Doda Polak Pajęczyna Rozdział I Właściwie zdążyłby przemknąć pod opadającymi zwolna zaporami – był tu tylko jeden tor, dwie lśniące wyślizgane szyny biegnące ze wschodu na zachód – ale nie śpieszyło mu się. Kwadrans wcześniej pod wpływem nagłego impulsu zjechał z E17 Warszawa – Gdańsk, po prostu nazwy kilku mijanych miejscowości ułożyły się w znajomy jego pamięci sekwens: Miłomłyn, Liksajny, Sople... tak, to gdzieś tu, w tej okolicy spędził parę razy z rzędu wakacje, jeszcze w podstawówce. Zatrzymał się na poboczu i bez trudu odnalazł na mapie wieś Szczyty i jezioro Szczycieńskie. Wystarczy skręcić w najbliższy zjazd w prawo, nawet nie musiał zbytnio nakładać drogi. Zresztą lubił jeździć. Dopiero od niedawna stać go było na w miarę dobry samochód, taki, w którym przyciśnięcie pedału gazu daje odczuwalne przyśpie-szenie. Patrzył sam na siebie z ironiczną pobłażliwością – to było zaspokojenie zadawnio-nych, chłopięcych tęsknot: wrum, wrum. Z podobnymi zresztą odczuciami przyglądał się od czasu do czasu w telewizji poczynaniom nowych elit politycznych: cieszą się chłopcy swoimi nowymi krawatami, gabinetami, lanciami. Panie premierze. Panie ministrze. Wrum, wrum. Wyłączył silnik i wysiadł. Panowała zupełna cisza c jeżeli do przejazdu zbliżał się pociąg, to musiał być jeszcze daleko. Jacek rozejrzał się, ale nie dostrzegł żadnej budki ani dróżnika – widocznie zapory sterowane są automatycznie. Było pusto, jasno, nad polami unosił się lekki opar, jak duch minionego lata. Powietrze już pachniało jesienią – zdeptanymi łupinami kasz-tanów i wilgocią – zapach, który do dziś kojarzył mu się z początkiem roku szkolnego. To będzie piękny dzień – pomyślał. Z odległej o kilkaset metrów kępy drzew na wschodzie dobiegł niski, podobny do syreny okrętowej sygnał, jednocześnie po szynach przebiegł dreszcz. Po chwili zza drzew wyłonił się elektrowóz ciągnący skład towarowy. Jechał nie śpiesząc się – nie więcej niż czterdzieści na godzinę. Jacek przeciągnął się i wsiadł do auta. Zatrzaskując drzwi dostrzegł kątem oka w bocznym lusterku jakiś ruch – odwrócił się i w perspektywie drogi za sobą ujrzał postać kobiety. Szła szybko, co kilka kroków podbiegając niezdarnie, najwyraźniej zamierzała dopaść jego auta zanim otworzy się przejazd. Cholera. Nie miał ochoty na towarzystwo. Osunął się w fotelu i spojrzał na sekundnik zegarka – jeden wagon potrzebował dwóch sekund, by minąć przejazd. Taki skład może mieć nawet pięćdziesiąt wagonów, a przemknęło dopiero kilka – pięć, sześć... Nie da rady. Z rezygnacją obserwował w lusterku zbliżającą się postać. Nie dała mu nawet szansy na wykręty, czy próbę odmowy – po prostu otworzyła drzwi i wsiadła. Wraz z nią wpełzł do auta niezbyt przyjemny zapach dawno nie mytego ciała, dawno nie pranej odzieży. – Panie, podwiezie mnie pan do Szczytów. – No cóż... skoro pani nalega. Odwróciła się gwałtownym ruchem za siebie i zapach spotęgował się. Była wyraźnie zde-nerwowana. Spojrzał we wsteczne lusterko, po czym odwrócił się także – drogą w ich kierun-ku biegł wymachując rękami jakiś mężczyzna. Następny autostopowicz? Nie – uświadomił sobie, że ten facet goni jego pasażerkę. A pociąg jechał i jechał... – To pani znajomy? – spytał oceniając odległość faceta od auta na sto, sto dwadzieścia metrów. Kobieta rzuciła tylko ramionami. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale... nie mam ochoty mieszać się w cudze sprawy. Proszę, niech pani wysiądzie. Nie drgnęła. Ona także liczyła w napięciu wagony. Zauważył, że po drugiej stronie prze-jazdu ustawił się traktor. Sylwetka mężczyzny uparcie rosła we wstecznym lusterku i musiał siłą woli powstrzymywać się, żeby nie odwrócić głowy. A potem wszystko stało się jedno-cześnie. Przemknął ostatni wagon, szlaban zwolna ruszył w górę. Włączył silnik i w tym mo-mencie zobaczył coś niezrozumiałego: przednie koła stojącego po drugiej stronie przejazdu traktora obróciły się w miejscu o czterdzieści pięć stopni, dokładnie w jego kierunku. Pijany? O tej porze?... czemu nie. Traktor był wyższy od jego auta o dobre półtora metra i nie powi-nien był ruszyć jednocześnie z nim, ale... ruszył. Druty szlabanu z głośnym brzękiem przeje-chały po szybie i dachu kabiny, a on instynktownie wcisnął do końca pedał gazu i jego golf zerwany niemal z miejsca przeleciał tuż przed kołami traktora. – Cholera, kretyn – w lusterku zobaczył, ze traktor ustawił się w poprzek drogi. Odjął gaz i obejrzał się. – Co mu odbiło... – Jedź pan! To pojebus... no, jedź pan, prędzej! Zna go, wie co mówi – przemknęło mu. Dopiero po chwili skojarzył sobie zachowanie traktorzysty z biegnącym za nimi mężczyzną. To tak... dramatyczna ucieczka, porwanie udręczonej niewinności sprzed nosa męża – brutala i jego kolesia traktorzysty. Skok w przy-godę. Przyjrzał się z ukosa swojej pasażerce i zachciało mu się śmiać. Szare tłuste włosy, sze-roka twarz ozdobiona granatowym sińcem pod lewym okiem, zniszczone ręce zaciśnięte na uchwytach ortalionowej, wypchanej torby. Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia, jak czter-dzieści lat. Zsunęła torbę z kolan i postawiła ją na podłodze, pomiędzy obutymi w brudne adidasy stopami. Chwilę grzebała w jej wnętrzu, po czym wyjęła paczkę popularnych i pod-sunęła mu pod nos. – Zapali pan? – Dziękuję, nie palę. Wyjęła papierosa i zapaliła, auto natychmiast wypełniło się tanim smrodem. Poczuł złość – mogła chociaż zapytać. Na pewno nikt jej nie uczył manier, biedny babsztyl. Uchylił okno po swojej stronie. Do Szczytów jeszcze najwyżej piętnaście kilometrów, jakoś wytrzyma. Droga była dobra, gładka i o tej porze zupełnie pusta – gnał więc sto czterdzieści. Najdalej za dzie-sięć minut jego przygoda się skończy i będzie mógł wywietrzyć auto. – Mieszka pani w Szczytach? – spytał. – Matka – odrzekła krótko. – Byłem tam parę razy na wakacjach, w dzieciństwie. – Mieszkał pan u kogoś we wsi? – Nie, w ośrodku campingowym nad jeziorem. – Aha. Najwyraźniej nie była w nastroju odpowiednim do uprzejmej konwersacji. Musiała dostać niezły wycisk od tamtego kolesia; dostałaby więcej, gdyby ją złapał. Poczuł coś na kształt satysfakcji, ze ją uprowadził, jednocześnie wyobraźnia podsunęła mu inny możliwy wariant rozwoju sytuacji: facet dopada auta, wyciąga z niego tę kobietę i zaczyna ją tłuc. Co on by zrobił? Na pewno nie stałby z boku i nie patrzył. A jeszcze w odwodzie ten traktorzysta... no, to byłby niezły młyn. I prawdopodobnie auto do kasacji. – Pan tu stanie. Minęli zaledwie pierwsze zabudowania wsi. Zatrzymał auto, a ona wzięła swoją torbę i wysiadła. Zanim zatrzasnęła drzwi zawahała się na moment i pochyliła ku niemu. – Dziękuję – powiedziała. Skinął jej dłonią i ruszył. Nareszcie. Otworzył oba przednie okna i po chwili odnalazł szu-trową drogę prowadzącą do lasu. Smród popularnych zwolna ustępował, auto wypełniało się świeżym, balsamicznym powietrzem. Na skraju lasu ustawiono zakaz wjazdu, obok dużą tablicę z wyszczególnieniem, czego w lesie robić nie wolno, zostawił więc auto na skraju łąki i poszedł piaszczystą drogą w kierunku jeziora. Tak, tu się nic nie zmieniło. Prawie nic. Małe, kolorowe domki ośrodka campingowego nadal były małe i kolorowe, tyle, że farba z nich spełzła i łuszczyła się, ścieżki zarosła trawa, a siatkowe ogrodzenie rdzawymi festonami chy-liło się ku ziemi. Wszystkie te żałosne znaki wskazywały, że ostatni sezon nie skończył się tu przed paru tygodniami, a przed paru laty. Pomyślał, że wielka przemiana nie przysłużyła się tej wsi – dawniej jednak ktoś tu przyjeżdżał, tubylcy mieli możliwość zarobienia paru groszy, a wieś ożywiała się w ciągu letnich miesięcy. Pamiętał, że bywał tu z rodzicami nawet jesie-nią, na grzybach i ośrodek także był pełny. Wybiegający w głąb jeziora drewniany pomost wyglądał nieźle, solidnie, widocznie wciąż komuś służył. Miejscowym dzieciom, wędkarzom, kłusownikom. Przyszła mu nagle chęć rozpędzić się po tym pomoście, skoczyć „na główkę” i popłynąć przed siebie, tak, jak robił to w tym miejscu setki razy przed laty. Obejrzał się – nikogo. Musiałby zostawić tu swoje ubra-nie, dokumenty... ktoś mógłby ukraść. Nie miałby potem czym się wytrzeć no i trzeba by da-lej jechać bez majtek. Kucnął i nabrał wody w stulone dłonie, opłukał twarz. Cholernie zimna. Ale to było przyjemne, po nieprzespanej nocy. Ochlapał twarz jeszcze kilka razy, potem na-brał wody do ust. Bakterie, ptasie odchody... wypluł. Być dorosłym, to wcale nie jest śmiesz-ne – powiedział do małego chłopca, który przed dwudziestu... nie, przed blisko trzydziestu laty rozpędzał się po tym pomoście. Tak, to były ostatnie beztroskie lata, kiedy wszystko szło jeszcze równym, bezpiecznym torem: tato, mama i ja. Szkoła, wakacje, mecze w nogę na pla-cu za osiedlem, zacięte, ambitne, rozgrywane aż do chwili, kiedy już nie można było dostrzec piłki. Powroty po ciemku, z lekkim dreszczem obawy – jaką karę obmyślą dla niego za spóź-nienie na kolację? To właśnie w jeden z takich późnowiosennych wieczorów nastąpił koniec świata, a on wówczas był pewny, że to z jego winy. Bo spóźniał się na kolację, bo się od-szczekiwał, bo odmówił występu na szkolnej akademii i dostał tróję ze sprawowania... W centrum wsi, opodal kościoła zauważył rozkładający się czerwony parasol – akurat ktoś otwierał kawiarnię. „Biedronka”. Niech będzie. W chwili, kiedy pomyślał o kawie poczuł, że nie przejedzie bez niej nawet kilometra. Zatrzymał się i wszedł do środka. Było tu pusto, zgrzebnie, wiało minioną epoką: metalowe krzesełka z plastikowymi siedzeniami, laminatowe stoliki, popielniczki z imitacji kryształu. Ale lastrykowa podłoga była czysto umyta, a uno-szący się zapach przypominał nieco zapach kawy. Z zaplecza po chwili wyszła kobieta niosą- ca w rękach kilka spiętrzonych plastikowych fotelików. Na jego widok odstawiła foteliki. – Dzień dobry – powiedział. – Długo trzeba czekać na kawę? – Już podaję. To była rozpuszczalna kawa, której nie lubił, ale ta akurat smakowała wybornie. Może dlatego, że był tak bardzo spragniony. Właśnie zastanawiał się, czy nie dostałby tu jakiejś w miarę świeżej kanapki, kiedy na podłodze przed sobą ujrzał parę brudnych adidasów. Pod-niósł wzrok – przed nim stała jego znajoma z sińcem na twarzy, do piersi przyciskała torbę. Wstał odruchowo. – Pan mnie podwiezie jeszcze do Elbląga – powiedziała ni to prosząco, ni to rozkazująco. – O, nie. Miało być do Szczytów – zaprotestował. – Muszę się dostać do siostry w Elblągu. – To jest pani problem, nie mój. Ja mam swoje sprawy. – Ale pan pojedzie przez Elbląg – stwierdziła uparcie. – Przecież wiem. – Cóż z tego? – Pan mnie podwiezie, tym autem to kwadrans. Za jej plecami przeszła kelnerka obrzucając ją otwarcie pogardliwym spojrzeniem. Zupeł-nie zignorowała fakt, że do kawiarni wszedł nowy gość. Jak biednie ubrany by nie był, to nie jej sprawa – pomyślał z irytacją. Którędy do Europy? Ona, on i całe to pokolenie musi na-przód wymrzeć. – Proszę jeszcze jedną kawę – rzucił za nią i zaprosił gestem swoją nową znajomą, by usiadła. – Podwiozę panią, ale nie będzie pani palić, dobrze? Skinęła głową. Dopił swoją kawę i zaczekał w milczeniu, aż ona wypije swoją. Teraz nie mógł jechać tak szybko – na drodze zaczął się ruch. Słońce podniosło się i cho ciaż na zewnątrz panował jeszcze miły chłód, w aucie zrobiło się gorąco. A on miał na sobie czarną koszulkę, marynarkę... od dłuższej chwili czuł na plecach łaskotanie – to pot. No i że chce mu się sikać. Raptem przyszło mu do głowy, że w bagażniku może być jego torba teni-sowa – to zupełnie możliwe, często jej tam zapominał, bo grywał rano, a potem szedł do fir-my i torba zostawała w aucie. Jeżeli tam jest, to on ma do dyspozycji lekką bawełnianą ko-szulkę, ręcznik. Zaczął wypatrywać lasu. – Pan jest z Gdańska, no nie? – Tak. Skąd pani wie? – Po rejestracji. Zaraz wiedziałam, że pan pojedzie przez Elbląg. – Bardzo sprytnie – pochwalił i zatrzymał auto. – Zdejmę tylko marynarkę i na moment w las. Torba na szczęście była. Z ulgą zrzucił marynarkę, przepoconą koszulkę i wytarł się ręcz-nikiem. W międzyczasie jego pasażerka wysiadła. – Muszę zapalić – powiedziała i zapaliła. Po chwili ruszyli dalej. Czuł się teraz świetnie – świeciło słońce, miał na grzbiecie świeżą koszulkę, a do Elbląga już blisko. Za kilkanaście minut jego przygoda się skończy – ta per-spektywa sprawiła, że nieco przyjaźniej pomyślał o siedzącej obok kobiecie. Biedny babsztyl. – Jak pani ma na imię? – Marzena.Piękne imię. Kojarzy się z marzeniami, marzanną i czystym marcowym powietrzem. – Ten facet, co za nami leciał, to pani mąż? – A tam, mąż. Skurwysyn. Odruchowo sięgnęła po papierosy, ale zaszeleściła tylko paczką i włożyła ją z powrotem do torby. Kątem oka dostrzegł, że ona płacze i pomyślał ze złością: rzeczywiście skurwysyn. Postanowił nic już więcej nie mówić, żeby nie prowokować jej do płaczu. Nie miał ochoty jej pocieszać, zresztą nie wiedziałby jak. I lepiej na nią nie patrzeć – nie mógł znieść widoku płaczącej kobiety, zaraz miał ochotę komuś przywalić. Najczęściej sobie samemu, kiedy Te-resa, jego żona, w czasie jakiejś kłótni uderzała w płacz. A ostatnio i kłótnie, i płacze zdarzały się coraz częściej. Coś z tym trzeba zrobić... ale co? Kłócili się od początku małżeństwa, dwa – trzy razy do roku, normalnie, jak wszyscy. Dopiero ostatnio to nabrało przyśpieszenia, od czasu, kiedy Teresa przestała pracować. Jakby brak stałego zajęcia uwolnił w niej ukryte po-kłady agresji, żalów i pretensji do świata, który okazał się nie taki piękny, jak powinien. Była w tym i jego wina, nie potrafił urządzić ich wspólnego życia tak, żeby było równie interesują-ce dla obojga. Chyba słusznie wszystko krupiło się na nim: był pod ręką i był bezradny wobec jej problemów. Coś z tym trzeba zrobić... ba! Gdyby wiedział co, już dawno by to zrobił. – Jesteśmy w Elblągu. Gdzie pani chce wysiąść? Nie odpowiedziała. Chyba usnęła, głowa jej opadła na piersi. Wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu. – Hej, pani Marzeno. Jesteśmy w Elblągu.Nie zareagowała. Odwrócił się do niej... o Chryste...Z półotwartych ust kapała gęsto ślina mocząc jej bluzkę, kolana podjechały w górę, a stopy ustawiły się jakoś nienaturalnie do środka. Właściwie nie siedziała, a zawisła w pasach, jej lewa ręka zsunęła się w tym momencie z kolan i utknęła pomiędzy siedzeniem a dźwignią biegów – otwartą dłonią do góry. Poczuł, jak jego żołądek wykonuje jakąś gwałtowną ewolu-cję. Zahamował przy chodniku i wyskoczył z auta. – Panie, gdzie tu jest pogotowie? – zawołał do zbliżającego się na rowerze mężczyzny. Mężczyzna zsiadł obok niego z roweru. – Tutaj nie ma. To znaczy jest na Rydygiera... musi pan jechać prosto i na drugich... nie, na trzecich światłach w lewo i zaraz na następnych w prawo. Zaraz za wiaduktem, po prawej... – mówił chaotycznie, a Jacek równie chaotycznie łykał informacje. Właściwie nie znał Elbląga, prócz trasy przelotowej na Gdańsk i paru ulic w centrum. Ale ulica przechodząca pod wiaduktem... powinien trafić. Przed stacją pogotowia stały gęsto zaparkowane samochody, właściwie tylko wjazd dla ka-retek nie był zastawiony. Jacek wjechał w podwórze i zatrzymał się na jedynym wolnym miejscu – oznaczonym wymalowanym na asfalcie białym krzyżem. Wyskoczył z auta i po-biegł do budynku. Wewnątrz było pusto, tylko w recepcji kobieta w białym fartuchu rozma-wiała przez telefon. Przeszedł korytarzem zaglądając do kilku pokojów i nie znalazłszy niko-go wrócił do recepcji. – Muszę kończyć – powiedziała recepcjonistka obrzucając go niechętnym spojrzeniem i odłożyła słuchawkę. – Pan w jakiej sprawie? – Przywiozłem pobitą kobietę, jest nieprzytomna. – Nie ma żadnego lekarza. Niech pan ją zawiezie do przychodni. – Jakiej przychodni?... – Do jej przychodni rejonowej. – Proszę pani! Nie znam tej kobiety i nie mam pojęcia, gdzie jest jakaś przychodnia. Prze-cież to jest pogotowie! – No i co z tego?Zbaraniał. – Chcę rozmawiać z lekarzem. – Przecież mówię, że nie ma! Wszyscy na wezwaniu.Drzwi od podwórza trzasnęły ostro. – Co za kretyn wpakował się na miejsce dla ambulansu? – Młody mężczyzna w białym fartuchu był wściekły i wcale nie starał się tego ukryć. – Pan jest lekarzem? – Tak. To pański golf? – Przywiozłem pobitą kobietę, jest w tym aucie na podwórzu... – Panie! Zwolnij pan miejsce dla karetki, dobrze? A potem zawieź ją pan do przychodni albo do diabła. Jacek nakazał sobie spokój. – Nie znam jej i nie jestem z Elbląga. Ma pan tu, na podwórzu pacjentkę i proszę, żeby pan do niej poszedł. – Pacjentów to ja mam gdzie indziej. Tu jest pogotowie, pomoc w nagłych wypadkach, ro-zumie pan? – odwrócił się i chciał odejść, ale Jacek schwycił w garść kitel na jego piersiach i obrócił go z powrotem do siebie. – Nie, nie rozumiem! W cholerę nie rozumiem! To znaczy, że mam ją wyrzucić na ulicę? Wtedy jej pan udzieli pomocy? Panie, pan jesteś lekarzem, czy hyclem? – Pani Kasiu!.. – zapiał młody człowiek zmienionym głosem – proszę wezwać policję! – Dupek – Jacek puścił kitel, odwrócił się i wyszedł. Nie mógł nawet porządnie, szeroko otworzyć drzwi, sąsiedni samochód stał zbyt blisko. Wycofał pośpiesznie auto o metr – tak, teraz lepiej. Odpiął jej pas, schwycił ją pod ramiona i ciągnął. Była jak galareta, wyślizgiwała mu się z rąk, bluzka podjechała jej w górę odsłaniając czarno – siny brzuch. O Chryste, ależ dostała... Podparł ją udem i wyszarpnął jej nogę, która zaklinowała się pomiędzy siedzeniem a progiem, w szczelinie został but. W końcu udało mu się wziąć ją na ręce. – Panie, odjedź pan stąd – drogę zastąpił mu jakiś facet, pewnie kierowca stojącej na środ-ku podwórza karetki. – Spierdalaj! Drzwi otworzył kopniakiem. Na jego widok recepcjonistka zerwała się i wyskoczyła ze swojej klitki. – Tędy – poszła szybko przodem.Położył ją w pokoju zabiegowym na kozetce, młody lekarz znalazł się natychmiast obok. – Jest nieprzytomna? Nic pan nie mówił... – Mówiłem. Poszedł do auta i pozbierał jej rzeczy: torbę, z której wysunęła się brudna kosmetyczka, sweter, na wierzch torby położył adidasa. Na siedzeniu ujrzał sporą plamę krwi. – Panie, ja naprawdę bardzo proszę... – kierowca karetki zatrzymał się przezornie w odle głości paru metrów. Jackowi zachciało się śmiać. Wściekłość już się ulotniła. Wyciągnął torbę w kierunku faceta. – No to odnieś pan to, a ja zjeżdżam.Facet odskoczył i wsiadł szybko do karetki.Jackowi przypomniała się często widywana w jakimś amerykańskim serialuscena przyjmowania chorego w pogotowiu: ludzie pędem pchający nosze, obok lekarze podający w biegu tlen, zastrzyk, kroplówkę, wykrzykujący dyspozycje... Rany boskie. Po co w ogóle to pokazują? Przecież to demoralizuje bardziej niż seks i przemoc. Postawił torbę na krześle przed pokojem zabiegowym. Raptem w wąskim korytarzyku znalazło się mnóstwo ludzi – pielęgniarka z pudełkiem pizzy w rękach, jakiś młodzieniec, recepcjonistka. Chciał ich wszystkich wyminąć, ale recepcjonistka zastąpiła mu drogę. – Proszę tu wejść. Muszę spisać. – Moje auto stoi na miejscu dla karetki... – To potrwa minutę – otworzyła przed nim drzwi klitki w hallu. – Nazwisko? – Bogdański. Jacek. Olchowa trzydzieści przez sześć, Gdańsk. – Nazwisko pobitej. – Nie znam. – Nie zna pan? – Nie. – To co ja mam tu wpisać? – A co mnie to obchodzi?Do klitki zajrzał młodziutki policjant. – To ten? – Tak. Zadzwonił telefon i recepcjonistka podniosła słuchawkę. – Pójdziemy – powiedział policjant do Jacka i chwycił go za ramię, ale puścił natychmiast – było umazane śliną i krwią. Poprowadził go do miejsca, gdzie korytarzyk załamywał się, stały tu dwa krzesła pod dawno nie mytym oknem. – Tu sobie siądziemy. I po co się było awanturować? Wszystko można załatwić spokojnie i grzecznie – pouczył go. Był dwa razy mniejszy i dwa razy młodszy od Jacka Teresy nie było, a w mieszkaniu panował bałagan. Dochodziła już pierwsza i Jacek nie ma-rzył o niczym prócz kąpieli, no i spać. Czasy, kiedy po zarwaniu dwóch kolejnych nocy mógł mniej więcej normalnie funkcjonować minęły i trzeba się z tym pogodzić. Puścił wodę do wanny i zadzwonił do firmy. – Wszystko w porządku – poinformowała go sekretarka. – Andrzej przywiózł specyfikację tego przetargu, podobno rewelacja. Dać ci go? – Nie, nie. Jutro będę, to pogadamy. – Jak poszło w Lublinie? – Dupiato. Dopiero przed chwilą przyjechałem. Trzymaj się, przynajmniej do jutra. – Przynajmniej do jutra. W ciągu paru lat istnienia firmy tego jednego nauczyli się dobrze: trzymać się, przynajmniej do jutra. Zabrał się do golenia. Ściągnął koszulkę i spojrzawszy w lustro odniósł wrażenie, że coś jest nie tak. Zastygł przyglądając się swojemu odbiciu i raptem poczuł niemiły ucisk w dołku – nie miał na szyi medalika. Odstawił pojemniczek z mydłem i ubrał się z powrotem. Gdzie mógł go zgubić? To nie był zwykły medalik, jakich tysiące można kupić za grosze w każdym sklepie jubilerskim – Jacek dostał go od swojego ojca chrzestnego, późniejszego ojczyma, na dwunaste urodziny. Został wykonany w formie ryngrafu z wizerunkiem Matki Boskiej Nie-ustającej Pomocy i choć jako kruszec nie przedstawiał większej wartości, dla niego był bez-cenny, nosił go cały czas i traktował jak talizman. Już kilka razy zdarzyło się, że łańcuszek pękł, zawsze jednak medalik lądował szczęśliwie: w pościeli, pod koszulą, raz nawet znalazł go w majtkach. Przetrząsnął przepoconą koszulkę, którą miał poprzednio na sobie, marynar-kę, zajrzał za mankiety spodni – nic. Istniała jeszcze szansa, że znajdzie się w aucie. Poszedł do zaparkowanego przed domem auta i szukał – długo i dokładnie. Nic. To musiało się stać, kiedy przebierał się, na skraju rowu przydrożnego, w którymś tam miejscu przy szosie. Do licha... przez moment rozważał szansę odnalezienia tamtego miejsca – ale nie, to niemożliwe. Nie zapamiętał niczego charakterystycznego, a las ciągnie się tam kilka kilometrów. Będzie musiał pogodzić się ze stratą, ale wiedział, że przyjdzie mu to niełatwo. Zrezygnowany i zły wrócił do mieszkania. Ogolił się, wykąpał i wyciągnął w pokoju na zarzuconej pismami kanapie – senność minęła, zmęczenie rozpłynęło się w ciepłej kąpieli i teraz zastanawiał się, czy jednak nie pojechać do firmy. Ale nie, już za późno. Wyszarpnął spod siebie jakiś kolorowy magazyn i zaczął przerzucać kartki, nie potrafił jednakże skupić się na czytaniu – cały czas uwierała go świadomość straty. Kiedy w końcu zniecierpliwiony chciał odłożyć pismo, zauważył na jednej z ostatnich stron coś, co przykuło jego uwagę: duże, panoramiczne zdjęcie starożytnych ruin na tle dzikiego, górskiego krajobrazu. Grecja. Ojczy-zna Homera, Ajschylosa, Sokratesa, Platona, Arystotelesa... długo by można ciągnąć tę listę znakomitości. Fotografia była fantastycznie wierna – widział każdy kamyk, źdźbło trawy, ziarnko piasku. Przymknął jedno oko i wpatrywał się drugim w panoramę zwolna przystoso-wując jej odległość, aż ujrzał pejzaż w trój–wymiarze. Zupełnie jakby teleportował się na grzbiet wzgórza sąsiadującego z ruinami świątyni: widział leniwie płynące chmury na tle sza- firowego nieba, czuł na twarzy muśnięcia ciepłego wiatru... A potem przyśniła mu się wyspa. Długa, wypukła, ciemnozielona, otoczona połyskliwym bezmiarem morza. Unosił się nad nią wysoko, w przejrzystym powietrzu – nie wiedziałem, że Kreta jest taka piękna... To była j e g o Kreta, bo ta prawdziwa, w atlasie, wyglądała zupeł-nie inaczej. Ta przypominała grzbiet dużego, zielono owłosionego zwierzęcia. Zbliżając się do jej brzegów granat morza stopniowo jaśniał, stawał się coraz przejrzystszy, coraz bledszy, aż rozmywał się na granicy wody i ziemi w cienkiej, piaskowej obwódce. Jakim cudem mógł oglądać wyspę z tej wysokości? Gdyby znajdował się w samolocie słyszałby huk silników, a przecież otaczała go wielka, dzwoniąca cisza. Tylko z dołu dobiegały delikatne odgłosy, tak odległe, że nie był w stanie ich rozróżnić. Szum życia. Gdyby mógł rozpoznać choć jeden dźwięk, wyłowić z tego szumu choć jedno słowo... może to byłoby właśnie to najważniejsze słowo... początek? Klucz? Usiłował jakoś zbliżyć się do wyspy, nachylić nad nią, ale nie mógł – unosił się wciąż na tej samej, zawrotnej wysokości, wsłuchany w coś, co brzmiało z bardzo daleka, spoza granicy ciszy – aż w końcu usłyszał swoje imię. Och... i ten zapach... co to jest? Smażone mięso. – Jacek, na litość boską!Otworzył oczy. – Śniła mi się wyspa. Jeszcze nie obudzony, jeszcze na wpół zawieszony wysoko w powietrzu wypowiedział słowa, które będąc zupełnie przytomnym zachowałby dla siebie. – Coś takiego – odrzekła ironicznie Teresa. – A tu kotlety stygną. No, zbieraj się. Panie, o co chodzi? – wybuchnął i natychmiast zreflektował się widząc na twarzy mło-dzieńca wyraz zagubienia, czy nawet strachu. Właściwie nie miał nic przeciw tym młodym ludziom, a nawet szanował ich za to, że za-miast leżeć w betach i stękać, że nie prosili się na świat – próbują pracować. Na jakichś przy-śpieszonych kursach wbito im do głowy, że tak właśnie mają się zachowywać: strugać pew-niaków i wytrajkotać wszystko, co mają do powiedzenia, zanim klient się opamięta. Metoda skuteczna może za oceanem – tu ludzie sami są tak zagubieni i niepewni, że takie zachowanie budzi tylko niechęć i złość. – No – zaśmiał się, żeby złagodzić nieco swój wybuch – krótko, co pan chce mi sprzedać? – Tacę – wybąkał zbity z tropu młodzieniec. – To znaczy dwie tace, w cenie jednej... – Dobra, dawaj pan te tace. Po chwili przyglądał się żałosnej plastikowej imitacji chińskiej lakowej tacy. Jezu, nie po-winien był dać za to grosza... to obraza boska, taka taca. Właściwie dwie obrazy boskie, w cenie jednej. Kupując to nakręca interes jakiemuś aroganckiemu troglodycie, komuś, kto jest pewny, że ludzie kupią każde gówno. I niestety nie myli się. Stał na środku pokoju z tacą w każdej ręce i tak nakryła go Patrynia, która dojeżdżała z Pruszcza i dlatego przychodziła do firmy najwcześniej. – Mamy jesień, hura – poinformowała go swoim matowym głosem. Mówiła płasko, bez śladu intonacji, jakby czytała tekst w nieznanym sobie języku. Ale Ja-cek wiedział dobrze, że była to poza, podobnie jak noszenie okularów w grubej czarnej opra-wie, rozdeptanych glanów, strzyżenie się na jeża – obrona brzydkiej, dodatkowo obdarzonej pretensjonalnym imieniem dziewczyny przed szyderstwem świata. – Ale piękne tace – dodała równie beznamiętnie ściągając nieprzemakalny płaszcz w for-mie namiotu. – Naprawdę ci się podobają? – spytał podejrzliwie. – No... tak sobie. Skąd to masz? – Właśnie kupiłem, od obnośnego. Może chcesz?Powiesiła płaszcz, wytarła ręce o spódnicę i wzięła od Jacka jedną z tac. – Mogę jedną wziąć do domu, przyda się. Drugą zostawimy w firmie, też się przyda. – Wolałbym, żebyś zabrała obie. – Nie martw się, wyłożę ją słomianką i nikt się nie tropnie, co to za cudo. Patrynia zajmowała się w firmie parzeniem kawy, korespondencją, w wolnych chwilach prowadziła księgowość. Miała ukończoną ekonomię, biegle władała niemieckim i zupełnie przyzwoicie angielskim. Kiedy dwa lata temu przyszła do niego na wstępną rozmowę wyglą-dała i zachowywała się dokładnie tak samo jak teraz – wyzywająco bezpretensjonalnie, co mocno go zmieszało – nie miał dotąd do czynienia z tego pokroju kobietą. Wielokrotnie póź-niej gratulował sobie ówczesnego wyboru – Patrynia była warta każdej złotówki, jaką jej pła-cił. Po chwili weszła do jego gabinetu, wraz z nią wpłynął wspaniały aromat świeżo parzonej kawy. Obok filiżanki położyła mu na biurku niezbyt grubą teczkę z nadrukiem Ministerstwa Transportu. Podziękował jej wzrokiem i zabrał się do wertowania specyfikacji. Czytał ze wzrastającym podnieceniem – temat, który wyprowadziłby firmę na szerokie wody, ustawił ją finansowo i prestiżowo na lata... Nie ma w kraju wielu firm, które byłyby w stanie ugryźć taki temat. Tu, na Wybrzeżu, najwyżej trzy – w tym jego firma. Z oczywistych względów Polska południowa odpada, zostaje Warszawa. Stolica ze swoimi koneksjami, wej-ściami, układami... przewodniczącym komisji będzie wojewoda gdański, referentem rektor Szkoły Morskiej... a niech to – to są kolosalne szanse dla firm z Wybrzeża! Dla j e g o firmy. Wiedział, że żaden z konkurentów nie dorobił się tak mocnych referencji, jak on. Nakazał sobie spokój i zabrał się do pracy: ponownie przeczytał specyfikację wynotowując niejasno-ści. Sporo z nich wynikało z braku znajomości przedmiotu u osób układających zamówienie, wiele mogło być skutkiem niezręcznych sformułowań, po prostu kiepskiej polszczyzny. Na końcu przeczytał uwagi Andrzeja, zapisane na przypiętej spinaczem do okładki karteczce i stwierdziwszy, że są dokładnie takie same, jak jego – zaniósł specyfikację Patryni. – Przepisz to i przygotuj do wysłania. Wychodzę teraz, będę za godzinę, dwie. Przejrzał oferty w kilku agencjach turystycznych i w końcu znalazł to, czego szukał: Kreta. Dwanaście dni w śródziemnomorskim słońcu, w łagodnym cieple kreteńskiego października. Pokój z łazienką w luksusowym hotelu nad plażą. Przelot do Aten, potem prom do Iraklio. Można coś zwiedzać, można też leżeć tylko na ciepłym piasku, pływać, wieczorem pić wino i tańczyć. A nocą rozmawiać i kochać się – czyli robić to, co nie najlepiej im wychodziło tu, nad zimnym Bałtykiem. Pomyślał, że to nie jest sprawa klimatu... odsunął szybko tę myśl i sięgnął po portfel. W domu przeżył krótką chwilę radości. – Wczasy na Krecie? Teraz? – Teresa przeglądała z zachwytem prospekt wycieczki, aż na ostatniej stronie dostrzegła cenę. – Zapłaciłeś czterdzieści milionów? – spytała niedowierzająco. – To tyle kosztuje. Przelot, hotel... – Zwariowałeś – odłożyła folder, wzięła ze stołu jakieś kolorowe pismo i zaczęła po-śpiesznie kartkować. – Popatrz, tu masz... na przykład Peloponez, za dwanaście baniek, także z przelotem... – Za jedną osobę i na tydzień – zauważył przechyliwszy się nad jej ramieniem. – W sezonie, ale od września już piętnaście procent taniej. Albo tu... także Kreta, także dwa tygodnie i za szesnaście od osoby. Na polu campingowym. Ale już tego nie powiedział. Poczuł się dotknięty i zawiedziony. Cofnął się i zapadł w fotel, wziął gazetę, nie po to, żeby ją czytać, tylko żeby zasłonić twarz. Niepotrzebnie – Teresa była zbyt pochłonięta swoim zajęciem, by mu się przyglądać. W ciągu kilku minut znalazła co najmniej pięć korzystniejszych ofert. – Jeżeli to od razu zwrócimy, to stracimy tylko dziesięć procent i za dwadzieścia milionów moglibyśmy... – Jeżeli to zwrócimy – przerwał jej sucho – to nie pojedziemy wcale. Czy jest coś do je-dzenia, czy mam iść do knajpy? Zastygła nad stosem kolorowych pism, jej ożywienie zgasło, na twarzy pojawił się wyraz zagubienia i złości, jak u dziecka, któremu przerwano świetną zabawę. Patrzyła chwilę bez ruchu, potem jej oczy zwolna napełniły się łzami. – Och, ty... ja tylko chciałam... myślałam... Znowu. Znowu błąd. Zamiast uświadomić jej, że go uraziła, oddał cios i ona nie czuje się teraz winna, tylko skrzywdzona. Powinien być mądrzejszy... ale co miał u licha zrobić? Nie umiał się dąsać. Odwrócił wzrok, żeby nie widzieć jej łez. – W porządku. W porządku. Możemy jechać, albo nie. Powiesz mi jutro, pojutrze, wszyst-ko jedno – starał się mówić spokojnie. – Lepiej teraz pójdę. Odłożył gazetę i wyszedł. Miał straszną ochotę trzasnąć drzwiami, ale opanował się; zaw-sze gardził histerykami. A ostatnio coraz częściej doświadczał dziwnego dławienia w gardle, coraz trudniej było mu walczyć z chęcią podniesienia głosu do krzyku, coraz więcej koszto-wało go zachowanie spokoju. Pozornego spokoju, bo naprawdę spokojny był tylko z dala od domu. To j e g o wina. Był od niej starszy o jedenaście lat i od samego początku przybrał wobec niej ojcowską manierę. Wszelkie jej dziecinne zachowania, dąsy, fanaberie zdawały mu się urocze, patrzył w nią jak w obrazek i z kretyńskim uśmiechem dobrego wujaszka spełniał jej zachcianki. Jakim cudem miałaby wydorośleć? W ciągu kilku następnych dni i on i Teresa milczeli wytrwale na ten temat, ale Jacek za-uważył pewne oznaki przygotowań do wyjazdu: jakieś suszące się w łazience szorty, lniana sukienka, wśród przewalających się po całym mieszkaniu kolorowych pism „Mitologię”, przewodnik po Grecji. Cieszyło go to; ze swojej strony zabrał się do ustawiania spraw w fir-mie tak, by mogła płynnie funkcjonować w czasie jego dwutygodniowej nieobecności. Na szczęście był Andrzej – nie tylko dobry kolega i zaufany pracownik, ale także człowiek kom-petentny i spokojny; była też Patrynia – z pewnością wszystko pójdzie gładko. Zresztą on może telefonować z Krety, powiedzmy co drugi dzień. Dzięki Bogu czasy, kiedy wyjeżdżając za granicę praktycznie traciło się kontakt z krajem, minęły. Po przesileniu jesiennym pogoda zepsuła się definitywnie, zrobiło się zimno i padało nie-mal co dzień. Z nastaniem października w lokalnym radiu uporczywie częstowano słuchaczy starym przebojem Niemena: „Mimozami jesień się zaczyna...” i Jacek zastanawiał się – czy przed wojną październik rzeczywiście bywał „złotawy, ciepły i miły”? Może Tuwimowi się popieprzyło, albo wstawił październik tylko po to, żeby było do rymu. Wracając któregoś dnia z pracy kupił Teresie gałązkę mimozy i wtedy przypomniało mu się, że przecież piętna-stego Teresa ma imieniny, a oni w tym czasie będą na Krecie. Zawsze obchodziła swoje imie-niny uroczyście, wydawała przyjęcie dla kilkunastu osób – przyjaciół i rodziny. Swojej rodzi-ny, bo Jacek nie miał krewnych w Trójmieście. Trzeba jej zaproponować, żeby urządziła to teraz, zanim wyjadą. To ją ożywi, zajmie jej czas. Wróciwszy do domu wstawił mimozę do dzbanka, zrzucił przemoczone od dołu spodnie i wciągnął dżinsy. – Przyszedł do ciebie polecony z prokuratury rejonowej w Elblągu – zawołała Teresa z ła-zienki. – Położyłam na lodówce. Rozerwał kopertę. „Wzywa się obywatela”... poszukał wzrokiem daty i zaklął. Siedemna-stego października. A piętnastego już mają być na Krecie. Trzeba pojechać do Elbląga i po-prosić, żeby to przesunęli – cztery dni wcześniej, dziewięć dni później. Nie powinni robić problemu. Wyjął z lodówki piwo. – Wezwanie, na siedemnastego – powiedział do wchodzącej do kuchni Teresy. Muszę to przesunąć. – To w związku z tą babą? – spytała biorąc świstek. – Na pewno. – Słuchaj... tu jest napisane „w charakterze podejrzanego”... – Co? Pochylili się oboje nad wezwaniem. – To pomyłka. Powinno być „świadka” – powiedział i nagle poczuł się dziwnie, jakby nogi uwięzły mu w czymś lepkim. Rozdział II – Pokój sto piętnaście – powiedziała panienka w informacji rzuciwszy okiem na jego we-zwanie. – Pierwsze piętro, w lewo. Z łatwością odnalazł pokój sto piętnaście – był to sekretariat, duży, ciemny i brudny, z drewnianą barierką dzielącą pomieszczenie na lepszą i gorszą część. Odwrócona plecami urzędniczka tłukła w klawisze maszyny do pisania z szybkością kałasznikowa. Jacek zastukał w barierkę. Odwróciła się. – Słucham. – Chciałbym się widzieć z panią prokurator Jadwigą Bączek. Nazywam się Jacek Bogdański. – W jakiej sprawie? – W sprawie wezwania.Podeszła do barierki i wzięła od niego świstek. – To jest na siedemnastego. – Tak. Nie mogę się stawić siedemnastego. Trzymając wezwanie w końcach palców podeszła do obitych dermą drzwi. Zanim za nimi znikła obróciła się jeszcze i posłała mu długie, podejrzliwe spojrzenie, jakby zastanawiała się, czy on nie zechce ukraść jakichś jej bezcennych szpargałów. Przyglądał się kilku starym ma-szynom do pisania, stosom segregatorów i teczek – skomputeryzowanie tego bajzlu będzie niezłą fuchą, dla kogoś, kiedyś. Pewnie jeszcze nieprędko. Urzędniczka wróciła nie zamyka-jąc za sobą drzwi i podniosła fragment barierki. – Proszę wejść. Prokurator Jadwiga Bączek siedziała za wielkim biurkiem grzebiąc w papierach. Nie pod-niosła głowy, nie odpowiedziała na jego „dzień dobry”, nie zaprosiła go, by usiadł – stał więc przyglądając się jej uważnie. Tęga... nie, raczej tłusta, siwiejąca, w za ciasnym szarym ko-stiumie przypominała wielką, przykurzoną parówkę. W końcu położyła przed sobą jego we-zwanie. – Bogdański Jacek. – Tak. Chcę prosić o przesunięcie terminu. – Z jakiego powodu? – Wyjeżdżam za granicę, czternastego. Już mam bilet i rezerwację hotelu... – urwał zmro-żony jej spojrzeniem, ironicznym, wrogim. – Za granicę... hm. Jest pan podejrzanym w sprawie. – To pomyłka. Mogę być świadkiem, jeżeli już... – M o ż e pan? A to dobre. – Zdecydowanym ruchem zamknęła leżącą przed nią teczkę. – Stawi się pan siedemnastego. A żebyśmy mieli pewność... – wstała zza biurka i otworzyła drzwi do sekretariatu. – Pani Basiu, proszę wypisać dozór. Bogdański Jacek, Olchowa, Gdańsk. Komisariat dzielnicowy, pani znajdzie. Poczuł ucisk w dołku. – O czym pani mówi? – Od jutra będzie się pan zgłaszał codziennie w swoim komisariacie dzielnicowym, mię-dzy szóstą rano i dwudziestą drugą. Aż do odwołania. – Po co pani to robi? Przecież nie zamierzam uciekać! Proszę tylko o przesunięcie terminu, mogłaby pani teraz mnie przesłuchać i po wszystkim... – Do widzenia – przerwała mu ostro oddając wezwanie i machnęła ręką wskazując drzwi. Stał przez moment oniemiały wpatrując się w nią z niedowierzaniem. Suka – pomyślał i opanował się, żeby nie wymówić tego słowa na głos. Pokręcił tylko głową i wyszedł. Dopiero jadąc do Gdańska uświadomił sobie w pełni konsekwencje tego, co zaszło. Z wy-jazdu nici – on sam potrafiłby się z tym pogodzić, ale Teresa? Jak on ma jej to powiedzieć? Jak pogodzić się z jej rozczarowaniem? To miała być gałązka oliwna, ważny krok na drodze do naprawy ich małżeństwa... i co teraz? Teraz będzie o wiele gorzej, niż było, a nawet gorzej niż byłoby, gdyby nie kupował żadnych wczasów. I o co u diabła on jest podejrzany? Ta wstrętna baba nie powiedziała mu i wiedział, że nie powiedziałaby, nawet gdyby o to zapytał. Pewnie ten gówniarz z pogotowia poskarżył na niego, że nazwał go dupkiem, hyclem i po-tarmosił za kitel. Rany boskie, że też ludzie nie mają większych zmartwień... Nękał go jed-nak podskórny strach, złe przeczucie – że coś groźnego dzieje się poza nim i bez jego udzia- łu, a jednak dotyczy go bezpośrednio i wsysa jak bagno. Nie powiedział Teresie o dozorze, wstydził się. Po prostu. W ich związku to on był tym mądrzejszym, opiekunem, mentorem, żywicielem i diabli wiedzą kim jeszcze. Spaliłby się ze wstydu, gdyby ona dowiedziała się, że został wzięty pod nadzór policyjny jak gówniarz, jak pierwszy z brzegu żul. Powiedział tylko: – Niestety, tego się nie da przesunąć. – Z kim rozmawiałeś? – Z tą prokurator. Bączek. Zresztą trudno to nazwać rozmową, szczeknęła na mnie parę ra-zy i wyrzuciła za drzwi, to wszystko. – To znaczy, że... nie pojedziemy? – To znaczy, że j a nie pojadę. Ty jedź. Może z jakąś koleżanką, z mamą... albo sama. – Cholerny świat! Po coś ty tam w ogóle pojechał? Trzeba było to olać. Właściwie... miała rację. Mógł tak postąpić. Powinien był tak postępować od samego po-czątku: nie zabrać tamtej kobiety do Elbląga, a skoro już zabrał, to wyrzucić nieprzytomną po drodze i zwiać. A skoro tego nie zrobił, to powinien był zignorować wezwanie i wyjechać, a po powrocie pójść z tym i powiedzieć: przykro mi, ale takie wezwanie dostarcza się do rąk własnych, nie żonie. Najwyżej listonosz wyleciałby z pracy. Och, nie, pewnie dostałby naga-nę, upomnienie, czy coś w tym rodzaju. Albo nic. Problem jednak polegał na czym innym – w jego psychice tkwił mocno zakorzeniony kodeks zachowań, coś, co jedni nazywają uczciwo-ścią, inni głupotą. Ten kodeks przetrwał w nim czasy realnego socjalizmu i byłoby szczególną klęską, gdyby okazał się nieprzydatny właśnie teraz, kiedy rzeczywistość została przestawio-na z głowy na nogi. Bo jakiej jeszcze przemiany miałby oczekiwać? Och, mniejsza z tym. Zaszłości nie cofnie. Zajął się analizą tego dziwnego lęku, złego przeczucia, które nękało go od chwili, kiedy przeczytał wezwanie. Doszedł do wniosku, że wiąże się ściśle z tamtą kobietą – może zmarła nie odzyskawszy przytomności? Żeby to usta-lić, musiałby wrócić do Elbląga, do stacji pogotowia i odszukać tamtego lekarza, albo zdobyć w recepcji informację, dokąd odwieziono tę... no właśnie. Wiedział tylko tyle, że ma na imię Marzena. Musiałby po prostu zapolować na lekarza, którego ani nazwiska, ani specjalności nie znał, albo na recepcjonistkę, której nazwiska także nie znał. Sądząc z uprzejmości, z jaką go wówczas w pogotowiu potraktowano, mógłby się w ten sposób niczego nie dowiedzieć, straciłby tylko sporo czasu. Gdyby elbląskie szpitale były skomputeryzowane, dostałby się z łatwością do ich kartotek i odnalazł potrzebne informacje nawet przy tak skąpych danych, jakimi dysponował – ale nie były. Do licha, w końcu za kilka dni dowie się w prokuraturze, o co właściwie chodzi. Już samo codzienne meldowanie się na policji było upokarzające – wstępował na komisariat po drodze do firmy, wcześnie rano, żeby sprowadzić do minimum ryzyko natknięcia się na kogoś znajomego. – Podejrzany Bogdański Jacek. Zarzuca się, co następuje. W dniu dwudziestym września, o godzinie siódmej trzydzieści rano na trasie pomiędzy miejscowością Szczyty i Elbląg doko-nał napaści na znajdującą się w jedenastym tygodniu ciąży Nowak Marzenę córkę Stanisława, zamieszkałą Kąty... – Co?... – ...w sposób następujący. Wywabił ją z samochodu do lasu, gdzie napastował ją celem odbycia z nią stosunku płciowego... – Na litość boską! Co za bzdura! – ...a kiedy poszkodowana stawiła opór, uderzył ją pięścią w twarz, następnie skopał ją butami w okolice brzucha, podbrzusza i prawego obojczyka... – Pani prokurator... to jakiś nonsens, pomyłka...Podniosła na niego chłodne spojrzenie znad trzymanych w ręku papierów. – Panie! Ma pan prawo poznać stawiane panu zarzuty, a ja mam obowiązek je przedstawić. Pytania będą potem i to ja będę je zadawać. Czy to jasne? Zacisnął zęby. – Wskutek odniesionych urazów poszkodowana straciła przytomność i po przewiezieniu ze stacji pogotowia ratunkowego do szpitala poroniła. Przestępstwo ścigane z artykułu 153 i 158 §2 kodeksu karnego, w toku postępowania przygotowawczego wniesione przez poszkodowa-ną Nowak Marzenę powództwo cywilne o odszkodowanie. – Popatrzyła na niego znad osu-niętych na koniec nosa okularów i uśmiechnęła się złośliwie. – Tak, teraz sobie porozmawia-my. Milczał. Zdążył już opanować zdumienie i odzyskać zdolność logicznego myślenia. Czekał na pytania. – Czy w dniu dwudziestym września o siódmej rano zatrzymał się pan w miejscowości Kąty, żeby zabrać do auta Nowak Marzenę? – Nie. – Zaprzecza pan?... – Zaprzeczam takiemu sformułowaniu. Zatrzymałem się w miejscowości Kąty o szóstej rano przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Ta kobieta wsiadła do mojego auta bez pyta-nia a już na pewno bez mojego zaproszenia i zażądała, żeby podwieźć ją do Szczytów. – Usłyszał, że za jego plecami, w ciemnym kącie pomieszczenia załomotała maszyna do pisa-nia, ale nie przerwał. – Poprosiłem ją, żeby wysiadła, ale ona nie ruszyła się. Mając do wybo-ru wywlec ją siłą lub podwieźć kilka kilometrów – wybrałem to drugie. – Czy zaprzecza pan, że zatrzymał się pan następnie w miejscowości Szczyty, gdzie ocze-kiwał pan na poszkodowaną w kawiarni „Biedronka”? – Zaprzeczam. – Więc nie zatrzymał się pan w miejscowości Szczyty... – Owszem, zatrzymałem się. Ale na nikogo tam nie czekałem. – W jakim celu wobec tego pan się tam zatrzymał? – Żeby obejrzeć miejsce nad jeziorem, gdzie kilka razy spędziłem wakacje w dzieciństwie. Poszedłem nad jezioro, potem wróciwszy na szosę zauważyłem otwartą kawiarnię i wstąpi-łem tam napić się kawy. Na nikogo nie czekałem. – Ale Nowak Marzena przyszła tam i spotkała się z panem. – Nie. Po prostu tam przyszła, bo zobaczyła moje auto przed kawiarnią. – Więc nie umówił się pan z nią, że po jej wizycie u matki w Szczytach zawiezie ją pan do Elbląga? – Nie. – Proszę bliżej objaśnić tę okoliczność. Twierdzi pan, że nie umówił się pan z nią w ka-wiarni, ale spędził pan z nią kilkanaście minut, a następnie zabrał pan ją swoim autem. – Ona się po prostu przyczepiła. – Przyczepiła się? Dlaczego pan wobec tego zamówił dla niej kawę? – Z przyczyn humanitarnych. – Czy z tych samych przyczyn zabrał ją pan do swojego auta, żeby zawieźć do Elbląga? – Mówiąc w skrócie, tak. – Proszę nie mówić w skrócie. – Było mi jej żal. Była pobita i domyśliłem się, że nie uzyskała od matki pomocy, dlatego prosiła, żeby podwieźć ją do siostry w Elblągu. – Z czego pan wniósł, że była pobita? – Z jej wyglądu. Miała duży, czarny siniec pod okiem. – Kiedy pan zauważył ten siniec? – Od razu, na tym przejeździe, kiedy wsiadła do auta. – Pod którym okiem? – Pod lewym. – Tak dobrze pan zapamiętał? – Siedziała obok mnie w aucie. Właśnie lewym profilem do mnie. – Tak... zatem z litości zabrał ją pan w miejscowości Szczyty do swojego auta. Proszę te-raz opisać jazdę do Elbląga. – Po prostu pojechaliśmy. Kiedy już dojechaliśmy do Elbląga zapytałem ją, gdzie chce wysiąść, a ona nie odpowiedziała. Wtedy zorientowałem się, że zemdlała i zawiozłem ją na pogotowie. – Czy po drodze nie zatrzymywał pan auta? – Owszem, raz. Zrobiło się gorąco i zatrzymałem się, żeby zdjąć marynarkę i przebrać ko-szulę. – Proszę opisać to miejsce. – Nie zauważyłem niczego charakterystycznego, po prostu las. Po obu stronach szosy. – Czy wysiadł pan z auta? – Tak. – Czy poszkodowana także wysiadła? – Nie. To znaczy... wysiadła, żeby zapalić papierosa. Nie zgodziłem się, żeby paliła w au-cie. – Zatem przebrał się pan, a poszkodowana w tym czasie paliła. Co pan zrobił następnie? – Nic. Wsiadłem i pojechaliśmy dalej. – Nie poszedł pan do lasu? – Tak, rzeczywiście. Poszedłem. – W jakim celu? – Wysikać się.Maszyna za jego plecami stuknęła krótko i umilkła. – Pani prokurator... mam tak napisać? – Może pani napisać „oddać mocz”. – Powiedziałem: wysikać się. – Słyszała pani. Czy poszkodowana udała się do lasu razem z panem? – Nie. – Nie zaproponował jej pan, żeby także poszła... hm... wysikać się? – Nie. – Poszkodowana zeznała, że w celu załatwienia czynności fizjologicznej udała się również do lasu, gdzie podejrzany napastował ją celem odbycia z nią stosunku płciowego... czy podej-rzany temu zaprzecza? – Oczywiście, że zaprzeczam. Zakładam, że pani ją widziała, widzi pani również mnie. Ja kąpię się dwa razy dziennie i mam żonę, która także kąpie się dwa razy dziennie. Już pomija-jąc aspekt moralny nie byłbym w stanie spojrzeć na tę kobietę, co dopiero dotknąć jej. – Hm. Czy podejrzany rozpoznaje ten przedmiot? Położyła przed nim na biurku małą celofanową torebkę, wewnątrz której błysnęło złoto. Wyciągnął rękę, ale pani prokurator odsunęła torebkę. – Mój medalik... skąd?... – Poszkodowana zeznała, że zerwała go z szyi podejrzanego w czasie szamotaniny, jaka wynikła w lesie. – Nie było żadnej szamotaniny. Prawdopodobnie sam przerwałem łańcuszek przebierając koszulę. – Reasumując, czy podejrzany przyznaje się do popełnienia zarzucanych mu czynów? – Nie. – Do czasu zakończenia śledztwa podejrzany pozostanie pod dozorem policyjnym. Rozdział III Termin rozprawy wyznaczono na dziesiątego listopada i Jacek, którego stawiane mu za-rzuty raczej rozśmieszyły niż przestraszyły, postanowił bronić się sam. W końcu może liczyć, że w sądzie znajdzie się pewne kwantum osób rozgarniętych; był przekonany, że kiedy owa nieszczęsna Nowak Marzena pokaże się na sali sądowej, absurdalność całego oskarżenia sta-nie się dla wszystkich oczywista. Uważał, że przesadą z jego strony byłoby poświęcenie tej sprawie więcej uwagi i czasu, niż była warta – miał poważniejsze kłopoty. Wprawdzie w fir-mie wszystko szło dobrze – aż za dobrze – jak twierdziła zaniepokojona Patrynia, która uwa- żała, że nie ma prawa być zupełnie dobrze, że zawsze coś musi iść kulawo – ale w domu działo się coraz gorzej. Teresa nie pojechała na Kretę, ani z matką, ani z żadną z przyjaciółek i Jacek odniósł wrażenie, że zrobiła to po to, żeby on czuł się winny. Było to nie tylko nielo-giczne, ale zwyczajnie głupie, niemniej skuteczne – rzeczywiście czuł się winny. Nie urzą-dziła także imienin – kilka osób, które pomimo braku zaproszenia zjawiły się z życzeniami przyjęła kawą i kupnymi herbatnikami, zepchnąwszy porozrzucane pisma z kanapy i foteli na podłogę. Jacek z lękiem zastanawiał się, co dzieje się w jej głowie, o czym ona myśli przesia-dując bezczynnie całymi dniami w domu i stwierdził przy okazji, że właściwie jej nie zna. Pobrali się pięć lat temu, po krótkiej znajomości i w pośpiechu, bo Teresa była w ciąży. Mie-siąc później poroniła i od tego czasu w ogóle nie rozmawiali o dzieciach – Jacek nawet nie wiedział, czy ona nie chce, czy już nie może mieć dziecka. A czas płynie niepowstrzymanie – ona dobiega trzydziestki, on właśnie skończył czterdzieści lat i jeżeli mieliby mieć dzieci, to teraz. Tylko jak z nią o tym rozmawiać? Była taka nieprzewidywalna – nigdy nie wiedział jakie jego słowo czy zachowanie spowoduje jej wybuch. Czasem odnosił wrażenie, że on ją denerwuje samą swoją obecnością, jak ktoś po prostu nie lubiany... czy to możliwe? Nie, nie. Mimo wszystko coś z tym trzeba począć... „Jeżeli sprawa nie chce załatwić się sama, za-łatw ją” – takie budujące hasło zawiesił sobie nad biurkiem jeden z jego młodych pracowni-ków. Święta racja. Na szczęście w ich związku seks wciąż pozostawał sferą poza nieporozumieniami. Oboje lubili tę zabawę i kochali się często, odnajdując w tym radość i satysfakcję. Chwile po uda-nym akcie miłosnym to najlepszy moment do podjęcia takiej rozmowy – musi tylko przewal-czyć senność – swoją i jej. No i przełamać tabu milczenia. Nasycona i znużona nie będzie miała dość pary, żeby go zwymyślać, może zdobędzie się na szczerość? Ułożywszy ten chytry plan Jacek zabrał się do jego realizacji i przez kilka kolejnych nocy wykonywał go gorliwie – niestety tylko w połowie. Zasypiając myślał leniwie: jutro. Aż jutro nadeszło. Położywszy się przy niej od razu wyczuł jakby martwotę jej ciała – leżała nieruchomo, kiedy pochylił się nad nią zamknęła oczy i zacisnęła usta. – Co ci jest? – spytał zbity z tropu. – Jestem zmęczona. Odsunął się urażony. Najmądrzej byłoby odwrócić się i spać, ale nie chciało mu się spać. Ogarnęła go złość. – Przepraszam, że spytam... ale czym ty właściwie jesteś zmęczona? – Myłam okna. – Aha. Następnej nocy już nie próbował, ani następnej. Teraz j e j ruch. On jej pierwszy nie do-tknie, już nie. Taką miał naturę. A jaką ona miała naturę? Nie to nie. Sfera ich radosnego po-rozumienia skurczyła się i zwiędła z nocy na noc. To, co mogło stanowić fundament naprawy ich małżeństwa przestało istnieć. To był właśnie jego problem. Rozwód?... Z poczuciem winy odepchnął od siebie tę myśl. Niewątpliwie w jego psychice istniały uwa-runkowania do łatwego przyjęcia takiego wyjścia – jakieś otwarte drzwi, a właściwie drzwi, których nie musiał wyważać. Tak właśnie rzutuje rozwód rodziców na psychikę dziecka: wy-zwala poczucie winy, budzi protest i uświadamia bezradność, a jednocześnie koduje się w jego umyśle jako jedno z możliwych rozwiązań. I wcale nie ma to związku z poziomem socjalnym czy intelektualnym rodziny – i jego rodzice i późniejszy ojczym byli ludźmi inteligentnymi i wykształconymi, on sam odebrał staranne wychowanie, a mimo to siedziało to w nim jak rak. To dlatego tak niezdarnie łatał swoje pierwsze małżeństwo: myśl o rozwodzie była jego pierw-szą myślą, kiedy zaczęło się walić i towarzyszyła wszelkim próbom naprawy. Teraz pomyślał, że to niechlujstwo życia, to samo, które w sferze materialnej przejawia się pędem do wyrzuca-nia rzeczy i zastępowania ich nowymi. Nie, nie. Nie powinien nawet myśleć w ten sposób. Przecież jest człowiekiem rozsądnym; potrafił postawić sobie diagnozę, musi też umieć uwolnić się od choroby. Trzeba przeanalizować ostatnie pięć lat, dzień po dniu, tydzień po tygodniu i odnaleźć ten moment, kiedy zaczęło się psuć. A potem zacząć raz jeszcze, od tamtego momen-tu. Przecież kiedyś było dobrze, nawet bardzo dobrze. Na pewno przez pierwsze dwa lata. Póź-niej jego odejście z uczelni zbiegło się w czasie z plajtą biura, w którym pracowała Teresa i firmę zakładali razem. Wtedy była nieoceniona: urocza, rzutka, wręcz błyskotliwa, jakby na-reszcie napotkała wyzwanie godne jej możliwości. To był szalony okres: w ciągu kilku tygodni tworząca się firma wyssała wszystkie ich oszczędności i żyli powietrzem, miłością i nadzieją sukcesu. A później, kiedy już firma zaistniała naprawdę i trzeba było po prostu pracować, cięż-ko, starannie, dzień po dniu – Teresa powoli oklapła. Zupełnie jakby wyczerpał się w jej wnę-trzu jakiś akumulator; możliwe, że zaczęła ogarniać ją nuda. Gubiła dokumenty, zapominała o terminach, w papierach nawarstwiał się bałagan. Próbował z tym walczyć, tłumaczyć, prosić, rugać – bez skutku. Zrozumiał, że niechlujstwo jest na stałe wpisane w jej psychikę i męczy ją tak samo, jak męczy jej otoczenie. Starał się dyskretnie kontrolować jej poczynania, ale prze-cież nie był w stanie ogarnąć wszystkiego i w końcu przyszło nieuniknione: pomyliła się w wy-stawianej fakturze o zero, a on tego nie zauważył. Uszczęśliwiony klient natychmiast zapłacił, po czym droczył się z Jackiem kilka tygodni, w czasie których firma o mały figiel nie popłynę-ła. Tak, to był ten moment – po raz pierwszy pokłócili się na serio. Nazwał ją leniem i flejtu-chem, ona kazała mu natychmiast poszukać sobie kogo innego do parzenia kawy. Tak nazwała swoją funkcję w firmie: panienka do parzenia kawy. Nie miał pojęcia, że może się czuć niedo-wartościowana parząc kawę, gdyby o tym wiedział, parzyłby kawę sam. Ale stało się – przyjął to z ulgą i zaangażował Patrynię, najmniej atrakcyjną spośród wszystkich kandydatek, właśnie ze względu na Teresę. Miał szczęście – Patrynia okazała się prawdziwą perłą i Jacek nawet sam przed sobą niechętnie przyznawał się do kryterium, jakie zadecydowało o jej wyborze. Później jeszcze przez parę miesięcy nie było tak całkiem źle. Teresa z entuzjazmem zabrała się do prowadzenia domu: zaprawianie słojów, proszone kolacje, kiedy tylko pojawiły się pieniądze – remont mieszkania, nowe meble. Jak długo trwał jej zapał? Kilka miesięcy, może pół roku. Z czasem i to przestało ją interesować. Nie szukała pracy i Jacek jej do tego nie zachęcał, zdając sobie sprawę, że w zaistniałych warunkach ona nie ma szans utrzymać się dłużej na jakiejkolwiek posadzie. Za komuny to było proste – wystarczyło chodzić do pracy, albo dostarczyć L–4. Zwol-nienie niesolidnego pracownika stanowiło taką trudność, że mało kto się na to decydował, wy-godniej było tolerować niekompetencję. Zresztą nikt wtedy nie płacił z własnych pieniędzy. Wszystkie te rozważania prowadziły do nieuchronnej konkluzji: Teresa powinna mieć stałe, absorbują-ce zajęcie. Albo dziecko, albo praca. Do zrobienia dziecka zabrał się źle, jak widać do tego bywa potrzebna także głowa. Musi poszukać jej pracy i to takiej, która nie będzie polegać na parzeniu kawy i przekładaniu papierków... Piekielnie trudna sprawa. Nie wystarczy zadzwonić w parę miejsc, czy dać ogłoszenie praso-we, trzeba za tym ostro pobiegać. Zajmie się tym, jak tylko uwolni się od tej Nowak Marzeny. Rozdział IV Na korytarzu przed salą rozpraw stało kilka osób. Starsza kobieta, wieśniaczka przebrana w miejski strój – woniejący naftaliną płaszcz i trzewiki na słupku, w zgrubiałych dłoniach ściskała małą, lakierową torebkę, jakby pochodzącą z innego świata – zapewne dostała ją od kogoś w prezencie, albo pożyczyła na okazję występu w sądzie. Obok niej ładna, niewysoka blondynka w kokieteryjnym niebieskim żakiecie, dalej elegancka paniusia w średnim wieku wyraźnie dystansująca się od grupy – ustawiona trochę bokiem, trochę tyłem, popatrywała niecierpliwie na zegarek wyraźnie oburzona, że nikt się tu z jej czasem nie liczy. Innym Jacek już nie zdążył się przyjrzeć, gdyż woźny wywołał jego sprawę i wszyscy weszli do sali. Zająwszy miejsce na ławie oskarżonych jeszcze raz przyjrzał się uważnie młodej blondyn-ce w błękitnym żakiecie – miał wrażenie, że ją skądś zna. Lśniące, ułożone starannie włosy, pomalowane na różowo wargi i paznokcie... och, nie, to niemożliwe! Jezu... jakim prawem ona tak wygląda?! Mimo, że wpatrywał się w nią intensywnie cały czas, ona nie spojrzała w jego kierunku ani razu. Słuchał aktu oskarżenia i jednocześnie czuł, jak jego linia obrony wali się z trzaskiem. Marzena Nowak. Umyta. Okrągława, kokieteryjna. Nie gustował w tym typie kobiet, ale wiedział, że wielu mężczyzn gustuje. Rozejrzał się po sali. Kim są pozostałe? Cały ten babski legion? Publika, ani chybi. Swoisty gatunek starych bab, które zamiast polerować kościelne ławki i naprzykrzać się Panu Bogu na wszelkie możliwe sposoby – przychodzą tu. Sztafaż tu wpraw-dzie uboższy, rytuał mniej malowniczy, ale sedno na pewno ciekawsze. Nie trzeba przykładać ucha do ściany, oka do dziurki od klucza, mozolnie rekonstruować cudzych sekretów z ułam-ków plotek, domysłów, podglądnięć. Tu mają podane wszystko jak na tacy – cały ludzki brud, sprawy wstydliwe i tajemne wywleczone na dzienne światło, bez niedomówień, jak kubeł pomyj wylany wprost pod nogi. – Czy oskarżony zrozumiał treść aktu oskarżenia? – Tak. – Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu czynów? – Nie. – Do sądu należy się zwracać „Wysoki Sądzie”. Czy oskarżony chce złożyć wyjaśnienie? – Tak, Wysoki Sądzie. – Proszę składać – sędzina połknęła ziewnięcie. – W dniu dwudziestym września podwiozłem swoim autem obecną tu Marzenę Nowak na trasie Kąty – Szczyty – Elbląg. W chwili, kiedy wsiadała do mojego auta była pobita i ucie-kała przed przemocą, wnoszę to z faktu, że na twarzy miała czarny siniec, była zdenerwowana a także z tego, że biegł za nią jakiś mężczyzna, prawdopodobnie ten, który wcześniej ją pobił. Wszelkie okoliczności zdarzenia opisałem dokładnie w śledztwie i chcę dodać tylko tyle, że jestem zaskoczony postawą osoby, której udzieliłem potrzebnej jej wówczas pomocy. Chcę teraz zadać Marzenie Nowak pytanie, którego nie zadano jej w śledztwie: dlaczego pani kła- mie? Marzena Nowak, która od chwili rozpoczęcia rozprawy nie spojrzała na niego ani razu, te-raz gwałtownie odwróciła do niego wykrzywioną twarz.. Zapewne odpowiedziałaby, ale sę-dzina była szybsza. – Oskarżony zada jej to pytanie w odpowiednim czasie. Będzie miał prawo zadawać pyta-nia wszystkim przesłuchiwanym oraz składania wyjaśnień w toku rozprawy. Oskarżony ma prawo do obrońcy, z którego to prawa zrezygnował. Czy podtrzymuje swoje oświadczenie złożone sądowi w tej sprawie? – Podtrzymuję. – Proszę oskarżenie o odczytanie protokołów i przeprowadzenie postępowania dowodo- wego. – Sędzina znów przełknęła ziewnięcie, jej podgardle rozdęło się na moment, po czym zwiotczało. To był protokół policyjny z pogotowia, potem długi, pełen łacińskich terminów i niezro-zumiałych określeń w medycznym żargonie opis urazów doznanych przez Marzenę Nowak i wykonanych w szpitalu zabiegów, na końcu jej zeznanie złożone policji w szpitalu. Szaleń-stwo. Mistyfikacja. Idiotyzm... one w to wierzą? Jezu... chyba tak... Wiedział dobrze, co od-powiedziałaby mu Marzena Nowak, gdyby jej pozwolono odpowiedzieć. Wyczytał to z jej twarzy wykrzywionej grymasem nienawiści. Za co go nienawidzi? Przecież nie za to, co jej zrobił, bo nic jej nie zrobił i wiedziała o tym równie dobrze, jak on. Nienawidzi go tylko za to, kim on jest – nieźle sytuowanym, domytym facetem. Po prostu ci, którzy ją przesłuchiwali samym sposobem zadawania pytań podsunęli jej pomysł, a ona uznała to za szansę. Później prawdopodobnie uwierzyła we własne kłamstwa, a raczej w to, że jej się coś należy od kogoś takiego, jak on. To taki prosty mechanizm... wystarczy odrobina nienawiści. – Oskarżony zeznał w śledztwie, że jest człowiekiem przystojnym, dobrze sytuowanym i myje się dwa razy dziennie, z czego jego zdaniem winniśmy wysnuć wniosek, że w zalotach nie musi się uciekać do przemocy... Jacek zerwał się na równe nogi. – Pani kłamie! Niczego takiego... Sędzina wyrwana z letargu wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i uderzyła płasko dłonią w pulpit.. – Oskarżony swoim zachowaniem obraża sąd. Będzie miał okazję ustosunkować się... – Ależ ona kłamie... – ...wypowiedzieć się, kiedy zostanie udzielony głos obronie. Ostrzegam, że jeśli się to powtórzy, zostanie ukarany grzywną na mocy artykułu... – Co nie zmieni faktu, że ona kłamie – powiedział siadając. – Wymierzam oskarżonemu grzywnę wysokości pięciu milionów złotych, na mocy arty- kułu... – sędzina zmieliła w przywiędłych wargach odpowiednie artykuły i dodała: – Proszę oskarżenie o odczytanie tych zeznań oskarżonego w śledztwie. Pani prokurator była na to przygotowana. Odczytała starannie dobrane fragmenty jego ze-znania tendencyjnie szyderczym tonem, tak, że zgromadzone na sali kobiety: protokolantka, ławniczki, poszkodowana, jej matka i baby tworzące publiczność zarechotały otwarcie, sędzi-na poprzestała na ironicznym uśmiechu. Rozejrzał się i raptem dokonał zdumiewającego odkrycia: był jedynym na sali mężczyzną. Gdyby został aresztowany, miałby przy sobie przynajmniej policjanta... Opanował go atawi-styczny lęk: nie ma żadnych szans obrony. Jakoś dotąd nie przyszło mu do głowy patrzeć na swoją sprawę w aspekcie płci, w jego świadomości z dawna utrwaliło się przeświadczenie, że żyje w społeczeństwie cywilizowanym, że sędzia to urząd, prokurator to urząd, lekarz to za-wód. A tymczasem to wszystko baby, skonsolidowane w obronie swej siostry przed pewnym siebie, brutalnym samcem... Jak to się stało? Pomiatane przez wieki przez mężczyzn tworzą-cych systemy społeczne, ojców, mężów, kochanków – biorą teraz okrutny odwet, świadomie, czy podświadomie – to bez znaczenia. – Czy tak brzmiały zeznania oskarżonego w śledztwie? Czy może coś zostało przekręcone? Od tej chwili wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie – zabrzmiała mu w uszach formułka tak często padająca z ekranu telewizyjnego. Masz prawo do obrony, facho-wej obrony. Byłeś durniem sądząc, że twoja sprawa jest czysta. Siedzisz po szyję w gównie i wszystko, co powiesz od tej chwili... – Proszę Wysoki Sąd o umożliwienie mi wzięcia adwokata – powiedział. – Oskarżony oświadczył sądowi, że nie potrzebuje obrońcy i będzie bronił się sam. – Pamiętam, co powiedziałem. Zmieniłem zdanie. – Kiedy oskarżony zmienił zdanie? – Teraz. Moje zeznania w śledztwie przedstawiane są tendencyjnie przez panią prokurator i odbierane tendencyjnie przez panią Wysoki Sąd. – Przypominam oskarżonemu, że wciąż jeszcze znajduje się w sądzie... – A ja myślałem, że w cyrku. Dlaczego pani się śmiała?Sędzina zesztywniała. – Oskarżony został już pouczony o konsekwencjach obrażania sądu. Podwajam wysokość zasądzonej grzywny na mocy artykułu... Dziesięć baniek. Miał ochotę powiedzieć jeszcze, żeby Wysoki Sąd pocałował go w dupę, ale pohamował się. Pewnie nieźle by to wyceniła, a on nie powinien tak bezmyślnie szastać pieniędzmi, będą mu potrzebne. Wyszedł z gmachu sądu i wciągnął głęboko do płuc chłodne powietrze. Trochę wilgoci, zwiędłych liści, mnóstwo spalin. Nie miał ochoty wsiadać od razu do auta. Zatrzymał się nie-zdecydowanie u stóp szerokich schodów. Ciężkie drzwi sądu szczęknęły, Jacek odwrócił się i ujrzał Marzenę Nowak troskliwie prowadzącą pod rękę starszą kobietę, tę z lakierową toreb-ką. Na pierwszy rzut oka było oczywiste, że ta troskliwość nie jest dla obu kobiet czymś co-dziennym, że należy do sztafażu przybranego z okazji występu w sądzie, podobnie jak błękit-ny żakiet i lakierowa torebka. Pochłonięta sprowadzaniem matki ze schodów Marzena Nowak zauważyła Jacka dopiero znalazłszy się krok od niego – musiał jej się wydać wielki jak góra i groźny, bo odskoczyła gwałtownie w bok, podrywając łokieć obronnym gestem. – Odpieprz się facet! – krzyknęła piskliwie i cały jej starannie wypracowany urok prysł. Odwrócił się i poszedł przez parking w kierunku ulicy. Postanowił się przejść, a ponieważ nie lubił chodzić bez celu, określił sobie cel wyprawy: ostatnio wciąż zapominał o kupieniu golarek, kupi je teraz, póki pamięta. Ruszył szybkim krokiem w kierunku centrum handlowe-go, chętnie nawet pobiegłby, ale krępował się przechodniów. Przyjemny, znajomy zapach zwabił go do jakiegoś małego bistro, gdzie wypił dwie filiżanki kawy, szybko, na stojąco, parząc sobie wargi. Nie mógł zebrać myśli i wcale nie wynikało to z jakichś rozsądnych przy-czyn – co się z nim u licha dzieje? To strach. Ten sam, który już parę razy podchodził pod powierzchnię jego świadomości: zwierzęce przeczucie pułapki. Teraz już ten strach nie był bezpodstawny – przeprowadzono śledztwo, spisano zeznania Marzeny Nowak, świadków i jego własne, zebrano dowody rze-czowe i wszystkie te elementy złożyły się w akcie oskarżenia na obraz jego winy. Cóż z tego, że Marzena Nowak kłamie? Przeciw jej słowom ma tylko swoje słowa. Może przegrać. Konsekwencje takiego obrotu sprawy byłyby dla niego katastrofą... nie, nie! To niemożli-we. Nie przegra, nie może przegrać, przecież jest niewinny. Musi skupić się na własnej obro-nie, odłożyć wszystko inne na później, bo ma na to tylko trzy tygodnie. Chwilę podziwiał stojącą tuż przed wejściem do delikatesów długą, szarą lancię na war-szawskich numerach, potem wszedł do środka. Nie wziął koszyka, był pewny, że z koszykiem w ręku wygląda idiotycznie, podszedł więc do osobnego stoiska z gazetami, alkoholem i pa-pierosami i przyglądał się bezmyślnie łysince na ciemieniu stojącego przed nim faceta. Gość zrobił niezłe zakupy – kilka butelek whisky, wyborowa, karton guinnesa, karton żywca. Sar-macko – irlandzka kombinacja. Długi, elegancki płaszcz tylko podkreślał niezdarne ruchy, kiedy próbował upakować swoje zakupy w dwie nylonowe reklamówki. – Tuzin golarek gilette – powiedział Jacek do ekspedientki i wziął jedną z reklamówek. – Pomogę panu. – O, dzięki – facet podniósł na niego spojrzenie i znieruchomiał. – Dżambo?... Jak Boga kocham!... Dżambo! – Eryś!... Obaj uznali, że uścisk ręki po dwudziestu latach niewidzenia to za mało i na oczach zdu-mionej klienteli wykonali pięknego niedźwiedzia. Chodzili razem przez pięć lat do technikum i nie widzieli się od matury. Po maturze Eryk wrócił do rodzinnego Elbląga i robił karierę: naprzód w ZMSie, potem w partii, potem w Solidarności. W szkole miał złośliwie nadaną ksywę „Eros”, od jedynej dostępnej wówczas na rynku marki prezerwatyw – Jacek jednak nigdy tak go nie nazywał, nawet w jego nieobecności. Faktycznie Eryk trochę przypominał prezerwatywę, z powodu bladej, ciastowatej cery i miękkich, jakby gumowych ruchów; po latach to podobieństwo jeszcze się pogłębiło. – Słyszałem, że poszedłeś w ministry – powiedział Jacek, kiedy już uporali się z zakupami i ruszyli do wyjścia. – Tylko mały departamencik – odrzekł skromnie Eryś. – A u ciebie? – Tak sobie. Trzy lata temu założyłem firmę. – I jak? Żre? – Nie narzekam. – Dżambo, chłopie... – Eryś wyraźnie cieszył się z tego przypadkowego spotkania. – Mu-simy to oblać, nie da rady. Co ty właściwie tu robisz? W Elblągu? – Miałem dzisiaj rozprawę w sądzie rejonowym. – Pieniążki?Jacek skrzywił się. – Chciałbym, żeby to były pieniążki.Eryk spojrzał na niego przenikliwie. – Jedziemy do mnie. Paliwo jest – potrząsnął jedną z reklamówek – telefon na miejscu. – Mam auto na parkingu przed sądem. Z szarej lancii wysiadł młody kierowca. Eryk podał mu obie reklamówki, a on ujął je z szacunkiem. – Zawieź mi to domu, Heniutek. – Ujął Jacka pod łokieć i ruszyli ruchliwą ulicą. – To jed-na ze złych stron mojego stanowiska, nie mogę pić w knajpach – objaśnił. Jacek pomyślał, że właściwie powinien wrócić do domu, opowiedzieć wszystko Teresie, naradzić się z nią... och, ona nawet nie udaje, że ją to obchodzi. Zadzwoni do niej, to wystar-czy. – Molestowanie seksualne i pobicie ze skutkiem utraty ciąży – odpowiedział machinalnie na pytanie Eryka. – Jezu... t y ? – Podwoziłem babę. Zemdlała mi w aucie, więc zawiozłem ją na pogotowie, a oni wezwali policję. Nawet mi do głowy nie przyszło, że może z tego wyjść takie gówno. W domu Eryś wystawił na stół zawartość obu reklamówek i przyjrzał się z zadowoleniem baterii. – Od czego zaczynamy? – Sam wybierz. Mnie wszystko jedno.Eryś ujął pieszczotliwie za szyjkę butelkę whisky. – Wujaszek Haig. Z lodem? – Jeśli masz. – Mam, mam. Gorzej z zagrychą. Jakoś ciągle o tym zapominam. Jacek pociągnął długi, chłodny łyk i pomyślał, że tego właśnie potrzebował po tej żałosnej szopie w sądzie: alkoholu. Specyficzny absmak skojarzył mu się z okresem stanu wojennego i bimbrem, którego chałupnicza produkcja osiągnęła wówczas rangę sportu narodowego. Nie-którzy, szczególnie koledzy z wydziału chemii węglowej doszli w tym do perfekcji – wuja-szek Haig by się nie powstydził. Historia jego przygody sprzed kilku tygodni opowiedziana teraz Erykowi wydała się ab-surdalna, głupia i byłaby naprawdę śmieszna, gdyby nie konsekwencje. – Ależ z ciebie palant. Mogłeś jej od razu dać trochę forsy, na pewno by się odczepiła. – Nie przyszło mi to do głowy. Ty byś tak zrobił? – Jasne, od razu.Jacek wzruszył ramionami. – Jest, jak jest. Potrzebuję teraz dobrego adwokata, najlepiej stąd, z Elbląga. – Adwokata? Nie ma sprawy. – Eryś pogrzebał w portfelu i podał Jackowi wizytówkę. – „Mecenas Ewa Wysocka” – przeczytał Jacek i rzucił wizytówkę na stół. – Baba? Dzięki. Potrzebuję faceta, i to z jajami. – Wcale nie. A nawet zupełnie nie. Tym babom da radę tylko baba, a ta jest ekstra. Roz-smaruje tamte po ścianie, zobaczysz. – Znasz ją? – Z mojej sprawy rozwodowej. Puściła mnie w skarpetkach. – Ciebie? – Była adwokatem mojej żony. Mnie bronił facet, cienki bulion, choć podobno najlepszy w mieście. – No pięknie – powiedziała Teresa. – Już myślałam, że ciebie wsadzili. Gdzie byłeś? – Przecież wiesz, gdzie. Po rozprawie spotkałam szkolnego kolegę i wypiliśmy trochę, więc przenocowałem u niego. To „wypiliśmy trochę” było eufemizmem sformułowanym na użytek żony, prawdę mó- wiąc nawalili się obaj jak tramwaj i Jacek teraz cierpiał nie tylko z powodu kosmicznego ka-ca, ale był także na siebie wściekły. Przepadł mu poranny tenis, a nawet gdyby zdążył wrócić na czas, byłby w stanie najwyżej podawać piłki. – Mogłeś zadzwonić, całą noc nie zmrużyłam oka. – E, naprawdę? Dzwoniłem ze cztery razy, ostatni raz o północy. I teraz ja pytam: gdzie byłaś? – W domu. To znaczy u mamy. Przyszedł list od wujka Adama – wyjęła z torebki rozdartą kopertę lotniczą i podała mu. Milczał. Powinna przynajmniej zapytać, jak mu poszło na rozprawie – myślał z urazą. A ona zdaje się pochłonięta czymś zupełnie innym – listem od jakiegoś cholernego wujka. Wu-jek Adam to był brat jej matki, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego wyjechał do Ameryki i już nie wrócił. Od kilku lat mieszkał w Kalifornii, niedawno ożenił się z dużo starszą od siebie kobietą. Nikt w rodzinie Teresy nie miał wątpliwości, że zrobił to dla pieniędzy. Zważył w ręku kopertę i odłożył ją na stół. – Nie jesteś ciekawy, co pisze? – spytała zdziwiona. – Nie. – No więc... – Naprawdę nie jestem ciekawy. Miałem wczoraj rozprawę i poszło mi bardzo źle. Nie mam ochoty zajmować się kłopotami twojego wuja, mam własne. – Co to znaczy, że poszło źle?Wstydził się powiedzieć, że w sądzie zrobił z siebie durnia. – Nie potrafię bronić się sam. Próbowałem, ale co się odezwałem, to nie w porę, albo nie tak jak trzeba. Zarobiłem dziesięć baniek grzywny, za obrazę sądu. – objaśnił. – Muszę wziąć adwokata. – Od razu ci mówiłam, żebyś wziął. Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy. Mówiła? Nie mówiła? Nie przypominał sobie, żeby coś takiego mówiła. Lepiej nie drążyć, bo kłótnia pewna. Raczej powinien teraz okazać dobrą wolę i przeczytać ten cholerny list wujka Adama. Westchnął z rezygnacją i sięgnął po niebiesko – czerwoną kopertę. Ciocia Le-onie przeszła właśnie masywny wylew i Teresa, która zawsze przecież chciała zobaczyć Amerykę mogłaby przyjechać i opiekować się ciocią. Za pięćset dolarów miesięcznie... Ludz-ka bezczelność nie ma granic. Parsknął i raz jeszcze rzucił list na stół. – Co o tym myślisz? – spytała Teresa obojętnie nie podnosząc głowy znad jakiegoś maga-zynu, zupełnie, jakby nie słyszała parsknięcia i nie dostrzegła gestu. – Szczerze? Myślę, że to wyjątkowo bezczelny facet. Chyba że nie wie, że jesteś zamężna. – No wiesz... niczego konkretnego tu nie robię i na razie nie ma widoków. Myślę, że mo-głabym pojechać. – Nie. – Nie? A to czemu? – Jeżeli sama tego nie rozumiesz, to... to ja się nie podejmuję tłumaczyć. – Proszę, proszę! – zawołała urażona. – Taki z ciebie bystrzak, a nie możesz pojąć, że ja się tutaj duszę? – Tutaj? To znaczy gdzie? W tym kraju, w tym domu, w tym małżeństwie? – W tym domu! W tych cholernych czterech ścianach!Poczuł złość. – Więc otwórz okna i posprzątaj – machnął ręką ogarniając tym gestem panujący w miesz-kaniu bałagan. – Nienawidzę sprzątania! Nienawidzę prania, gotowania, przyszywania guzików! Nie– na– wi–dzę, rozumiesz?!... – A jak myślisz, co t a m byś robiła? – Ale za pieniądze. – Za jakie pieniądze? Ten facet zawodowej pielęgniarce musiałby płacić cztery razy wię-cej, o to mu chodzi! Nie widzę tu także propozycji pokrycia kosztów podróży, a to jest kupa forsy, jeśli się orientujesz. Zresztą... mogę ci dawać te pięćset dolarów miesięcznie, skoro zależy ci na takich pieniądzach. – Za co? – Nie za co, tylko po co. Żebyś się czuła dowartościowana. – Nic nie rozumiesz. – Istotnie nie rozumiem... – Chodzi o to, żeby pracować, być niezależną.Zaśmiał się szyderczo. – Potrafisz być niezależna za pięćset dolarów miesięcznie? Posłuchaj, Teresa... tutaj także można znaleźć pracę. Nie jest to takie łatwe, ale nie jest także niemożliwe. – Myślisz, że nie szukam? – Myślę, że nie szukasz. – Właśnie że szukam! Cały czas! Tylko że nie mam ochoty latać po ulicach, zaczepiać lu-dzi i wciskać im budziki, czy jakieś inne gówno! To nie jest praca, to jest jakieś nachalne oszustwo... – rozpłakała się. Zrobiło mu się jej żal. On także nie chciał, żeby jego żona latała po ulicach i wciskała lu-dziom budziki. Cholerne czasy. Powinien się tym zająć, pomóc jej. To jego obowiązek. Tyl-ko... teraz musi całą swoją energię, czas, pomysłowość zaangażować w co innego. W coś, co jest ważne dla nich obojga, bo może podciąć podstawę ich bytu. Ona nie zdaje sobie sprawy z powagi zagrożenia i trudno mieć do niej o to pretensję – on sam dotąd nie zdawał sobie spra-wy. Jak jej to wytłumaczyć? – Teresa... zabiorę się do tego, słowo honoru... razem się zabierzemy, jak tylko przewali mi się ta sprawa w sądzie. To kwestia trzech, czterech tygodni, nie więcej. No, przestań smarkać, na pewno coś znajdziemy. Przestała smarkać. Otarła oczy, nos i spojrzała na niego chłodno. – Dzięki, Jacek. Miałeś dwa lata, żeby się do tego zabrać. Teraz dostałam ofertę pracy i zamierzam z niej skorzystać. Poza tym... uważam, że obojgu nam dobrze zrobi pobyć trochę z dala od siebie, po tym wszystkim. Poczuł, że na plecach robi mu się gęsia skóra. – Po czym? – No, ty i ta baba... ja nie wiem. Patrzył na nią zdumiony. Czy ona naprawdę to powiedziała?.. To niemożliwe, żeby uwie-rzyła w tę bzdurę, nikt, kto go choć trochę znał, nie mógłby uwierzyć. Nawet Eryk, który po raz ostatni widział go dwadzieścia lat temu. – Wierzysz w to, co powiedziałaś? – spytał. – Ja nie wiem Jacek... ostatnio zrobiłeś się taki jakiś... wściekasz się o byle co, ciągle masz jakieś pretensje, humory... ja naprawdę nie wiem. Tak sobie pomyślałam, że to by nam do-brze zrobiło, odpocząć trochę od siebie. Oczywiście, że nie wierzyła w to. Sięgnęła po to, jak dziecko sięga po garść piasku, kiedy zabraknie mu argumentów. Zwykły cios poniżej pasa. Odechciało mu się walki. Skinął powoli głową i poszedł do swego pokoju. Wyciągnął z teczki butelkę Haiga – prezent od Erysia – i otworzył. Nie miał tu żadnej szklanki, ani kie-liszka, nalał więc wprost do zakrętki i wypił. Kalifornia. Słońce, ocean i swaty rodaków ze starego kraju. Kurwa mać. To koniec. Jacek nienawidził Ameryki i jej dolarów. W takiej sa-mej sytuacji rozpadło się jego pierwsze małżeństwo: pojechał na roczne stypendium do Springfield, Massachusetts. Wrócił wprawdzie po ośmiu miesiącach, ale i tak za późno, żeby jeszcze coś posklejać. Co on może zrobić? Co w ogóle może w takiej sytuacji zrobić? Powiedzieć jej, że to nie fair, teraz, kiedy został osaczony? Rozdział V Umówił się z panią mecenas w jej kancelarii na czwartą. Taką godzinę oznaczyła, a on przystał, choć bardzo mu to nie pasowało – po prostu za wcześnie. Głodny, zły, zasiadł w jej sekretariacie punktualnie o czwartej i czekał ponad dwadzieścia minut, zanim się zjawiła. Zziajana, z włosami w nieładzie, obdarzyła go uśmiechem, który natychmiast go rozbroił i sprawił, że zapomniał kilku kwaśnych uwag o cnocie punktualności, jakie nasunęły mu się w czasie ubiegłych dwudziestu minut. Wpuściła go do gabinetu i wskazała fotel, stał jednak i czekając, aż ona usiądzie przyglądał się jej nogom, kiedy wkładała papiery do szafy – smu-kłym łydkom opiętym przejrzystymi pończochami. Eryś miał rację, pani mecenas jest „eks-tra”. Ile może mieć lat? – zastanawiał się. Coś w okolicy czterdziestki, w gęstych, równo ob-ciętych włosach polśniewało sporo srebrnych niteczek. Opadła w końcu na krzesło za biurkiem. – Słucham. – To taka głupia sprawa... nie wiem od czego zacząć. – Może zacznijmy od pieniędzy – powiedziała rzeczowo. – Często zdarza mi się wysłu-chać kogoś, kogo nie stać na moje usługi. Moje honorarium to dziesięć milionów za przyjęcie sprawy i dziesięć za każdą rozprawę, w której wezmę udział. Poczuł się zbity z tropu. Nie dlatego, że mówiła o pieniądzach, ale dlatego, że powiedziała to w sposób zupełnie nie przystający do jej uroczej powierzchowności: brutalnie i niezbyt elegancko. Zaśmiał się, żeby pokryć zmieszanie. – Niezależnie od skutku? – spytał. – Tak, to niezależnie. Jeśli wygrywam, jeszcze dziesięć milionów. – Niewąsko. Zaśmiała się także, założyła nogę na nogę. – Pan wybaczy, ale nie robię wyjątków. Tak się składa, że jestem jedynym żywicielem ro-dziny, a moja rodzina lubi dobrze zjeść. – Tak, to mocny argument. Czek, przelew, gotówka? – To bez znaczenia – powstrzymała go gestem, bo sięgnął po portfel. – Załatwi pan to póź-niej, w sekretariacie. Proszę mówić, w miarę możliwości dokładnie. – To się zaczęło dwudziestego września. W przeddzień pojechałem do Lublina usuwać awarię w sieci komputerowej zakładów... to chyba nieistotne. Planowałem wrócić na noc do domu, ale sprawa przeciągnęła się do późnego wieczora, a ponieważ nie byłem przygotowany na nocleg w Lublinie, pojechałem na noc. Opowiadał płynnie i logicznie, jednocześnie stwierdził, że ta rozmowa o pieniądzach była bardzo potrzebna – z fotela faceta podziwiającego nóżki pani mecenas przesadziła go na fotel klienta, który słono płaci. Wysocka słuchała nie przerywając, od czasu do czasu pisała coś w obszarpanym zeszycie w kratkę. Kiedy dobrnął do końca swojej przygody parsknęła ni to zdziwiona, ni to ubawiona. – Ma pan inklinację do stwarzania sobie kłopotów. – A jak pani zdaniem powinienem był postąpić?Spoważniała. – Postąpił pan uczciwie i będzie to pana sporo kosztować – wzięła od niego kserokopię wezwania. – Prokurator Jadwiga Bączek. Jadzia Bączkówna... mógł pan lepiej trafić. To zga-ga. – Pani ją zna? – Tak, byłyśmy na jednym roku. Powstrzymał się, żeby nie wyrazić zdumienia. Trudno uwierzyć, że tamta stara tłusta baba i pani mecenas są w tym samym wieku. Ale widocznie są. Zdał jej pokrótce sprawę ze swoich dwóch wizyt w prokuraturze, potem z występu w sądzie i odetchnął. – Coś podobnego... nawet nie przeczytał pan kodeksu karnego? – O, z pewnością jest dla mnie za mądry. I za gruby.Wyjęła z szuflady wytartą broszurkę w brudnoczerwonej okładce i podała mu. – To jest kodeks karny. Razem z wykonawczym i postępowania nie przekracza objętości przeciętnej powieści. – Coś takiego – zdumiał się ważąc w ręku książeczkę. – I na podstawie tego sadza się tylu ludzi? Że więzienia trzeszczą w szwach? – Tak jest. Został napisany ściśle według dziesięciu przykazań... no, powiedzmy według siedmiu. Proszę wziąć i przeczytać w wolnej chwili. Tu ma pan jeszcze kodeks postępowania – podała mu bliźniaczo wyglądającą broszurkę. – Kiedy mamy termin? – Pierwszego grudnia. Ta liczba mnoga dodała mu ducha, pokrzepiła jego nadwątloną odwagę. Już nie był sam, ta urocza, kompetentna kobieta stanęła obok niego i nie pozwoli mu zginąć. Obrońca. Piękny zawód... nie, raczej powołanie. Za pieniądze. I cóż z tego? O ile prostsze byłoby życie, gdyby każda kobieta od razu, na początku, określiła cenę swojej lojalności! – Świetnie. To znaczy fatalnie, ale wybrniemy z tego. We środę powinnam dotrzeć do akt w sądzie, a pan... proszę pojechać do tych Kątów, czy Szczytów... chociaż... powinnam także pojechać. Obejrzeć miejsce zbrodni – zaśmiała się. Przerzucała szybko kartki dużego termina-rza. – Psia kość... wszystko mam zapchane, a weekendy staram się spędzać w domu. Chyba żebyśmy tam pojechali.... o której musielibyśmy wyjechać, żeby tam być o szóstej rano, tak jak pan wtedy? – Chyba gdzieś o wpół do piątej. To znaczy z Elbląga piąta, piąta piętnaście. – I obrócilibyśmy do dziesiątej? – Z pewnością. To niedaleko. – Świetnie. Nie sądzę, żeby moja córka wstała w sobotę przed dziesiątą. – Jej twarz znowu rozjaśniła się uroczym, trochę asymetrycznym uśmiechem. – Zatem proszę podjechać po mnie w sobotę, o piątej piętnaście. Tu, pod kancelarię. Nie nastawił budzika, nie chciał obudzić Teresy. Mimo, że była na niego obrażona i odzy-wała się tylko z konieczności, na pewno nie wytrzymałaby, żeby nie spytać, dokąd się wybie-ra. Niewykluczone, że zechciałaby pojechać z nim. Sam by jej to zaproponował, wiedział jednak z doświadczenia, w jak denerwujący sposób ona zwykle demonstruje swoje dąsy; obecność osoby trzeciej zapewniłaby wdzięczną widownię dla jej popisów. A przecież ta wy-prawa ma konkretny cel, na którym powinien się skoncentrować. Nie, lepiej nie. Zawierzył swojemu wewnętrznemu programatorowi, który jeszcze nigdy go nie zawiódł – i rzeczywiście – obudził się o czwartej. Wstał i wyszedł z sypialni zamykając za sobą cicho drzwi. W ciągu pół godziny był gotów i miał trzy kwadranse na dojazd do Elbląga – aż nadto przy puściut-kich o tej porze ulicach i drogach. Bez trudu zaparkował na wprost bramy kamienicy, w której mieściła się kancelaria, do-kładnie piąta piętnaście. W żadnym oknie nie paliło się światło, ulica była ciemna i wylud-niona. Na wszelki wypadek nacisnął guzik domofonu kancelarii, ale odpowiedziała mu cisza. Wrócił do auta, zapiął szczelnie kurtkę, oparł łokcie na kierownicy, głowę na łokciach. – Długo pan czeka? Siedziała obok niego, uśmiechnięta, w ciepłej kurtce z żółtego polaru. Otrząsnął się i spoj-rzał na zegarek. Wpół do szóstej. – Nie, skąd. Parę minut – wymamrotał odzyskując przytomność. Był zmarznięty, zdrętwiały i rozespany – ten kwadrans wystarczył, żeby zdążył zasnąć na dobre i będzie potrzebował następnego kwadransa, żeby się na dobre obudzić. Ruszył. Wszystko wyglądało teraz inaczej niż wtedy: było zupełnie ciemno, drzewa, wówczas zielone, wyciągały nagie gałęzie ku niebu, w żadnej z mijanych wsi nie paliło się najmarniejsze światełko. Ta zmieniona sceneria sprawiła, że przejechał przez Szczyty nie rozpoznając ich i dopiero zwalniając przed przejazdem kolejowym uświadomił sobie, że to jest t e n przejazd. Zatrzymał auto. – Tutaj stałem wtedy przed szlabanem – powiedział.Wysocka wysiadła, on za nią. – Przejazd jak przejazd – mruknęła. – Ona przyszła stamtąd? – Tak. Oczywiście stałem w tamtą stronę. – Proszę jeszcze raz o tym opowiedzieć. Opowiedział. Który to już raz? Raptem przypomniał sobie o traktorze. Jakoś wcześniej mu to umknęło. – No proszę. Mamy jeszcze traktorzystę. Coś o nim mówiła? – Tylko tyle, że to pojebus. Przepraszam, to cytat.Zachichotała. – Jedźmy teraz w kierunku, z którego ona przyszła. Wolniutko, musimy odnaleźć jej dom. – Pani zna jej adres? – Tak. Właściwie tylko numer domu w tych Kątach. Tu nie ma ulic. Wysiedli przy najgęstszym skupisku domów i błądzili na oślep pobudzając do ujadania kolejne psy. W końcu dostrzegli w podwórzu jakiegoś obejścia kobietę z wiadrem. – Marzena Nowak? Ona u Ślepki mieszka. Musicie iść tą drogą prawie pod las. Poszli. Zastanawiał się chwilę, czy powiedzieć jej to, co przyszło mu już wcześniej do głowy i doszedł do wniosku, że może. W końcu ona jest jego obrońcą. – Odwiedzimy ją? – Nie, nie. Popatrzymy tylko z daleka. – Wie pani... myślałem, żeby jej dać pieniądze. Na przykład połowę z tego, czego żąda. Żeby się odczepiła i wycofała oskarżenie. Wysocka milczała. Zrobiło mu się głupio, zaczął się pośpiesznie tłumaczyć. – To wszystko jest dla mnie... komplikuje mi mnóstwo spraw. Prawdę mówiąc mam teraz inne kłopoty... – Przeczytał pan kodeks? – Nie, jakoś... – Widzi pan, wycofanie powództwa cywilnego niewiele zmieni pańską sytuację. Oskarża prokuratura, a ta Marzenka tylko próbuje przy okazji wyrwać coś dla siebie. Żeby wycofano oskarżenie ona musiałaby wszystko odwołać, wskazać, kto ją pobił, odpowiadać za składanie fałszywych zeznań, pomówienie, pokryć koszta sądowe i w konsekwencji wsadzić tego swo-jego kochasia do pudła. – Ale przecież ona w i e, że oskarżenie jest fałszywe. Gdyby ją trochę postraszyć... no, tym, o czym pani mówi, a potem zaproponować pieniądze? – To za duże ryzyko, może polecieć z ozorem do pani prokurator. Ja tego nie zrobię i jako obrońca stanowczo odradzam to panu. Już lepiej od razu przyznać się do winy. Obejście, w którym mieszkała Marzena Nowak było zaniedbane i biedne – nie było nawet psa, który ostrzegłby mieszkańców, że zbliżają się obcy, nawet ogrodzenia. Zatrzymali się w odległości kilkunastu metrów od budynku. – Muszą być bardzo biedni – szepnął Jacek. – Panie Jacku... przyznanie się do winy to także jest wyjście. Nie był pan karany i są oko-liczności łagodzące... Odwrócił się zaskoczony i w mroku napotkał spojrzenie jej ciemnych oczu. Wzruszyła ra-mionami. – Wyrok w zawieszeniu i grzywna. – Pani myśli, że to ja ją pobiłem?... – To zupełnie bez znaczenia, co ja myślę. Powinnam to panu powiedzieć, więc mówię. – Rzuciła okiem na zegarek. – Chodźmy. Poszła przodem odnajdując inną, krótszą drogę do szosy. Domyślił się, że chce uniknąć ponownego spotkania z kobietą, którą pytali o drogę. Na szosie zatrzymała się przy wiacie przystanku autobusowego. Wyjęła z kieszeni małą latarkę i podała mu. – Proszę poświecić. Oświetlił rozkład jazdy, a ona zapisała coś w notatniku. Wsiadłszy do auta wyzerował licznik i po przejechaniu piętnastu kilometrów zwolnił i zaczął się rozglądać. W końcu za-trzymał auto. – Gdzieś tu wysiadła. – Mówiła coś? – Tylko „dziękuję”. – A przedtem? Kiedy jechaliście? – Nic. To znaczy spytałem ją, do kogo jedzie, a ona powiedziała, że do matki. To wszystko. – Co dalej? – Pojechałem nad jezioro. – No to jedźmy. Drewniany pomost był tak wąski, że idąc po nim stykali się ramionami. Pół metra pod ich stopami chlupotało jezioro, ciemne i lodowate, jego przeciwległy brzeg tonął w mroku. Przy-pomniał sobie, że wtedy zupełnie serio rozważał, czy nie popływać. Wzdrygnął się. – Zimno panu? – Nie, nie. – Długo pan tu wtedy był? – Kilka minut. Rozejrzałem się, opłukałem twarz i wróciłem do auta. We wsi z łatwością odnalazł kawiarnię, choć nie było czerwonych parasoli. Mieściła się w sztampowym pawilonie handlowym oddalonym kilkanaście metrów od drogi, na szybie przy-klejono papierową brzydką biedronkę. Na placyku przed pawilonem rozlewała się wielka, błotnista kałuża. Wtedy był kurz. Jackowi zachciało się kawy, tak bardzo, że musiał parę razy przełknąć ślinę. – Napijemy się kawy? – spytał. – O, chętnie. Marzę o kawie. Wysiedli z auta i ostrożnie okrążyli kałużę. Niestety – drzwi były zamknięte, wewnątrz świeciła tylko słaba żarówka nad bufetem. „Czynne 7 – 19” przeczytał i spojrzał na zegarek – za dwadzieścia ósma. A potem zobaczył zatkniętą poniżej za szybą karteczkę kratkowanego papieru: „W wykendy czynne od 9”. – Psia krew – powiedziała pani mecenas. Obeszli pawilon dookoła potykając się w ciemności o jakieś rozrzucone skrzynki, brodząc w błocie i klnąc – żywego ducha. – Trudno – pani mecenas tupnęła parę razy, żeby otrzepać błoto z mokasynów. – Nie bę-dziemy tu sterczeć do dziewiątej. Zatrzymali się jeszcze tylko raz, choć Jacek nie był w stanie stwierdzić, w którym miejscu na kilkukilometrowym odcinku lasu wówczas się zatrzymał. Zdaniem pani mecenas nie było to ważne, chodzi o czas – objaśniła. Nie rozmawiali ze sobą po drodze. Dopiero kiedy wje-chali do Elbląga, Jacek spytał: – Dokąd panią odwieźć?Nie odpowiedziała. Osunęła się nisko w pasach, głowa opadła jej na ramię...Zahamował gwałtownie przy chodniku. – Pani Ewo!... Poderwała głowę i rozejrzała się nieprzytomnie. – Och... chyba zasnęłam. Przepraszam. Nastrój wyraźnie poprawił mu się. Jego sprawa spoczęła w dobrych rękach i musi się teraz rozstrzygnąć na jego korzyść – przecież jest niewinny. No i Teresa... jednak to prawda, że sam diabeł nie rozszyfruje kobiety. Wróciwszy w sobotę rano z wycieczki do Szczytów zastał ją na nogach, powitała go filiżanką wspaniałej kawy i uśmiechem. Jakby nie było wcześniej cichych dni, jakby się nigdy nie pokłócili. Zgodził się towarzyszyć jej w sobotnich zakupach, choć nie cierpiał zakupów. Bał się jednak jakimś swoim słowem czy zachowaniem zepsuć nowo zawartą ugodę; popychał więc posłusznie za żoną wielki siatkowy wózek, trochę zdzi- wiony, że ona wszystko kupuje zgrzewkami: mleko, soki, kawę, herbatę... – Zawsze tyle kupujesz? – Nie – uśmiechnęła się. – Wykorzystuję okazję, że mam auto i tragarza. Przez cały weekend Teresa nie wspomniała o wyjeździe. Może doszła do niej w końcu ab-surdalność tego pomysłu? Lepiej siedzieć cicho na ten temat, jest szansa, że sprawa przy-schnie. W nocy z niedzieli na poniedziałek zaczął się zastanawiać, czy nie pójść za ciosem i nie spróbować doprowadzić ugody do końca, pal sześć dąsy, pal sześć postanowienie, że on pierwszy jej nie tknie. W końcu jest mężczyzną i to on powinien wyjść z inicjatywą, a już na pewno powinien być od niej trochę mądrzejszy. Chyba zbyt długo się zastanawiał, bo Teresa zdążyła zasnąć na dobre. Jemu zresztą też zaczęły się plątać myśli. Jutro – pomyślał leniwie zasypiając. Następnego dnia zaspał, potem zapomniał wstąpić na komisariat i zawrócił w połowie dro-gi – w efekcie dopiero o dziesiątej dotarł do firmy. Zamknąwszy za sobą drzwi doznał dziw-nego wrażenia – wszyscy zamilkli. – Co was tak zatkało? Obgadywaliście akurat mnie? Andrzej wziął ze swojego biurka plik z zielonym nadrukiem, wstał i poszedł za nim do je-go gabinetu, zamknął starannie obite dermą drzwi. – Jak to u ciebie wygląda? W tym sądzie? – spytał. – Przerwa do pierwszego grudnia. Bo co? – Przeczytałeś dobrze specyfikację? – położył plik na biurku przed Jackiem. – Mam wrażenie, że przeczytałem... o co chodzi?Andrzej pochylił się i wybrał z pliku jedną kartkę. – O to. Oświadczenia. Przeczytaj. Jacek zaniepokojony przebiegł wzrokiem kolejne punkty. „Oświadczam, że zapoznałem się... oświadczam, że nie podlegam wykluczeniu... oświadczam, że jestem płatnikiem... oświadczam, że nie byłem karany i że nie toczy się przeciwko mnie postępowanie karne, skarbowe ani administracyjne...” – O kurwa – powiedział. – Termin jest trzydziestego listopada... niech to krew zaleje. Gdyby było na odwrót... – Gdybyś mi na to nie zwrócił uwagi, podpisałbym to z rozpędu... – Myślałem już o tym – Andrzej uśmiechnął się niepewnie i złożył starannie plik arkuszy. –To znaczy była taka opcja, żeby ci nic nie mówić, podpisałbyś to i już. Nawet byś nic nie wiedział. Ale to chyba nie jest najlepszy pomysł. Posłuchaj... startujemy, żeby wygrać. I mo-żemy wygrać, szansa jest. A wtedy oni... to znaczy konkurencja, to będzie Complico, Elta, czyli ta szuja Mułłowicz... wygrzebią to. Po prostu za duży szmal, żeby nie próbowali. Zresztą... nie wściekaj się, ale i tak wszyscy wiedzą. – Kto „wszyscy”? – Nasza cała firma. Twoja żona i jej przyjaciółka moja żona. Ich przyjaciółki i przyjaciółki ich przyjaciółek, a także ich mężowie. Ty sam nie robiłeś z tego tajemnicy. – Fakt. Może jakoś beze mnie... – Nie da rady, Jacek. Wszystkie większe referencje diabli biorą. Elmar, MEN. Centrum... Tak, to prawda. Tamte tematy prowadził jeszcze na zlecenie uczelni. Jako firma zrobili właściwie tylko jeden duży, liczący się temat, komputeryzację zakładów włókniarskich „Fanty”. Reszta to miełocz, zlecenia, które pozwalały im nieźle zarabiać, ale jako referencje do tak gigantycznego tematu bez wartości. Zresztą jakim cudem to miałoby pójść bez jego nazwiska i podpisu? Impas. Czy tu się da cokolwiek wykombinować? – Tu się nie da nic wykombinować, Jacek – powiedział Andrzej, jakby usłyszał jego myśli. – Musimy ten przetarg odpuścić. I modlić się, żebyś został uniewinniony. – Wcale nie mam pewności, że zostanę uniewinniony... – Ale... przecież j e s t e ś niewinny?... – Oczywiście, że j e s t e m. Tylko że tam, w tym sądzie...nie masz pojęcia, jak to wyglą-da. Nawet nie wiem, czy potrafiłbym ci to wytłumaczyć... fakty i mistyfikacje stają się tylko słowami, nabierają tej samej wagi. To jakbyś przeszedł w inny wymiar. Andrzej patrzył na niego chwilę ze współczuciem, potem rozłożył bezradnie ręce i wyszedł zamykając za sobą cicho drzwi. Jacek wsadził ręce w kieszenie spodni i podszedłszy do okna zagapił się na przejeżdżające w dole samochody, tłoczących się przechodniów. Porażka... nie, nie wolno mu się z tym pogodzić. Musi być jakiś sposób! Trzeba go tylko znaleźć... mógłby na przykład awansować Andrzeja wstecznie na dyrektora firmy. Nie istniało wprawdzie takie stanowisko, ale nic prostszego, niż je stworzyć. Andrzej był dobry, cholernie dobry w swoim fachu... i w niczym innym. We wszelkich sprawach finansowych i organizacyjnych wykazy-wał bezradność dziecka. Ale to bez znaczenia, istotniejsze, że jego nazwisko kojarzyło się w branży źle – miał pecha pracować wcześniej dla hochsztaplerów. Kiedy dwa lata temu znalazł się na bruku, bez pieniędzy i bez pomysłu jak wybrnąć z długów – Jacek natychmiast zapro-ponował mu pracę. Nie tylko z sympatii i szacunku dla kolegi, także z wyrachowania: wie-dział, że zyskuje jednego z najlepszych fachowców na Wybrzeżu. Do pokoju zajrzała ostrożnie Patrynia. – Przepraszam, Jacek, ale już dwa razy dzwonił tu jakiś twój znajomy. Jest dzisiaj w Gdań-sku i chce wpaść do firmy – podała mu karteczkę. – „Eryk” – przeczytał. I numer komórki. – Oddzwoń mu, że będę po pierwszej. Przeczuwał, że spotkanie z Erysiem z dala od stolicy i rodzinnego Elbląga nie obejdzie się na sucho i chciał zostawić sobie parę godzin na zebranie i uporządkowanie myśli. Czego też może chcieć Eryś? Pewnie tylko obejrzeć, jak się jego dawny kolega urządził. Jacek na wszelki wypadek posłał Patrynię po haiga i solone orzeszki. Eryk istotnie był ciekaw, jak się jego kolega urządził. Bystro obejrzał lokal i sprzęt, przy-witał się ze wszystkimi pracownikami, wydał Patryni ścisłe dyspozycje co do kawy i poszedł za Jackiem do jego gabinetu. Zanim Jacek zdążył zaproponować mu whisky, Eryś zwiedził gabinet: zajrzał do szafy z dokumentacją, rzucił okiem na korespondencję, przekartkował le-żącą na biurku specyfikację i natrafiwszy na stronę z nadrukiem Ministerstwa gwizdnął. – Niezły szmal – zauważył. Jacek miał ochotę powiedzieć mu, żeby trzymał łapy przy sobie, ale jakoś nie wypadało. Zaśmiał się z przymusem, wyjął mu teczkę z rąk i położył ją z powrotem na biurko. – Owszem, ale nie dla mnie. Napijesz się? – Chętnie – szybkim gestem palców Eryś zaznaczył malutką porcję i sięgnął znów po tecz-kę. – Nie podchodzisz do tego? – Nie. – Czemu? – Z powodu tej cholernej sprawy karnej. – Żądają zaświadczenia o niekaralności? – Nie. To bym przeskoczył, jeszcze nie byłem karany. Ale trzeba podpisać oświadczenie – wyjął z pliku nieszczęsną kartkę i podsunął Erysiowi pod nos. – Cholera... cholera jasna – Eryś studiował treść oświadczeń, nawet podniósł arkusz pod światło, zastanawiał się chwilę, ale najwidoczniej niczego nie wykombinował, bo odłożył kartkę z powrotem na biurko, jakby nagle stracił zainteresowanie sprawą. Wziął od Jacka szklankę i uśmiechnął się. – Wujaszek Haig. Też go lubisz? – Wiedziałem, że będziesz. Weszła Patrynia z kawą i przez chwilę milczeli przyglądając się jej kanciastym, sprawnym ruchom, kiedy ustawiała filiżanki na biurku. – To twoja sekretarka? – spytał Eryś, gdy drzwi zamknęły się za Patrynią. – Uhm. – Dziwny z ciebie facet. Musiałbyś zobaczyć moją. Jacek zaśmiał się. Wcale nie musiał oglądać sekretarki Erysia, mógł ją sobie doskonale wyobrazić. – A umie parzyć taką kawę? – Uh, czego ona nie umie... – dopił whisky i szybkim gestem nalał sobie następną małą porcję. – Nieźle się urządziłeś. Lokal, sprzęt. Ekstra. – Firma to nie lokal, ani sprzęt, Eryś. Firma to ludzie. A ja mam najlepszych na Wybrzeżu. – Powiedział to z dumą, ale bez przechwałki, bo naprawdę tak sądził. – Przy okazji, dzięki za namiar na tę Wysocką. Eryś ożywił się. – Byłeś u niej? – Tak. Wzięła sprawę. Ale ceny ma zaporowe, o mało nie spadłem z krzesła. – Nie przejmuj się drobiazgami, Dżambo. Jakby coś, masz mój telefon. Ona jest naprawdę dobra. I wdówka. Cieplutka. – Skąd wiesz, że cieplutka? – spytał patrząc na niego badawczo. Jakoś nie mógł sobie wy-obrazić pani mecenas przyjmującej awanse Erysia. – Domyślam się – zaśmiał się Eryk dwuznacznie. – No, to jeszcze po jednym i zmykam. Muszę przed wieczorem być w Warszawce, sprawy państwowe, rozumiesz – mrugnął wesoło i stuknął swoją szklanką w szklankę Jacka. – Jacek, musimy porozmawiać – powiedziała Teresa. – No to rozmawiajmy – odrzekł z roztargnieniem. W głowie szumiało mu od szalonych kombinacji, niewielka ilość wypitej przed paroma godzinami whisky nie wystarczyła, żeby poczuł się wstawiony, starczyła tylko, żeby go teraz suszyło. Znalazł na dnie lodówki piwo i otworzył. – Wyjeżdżam w tym tygodniu, mam samolot we czwartek. – Samolot?... Dokąd? – Do Nowego Jorku. – Nie mów głupot. Chcesz załatwić w ciągu trzech dni wizę? Amerykańską? – Mam wizę. Niemożliwe – pomyślał. Kiedy, jak? W ciągu tych paru dni?... Raptem zaświtało mu brzydkie podejrzenie. Zaraz... ten list cały czas poniewierał się gdzieś tu, na wierzchu... Ro-zejrzał się po pokoju i dostrzegł czerwono – niebieski brzeg lotniczej koperty wystający spod gazet na fotelu. Wziął kopertę i przeczytał datę gdańskiego stempla pocztowego – szesnasty września. Wyjął list – napisany trzeciego. Po prostu nie zwrócił wtedy uwagi na datę, a była istotna. Jezu... przecież to, co ona zrobiła, to zwykłe, ordynarne oszustwo. On się wysilał jak idiota, kupował wczasy na Krecie, a ona czekała na wizę... – Mówiłaś, że list właśnie przyszedł... – Nie mówiłam. Przecież tam jest data. O co ci chodzi? „O co ci chodzi”. Marne odbicie piłki, byle jakie, na oślep, ale skuteczne. Takie pytanie sprawia, że zamiast żądać wyjaśnień sam się zaczynasz tłumaczyć. O nie. Nie będzie jej tłu-maczył, o co mu chodzi. – Posłuchaj – powiedział tak spokojnie, jak umiał. – Może nie mówiłem tego dość wyraź nie, no to mówię teraz: nie zgadzam się, żebyś jechała. Zaśmiała się krótko. – Na szczęście żyjemy w wolnym kraju. – Jasne. Chcę ci tylko uświadomić, że ja nie przyłożę do tego ręki. Jednym słowem nie licz na pieniądze ode mnie. – Od ciebie! – zawołała oburzona. – Przecież to są n a s z e pieniądze! – Nasze, ale nie twoje. – Nasze! A jak wyrzuciłeś w błoto czterdzieści baniek to także były nasze pieniądze? Zatkało go na chwilę. Wyrzucił tylko cztery miliony, nie czterdzieści i przecież chciał po-jechać z nią, dla niej i przez nią... i ona o tym doskonale wie! Jak w ogóle z nią rozmawiać? – Albo udajesz, albo rzeczywiście jesteś głupsza niż własne buty. Nie dogadamy się w ten sposób, Teresa. Forsy na twój wyjazd nie ma i nie będzie. – To świństwo... Potrząsnął gwałtownie głową. – Nic podobnego. Nasza sytuacja materialna nie uzasadnia twojego wyjazdu, a te nędzne centy... gdybyś miała choć odrobinę godności, odpisałabyś mu, żeby się wypchał. Jest więcej niż bezczelny, a ty jesteś... – chciał powiedzieć tylko „jeleń”, ale urwał, bo zobaczył, że jej twarz kurczy się ze złości, a ręka opisuje szybki, krótki łuk – zaskoczony ledwie zdążył schwycić ją za przegub o cal od swojej twarzy. Tego jeszcze nie przerabialiśmy – pomyślał tępo odsuwając się na bezpieczną odległość. Teresa wyszarpnęła rękę i zaczęła rozcierać przegub, być może rzeczywiście uchwyt był zbyt silny. Stali naprzeciw siebie i czuli niemal namacalnie, jak wszystko się pruje. – A może on nie zdaje sobie sprawy, że rozwala nasze małżeństwo? Zresztą... sam sobie z nim pogadam – już wcześniej zauważył na kopercie nadruk z adresem i telefonem. Położył kopertę obok aparatu i sięgnął po słuchawkę. – Zwariowałeś? – przyskoczyła i wyrwała mu słuchawkę z ręki. – To nie twoja sprawa! Zachowujesz się, jak... jak jakiś pieprzony arabski szejk!... och! Jak ja ciebie nienawidzę!... Zapadła cisza. Jacek pomyślał, że w końcu usłyszał to, co powinno zostać powiedziane na początku – obeszłoby się bez kłótni i szarpania nerwów. – No to mamy jasność – powiedział zwolna. – Myślę, że na tych kilka dni powinnaś prze-nieść się do mamy. Poszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i usiadł przy biurku. Nie – pomyślał – to nie-możliwe, żeby jednemu facetowi w ciągu jednego tygodnia wylało się na łeb tyle gówna... gdyby zobaczył to w filmie, albo przeczytał w książce – po prostu nie uwierzyłby. Teresa zdała sobie sprawę, że powiedziała coś strasznego, nieodwołalnego. I choć słowa ulatują, są wśród nich i takie, które ulecieć nie mogą, bo są ciężkie, jak kamienie. Kiedy wy-szedł ze swojego gabinetu stała w przedpokoju, z opuszczonymi bezradnie rękoma i płakała. – Jacek... Nawet na nią nie spojrzał. Był zbyt wstrząśnięty tym, co usłyszał, zbyt głęboko zraniony. Później, idąc ulicą pomyślał, że może to była ostatnia chwila, żeby jeszcze coś uratować, po-sklejać, połatać. Tylko po co? Chyba tylko po to, żeby pojechała z jego błogosławieństwem. Bo tego, że pojedzie, był pewny. Pięć lat wyrwane z życia, zmarnowane – a nawet więcej, bo rozwodu nie dostaje się z dnia na dzień. To jeszcze trudniejsze i bardziej upokarzające niż ubieganie się o amerykańską wizę. Jacek miał za sobą to doświadczenie i choć przez ostatnie dwanaście lat starał się o tym nie myśleć, to każdy szczegół tamtego żałosnego widowiska tkwił w jego pamięci ostro i wyraźnie. Chciał wtedy, żeby to zostało załatwione szybko, kul-turalnie, dyskretnie – oboje z Grażyną tego chcieli. A jednak nic nie zostało im oszczędzone i dopiero na sali sądowej stali się prawdziwymi wrogami. Ilekroć później natknął się na nią – kłaniał się i uciekał, niezdolny nawet do wymiany kilku zdawkowych zdań. Mógł jej wyba-czyć zdradę, odejście – ale nie tamto publiczne upokorzenie. A teraz? Tak, Teresa miała rację, że to im dobrze zrobi – pobyć z dala od siebie jakiś czas. Chodziło jej pewnie o to, żeby potem mogli zacząć od nowa, ale on już wiedział, że nic z te-go, że tylko będzie im łatwiej patrzeć na siebie jak na obcych. Po prostu się nie kochają. Nig-dy tak naprawdę nie kochali się, z jakichś tam przyczyn byli ze sobą przez pięć lat... przysta-nął uderzony pewną myślą: przecież właśnie t o jest najważniejsze! Miłość. Taka, która ogarnia sobą całkowicie dwoje ludzi i nie tylko nie pozwala im się wzajemnie krzywdzić, ale nakazuje chronić. Daje siebie. Nie żąda nagrody. Jedność dwóch egoizmów. Nie podlega ludzkiej woli i nie da się jej wypracować ani nakazać sobie, bo ona jest darem. Albo się to ma, albo nie. Cała reszta to miłość własna: namiętność, zaborczość, przywiązanie, wspólnota upodobań czy interesów – nędzne imitacje. Mogą istnieć jednocześnie z miłością, mogą ist-nieć bez niej, a wtedy są tylko substytutem, atrapą pozbawioną jądra i treści. Pustym naczy-niem, które pęka przy silniejszym wstrząsie. Właśnie im się to zdarzyło. Nie powinien mieć pretensji do Teresy, że zdarzyło się to w nieodpowiednim dla niego momencie. Każdy moment jest równie dobry i równie zły – to po prostu musiało pęknąć i pękło właśnie teraz. Miała rację nazywając go pieprzonym arabskim szejkiem – był wobec niej opiekuńczy, zaborczy, pożądał jej i był do niej przywiązany. I to wszystko. Uczciwie byłoby wrócić teraz do domu i powiedzieć: ja także ciebie nie kocham. Oto połowa naszych pieniędzy, twoja połowa. Jeszcze czego!... aż coś w nim zawyło z wściekłości. Musiał powiedzieć to na głos, bo kilku przechodniów obejrzało się za nim. Rozdział VI W mieszkaniu zrobiło się jakoś czysto, pusto. Żadnych rozrzuconych pism, wilgotnych ręczników, brudnych naczyń. Teresa zanim odeszła posłuchała go przynajmniej w tym jed-nym: otworzyła okna i posprzątała. Tylko na półce biblioteczki został porzucony list wujka Adama – może chciała żeby miał jej telefon, może po prostu zapomniała go zabrać. O, z pew-nością do niej nie zadzwoni. Jeszcze czego. Nie przepisał sobie do terminarza ani adresu, ani telefonu, nie wyrzucił jednak listu. Niech leży. Czuł się wyczerpany, ale powoli odzyskiwał spokój – otwierając drzwi po powrocie do domu nie odczuwał już dławienia w gardle. Nie ciążyła mu samotność – zdał sobie sprawę, że była dla niego czymś bardziej naturalnym, niż małżeństwo – w swoim dorosłym życiu spędził półtora roku z Grażyną i pięć lat z Teresą, poza tym był sam. Potrafił być sam – może dlatego z politowaniem patrzył na wielu swoich znajomych, którzy po wysłaniu żon i dzieci na waka-cje zachowywali się jak wypuszczone na przerwę nastolatki: pijackie spędy w „wolnej cha-cie”, brydże do białego rana, na kilka dni przed powrotem rodziny pośpieszny remont łazien- ki, malowanie kuchni, czy co tam mieli przykazane zrobić. On nie tylko potrafił być sam, ale chyba to lubił – nuda była stanem umysłu, którego nie znał, sprawy bytowe nigdy nie nastrę-czały mu problemów – umiał przygotować sobie posiłek, wyprasować koszulę, przyszyć gu-zik. Nie przepadał za tymi czynnościami i chętnie pozostawiał je komuś innemu, jeśli akurat miał komu, ale nie gubił się, jeśli musiał wykonywać je sam. Tego nauczył go ojczym, nie tyle w praktyce, co teoretycznie: „znałem paru facetów, którzy ożenili się tylko dlatego, że sami nie umieli sobie uprać koszuli”. A Jacek chciał ożenić się z miłości. Mieć prawdziwy dom, dzieci, opiekować się rodziną, jak przystoi mężczyźnie. Nigdy, przenigdy nie postąpiłby tak, jak ten żałosny dupek, jego ojciec. W trzy dni po odejściu Teresy Jacek zatelefonował do Wysockiej i zapytał, czy mogłaby mu udzielić porady w sprawach firmy. Przeczuwał, że awansowanie Andrzeja na dyrektora niewiele zmieni sytuację, a ona jako prawnik może będzie mogła podsunąć mu jakieś inne wyjście. Termin składania ofert zbliżał się nieubłaganie i jeśli miał coś zrobić, to należało to zrobić natychmiast, albo pożegnać się z szansą. Wszyscy w firmie z wyjątkiem Jacka już się z tą szansą pożegnali, od czasu tamtej rozmowy z Andrzejem nie padło ani jedno zdanie na temat nieszczęsnego przetargu. – Jaką formę organizacyjną ma pańska firma? – Spółka z o.o. Mam w niej osiemdziesiąt procent udziałów, dziesięć moja żona i dziesięć taki jeden gość, siedzi w Niemczech. – Niemiec? – P.o. Pracuje tam, a do firmy nagania takie robótki, wizualizacja, to jest... mniejsza z tym. Podobno Niemcom się to opłaca. On bierze procent od zlecenia. W praktyce mam pełną swo-bodę, decyduję o wszystkim sam. – Rozumiem. Ale może wobec tego pańska żona... – Nie, nie. Ona właśnie wyjechała... na dłużej. Do Ameryki. Zresztą od dawna mam jej pełnomocnictwo. – To jak wygląda zarząd? – Jednoosobowy, prezes Jacek Bogdański. Gdybym teraz zakładał firmę, na pewno zrobił-bym to inaczej, ale trzy lata temu nikt nie miał bladego pojęcia o tych sprawach, nawet praw-nicy. – A kim jest ten gość, którego chce pan zrobić dyrektorem? – To mój kolega, jeszcze ze studiów. Bardzo zdolny i uczciwy. Pracuje u mnie na umowę o pracę. Ja wiem, pani mecenas, że to trochę śmieszne – dyrektor w firmie zatrudniającej ośmiu pracowników, ale próbuję znaleźć jakieś wyjście... – Hm... to nie jest wyjście, panie Jacku. Te papiery powinien podpisać szef firmy. Dyrek tor to za mało, jeśli jest jeszcze prezes. Musiałby go pan przyjąć do spółki i oddać prezesurę. Westchnął. – Tak właśnie myślałem. Dziękuję za radę. – Panie Jacku... – popatrzyła na niego jakoś dziwnie, ni to z politowaniem, ni to ze współ-czuciem – to n i e j e s t rada. Nie udzieliłabym takiej rady mojemu klientowi. – Ale... – parsknął. – Wy, prawnicy, patrzycie na wszystkich jak na przestępców, kombi-natorów, mataczy. A ludzie tacy nie są. Normalni ludzie. – Normalni ludzie sami niewiele o sobie wiedzą, dopóki nie znajdą się w nienormalnej sytuacji. Zrobi pan, jak pan zechce, ale przedtem proszę pożyczyć od niego pieniądze. – Nie rozumiem... – Niech go pan przetestuje, poprosi o pożyczkę, o maksymalną kwotę, na jaką go pan obli-cza. Przecież mu pan płaci, więc powinien pan wiedzieć, na ile go stać. To jest moja rada. Gratis. Całe szczęście, że gratis – myślał w drodze do Gdańska. I tak by z tej rady nie skorzystał, nawet gdyby chciał, bo Andrzeja obliczał na okrągłe zero. Po pierwsze buduje dom, po drugie ma dwoje dzieci, trzecie w drodze. W ciągu ubiegłych dwóch lat sporo razem zarobili, ale to, co on mógł składać czy lokować, Andrzej wydawał na potrzeby wciąż powiększającej się rodziny, albo pakował w wór bez dna, jakim była budowa; zdarzało się wiele razy, że to Jacek jemu pożyczał pieniądze. Gdyby teraz wystartował do niego z prośbą o pożyczkę – Andrzej potraktowałby to jako dowcip. Pani mecenas nie ma o tym wszystkim pojęcia, być może jej rada byłaby użyteczna w innej sytuacji. Zaczął padać deszcz, gęsty, zmieszany z pecynami mokrego śniegu – skręcając w Składo-wą Jacek włączył wycieraczki i zwolnił w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Ulica była jak zawsze beznadziejnie zapchana, właściwie tylko wcześnie rano i późno wieczorem uda-wało się postawić auto w pobliżu firmy. Na szczęście kilkanaście metrów przed sobą zauwa-żył zapalające się światła pozycyjne stojącego w długim szeregu auta i białe światło wstecz-nego biegu. Z ulgą zatrzymał się i mrugnął światłami. Wjeżdżając na świeżo zwolnione miej-sce uświadomił sobie, że to było polo Andrzeja – tak, na pewno – z brązowo – rudą łatą na klapie bagażnika. Wpół do ósmej. Dopiero teraz Andrzej wyszedł z firmy. Jest cholernie pra-cowity. I kompetentny. I zupełnie pozbawiony zdolności handlowych i organizacyjnych. Oczywiście to bez znaczenia, bo byłby tylko tytularnym prezesem... Jacek poczuł falę podno-szącego w nim protestu – przecież to j e g o firma, jego praca, pomysłowość, jego pienią-dze... zaśmiał się – reakcja dziecka, któremu ktoś próbuje odebrać jego zabawki. Andrzej bę-dzie tylko podpisywać, nic więcej... Jezu. Podpis to nie jest „tylko”, to jest cholernie dużo... Jeżeli zechce rozumieć, co podpisuje, każe to sobie tłumaczyć... będzie chciał uczestniczyć w rozmowach z klientami, rozporządzać pieniędzmi... Pani mecenas ma rację, to nonsens. Niech lepiej wszystko zostanie tak, jak jest. Ani słowa, a ten przetarg trzeba odpuścić. Nie ma innej opcji, prócz opcji zero: żadnych ruchów, żadnych szans. Na szczęście nikt o tym nie mówi, nikt nie próbuje kombinować, doradzać. To dobrze. W firmie było duszno, w powietrzu sinymi warstwami zawisł dym papierosowy. Przy tele-fonie na biurku Andrzeja stała wypełniona petami popielniczka. Jacek otworzył na oścież okno i nie zdejmując kurtki usiadł przy biurku Andrzeja, zagapił się w popielniczkę. Klubo-we. Tanie papierosy, ubrania, które Kryśka kupowała na kilogramy w jakichś podmiejskich szmaciarniach, oszczędzali chyba nawet na mydle. Zawstydził się – to wstrętne, że tak pomy-ślał. Podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął guziczek „redial” – wiele razy później próbował sobie uświadomić, dlaczego właściwie to zrobił – i nie potrafił. „Zakład Komputeryzacji Przemysłu Elta. Proszę zostawić wiadomość lub nadać faks po sygnale”... Wpatrywał się tępo w rząd cyferek, które pojawiły się na wyświetlaczu. Nie, to niemożliwe. Odłożył słuchawkę. A potem podniósł ją, ponownie wcisnął „redial” i od nowa wysłuchał słodko – infantylnego kobiecego głosu z taśmy. I jeszcze raz. I jeszcze. Przeliczył pety w popielniczce – jedenaście. Długo się łamał, zanim to zrobił. Rozgrzebana budowa, dwoje dzieci, trzecie w drodze, a Bogdański jest skończony. Nie wiedział, jak powinien się zachować. Chyba najlepiej udać, że nic nie wie. Bo rzeczy-wiście nic nie wie. Musi zaczekać, aż Andrzej powie mu sam. Bał się tego, skręcał się we-wnętrznie na myśl o rozmowie, jaka ich czeka. Przerażało go, że Andrzej będzie tłumaczył się przed nim, usprawiedliwiał i będzie czuł się upokorzony. A on? Zakłopotany... nie to mało. Będzie zażenowany. To już lepiej mieć do czynienia ze zwykłym kutasem, który bez mru-gnięcia powie: wybacz stary, ale ty się już nie liczysz, załatwiłem sobie lepszą pracę, żegnaj. A Andrzej jest uczciwy. Przyszło mu wybierać pomiędzy lojalnością wobec przyjaciela i sze- fa a lojalnością wobec siebie i rodziny – i wybrał. Właściwie trudno mu się dziwić, już raz dostał solidnie po głowie i boi się powtórki. Musi teraz przyjść do Jacka i jakoś to z siebie wydusić. Nie będzie mu łatwo, bo to jest równoznaczne z powiedzeniem koledze, który wte-dy pomógł mu wydostać się z szamba: jesteś skończony. I tu się właśnie myli. Jeden przetarg to jeszcze nie koniec świata. Fakt, że ostatnio nie miał czasu i głowy, żeby latać za zleceniami... jak to właściwie wygląda? Pieniędzy starczy jeszcze na jakieś dwa miesiące, tylko że po drodze wypada koniec roku. Musi siąść z Patrynią i trochę pokombinować. Dawał sobie radę do tej pory, da sobie i teraz. Ta cholerna sprawa w sądzie w końcu się przewali i wszystko będzie znowu dobrze. Musi być. Perspektywa weekendu, dwóch długich dni, w czasie których może się n i c nie wyda-rzyć, działała na niego przygnębiająco. Przyszło mu do głowy, że Andrzej powie mu dopiero wtedy, kiedy już dopnie wszystko do końca, to należy do kanonu postępowania w takich śmierdzących sprawach. Jednocześnie uświadomił sobie, że ta dzisiejsza rozmowa Andrzeja z Eltą nie była pierwszą rozmową. Przecież nie mógł tak po prostu tam zadzwonić – musiał wiedzieć, że może, że tam ktoś czeka na jego telefon. Prawdopodobnie powiedział Mułłowi-czowi, że skontaktuje się do końca tygodnia, albo że zadzwoni w piątek – coś w tym rodzaju. Jezu... Andrzej normalnie pracuje, rozmawia z nim jakby nigdy nic, dzisiaj nawet opowiedział dowcip... to niemożliwe. Musiał dzwonić tam w jakiejś innej sprawie! Tylko w jakiej? I dla-czego nie zadzwonił z domu, a z firmy, kiedy miał pewność, że będzie tam sam? Przechy-trzyłeś, przyjacielu. W poniedziałek wytłumaczysz, po co dzwoniłeś do konkurencji – gło-śno, wyraźnie i przy wszystkich, bo to dotyczy nas wszystkich. Zmęczony, a właściwie wypompowany tą gonitwą myśli Jacek włączył telewizor i wycią-gnął się na kanapie. Na żadnym kanale nie znalazł niczego, co byłoby w stanie go zająć; nie chciało mu się jednak wstawać po książkę. Długą chwilę leżał wpatrując się bezmyślnie w migocący kolorowo ekran, po czym nagle zasnął. W dwie godziny później ocknął się – spod nachalnego dźwięku jakiegoś teledysku przebi-jał wyraźnie sygnał telefonu. To na pewno Andrzej... Zeskoczył z kanapy i podniósł słuchawkę, ale usłyszał już tylko brzęczenie. Diabli wiedzą, jak długo telefon dzwonił, zanim go obudził. Pewnie długo. Może zadzwoni jeszcze raz. Spoj-rzał na zegarek i zdumiał się – po pierwszej. Osobliwa pora na telefon... pewnie Andrzej się upił. Do licha, ma do tego dostateczny powód. Albo to nie on, tylko Teresa. Która teraz może być godzina w Kalifornii? Nie chciało mu się obliczać – ale na pewno dzień. Wyłączył tele- wizor i powlókł się do łazienki, zostawił otwarte drzwi. Nic. Cisza. Ktokolwiek to był, doszedł do wniosku, że nie ma go w domu. Wziął natrysk, a potem położył się do łóżka i leżał nieruchomo z otwartymi oczyma. Dłu-go. Tak długo, że w końcu uświadomił sobie, że nie może zasnąć. Co u diabła... Leciutkie drętwienie palców lewej ręki, które czasami odczuwał w nocy i o którym za dnia zapominał, teraz stało się wyraźniejsze, bardziej zdecydowane. Co to może być? Serce? Krążenie? Nie, nie, to z pewnością od tenisa. Właściwie był mańkutem, choć pisał prawą ręką, bo w swoim czasie dopilnowano tego w szkole i w domu; pewniej jednak posługiwał się lewą: rysował nią, golił się, trzymał żelazko, szczotkę do butów, rakietę tenisową. Tak, to musi być to, lepiej jednak pójść i dać się porządnie zbadać. Na szczęście miał kolegę kardiologa, obejdzie się bez kolejek, skierowań, wielodniowego czekania. No, już! Śpij, palancie, jutro rano masz tenisa, musisz być formie... nie jutro, tylko dziś. Co się u diabła z nim dzieje?...Ilekroć zadrzemał, wewnątrz jego jaźni uruchamiało się jakieś piekielne sprzężenie zwrotne i wyrzucało go na powierzchnię snu. Uświadamiał sobie, że znów nie śpi, serce ruszało szybciej, potem zwolna uspokajało się, zapadał w drzemkę... i znowu. Dosyć. Wstał i wziął natrysk. Piąta. Czuł się ociężały, zmęczony, oczy miał jakby zasypa-ne piaskiem. Do dziewiątej jeszcze pełne cztery godziny i nie miał pojęcia, czym je wypełnić. Najchętniej położyłby się i pospał... Włożył dres, sportowe buty i zastanowił się: Jelitkowo? Nie, to za blisko. Władysławowo, a jeszcze lepiej Lisi Jar. Musi tam nieźle dmuchać. Zawsze dmucha, latem też. To nic, pobiegnie plażą tak daleko, jak da radę, a potem wszystko jedno – albo przyjdzie do siebie, albo go szlag trafi. Przez cały dzień nie pozwolił sobie nawet chwilę drzemki, mimo że po przebiegnięciu dwudziestu kilometrów i pięciu setach tenisa walił się dosłownie z nóg. Nie szkodzi, byle do wieczora. Położył się trochę wcześniej i kiedy zapadał w sen jak w studnię ostatnim jego od-czuciem była satysfakcja: terapia okazała się skuteczna. Obudził się równo po dwóch godzinach. Z aparatu telefonicznego wystawał faks – Jacek od razu poznał nadruk ministerstwa, choć nie był zielony, a szary. Oderwał arkusz i przebiegł szybko wzrokiem: zawiadamia się wszystkich pt. uczestników przetargu... powstała konieczność uzupełnienia... wyjaśnienia... i tak dalej, w związku z czym termin składania ofert zostaje przedłużony do dnia 15 grudnia. Zagryzł wargę i zagapił się przez okno. Szansa. Niewielka, ale jakaś tam szansa. Nie bę-dzie się tym podniecał. Wysocka, choć usposobiona optymistycznie, nie twierdziła wcale, że jego sprawa jest łatwa i że wyrok zapadnie pierwszego. Gdyby nie spaprał wszystkiego od początku, gdyby ją od razu zaangażował... gdyby, gdyby! Wrzucił faks do szuflady biurka. Nie będzie o tym myślał. Wstępnie ofertę przygotował już dawno, jeśli jakimś cudem będzie mógł wziąć udział w tej zabawie, wystarczy mu dwie godziny, żeby to dopiąć. Teraz ma do załatwienia inną sprawę. Po zastanowieniu odrzucił myśl, żeby zapytać Andrzeja o ten nieszczęsny telefon przy wszystkich. W końcu obaj są poważnymi facetami, Andrzej pełni w firmie funkcję podobną do funkcji pierwszego oficera na statku, nie można kazać mu się tłumaczyć przy tej całej gównażerii. Nie będzie też o nic pytał w cztery oczy, bo musiałby się przyznać, że skontrolo-wał cudzy telefon, a jakoś nie miał ochoty się do tego przyznawać. Musi spokojnie dotrwać do chwili, kiedy Andrzej powie mu sam. Prawdopodobnie zrobi to w Sylwestra... niech to krew zaleje. Jackowi do niedawna zdawało się, że ma mocne nerwy; wydarzenia ostatnich tygodni podkopały w nim tę wiarę. Jak on to wytrzyma? Patrynia przyniosła mu do gabinetu listę płac i Jacek już odkręcił pióro, żeby ją podpisać, zawahał się jednak. A może... – Przynieś mi jeszcze listę zleconych – powiedział odłożywszy pióro. – Tu jest wszystko. Przejrzał obie listy. Stawki zasadnicze miał od początku ustawione bardzo nisko, niewiele ponad konieczne minimum. Faktycznie płacił bardzo dobrze – premia, z nazwy uznaniowa, stanowiła lwią część wypłat, wszelkie nadwyżki zlecał własnym pracownikom lub ich krew-nym. To była asekuracja przed zarżnięciem firmy w razie jakiejś finansowej obsuwy lub ko-nieczności wypłaty odprawy w sytuacji, gdyby był zmuszony kogoś zwolnić. Jak dotąd uda-wało mu się z pomocą Patryni szczęśliwie unikać spiętrzeń podatkowych i wpadek. Na pierw-szej liście Andrzej miał najwyższą sumę do wypłaty, na drugiej Kryśka, jego żona – dwoje dzieci, trzecie w drodze, rozgrzebana budowa. – Zrób listę bez premii – powiedział oddając Patryni nie podpisane karty. – Bez premii? Gołe zasadnicze? – Tak. – A bezosobówka? – Nie płacimy. Weźmiesz tylko na zasadnicze i zakupy. Nie skomentowała tego, choć musiał to być dla niej cios. I będzie dla wszystkich innych – ostatnia wypłata przed świętami. Stała niezdecydowanie wpatrując się w trzymane w ręku papiery. Nie odzywał się. Przyglądał się jej drobnej, zaaferowanej twarzy – pochyloną pod tym katem łatwo było wyobrazić ją sobie bez czarnych, ciężkich okularów – twarz dziecka. Po chwili podniosła na niego wzrok i wzruszyła ramionami. – To twoja firma i twoja polityka – powiedziała płasko. – Ale chyba wiesz, że trudno bę-dzie nabić koszty. – Jasne. Musimy się nad tym zastanowić. Zostań dzisiaj po lekcjach, dobra? Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale najwidoczniej zrezygnowała i zamknęła je na powrót. Skinęła głową i wyszła. W kwadrans później podpisał listę i czek i odetchnął. Był zupełnie pewny, że Andrzej będzie pierwszy. Nie mylił się. Andrzej zamknął za sobą starannie drzwi. Jacek zaprosił go gestem, by usiadł i pomyślał, że pismo z ministerstwa, to samo, które leży w jego biurku, jutro albo pojutrze znajdzie się w poczcie Patryni i wtedy wszyscy je przeczytają. Sięgnął po nie, ale zawahał się, po czym wrzucił je z powrotem do szuflady. Nie miał już powodów, by omawiać te sprawy z Andrze-jem. – Co słychać? – spytał obojętnie. – Nic nowego. A u ciebie? – Też nic nowego. Czemu pytasz? – Myślałem, że masz jakieś kłopoty. – Nic, o czym byś nie wiedział.Andrzej stęknął, a może po prostu odetchnął. – Masz już plany na święta? – Święta?... – spytał Jacek zaskoczony. Oczekiwał raczej pytania o pieniądze. – Nie, do li-cha. To jeszcze kawał czasu. – Nie tak znowu daleko. W każdym razie masz zaproszenie od Kryśki, na wigilię. Od Kryśki i ode mnie. – Dzięki, ale... nie myślałem jeszcze o wigilii. Nie pytasz o pieniądze?Andrzej spokojnie wytrzymał jego spojrzenie. – A powinienem? – Andrzej...Do pokoju zajrzała Patrynia. Psia krew, nie mogła wybrać gorszego momentu. – Przepraszam, Jacek, ale muszę teraz wyjść, za dwadzieścia minut mam kolejkę. Będę z powrotem o piątej. – Czekaj. Nie możesz po prostu zadzwonić, że wrócisz później? – Nie, nie. Muszę skoczyć na chwilę do domu. – Daj spokój. Jak ci dziś nie pasuje, to może być jutro. – Jutro będzie tak samo. I w ogóle. Będę o piątej – zamknęła szybko drzwi. – Jej matka choruje na SM, stwardnienie rozsiane – objaśnił Andrzej. – Myślałem, że wiesz. Jackowi przebiegł po plecach chłodny dreszcz. Wiedział mniej więcej, co to jest SM. Uświadomił sobie, że prawie nic nie wie o Patryni, choć zna ją od dwóch lat i widuje niemal co dzień. Kiedy przyjmował ją do firmy poinformowała go, że jest wolnego stanu i mieszka z matką – i do dziś to było wszystko, co o niej wiedział. Polubił ją, a ona jego – czuł to. Była obowiązkowa, kompetentna, inteligentna i wierna – do doskonałości brakowało jej tylko uro-dy, ale to akurat najmniej mu przeszkadzało. Na myśl, że mimo łączącej ich przyjaźni, a na- wet pewnej nieuniknionej w ich sytuacji zażyłości Patrynia nie zwierza się ze swoich kłopo-tów jemu, tylko Andrzejowi – poczuł coś na kształt urazy. Nie, to była zwykła, brzydka za-zdrość – pomyślał i zaśmiał się w duchu sam z siebie. – Ona ci się zwierza? – Nie, nie. Kryśka zna jej sąsiadów. To fatalna sprawa, ta kobieta nie ma jeszcze pięćdzie-sięciu lat. Niedawno wysmarowała własnym gównem całą klatkę schodową i Patrynia mu-siała wziąć urlop, żeby to wymyć. – Cholera... nie miałem pojęcia... – Szkoda dziewczyny, ale co zrobisz? – skwitował Andrzej i rozłożył bezradnie ręce. Wstał i ruszył do drzwi. – Czekaj. Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? Andrzej patrzył chwilę na niego gryząc wargę, jakby się zastanawiał, potem stęknął i uciekł spojrzeniem w bok. – No... nie wiem, jak to powiedzieć... ale widzisz... myśmy z Kryśką myśleli, że to tylko na kilka dni, ona tak powiedziała. A my musimy zapłacić za dachówkę i skoro mam teraz iść bez forsy... zrozum, Jacek. Nie tylko nie zrozumiał, ale zgłupiał. – O czym ty?... – No... przecież... o tych dwóch tysiącach. Mieliśmy to odłożone na dachówkę, a Teresa mówiła, że to tylko na kilka dni i teraz... Poczuł, że krew uderza mu do twarzy. Dziwne doznanie, zważywszy, że ostatni raz za-czerwienił się w podstawówce. – Rano ci oddam – wydusił z trudem nie patrząc na niego. – Dwa tysiące dolarów, tak? – Tak. Przykro mi, nie miałem pojęcia, że nie wiesz... Wyszedł. Jacek chwilę siedział nieruchomo. Czuł, że dzieje się z nim coś bardzo, bardzo złego i że zaraz... za moment... Zerwał się i chwycił coś z biurka, nie patrzył, co – a był to duży, ciężki segregator z meta-lowymi okuciami – i z całej siły rąbnął nim na oślep. Segregator uderzywszy w ścianę otwo-rzył się, klamry odskoczyły i podłogę zasłały bezładnie papiery. Och, żeby to wszystko szlag trafił, żeby się zawaliło. Odwrócił się i przeszedłszy po papierach stanął przy oknie, zacisnął ręce w pięści. Po drugiej stronie sponiewieranej ściany skrzyżowało się kilka spojrzeń, peł-nych zrozumienia i współczucia. Noc, która nadeszła, była jego czwartą nocą bezsenności. Różniła się od poprzednich tylko tym, że w ogóle nie zasnął, nawet na chwilę. Leżał nieruchomo w ciemnościach i próbował nie myśleć. Ani o Teresie, ani o Andrzeju, ani o Marzenie Nowak, ani o swojej lewej ręce, która spoczywała bezwładnie obok niego, jakby nie była jego ręką, a protezą. Gdyby ta drę-twota była konsekwencją sforsowania, nie posunęłaby się tak szybko, w ciągu kilku dni. To serce. Powinien z tym pójść, powinien pójść natychmiast, dlaczego zwleka? Jest sam, gdyby dostał zawału, to byłby koniec. Znaleźliby go po tygodniu, jak zacząłby śmierdzieć. Szarpnął się i przewrócił na bok, próbując oczyścić umysł – w nocy wszystkie koty są czarne... nie, one nabierają trupiej barwy. Teresa go porzuciła, Andrzej pójdzie do Mułłowicza, chociaż to szu-ja, a Marzena Nowak dokona reszty, jeśli on wcześniej nie dostanie zawału. Znów szarpnął się i przewrócił na drugi bok. Wpatrzył się w świetliste cyfry elektrycznego budzika ustawio-nego na toaletce o kilka kroków od łóżka (żeby nie można go było wyłączyć przez sen) i za-czął obliczać: ile już przeżył dni, godzin, sekund. W której godzinie swojego życia ożenił się z Teresą, w której z Grażyną, w której posiadł pierwszy raz dziewczynę, złamał rękę na szkolnym meczu koszykówki... Cyfry ochoczo mnożyły się przez siebie i układały w długie łańcuchy, które rozdzielał odcinając od końca po trzy ogniwa. Nie, to zbyt absorbujący spo-sób, zamiast usypiać – ożywia. Raczej trzeba liczyć barany. Coś tam było z tymi baranami... zdaje się stu, czy dwustutysięczny nie chciał przeleźć przez dziurę w płocie, czy coś w tym rodzaju... Zadzwonił telefon i Jacek jak puszczona sprężyna stanął na równe nogi. Odebrał po dru-gim dzwonku. – Cześć, tu Eryk. Chyba jeszcze nie spałeś? – Owszem, ale i tak musiałem wstać, bo dzwonił telefon – odpowiedział starym, szkolnym dowcipem. Eryk zachichotał. – Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że jest przedłużenie terminu na ten przetarg, do połowy grudnia. – Tak, wiem. Dostałem dzisiaj faks z ministerstwa. – Aha – w głosie Erysia zadźwięczał zawód. Pewnie chciał być zwiastunem dobrych no- win. – Wiedziałem już w piątek wieczorem i dzwoniłem, ale chyba was nie było. Więc to był Eryś. Ostatnia możliwość, jaka by mu przyszła do głowy. – Słuchaj, mam do ciebie sprawę, ale nie na telefon – ciągnął Eryś konspiracyjnie. – Mógł-bym wpaść? – Teraz? – Coś ty. Jestem w Warszawce. Powiedzmy jutro pod wieczór. – Jasne, zapraszam. – Tak gdzieś o wpół do ósmej. Pasuje ci? – Pasuje. – No to do jutra. Jacek odłożył słuchawkę i stał bez ruchu. Jakieś określenie czy zdanie Eryka nasunęło mu w czasie rozmowy cień skojarzenia i teraz usiłował to pochwycić. Co to było? Sprawa nie na telefon. Tak. Zaraz na początku istnienia firmy zażądał, żeby do firmowych rachunków telefonicznych dołączano wykazy rozmów. Nie po to, żeby kontrolować swoich ludzi, ale z powodu „wszy”, które w tamtym czasie bardzo się upowszechniły. Żeby wyłapać podpiętą na dziko „wesz” nie wystarczyło zakwestionować rachunku – trzeba było wytropić dzikie połączenia. Oczywiście nikt nigdy nie sprawdzał tych wykazów, ale też nikt tego nie odwołał i wydruki przychodziły co miesiąc. Nie da się sprawdzić listopada, jeszcze się nie skończył, ale można sprawdzić, czy aby już w październiku Andrzej nie zaczął romansu z Eltą. Ten pomysł podekscytował go i ożywił – i tak nie może spać, zrobi to teraz. Ubrał się i pojechał do firmy. Bez trudu znalazł w biurku Patryni teczkę z rachunkami. Wybrał trzy ostatnie i przejrzał starannie wydruki. W październiku znalazł dwie rozmowy – obie ponad dziesięciominutowe, obie po dziewiętnastej, obie w piątki. Hm. We wrześniu jedną, w sierpniu żadnej. W sierpniu Andrzej był na urlopie. To już wygląda na piątą kolumnę – pomyślał zdumiony. Andrzej?... i „ta szuja” Mułłowicz? Co tu u diabła jest grane? Jak by na to nie patrzeć – sprawa wymaga wyjaśnienia. To już nie są podejrzenia, ani brzydkie wścibianie nosa w cudze sprawy, jakim było sprawdzenie telefonu w piątek. Ma teraz dowód i ma prawo zażądać wyjaśnienia. A że to będzie przykra rozmowa? Trudno, nic na to nie poradzi. Otworzył szafę, żeby wziąć teczkę na wydruki i stanął nos w nos z wujaszkiem Haigiem. Cześć, stary – powiedział i poszedł poszukać sobie szklanki. To się skończy odejściem Andrzeja z firmy. Musi się tym skończyć... tylko że on i tak ma zamiar odejść. Prędzej, później... A on już nigdy nie będzie miał tej klasy programisty. An-drzej przy swoich zdolnościach, ogromnej wiedzy i pomysłowości nie miał w sobie nic z gwiazdorstwa, tak powszechnego w tej branży. Pracował w cieniu i ciszy, a jego skuteczność była czymś niemal czarodziejskim. Po prostu miał talent i jak każdy prawdziwy artysta reali-zował się w swojej sztuce. Cała reszta albo wychodziła mu, albo nie i nawet nie udawał, że się tym przejmuje. Krecia robota pasowała do niego jeszcze mniej niż kombinacje z przej- ściem do konkurencji i Jacek nigdy by w to nie uwierzył, gdyby tego nie miał czarno na bia-łym. A nawet teraz nie mógł uwierzyć: kogoś takiego, jak Andrzej łatwo w coś wrobić, bo jest naiwny jak dziecko, a ta szuja Mułłowicz, docent z awansu społecznego... znamy go, znamy nie od dziś. O czwartej rano Jacek był tak pijany, że bał się wsiąść do auta. Nie zgasił światła w firmie, a na jego biurku została opróżniona w połowie butelka whisky, szklanka i wydruki pocztowe. Czterokilometrowy spacer dobrze mu zrobi – myślał wędrując wyludnionymi ulicami. A na-wet dłuższy, bo przecież nie szedł całkiem prosto. W domu zwalił się w ubraniu na łóżko i zasypiając pomyślał mgliście, że w końcu znalazł lek na bezsenność. Patrynia nawet mrugnięciem nie zdradziła niepokoju, jaki nękał ją od momentu, kiedy rano weszła do firmy. Drzwi nie były zamknięte na żaden z trzech zamków, światło paliło się we wszystkich pokojach, szuflada jej biurka była daleko wysunięta – w pierwszej chwili pomy-ślała, że to włamanie. Ale u Jacka w gabinecie... Chryste, przecież tu był sprzęt wart grube, grube pieniądze! Komputery, drukarki, ploter, legalne programy zakupione za dziesiątki ty-sięcy marek... Nerwowo obiegła biuro sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu – chyba tak. Schowała whisky, umyła szklankę i włożyła wydruki do kartonowej teczki. Jacek zjawił się dopiero o pierwszej i Patrynia stawiając mu na biurku kawę powiedziała tylko: – Drzwi nie były zamknięte. – Tak? – nie podniósł na nią wzroku, studiował te swoje wydruki. – Dzięki za kawę. Po-proś tu Andrzeja i na litość boską niech tu nikt nie wchodzi. I żadnych telefonów. Jego szorstkość nie wynikała ze złości na Patrynię, ale ze złości na siebie. Równie dobrze jak ona znał wartość sprzętu i oprogramowania, co więcej pracował na to ciężko przez wiele lat. A teraz jednym pociągnięciem o mało nie przekreślił wszystkiego. Jak głupi gówniarz, który nie przepracował jeszcze w swoim życiu jednego dnia, nie zarobił jednej złotówki. Normalni ludzie sami niewiele wiedzą o sobie, dopóki nie znajdą się w nienormalnej sytuacji – powiedziała Wysocka i miała rację. Musiał sam sobie wywinąć taki numer, żeby to napraw-dę pojąć. Trzeba to potraktować jako ostrzeżenie, podziękować Panu Bogu za cud i natych-miast przeciąć sprawę z Andrzejem. Jeżeli sprawa nie chce załatwić się sama – załatw ją. – Siadaj. Telefonujesz regularnie do Elty. Stąd, z firmy. Wyjaśnij mi, w jakim celu. Z przestrachem zauważył, że teraz z kolei Andrzej robi się czerwony – i szybko opuścił wzrok na trzymany w ręku długopis. – Skąd wiesz? – Z wydruków pocztowych – nie podnosząc oczu przesunął teczkę z wydrukami tak, że znalazła się przed Andrzejem. – I wiem, że to ty. – To moja prywatna sprawa – powiedział Andrzej cicho i wytrzymał spokojnie zdumione spojrzenie Jacka. – Nie, Andrzej. To by była prywatna sprawa, gdybyś dzwonił z domu do domu, prywatne sprawy załatwia się prywatnie. – Zwrócę za te rozmowy – Andrzej wstał i ruszył do wyjścia.Jacek był szybszy i zastawił sobą drzwi. – Co ty pieprzysz?!... Możesz dzwonić choćby do Honolulu, ale nie do tego gównojada!... Jeżeli za mało ci płacę, to mi powiedz, po prostu p o w i e d z !... Andrzej cofnął się i usiadł z powrotem. Już nie był czerwony, tylko lekko przybladł. Chwilę oglądał paznokcie, potem zagapił się przez okno. – Pamiętasz Danusię Cichowską? Taka blondynka, była na automatyce, potem wyleciała... no, nieważne. Ona teraz tam sprząta, w piątki, pomiędzy szóstą i ósmą. Mam z nią córkę, osiem lat... Nie mogę dzwonić z domu, a ona z kolei nie ma telefonu. – Wielki Boże... – Chyba powinienem był ci powiedzieć wcześniej. Przykro mi, że pomyślałeś... no, to, co pomyślałeś. – Wstał i z całym należnym szefowi szacunkiem odsunął osłupiałego Jacka od drzwi. – Chyba wczoraj popiłeś. Masz kiepskie oczęta. Wielki Boże... mógłby kombinować rok i taka możliwość nie przyszłaby mu do głowy. To jest dopiero arabski szejk... jak on sobie z tym wszystkim radzi? Jacek oparł się o drzwi i przez chwilę chichotał niepowstrzymanie – czuł, jak całe zdenerwowanie, lęk, złość i rozdar-cie ostatnich dni spływają z niego roztapiając się w tym śmiechu. To ci kocur – powiedział na głos i poczuł leciutkie ukłucie zazdrości. W godzinę później podpisał obie listy płac, czek i już miał powiedzieć Patryni, żeby wzięła do banku kogoś do obstawy, kiedy przypomniał sobie o dolarach Andrzeja. – Pójdę z tobą – powiedział. W końcu on sam najlepiej nadawał się na goryla – był największy i swoją posturą budził respekt, choć w istocie był łagodny, jak baranek. Dopiero o szóstej, wracając do domu, przypomniał sobie o zapowiedzianej wizycie Eryka i wpadł w panikę – właściwie od wyjazdu Teresy nie sprzątał. Bałagan mu nie przeszkadzał, nie powinien przeszkadzać także Erysiowi, ale brud? Ogarnął go wstyd. Pośpiesznie pozbierał z całego mieszkania filiżanki, szklanki, talerze, zgarnął rozrzucone ubrania i wepchnął do kosza w łazience – musiał je porządnie ubić, żeby pokrywa się domknęła. Umywalka, wanna, sedes, podłoga... rany boskie. Po godzinie niewolniczej pracy był pewien, że dostanie zawału, ale jakoś nie dostał. Nie cierpiał tych wszystkich prac domowych: powtarzanie w nieskończo- ność tych samych czynności, brudnych, bezmyślnych i daremnych – bo wystarczy godzina i już można zaczynać od nowa. Obejrzał krytycznie zawartość barku: pół butelki wódki i kilka butelek wina, które Teresa kupowała dla siebie. Przypomniał sobie o butelce whisky w swoim biurku – ale i tu szcze-rzyła się nędza – ledwo na dnie. Szybko wziął natrysk, ubrał się i poszedł do sklepu, dwie przecznice dalej. Whisky, piwo... co jeszcze? Aha, jeszcze pół litra. Co jeszcze? Hm... jeszcze pół litra, na wszelki wypadek. No i zagrycha. Wziął słoik ogórków, puszkę sardynek, paczkę kabanosów. Psia krew, jakoś tego mało w porównaniu do masy całkowitej kupionego alko- holu... Jeszcze raz ogórki, sardynki, kabanosy. Chyba dosyć. Musiał to wszystko wpakować do kartonu i wściekły, że nie wziął auta, z kartonem w ramionach popędził do domu. Jeżeli Eryś jest punktualny... Eryk stał pod jego drzwiami z brzęczącą reklamówką w jednej ręce i bukietem ceglastych lilii w drugiej; Jacek uświadomił sobie, że nie powiedział mu o wyjeździe Teresy – jakoś zapomniał. – Mojej żony nie ma, wyjechała – objaśnił krótko wpuszczając Erysia do mieszkania. – Aa... to co z tym? – potrząsnął kwiatami. – Nic, wsadzę do wody. Eryś dowiedziawszy się, że są sami, od razu poczuł się swobodnie – rozpiął marynarkę, rozluźnił krawat, wsadził ręce w kieszenie spodni i ruszył w obchód mieszkania. Zupełnie tak samo, jak w firmie: przyjrzał się książkom, wyjął parę i błyskawicznie przekartkował, wziął do ręki kopertę listu wujka Adama, rzucił okiem w rozłożony koło telefonu notatnik, w końcu podniósł słuchawkę i słuchał przez chwilę centrali. Jacek nie starał się ukryć zdumienia i kie-dy ich spojrzenia spotkały się Eryś wzruszył ramionami i odłożył słuchawkę na widełki. – Po co by ci mieli zakładać podsłuch? – mruknął. – Podsłuch? – zdumiał się Jacek. – A jak. Inwigilują prawicę. – To ty jesteś prawica? – A coś ty myślał? Przecież zawsze tego... do kościoła chodziłem, nie? Jacek chciał powiedzieć, że wcale nie myślał o obecnej orientacji politycznej Erysia, ale ugryzł się w język. Właściwie gówno go obchodziła. Tyleż pożytku mogła mieć z niego prawica, co przedtem lewica, Eryś jest przecież ten sam. Eryk przeszedł przez pokój i włączył telewizor. – Chcesz obejrzeć „Wiadomości”? – E, tam. Nie lubię, jak jest tak cicho. Przeszkadza ci, że gra? – Nie, może być. – Ładnie mieszkasz. – To zasługa mojej pierwszej żony – objaśnił Jacek. – Była architektem... Grażyna wprowadziwszy się do niego po ślubie potraktowała mieszkanie jak poligon swojej burzliwej inwencji – zaczęła od rozwalania ścian i wykładów o drobnomieszczańskich przesądach; Jacek był przekonany, że sąsiedzi z górnego piętra wylądują u nich razem ze stropem. Nic takiego się nie stało, a mieszkanie ze zwykłego, nieciekawego dwupokojowego przekształciło się w przestronny trzypokojowy apartament. Po zburzeniu ściany przedpokoju i służbówki salonik stał się dużym, jednoprzestrzennym pokojem dziennym z wnęką kuchenną, w dawnej kuchni została urządzona sypialnia z oknem wychodzącym na zaciszne podwórze, mały pokój przy wejściu zajął Jacek na swój gabinet. I tak już zostało, bo tak było najlepiej. Później Teresa usiłowała coś po swojemu pozmieniać, ale musiała poprzestać na przemalo-waniu ścian. Zmiany jej poprzedniczki były zbyt dogłębne, strukturalne i aranżacje wnętrz kopiowane przez Teresę z kobiecych magazynów nie były w stanie ich zatrzeć. – To znaczy nadal jest architektem, tylko już nie jest moją żoną – dodał niezręcznie i za śmiał się. Eryk zaśmiał się także. – Tak już jest z tymi żonami – była, była i nie ma – pstryknął palcami. – Daleko pojechała? Mam na myśli twoją obecną żonę. – Do Stanów. Eryk gwizdnął. – Z takiej podróży można wrócić odmienionym – powiedział. Z takiej podróży można wcale nie wrócić – pomyślał Jacek. Eryk rozsiadł się na kanapie i podczas gdy Jacek walczył w swojej wnęce kuchennej z zakrętką słoika, zajął się przyrządza-niem whisky. – Masz lód? Ścierpł. Lód – to była jedyna rzecz, o której powinien był pamiętać i o której zapomniał. W zamrażalniku były tylko cztery kosteczki i Jacek wydzielił Erysiowi dwie, dwie schował z powrotem i napełnił pojemniczek wodą. To diabelstwo potrzebuje paru godzin, żeby się ściąć... Włożył nie napoczętą butelkę whisky do zamrażarki i wziął dla siebie piwo – i tak nie przełknąłby teraz niczego mocniejszego. Jeszcze miał kaca. W telewizji skończyła się właśnie prognoza pogody i przez ekran sunęła plansza podająca temperatury w stolicach świata. – Zauważyłeś? – Eryś machnął nosem w kierunku ekranu. – W Moskwie zero, w Kijowie dwa, w Warszawie cztery, a w Tel Aviv osiemnaście. I tak cholera całą zimę. Jacek parsknął śmiechem. – Co chcesz. W końcu to Ziemia Obiecana. Gapili się chwilę w milczeniu w ekran telewizora. Dobrze, że gra – pomyślał Jacek, przy-najmniej nie słychać ciszy. Kiedy był sam, nie słyszał ciszy. Eryś zabębnił palcami po stole, dopił whisky odcedziwszy przez zęby lód, który na szczęście nie zdążył się rozpuścić i dolał sobie obficie. W tym tempie... – Słuchaj... mam do ciebie sprawę. Pewien mój znajomy... mniejsza o nazwisko, potrze-buje pomocy przy pisaniu pracy dyplomowej. Wiesz, trochę rozwinąć, rozwodnić, przygła-dzić... no i przepisać wszystko na komputerze. Kapujesz? Eryś mówił lekko, obojętnie, nie patrzył przy tym na Jacka, cały czas wpatrywał się w ekran telewizora. Jacek sięgnął po pilota i ściszył dźwięk. – Czekaj... nie bardzo... praca dyplomowa? Magisterska? – Tak. – To znaczy, że trzeba komuś napisać pracę magisterską. – Jeżeli chcesz to tak ująć. – Myślałeś o mnie? – Skąd. Ty po prostu znasz tu kupę ludzi, tyle lat siedziałeś na uczelni... On nie chce, żeby to był ktoś z Warszawki, rozumiesz. Ani ktoś z Elbląga – pomyślał Jacek i uśmiechnął się w duchu ironicznie. Biedny Eryś. Nie ma pojęcia, że napisanie pracy – wszystko jedno, doktorskiej, magisterskiej – wcale nie wy-maga geniuszu, ani nawet szczególnej lotności, że o wiele bardziej przydatne są tu cechy osła: upór i cierpliwość. Oczywiście nie powiedziałby tego głośno, a już na pewno nie komuś ta-kiemu, jak Eryk. – Ten twój znajomy, mniejsza o nazwisko... co on studiuje? To znaczy z jakiej dziedziny ma być ten dyplom? – Ekonomia. – No wiesz? A cóż ja mam do ekonomii? – A po co ty masz coś do niej mieć? Napędzisz kogoś, to wszystko. – Wyjął z wewnętrz-nej kieszeni marynarki portfel, z niego pognieciony świstek i podał Jackowi. – To jest temat. Pięćdziesiąt banieczek plus koszta. I nie ma pośpiechu, pierwszy rozdział gdzieś tak na koniec stycznia. Jacek trzymał niezdecydowanie świstek – miał ochotę wepchnąć go z powrotem Erysiowi. Nie zamierzał maczać palców w tym szwindlu, niech sobie Eryś pisze sam, w weekendy, za-miast chlać. Chętnie powiedziałby mu to od razu, ale Eryś był jego gościem i jakoś nie bardzo wypadało go tak potraktować. No, nic, potrzyma to jakiś czas, a potem zadzwoni i powie, że nikogo nie znalazł, tak będzie prościej i grzeczniej. Złożył papierek i wsunął za okładkę ter-minarza. – Zorientuję się i dam ci znać – powiedział.Eryk rozjaśnił się. – Wiedziałem, że na ciebie można liczyć. Zawsze byłeś w porządku. – Nie, Eryk. Ja niczego nie obiecuję – po prostu zorientuję się, kapujesz? – Jasne. Jacka wkurzyło, że Eryś potraktował to jak obietnicę, ale co mógł na to poradzić? Na razie nic. Teraz, kiedy już cel wizyty został osiągnięty, Eryś mógłby się zmyć – myślał . Był pie-kielnie zmęczony, śpiący i miał nadzieję, że po tym, jak sprawa z Andrzejem się wyjaśniła, nareszcie normalnie zaśnie. Ale Eryś ani myślał się zmywać – po wypiciu kilku szklanek whi-sky, bez wody, bez lodu – stał się rozmowny ze skłonnością do wylewności. Zapewne cierpi samotność po rozwodzie, możliwe też, że wyczerpała mu się formuła towarzyska. Jacek sam przez to przeszedł, kiedy Grażyna odchodząc „zabrała” ze sobą większość ich wspólnych znajomych i przyjaciół. Zostali mu wtedy właściwie tylko Andrzej i Kryśka. Poczciwi, ser-deczni, wierni. Jak mógł zwątpić w Andrzeja? Z Erykiem nie utrzymywali kontaktu przez ostatnich dwadzieścia lat – dlatego też nie mieli wspólnego tematu prócz losów szkolnych kolegów i koleżanek, wymieniali więc in-formacje i plotki popijając leniwie. Właściwie nikt z ich rocznika nie zrobił kariery, nie licząc jednej koleżanki, nie tylko ładnej, ale dość przedsiębiorczej by zostać spikerką lokalnej tele-wizji (jeśli to można nazwać karierą) no i Eryka. – Wiesz, Jacek, całe to moje pchanie się w górę brało się z kompleksu – objaśnił Eryś z pijacką szczerością. – Kompleksu Polski „B”, tak... tak bym to określił. Taki Elbląg... kurczę, piękne miasto. Dopiero teraz wiem, że najfajniej byłoby mieć stragan na jakiejś ulicy i sprze-dawać cebulę. Kilo cebuli, pięć czterysta, dziękuję, do widzenia. Piękna sprawa... czysta, uczciwa... – Może i uczciwa, ale to raczej brudna robota – zaśmiał się Jacek, którego natchniony wy-raz twarzy Erysia nieco rozbawił. – Brudna? Człowieku... ty wiesz, jak bolszewicy klasyfikowali do rozwałki, jak weszli w dwudziestym roku? Czarne ruki – raboczij, białe – pod stienku. Mój dziadek był fryzjerem, w Truskawcu... biedak, żeby dowieść, że on nie pamieszczik, musiał ostrzyc na jeża całą kom-panię, osiemdziesięciu czerwonych. Ty sobie wyobrażasz, jak on zapieprzał? Tak... o czym to ja mówiłem? – Handel cebulą a sprawa Polski „B” – podrzucił Jacek.Eryś pochylił się i wparł w niego spojrzenie lekko przekrwionych oczu. – Posłuchaj, Dżambo. Nie ma żadnej Polski „A”, „B”, „C”... w ogóle nie ma, kapujesz? Jest tylko jedna Polska, Polska „G”. Od Bałtyku, do Tatr. Kapujesz? – Kapuję. Ale Eryś... skąd ty wiesz, ile kosztuje kilo cebuli? – Nie wiem, strzeliłem. A ty wiesz? – Nie. Ale mnie by stragan nie urządzał... słuchaj, przecież możesz sobie to w każdej chwili załatwić. – Co? – Stragan. – Ba! Teraz? – Co teraz? Chcesz powiedzieć, że jesteś potrzebny gdzie indziej? Że kraj się bez ciebie nie obejdzie? W tonie Jacka nie było szyderstwa, ale Eryś wyczuł je w treści pytania. Spojrzał podejrz-liwie, po czym rozparł się z powrotem w fotelu. – Pierdoły. Sam wiesz, że to się tak nie da. Trzeba to było zrobić dwadzieścia lat temu. – Gdybyś to zrobił dwadzieścia lat temu, nigdy nie pozbyłbyś się kompleksu. I tak naprawdę nie pozbył się kompleksu – pomyślał Jacek. Kompleksów, bo prócz kom-pleksu prowincjusza Eryś cierpi na kompleks niedouka. I tak, jak błyskotliwa kariera nie wy-leczyła go z tego pierwszego kompleksu, tak samo kupione magisterium nie wyleczy go z drugiego. Jacek także cierpiał na kompleksy, ale ich przyczyna tkwiła w zupełnie innym ob-szarze emocjonalnym i nie miała nic wspólnego z jego statusem społecznym, z którego był w zupełności zadowolony. Dawno miał za sobą okres egzystencjalnych rozterek, najdokuczliw-szych po paru szklankach jabola, albo kieliszkach wódki w lepszych czasach – to wtedy zde- cydował, że jeżeli do trzydziestki niczego nie osiągnie – popełni samobójstwo. Wielokrotnie później myślał o tym postanowieniu – przeżył swoje trzydzieste urodziny, potem jakoś bardzo szybko czterdzieste – i wciąż nie mógł sobie przypomnieć, o co tamtemu gówniarzowi cho-dziło. Na pewno nie o taką karierę, jaką robi Eryś, to go nigdy nie rajcowało. Może marzył o podważeniu teorii względności, może o jakimś innym spektakularnym dokonaniu naukowym, sławie? Znał paru prawdziwych bystrzaków, błyskotliwych, prących do przodu tak ostro, że prędzej czy później powiedzieli „do widzenia” – on do nich nie należał. Brakowało mu pew-nych istotnych cech – brutalności, egoizmu, może poczucia ważności tego, co robi? A naj-pewniej talentu do robienia kariery. Pieniądze? Te prawdziwe robią tylko ci, którzy robili je już wcześniej, za komuny, po ci-chu. Robiliby je zresztą w każdych warunkach, bo to nie jest sprawa sytuacji ustrojowej, a indywidualnych uzdolnień. On tych uzdolnień nie miał i pojął to dostatecznie szybko, żeby nie wyrzucać sobie, że nie zdobył fortuny. Potrafił przyzwoicie zarabiać własną pracą – a to już coś. Został średniakiem, ot, po prostu facetem, który dłubie sobie coś na boku nikomu nie przeszkadzając. Psia krew, jak to się stało? Kiedy? Och... przez te wszystkie lata, kiedy żył z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. W pijackim przebłysku dokonał podsumowania: nieuda-ne małżeństwo, właściwie dwa nieudane małżeństwa, żadnej kariery, żadnych pieniędzy, żad-nych perspektyw. Właściwie zawał nie byłby takim najgorszym wyjściem... Kogo by to obe-szło? Nie ma nawet dziecka, któremu mógłby pomóc zostać kimś lepszym, niż on... Jeżeli w przyszłości ożeni się jeszcze raz – będzie za późno na dzieci, będzie już na to po prostu za stary. – Ty masz dzieci, Eryś? – Nie, Bogu dzięki. – Czemu – Bogu dzięki? – Nno... bo... bo miałyby teraz pewnie kilkanaście lat i... i musiałbym im coś p–powie-dzieć, no nie? A... a... co ja bym im, kurwa, powiedział? Szczęśliwie Eryk musiał być rano w swojej Warszawce i Jacek już o drugiej mógł położyć się spać. Zasnął niemal natychmiast i obudził się o trzeciej dwadzieścia – trzeźwy, wściekły i zupełnie pewny, że już więcej nie zaśnie. Nawet nie chciało mu się walczyć o sen. Zniechę-ciła go zbyt dobrze znana sceneria własnej sypialni – przez kilka ubiegłych nocy zdążył ją znienawidzić. Trzeba pomyśleć o przeniesieniu się do innego pokoju, zrobić jakieś przeme-blowanie. Wyrzucić te pieprzone firaneczki, poduszeczki, obrazki, suszone gałązki. W tym domu nie ma kobiety i powinno zniknąć wszystko, co sugeruje, że jej nieobecność jest chwi- lowa. Wstał, pozbierał szklanki i puszki po piwie, potem zrobił sobie kąpiel. Zawsze lubił długie kąpiele – były dla niego czymś w rodzaju luksusu, bo miał na nie czas tylko w weekendy – ale dopiero teraz w pełni docenił dobrodziejstwo, jakim jest ciepła woda dla zmęczonego ciała. Szkoda, że i umysłu nie da się zanurzyć w ciepłej wodzie... Ubrał się i pojechał do Lisiego Jaru. Wiedział, że ryzykuje – zaledwie przed paru godzi-nami skończył pić, a pił cały wieczór. Wprawdzie tylko piwo, ale wyrzucił cztery półlitrowe puszki. Zabiorą mu prawo jazdy... och, nie, najwyżej zagrożą, pomądrzą się, a potem wezmą łapówkę. Znalazł się już parę razy w takiej sytuacji, nie z powodu picia, ale z powodu prze-kroczenia dozwolonej prędkości. Na ogół płacił, ignorując familiarne „panie Jacku” i pauzy retoryczne po słowach: „będzie mandacik”. Fakt, że nie narzucali się nigdy. Gość siedzi ci- cho, nie pyskuje, nie przymila się – trudno, płaci i zjeżdża. Kultura. Tym razem nie poszłoby tak gładko. Zaraz... przyjmując, że spalanie alkoholu odbywa się z szybkością miligrama na kilogram masy ciała na godzinę, zdążył spalić dwadzieścia siedem gramów. W dwóch litrach piwa, załóżmy czteroprocentowego, było osiemdziesiąt gramów alkoholu, razy gęstość... coś około zero koma siedem dziewięć, powiedzmy zero koma osiem, to jest sześćdziesiąt cztery gramy. Minus dwadzieścia siedem, to trzydzieści siedem. Zawartość wody w organizmie wy-nosi sześćdziesiąt pięć procent masy ciała, razy jego dziewięćdziesiąt kilo, daje pięćdziesiąt osiem i pół. Trzydzieści siedem przez pięćdziesiąt osiem koma pięć... zero sześć z groszami. Nieźle. Powinien leżeć w rowie, albo przynajmniej zataczać się i bełkotać, a on czuł się trzeźwy, jak świnia. Postanowił stawiać się, jakby coś. Ale droga była pusta, minął zaledwie parę aut, śladu żadnego patrolu. No tak, tu, na Wybrzeżu, nie jest bezpiecznie zaczepiać nocą auta – chłopcy radarowcy wolą siedzieć w domu. Nie pobiegł przed siebie po plaży, jak wtedy. Był zbyt zmęczony. Poszedł zwolna po twar-dym, gładszym od asfaltu piasku wystawiając twarz na silne, niemal dotykalne uderzenia wiatru. Kiedy był jeszcze całkiem mały – miał może cztery, pięć lat, był tutaj raz na wakacjach. Nie z rodzicami, zabrała go ciocia Beatka, młodsza siostra jego matki, wówczas jeszcze pa-nienka. Nie pamiętał jej twarzy z tamtego okresu, bo nałożyła się na nią twarz ciotki znana mu teraz, sześćdziesięcioletnia – ale pamiętał jej piękne złote loki szarpane przez wiatr. Mieszkali w rybackiej chacie, dziś już niemożliwej do zlokalizowania w gęstej zabudowie uzdrowiska. Wędrowali co dzień, ciocia Beatka i on, po dziesiątkach drewnianych stopni w dół, na plażę, gdzie oddawali się swoim ulubionym rozrywkom: on grzebaniu się w piasku i taplaniu przy brzegu, ona grze w remika na starannie obwałowanym kocu i romansowaniu. Tamten czerwony dmuchany materac na pewno nie należał do ich sprzętu plażowego – Jacek nie pamiętał, żeby go taszczyli po schodach, albo dmuchali na plaży. Ktoś go po prostu na nim posadził, a jemu bardzo się to spodobało. Siedział na nim jak na dużej, czerwonej tratwie, która unosiła się i łagodnie opadała, a wokół chlupotało błękitne morze... i raptem zobaczył, że świat od niego odjeżdża. Kąpiący się, rojna plaża, wysokie urwisko brzegu – wszystko to zwolna, ale nieubłaganie odsuwało się od niego, a on nic na to nie mógł poradzić... Nie pamiętał łodzi, twarzy ludzi, którzy go uratowali, ani ilu ich było – pamiętał tylko tamto paraliżujące poczucie niemocy. Później ciocia Beatka krzyczała, płakała, na przemian szarpała go i przyciskała do siebie, a jej złote loki ślicznie fruwały wokół czerwonej, wy-krzywionej twarzy. Nie powiesz mamie? Jacuś!... Nie powiesz?... – błagała go. Niepotrzeb-nie, i tak nie potrafiłby opisać słowami tego strasznego przeżycia. Nigdy nie powiedział. Ni-komu. Może dlatego, że później doświadczał tego samego poczucia niemocy – z biegiem lat coraz bardziej świadomie i zawsze było jego najgłębiej skrywanym, bo najwstydliwszym do-znaniem. Teraz też. Rozdział VII Piotrek Bartel był kolegą Jacka z podwórka, znali się od zawsze. Chodzili razem do pod-stawówki i choć później ich drogi się rozeszły – Piotr poszedł do liceum, Jacek do technikum – utrzymywali ze sobą żywy kontakt, dopóki mieszkali po sąsiedzku. Później, kiedy Jacek przeprowadził się do centrum spotykali się rzadziej, ale zawsze mieli o czym pogadać, lubili się. Jeszcze dotąd nie zdarzyło im się wystąpić w relacji lekarz – pacjent i Jacek zastanawiał się – czy wypada koledze zapłacić? Nie, Piotrek na pewno nie weźmie od niego pieniędzy, głupio wyjdzie, jeśli Jacek będzie próbował wcisnąć mu honorarium. Lepiej sprawę załatwi wujaszek Haig. – Ile dziennie wypalasz? – Nie palę. Piotr patrzył na niego drwiąco znad zsuniętych na koniec nosa okularów. Siedział za biur-kiem, Jacek wciągał sweter. – Kiedy rzuciłeś? – W szkole średniej – Jacek wychynął ze swetra i dostrzegł drwinę w oczach kolegi. – Słowo honoru. Coś ze mną nie tak? – Moim zdaniem serce w porządku, chociaż... wchodzimy w trudny wiek, Jacek. Czas tro-chę przyhamować, rozumiesz, kawka, wódeczka, panienki. Masz tu skierowanie na prześwie-tlenie. – Serca? – zdumiał się. – Kręgosłupa. Przyjdź ze zdjęciem w piątek rano do mnie do szpitala, założę ci Holtera. To taki całodobowy zapis pracy serca. W sobotę rano zdejmiemy i od razu ci to opiszę. Czy oprócz tej ręki coś jeszcze ci dolega? Wyglądasz marnie. – Źle sypiam. To znaczy prawie wcale nie sypiam – wyznał nie patrząc na niego. – Aaa... masz jakieś kłopoty? – Wyłącznie. Na moment zaległa cisza, jakby Piotr czekał na jakieś bliższe objaśnienia, ale Jacek milczał. Nie będzie przecież opowiadał o swoich kłopotach, żalił się. Gdyby to było przy wódce, w czasie zwyczajnej rozmowy, kiedy wszyscy narzekają na wszystko – to co innego. – Rozumiem... Jak to wygląda? Nie możesz zasnąć? – Właśnie nie. Zasypiam, a za godzinę, dwie – budzę się i amba, do rana. – Hm... powinieneś pójść do psychiatry. – Do psychiatry? – przestraszył się. – Daj spokój, przecież nie jestem czubem. – Oczywiście że nie, wasza cesarska mość. Jacek zaśmiał się. – Nie możesz mi czegoś zapisać? – Zapiszę ci. Wolisz syrop, czy prochy? – Prochy. – Tylko nie przesadzaj z tym – powiedział podając mu receptę. – Jedna przed pójściem spać. No, duży chłopak jesteś, możesz wziąć półtora. I myśl o czymś przyjemnym. Zresztą... depresje to nie moja działka. Depresja... Więc tak brzmi medyczna nazwa tej obsuwy. Hm. Sięgnął po kurtkę i jedno-cześnie potrącił nogą reklamówkę z butelką. Zastygł nie bardzo pewny, jak ma to zrobić, a Piotr parsknął śmiechem. – Zostaw po prostu tam, gdzie jest. Obalimy razem, jak już się okaże, że jesteś zdrowy, ok.? Siadaj jeszcze na chwilę. Coś mi przyszło do głowy. Ty dobrze znasz angielski... – Raczej amerykański. Ale dogadam się. To znaczy... pewnie ci chodzi o przetłumacze-nie jakiejś instrukcji czy ulotki? – Z tym jakoś sobie radzę, chodzi mi o co innego. We czwartek przyjeżdżają do nas Szwajcarzy, jakiś ichni minister z obstawą, przywożą nam aparaturę , za friko, to znaczy w darze. Stąd ta pompa. Przejrzałem ankiety personalne wszystkich lekarzy i okazuje się, że sami rusycyści. Angielski wpisują wprawdzie, ale w rubryce „słabo”. A to znaczy, że znają go tak samo jak ja, czyli dętka wodna. O niemieckim czy francuskim nie wspomnę, bo wstyd. Już wiesz, o co chcę ciebie prosić? – Jasne, nie ma sprawy. Mogę odrabiać za tłumacza. Chociaż... moja sekretarka zna do-brze niemiecki, może wobec Szwajcarów byłoby grzeczniej... – A ładna jest? Oko rwie? – No... tak Bogiem a prawdą... to nie za bardzo. – Jacek pomyślał, że nawet nie wie-działby, jak skłonić Patrynię, żeby przebrała się za kobietę. – Ale to bardzo inteligentna dziewczyna. – Nie, nie. Ciebie po prostu ubierzemy na biało. Masz prezencję, znasz się na tych elek-tronicznych zabawkach. Mistyfikacja. Co ty na to? Piotr najwyraźniej zapalił się do tego pomysłu, ale Jacek miał wątpliwości. To po prostu nie leżało w jego charakterze, udawać kogoś, kim nie był, kłamać. Tylko jak to powiedzieć, żeby go nie urazić? – Hm... A jak mnie zaczną odpytywać? – Z czego? – No... choćby ze statystyki oddziału. – To mi przetłumaczysz pytanie. – Słuchaj... jeżeli choć jeden z nich jest lekarzem, to będzie wsypa. – Żaden z nich nie jest. Powiem ci więcej, żaden lekarz w Szwajcarii nie byłby taki głu-pi, żeby pchać się na ministra. Zresztą przedstawię ciebie jako speca od aparatury, co? – No, to już prędzej. – Świetnie. Tu masz opis tego ustrojstwa – wyjął z szuflady plik kserokopii i podał Jac-kowi. – Jak będziesz miał pytania, dzwoń. O każdej porze. Natychmiast po powrocie do domu Jacek wziął z półki gruby, amerykański słownik medyczny. Rzeczywiście – klasyczna depresja, brakowało tylko myśli samobójczych. Cho-ciaż to, że już nie chciało mu się żyć?... Utrata motywacji do podejmowania wysiłków – pra-cy, naprawy stosunków rodzinnych, w końcu do najprostszych czynności, takich jak mycie się, jedzenie.... rozpad osobowości... Przerażony zatrzasnął książkę. Nie, nie! To tylko bez-senność, jeżeli będzie mógł normalnie spać, wszystko minie. Musi minąć. Mało kto prosząc nas o drobną przysługę zdaje sobie sprawę, jak wiele czasu i zaanga-żowania wymaga spełnianie drobnych przysług. Szczególnie w wypadku osoby, która niczego nie potrafi robić połowicznie, po łebkach, na odwał. Jacek kilkanaście godzin zgłębiał sche-mat „ustrojstwa”, spędził całą środę w szpitalu zaznajamiając się z funkcjonującą tam apara-turą, studiując opisy i obserwując jej działanie; w efekcie „wypożyczył” Piotrowi swojego najzmyślniejszego montera na cały tydzień. Za friko, w darze. Przynajmniej w tym nie był gorszy od Szwajcarów. Sami Szwajcarzy okazali się mili, uprzejmi, dyskretnie popatrywali na zegarki i nie mieli żadnych pytań. Natychmiast po przekazaniu przywiezionego sprzętu i wy-konaniu przez reportera miejscowej gazety pamiątkowej fotografii oświadczyli, że muszą wracać. Nie, nie do hotelu. Nie na lotnisko, jeżeli Mr Bogdański jest tak uprzejmy, to proszą o odwiezienie na dworzec. Zaskoczonemu Jackowi wyjaśnili po drodze, że mając do wyboru nocleg w hotelu albo opłatę za miejsca sypialne – wybrali to drugie. Podróż jest długa... – Samolot z Warszawy do Genewy czy Zurichu leci tylko dwie godziny – zdziwił się. – Tak, to prawda. Ale cały nasz rząd zobowiązany jest do daleko posuniętej oszczędno-ści – objaśnił minister z uśmiechem. Po chwili Jacek patrzył w zadumie na dwie szare, niepozorne sylwetki przemykające pomiędzy samochodami w kierunku wejścia do hali dworcowej. No, no – pomyślał. Ktoś za-trąbił na niego z tyłu ostro, niecierpliwie, ruszył więc odkładając na później rozważania nad egzotyką szwajcarskich obyczajów. Rozdział VIII Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak trzy tygodnie temu, Jacek odniósł tylko wrażenie, że przybyło publiczności. W małej salce było ciasno i duszno. Marzena Nowak prezentowała się równie kusząco, sędzina była znudzona, ławniczki ziewały, akt oskarżenia brzmiał w jego uszach równie nonsensownie, jak wtedy. Jacek powtórzył swoje poprzednie wyjaśnienie niemal słowo w słowo – tak ustalili z Wysocką. Mimo, że miał obok siebie obrońcę, dobrego obrońcę, był zdenerwowany. Zaciskał mocno ręce w obawie, że mogą drżeć, w gardle czuł znajomy ucisk. To nie była trema przed publicznym występowaniem – przez wiele lat pracy na uczelni zdążył się do tego przyzwy-czaić. Wszystkie niemal zajęcia z młodzieżą stanowiły coś w rodzaju publicznego wystąpie-nia, w czasie którego musiał zachować spokój i czujność; w każdej grupie, choćby najbardziej obojętnej i sennej mógł znaleźć się jakiś zmyślny pistolecik, który słuchał uważnie i czatował na okazję zastawienia pułapki. To, co dławiło go teraz, to było zupełnie coś innego, to był strach. Stan psychofizyczny oporny na logiczne argumenty, nie poddający się kontroli poza sferą zupełnie powierzchowną – Jacek był zdolny opanować tylko jego objawy – zacisnąć dłonie, zęby i przybrać tępy, obojętny wyraz twarzy. Upatrzył sobie punkt wysoko na ścianie ponad stołem sędziowskim – orła w koronie doklejonej z żółtego papieru – i wpatrywał się w niego uporczywie. Swoją drogą to niezły symbol czasu, który przyszło nam przeżywać – my-ślał. – Od kiedy świadek pozostaje w związku małżeńskim z poszkodowaną? Stojący w kojcu dla świadków chudy, szczerbaty czterdziestolatek zmieszał się, zakrę-cił i poszukał wzrokiem pani prokurator, która nieznacznie wzruszyła ramionami. – Ja... to znaczy my nie mamy ślubu. – Rozumiem. Zatem od jak dawna pozostajecie w konkubinacie? – W czym?.. – W związku nie małżeńskim. – To będzie... cztery... nie, siedem lat. Albo sześć. – Proszę świadka o jednoznaczną odpowiedź. – Nie pamiętam. – Aha. Ile świadek ma dzieci? – Ja? – Tak, świadek. – Troje. – Przypominam świadkowi, że za składanie fałszywych zeznań grozi kara...Sędzina poruszyła się gniewnie. – Proszę, żeby obrona nie wyręczała sądu. Świadek został przez sąd pouczony o odpowie-dzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Proszę kontynuować. – Przepraszam, Wysoki Sądzie. Ile świadek ma dzieci? – Świadek już odpowiedział na to pytanie. – Wysoki Sądzie! Świadek skłamał. Ma pięcioro dzieci, troje z poszkodowaną, jedno z Hyc Magdaleną córką Wiesława, zamieszkałą Wyry i jedno z Agnieszką Sobalską córką Jana zamieszkałą Orneta. Wnoszę o ukaranie świadka. Na twarzy sędziny odbiło się coś na kształt zainteresowania. Poprawiła się w krześle i po-chyliła lekko do przodu, jakby nagle przestała się nudzić. – Sąd zajmie się ta sprawą. Proszę kontynuować. – Czy świadek utrzymuje swoje dzieci? – Ja... tego... nie rozumiem pytania. – Czy świadek płaci co miesiąc pieniądze na utrzymanie swoich dzieci? – Nie... nie wiem. Ja nie mam pieniędzy. Jestem bezrobotny. – Czy przeciwko świadkowi toczyło się kiedykolwiek postępowanie sądowe o alimenty? – To znaczy... tak. – Żeby nie nadużywać cierpliwości Wysokiego Sądu przypomnę świadkowi, że dwukrot- nie został zasądzony o alimenty i że jego obowiązek alimentacyjny wobec dwojga jego dzieci wypełnia państwo. Z pozostałych trojga jego dzieci dwoje przebywa w zakładach opieki, do-mach dziecka, zatem i wobec tej dwójki obowiązek utrzymywania wypełnia państwo. Czy świadek wiedział, że jego konkubina Marzena Nowak jest w ciąży? – Nie. To znaczy tak. – Kiedy świadek dowiedział się o tym? – Nie pamiętam. – Świadek ma bardzo kiepską pamięć. A może pamięta, jak zareagował na tę wiadomość? Ucieszył się, czy może zmartwił? – Sprzeciw! Przypominam, że sprawa toczy się przeciwko oskarżonemu Jackowi Bogdań- skiemu, nie przeciwko świadkowi! Stosunek świadka do jego dzieci nie ma w tej sprawie znaczenia. – Proszę nie pouczać Sądu. Sąd wie, kto jest oskarżonym w sprawie, a kto świadkiem. Pro-szę obronę o uzasadnienie zadawania świadkowi pytań o stosunek do jego dzieci. – Wysoki Sądzie! Akt oskarżenia nie został oparty na dowodach rzeczowych, ani na ze-znaniach naocznych świadków przestępstwa, a jedynie na zeznaniach poszkodowanej i osób z nią związanych. W tej sytuacji jedyną możliwą linią obrony jest podważenie wiarygodności tych zeznań i wykazanie, że nastąpiła zmowa w celu wyłudzenia od mojego klienta odszko-dowania. – Sąd uznaje zasadność przyjętej linii obrony i oddala sprzeciw. Proszę kontynuować. – Czy świadek bił kiedykolwiek swoją konkubinę Marzenę Nowak? Ślepko znów skurczył się w sobie i poszukał wzrokiem pani prokurator, ale ona nie pod-niosła głowy znad papierów. – Ja... to znaczy... nie pamiętam. – Świadek znów nie pamięta. A może jednak przypomni sobie, w jakich okolicznościach w marcu bieżącego roku jego konkubina straciła dwa przednie zęby? – Ona... tego... spadła z drabiny. – Spadła z drabiny – powtórzyła pani mecenas dźwięcznie i zrobiła kilkusekundową pauzę. – Zatem składając skargę, że to świadek wybił jej te zęby butem znajdowała się w szoku po upadku z drabiny. Szczęśliwie po wyjściu z szoku przypomniała sobie, że jednak spadła z drabiny i wycofała skargę. Swoją drogą to zdumiewający rodzaj urazu, spadając z drabiny łatwiej złamać nogę, rękę... – Proszę obronę, żeby swoje retoryczne popisy pozostawiła sobie do mowy końcowej i ograniczyła się do zadawania świadkowi pytań. – Przepraszam, Wysoki Sądzie. Czy świadek kiedykolwiek uderzył swoją konkubinę Ma- rzenę Nowak? –No... żeby tak powiedzieć prawdę, to żeśmy się czasem poszarpali. – Czy w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego września świadek „poszarpał się” ze swoją konkubiną Marzeną Nowak? – Nie! – Dziękuję, nie mam więcej pytań do świadka. – Oskarżenie? – Tak, Wysoki Sądzie. Czy świadek kocha swoje dzieci? – Tak, bardzo kocham. – Czy gdyby świadek miał stałą pracę, za którą pobierałby wynagrodzenie, byłby skłonny łożyć na ich utrzymanie? – Sprzeciw! Oskarżenie dopuszcza się tworzenia sytuacji hipotetycznych i pytaniem suge-ruje świadkowi odpowiedź. – Podtrzymuję. Czy oskarżenie ma jeszcze pytania do świadka? – Nie, Wysoki Sądzie. – Obrona? – Nie mam pytań. – Proszę poszkodowaną o przedstawienie zdarzenia. – Ja już wszystko powiedziałam pani prokurator. – I niczego poszkodowana nie chce dodać, zmienić ani uzupełnić? – Nie. – Proszę zatem o odczytanie zeznań poszkodowanej w śledztwie. Sędzina jakby straciła zainteresowanie sprawą – rzuciła okiem na zegarek i skinęła głową proto-kolantce. Na kilka minut Jacek przemieścił raz jeszcze się w inny wymiar, jakby do rzeczywistości równoległej, która tutaj, na sali sądowej miała jednakowe prawa z prawdziwą rzeczywistością. – Poszkodowana zeznała w śledztwie, że wyszła z domu w dniu dwudziestym września w celu udania się do matki w miejscowości Szczyty, a następnie do siostry w Elblągu. Czym zamierzała dojechać do Szczytów? – No... pekaesem. Poszkodowana wyszła z domu przed godziną szóstą rano, a pierwszy autobus pekaesu z Kąt do Szczytów odjeżdża o godzinie siódmej czterdzieści. Dlaczego poszkodowana wyszła z domu przed szóstą? – Nie chciałam się spóźnić. – Z domu poszkodowanej do przystanku pekaesu idzie się osiem minut. Dlaczego poszko-dowana wyszła z domu półtorej godziny za wcześnie? – A co, może nie wolno? – Oczywiście, że wolno. Proszę odpowiedzieć na pytanie. – Nie chciałam się spóźnić. – Aha. Poszkodowana nie chciała się spóźnić, wyszła zatem z domu półtorej godziny za wcześnie, co wolno jej było zrobić. Proszę teraz opisać przebieg napaści. – No, jak żeśmy się zatrzymali, to poszliśmy do lasu oddać mocz i to było wtedy. – Oskarżony zeznał, że zatrzymał auto, żeby przebrać koszulę i że ją przebrał przy aucie, a poszkodowana w tym czasie wysiadła i paliła papierosa. Czy poszkodowana to potwierdza? – Nie. On się nie przebierał ani nic, tylko od razu poszliśmy do lasu. – Jak był ubrany mój klient? – Tak samo, to znaczy w marynarkę i taką koszulkę z trykotu, czarną. – Czy do lasu udaliście się razem? – No, tak, ja poszłam dalej. – Rozumiem. Zatem poszkodowana oddała mocz i wówczas została napadnięta. Proszę opisać tę napaść. – On mnie złapał, o tak, i przyciskał, a ja się broniłam. – Czy rozbierał się, albo próbował rozebrać poszkodowaną? – Nie, tylko od razu mnie złapał. – Za ramiona, tak? – Tak. – Czy oskarżony jest silnym mężczyzną? – Tak, bardzo silnym. – Czy oskarżony jest owłosiony na piersiach? – Tak, bardzo owłosiony. Wysocka stała nieruchomo, w milczeniu kilkanaście sekund, jakby chciała, żeby ostatnie słowa Marzeny Nowak nabrały szczególnej wagi. – Proszę Wysoki Sąd o stwierdzenie stanu faktycznego. – Oskarżony uda się z woźnym. W małym, przyległym do sali rozpraw pokoiku Jacek rozluźnił krawat, rozpiął koszulę i zaprezentował woźnemu pięknie owłosiony tors. Sędzina otrzymawszy od woźnego informację obróciła groźne spojrzenie na Marzenę No-wak. Biedna Marzena zdała sobie sprawę, że palnęła głupstwo. Jej taktyka mówienia prawdy we wszystkim, w czym się da była najlepszą z możliwych, bo uwiarygodniała kłamstwo za-sadnicze – w końcu jednak zawiodła ją na manowce i Marzena powiedziała o jedno słowo prawdy za dużo. – W jakich okolicznościach poszkodowana stwierdziła ten fakt? – spytała groźnie sędzina pochylając się ku Marzenie Nowak. – Ja nie wiem... może on się przebierał? Nie pamiętam. – Poszkodowana nie może się zasłaniać brakiem pamięci. Przebierał się, czy nie? – Tak. Przebierał się. – Zatem w śledztwie i tu, na sali sądowej poszkodowana skłamała. – Ja nie chciałam skłamać, przysięgam!... Ja naprawdę nie pamiętałam, byłam zdenerwo-wana i wyszło mi z pamięci... – Obrona. – Kiedy poszkodowana była zdenerwowana? W śledztwie, teraz, czy wtedy, dwudziestego września? – Wtedy. Dwudziestego września. – Czym poszkodowana była zdenerwowana? – No, w ogóle. – Proszę odpowiedzieć, czym poszkodowana była zdenerwowana, z a n i m, jak twierdzi, dokonano na nią napaści? – Byłam zdenerwowana! Co, może nie wolno? – Czym?! – Wysocka, która stała o krok od Marzeny Nowak, pochyliła się groźnie ku niej. – Życiem!... Przez salę przebiegł krótki, nerwowy śmieszek, potem zapadła cisza. Pani mecenas rozluź-niła się, odstąpiła parę kroków do tyłu. – Proszę teraz wyjaśnić sądowi, w jaki sposób medalik z szyi oskarżonego znalazł się w posiadaniu poszkodowanej. – Już mówiłam, jak się zaczął przystawiać, to żem go złapała tu, i odpychałam. To musiało być wtedy. – Poszkodowana nie zrozumiała pytania. Z jej zeznań w śledztwie wynika, że kiedy za-częła się bronić otrzymała od oskarżonego uderzenie pięścią w twarz i upadła, a potem oskar-żony zaczął ją kopać i straciła przytomność, którą odzyskała dopiero w szpitalu. Pytanie brzmi: w jaki sposób medalik z szyi mojego klienta znalazł się w torbie poszkodowanej? Na chwilę zapadła cisza. Jacek pomyślał z podziwem, że pani mecenas naprawdę jest „ekstra”. Sędzina przechyliła się nad stołem. – Proszę odpowiedzieć na to pytanie. – Ja... nie wiem. Byłam nieprzytomna! – Czy prokuratura ustaliła w śledztwie tę okoliczność? – spytała surowo sędzina.Prokurator wstała zwolna. – Obawiam się, że nie do końca, Wysoki Sądzie. Oskarżenie założyło, że poszkodowana miała medalik w zaciśniętej ręce i ktoś... – Założenia prokuratury nie interesują sądu. Proszę uzupełnić śledztwo w tej sprawie. Czy obrona ma jeszcze pytania do poszkodowanej? – Nie mam pytań. – Pan miał dyżur w pogotowiu ratunkowym w dniu dwudziestym września bieżącego ro- ku? – Tak. – Proszę opowiedzieć sądowi, w jakich okolicznościach przyjął pan poszkodowaną. – Może naprzód uściślimy pewne sprawy. Pogotowie ratunkowe nie służy do przyjmowa- nia pacjentów, a jedynie udziela pomocy w nagłych wypadkach. Ten gość przywiózł ją i nie powiedział mi nawet, że jest nieprzytomna i w takiej sytuacji nie było moim obowiązkiem... – Zostawmy na razie sprawę obowiązków, panie doktorze. Chcemy ustalić fakty. Czy wy-szedł pan do auta mojego klienta? – Nie. Już mówiłem, że... – Oczywiście. Słyszeliśmy. Zatem nie wyszedł pan. Co zrobił oskarżony, kiedy odmówił pan wyjścia do auta? – Zachowywał się niekulturalnie. – Proszę opisać to niekulturalne zachowanie. – Zaczął mnie szarpać za ubranie, spostponował zawód lekarza ordynarnymi słowami, po czym oświadczył, że wyrzuci poszkodowaną na ulicę. – Czy na pewno to oświadczył? – Coś w tym rodzaju, na pewno. – Przypomnę świadkowi: zapytał, czy jeżeli wyrzuci poszkodowaną na ulicę, to pan udzieli jej pomocy. – Możliwe. – Co pan wtedy zrobił? – Kazałem wezwać policję. Proszę pozwolić mi wyjaśnić pewną sprawę: oskarżony awanturował się i zachowywał agresywnie, ale nie udzielił mi najistotniejszej informacji, że ta kobieta jest nieprzytomna. Później oskarża się służbę zdrowia... – Sąd przyjął do wiadomości wyjaśnienie i prosi świadka, żeby ograniczył się do odpowie-dzi na pytania. – Zatem wezwał pan policję, a następnie oskarżony przyniósł poszkodowaną do pańskiego gabinetu... – Do pokoju zabiegowego. – Czy w pokoju zabiegowym był pan sam? – Tak, sam. – Czy ktoś badał poszkodowaną wcześniej? – Nie. A przynajmniej nie w pogotowiu. W tym momencie byłem tam jedynym obecnym lekarzem. – Czy poszkodowana miała w ręce medalik? – Nie... chyba nie. – Chyba nie, czy na pewno nie? – Chyba nie. To było dawno i nie mogę powiedzieć na pewno. – Czy poszkodowana miała zaciśnięte ręce? – Nie. – Czy może pan to stwierdzić z całą pewnością? – Z pewnością. Była nieprzytomna, i nie miała zaciśniętych rąk. Utrata przytomności po-woduje, że mięśnie i ścięgna rozluźniają się i wiotczeją. – Może zatem miała ten medalik zaplątany na palcach, albo wokół przegubu? – Nie... nie pamiętam. Ale to należało do mnie, obejrzeć jej ręce, tak samo jak wszystko inne i na pewno zrobiłem to. Gdyby miała zaplątany między palcami medalik, zwróciłbym na to uwagę. – Czy pamięta pan, jak ubrany był mój klient? – Owszem, mniej więcej. – Proszę opisać, jak był ubrany. – No więc miał białą trykotową koszulkę i jasne spodnie. – Czy miał marynarkę? – Nie. – Czy spodnie były czyste? – No... właśnie były wyplamione krwią, jak ją przyniósł. Przedtem chyba były czyste, bo zwróciłbym uwagę... to była duża plama na udzie. – Co pan zrobił następnie? – Udzieliłem poszkodowanej pierwszej pomocy i odesłałem karetką do szpitala. – Proszę opisać urazy poszkodowanej. – Miała krwotok z narządów rodnych i rozległe sińce pourazowe na całym ciele. Nie by-łem w stanie zrobić nic ponad to, co powiedziałem: udzielić jej pierwszej pomocy i najszyb-ciej, jak to możliwe odesłać do szpitala. Pokój zabiegowy w stacji pogotowia nie jest wyposa-żony w aparaturę do specjalistycznych zabiegów, a ja nie jestem ginekologiem. – Oczywiście. W skierowaniu do szpitala napisał pan między innymi: „rozległy siniec po-urazowy twarzy na wysokości lewej kości jarzmowej, sińce pourazowe brzucha i podbrzu-sza”. Czy to były sińce? – Tak, sińce. – Czy siniec powstaje natychmiast po urazie? – Tak, to znaczy... naprzód występuje krwawe podbiegnięcie w miejscu urazu, potem to postępowo sinieje. – Jak długo? – No... kilka godzin. Nie można powiedzieć dokładnie, to sprawa osobnicza. – Proszę powiedzieć sądowi, czy urazy poszkodowanej to były krwawe podbiegnięcia, czy sińce? – To były dojrzałe sińce. – Proszę o włączenie do akt tej mapy – pani mecenas podeszła do stołu sędziowskiego i położyła na nim mapę, którą po drodze rozłożyła. – Jest to mapa sztabowa obejmująca swoim zasięgiem miejscowości Szczyty i Elbląg. – W jaki sposób obrona weszła w posiadanie mapy sztabowej? – spytała surowo sędzina. – Zakupiłam ją w księgarni „U Piotra”, na ulicy Arkońskiej. Zarówno poszkodowana jak mój klient twierdzą zgodnie, że zatrzymanie nastąpiło w miejscu, gdzie po obu stronach szosy rozciąga się las. Z mapy wynika, że jedyne miejsce odpowiadające opisowi znajduje się w odległości ośmiu kilometrów od miejscowości Szczyty i ciągnie się trzy kilometry. Do Elblą-ga zostaje jeszcze dwanaście kilometrów. Kawiarnia „Biedronka” w miejscowości Szczyty otwiera się o godzinie siódmej, a mój klient i poszkodowana spędzili tam co najmniej kwa-drans. Jeśli dodamy do tego dziesięć minut na dojazd w to miejsce i następne dziesięć na owo „napastowanie”, musimy przyjąć, że domniemane pobicie mogło nastąpić nie wcześniej, niż o siódmej trzydzieści pięć. Raczej później. Panie doktorze, czy poszkodowana Marzena Nowak, której udzielił pan pomocy o ósmej pięćdziesiąt pięć, mogła zostać pobita o siódmej trzydzie-ści pięć? – Nie. Na pewno nie. – Dziękuję, nie mam więcej pytań. – Oskarżenie? – Tak, Wysoki Sądzie. Powiedział pan, że pobicie nie mogło nastąpić godzinę i dwadzie-ścia minut przed przyjęciem pacjentki. Proszę określić, w jakim czasie miało miejsce. – Już wyjaśniłem, to sprawa osobnicza... nie mogę tego określić. – Ale m o ż e pan określić, w jakim czasie nie nastąpiło. Proszę zatem powiedzieć sądo wi, w jakim czasie nie mogło nastąpić. Godzinę wcześniej? Półtorej? Dwie godziny? Pięć? Doktor rozejrzał się bezradnie po sali i zatrzymał wzrok na sędzinie. – Wysoki Sądzie! Ja jestem pediatrą, a nie ekspertem od siniaków! – Sąd wie, że świadek jest pediatrą. Świadek nie musi odpowiadać na to pytanie. – Oskarżenie wnosi o powołanie rzeczoznawcy chirurga celem określenia czasu powstania zasinienia po urazie u poszkodowanej. Pani mecenas pochyliła się nad Jackiem i napisała w leżącym na pulpicie notatniku: „bul-dog”. Sędzina spojrzała na zegarek. – Sąd nie widzi celowości powoływania rzeczoznawcy w dwa miesiące po zaleczeniu ura-zów u poszkodowanej. – Wysoki Sądzie! Rzeczoznawca winien wypowiedzieć się na temat czasu możliwego wy- stąpienia zasinienia po urazie, określić minimum czasowe. Oskarżenie zamierza udowodnić, że uraz mógł powstać wcześniej, niż wyliczyła to moja znakomita koleżanka. – Proszę o zaprotokołowanie wniosku oskarżenia. Czy oskarżenie ma jeszcze pytania do świadka? – Tak, Wysoki Sądzie. Czy poszkodowana miała na palcach pierścionki? – N–nie... nie pamiętam. – Czy poszkodowana miała na przegubie zegarek? – Nie pamiętam. To są szczegóły, na które nie zwraca się uwagi... – Oczywiście. Który stopień specjalizacji w pediatrii świadek posiada? – Pierwszy. – Od jak dawna? – Od ośmiu miesięcy. – Kiedy świadek ukończył studia medyczne? – W styczniu osiemdziesiątego ósmego roku. – Czy świadek w swojej praktyce zawodowej miał do czynienia z pobitymi? – Z pobitymi dziećmi, tak. – Dziękuję, nie mam więcej pytań. – Obrona? – Nie mam pytań. – Proszę wezwać świadka Gwizdała Maria. Pani mecenas spojrzała na Jacka pytająco, a on uniósł brwi i nieznacznie wzruszył ramio-nami. Nie miał pojęcia, kim jest świadek Gwizdała Maria. Co gorsza, nie miała też pojęcia pani mecenas, która powinna była przejrzeć akta w przeddzień rozprawy, a przejrzała ostatni raz tydzień temu. W chwilę później w mocno wymalowanej kobiecie Jacek rozpoznał kelner-kę z kawiarni „Biedronka”. Po ustaleniu personaliów i zaprzysiężeniu świadka oskarżenie ruszyło do ofensywy. – Świadek jest kelnerką w Kawiarni „Biedronka” w miejscowości Szczyty, czy tak? – Nie. Jestem kierowniczką. – Kto jest właścicielem kawiarni? – Pich Tadeusz, zamieszkały Elbląg. Jest właścicielem całego pawilonu, tam jest jeszcze sklep. Mnie zatrudnia jako kierowniczkę kawiarni. – W dniu dwudziestym września bieżącego roku, we wczesnych godzinach rannych obec- ny tu oskarżony Bogdański spotkał się z Nowak Marzeną w kawiarni „Biedronka”. Czy pani to pamięta? – Tak, pamiętam. On był pierwszym gościem w tym dniu. – O której godzinie to było? – Tak gdzieś między szóstą piętnaście a szóstą trzydzieści. – Proszę opisać sądowi to spotkanie. – No więc wyniosłam pierwszy stolik i parasol, wtedy on podjechał i wszedł. Podałam mu kawę i dalej wynosiłam stoliki, a on czekał w środku. Jak już wyniosłam stoliki, wtedy ona przyszła. On kazał podać jej kawę i siedzieli i rozmawiali, a potem wyszli. Razem pojechali jego autem w kierunku Elbląga. – Kto zapłacił za kawę? – On. – O której godzinie odjechali? – No... to mogła być za dwadzieścia, albo za piętnaście siódma, tak mniej więcej. Krótko byli. – Czy ta kobieta miała na twarzy rozległy siniec? – Nie, nie widziałam żadnego sińca. Wszyscy na sali poruszyli się, z wyjątkiem Jacka, który ułamek sekundy wcześniej poczuł, że na jego przegubie zaciska się dłoń pani mecenas. – Nie mam więcej pytań do świadka. – Obrona? – Tak, Wysoki Sądzie – Wysocka zwolna podeszła do miejsca dla świadków i chwilę mil-czała. Tak długą chwilę, że Jacek poczuł narastającą w gardle panikę. Przełknął ślinę i zaci-snął zęby. – Kawiarnia „Biedronka” w miejscowości Szczyty otwarta jest w godzinach od siódmej do dziewiętnastej, takie przynajmniej godziny otwarcia są wywieszone w witrynie. Dlaczego pani otworzyła ją tamtego dnia pół godziny, czy nawet trzy kwadranse wcześniej? – Zawsze latem tak otwieram. To znaczy nie otwieram, ale muszę wynieść stoliki na dwór, to muszę wynieść przez drzwi, nie? – Rozumiem. Zatem dwudziestego września otworzyła pani o szóstej piętnaście albo szó-stej trzydzieści i mój klient od razu wszedł? – To znaczy mój klient. Tak, tylko co wyniosłam pierwszy stolik i on podjechał. – Czy mówił, że czeka na kogoś? – Nie, on nic nie mówił. To znaczy powiedział tylko „dzień dobry” i czy długo musi cze-kać na kawę. – Z czego pani wnosi, że był umówiony z Marzeną Nowak? – No bo czekał, nie? A jak ona weszła, to wstał. A potem siedli i kazał jej podać kawę. No i rozmawiali, nie? A potem jak już wyszli, to otworzył przed nią auto, jak przed jakąś... panią, czy co? – Czy świadkowi zdarzyło się kiedyś, że na jej widok mężczyzna wstał, albo że otworzył przed nią drzwi auta? – Niby mnie? – Tak, świadkowi. – Nie, nigdy – odparła oburzona, jakby posądzono ją o złe prowadzenie. – Proszę opisać, jak był ubrany mój... to znaczy nasz klient. – No... tak dosyć elegancko. Nawet się zdziwiłam, że on i ta Nowak... – Proszę opisać, jak był ubrany. – No, miał jasne spodnie i taką rudą marynarkę. – A pod marynarką? Koszulę, krawat? – Nie, nie. Coś czarnego. Chyba taki trykot przez głowę. – Gdzie pani była, kiedy Marzena Nowak weszła do kawiarni? – W środku, za bufetem. Tylko co skończyłam wynosić stoliki i zobaczyłam, że ona idzie. – Czy przyglądała jej się pani? – Nie. – To skąd pani wie, że to była ona? – No bo przecież wiem. Ona jest ze Szczytów. – Pani ją zna? – Wszyscy ją znają. Odcień pogardy, czy lekceważenia w głosie Gwizdały Marii sprawił, że pani mecenas chwyciła trop. – Czy kiedy spotykacie się z Marzeną Nowak zwykle witacie się? – A na co? – Mówicie sobie „dzień dobry”? – A na co? – Proszę świadka o jednoznaczną odpowiedź: tak, czy nie? – Nie. – Zatem nie przywitałyście się. Co pani robiła, kiedy Marzena Nowak weszła do kawiarni? – Swoją robotę. To znaczy nosiłam szklanki i filiżanki z zaplecza i ustawiałam w bufecie. – Czy Marzena Nowak usiadła przodem do bufetu? – Nie, tyłem... to znaczy tak bardziej bokiem. – Którym bokiem? – No... chyba tym. Prawym. – Co było dalej? – Dalej on zamówił kawę, no to podałam. – Jak długo trwa zaparzenie kawy? – Nie wiem, pół minuty. – Tylko pół minuty? – Jak jest wrzątek, to nawet mniej. Wsypuję kawę i zalewam. – Czy kiedy podawała pani kawę Marzenie Nowak przyjrzała się jej pani? – A na co? Wiem, jak ona wygląda. – Proszę o jednoznaczną odpowiedź – przyjrzała się jej pani, czy nie? – Nie. – Reasumując: zobaczyła pani z daleka, że ona idzie, nie przywitała się pani z nią, kiedy usiadła widziała pani jej prawy profil, a podając kawę nie patrzyła pani na nią. Czy w czasie pobytu Marzeny Nowak w kawiarni przyjrzała się pani w którymś momencie jej twarzy? – Przecież mówię, że się nie przyglądałam. – Dlaczego wobec tych faktów świadek twierdzi, że Marzena Nowak nie miała na twarzy sińca? – Ja tylko mówię, że nie widziałam żadnego sińca. – Zatem ona mogła mieć siniec, którego pani nie widziała? – Pewnie mogła, ale przecież widziałabym, nie? – Dziękuję, nie mam więcej pytań. – Oskarżenie. – Rozumiem, że świadek nie przyglądała się Marzenie Nowak. Ale przecież widziała ją, przebywała w tym samym pomieszczeniu i podeszła podać jej kawę. Czy gdyby ona miała siniec na twarzy, duży siniec – pani by go zauważyła? – No... tak, na pewno. – Ale nie zauważyła pani? – Nie. – Dziękuję, nie mam pytań. – Obrona – sędzina zupełnie otwarcie spojrzała na zegarek. – Czy pani, gdyby miała na twarzy duży, brzydki siniec, starałaby się go eksponować, czy raczej ukryć? – Sprzeciw! Obrona dopuszcza się tworzenia sytuacji hipotetycznych i pytaniem sugeruje świadkowi odpowiedź. – Podtrzymuję. – Dziękuję, nie mam więcej pytań. Sędzina wahała się chwilę w milczeniu, przeglądając akta i popatrując to na zegarek, to w kalendarz – w końcu podjęła decyzję. – W terminie do końca grudnia oskarżenie dokona uzupełnienia śledztwa na okoliczność medalika oskarżonego i złoży sądowi. W tym samym terminie strony mogą złożyć swoje pi-sma i wnioski. Sąd przychyla się do prośby obrony i zawiesza dozór policyjny nad oskarżo-nym. Decyzja o rozpatrzeniu lub oddaleniu powództwa cywilnego zostanie podjęta przez sąd na następnym posiedzeniu. Oskarżenie i obrona przygotują się do wygłoszenia mowy końco-wej. Termin rozprawy wyznaczam na dwudziestego stycznia, godzina ósma trzydzieści. Rozdział IX Wyszli razem z sali sądowej na korytarz. Jacek musiał dobrze wyciągać nogi, żeby do-trzymać jej kroku. Była wyraźnie zbita z tropu i wcale nie starała się tego ukryć. – Cholerny babsztyl. Wyszarpała pół godziny. Jeżeli sąd przyjmie jej wniosek, to i my mu-simy powołać rzeczoznawcę i niech dobry Pan Bóg sprawi, żeby miał coś mądrego do powie-dzenia na temat siniaków. – Pani mecenas... czy pani przypadkiem nie uwierzyła w to? No... w to, że to ja ją pobi-łem? – Ani przez moment – zatrzymała się u stóp szerokich schodów wiodących na piętro. Uśmiechnęła się krzepiąco, spojrzała na zegarek i zakręciła się nerwowo w miejscu. – Za dwadzieścia minut mam rozprawę, muszę przedtem jeszcze coś przejrzeć... spotkajmy się jutro, dobrze? – Oczywiście. Jak pani wygodnie. – Od rana jestem w sądzie wojewódzkim w Gdańsku, to mi zajmie czas gdzieś tak do po-łudnia. Spotkamy się, powiedzmy o dwunastej. Zna pan jakieś przyjemne miejsce? – W pobliżu sądu? – Przeciwnie, jak najdalej – zaśmiała się. – Słabo znam Gdańsk.Pomyślał, że ta piękna, inteligentna kobieta jest godna co najmniej pięciu gwiazdek. – Może w kawiarni hotelu „Hanza”? Wie pani, gdzie to jest? – Któżby nie wiedział. Świetnie, zatem jutro, dwunasta, kawiarnia „Hanzy”.Odwróciła się i ruszyła w górę, biegiem, po dwa stopnie.Oczywiście zdaje sobie sprawę, że przyglądam się jej nogom – pomyślał pobłażliwie i po- czuł zadowolenie. Ma kobieta co pokazać i chce pokazać właśnie jemu. Niech wie, że on to docenia. Gwizdnął z uznaniem, a ona nie odwracając się pomachała mu ręką. Na parkingu przed „Hanzą” zaczepiła go cichodajka. Drobna, ładniutka, na oko piętnaście lat. W pierwszej chwili nie zrozumiał, czego od niego chce i bezwiednie nachylił się ku niej – a ona ładną, wyraźną polszczyzną zaproponowała mu „numerek” za pół bańki i uśmiechnęła się zalotnie. Odsunął się bardziej zdumiony, niż oburzony – najchętniej przełożyłby gówniarę przez kolano i porządnie sprał po chudym tyłku, nie mógł jednak tego zrobić, popatrzył więc tylko z niesmakiem i wyminął ją bez słowa. – Pierdol się sam! – syknęła za nim. Kiedy wsypywał cukier do kawy kilkanaście kryształków spadło z łyżeczki na obrus. Rany boskie, takie dziecko... Na pewno ma rodziców, którzy by jej nieba przychylili, nauczycieli, którzy próbują osłonić ją przed pornografią i zepsuciem... Wiedział oczywiście, że tym pro-cederem trudni się mnóstwo dziewcząt z porządnych skądinąd domów, zdobywając w ten sposób pieniądze na luksusowe kosmetyki i ciuchy, ale to co innego czytać czy słyszeć, co innego stanąć z problemem nos w nos. Po chwili dziewczyna weszła do kawiarni w towarzy- stwie koleżanki równie młodziutkiej, jak ona. Rozejrzała się uważnie i dostrzegłszy go w głę-bi sali trąciła koleżankę łokciem. Podeszły i usiadłszy tuż za jego plecami, przy sąsiednim stoliku, zamówiły lody. – Patrz na tego palanta – usłyszał za sobą teatralny szept i natychmiast potem chichot. – Myślisz, że to na jego głowie, to brylantyna? – znowu chichot. Z trudem powstrzymał się, żeby nie pomacać swoich włosów. Rzucił okiem na zegarek – pani mecenas spóźnia się, jak zwykle. To dobrze, bo te gówniary na pewno by jej nie oszczę-dziły. Zaczeka na nią w hallu, albo na dworze i zabierze gdzie indziej. Dopił kawę, wstał i w tym momencie zobaczył ją. Szła szybko lawirując pomiędzy stolikami, z twarzą rozjaśnioną radosnym uśmiechem, wcale nie przeznaczonym dla niego... – Dana, co ty tu robisz? Obrócił się zaskoczony. Dziewczynki przy sąsiednim stoliku, obie czerwone jak sztandar, siedziały bez ruchu nad swoimi lodami. – Przyjechałyśmy na lody... tu jest tak elegancko... – Coś podobnego! Myślałam, że o tej porze jesteś w szkole. – Puścili nas dzisiaj wcześniej i my... – O, jest pan, panie Jacku – podała mu rękę. – Przepraszam za spóźnienie. Och, zdążył pan wypić kawę? To może się przysiądziemy. To moja córka, Daniela. A gdzie koleżanka? – Zwiała – odrzekła rzeczowo Daniela podając oszołomionemu Jackowi rękę. Musiał przyznać, że ta mała ma więcej przytomności umysłu, niż on. Na szczęście jego zmieszanie uszło uwagi pani mecenas, zajętej sadowieniem się przy stoliku i wpatrzonej w córkę, jak w obraz. – Zawołajże ją, za pół godziny wracam, to was odwiozę. – Nie, na pewno poleciała na dworzec. Możesz zapłacić za jej lody, bo ja tyle nie mam. – Nie ma sprawy. – Zwróciła się do Jacka – podobna do mnie, prawda? – Tak – odrzekł już opanowany. – Która klasa? – Druga licealna. Och... – w jej teczce zaćwierkał telefon. – Przepraszam. Wstała pośpiesznie, Jacek uniósł się także. Poszła szybko w kierunku hallu wyjmując po drodze telefon z teczki. Jacek odprowadził ją spojrzeniem, potem opadł ciężko na krzesło i przeniósł wzrok na siedzącą przed nim dziewczynę. Jej oczy zwęziły się. – Jak jej powiesz, to ci załatwię taki wpierdol, że... – Daj spokój. – Nie wierzysz? – Wierzę i bardzo się boję. Widząc, że tędy nie da rady, Daniela zmieniła front o sto osiemdziesiąt stopni. W jej ślicz-nych, czystych oczach zalśniły łzy. – To ona mnie namówiła, ta Aśka!... Ja nigdy... słowo honoru, nigdy!... miało być fajnie... – No i było fajnie. Ale nie rób tego więcej, bo bardzo szybko staniesz się szmatą. Szarpnęła się, jakby ją uderzył, ale tak właśnie chciał, po to to powiedział. Był pewny, że teraz usłyszy coś bardzo niemiłego, albo będzie wycierał z twarzy jej lody – na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Daniela otworzyła usta, ale stęknęła tylko – pomyślał, że jest jeszcze zbyt młoda, żeby umieć się skutecznie odgryźć. Zerwała się odsuwając gwałtownie krzesło i pobiegła do wyjścia. Po chwili pani mecenas wróciła. – Poleciała. Boże, te dzieciaki są takie narwane! Jestem pewna, że są na wagarach. Jacek uśmiechnął się. Nawet, gdyby jej powiedział, nie uwierzyłaby. Już jej nie zazdrościł, jego podziw dla tej kobiety zamienił się we współczucie, jakie zwykle budzi ktoś oszukiwany, nieświadomy tego, że go oszukują. Zdradzany mąż, okłamywany szef... już byli w jednej ło-dzi – ona i on. Milczeli, dopóki kelner nie zabrał niedojedzonych lodów i nie przyniósł im kawy. Tym ra-zem zapach nie był dla Jacka kuszący, a nawet obudził lekkie uczucie mdłości. Policzył, któ-ra to kawa – pierwszą pił w domu, drugą dostawał na dzień dobry od Patryni, przed chwilą wypił trzecią – ta jest czwarta. Psia krew, trzeba to ograniczyć. Od jutra. Na pewno. – A byliśmy już tak blisko – powiedziała żałośnie. – Blisko czego? – Już chciałam wnieść o uniewinnienie. – Sięgnęła do teczki i wyjęła z niej wydruk. – To jest lista sądowych rzeczoznawców, lekarzy. Ma pan jakiegoś znajomego lekarza? – Mam kolegę, który jest kardiologiem. – Proszę z nim to przejrzeć. Tu jest Elbląg i Trójmiasto. – Czy pani myśli o skorumpowaniu rzeczoznawcy sądowego? – uśmiechnął się. – Nic podobnego. Raczej o znalezieniu takiego, który ma właściwe poglądy. – Swoją drogą ciekawe, jak można określić taki czas, skoro to sprawa osobnicza – rzekł Jacek zaintrygowany. – Chyba tylko walnąć w pysk i włączyć stoper. Wysocka zaśmiała się i natychmiast spoważniała. – Psia krew, szkoda, żeśmy wtedy nie zaczekali na otwarcie tej cholernej „Biedronki”. To m o j a wina. – Ale... myśli pani, że ona by powiedziała na rozprawie co innego? – Oczywiście. Nie cierpi tej baby, gardzi nią i na pewno potrafilibyśmy odświeżyć jej pa-mięć we właściwym kierunku. Pani prokurator wywałkowała z niej to, co chciała, gdybyśmy byli pierwsi... – Coś takiego... nie przypuszczałem, że to można w ten sposób... – Można, można. Nawet trzeba. Zawaliłam, panie Jacku. Za tę rozprawę pan nie płaci. Roześmiał się. – Nie będę się sprzeczał, bo ceny i tak są wygórowane. Ale była pani wspaniała, naprawdę. Mamy jeszcze jakieś szanse? – Oczywiście. Wie pan, nie byłoby źle przedstawić opinię kogoś z pańskiego środowiska. Należy pan do jakiejś partii, albo stowarzyszenia? – Tylko do SEP–u... chociaż pewnie mnie już wyrzucili, dawno nie zapłaciłem im żadnej składki. – No to może z uczelni, albo z otoczenia pańskiej pierwszej żony? – Jezu... po co? – Świadectwo obyczajów, coś w tym guście. – Nie, nie. Nie chcę. To jest wyłącznie moja sprawa. – No cóż... Wobec tego musimy sami napisać panu list pochwalny.Jacek przestraszył się. – Ja też mam go pisać?... – No, tym razem napiszę go za pana – zaśmiała się. – Ale następnym razem, jak się pan znajdzie w takiej sytuacji, to niech pan wieje w przeciwną stronę i zaciera za sobą ślady. Ta-kie zachowanie wszyscy potraktują ze zrozumieniem. – Chyba wszystko wzięło się stąd, że od razu zrobiłem złe wrażenie na pani prokurator. – O, tak. Już sam fakt, że nosi pan spodnie zrobił na niej złe wrażenie. Zresztą całe śledztwo zostało przeprowadzone byle jak, byle szybciej. Pani prokurator broni już tylko swojego tyłka, i jeżeli ją znam, będzie go bronić do końca. A ma czego bronić – zaśmiała się złośliwie. – Myśli pani, że ona też w to nie wierzy? – Tak, tak właśnie myślę. – No to ja nie rozumiem tego cyrku – powiedział rozżalony. – Ta cholerna sprawa wyłą-czyła mnie z obiegu w branży Bóg wie, na jak długo, szarpie mi nerwy, zajmuje czas, już nie wspomnę o pieniądzach, bo nie wypada. A wszyscy i tak dobrze wiedzą, że to humbug. – Będzie pan mógł dochodzić odszkodowania za straty materialne i moralne... – Od tej Marzeny Nowak? – Tak, od Marzeny Nowak.Zaśmiał się gorzko. – Pani raczy żartować. Nie rozumiem, dlaczego to się nazywa wymiar sprawiedliwości. – Ależ to właśnie j e s t sprawiedliwość. Pan, człowiek zamożny i wykształcony i ta bied na, obtłuczona Marzenka jesteście równi przed prawem. Zaburczało jej w brzuchu, tak donośnie, że wymagało to komentarza. – Pani jest głodna. Ja też. Znam świetną knajpkę w Sopocie... – Nie, nie. Dziękuję. Muszę lecieć, może ją jeszcze złapię na dworcu. Cały czas o niej myślała... on właściwie także. Jeszcze wczoraj w takiej sytuacji wycofałby się, teraz zapragnął tak zwyczajnie, po ludzku nakarmić ją. – Nie złapie jej pani. Na pewno już pojechała, a dworzec jest duży. Będzie pani po nim la-tać z pustym brzuchem, a potem pojedzie pani sama. Zapraszam panią na obiad i nie słucham żadnych wykrętów. Zaśmiała się, jakby była zdziwiona, że ktoś decyduje za nią i jakby jednocześnie sprawiło jej to przyjemność. – Lubi pani świeże ryby? – Zdecydowanie bardziej, niż nieświeże. – Mieszkam tak blisko morza, a prawie go nie widuję – powiedziała pani mecenas, kiedy wyszli z restauracji. – Nie ma pan ochoty na spacer po molo? – Z p–przyjemnością – stęknął wyobrażając sobie, jak piekielnie musi dąć nad brzegiem, skoro wiatr daje się we znaki nawet tu, w mieście. – Prowadzę strasznie niehigieniczny tryb życia – ciągnęła z ożywieniem. – Z domu do au-ta, z auta do sądu, z sądu do auta, z auta do kancelarii... i tak dalej. Niedługo będę wyglądać jak bąk... jak Bączek – zachichotała. – O, nie. Na pewno nie – zaprotestował z przekonaniem. W czasie obiadu obgadali rzetelnie panią prokurator. Jacek dowiedział się, że jej pierwszy mąż zginął po pijanemu w wypadku samochodowym, który sam spowodował, drugi porzucił ją w parę miesięcy po ślubie – to mu wiele tłumaczyło i jednocześnie obudziło w nim litość dla tego biednego babsztyla. Nie dziwił się, że wybrała karierę prokuratora. – A pan? Co pan robi, żeby utrzymać się w formie? – Po pierwsze nie mam skłonności do tycia, w mojej rodzinie nie było grubasów. Po drugie grywam w tenisa, dwa, trzy razy w tygodniu... no i staram się przynajmniej raz w tygodniu popływać. – Pomyślał przy tym ze wstydem, że ostatnio zaniedbał zarówno tenisa, jak pływanie. Zgodnie z jego przewidywaniem wiatr na molo niemal zbijał z nóg. Wciskał się pod ubra-nie, wtłaczał oddech z powrotem do płuc. Nie zniechęciło to bynajmniej pani mecenas do spaceru – zapięła szczelnie płaszcz i ruszyła przodem. Na pewno się przeziębi – pomyślał. Byli tu sami, otoczeni rozhuśtanym, ołowianym morzem – od czasu do czasu pod bale pomo-stu podchodziła wyższa od innych fala i ponad barierą ukazywała się fontanna rozbryzgów porywanych przez wiatr i przenoszonych na drugą stronę. Doszli do końca i zatrzymali się, Jacek stanął po jej nawietrznej, żeby ją nieco osłonić, ale wiatr i tak szarpał ze wszystkich stron. Oparli się o poręcz i przez chwilę przyglądali ptakom. Zdawały się szczęśliwe w tym rozhukanym żywiole – przysiadały na wodzie jeżdżąc w górę i w dół, jak małe łódeczki, wznosiły się i niemal nie poruszając skrzydłami pozwalały porywać wiatrowi. Pani mecenas podniosła do niego twarz odgarniając z niej zburzone włosy. – Fantastyczne – wyskandowała przekrzykując łoskot morza. Teraz, w zimnym świetle pochmurnego dnia jej twarz nie była tak gładka i młoda, jaką wydawała mu się w sądzie, kancelarii, restauracji. W kącikach oczu i ust dostrzegł siateczkę zmarszczek. To dlatego, że tak często się śmieje. A te dwie, pionowe, u nasady brwi? O nie, takie zmarszczki nie robią się od śmiechu – pomyślał z czułością i szybko odwrócił wzrok. Chyba się w nią zagapił, a przecież nie chciał, żeby odgadła coś, z czego on dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę, nie chciał szukać nowego obrońcy, a nade wszystko nie chciał zostać znów odtrącony. – Wracamy – zarządził stanowczo. – Jeszcze trochę – odparła równie stanowczo. Hm. Nie było w jej głosie ani prośby, ani przymilania, ani kokieterii. Trochę mu się to spodobało i trochę mu się to nie spodobało. Stali obok siebie bez ruchu, Jacek nie patrzył już na nią, lepiej nie. Jeżeli ona ma ochotę na zapalenie płuc, to proszę bardzo. On się na pewno nie zaziębi. Ciekawe, jak długo ona wytrwa na tym wietrze... powstrzymał się, żeby nie spojrzeć na zegarek. Był pewny, że wytrwała kwadrans, chociaż naprawdę upłynęło zaledwie kilka minut. W końcu zaczęła dygotać, odwróciła się i pobiegła. Ruszył za nią i dogoniwszy ją kilkoma dłu-gimi krokami złapał za rękę. Fajnie im się biegło razem. W aucie włączył ogrzewanie na pełny regulator. Pani mecenas trzęsła się i wycierała za-łzawione oczy. Ruszył. – Ależ z pani uparciuch. Będzie grypa. – Nic nie będzie. – Zna pani dowcip o kotach, które poszły się łajdaczyć? – Nie?... – Młody kot pyta starego kocura, dokąd wychodzi każdej nocy. Łajdaczyć się – powiada kocur. Zabierz mnie z sobą – prosi młody. Dobra. Poszli, a noc była zimna i padał deszcz. Na szczycie jakiegoś dachu stary powiada: mam tu coś do załatwienia, poczekaj chwilę, zaraz wracam. Kotek czeka i czeka, trzęsie się z zimna, łapy obsuwają mu się po mokrych dachów-kach. W końcu powiada: no, dosyć tego łajdaczenia, trzeba wracać do domu. Zaśmiała się. – Racja. Wracajmy do domu. – Ma pani już plany na święta? – O, tak. Jedziemy z Danielą na narty, do Bukowiny.Gwizdnął z uznaniem. – Pan jeździ? – Kiedyś jeździłem. Ostatnio... zaraz... trzynaście lat temu. Miałem szwagra w Żywcu, za-palonego narciarza. – Wyprowadził się z Żywca? – Nie... nie mam pojęcia. Nie jest już moim szwagrem, to był brat mojej pierwszej żony – zawsze kiedy mówił o sprawach związanych ze swoim pierwszym małżeństwem miał kłopot z zastosowaniem właściwego czasu. W końcu Paweł żyje i nadal jest bratem Grażyny. Zaparkował przed „Hanzą” i poszedł odprowadzić ją do jej auta. To tutaj, zaledwie parę godzin temu... wzdrygnął się. Opanował go smutek i dobrze znane poczucie niemocy: był bezradny wobec czającej się na nich rzeczywistości – na nią tuż za kręgiem jej śmiechu, bli-żej, niż mogłaby się spodziewać, na niego – tuż za kręgiem ciepła, jakie tworzyła jej obec-ność. Ubiegła godzina została im darowana, godzina przenikania się dwóch samotności; do-piero kiedy minęła uświadomił sobie, że to była godzina szczęścia, najlepszego, jakiego mogli doświadczyć – podszytego niepewnością i lękiem. – Pani Ewo... Podniosła na niego wzrok i patrzyła wyczekująco. Zmieszał się. – To była wielka przyjemność, obiad z panią, spacer i w ogóle. Dziękuję. – Panie Jacku... – zaśmiała się po swojemu, trochę asymetrycznie. – Chyba już czas naj-wyższy, żeby pan sobie przypomniał, jak się jeździ na nartach. To był wyraźny awans, zaproszenie do Bukowiny. Przyjąłby je z radością, gdyby nie osoba Danieli. – Pomyślę o tym – odrzekł wymijająco.Skinęła głową. Już się nie śmiała. Wsiadła do auta, a on podniósł dłoń na pożegnanie. Położywszy się tego wieczora do łóżka Jacek próbował zgodnie z radą Piotrka Bartla my-śleć o czymś przyjemnym. Jedyną „przyjemną” sprawą w całym bałaganie, jaki ostatnio pa-nował wokół niego i w nim, była obiecująco zapowiadająca się znajomość z panią mecenas – myślał więc o niej. Nie chciał wybiegać zbyt daleko, spekulować, planować, dlatego nie umieścił siebie obok niej – po prostu wyobrażał ją sobie kolejno w różnych sytuacjach: jak porusza się po swojej kuchni, czyta książkę, bierze natrysk... Niestety – w tych podniecają-cych obrazach pojawiał się wciąż ten sam ponury element, jakby wycięty z całkiem innej baj-ki. Z reportażu z Dworca Centralnego, z brukowej prasy – ze świata, który istnieje, chociaż nie powinien istnieć. Chciał wierzyć w to, co powiedziała mu Daniela, że ona „jeszcze nigdy” i chciał wierzyć, że nie zrobi tego więcej – ale nie wierzył. Kłamstwo, naiwne, szybkie, bez-czelne – prędzej czy później potyka się, bo ma krótkie nogi. A ryzyko jest ogromne – policja, obsługa hotelowa, zawodowa konkurencja, która nie cofa się przed niczym... Co ta wspaniała kobieta zrobi, kiedy pozna prawdę o swoim rozpieszczonym, wychuchanym dziecku? Kiedy już nie będzie mogła nie wierzyć? Co w ogóle można począć w sytuacji, kiedy na wychowy-wanie jest już za późno? Wyobraził sobie to dziecko pod starym, wstrętnym cielskiem jakie-goś skandynawskiego czy rodzimego kombinatora, ruskiego mafioso – taka właśnie klientela zatrzymuje się w „Hanzie”. Pół bańki to mniej niż taki żul płaci w barze za drinka, mniej niż napiwek, jaki zostawia portierowi. Tanio. Wstał i wziął prochy. Po prostu nie potrafił myśleć o czymś przyjemnym. Rozsądniej było nie myśleć. Rozdział X W poniedziałek wieczorem zadzwonił Eryk. – Jak poszło? – spytał enigmatycznie. – W sądzie? Następna rozprawa dwudziestego stycznia. – Cholera... cholera jasna. – Eryk milczał chwilę zakłopotany. – Pamiętasz o czym rozma-wialiśmy? Jacek pomyślał, że rozmawiali o wielu sprawach. Ale nie ma sensu pytać, Eryk ma obsesję podsłuchu telefonicznego. Pewnie chodzi o ten dyplom... – Tak – odrzekł. – Przewąchałem dobrze sprawę i mam dla ciebie wiadomości. Musimy się zobaczyć. Mo-żesz w piątek wieczorem być u mnie? Jacek nie miał ochoty wizytować Erysia, ale alternatywą byłoby zaprosić go do siebie. Już to przećwiczył i nie miał ochoty na powtórkę. Od Eryka może przynajmniej wyjść, kiedy zechce. – Dobra, będę. – Aha, nie jedź autem. Heniutek ciebie potem odwiezie. Jeszcze czego. Gdyby kiedykolwiek był zmuszony wsiąść do szarej lanci, czułby się jak ostatnia dziwka. Pojedzie swoim autem i wypije najwyżej jedno piwo. Miał trochę irracjonal-ne przekonanie, że od czasu pierwszego pijaństwa z Erykiem zaczął tracić kondycję. I że to jego telefon był bodźcem, który uruchomił bezsenność, jak wystrzał albo krzyk powoduje obsunięcie lawiny. Oczywiście wiedział, że osłabienie jego fizycznej kondycji nie mogło się wziąć z jednego pijaństwa, że było następstwem psychicznej zapaści, niechlujstwem, z któ-rym nie miał sił ani chęci się zmagać i że z tych samych przesłanek wynikła bezsenność. A mimo to tkwiła w nim mocno pretensja do kolegi i wcale nie próbował jej w sobie zwalczyć. Doszedł do wniosku, że Erykowi nie chodzi o dyplom – upłynęło zaledwie kilka dni od tamtej rozmowy i Eryk dobrze wiedział, że on miał całkiem inne kłopoty i sprawy w tym cza-sie, wyszłoby trochę nienaturalnie, gdyby już teraz Jacek powiedział to, co zamierzał powie-dzieć: że nikogo nie znalazł. Istotnie, Eryk jakby zapomniał o dyplomie, okazało się w piątek, że chodzi o coś zupełnie innego. – Zdecydowałeś się wystartować do tego przetargu? – Zdecydowałem się nie startować. – Hm... – Eryk zadumał się na chwilę zagapiony w swoją szklankę. – A gdybym ciebie po-prosił, żebyś jednak do tego podszedł? – Nie, Eryś. Już ci tłumaczyłem. Mógłbym przypadkiem wygrać i wtedy mnie namierzą. Byłbym skończony. Eryk popatrzył na niego z politowaniem. – Takich przetargów nie wygrywa się przypadkiem, Jacek. Ten temat bierze Complico i nikt nie będzie grzebał w twoich papierach. Kapujesz? Jacek zaśmiał się szyderczo. – Kapuję, kapuję. Nóż się w kieszeni otwiera... czy w tym kraju musi zawsze rządzić kure-stwo? – A coś ty myślał? To jest cały czas to samo szambo, dziecino, tylko teraz w naszej dętce przybyło trochę powietrza. Posłuchaj... wasz wojewoda ma jobla na punkcie preferencji lo-kalnych, a na waszym terenie liczą się w tej branży tylko trzy firmy: Complico, Mułłowicz i ty. Mułłowicz ma wejścia w ministerstwie transportu i już dawno wie, że nie ma po co pod-chodzić, podobnie Warszawka. W tej sytuacji Complico może zostać na ofsajdzie, kapujesz? – Jasne. Ale to jest problem Complico, nie mój. Może to brzydko z mojej strony, ale nawet bym się ucieszył. Eryś potrząsnął głową. – Nie, nie. Poczekaj. Tak się składa, że jest do wzięcia ładny temacik z wolnej ręki, pry-watne zakłady mięsne w podlaskim... Jacek wpatrywał się długą chwilę w swoją szklankę, potem podniósł wzrok na Erysia, a ten wzruszył ramionami. – Taki układ. Wchodzisz? – A jeśli nie? – To wejdzie Mułłowicz. A ja nic z tego nie będę miał, już nie wspomnę o tobie. To aryt-metyka, Jacek. Znał to, znał aż za dobrze. Z poprzedniej „firmy”. Protekcje, koterie, układy, walki pod-jazdowe o zlecone, o stanowiska, nawet o puste honory. Oczywiste rozdwojenie osobowości, na jakie cierpiała większość jego przełożonych i kolegów: w kontaktach z młodzieżą dowcip-ni, serdeczni, czarujący – w swoich gabinetach zawistni, małostkowi, pazerni. Obserwując ich latami, już to spoza układów, już to siedząc w nich po uszy – dokonał w końcu zdumiewają-cego odkrycia: to funkcja organizmu... zupełnie jak pająk, który biega, krząta się, czatuje, w końcu jednak czy chce, czy nie – musi uwolnić się od nagromadzonej w organizmie substan-cji i zaczyna snuć. Odchodząc trzy lata temu z uczelni miał wspaniałe poczucie, że się od tego uwalnia. Otrząsnął proch ze swoich sandałów, mówiąc przenośnie, i poszedł własną drogą, pewny, że odpowiada na wyzwanie, jakie przyniosła wielka przemiana. Czuł nawet pewną dumę, zadowolenie z siebie samego, że ta przemiana nie zastała go z opuszczonymi spodnia-mi, jak wielu innych, których znał. A tymczasem uczelnia to piaskownica przy tym, tu. . . – Muszę się zastanowić. – Jasne. Tylko nie zastanawiaj się zbyt długo, ten facet od golonek chce spuścić trochę gotówki jeszcze w tym roku. – Jutro zadzwonię – odrzekł Jacek i wstał.Eryś machnął uspokajająco butelką whisky. – Spokojnie. Masz czas do poniedziałku. Powiesz tylko „wchodzę”, albo „nie wchodzę”, rozumiesz, żydokomuna czuwa. A teraz siadaj i odpręż się, za parę minut przyjdą dziewczynki. – Jakie dziewczynki? – spytał zdezorientowany.Eryś wybuchnął śmiechem. – O Jezu, kurwy. Dwie kurwy w najlepszym gatunku. Jesteś moim kumplem, więc wybie- rzesz sobie ładniejszą. – Wybacz, nie jestem w nastroju – odstawił swoją szklankę z nie dopitym piwem i ruszył do wyjścia. – Chłopie, nastrój się znajdzie. Właśnie po to są te zabawy, żeby sobie poprawić nastrój – wziął ze stołu szklankę Jacka i wyciągnął do niego zapraszającym gestem. Jacek potrząsnął głową. – Nie, nie. Nie mam zwyczaju. Chciał wyminąć Erysia, ale on zastąpił mu drogę. Miał zagubiony wyraz twarzy i bardziej niż kiedykolwiek przypominał zużytą prezerwatywę. – O co ci chodzi?... Co nie masz zwyczaju? Nie masz zwyczaju p i e p r z y ć? – Nie rozumiesz. Po prostu nie dotknąłbym dziwki. Na schodach minął dwie ładne, eleganckie dziewczyny. Wcale nie wyglądały na kurwy, ale były kurwami. Jacek nie powiedział od razu Erysiowi „nie”, życie bowiem nauczyło go nie działać w pierwszym odruchu, przynajmniej w sytuacjach nie wymagających natychmiastowej reakcji. A już na pewno nie mówić od razu „nie”. Jednakże wsiadając do auta był pewny, że powie je w poniedziałek. Rozumiał mentalność Eryka, była dla niego przejrzysta, czytelna i mieściła się w bardzo pospolitym szablonie; mógłby śmiało powiedzieć, że Erysiów znał i zna na pęczki. Eryk natomiast nie był nigdy w stanie pojąć jego mentalności. Nie rozumiał Jacka już w szkole, kiedy ten dobrodusznie pozwalał drwić z siebie słabszym kolegom, albo zgłaszał, że ostatni dotknął piłki przed wyjściem na aut, chociaż nikt tego nie widział. Na pewno nie potrafi teraz wytłumaczyć Erykowi, z jakich przyczyn odmawia i to nie dlatego, że nie umie tłumaczyć – w końcu przez wiele lat był belfrem – ale dlatego, że są ulepieni z różnej gliny. Ciekawe swoją drogą, jak duże są te zakłady mięsne. Prywatne... hm. Kiedyś prywatne za-kłady nie mogły być duże, ale teraz mogą, w końcu w naszej dętce przybyło trochę powietrza. Z pewnością są nowoczesne, a właściciel, czy właściciele idą ostro do przodu. Jak wygląda technologia takiego zakładu? Raczej musi być prosta, chociaż... może wchodzić w grę wyso-kie przetwórstwo i głębokie zamrażanie... na pewno chłodnie i utylizacja odpadów. Admini-stracja, magazyn, transport... To może być całkiem tłusty temacik. A on od paru miesięcy nie złapał żadnego zlecenia. I tak prędko nie złapie, bo naprzód mu-siałby się uporać z sobą samym – wygrzebać się jakoś z tej cholernej depresji. W stanie, w jakim znajdował się teraz, nawet rozmowy o sprawach prostych sprawiały mu trudność. Był wymiętym facetem z przekrwionymi oczyma, niezdolnym do wykrzesania z siebie tej iskry, która decyduje o sukcesie. Wiedział o tym i nie pchał się między ludzi. W tej branży wypada się szybko... a konkurencji przybywa w postępie geometrycznym. Już teraz tysiące wykształconych ludzi ima się z konieczności handlu cebulą, a uczelnie w całym kraju co roku wypluwają następne tysiące. Po kiego diabła? Czy nie mądrzej byłoby uporać się naprzód z tym marnotrawstwem, które już jest zaszłością? Jeżeli to jest jakaś poli-tyka, to on jej po prostu nie rozumiał. Podejrzewał jednak, że tu nie wchodzi w grę żadna po-lityka, że to tylko zwykłe odgarnianie łopatą problemów na później, wąskie pole widzenia, dokładnie takie, jakie zakreśla swoimi przepitymi oczętami jego kumpel Eryś. Dziś dowiedział się, że przetargi trzeba kupować i było dla niego oczywiste, że mogą ku-pować je tylko ci, którzy prócz wejść i układów mają pieniądze. Prawdziwe pieniądze. Ta-kim, jak on, niedługo pozostanie handel cebulą, albo latanie po ulicach i wciskanie ludziom tandety. Jezu... choćby przeszedł dziesięć kursów komiwojażerskich – nie potrafi tego robić... N i e c h c e tego robić!... Nie chciał także zostać najemnikiem. Już nie umiałby podporządkować się komuś, wyko-nywać cudze polecenia, tłumaczyć się ze swoich poczynań, wysłuchiwać pouczeń jakiegoś przemądrzałego dupka, który byłby jego szefem. Zresztą i tak jest za stary, żeby zostać na-jemnikiem. Często czytywał ogłoszenia, gdzie bezwstydnie żądano, by kandydat miał duże doświadczenie zawodowe i wiek poniżej trzydziestu, a w najlepszym wypadku trzydziestu pięciu lat. Absurd, ale funkcjonuje, jak tysiące innych absurdów. Wyobrażał sobie wymuska-nego młodzieniaszka, który z pełnym poczuciem odpowiedzialności wciska kosmiczny kit w czasie wstępnej rozmowy, gotów jest klepać przyszłego szefa protekcjonalnie po plecach – sam miał z takimi parę razy do czynienia. Tylko że rozmawiał z nimi w sprawach tak kon-kretnych i tak dobrze mu znanych, że już po pierwszych zdaniach wiedział, z czym facet przybywa. Gdyby chciał szukać pracy, musiałby ustawić się pokornie w szeregu takich wy-perfumowanych pętaków... Wzdrygnął się gwałtownie, bo raptem poczuł się znów jak mały chłopczyk wynoszony ta-jemniczym, niewidzialnym prądem na pełne morze. Tylko że teraz był już duży i wiedział, że żadna łódź nie przypłynie. Co na to można poradzić? Co w ogóle o n może na to poradzić? Dokładnie i bez wątpienia nic. Maszeruj albo zdychaj. Nie byłoby tak głupio zdechnąć. Jak się dobrze zastanowić, to właściwie zupełnie rozsądne wyjście. Tylko trzeba by to zrobić ja-koś szybko, estetycznie... Jezu... o czym on myśli? Znowu się wzdrygnął, tym razem naprawdę przerażony: po co w ogóle czytał o depresjach? Chyba tylko po to, żeby przećwiczyć na własnym przykładzie syn-drom samo realizującej się przepowiedni. Nie wolno mu myśleć w ten sposób. Przecież firma to nie tylko on, to także siedmioro ludzi, z których pięcioro utrzymuje rodzinę. Za luksus jego odmowy, jakąkolwiek ona przybrałaby formę – zapłacą razem z nim. Ranek jest mądrzejszy od wieczora, powinien to przespać. Na szczęście miał prochy. Przespał trzy noce, ciężkim, narkotycznym snem i w ponie-działek rano powiedział: wchodzę. Pracowali nieprzerwanie do ósmej i udało im się przygotować pełną ofertę. Patrynia nie pytała, po co to robią, choć dobrze wiedziała o jego sytuacji, równie dobrze, jak wszyscy. Kiedy skończyli Jacek wykonał przedziwny telefon – wybrał numer i powiedział krótko: dwa sto. Widocznie odpowiedź była negatywna, bo po chwili dodał: dwa dwieście. Dziwny targ, naprawdę. Stanęło na dwóch dwieście pięćdziesiąt. – Czy mogę przepisać to jutro? – spytała Patrynia rzuciwszy okiem na zegarek. – Mam kolejkę... – Jasne. Zresztą odwiozę ciebie. – Och, dzięki, ale... – Wiem, potrafisz sobie poradzić. Przydałoby ci się auto. – Przydałoby się – odrzekła krótko, obojętnie. Postanowił, że kupi do firmy malucha i da jej do dyspozycji. Zrobiłby to już wcześniej, gdyby wiedział o jej sytuacji domowej. Patrynia sprawdziła, czy wszystko jest wyłączone i wyszli razem. Było paskudnie zimno, ciemno, zacinał deszcz. Ruszyła w kierunku centrum, ale Jacek przytrzymał ją za rękaw pa-łatki. – No, chodźże. I tak nie mam nic innego do roboty. Wsiadła posłusznie do auta, zapięła pas i przytuliła do piersi bezkształtny wór, który speł-niał funkcję damskiej torebki. Przedzierali się przez zatłoczone centrum na południe. Patrynia zdjęła okulary, przetarła zmęczonym gestem powieki i odchyliła głowę na oparcie; Jacek mil-czał udając, że jest pochłonięty lawirowaniem w ruchu. W istocie chciał z nią porozmawiać i nie bardzo wiedział, jak zacząć. Zerkał na jej profil, drobny, dziecinnie bezbronny teraz, kie-dy zdjęła okulary. Tak bardzo chciałby jej pomóc... tylko jak? To, co dotąd wydawało mu się u niej pozą, umyślnym dziwactwem, w istocie było skrzywieniem wynikającym z nienatural-nej sytuacji, w jakiej musiała funkcjonować; manierą z gatunku tych, które z czasem krzepną i wrastają w osobowość. Teraz, kiedy powinna chodzić do kina, dyskoteki, weekendy spędzać ze swoim chłopakiem albo przynajmniej z rówieśnikami – ona zmienia pieluchy tej starej kobiecie i pędząc z pracy do domu umiera ze strachu, że zastanie odkręcony gaz, pożar, albo wymalowane gównem ściany. Tych lat, które ma już za sobą i tych straconych w przyszłości nie potrafi już sobie zrekompensować, bo w międzyczasie stanie się prawdziwym dziwolą-giem. – Od jak dawna twoja matka choruje? – spytał tak lekko i obojętnie, jak umiał, kiedy wyje chali już na drogę toruńską. Patrynia nie odpowiedziała. Może zasnęła? Nie, oczy miała otwarte. – Wybacz, że pytam – bąknął zmieszany. – To nie wścibstwo... – Och, w porządku. Zastanawiam się, co powiedzieć. To nie jest tak, że ktoś nagle zacho-ruje i już. To siedzi w człowieku latami, a potem przychodzi obsuwa i trach. A za jakiś czas może być zupełnie znośnie. Rozumiesz? – Rozumiem. Czy jest coś... jakiś sposób, żeby ci pomóc?Zaśmiała się chrypliwie. – Daj spokój. Niemal fizycznie wyczuł, jak ona cofa się do swojej skorupy. – No nie, Patrynia – powiedział ze złością. – Z ludźmi trzeba rozmawiać. Nie tylko po to, żeby się wygadać, także dlatego, że czasem ktoś może mieć jakiś pomysł. – Tutaj nie ma nic do wymyślenia. – Przecież muszą być jakieś szpitale, zakłady opieki... – Szpital odpada. A żeby dostać miejsce w takim zakładzie, trzeba mieć plecy jak stąd do Warszawy. Albo szmal na łapówkę. – Duży? – Duży. – Jeżeli to sprawa pieniędzy... – Przestań, u Boga Ojca! Płacisz mi bardzo dobrze i ta posada u ciebie to jest coś... coś, co jest dla mnie cholernie ważne. Błagam, nie psuj tego. – Spokojnie – uśmiechnął się do niej. – Wszystko jest po staremu i gra. Skupił się, żeby stosując się do jej wskazówek odszukiwać drogę do jej osiedla. Było ciemno, mokro, a Patrynia, która zwykle po Pruszczu chodziła pieszo, wpakowała go pod prąd w jednokierunkową ulicę. Manewrował chwilę niezdarnie – trochę do tyłu, w bok, w końcu udało mu się nawrócić. Jednocześnie rozważał dziwny pomysł, który przyszedł mu do głowy parę dni temu i który wtedy natychmiast odrzucił. To dziecko, naiwne, niewinne... psia krew, to dziecko błyskawicznie przemienia się w zgorzkniałą staruszkę. Być może on sam już myślał nieco inaczej, niż kilka dni temu, być może ten pomysł przeleżawszy jakiś czas na dnie jego świadomości jakby udomowił się i już nie wydawał się taki paskudny? – To tu – powiedziała Patrynia i Jacek zatrzymał auto.Zwykły, brzydki blok na zwykłym, brzydkim osiedlu. Patrynia sięgnęła do klamki. – Zaczekaj.Cały ten nasz pobyt tu i teraz to jedno wielkie oszustwo....Patrynia patrzyła wyczekująco. – Pamiętasz tego faceta, dla którego latałaś po whisky i orzeszki? – skinęła głową. – Prosił mnie, żebym znalazł kogoś, kto mu napisze pracę dyplomową. Jemu, czy jakiemuś tam jego kumplowi z Warszawki, to bez znaczenia. Płaci pięćdziesiąt milionów plus koszta... Nie patrzył na nią, a ona przekrzywiła głowę i przyglądała mu się zdziwiona. – Dlaczego mi to mówisz? – spytała w końcu. – To jest praca z ekonomii. Wystarczy kupić parę książek, albo wypożyczyć z biblioteki... – Myślisz, że ja?...Opanował się, żeby nie wzruszyć ramionami. – Wiem, że to brudne pieniądze, ale... – Ale tych czystych jest coraz mniej... no nie? – wpadła mu w słowo i parsknęła ponuro. – Wiesz, słyszy się o tym, czasem czyta w gazecie... – Robi to mnóstwo ludzi, Patryniu. Zapewne nie idą potem do nieba. Zmęczonym gestem przetarł dłońmi oczy i policzki. Zagapił się w spływające po szybie auta strugi wody rytmicznie przegarniane wycieraczkami. Nienawidził siebie mocniej i wy-raźniej niż zdarzyło mu się to kiedykolwiek dotąd. – Do nieba jest tak daleko... jak w ogóle taka świnia, jak człowiek może o nim myśleć? Świnia, która musi jeść, srać i płacić podatki... Powiedz mu, że to kosztuje sto baniek, pięć-dziesiąt z góry. – Dobrze. Nie śmiał na nią spojrzeć, był pewny, że wyczyta w jej oczach pogardę. Czuł potrzebę po-wiedzenia czegoś krzepiącego, rozgrzeszającego, ale co mógłby powiedzieć? Przepraszam?... Przepraszam, że jest, jak jest? – Kopnąłbym siebie w dupę – rzekł zamiast tego z żałosną szczerością. – Za co? – Och, za... całokształt. – To nie twoja wina, Jacek – usłyszał jej smutny głos jakby zza ściany. – Jak tyś się w ogóle uchował? – W jakim sensie?... – No wiesz, niezbyt wiele wiem o tamtym, ale tyle się słyszy, że demoralizacja i tak dalej... Co miał powiedzieć? Że wtedy było łatwiej? Bo czarne było czarne, białe – białe, a czer-wone – czerwone? – Nie uchowałem się, Patryniu. Zaciągnął ręczny hamulec, wysiadł i obszedł auto, żeby jej otworzyć drzwi. Kiedy wysia-dała, dostrzegł w mdłym świetle wewnętrznym auta, że ona płacze i bez zastanowienia przy-garnął ją do siebie ojcowskim (jak mu się zdawało) gestem. Pociągnęła nosem, przywarła do niego i objęła go wpół. – Dobrze, dobrze – powtarzał bezradnie głaszcząc jej krótkie, gęste włosy – już dobrze. Przez kurtkę, sweter, przez ten jej brezentowy namiot i co tam jeszcze miała na sobie po-czuł wyraźnie jej twarde piersi, tuż poniżej własnych i zdał sobie sprawę, że opanowuje go podniecenie. Stary byku... zostaw to dziecko w spokoju!... Klepnął ją energicznie po plecach. – Biegaj do domu. Puściła go i pobiegła rozchlapując grubymi buciorami kałuże. Miał nadzieję, że niczego nie zauważyła, że zdążył odsunąć się na czas. Mimo, że lały się na niego strugi deszczu od-czekał, aż Patrynia zniknie w drzwiach i w klatce schodowej zapali się światło. Cholera, jeszcze tego brakowało – myślał tępo zmierzając do śródmieścia. Był przemoczo-ny, przegrany i beznadziejnie podniecony. Skwapliwość, z jaką pani mecenas przyjęła jego zaproszenie do firmy nasunęła mu przy-puszczenie, że być może przyjęłaby też zaproszenie do domu. Powoli. Spokojnie, nie pali się. Naprzód powinien zatrzeć wszystkie ślady Teresy – spakować te cholerne poduszeczki i tak dalej w wielki wór i wystawić na śmietnik. Nie dlatego, że nie może znieść ich widoku, bo może, ale dlatego, że potrzebuje jakiegoś spektakularnego gestu oczyszczenia. Okrzepnięcia w nowej sytuacji, zagospodarowania całej zajmowanej przestrzeni życiowej swoją samotno- ścią. Nie chciał się z tym śpieszyć, proces powinien przebiegać w sposób naturalny. Pani mecenas długo i starannie oglądała specyfikację, potem wyjęła z pliku nieszczęsne oświadczenie i medytowała nad nim chwilę. Podniosła nawet papier na wysokość oczu, zu-pełnie tak samo jak Eryś. – Zwykłe ksero – stwierdziła. – Ma pan tutaj kopiarkę? – Mam. Wyjęła z torebki białą buteleczkę z korektorem i ostrożnie, precyzyjnie dotknęła kartki ko-niuszkiem pędzelka. Pomachała chwilę kartką, żeby ją wysuszyć i podała Jackowi. – Proszę zrobić parę kopii. Sam. Zaintrygowany poszedł do sąsiedniego pokoju i odbił arkusz parę razy. Pani mecenas obej-rzała uważnie kopie. – Świetnie. Teraz może pan to podpisać. Skoro pan musi. Przyjrzał się oświadczeniu: „... że nie toczy się przeciwko mnie postępowanie karne skar-bowe, ani administracyjne...” – No proszę – mruknął z podziwem. – Jeden przecinek. Jest pani geniuszem. – Nie – zaśmiała się. – To oni są niedouczeni, albo niechlujni. Albo jedno i drugie. – Po-darła przemalowany oryginał w kawałeczki i wrzuciła do kosza. – Proszę odbić wszystkie dokumenty, żeby były na identycznym papierze. To jest takie... – podniosła dłoń i zrobiła nią falisty ruch – lepiej, żeby pan nie wygrał. Zawahał się. Od paru dni nosił to w sobie, pęczniało w nim i bardzo dobrze by mu zrobiło, gdyby powiedział to na głos. A komu mógł to powiedzieć, jeśli nie swojemu obrońcy? – Nie ma obaw, pani Ewo, nie wygram. Ten przetarg jest już sprzedany. Ja tylko podpro-wadzam konkurencję. Popatrzyła na niego uważnie i w jego zmęczonych oczach, w gorzkim grymasie ust wy-czytała o nim więcej, niż wiedział o sobie sam. Westchnęła. – A miało być lepiej... Natychmiast po jej wyjściu skopiował całość i podpisał. Dosyć. Dosyć myślenia o tym, de-cyzję podjął kilka dni temu i od tego czasu nie powinien był już o tym myśleć. Ruszył do drzwi, żeby wezwać Patrynię, ale zawahał się. Firma to ludzie, Eryś. A ja mam najlepszych na Wybrzeżu... ano, zobaczymy. Zebrał papiery i razem z przygotowaną wcześniej ofertą za-niósł do sąsiedniego pokoju. – Złóż to Patryniu i spakuj, tak, jak oni sobie życzą. Przygotuj czek na wadium, biegusiem, bo zaraz wychodzę. Andrzej, pojedziesz z tym na noc, termin jest do południa. Zaczekasz do końca, chcę wiedzieć, ile będzie ofert. – Odchrząknął i powiódł groźnym spojrzeniem po za-stygłych, zdumionych twarzach. – A wy wszyscy grób, jedna camorra. Jak coś do mnie doj-dzie, znajdę tego, który wychlapał i puszczę na bruk, słowo honoru. Jasne? – Jak słońce – odrzekli chórem. Kiedy zamknął za sobą drzwi gabinetu, w pokoju zaległa cisza. Wszyscy zajęli się pilnie swoją robotą, nie patrząc na siebie wzajem, jakby każdy już czuł w ustach smak kamienia. Ale w ich sercach zakwitła nieśmiała nadzieja: może czarna karta wreszcie odwraca się? To był znowu ich szef, porykujący Jumbo. Tak go nazywali, bo przecież w tym kraju nic nie ma prawa pozostać w tajemnicy. Po co mieliby wymyślać mu nowe przezwisko, skoro to stare, szkolne, tak dobrze do niego pasowało? Rzeczywiście, poczuł się, jakby znów wracał w swoją dawną skórę. To nie było możliwe, bo przecież stał się już kimś innym, obcym i wiedział, że będzie potrzebował czasu, żeby się z tą własną obcością oswoić. A jednak czuł w sobie pęczniejące ziarno uzdrowienia. Ustąpił dokuczliwy niepokój, sprawy, które jeszcze wczoraj miały dla niego niemal kosmiczny wy-miar, teraz jakby malały, a może po prostu wracały do właściwej perspektywy? Zapewne jego osobowość integruje się na powrót, tyle, że nie na wyższym poziomie, a na niższym. To, że słownik medyczny takiej możliwości nie uwzględnia, wcale nie oznacza, że przypadek Jacka Bogdańskiego nie istnieje, oznacza tylko, że trzeba uzupełnić słowniki. Był zbyt wyczerpany fizycznie, żeby uczcić tę odmianę jakimś wyczynem sportowym – bie-giem po plaży albo przepłynięciem kilkuset metrów. Energii wystarczyło mu tylko na ściągnięcie trzech wiszących w sypialni mdłych akwarel i przy okazji stwierdził, że należałoby pomalować ściany – po obrazkach pozostały jaśniejsze prostokąty. Położył się na łóżku i kontemplował prze-ciwległą ścianę – trzy jaśniejsze prostokąty, trzy czyste arkusze oczekujące jego inwencji. Powiesi na nich trzy reprodukcje któregoś fowisty albo ekspresjonisty, ostre, krzyczące, budzące niepokój. Soutine. „Kobieta w czerwieni”, taka, jaką ją ujrzał w olśnieniu i przekazał światu. A po drugiej stronie toaletki... Rany boskie, po co mu toaletka? Czasem wiązał krawat przed jej lustrem, ale żeby spraw-dzić, czy na twarzy nie zostało trochę kremu do golenia, albo przyczesać włosy – już musiał się schylić. Toaletka sama w sobie była bardzo piękna – Grażyna wyszperała ją na jakiejś starzyźnie i kupiła za grosze tylko z powodu dużego trema z fazowanego szkła belgijskiego, cała reszta mebelka tonęła pod kilkoma warstwami lakieru. Zamiast wymontować tremo Gra-żyna zabrała się do zdejmowania lakieru i robiła to przez kilka miesięcy wydobywając zwolna spod warstw farby rzeźbioną konsolkę, szuflady, nogi. Miała rację – mebel okazał się piękny – tak piękny, że kilka lat później Teresa nie odważyła się go wyrzucić. Właściwie powinna go zabrać Grażyna... Wstał, poszedł do jadalni i bez wahania wybrał numer swojego dawnego przyjaciela, Adama. – Cześć Adam, tu Jacek Bogdański. Mogę rozmawiać z Grażyną? Na drugim końcu przewodu przez chwilę panowała pełna zaskoczenia cisza. Jackowi za-chciało się śmiać. – O... oczywiście. Proszę. Po chwili usłyszał równie niepewny głos kobiety, którą niegdyś kochał. Boże, to było tak dawno temu... czemu ona się jąka? – Przemeblowuję się i przyszło mi do głowy, że może chciałabyś zabrać tę gdańską toaletkę – powiedział zupełnie spokojnie i chłodno. – Włożyłaś w nią tyle pracy... przecież jest twoja. – Toaletkę?... aaa... tak, chętnie ją zabiorę. Myślałam już parę razy, że właściwie powin-nam ją zabrać, tylko... jakoś... – Świetnie. Załatwione. Postaraj się jak najszybciej, mój telefon... mój telefon nie zmienił się. Cześć. To było takie łatwe... dlaczego on latami bał się nawet spotkać ją na ulicy? Tej nocy przyśniła mu się wyspa. Nawet trudno powiedzieć, że to był sen – po prostu zamknął oczy i trwał w bezruchu i pu-stce, a po jakimś czasie ona zaczęła wyłaniać się z ciemności i jaśnieć stopniowo jak obraz po włączeniu telewizora. Poznał ją natychmiast i poczuł ogromną ulgę, jakby wszystko, co wy-darzyło się pomiędzy jej pierwszym objawieniem i dzisiejszym zaszło w ułamku sekundy rozciągniętym w upiornej fałdzie czasu. Wyspa zdawała się jeszcze odleglejsza, niż wówczas, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy – unosił się nad nią na jakiejś zawrotnej wysokości, w przejrzystym powietrzu i wsłuchiwał w ciszę. Żadnego szumu, żadnych głosów, tylko pomiędzy nim a gładką powierzchnią morza poruszały się zwolna srebrne punkciki – to ptaki. Krążyły wysoko nad wyspą, ale on był o wiele, wiele wyżej. Wyspa tchnęła spokojem, zielenią, ciszą i była piękna, bo była daleka. Tak, niczemu nie należy przyglądać się ze zbyt bliska, bo można wśród zieleni dostrzec oko węża, na gładkiej skórze martwą tkankę. Lepiej patrzeć z daleka. To dlatego wzniósł się na tę wysokość... nie, zniżył się. Poczuł litość dla tamtego zaplątanego, zabieganego faceta, jakie-goś Jacka Bogdańskiego, gdzieś tam, w zimnym, błotnistym miejscu daleko za horyzontem. Kogoś, komu jego własne sprawy zdają się kosmosem. A przecież kosmos jest tutaj. I ta wy-spa, i bezmiar ciepłego morza, i czas ich trwania to tylko nieskończenie mała jego cząstka. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą białą ścianę, a na niej trzy białe prostokąty. Białe na białym. Gdyby nie zdjął akwarel, nawet tego by nie wiedział. Mój Boże – udało mu się przez to przejść... własnymi siłami, po prostu zaciskając zęby i nie ulegając oportunistycznej chęci odwrócenia się od wszystkiego plecami... Niepokojące zdawało mu się tylko dziwne wrażenie oddalania się od ludzi, rzeczy i spraw, nawet od czasu, który chwilami przestawał być dla niego miarą bezwzględną. Zdarzało mu się coraz częściej, że wykonawszy rano te same czynności, które wykonywał co dzień, stwierdzał, że pochłonęły one nie godzinę, a dwie. Potrząsał budzikiem, włączał radio, pytał na ulicy ludzi, która godzina – i zawsze miały rację zegary, nie on. Jednocześnie jego umysł, dotąd funkcjonujący sprawnie mimo napięć i stresów, zaczął płatać mu figle. Informacje, skojarzenia, nawet podstawowe terminy i potoczne nazwy – w jakiś tajemniczy sposób cofały się pozostawiając czarną dziurę – i (wedle określenia Arthura Milne’a) – im bardziej ich szu-kał, tym bardziej ich tam nie było. Wypływały na powierzchnię później, kiedy już ich nie potrzebował. To było nie do zniesienia, bo działo się w nim, a on nie miał na to żadnego wpływu. Jakby w jego mózgu przebiegała jakaś reakcja łańcuchowa, która raz uruchomiona podążała swoim torem bez udziału jego woli. Ogarnął go strach. Przecież umysł to podstawowe narzędzie jego pracy... co tam pracy, ży-cia! Uświadomił sobie, że zlekceważył swoją chorobę, potraktował ją jak histerię, którą moż-na wyleczyć zimną wodą i waleniem po pysku. „Powinieneś pójść do psychiatry” – powie-dział mu Piotrek Bartel i to była mądra rada, a on z niej nie skorzystał. No cóż, lepiej późno, niż wcale. Rozdział XI – Znalazłem człowieka, Eryś. Ale to będzie kosztować sto baniek, pięćdziesiąt z góry. I musisz dać konspekt tej pracy. – Konspekt? A ten gość nie może sobie zrobić sam, za te pieniądze? – Chyba żartujesz. Niech ten twój znajomy, mniejsza o nazwisko, ułoży z promotorem po-rządny, szczegółowy konspekt, sformułuje tezy. W końcu będzie tę pracę konsultował co ja-kiś czas, powinien się w niej orientować. Dostarczysz mi konspekt i połowę forsy, a w stycz-niu dostaniesz pierwszy rozdział. Eryk zaśmiał się zbity z tropu. – To musi być niezły pistolet, ten facet. Dobra, tu masz konspekt – pogrzebał w szafce i podał Jackowi kartonową teczkę. Jacek rozwiązał tasiemki i obejrzał zawartość. Trzy arkusze A–4, pobazgrane i pokreślone. – A jak ten mój znajomy będzie się targował? – spytał Eryś chytrze. – Nie ma targów. Rybka albo pipka. Nie będę tego brać, dopóki się nie dogadasz. – zawią zał teczkę i popchnął po stole w kierunku Erysia. Eryś puścił ją z powrotem. – Nie, nie. Weź. Dopilnuję, żeby w poniedziałek poszedł czek. Ma być na twoje imię? – Tak, lepiej na moje. Załatwiwszy interes Eryk odprężył się, rozlał whisky do szklanek i umieścił się w fotelu naprzeciw Jacka. – Ten rzeźnik się zgłosił, czy mam go podpędzić? – Zgłosił się. W poniedziałek tam jadę. – Jacek zastanowił się, czy powiedzieć Erysiowi „dziękuję”, ale doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby. W końcu Eryś sam po-wiedział, że będzie „coś” z tego miał, co – to już jego sprawa. Stuknął swoją szklanką w szklankę Erysia i wypił whisky jednym, długim haustem odcedzając przez zęby lód. Przedświąteczny ruch denerwował go i wprawiał w zakłopotanie – co on u licha robi w tym tłumie? Nawet kupienie podstawowych produktów żywnościowych stało się raptem pro-blemem, po chleb i masło trzeba było stać w kolejce. Jeden wielki chaos i dezorganizacja. I o co ten raban? Przecież to w końcu tylko dwa dni... Wszystko wokół: witryny sklepowe, twarze mijanych ludzi, rozmowy, program telewizyj-ny – wszystko to tchnęło ckliwym ciepełkiem, od którego chciało mu się rzygać. Cała groza tamtego Życia, strach, ból, cierpienie – zapadły się gdzieś w tej kolorowej pianie, w ogóle przestały być ważne – kogo obchodziły? Wzięli tylko to, co chcieli wziąć – przesłodzony apokryf. On nie miał swojego miejsca w tym wszystkim i nie chciał go szukać. Nie przyjął zapro-szenia Andrzeja i Kryśki, odmówił Erykowi, który chciał go zabrać ze sobą do jakiegoś eks-kluzywnego mazurskiego pensjonatu, Wysockiej, która zadzwoniła do niego w przeddzień swojego wyjazdu do Bukowiny życzył wielu miękkich lądowań. Po odłożeniu słuchawki wy-obraził ją sobie uśmiechniętą, w żółtym polarze, z rozsypanymi ciemnymi włosami, szusującą po białym stoku, przypomniał sobie dymny zapach kiełbasek pieczonych na ruszcie w wiel-kim kominie w „Szałasie”, smak kopanej herbatki... pejzaż Tatr widoczny w pogodne dni... i zrobiło mu się żal, cholernie żal, że nie pojedzie. Ale odsunął od siebie te wszystkie kuszące obrazy, kiedy w tle pojawiła się drobna, smukła sylwetka Danieli. W wigilię zadzwoniła Teresa. Z życzeniami wesołych świąt, od wujka, cioci i od siebie. Cioci się polepszyło. – Jak spędzasz święta? – spytała. – Nie spędzam – odrzekł zgodnie z prawdą. – Co u ciebie? Wracasz? – No wiesz... chciałabym tu jeszcze trochę pobyć, bo... Odłożył słuchawkę. Wyobraził sobie jej twarz pod kretyńską czapką z bibułki... chociaż nie, tam jest dopiero ranek. Może zepsuł jej radosny, świąteczny nastrój? Prawdopodobnie. Cóż z tego? Wziął kurtkę z wieszaka w przedpokoju. Telefon zadzwonił ponownie. Jakby to się działo tuż przed nim, a nie tysiące kilometrów stąd: speszony uśmieszek, wzruszenie ra-mion i „coś ucięło”... Tak, coś ucięło, droga pani. Słyszał dzwonek telefonu jeszcze przez chwilę, zbiegając po schodach. Na dworze było paskudnie – padał gruby śnieg i topniał momentalnie na chodnikach two-rząc błotnistą kaszę, przenikliwy, wilgotny chłód wciskał się pod kurtkę. Jacek zapiął się i podniósł kołnierz. Ruch na ulicach niemal ustał – było coś niesamowitego w ciszy, jaka tego wieczora ogarnęła miasto. Wyszedł z zamiarem zrobienia długiego, szybkiego spaceru, chciał pójść aż do Oliwy, posłuchać morza. Ale zrezygnował, było zbyt zimno. Po jakie licho miał-by marznąć? Wystarczy pójść do najbliższego nocnego sklepu i kupić to, co najpotrzebniej- sze: chleb, masło, jajka... co jeszcze? Cukier, śmietana... do licha, po co mu śmietana? Skąd w ogóle ten sekwens? Znał to, jak pacierz... Och, to lista zakupów, z którą przed wielu laty bie-gał do sklepu na polecenie matki. W nocnych delikatesach kasjerki i ekspedientki były obrażone na świat, życie i klientów za to, że musiały pracować w wieczór wigilijny. Oczywiście wolałyby jeść karpia w galarecie, śpiewać „Anioł pasterzom mówił”, a potem pieprzyć się ze swoimi mężami, czy chłopakami. W ten szczególny wieczór nawet pieprzenie ma wymiar transcendentny. Wychodząc z jasno oświetlonego sklepu dostrzegł tuż przy drzwiach, pod ścianą jakiś ciemniejszy kształt. Człowiek?... Zbliżył się parę kroków i przystanął. To była ona. Spękane ręce, posiekana zmarszczkami twarz, siwe kosmyki wymykające się spod zetlałej czapki. Ma-rzena Nowak, jej matka, babka, siostra w Chrystusie... brudne wcielenie lęku, który przycho-dzi nocą, przestroga. Przekładała kilka zmiętych banknotów z ręki do ręki, liczyła i wciąż było za mało. Nie na chleb dla dzieci czy wnuków, na wódkę. Wyciągnął z kieszeni garść papieru – resztę z miliona – i wcisnął w szorstkie gniazdo jej rąk. Później, idąc ulicą, pomy-ślał, że powinien jej był przynajmniej powiedzieć, że to na jedzenie. Oczywiście to by nicze-go nie zmieniło... wzruszył ramionami. Jakim prawem miałby fundować sobie taki luksus? Nie był przecież Panem Bogiem, nawet jeżeli śniło mu się czasem, że jest. Rozdział XII Schodził po szerokich, znajomych schodach i nie mógł pozbyć się wrażenia, że to nie rze-czywistość, a jakieś koszmarne deja–vu. Wielokrotnie w ciągu ubiegłych tygodni wyobrażał sobie to dzisiejsze wyjście z sądu – oczekiwał go z mieszaniną niepokoju i nadziei, ale i z pewnością, że będzie zupełnie inne, niż cztery poprzednie. Że wyjdzie stąd jako człowiek niewinny. Czy tak wiele chciał? Tymczasem wychodził dziś w identycznym stanie ducha, jak poprzednio – został „uwolniony od odpowiedzialności z powodu braku dostatecznych dowo-dów winy” – a to było zupełnie co innego. Nękało go poczucie krzywdy, a jednocześnie, jak-by równolegle, podskórnie, czuł, że na nic lepszego nie zasłużył, chociaż b y ł niewinny. Przynajmniej w tamtym nieszczęsnym dniu, w którym przecięły się drogi Marzeny Nowak i jego. Nie ma pięknego finału, radości, gratulacji – pozostały za nim otwarte drzwi i jakiś nie-pomyślny splot okoliczności może zmusić go do przejścia przez nie raz jeszcze. Wysocka szła obok niego sprężyście i pewnie, uśmiechnięta jak zawsze – a on miał ochotę powiedzieć coś, co starłoby z jej twarzy ten zwycięski uśmiech. Kluczowym świadkiem w sprawie okazała się Gwizdała Maria, która teraz wyrastała po-między nimi, jak demon. Wysocka nękana wyrzutami sumienia natychmiast po poprzedniej rozprawie ruszyła na poszukiwanie kogoś, kto widział Marzenę Nowak tamtego dnia. Oka-zało się to jednak przedsięwzięciem beznadziejnym – upłynęło zbyt wiele czasu i wszystko, co mogła usłyszeć, to: pani, kiedy to było!... Nie napotkała żadnego ambitnego wiejskiego listonosza, który powodowany skrytą pasją literacką prowadziłby dziennik, żadnej uroczej panny Mapple śledzącej spoza firanki dramaty sąsiadów. Przy okazji stwierdziła, że po-wszechny pogląd, iż ludzie na wsi wstają ze słonkiem jest mitem. Każdy niemal z jej roz-mówców dowiedziawszy się, że chodzi o godzinę szóstą czy wpół do siódmej rano stwierdzał, że niezależnie którego września to było, na pewno jeszcze spał. Jacek nic o tych poszukiwa-niach nie wiedział, nie mówiła mu. Po co? I tak żałowała, że wtedy, po rozprawie, wyznała mu: zawaliłam. On by się nie połapał, nie przyszłoby mu do głowy, że to był jej błąd. Tak, poza tym jednym zrobiła wszystko, co mogła i jak potrafiła najlepiej. O wiele bardziej zawalił on sam – nie tylko zlekceważył początkowo oskarżenie, ale swoim beztroskim zachowaniem narobił sporo szkody; praktycznie już na pierwsze przesłuchanie należało iść z adwokatem. A on poszedł sam na rozprawę i nie tylko zrobił z siebie durnia, ale jeszcze dwukrotnie obraził sąd. Przecież będąc człowiekiem jako tako rozgarniętym powinien rozumieć, że nie ma cu-dów, a przynajmniej, że nie zdarzają się w sądzie. I ona miała wielką ochotę wykrzyczeć mu teraz to wszystko – i ona rozsądnie milczała. Oboje szczęśliwie zdołali powstrzymać się od wzajemnych oskarżeń i wyrzutów, obojgu bowiem zdarzyło się już nieraz żałować słów wypowiedzianych w sytuacji, gdy mądrzej było siedzieć cicho. – Czy to znaczy, że sprawa może być w każdej chwili wznowiona? – spytał przez zęby. – Na pewno nie w każdej chwili – starała się mówić normalnym tonem, mimo to w jej gło-sie pobrzmiewała obronna nutka. – Tylko w wypadku ujawnienia jakichś nieznanych dotąd okoliczności, albo nowego świadka. To teoretycznie, bo pan nie ma świadka swojej niewin-ności, a ona już nic nie wniesie. – Ale... gdyby znalazła jakiegoś... mam na myśli fałszywego świadka? – Ależ panie Jacku! Nikt się już nie nabierze! Nie udało jej się i już się wycofała. Przecież nie było jej dzisiaj. – To nie dowód, że się wycofała. Może po prostu coś jej wypadło. – Owszem, wypadło. Jest w ciąży. – Co?... – Przysłała zaświadczenie lekarskie. – Ale ma pokryć jakieś koszty... – Własnego powództwa. To moim zdaniem działanie wychowawcze, cały dowcip, na jaki może się zdobyć Wysoki Sąd. Oczywiście zwolni ją z tego ze względu na trudną sytuację materialną, ale będzie musiała o to poprosić. – Wysocka zamilkła na chwilę, a potem podjęła z wahaniem – Wie pan... możemy wnieść rewizję. Sąd oddalił wniosek o powołanie rzeczo-znawcy i to jest jakiś punkt zaczepienia. Jackowi zakręciło się w głowie. Następne rozprawy, nerwy, czas – i pieniądze, pieniądze, pieniądze. Ta liczba mnoga, która kiedyś dodała mu ducha, teraz wprawiła go w popłoch – nie miał już pieniędzy. A przynajmniej nie miał ich na wyrzucenie w błoto – bo przecież ist-niało duże prawdopodobieństwo, że sąd wyższej instancji utrzyma wyrok w mocy. Kosztow-na sprawa sądowa, kosztowna kuracja, której najważniejszy punkt – dwutygodniowy urlop – nie został jeszcze wypełniony, długi Teresy... Żaden z tych elementów wzięty z osobna nie załamałby jego budżetu, ale dodawane do siebie wysysały go w przerażającym tempie. – Nie, nie... Wysocka czuła, że on w tym stanie, w jakim teraz jest, pożegna się z nią, wsiądzie do auta i odjedzie, o czeku przypomni sobie po drodze, ale nie zawróci. Machnie ręką i prześle go pocztą. Nie chciała dopuścić do takiej sytuacji – po prostu miała pewne plany co do osoby Jacka Bogdańskiego. Zatrzymali się na parkingu. – No cóż, pani Ewo – wydukał smętnie. – Zdaje się mamy to, co w tej sytuacji było moż-liwe do osiągnięcia. – Tak. Proszę teraz myśleć o czymś innym, a rano, jak pan się obudzi i stwierdzi, że nie to-czy się przeciwko panu postępowanie karne, skarbowe ani administracyjne, nastrój na pewno poprawi się. Zaśmiał się. – Racja – ujął podaną rękę i pocałował. – Dziękuję. – Ma pan zupełnie czystą hipotekę. Zupełnie czystą – powtórzyła z naciskiem patrząc mu w oczy i przytrzymując jego rękę, po czym uśmiechnęła się czarująco. – Czy to nie jest warte kieliszka szampana? – Oczywiście. Zapraszam panią... – Nie, nie. To ja pana zapraszam. Jutro. Ma pan jeszcze moją wizytówkę? – T–tak... – Proszę przyjechać o ósmej i koniecznie na czczo.Odjechał oszołomiony zaproszeniem i oczywiście zapomniał o czeku. Przygotował się do tej wizyty starannie. Wracając z firmy kupił butelkę oryginalnego szampana, w kwiaciarni na dole długo wahał się nad wyborem odpowiednich kwiatów. Były bardzo piękne czerwone róże, ale... to by było zbyt wymowne, zobowiązujące... a poza tym banalne. Wziął szafirowe irysy. Po namyśle zawrócił jeszcze do apteki i nabył paczkę pre-zerwatyw. Wiedział wprawdzie, że mając świadomość obecności w sąsiednim pokoju Danieli nie zdobędzie się na żadne zaloty, ale kto wie? Może pani mecenas jakoś ją spławi, a wów-czas lepiej być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Pani mecenas mieszkała blisko centrum, przy dosyć cichej ulicy. Dom należał do gatunku starego nowego budownictwa – dwupiętrowy blok wzniesiony w latach pięćdziesiątych, kiedy nie znano jeszcze dobrodziejstw normatywu powierzchniowego, uroku ślepych wnęk kuchen-nych, a living–room, czy pokój dzienny zwano po prostu jadalnią. Wysocka odebrawszy od niego kwiaty i szampana wprowadziła go do pokoju. Oświetlony stłumionym blaskiem bocz-nych lamp, urządzony nowocześnie i purystycznie w tonacji biało – kremowo – oliwkowej był naprawdę piękny; Jacek otworzył usta, by wyrazić swój zachwyt i w tej samej chwili wy-rżnął głową w kant blaszanego, lejkowatego żyrandola, którego nie dostrzegł, bo nie świeciła się w nim lampa a idąca przed nim Wysocka przeszła swobodnie pod spodem. Żyrandol wy-konał w powietrzu pętlę i z metalicznym „bum” powtórnie stuknął go w czoło. Zniechęcony do prawienia komplementów zamknął usta, obszedł żyrandol i końcami palców sprawdził, czy nie krwawi. Wysocka tymczasem włożyła kwiaty do walcowatego, przeźroczystego na-czynia i odwróciła się do niego z uśmiechem. – Podoba się panu? – Ładnie – wyrzekł przez zęby i pomyślał, że kwiaty, podobnie jak on sam ani trochę do tego wnętrza nie pasują. – Trzy lata temu, po śmierci męża wszystko tutaj zmieniłam. Chciałam w ogóle zamienić mieszkanie, ale okazało się to tak skomplikowane, że w końcu dałam sobie spokój. Po prostu wyrzuciłam wszystko i urządziłam od zera. Od gołych ścian. – Bardzo ładnie – odrzekł wściekły na siebie, że nie potrafi wydusić niczego oryginalniej-szego i żeby zatrzeć nieco wrażenie własnej tępoty dodał z przekonaniem – naprawdę, bardzo ładnie. – Proszę zrobić sobie drinka – wskazała mu stojącą pod ścianą komódkę, na której lśnił rząd butelek. Całkiem przyzwoity rząd. – Dla mnie białe wino. Podał jej wino po czym wśród butelek wypatrzył lubuską whisky i nalał sobie podwójną porcję. Czuł, że potrzebuje silnego bodźca, żeby się odblokować; wiedział, że sprawia wraże-nie kołka w płocie i dokładnie tak się czuł. To zaproszenie było chyba przedwczesne. Powin-na raczej dać mu kilka dni, żeby zdążył otrząsnąć się po tym wszystkim, złapać oddech, przyjść do siebie. A w ogóle to powinna była zaczekać, aż on do niej zadzwoni. Ta cała emancypacja, liberalizm – jakoś mu nie leżały, nie w tych sprawach. Jak w każdym mężczyź-nie drzemała w nim pierwotna żądza podboju, stoczenia prawdziwej walki z jej nieodłącznym atrybutem, jakim jest ryzyko porażki. Dopiero wówczas smak zwycięstwa byłby... jaki? Nie miał pojęcia, bo tak się złożyło, że wszystkie kobiety z którymi dotąd miał do czynienia wy-biegały mu ochoczo naprzeciw. Jedyna walka, jaką stoczył – o Grażynę – była spóźniona, niezborna i zakończyła się jego klęską. – I cóż, czy dziś przebudzenie było choć trochę przyjemniejsze, niż wczoraj? – spytała próbując rozpaczliwie podtrzymać rozmowę. – O, tak – ożywił się. – Na pewno. – I dodał przepełniony poczuciem winy – Musi mi pani wybaczyć. Zbyt długo byłem pod kreską i teraz potrzebuję trochę czasu... Wysocka skinęła głową i podeszła do półeczki z płytami. – Lubi pan Mozarta? – Boże... nawet, gdybym nie lubił, to bym się nie przyznał. – Woli pan coś innego? – zaprosiła go gestem. – Nie, nie. Naprawdę lubię Mozarta. Słowo honoru. Choć wiele ponad „lubię czy „nie lu-bię” nie potrafię o muzyce powiedzieć. – A po co mówić? Muzyki się po prostu słucha. – Wsunęła płytę do odtwarzacza i pokój wypełnił się dźwiękami koncertu fortepianowego. – Wie pan, zawsze jak słucham dwójki, zdumiewa mnie, ile można powiedzieć o jakimś utworze. Czasem gadają dłużej, niż trwa sam utwór i to wcale nie o kompozytorze czy jakichś anegdotach z nim związanych, a o samej muzyce. – Racja. Ja zwykle słucham radia w aucie i często zdarza mi się dojechać na miejsce, za-nim puszczą płytę. Zawsze wtedy przypomina mi się takie śmieszne zdarzenie, o którym opowiadał mi ojczym: pod koniec wojny, we Lwowie do jednego z kościołów w czasie mszy wszedł sowiecki żołnierz. Zwabił go z ulicy dźwięk organów, których prawdopodobnie nigdy jeszcze nie słyszał. Niestety, organy po chwili umilkły i zaczęło się kazanie. Sołdat stał jakiś czas, w czapie, z pepeszą i słuchał, aż zniecierpliwił się i powiada: starik, chwatit propagan-dy, dawaj muziku. Roześmiała się, stuknęła swoim kieliszkiem w jego szklankę. – Ewa. – Jacek. Czy... nie zostawiłaś czegoś na gazie?... – Och... Odstawiła swój kieliszek na stół i pognała do kuchni. Jacek pociągnął whisky i podszedł do półek z książkami. Przekrzywił głowę i przyjrzał się kilku grzbietom – Jasienica, Kienie-wicz, Łojek, Micewski... Gołubiew, Hen, Tatarkiewicz, obaj Tołstojowie... cała półka poezji w kieszonkowych wydaniach, cała półka Freuda, Junga i Fromma. Żadnego czytadła, żadnych gminnych upodobań. No cóż, to tylko witryna, wizytówka. Może pod kanapą albo w łazience spoczywa upchnięte dyskretnie jakieś romansidło czy kryminał, to zdarza się w najporząd-niejszych domach. Na najwyższej półce dostrzegł błysk metalu – coś płaskiego, wsuniętego pomiędzy książki. Sięgnął i wyjął metalową ramkę. Z czarno – białej fotografii spojrzała na niego para ciemnych oczu spod szerokich, ciemnych brwi. Facet mniej więcej w jego wieku, w mundurze majora lotnictwa wojskowego. Wysocki. Pewnie miał na imię Piotr. Sympatycz-na, pociągła twarz i to sugestywne spojrzenie – jakby mówił: nie zawiedź jej, stary... nie daj plamy. Ba... Zaczynam się zachowywać jak Eryś – pomyślał zawstydzony i wsunął fotografię na miej-sce. Trzy lata. Pewnie ubóstwiał Danielę, a ona jego – siadywała mu na kolanach, wieszała mu się na szyi – trzy lata temu miała dwanaście lat. Była dzieckiem i wszystko jeszcze było możliwe. Nigdy żadnego mężczyzny nie będzie kochać tak bezkrytycznie, bezwzględnie, do końca. A każdego, kto zbliży się do jej matki będzie równie bezwzględnie nienawidzić. – Na szczęście tylko trochę sosu wykipiało i przypaliło się – postawiła na stole dużą, żaro-odporną wazę wypełnioną czymś ciemnym, bulgocącym, po pokoju rozszedł się boski za-pach. Jacek przełknął ślinę. – Co mam robić? – Weź z tej szafki dwa nakrycia... – Dwa? – Daniela jest ze swoją klasą w Karpaczu – objaśniła zapalając świece. – To się nazywa zielona szkoła. Jadą z jednym, dwoma nauczycielami i niby coś tam mają się uczyć, ale prze-ważnie dokazują. Oj, dokazują. Poczuł satysfakcję i dumę z własnej zapobiegliwości, jednocześnie uświa-domił sobie, że prezerwatywy spoczywają w kieszeni płaszcza, w domu. Parsknął śmiechem. – Z czego się śmiejesz? – Z siebie – odrzekł szczerze i dodał mniej szczerze – Właśnie pomyślałem, że ja też cho-dziłem do szkoły i że to wcale nie było tak dawno, jakby wynikało z kalendarza. Masz jakieś swoje zdjęcie z podstawówki? Skinęła głową. Z szuflady sosnowej komody wyjęła nieduży album i otworzywszy podsu-nęła mu. Daniela, tylko ciemniejsza, ładniejsza i szeroko, naiwnie uśmiechnięta. Poczuł chęć przerzucenia pomostu pomiędzy tą roześmianą dziewczyną a stojącą obok kobietą, albo raczej założenia czegoś w rodzaju by–passa omijającego wszystko, co ją od tamtego czasu pokłuło i poraniło, wszystko, co sprawiło, że już nie potrafi się tak uśmiechać. – Śliczna jesteś. – Byłam. – Jesteś. – Przechylił się nad albumem i pocałował ją lekko. – Umieram z głodu. Kazałaś mi być na czczo... Zamknęła album i odłożyła na kanapę. – Chodź, siadaj. Wołowina z grzybami i z boczkiem. To moja specjalność, tak że jak ci nie będzie smakować, musisz udawać. Wcale nie musiał udawać. Raczej musiał powstrzymać się przed pożarciem wszystkiego – w końcu kolacja to tylko pierwszy, wcale nie najważniejszy punkt programu na dzisiejszy wieczór; wiedział, że powinien zachować bystrość i formę, którym przejedzenie nie sprzyja, ponadto obawiał się jakichś niepożądanych efektów gastrycznych. Wołowina i szafirowe irysy, duszone grzyby z boczkiem i francuski szampan, lubuska whisky i Koncert koronacyjny – wszystko to, czego nikt przy zdrowych zmysłach nie próbo-wałby skomponować w całość – w nieprzewidywalny sposób doskonale do siebie pasowało. Tuż, blisko, czaiły się na nich chłód i niepogoda, wrogi zaduch sali sądowej, pomarańczowo – bura kita ognia i dymu wleczona za spadającym myśliwcem, Teresa z ręką podniesioną do wymierzenia policzka, Daniela dokazująca w zielonej szkole... byli jednak na tyle mądrzy doświadczeniem, by odsunąć to wszystko od siebie tak daleko, jak potrafili. To ich i tak do-padnie, kiedy tylko rozproszy się czarodziejski klosz muzyki i światła, w butelce szampana zaświta dno, wypełni się ich wzajemne pożądanie i wieczór zacznie zwolna odpływać w stro-nę przeszłości. Cokolwiek miałoby się później stać, chcieli, żeby to było dobre wspomnienie. Zmęczeni i nasyceni zasnęli głęboko. W godzinę później Jacka obudził zapierający dech kopniak w żołądek. Łóżko było dość wygodne dla jednej osoby, spanie w nim we dwójkę wymagało obustronnej kurtuazji, którą trudno realizować przez sen. Pani mecenas, na jawie wzór dobrych manier i łagodnej uprzej-mości, we śnie odreagowywała stresy i waliła na odlew wszystkich, do których w ciągu dnia musiała się uśmiechać. Jacek przez chwilę zręcznie amortyzował ciosy, pomyślał jednak, że lepiej pozwolić jej prześnić swobodnie ten sen o potędze i wstał. W łazience niestety nie było wanny – musiał zadowolić się natryskiem. Wracając wstąpił do jadalni i skrócił o kilka cali kabel żyrandola. Rozdział XIII Szóstego marca Andrzejowi urodziła się trzecia córka. A właściwie czwarta, jeśli policzyć tę, którą miał z Danusią Cichowską. Jeszcze niedawno Jacek odczuwałby zazdrość; teraz trzeźwo pomnożył sobie Danielę razy cztery, co sprawiło, że patrzył na przyjaciela z miesza-niną podziwu i współczucia. Biedak, nie zdaje sobie sprawy, że wszystkie kłopoty, trudne chwile i finansowe obsuwy jakie dotąd przeżył to pryszcz w porównaniu z tym, co go czeka, gdy panny zaczną po kolei dojrzewać. A budowa? Sam wyznał kiedyś Jackowi, że gdyby zdawał sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia, nigdy by się na to nie porwał. I tak większość spraw organizacyjnych ciągnie przecież Kryśka. Teraz, kiedy została wyłączona co najmniej na rok, budowa znowu utknie. Sam szczęśliwy tata zdawał się jednak nie dostrzegać żadnych chmur na swym pogodnym niebie. Z jego lekko przekrwionych oczu, z całej okrągłej, otoczonej dwudniowym zarostem twarzy biła radość tak promienna, że udzieliła się wszystkim. W południe Jacek ogłosił go-dziny rektorskie i Andrzej pomknął po alkohol, a panie zabrały się do siekania sałatek. Tego dnia Jacek był umówiony z Erykiem na ostateczny odbiór dyplomu – zupełnie jednak o tym zapomniał. Kiedy o drugiej Eryś zdyszany wpadł do firmy, jego nagłe wtargnięcie zrobiło większe wrażenie, niż nalot kontroli skarbowej – wszyscy zamarli wpół gestu, zamilkli wpół słowa. Jacek zagarniając go do swego pokoju spojrzał znacząco na Patrynię. – Co to za okazja? – spytał Eryś ciekawie. – Pępkowe. Siadaj. Kropelka whisky? – Owszem, chętnie. To... chyba nie twoje? – Jakim cudem? Koledze urodziła się córka. – No to zdrowie. – Zdrowie. Patrynia przyniosła kawę, a kiedy zabrała tacę, na biurku została gruba teczka. Eryś nicze-go nie zauważył, bo odwrócił się, żeby obejrzeć nogi wychodzącej Patryni i Jacek szybko odsunął teczkę na bok. (Eryk znał się na damskich nogach, jak kura na pieprzu, podobnie jak większość mężczyzn przyjmował te sprawy na wiarę: jeżeli kobieta odsłania nogi na całej możliwej do odsłonięcia długości, to znaczy, że są warte odsłonięcia.) – Widzę, że zmieniłeś sekretarkę – rzekł unosząc szklankę. – Słusznie, bo tamta była ja-kaś... – skrzywił się i pociągnął whisky. Jacek zaskoczony otworzył usta, ale zaśmiał się tylko i nie powiedział nic. Rzeczywiście, Patrynia jakoś ostatnio... przepoczwarza się. To dobrze, nareszcie bez pudła można odgadnąć jej płeć. Wziął teczkę i położył przed Erysiem. – Tu masz ostatni rozdział i całość na dyskietce.Eryś smętnie pogrzebał w teczce. – Słuchaj, a nie mógłbym... to znaczy ten gość chciałby się spotkać z tym gościem. No, z tym, który to pisze. – Coś nie tak? – Nie, nie, tylko... trochę tego za dużo.Jacek pokręcił głową. – Nie chce się ujawnić, od razu ci mówiłem. Doradź temu koledze, żeby wyrzucił co dru gie zdanie. Na pewno nikt się nie zorientuje. Eryś zarechotał niepewnie. – Lubisz sobie pożartować. To dobrze. – Schował teczkę, dopił whisky i wstał. – Kroi się duży temat, ale pogadamy innym razem. Teraz jesteś zajęty. – No nie, powiedz. – Zamówienie rządowe. Delikatna sprawa i duża, śliczna góra pieniędzy. Wejdziemy w to razem, na zasadach partnerskich. Musimy się spokojnie naradzić, zaplanować strategię. Zdzwonimy się. Aha – sięgnął po portfel, ale nie wyjął czeku, tylko pasek papieru. – Dosta-łem od waszego prezydenta bilety na premierę jakiegoś filmu z Nicholsonem. Podobno hit, Oskary i tak dalej. – Dzięki, ale... mam już plany na wieczór. – To komuś daj. No, baw się – klepnął Jacka w ramię i ruszył do drzwi. – Eryk... – Aaaa... widzisz. Skleroza nie boli – mruknął wypisując czek. Poszedł. Jacek opadł bezwładnie na swój fotel czując, że nie ma siły wrócić do towarzy-stwa. Ogarnęło go raptem zniechęcenie i przygnębienie – jeszcze niedawno doświadczał ich tak długo i tak boleśnie, że teraz poczuł muśnięcie paniki: nawrót?... Dobry Boże... depresja to nie grypa, którą łapie się przypadkiem... to efekt wrodzonej skłonności psychicznej, nie-zbywalnej, obecnej przez cały czas w jego umyśle, zaczajonej na sprzyjający splot okoliczno-ści, moment odsłonięcia... Zgodnie z radą udzieloną mu w swoim czasie przez psychiatrę spróbował dotrzeć do przyczyny, odnaleźć bodziec, który wywołał w nim ten przerażający bezwład. Przecież wszystko toczyło się normalnie, trochę byle jak, ale jako tako... aż do... no tak. Partnerskie zasady. Partner. Przyjacielski, uczynny, zapraszającym gestem otwierający przed Jackiem drzwi do swojego wspaniałego świata. Eryś, który jeździ rządową lancią, ma śliczną, dużą górę pieniędzy i nie ma z kim pójść do kina. Otrząsnął się. Sięgnął po telefon i zadzwonił do Wysockiej. Byli wprawdzie umówieni na ten wieczór w Elblągu, ale w zaistniałej sytuacji byłoby lepiej, gdyby ona przyjechała do Gdańska. Mógłby teraz swobodnie świętować pępkowe, w kinie zdrzemnąć się i na noc dojść do formy. Po wyjściu z kina wstąpili na kolację do małej, miłej pizzerii przy Długim Targu. (Jacek zwolna utwierdzał się w brzydkim podejrzeniu, że Wysocka umie przyrządzać tylko jedną potrawę i że wykorzystuje tę umiejętność jak wędkarz swoją puszkę z robakami). – Moja żona odziedziczyła w Stanach majątek – powiedział obojętnie. – Jakieś akcje, spo-re konto bankowe, dom w Kalifornii. Ta ciotka, którą się opiekowała, zapisała jej wszystko. Wysocka zastygła na moment z kawałkiem pizzy w ręce, potem podniosła pizzę, ugryzła i zaczęła powoli żuć. – Wyjeżdżasz? – spytała nie patrząc na niego. – Co?... – Musiał zawrócić tok swoich myśli o sto osiemdziesiąt stopni, żeby zrozumieć, o co pytała. – Chcę wnieść o rozwód, szybko, zanim ona to zrobi. Wyprostowała się, w jej ciemnych oczach zabłysła wola walki, triumf przyszłego zwycię-stwa. Nie zauważyła, że przedtem dotknęła pizzy nosem i pomalowała go sobie na czerwono. – Wyglądasz, jak Indianin wstępujący na wojenna ścieżkę – powiedział i starł serwetką sos pomidorowy z jej nosa. – Wezmę adwokata stąd, z Gdańska. Jeśli ktoś ma grzebać w jego brudach, to lepiej niech to będzie ktoś obcy. Zresztą jakiś wewnętrzny instynkt nakazywał mu trzymać Wysocką jak najdalej od tych spraw. Bez wąt-pienia pozostawał pod jej urokiem, podziwiał jej upór, zdecydowanie, profesjonalizm, jedno-cześnie przeczuwał w niej zaborczość, która jest prostym przedłużeniem tych wspaniałych cech i to budziło w nim rezerwę. Chciał pozostawić sobie możliwość decyzji, co zrobi ze swoją wolnością, kiedy już ją odzyska. To, co dla niej było oczywistością – ich wspólna przy-szłość – jemu jawiło się jako przedsięwzięcie mgliste i najeżone przeszkodami; przeczuwał, że może mu zabraknąć entuzjazmu do ich pokonywania. Na przykład Daniela. Nie widział szansy, żeby ją do siebie przekonać, co więcej nie miał ochoty próbować. Kto wie, czy nie będzie rozsądniej zostawić wszystko, jak jest, bo... lepiej być nie może? – „Lepiej być nie może” – powiedział. – Jak ci się podobał Nicholson?