12753
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12753 |
Rozszerzenie: |
12753 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12753 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12753 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12753 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Doda Polak
Pajęczyna
Rozdział I
Właściwie zdążyłby przemknąć pod opadającymi zwolna zaporami – był tu tylko
jeden tor, dwie lśniące wyślizgane szyny biegnące ze wschodu na zachód – ale nie
śpieszyło mu się. Kwadrans wcześniej pod wpływem nagłego impulsu zjechał z E17
Warszawa – Gdańsk, po prostu nazwy kilku mijanych miejscowości ułożyły się w
znajomy jego pamięci sekwens: Miłomłyn, Liksajny, Sople... tak, to gdzieś tu, w
tej okolicy spędził parę razy z rzędu wakacje, jeszcze w podstawówce. Zatrzymał
się na poboczu i bez trudu odnalazł na mapie wieś Szczyty i jezioro
Szczycieńskie. Wystarczy skręcić w najbliższy zjazd w prawo, nawet nie musiał
zbytnio nakładać drogi. Zresztą lubił jeździć. Dopiero od niedawna stać go było
na w miarę dobry samochód, taki, w którym przyciśnięcie pedału gazu daje
odczuwalne przyśpie-szenie. Patrzył sam na siebie z ironiczną pobłażliwością –
to było zaspokojenie zadawnio-nych, chłopięcych tęsknot: wrum, wrum. Z podobnymi
zresztą odczuciami przyglądał się od czasu do czasu w telewizji poczynaniom
nowych elit politycznych: cieszą się chłopcy swoimi nowymi krawatami,
gabinetami, lanciami. Panie premierze. Panie ministrze. Wrum, wrum.
Wyłączył silnik i wysiadł. Panowała zupełna cisza c jeżeli do przejazdu zbliżał
się pociąg, to musiał być jeszcze daleko. Jacek rozejrzał się, ale nie dostrzegł
żadnej budki ani dróżnika – widocznie zapory sterowane są automatycznie. Było
pusto, jasno, nad polami unosił się lekki opar, jak duch minionego lata.
Powietrze już pachniało jesienią – zdeptanymi łupinami kasz-tanów i wilgocią –
zapach, który do dziś kojarzył mu się z początkiem roku szkolnego.
To będzie piękny dzień – pomyślał.
Z odległej o kilkaset metrów kępy drzew na wschodzie dobiegł niski, podobny do
syreny okrętowej sygnał, jednocześnie po szynach przebiegł dreszcz. Po chwili
zza drzew wyłonił się elektrowóz ciągnący skład towarowy. Jechał nie śpiesząc
się – nie więcej niż czterdzieści na godzinę.
Jacek przeciągnął się i wsiadł do auta. Zatrzaskując drzwi dostrzegł kątem oka w
bocznym lusterku jakiś ruch – odwrócił się i w perspektywie drogi za sobą ujrzał
postać kobiety. Szła szybko, co kilka kroków podbiegając niezdarnie,
najwyraźniej zamierzała dopaść jego auta zanim otworzy się przejazd. Cholera.
Nie miał ochoty na towarzystwo. Osunął się w fotelu i spojrzał na sekundnik
zegarka – jeden wagon potrzebował dwóch sekund, by minąć przejazd. Taki skład
może mieć nawet pięćdziesiąt wagonów, a przemknęło dopiero kilka – pięć,
sześć... Nie da rady. Z rezygnacją obserwował w lusterku zbliżającą się postać.
Nie dała mu nawet szansy na wykręty, czy próbę odmowy – po prostu otworzyła
drzwi i wsiadła. Wraz z nią wpełzł do auta niezbyt przyjemny zapach dawno nie
mytego ciała, dawno nie pranej odzieży.
–
Panie, podwiezie mnie pan do Szczytów.
–
No cóż... skoro pani nalega.
Odwróciła się gwałtownym ruchem za siebie i zapach spotęgował się. Była wyraźnie
zde-nerwowana. Spojrzał we wsteczne lusterko, po czym odwrócił się także – drogą
w ich kierun-ku biegł wymachując rękami jakiś mężczyzna. Następny autostopowicz?
Nie – uświadomił sobie, że ten facet goni jego pasażerkę. A pociąg jechał i
jechał...
– To pani znajomy? – spytał oceniając odległość faceta od auta na sto, sto
dwadzieścia
metrów. Kobieta rzuciła tylko ramionami.
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale... nie mam ochoty mieszać się w cudze sprawy.
Proszę, niech pani wysiądzie.
Nie drgnęła. Ona także liczyła w napięciu wagony. Zauważył, że po drugiej
stronie prze-jazdu ustawił się traktor. Sylwetka mężczyzny uparcie rosła we
wstecznym lusterku i musiał siłą woli powstrzymywać się, żeby nie odwrócić
głowy. A potem wszystko stało się jedno-cześnie. Przemknął ostatni wagon,
szlaban zwolna ruszył w górę. Włączył silnik i w tym mo-mencie zobaczył coś
niezrozumiałego: przednie koła stojącego po drugiej stronie przejazdu traktora
obróciły się w miejscu o czterdzieści pięć stopni, dokładnie w jego kierunku.
Pijany? O tej porze?... czemu nie. Traktor był wyższy od jego auta o dobre
półtora metra i nie powi-nien był ruszyć jednocześnie z nim, ale... ruszył.
Druty szlabanu z głośnym brzękiem przeje-chały po szybie i dachu kabiny, a on
instynktownie wcisnął do końca pedał gazu i jego golf zerwany niemal z miejsca
przeleciał tuż przed kołami traktora.
– Cholera, kretyn – w lusterku zobaczył, ze traktor ustawił się w poprzek drogi.
Odjął gaz i obejrzał się. – Co mu odbiło...
– Jedź pan! To pojebus... no, jedź pan, prędzej!
Zna go, wie co mówi – przemknęło mu. Dopiero po chwili skojarzył sobie
zachowanie traktorzysty z biegnącym za nimi mężczyzną. To tak... dramatyczna
ucieczka, porwanie udręczonej niewinności sprzed nosa męża – brutala i jego
kolesia traktorzysty. Skok w przy-godę. Przyjrzał się z ukosa swojej pasażerce i
zachciało mu się śmiać. Szare tłuste włosy, sze-roka twarz ozdobiona granatowym
sińcem pod lewym okiem, zniszczone ręce zaciśnięte na uchwytach ortalionowej,
wypchanej torby. Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia, jak czter-dzieści lat.
Zsunęła torbę z kolan i postawiła ją na podłodze, pomiędzy obutymi w brudne
adidasy stopami. Chwilę grzebała w jej wnętrzu, po czym wyjęła paczkę
popularnych i pod-sunęła mu pod nos.
–
Zapali pan?
–
Dziękuję, nie palę.
Wyjęła papierosa i zapaliła, auto natychmiast wypełniło się tanim smrodem.
Poczuł złość – mogła chociaż zapytać. Na pewno nikt jej nie uczył manier, biedny
babsztyl. Uchylił okno po swojej stronie. Do Szczytów jeszcze najwyżej
piętnaście kilometrów, jakoś wytrzyma. Droga była dobra, gładka i o tej porze
zupełnie pusta – gnał więc sto czterdzieści. Najdalej za dzie-sięć minut jego
przygoda się skończy i będzie mógł wywietrzyć auto.
–
Mieszka pani w Szczytach? – spytał.
–
Matka – odrzekła krótko.
–
Byłem tam parę razy na wakacjach, w dzieciństwie.
–
Mieszkał pan u kogoś we wsi?
–
Nie, w ośrodku campingowym nad jeziorem.
–
Aha.
Najwyraźniej nie była w nastroju odpowiednim do uprzejmej konwersacji. Musiała
dostać niezły wycisk od tamtego kolesia; dostałaby więcej, gdyby ją złapał.
Poczuł coś na kształt satysfakcji, ze ją uprowadził, jednocześnie wyobraźnia
podsunęła mu inny możliwy wariant rozwoju sytuacji: facet dopada auta, wyciąga z
niego tę kobietę i zaczyna ją tłuc. Co on by zrobił? Na pewno nie stałby z boku
i nie patrzył. A jeszcze w odwodzie ten traktorzysta... no, to byłby niezły
młyn. I prawdopodobnie auto do kasacji.
– Pan tu stanie.
Minęli zaledwie pierwsze zabudowania wsi. Zatrzymał auto, a ona wzięła swoją
torbę i wysiadła. Zanim zatrzasnęła drzwi zawahała się na moment i pochyliła ku
niemu.
– Dziękuję – powiedziała.
Skinął jej dłonią i ruszył. Nareszcie. Otworzył oba przednie okna i po chwili
odnalazł szu-trową drogę prowadzącą do lasu. Smród popularnych zwolna ustępował,
auto wypełniało się świeżym, balsamicznym powietrzem. Na skraju lasu ustawiono
zakaz wjazdu, obok dużą tablicę z wyszczególnieniem, czego w lesie robić nie
wolno, zostawił więc auto na skraju łąki i poszedł piaszczystą drogą w kierunku
jeziora. Tak, tu się nic nie zmieniło. Prawie nic. Małe, kolorowe domki ośrodka
campingowego nadal były małe i kolorowe, tyle, że farba z nich spełzła i
łuszczyła się, ścieżki zarosła trawa, a siatkowe ogrodzenie rdzawymi festonami
chy-liło się ku ziemi. Wszystkie te żałosne znaki wskazywały, że ostatni sezon
nie skończył się tu przed paru tygodniami, a przed paru laty. Pomyślał, że
wielka przemiana nie przysłużyła się tej wsi – dawniej jednak ktoś tu
przyjeżdżał, tubylcy mieli możliwość zarobienia paru groszy, a wieś ożywiała się
w ciągu letnich miesięcy. Pamiętał, że bywał tu z rodzicami nawet jesie-nią, na
grzybach i ośrodek także był pełny.
Wybiegający w głąb jeziora drewniany pomost wyglądał nieźle, solidnie, widocznie
wciąż komuś służył. Miejscowym dzieciom, wędkarzom, kłusownikom. Przyszła mu
nagle chęć rozpędzić się po tym pomoście, skoczyć „na główkę” i popłynąć przed
siebie, tak, jak robił to w tym miejscu setki razy przed laty. Obejrzał się –
nikogo. Musiałby zostawić tu swoje ubra-nie, dokumenty... ktoś mógłby ukraść.
Nie miałby potem czym się wytrzeć no i trzeba by da-lej jechać bez majtek.
Kucnął i nabrał wody w stulone dłonie, opłukał twarz. Cholernie zimna. Ale to
było przyjemne, po nieprzespanej nocy. Ochlapał twarz jeszcze kilka razy, potem
na-brał wody do ust. Bakterie, ptasie odchody... wypluł. Być dorosłym, to wcale
nie jest śmiesz-ne – powiedział do małego chłopca, który przed dwudziestu...
nie, przed blisko trzydziestu laty rozpędzał się po tym pomoście. Tak, to były
ostatnie beztroskie lata, kiedy wszystko szło jeszcze równym, bezpiecznym torem:
tato, mama i ja. Szkoła, wakacje, mecze w nogę na pla-cu za osiedlem, zacięte,
ambitne, rozgrywane aż do chwili, kiedy już nie można było dostrzec piłki.
Powroty po ciemku, z lekkim dreszczem obawy – jaką karę obmyślą dla niego za
spóź-nienie na kolację? To właśnie w jeden z takich późnowiosennych wieczorów
nastąpił koniec świata, a on wówczas był pewny, że to z jego winy. Bo spóźniał
się na kolację, bo się od-szczekiwał, bo odmówił występu na szkolnej akademii i
dostał tróję ze sprawowania...
W centrum wsi, opodal kościoła zauważył rozkładający się czerwony parasol –
akurat ktoś otwierał kawiarnię. „Biedronka”. Niech będzie. W chwili, kiedy
pomyślał o kawie poczuł, że nie przejedzie bez niej nawet kilometra. Zatrzymał
się i wszedł do środka. Było tu pusto, zgrzebnie, wiało minioną epoką: metalowe
krzesełka z plastikowymi siedzeniami, laminatowe stoliki, popielniczki z
imitacji kryształu. Ale lastrykowa podłoga była czysto umyta, a uno-szący się
zapach przypominał nieco zapach kawy. Z zaplecza po chwili wyszła kobieta niosą-
ca w rękach kilka spiętrzonych plastikowych fotelików. Na jego widok odstawiła
foteliki.
–
Dzień dobry – powiedział. – Długo trzeba czekać na kawę?
–
Już podaję.
To była rozpuszczalna kawa, której nie lubił, ale ta akurat smakowała wybornie.
Może dlatego, że był tak bardzo spragniony. Właśnie zastanawiał się, czy nie
dostałby tu jakiejś w miarę świeżej kanapki, kiedy na podłodze przed sobą ujrzał
parę brudnych adidasów. Pod-niósł wzrok – przed nim stała jego znajoma z sińcem
na twarzy, do piersi przyciskała torbę. Wstał odruchowo.
–
Pan mnie podwiezie jeszcze do Elbląga – powiedziała ni to prosząco, ni to
rozkazująco.
–
O, nie. Miało być do Szczytów – zaprotestował.
–
Muszę się dostać do siostry w Elblągu.
–
To jest pani problem, nie mój. Ja mam swoje sprawy.
–
Ale pan pojedzie przez Elbląg – stwierdziła uparcie. – Przecież wiem.
–
Cóż z tego?
–
Pan mnie podwiezie, tym autem to kwadrans.
Za jej plecami przeszła kelnerka obrzucając ją otwarcie pogardliwym spojrzeniem.
Zupeł-nie zignorowała fakt, że do kawiarni wszedł nowy gość. Jak biednie ubrany
by nie był, to nie jej sprawa – pomyślał z irytacją. Którędy do Europy? Ona, on
i całe to pokolenie musi na-przód wymrzeć.
– Proszę jeszcze jedną kawę – rzucił za nią i zaprosił gestem swoją nową
znajomą, by usiadła. – Podwiozę panią, ale nie będzie pani palić, dobrze?
Skinęła głową. Dopił swoją kawę i zaczekał w milczeniu, aż ona wypije swoją.
Teraz nie mógł jechać tak szybko – na drodze zaczął się ruch. Słońce podniosło
się i cho
ciaż na zewnątrz panował jeszcze miły chłód, w aucie zrobiło się gorąco. A on
miał na sobie czarną koszulkę, marynarkę... od dłuższej chwili czuł na plecach
łaskotanie – to pot. No i że chce mu się sikać. Raptem przyszło mu do głowy, że
w bagażniku może być jego torba teni-sowa – to zupełnie możliwe, często jej tam
zapominał, bo grywał rano, a potem szedł do fir-my i torba zostawała w aucie.
Jeżeli tam jest, to on ma do dyspozycji lekką bawełnianą ko-szulkę, ręcznik.
Zaczął wypatrywać lasu.
–
Pan jest z Gdańska, no nie?
–
Tak. Skąd pani wie?
–
Po rejestracji. Zaraz wiedziałam, że pan pojedzie przez Elbląg.
–
Bardzo sprytnie – pochwalił i zatrzymał auto. – Zdejmę tylko marynarkę i na
moment w las.
Torba na szczęście była. Z ulgą zrzucił marynarkę, przepoconą koszulkę i wytarł
się ręcz-nikiem. W międzyczasie jego pasażerka wysiadła.
– Muszę zapalić – powiedziała i zapaliła.
Po chwili ruszyli dalej. Czuł się teraz świetnie – świeciło słońce, miał na
grzbiecie świeżą koszulkę, a do Elbląga już blisko. Za kilkanaście minut jego
przygoda się skończy – ta per-spektywa sprawiła, że nieco przyjaźniej pomyślał o
siedzącej obok kobiecie. Biedny babsztyl.
–
Jak pani ma na imię?
–
Marzena.Piękne imię. Kojarzy się z marzeniami, marzanną i czystym marcowym
powietrzem.
–
Ten facet, co za nami leciał, to pani mąż?
–
A tam, mąż. Skurwysyn.
Odruchowo sięgnęła po papierosy, ale zaszeleściła tylko paczką i włożyła ją z
powrotem do torby. Kątem oka dostrzegł, że ona płacze i pomyślał ze złością:
rzeczywiście skurwysyn. Postanowił nic już więcej nie mówić, żeby nie prowokować
jej do płaczu. Nie miał ochoty jej pocieszać, zresztą nie wiedziałby jak. I
lepiej na nią nie patrzeć – nie mógł znieść widoku płaczącej kobiety, zaraz miał
ochotę komuś przywalić. Najczęściej sobie samemu, kiedy Te-resa, jego żona, w
czasie jakiejś kłótni uderzała w płacz. A ostatnio i kłótnie, i płacze zdarzały
się coraz częściej. Coś z tym trzeba zrobić... ale co? Kłócili się od początku
małżeństwa, dwa
– trzy razy do roku, normalnie, jak wszyscy. Dopiero ostatnio to nabrało
przyśpieszenia, od czasu, kiedy Teresa przestała pracować. Jakby brak stałego
zajęcia uwolnił w niej ukryte po-kłady agresji, żalów i pretensji do świata,
który okazał się nie taki piękny, jak powinien. Była w tym i jego wina, nie
potrafił urządzić ich wspólnego życia tak, żeby było równie interesują-ce dla
obojga. Chyba słusznie wszystko krupiło się na nim: był pod ręką i był bezradny
wobec jej problemów. Coś z tym trzeba zrobić... ba! Gdyby wiedział co, już dawno
by to zrobił.
– Jesteśmy w Elblągu. Gdzie pani chce wysiąść?
Nie odpowiedziała. Chyba usnęła, głowa jej opadła na piersi. Wyciągnął rękę i
poklepał ją po ramieniu.
– Hej, pani Marzeno. Jesteśmy w Elblągu.Nie zareagowała. Odwrócił się do niej...
o Chryste...Z półotwartych ust kapała gęsto ślina mocząc jej bluzkę, kolana
podjechały w górę, a stopy
ustawiły się jakoś nienaturalnie do środka. Właściwie nie siedziała, a zawisła w
pasach, jej lewa ręka zsunęła się w tym momencie z kolan i utknęła pomiędzy
siedzeniem a dźwignią biegów – otwartą dłonią do góry. Poczuł, jak jego żołądek
wykonuje jakąś gwałtowną ewolu-cję. Zahamował przy chodniku i wyskoczył z auta.
– Panie, gdzie tu jest pogotowie? – zawołał do zbliżającego się na rowerze
mężczyzny. Mężczyzna zsiadł obok niego z roweru.
– Tutaj nie ma. To znaczy jest na Rydygiera... musi pan jechać prosto i na
drugich... nie, na trzecich światłach w lewo i zaraz na następnych w prawo.
Zaraz za wiaduktem, po prawej... – mówił chaotycznie, a Jacek równie chaotycznie
łykał informacje.
Właściwie nie znał Elbląga, prócz trasy przelotowej na Gdańsk i paru ulic w
centrum. Ale ulica przechodząca pod wiaduktem... powinien trafić.
Przed stacją pogotowia stały gęsto zaparkowane samochody, właściwie tylko wjazd
dla ka-retek nie był zastawiony. Jacek wjechał w podwórze i zatrzymał się na
jedynym wolnym miejscu – oznaczonym wymalowanym na asfalcie białym krzyżem.
Wyskoczył z auta i po-biegł do budynku. Wewnątrz było pusto, tylko w recepcji
kobieta w białym fartuchu rozma-wiała przez telefon. Przeszedł korytarzem
zaglądając do kilku pokojów i nie znalazłszy niko-go wrócił do recepcji.
–
Muszę kończyć – powiedziała recepcjonistka obrzucając go niechętnym spojrzeniem
i odłożyła słuchawkę. – Pan w jakiej sprawie?
–
Przywiozłem pobitą kobietę, jest nieprzytomna.
–
Nie ma żadnego lekarza. Niech pan ją zawiezie do przychodni.
–
Jakiej przychodni?...
–
Do jej przychodni rejonowej.
–
Proszę pani! Nie znam tej kobiety i nie mam pojęcia, gdzie jest jakaś
przychodnia. Prze-cież to jest pogotowie!
–
No i co z tego?Zbaraniał.
–
Chcę rozmawiać z lekarzem.
–
Przecież mówię, że nie ma! Wszyscy na wezwaniu.Drzwi od podwórza trzasnęły
ostro.
–
Co za kretyn wpakował się na miejsce dla ambulansu? – Młody mężczyzna w białym
fartuchu był wściekły i wcale nie starał się tego ukryć.
–
Pan jest lekarzem?
–
Tak. To pański golf?
–
Przywiozłem pobitą kobietę, jest w tym aucie na podwórzu...
–
Panie! Zwolnij pan miejsce dla karetki, dobrze? A potem zawieź ją pan do
przychodni
albo do diabła. Jacek nakazał sobie spokój.
–
Nie znam jej i nie jestem z Elbląga. Ma pan tu, na podwórzu pacjentkę i proszę,
żeby pan do niej poszedł.
–
Pacjentów to ja mam gdzie indziej. Tu jest pogotowie, pomoc w nagłych wypadkach,
ro-zumie pan? – odwrócił się i chciał odejść, ale Jacek schwycił w garść kitel
na jego piersiach i obrócił go z powrotem do siebie.
–
Nie, nie rozumiem! W cholerę nie rozumiem! To znaczy, że mam ją wyrzucić na
ulicę? Wtedy jej pan udzieli pomocy? Panie, pan jesteś lekarzem, czy hyclem?
–
Pani Kasiu!.. – zapiał młody człowiek zmienionym głosem – proszę wezwać policję!
–
Dupek – Jacek puścił kitel, odwrócił się i wyszedł.
Nie mógł nawet porządnie, szeroko otworzyć drzwi, sąsiedni samochód stał zbyt
blisko. Wycofał pośpiesznie auto o metr – tak, teraz lepiej. Odpiął jej pas,
schwycił ją pod ramiona i ciągnął. Była jak galareta, wyślizgiwała mu się z rąk,
bluzka podjechała jej w górę odsłaniając czarno – siny brzuch. O Chryste, ależ
dostała... Podparł ją udem i wyszarpnął jej nogę, która zaklinowała się pomiędzy
siedzeniem a progiem, w szczelinie został but. W końcu udało mu się wziąć ją na
ręce.
– Panie, odjedź pan stąd – drogę zastąpił mu jakiś facet, pewnie kierowca
stojącej na środ-ku podwórza karetki.
– Spierdalaj!
Drzwi otworzył kopniakiem. Na jego widok recepcjonistka zerwała się i wyskoczyła
ze swojej klitki.
–
Tędy – poszła szybko przodem.Położył ją w pokoju zabiegowym na kozetce, młody
lekarz znalazł się natychmiast obok.
–
Jest nieprzytomna? Nic pan nie mówił...
–
Mówiłem.
Poszedł do auta i pozbierał jej rzeczy: torbę, z której wysunęła się brudna
kosmetyczka, sweter, na wierzch torby położył adidasa. Na siedzeniu ujrzał sporą
plamę krwi.
– Panie, ja naprawdę bardzo proszę... – kierowca karetki zatrzymał się
przezornie w odle
głości paru metrów. Jackowi zachciało się śmiać. Wściekłość już się ulotniła.
Wyciągnął torbę w kierunku faceta.
– No to odnieś pan to, a ja zjeżdżam.Facet odskoczył i wsiadł szybko do
karetki.Jackowi przypomniała się często widywana w jakimś amerykańskim
serialuscena przyjmowania chorego w pogotowiu: ludzie pędem pchający nosze, obok
lekarze
podający w biegu tlen, zastrzyk, kroplówkę, wykrzykujący dyspozycje... Rany
boskie. Po co w ogóle to pokazują? Przecież to demoralizuje bardziej niż seks i
przemoc.
Postawił torbę na krześle przed pokojem zabiegowym. Raptem w wąskim korytarzyku
znalazło się mnóstwo ludzi – pielęgniarka z pudełkiem pizzy w rękach, jakiś
młodzieniec, recepcjonistka. Chciał ich wszystkich wyminąć, ale recepcjonistka
zastąpiła mu drogę.
–
Proszę tu wejść. Muszę spisać.
–
Moje auto stoi na miejscu dla karetki...
–
To potrwa minutę – otworzyła przed nim drzwi klitki w hallu. – Nazwisko?
–
Bogdański. Jacek. Olchowa trzydzieści przez sześć, Gdańsk.
–
Nazwisko pobitej.
–
Nie znam.
–
Nie zna pan?
–
Nie.
–
To co ja mam tu wpisać?
–
A co mnie to obchodzi?Do klitki zajrzał młodziutki policjant.
–
To ten?
–
Tak.
Zadzwonił telefon i recepcjonistka podniosła słuchawkę.
–
Pójdziemy – powiedział policjant do Jacka i chwycił go za ramię, ale puścił
natychmiast
– było umazane śliną i krwią.
Poprowadził go do miejsca, gdzie korytarzyk załamywał się, stały tu dwa krzesła
pod dawno nie mytym oknem.
– Tu sobie siądziemy. I po co się było awanturować? Wszystko można załatwić
spokojnie
i grzecznie – pouczył go. Był dwa razy mniejszy i dwa razy młodszy od Jacka
Teresy nie było, a w mieszkaniu panował bałagan. Dochodziła już pierwsza i Jacek
nie ma-rzył o niczym prócz kąpieli, no i spać. Czasy, kiedy po zarwaniu dwóch
kolejnych nocy mógł mniej więcej normalnie funkcjonować minęły i trzeba się z
tym pogodzić.
Puścił wodę do wanny i zadzwonił do firmy.
– Wszystko w porządku – poinformowała go sekretarka. – Andrzej przywiózł
specyfikację tego przetargu, podobno rewelacja. Dać ci go?
–
Nie, nie. Jutro będę, to pogadamy.
–
Jak poszło w Lublinie?
–
Dupiato. Dopiero przed chwilą przyjechałem. Trzymaj się, przynajmniej do jutra.
–
Przynajmniej do jutra.
W ciągu paru lat istnienia firmy tego jednego nauczyli się dobrze: trzymać się,
przynajmniej do jutra.
Zabrał się do golenia. Ściągnął koszulkę i spojrzawszy w lustro odniósł
wrażenie, że coś jest nie tak. Zastygł przyglądając się swojemu odbiciu i raptem
poczuł niemiły ucisk w dołku
– nie miał na szyi medalika. Odstawił pojemniczek z mydłem i ubrał się z
powrotem. Gdzie mógł go zgubić? To nie był zwykły medalik, jakich tysiące można
kupić za grosze w każdym sklepie jubilerskim – Jacek dostał go od swojego ojca
chrzestnego, późniejszego ojczyma, na dwunaste urodziny. Został wykonany w
formie ryngrafu z wizerunkiem Matki Boskiej Nie-ustającej Pomocy i choć jako
kruszec nie przedstawiał większej wartości, dla niego był bez-cenny, nosił go
cały czas i traktował jak talizman. Już kilka razy zdarzyło się, że łańcuszek
pękł, zawsze jednak medalik lądował szczęśliwie: w pościeli, pod koszulą, raz
nawet znalazł go w majtkach. Przetrząsnął przepoconą koszulkę, którą miał
poprzednio na sobie, marynar-kę, zajrzał za mankiety spodni – nic. Istniała
jeszcze szansa, że znajdzie się w aucie. Poszedł do zaparkowanego przed domem
auta i szukał – długo i dokładnie. Nic. To musiało się stać, kiedy przebierał
się, na skraju rowu przydrożnego, w którymś tam miejscu przy szosie. Do licha...
przez moment rozważał szansę odnalezienia tamtego miejsca – ale nie, to
niemożliwe. Nie zapamiętał niczego charakterystycznego, a las ciągnie się tam
kilka kilometrów. Będzie musiał pogodzić się ze stratą, ale wiedział, że
przyjdzie mu to niełatwo.
Zrezygnowany i zły wrócił do mieszkania. Ogolił się, wykąpał i wyciągnął w
pokoju na zarzuconej pismami kanapie – senność minęła, zmęczenie rozpłynęło się
w ciepłej kąpieli i teraz zastanawiał się, czy jednak nie pojechać do firmy. Ale
nie, już za późno. Wyszarpnął spod siebie jakiś kolorowy magazyn i zaczął
przerzucać kartki, nie potrafił jednakże skupić się na czytaniu – cały czas
uwierała go świadomość straty. Kiedy w końcu zniecierpliwiony chciał odłożyć
pismo, zauważył na jednej z ostatnich stron coś, co przykuło jego uwagę: duże,
panoramiczne zdjęcie starożytnych ruin na tle dzikiego, górskiego krajobrazu.
Grecja. Ojczy-zna Homera, Ajschylosa, Sokratesa, Platona, Arystotelesa... długo
by można ciągnąć tę listę znakomitości. Fotografia była fantastycznie wierna –
widział każdy kamyk, źdźbło trawy, ziarnko piasku. Przymknął jedno oko i
wpatrywał się drugim w panoramę zwolna przystoso-wując jej odległość, aż ujrzał
pejzaż w trój–wymiarze. Zupełnie jakby teleportował się na grzbiet wzgórza
sąsiadującego z ruinami świątyni: widział leniwie płynące chmury na tle sza-
firowego nieba, czuł na twarzy muśnięcia ciepłego wiatru...
A potem przyśniła mu się wyspa. Długa, wypukła, ciemnozielona, otoczona
połyskliwym bezmiarem morza. Unosił się nad nią wysoko, w przejrzystym powietrzu
– nie wiedziałem, że Kreta jest taka piękna... To była j e g o Kreta, bo ta
prawdziwa, w atlasie, wyglądała zupeł-nie inaczej. Ta przypominała grzbiet
dużego, zielono owłosionego zwierzęcia. Zbliżając się do jej brzegów granat
morza stopniowo jaśniał, stawał się coraz przejrzystszy, coraz bledszy, aż
rozmywał się na granicy wody i ziemi w cienkiej, piaskowej obwódce. Jakim cudem
mógł oglądać wyspę z tej wysokości? Gdyby znajdował się w samolocie słyszałby
huk silników, a przecież otaczała go wielka, dzwoniąca cisza. Tylko z dołu
dobiegały delikatne odgłosy, tak odległe, że nie był w stanie ich rozróżnić.
Szum życia. Gdyby mógł rozpoznać choć jeden dźwięk, wyłowić z tego szumu choć
jedno słowo... może to byłoby właśnie to najważniejsze słowo... początek? Klucz?
Usiłował jakoś zbliżyć się do wyspy, nachylić nad nią, ale nie mógł
– unosił się wciąż na tej samej, zawrotnej wysokości, wsłuchany w coś, co
brzmiało z bardzo daleka, spoza granicy ciszy – aż w końcu usłyszał swoje imię.
Och... i ten zapach... co to jest? Smażone mięso.
–
Jacek, na litość boską!Otworzył oczy.
–
Śniła mi się wyspa.
Jeszcze nie obudzony, jeszcze na wpół zawieszony wysoko w powietrzu wypowiedział
słowa, które będąc zupełnie przytomnym zachowałby dla siebie.
– Coś takiego – odrzekła ironicznie Teresa. – A tu kotlety stygną. No, zbieraj
się.
Panie, o co chodzi? – wybuchnął i natychmiast zreflektował się widząc na twarzy
mło-dzieńca wyraz zagubienia, czy nawet strachu.
Właściwie nie miał nic przeciw tym młodym ludziom, a nawet szanował ich za to,
że za-miast leżeć w betach i stękać, że nie prosili się na świat – próbują
pracować. Na jakichś przy-śpieszonych kursach wbito im do głowy, że tak właśnie
mają się zachowywać: strugać pew-niaków i wytrajkotać wszystko, co mają do
powiedzenia, zanim klient się opamięta. Metoda skuteczna może za oceanem – tu
ludzie sami są tak zagubieni i niepewni, że takie zachowanie budzi tylko niechęć
i złość.
–
No – zaśmiał się, żeby złagodzić nieco swój wybuch – krótko, co pan chce mi
sprzedać?
–
Tacę – wybąkał zbity z tropu młodzieniec. – To znaczy dwie tace, w cenie
jednej...
–
Dobra, dawaj pan te tace.
Po chwili przyglądał się żałosnej plastikowej imitacji chińskiej lakowej tacy.
Jezu, nie po-winien był dać za to grosza... to obraza boska, taka taca.
Właściwie dwie obrazy boskie, w cenie jednej. Kupując to nakręca interes
jakiemuś aroganckiemu troglodycie, komuś, kto jest pewny, że ludzie kupią każde
gówno. I niestety nie myli się.
Stał na środku pokoju z tacą w każdej ręce i tak nakryła go Patrynia, która
dojeżdżała z Pruszcza i dlatego przychodziła do firmy najwcześniej.
– Mamy jesień, hura – poinformowała go swoim matowym głosem.
Mówiła płasko, bez śladu intonacji, jakby czytała tekst w nieznanym sobie
języku. Ale Ja-cek wiedział dobrze, że była to poza, podobnie jak noszenie
okularów w grubej czarnej opra-wie, rozdeptanych glanów, strzyżenie się na jeża
– obrona brzydkiej, dodatkowo obdarzonej pretensjonalnym imieniem dziewczyny
przed szyderstwem świata.
– Ale piękne tace – dodała równie beznamiętnie ściągając nieprzemakalny płaszcz
w for-mie namiotu.
–
Naprawdę ci się podobają? – spytał podejrzliwie.
–
No... tak sobie. Skąd to masz?
–
Właśnie kupiłem, od obnośnego. Może chcesz?Powiesiła płaszcz, wytarła ręce o
spódnicę i wzięła od Jacka jedną z tac.
–
Mogę jedną wziąć do domu, przyda się. Drugą zostawimy w firmie, też się przyda.
–
Wolałbym, żebyś zabrała obie.
–
Nie martw się, wyłożę ją słomianką i nikt się nie tropnie, co to za cudo.
Patrynia zajmowała się w firmie parzeniem kawy, korespondencją, w wolnych
chwilach prowadziła księgowość. Miała ukończoną ekonomię, biegle władała
niemieckim i zupełnie przyzwoicie angielskim. Kiedy dwa lata temu przyszła do
niego na wstępną rozmowę wyglą-dała i zachowywała się dokładnie tak samo jak
teraz – wyzywająco bezpretensjonalnie, co mocno go zmieszało – nie miał dotąd do
czynienia z tego pokroju kobietą. Wielokrotnie póź-niej gratulował sobie
ówczesnego wyboru – Patrynia była warta każdej złotówki, jaką jej pła-cił.
Po chwili weszła do jego gabinetu, wraz z nią wpłynął wspaniały aromat świeżo
parzonej kawy. Obok filiżanki położyła mu na biurku niezbyt grubą teczkę z
nadrukiem Ministerstwa Transportu. Podziękował jej wzrokiem i zabrał się do
wertowania specyfikacji.
Czytał ze wzrastającym podnieceniem – temat, który wyprowadziłby firmę na
szerokie wody, ustawił ją finansowo i prestiżowo na lata... Nie ma w kraju wielu
firm, które byłyby w stanie ugryźć taki temat. Tu, na Wybrzeżu, najwyżej trzy –
w tym jego firma. Z oczywistych względów Polska południowa odpada, zostaje
Warszawa. Stolica ze swoimi koneksjami, wej-ściami, układami... przewodniczącym
komisji będzie wojewoda gdański, referentem rektor Szkoły Morskiej... a niech to
– to są kolosalne szanse dla firm z Wybrzeża! Dla j e g o firmy. Wiedział, że
żaden z konkurentów nie dorobił się tak mocnych referencji, jak on. Nakazał
sobie spokój i zabrał się do pracy: ponownie przeczytał specyfikację wynotowując
niejasno-ści. Sporo z nich wynikało z braku znajomości przedmiotu u osób
układających zamówienie, wiele mogło być skutkiem niezręcznych sformułowań, po
prostu kiepskiej polszczyzny. Na końcu przeczytał uwagi Andrzeja, zapisane na
przypiętej spinaczem do okładki karteczce i stwierdziwszy, że są dokładnie takie
same, jak jego – zaniósł specyfikację Patryni.
– Przepisz to i przygotuj do wysłania. Wychodzę teraz, będę za godzinę, dwie.
Przejrzał oferty w kilku agencjach turystycznych i w końcu znalazł to, czego
szukał: Kreta. Dwanaście dni w śródziemnomorskim słońcu, w łagodnym cieple
kreteńskiego października. Pokój z łazienką w luksusowym hotelu nad plażą.
Przelot do Aten, potem prom do Iraklio. Można coś zwiedzać, można też leżeć
tylko na ciepłym piasku, pływać, wieczorem pić wino i tańczyć. A nocą rozmawiać
i kochać się – czyli robić to, co nie najlepiej im wychodziło tu, nad zimnym
Bałtykiem. Pomyślał, że to nie jest sprawa klimatu... odsunął szybko tę myśl i
sięgnął po portfel.
W domu przeżył krótką chwilę radości.
–
Wczasy na Krecie? Teraz? – Teresa przeglądała z zachwytem prospekt wycieczki, aż
na ostatniej stronie dostrzegła cenę. – Zapłaciłeś czterdzieści milionów? –
spytała niedowierzająco.
– To tyle kosztuje. Przelot, hotel...
–
Zwariowałeś – odłożyła folder, wzięła ze stołu jakieś kolorowe pismo i zaczęła
po-śpiesznie kartkować. – Popatrz, tu masz... na przykład Peloponez, za
dwanaście baniek, także z przelotem...
– Za jedną osobę i na tydzień – zauważył przechyliwszy się nad jej ramieniem.
–
W sezonie, ale od września już piętnaście procent taniej. Albo tu... także
Kreta, także dwa tygodnie i za szesnaście od osoby.
Na polu campingowym. Ale już tego nie powiedział. Poczuł się dotknięty i
zawiedziony. Cofnął się i zapadł w fotel, wziął gazetę, nie po to, żeby ją
czytać, tylko żeby zasłonić twarz. Niepotrzebnie – Teresa była zbyt pochłonięta
swoim zajęciem, by mu się przyglądać. W ciągu kilku minut znalazła co najmniej
pięć korzystniejszych ofert.
–
Jeżeli to od razu zwrócimy, to stracimy tylko dziesięć procent i za dwadzieścia
milionów moglibyśmy...
–
Jeżeli to zwrócimy – przerwał jej sucho – to nie pojedziemy wcale. Czy jest coś
do je-dzenia, czy mam iść do knajpy?
Zastygła nad stosem kolorowych pism, jej ożywienie zgasło, na twarzy pojawił się
wyraz zagubienia i złości, jak u dziecka, któremu przerwano świetną zabawę.
Patrzyła chwilę bez ruchu, potem jej oczy zwolna napełniły się łzami.
– Och, ty... ja tylko chciałam... myślałam...
Znowu. Znowu błąd. Zamiast uświadomić jej, że go uraziła, oddał cios i ona nie
czuje się teraz winna, tylko skrzywdzona. Powinien być mądrzejszy... ale co miał
u licha zrobić? Nie umiał się dąsać. Odwrócił wzrok, żeby nie widzieć jej łez.
– W porządku. W porządku. Możemy jechać, albo nie. Powiesz mi jutro, pojutrze,
wszyst-ko jedno – starał się mówić spokojnie. – Lepiej teraz pójdę.
Odłożył gazetę i wyszedł. Miał straszną ochotę trzasnąć drzwiami, ale opanował
się; zaw-sze gardził histerykami. A ostatnio coraz częściej doświadczał dziwnego
dławienia w gardle, coraz trudniej było mu walczyć z chęcią podniesienia głosu
do krzyku, coraz więcej koszto-wało go zachowanie spokoju. Pozornego spokoju, bo
naprawdę spokojny był tylko z dala od domu.
To j e g o wina. Był od niej starszy o jedenaście lat i od samego początku
przybrał wobec niej ojcowską manierę. Wszelkie jej dziecinne zachowania, dąsy,
fanaberie zdawały mu się urocze, patrzył w nią jak w obrazek i z kretyńskim
uśmiechem dobrego wujaszka spełniał jej zachcianki. Jakim cudem miałaby
wydorośleć?
W ciągu kilku następnych dni i on i Teresa milczeli wytrwale na ten temat, ale
Jacek za-uważył pewne oznaki przygotowań do wyjazdu: jakieś suszące się w
łazience szorty, lniana sukienka, wśród przewalających się po całym mieszkaniu
kolorowych pism „Mitologię”, przewodnik po Grecji. Cieszyło go to; ze swojej
strony zabrał się do ustawiania spraw w fir-mie tak, by mogła płynnie
funkcjonować w czasie jego dwutygodniowej nieobecności. Na szczęście był Andrzej
– nie tylko dobry kolega i zaufany pracownik, ale także człowiek kom-petentny i
spokojny; była też Patrynia – z pewnością wszystko pójdzie gładko. Zresztą on
może telefonować z Krety, powiedzmy co drugi dzień. Dzięki Bogu czasy, kiedy
wyjeżdżając za granicę praktycznie traciło się kontakt z krajem, minęły.
Po przesileniu jesiennym pogoda zepsuła się definitywnie, zrobiło się zimno i
padało nie-mal co dzień. Z nastaniem października w lokalnym radiu uporczywie
częstowano słuchaczy starym przebojem Niemena: „Mimozami jesień się zaczyna...”
i Jacek zastanawiał się – czy przed wojną październik rzeczywiście bywał
„złotawy, ciepły i miły”? Może Tuwimowi się popieprzyło, albo wstawił
październik tylko po to, żeby było do rymu. Wracając któregoś dnia z pracy kupił
Teresie gałązkę mimozy i wtedy przypomniało mu się, że przecież piętna-stego
Teresa ma imieniny, a oni w tym czasie będą na Krecie. Zawsze obchodziła swoje
imie-niny uroczyście, wydawała przyjęcie dla kilkunastu osób – przyjaciół i
rodziny. Swojej rodzi-ny, bo Jacek nie miał krewnych w Trójmieście. Trzeba jej
zaproponować, żeby urządziła to teraz, zanim wyjadą. To ją ożywi, zajmie jej
czas. Wróciwszy do domu wstawił mimozę do dzbanka, zrzucił przemoczone od dołu
spodnie i wciągnął dżinsy.
–
Przyszedł do ciebie polecony z prokuratury rejonowej w Elblągu – zawołała Teresa
z ła-zienki. – Położyłam na lodówce.
Rozerwał kopertę. „Wzywa się obywatela”... poszukał wzrokiem daty i zaklął.
Siedemna-stego października. A piętnastego już mają być na Krecie. Trzeba
pojechać do Elbląga i po-prosić, żeby to przesunęli – cztery dni wcześniej,
dziewięć dni później. Nie powinni robić problemu. Wyjął z lodówki piwo.
–
Wezwanie, na siedemnastego – powiedział do wchodzącej do kuchni Teresy. Muszę to
przesunąć.
–
To w związku z tą babą? – spytała biorąc świstek.
–
Na pewno.
–
Słuchaj... tu jest napisane „w charakterze podejrzanego”...
–
Co?
Pochylili się oboje nad wezwaniem.
–
To pomyłka. Powinno być „świadka” – powiedział i nagle poczuł się dziwnie, jakby
nogi uwięzły mu w czymś lepkim.
Rozdział II
– Pokój sto piętnaście – powiedziała panienka w informacji rzuciwszy okiem na
jego we-zwanie. – Pierwsze piętro, w lewo.
Z łatwością odnalazł pokój sto piętnaście – był to sekretariat, duży, ciemny i
brudny, z drewnianą barierką dzielącą pomieszczenie na lepszą i gorszą część.
Odwrócona plecami urzędniczka tłukła w klawisze maszyny do pisania z szybkością
kałasznikowa. Jacek zastukał w barierkę. Odwróciła się.
– Słucham.
– Chciałbym się widzieć z panią prokurator Jadwigą Bączek. Nazywam się Jacek
Bogdański.
–
W jakiej sprawie?
–
W sprawie wezwania.Podeszła do barierki i wzięła od niego świstek.
–
To jest na siedemnastego.
–
Tak. Nie mogę się stawić siedemnastego.
Trzymając wezwanie w końcach palców podeszła do obitych dermą drzwi. Zanim za
nimi znikła obróciła się jeszcze i posłała mu długie, podejrzliwe spojrzenie,
jakby zastanawiała się, czy on nie zechce ukraść jakichś jej bezcennych
szpargałów. Przyglądał się kilku starym ma-szynom do pisania, stosom
segregatorów i teczek – skomputeryzowanie tego bajzlu będzie niezłą fuchą, dla
kogoś, kiedyś. Pewnie jeszcze nieprędko. Urzędniczka wróciła nie zamyka-jąc za
sobą drzwi i podniosła fragment barierki.
– Proszę wejść.
Prokurator Jadwiga Bączek siedziała za wielkim biurkiem grzebiąc w papierach.
Nie pod-niosła głowy, nie odpowiedziała na jego „dzień dobry”, nie zaprosiła go,
by usiadł – stał więc przyglądając się jej uważnie. Tęga... nie, raczej tłusta,
siwiejąca, w za ciasnym szarym ko-stiumie przypominała wielką, przykurzoną
parówkę. W końcu położyła przed sobą jego we-zwanie.
–
Bogdański Jacek.
–
Tak. Chcę prosić o przesunięcie terminu.
–
Z jakiego powodu?
– Wyjeżdżam za granicę, czternastego. Już mam bilet i rezerwację hotelu... –
urwał zmro-żony jej spojrzeniem, ironicznym, wrogim.
–
Za granicę... hm. Jest pan podejrzanym w sprawie.
–
To pomyłka. Mogę być świadkiem, jeżeli już...
– M o ż e pan? A to dobre. – Zdecydowanym ruchem zamknęła leżącą przed nią
teczkę. – Stawi się pan siedemnastego. A żebyśmy mieli pewność... – wstała zza
biurka i otworzyła drzwi do sekretariatu. – Pani Basiu, proszę wypisać dozór.
Bogdański Jacek, Olchowa, Gdańsk. Komisariat dzielnicowy, pani znajdzie.
Poczuł ucisk w dołku.
– O czym pani mówi?
–
Od jutra będzie się pan zgłaszał codziennie w swoim komisariacie dzielnicowym,
mię-dzy szóstą rano i dwudziestą drugą. Aż do odwołania.
–
Po co pani to robi? Przecież nie zamierzam uciekać! Proszę tylko o przesunięcie
terminu, mogłaby pani teraz mnie przesłuchać i po wszystkim...
–
Do widzenia – przerwała mu ostro oddając wezwanie i machnęła ręką wskazując
drzwi. Stał przez moment oniemiały wpatrując się w nią z niedowierzaniem. Suka –
pomyślał i opanował się, żeby nie wymówić tego słowa na głos. Pokręcił tylko
głową i wyszedł.
Dopiero jadąc do Gdańska uświadomił sobie w pełni konsekwencje tego, co zaszło.
Z wy-jazdu nici – on sam potrafiłby się z tym pogodzić, ale Teresa? Jak on ma
jej to powiedzieć?
Jak pogodzić się z jej rozczarowaniem? To miała być gałązka oliwna, ważny krok
na drodze do naprawy ich małżeństwa... i co teraz? Teraz będzie o wiele gorzej,
niż było, a nawet gorzej niż byłoby, gdyby nie kupował żadnych wczasów. I o co u
diabła on jest podejrzany? Ta wstrętna baba nie powiedziała mu i wiedział, że
nie powiedziałaby, nawet gdyby o to zapytał. Pewnie ten gówniarz z pogotowia
poskarżył na niego, że nazwał go dupkiem, hyclem i po-tarmosił za kitel. Rany
boskie, że też ludzie nie mają większych zmartwień... Nękał go jed-nak podskórny
strach, złe przeczucie – że coś groźnego dzieje się poza nim i bez jego udzia-
łu, a jednak dotyczy go bezpośrednio i wsysa jak bagno.
Nie powiedział Teresie o dozorze, wstydził się. Po prostu. W ich związku to on
był tym mądrzejszym, opiekunem, mentorem, żywicielem i diabli wiedzą kim
jeszcze. Spaliłby się ze wstydu, gdyby ona dowiedziała się, że został wzięty pod
nadzór policyjny jak gówniarz, jak pierwszy z brzegu żul. Powiedział tylko:
–
Niestety, tego się nie da przesunąć.
–
Z kim rozmawiałeś?
– Z tą prokurator. Bączek. Zresztą trudno to nazwać rozmową, szczeknęła na mnie
parę ra-zy i wyrzuciła za drzwi, to wszystko.
–
To znaczy, że... nie pojedziemy?
–
To znaczy, że j a nie pojadę. Ty jedź. Może z jakąś koleżanką, z mamą... albo
sama.
–
Cholerny świat! Po coś ty tam w ogóle pojechał? Trzeba było to olać.
Właściwie... miała rację. Mógł tak postąpić. Powinien był tak postępować od
samego po-czątku: nie zabrać tamtej kobiety do Elbląga, a skoro już zabrał, to
wyrzucić nieprzytomną po drodze i zwiać. A skoro tego nie zrobił, to powinien
był zignorować wezwanie i wyjechać, a po powrocie pójść z tym i powiedzieć:
przykro mi, ale takie wezwanie dostarcza się do rąk własnych, nie żonie.
Najwyżej listonosz wyleciałby z pracy. Och, nie, pewnie dostałby naga-nę,
upomnienie, czy coś w tym rodzaju. Albo nic. Problem jednak polegał na czym
innym – w jego psychice tkwił mocno zakorzeniony kodeks zachowań, coś, co jedni
nazywają uczciwo-ścią, inni głupotą. Ten kodeks przetrwał w nim czasy realnego
socjalizmu i byłoby szczególną klęską, gdyby okazał się nieprzydatny właśnie
teraz, kiedy rzeczywistość została przestawio-na z głowy na nogi. Bo jakiej
jeszcze przemiany miałby oczekiwać?
Och, mniejsza z tym. Zaszłości nie cofnie. Zajął się analizą tego dziwnego lęku,
złego przeczucia, które nękało go od chwili, kiedy przeczytał wezwanie. Doszedł
do wniosku, że wiąże się ściśle z tamtą kobietą – może zmarła nie odzyskawszy
przytomności? Żeby to usta-lić, musiałby wrócić do Elbląga, do stacji pogotowia
i odszukać tamtego lekarza, albo zdobyć w recepcji informację, dokąd odwieziono
tę... no właśnie. Wiedział tylko tyle, że ma na imię Marzena. Musiałby po prostu
zapolować na lekarza, którego ani nazwiska, ani specjalności nie znał, albo na
recepcjonistkę, której nazwiska także nie znał. Sądząc z uprzejmości, z jaką go
wówczas w pogotowiu potraktowano, mógłby się w ten sposób niczego nie
dowiedzieć, straciłby tylko sporo czasu. Gdyby elbląskie szpitale były
skomputeryzowane, dostałby się z łatwością do ich kartotek i odnalazł potrzebne
informacje nawet przy tak skąpych danych, jakimi dysponował – ale nie były. Do
licha, w końcu za kilka dni dowie się w prokuraturze, o co właściwie chodzi. Już
samo codzienne meldowanie się na policji było upokarzające – wstępował na
komisariat po drodze do firmy, wcześnie rano, żeby sprowadzić do minimum ryzyko
natknięcia się na kogoś znajomego.
– Podejrzany Bogdański Jacek. Zarzuca się, co następuje. W dniu dwudziestym
września,
o godzinie siódmej trzydzieści rano na trasie pomiędzy miejscowością Szczyty i
Elbląg doko-nał napaści na znajdującą się w jedenastym tygodniu ciąży Nowak
Marzenę córkę Stanisława, zamieszkałą Kąty...
– Co?...
–
...w sposób następujący. Wywabił ją z samochodu do lasu, gdzie napastował ją
celem odbycia z nią stosunku płciowego...
– Na litość boską! Co za bzdura!
–
...a kiedy poszkodowana stawiła opór, uderzył ją pięścią w twarz, następnie
skopał ją butami w okolice brzucha, podbrzusza i prawego obojczyka...
–
Pani prokurator... to jakiś nonsens, pomyłka...Podniosła na niego chłodne
spojrzenie znad trzymanych w ręku papierów.
–
Panie! Ma pan prawo poznać stawiane panu zarzuty, a ja mam obowiązek je
przedstawić.
Pytania będą potem i to ja będę je zadawać. Czy to jasne? Zacisnął zęby.
–
Wskutek odniesionych urazów poszkodowana straciła przytomność i po przewiezieniu
ze stacji pogotowia ratunkowego do szpitala poroniła. Przestępstwo ścigane z
artykułu 153 i 158 §2 kodeksu karnego, w toku postępowania przygotowawczego
wniesione przez poszkodowa-ną Nowak Marzenę powództwo cywilne o odszkodowanie. –
Popatrzyła na niego znad osu-niętych na koniec nosa okularów i uśmiechnęła się
złośliwie. – Tak, teraz sobie porozmawia-my.
Milczał. Zdążył już opanować zdumienie i odzyskać zdolność logicznego myślenia.
Czekał na pytania.
–
Czy w dniu dwudziestym września o siódmej rano zatrzymał się pan w miejscowości
Kąty, żeby zabrać do auta Nowak Marzenę?
–
Nie.
–
Zaprzecza pan?...
–
Zaprzeczam takiemu sformułowaniu. Zatrzymałem się w miejscowości Kąty o szóstej
rano przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Ta kobieta wsiadła do mojego auta
bez pyta-nia a już na pewno bez mojego zaproszenia i zażądała, żeby podwieźć ją
do Szczytów. – Usłyszał, że za jego plecami, w ciemnym kącie pomieszczenia
załomotała maszyna do pisa-nia, ale nie przerwał. – Poprosiłem ją, żeby
wysiadła, ale ona nie ruszyła się. Mając do wybo-ru wywlec ją siłą lub podwieźć
kilka kilometrów – wybrałem to drugie.
–
Czy zaprzecza pan, że zatrzymał się pan następnie w miejscowości Szczyty, gdzie
ocze-kiwał pan na poszkodowaną w kawiarni „Biedronka”?
–
Zaprzeczam.
–
Więc nie zatrzymał się pan w miejscowości Szczyty...
–
Owszem, zatrzymałem się. Ale na nikogo tam nie czekałem.
–
W jakim celu wobec tego pan się tam zatrzymał?
–
Żeby obejrzeć miejsce nad jeziorem, gdzie kilka razy spędziłem wakacje w
dzieciństwie. Poszedłem nad jezioro, potem wróciwszy na szosę zauważyłem otwartą
kawiarnię i wstąpi-łem tam napić się kawy. Na nikogo nie czekałem.
–
Ale Nowak Marzena przyszła tam i spotkała się z panem.
–
Nie. Po prostu tam przyszła, bo zobaczyła moje auto przed kawiarnią.
–
Więc nie umówił się pan z nią, że po jej wizycie u matki w Szczytach zawiezie ją
pan do Elbląga?
– Nie.
–
Proszę bliżej objaśnić tę okoliczność. Twierdzi pan, że nie umówił się pan z nią
w ka-wiarni, ale spędził pan z nią kilkanaście minut, a następnie zabrał pan ją
swoim autem.
–
Ona się po prostu przyczepiła.
–
Przyczepiła się? Dlaczego pan wobec tego zamówił dla niej kawę?
–
Z przyczyn humanitarnych.
–
Czy z tych samych przyczyn zabrał ją pan do swojego auta, żeby zawieźć do
Elbląga?
–
Mówiąc w skrócie, tak.
–
Proszę nie mówić w skrócie.
–
Było mi jej żal. Była pobita i domyśliłem się, że nie uzyskała od matki pomocy,
dlatego prosiła, żeby podwieźć ją do siostry w Elblągu.
–
Z czego pan wniósł, że była pobita?
–
Z jej wyglądu. Miała duży, czarny siniec pod okiem.
–
Kiedy pan zauważył ten siniec?
–
Od razu, na tym przejeździe, kiedy wsiadła do auta.
–
Pod którym okiem?
–
Pod lewym.
–
Tak dobrze pan zapamiętał?
–
Siedziała obok mnie w aucie. Właśnie lewym profilem do mnie.
–
Tak... zatem z litości zabrał ją pan w miejscowości Szczyty do swojego auta.
Proszę te-raz opisać jazdę do Elbląga.
–
Po prostu pojechaliśmy. Kiedy już dojechaliśmy do Elbląga zapytałem ją, gdzie
chce wysiąść, a ona nie odpowiedziała. Wtedy zorientowałem się, że zemdlała i
zawiozłem ją na pogotowie.
– Czy po drodze nie zatrzymywał pan auta?
–
Owszem, raz. Zrobiło się gorąco i zatrzymałem si