm�tu, z tego pomieszania bia�ego d�wi�ku wolno, milimetr po milimetrze rodzi�o si� lustro. Zobaczyli�my naszych starych znajomych z czterech poprzednich wypraw, w�a�nie szykowali si� wsp�lnie do powrotu, gdy nadjecha�em pojazdem razem z Gregiem. Przywitali nas serdecznie, co� tam rozmawiali, co� gestykulowali. Wszyscy tam byli�my szcz�liwi, a tutaj niespodziewanie p�k�y szyby Cody. - Greg, co to by�o? - r�czka mocy uwiera�a mnie w biodro. Greg siedzia� pochylony z twarz� na tablicy przyrz�dowej. - Hej, Greg! - szarpn��em go za rami�. Opad� bezszelestnie na kolana. - Greg! - chwyci�em go za w�osy i zobaczy�em, �e �pi. Spokojnie, jak niemowl�. Delikatnie opar�em go o podg��wek fotela, u�miechn�� si�... - S�uchaj Tom, dzisiaj zobaczysz kryszta�owe jezioro, jako pierwsza istota z tego kosmicznego �mietnika zosta�e� przeze mnie wyr�niony, czekaj... p�niej b�dziesz zadawa� pytania, je�eli oczywi�cie uznasz, �e mo�na w og�le pyta� o cokolwiek... wasza ekspedycja nie podoba�a mi si� tak samo, jak wszystkie do tej pory. , gubi was najwi�ksza wada, jak� jest w�cibsko��... ciekawo�� �wiata powinna ko�czy� si� na zaspokojeniu ciekawo�ci... czekaj... nie sko�czy�em, jeste� pierwsz� istot�, kt�ra jeszcze �yje, wszyscy do tej pory byli martwi... mo�e kiedy� byli jeszcze �yj�cy na waszej Ziemi, ale nie mieli rakiet... Tom, wyjd� z pojazdu, czeka ciebie tutaj najwi�ksza prawda... Greg nie m�g� tego powiedzie�. D�wi�k by� wsz�dzie - circulofonia doskona�a. Nie mia�em czasu, aby pomy�le� chocia� przez chwil� o jakimkolwiek niebezpiecze�stwie. Wyskoczy�em z pojazdu i podszed�em do lustra. Dopiero teraz mog�em przekona� si� o ogromie tej nieskazitelnej powierzchni. Wyci�gn��em r�k�. Trafi�a na ciep�o i znikn�a po drugiej stronie. Przeszed�em j� i znalaz�em si� w tym samym miejscu, ty�em do lustra. Przede mn� sta� pojazd ze �pi�cym Gregiem. Odwr�ci�em si� zdziwiony i znowu straci�em poczucie rzeczywisto�ci. Nie wiedzia�em, kt�ra strona lustra jest prawdziwa. Gdzie to kryszta�owe jezioro? - Tom... musisz wej�� we mnie, to szalenie trudne, jestem zbudowana z czego�, co wy nazywacie tlenem... tutaj nie mo�na my�le�, to zbyt brudne, my�le�, przesta� my�le�... - To niemo�liwe - powiedzia�em spokojnie - jestem cz�owiekiem. - Nie, to ja jestem cz�owiekiem. - Jak�e ty mo�esz by� cz�owiekiem - zadrwi�em. - A kto to jest cz�owiek, czy� ten, kt�ry ma cia�o i myli, sk�d wiesz, �e to w�a�nie ty jeste� cz�owiekiem, ze s�ownika? - Za��my, �e m�wisz prawd�. - Zawsze m�wi� prawd� - g�os by� czysty. - Dobrze, niech b�dzie, powiedz jak przesta� my�le�. - Zwyczajnie, uwierz, �e nie jeste� cz�owiekiem. - Spr�buj� - usiad�em przed lustrem. Patrzy�em na swoj� zm�czon� twarz, na bruzdy zmarszczek rozsadzaj�ce sk�r�, na w�osy wyrastaj�ce dziko ze sk�r, na ga�ki oczne p�ywaj�ce w sieciach rz�s. To by� obraz, kt�ry nosi�em w spojrzeniu, czy�by zawsze to by� tylko obraz? Jakim cz�owiekiem widzi si� �lepiec, czy widzi si� cz�owiekiem? Moje r�ce zwisa�y bezw�adnie z kolan. By�y pi�ciopalczaste, pokryte potem i brudem, na ko�cu ka�dego palca wyrasta�y rogowate paznokcie. Nogi zgi�te przez mi�nie opiera�y si� o grunt, nie by�o w nich nic opr�cz obrazu i oto lustro zmieni�o si� w elips�, kt�ra zamkn�a mnie do �rodka. Z horyzontu wyla�o si� kryszta�owe jezioro, wysok� fal� bieg�o w moj� stron� i kiedy ju� mia�em zerwa� si� do ucieczki fala opad�a i szerokim g�osem odbi�a si� od podeszew. Wsta�em. Nowy kolor smutowy (jak si� ten kolor nazywa!) przejrza� mnie na wylot. Widzia�em nasze loty w kosmos, nasz� dum�, nasz� dum� z pot�gi tego wszystkiego, co kaza�o nam wierzy� w te nasze mikroheroizmy. Kryszta�owe jezioro by�o tak blisko nas i nikt nad nim nie by�, to za blisko, za �atwo nie by� cz�owiekiem. �adnej walki z sob�, zawsze walka z kim� innym. Tragiczne! Lustro p�k�o i r�owe ska�y zacz�y �piewa�. Greg obudzi� si� - hej Tom, dlaczego kl�czysz? Zobacz, znale�li�my zaginionych. Tom, krzyknij do nich! Nie trzeba. Zauwa�yli nas, biegli tutaj z szalon� rado�ci�. Ca�owali si�, przewracali, obrzucali piaskiem i chlapali najprawdziwsz� wod�. - Tom - wrzasn�� Greg - podnie� si� wreszcie, masz min�, jak dzikus. - Przepraszam, Greg. Wracali�my ca�� gromad�. Ju� z daleka baza powita�a nas snopem kolorowych rakiet. Nazajutrz zostawili�my pojemnik z wiadomo�ci� o ludziach, kt�rzy ju� tutaj byli i wzi�li na w�asno�� t� planet�. Baza mkn�a w stron� Ziemi z szybko�ci� tr�j�wietln�. Steve podszed� do mnie ze szklaneczk� koktajlu - napijesz si� Tom? Wzi��em szklank�. - Sko�czy�e� raport? - Tak, chcesz pos�ucha�? - wyj��em z pude�ka p�yt� foniczn�. - Jasne. �wiat�o heliofonu b�ysne�o dwa razy na odtwarzaniu: �Raport wyprawy XCV 1430. Po siedmiu dniach podro�y wyl�dowali�my na planecie oznaczonej w katalogu znakami BNK 3987465. Warunki biologiczne - zero, glebowe - zero; mo�liwo�� �ycia cz�owieka. Zjawiska: r�owa skala d�wi�kowa z efektem przemieszczania echa cz�steczek budulcowych; lustro zbudowane z nieznanego materia�u, ju� nie istniej�ce bez wyja�nienia przyczyn. - Znakomicie Tom, ci ludzie na Ziemi dopiero powariuj�, masz lusterko? - Mam, Steve - u�miechn��em si� gorzko - jestem tylko cz�owiekiem, musia�em zrobi� wszystko, aby �y�. - G�owa do g�ry, wszyscy jeste�my tylko lud�mi, nikomu nie zale�y na g�upiej �mierci, �al mi tylko... - Z czystym sumieniem mog� si� wreszcie zrewan�owa� - i z ca�ej si�y uderzy�em Steva w �o��dek. Steve dopi� spokojnie koktajl. - W�a�nie doko�czy� - to okropne nie czu� b�lu, no, Tom, przygotuj si�, za pi�� minut l�dujemy, nie my�la�em, �e tak pr�dko staniemy si� doskonali, nie my�la�em... - jeszcze przez chwil� ko�ysa� si� na nogach.