12748
Szczegóły |
Tytuł |
12748 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12748 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12748 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12748 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sabatina James
Sabatina
Otrzymała wyrok śmierci " Przejście z islamu
na chrześcijaństwo "cieką do dzisiaj
przełożyła Barbara Ostrowska
Zgodnie z sugestią policji ze względów bezpieczeństwa zostały zmienione nazwiska
wszystkich osób występujących w książce. Ale te osoby istnieją - mieszkają w
Austrii i Pakistanie.
zasami, kiedy idę sama ulicą, ogarnia
_ mnie strach. Czyjeś kroki? Ktoś mnie śledzi? Odwracam się i przeszukuję
wzrokiem ulicę, a potem szybko biegnę do domu, nie oglądając się już za siebie.
Rzadko wychodzę sama na ulicę.
Czasami, kiedy jadę kolejką i jakiś Pakistanczyk wsiada do mojego wagonu,
wzdrygam się. Szuka mnie? Ktoś mu kazał mnie śledzić? A jeśli tak, to kto? Moi
rodzice? Krewni? Na następnej stacji wysiadam i patrzę, co on zrobi. Dopiero gdy
pociąg jedzie dalej, a Pakistanczyk mignie mi w oknie, wcale nie zwracając na
mnie uwagi, oddycham z ulgą. Rzadko jeżdżę sama kolejką.
Czasami, kiedy leżę wieczorem w łóżku i zadzwoni telefon, zrywam się,
przerażona.
Znowu się dowiedzieli, jaki mam numer? Znowu chcą mnie zastraszyć? A może nawet
wiedzą, gdzie mieszkam? Już kilka razy zmieniałam numer komórki, ale za-
wsze się jakoś dowiadują i dzwonią. Nocą, najczęściej koło dwunastej, kiedy
zwykle już śpię. Odbierając telefon, nie mówię ani słowa, ale oni i tak wiedzą,
że to ja. - Znajdziemy cię - krzyczą do słuchawki. - Dopadniemy cię. Niedługo po
ciebie przyjdziemy. - I już wiem, że muszę szukać sobie nowego lokum.
Znowu.
W listopadzie ubiegłego roku skończyłam 21 lat. Urodziłam się w małej wiosce w
północno-wschodnim Pakistanie, a mieszkam w obcym mieście, gdzie nikogo nie znam
i gdzie, mam nadzieję, nikt mnie nie rozpozna. Jestem „U-Bootem",jak policja
kryminalna* nazywa takich jak ja: bez stałego miejsca zamieszkania, niemal bez
przyjaciół, prawie bez kontaktów z otoczeniem. Jestem obywatelką austriacką - i
bardzo się boję, że swoich następnych urodzin nie dożyję.
Może to brzmi przesadnie. Może nierealistycznie. Tak
* w Austrii i Niemczech - przyp. ttum.
właśnie zareagowały władze, gdy po raz pierwszy poszłam na policję i
opowiedziałam swoją historię. Pewnie uznali mnie za nastolatkę, która się
naoglądała za dużo filmów o przemocy, a jeszcze więcej naczytała brukowych
powieści.
Muszę przyznać, że moja historia jest dla Europejczyka rzeczywiście trudna do
pojęcia. Zaczyna się w Sarle-insbach, małej wsi w Górnej Austrii. A toczy w
Linzu, dużym, dwustutysięcznym mieście, a także w La horę, trzecim co do
wielkości mieście w Pakistanie, oraz w szkole koranicznej, do której religijni
Pakistańczycy posyłają swoje dzieci, żeby stały się tak samo religijne jak oni.
Jest to historia o miłości, o wierze, o konfliktach, jakie powstają, kiedy ktoś
wychowany w Europie musi żyć tak, jakby nadal był w Pakistanie.
Nie zrobiłam niczego, czego musiałabym się wstydzić; niczego, co w Europie
byłoby zabronione. Naturalnie, było w moim życiu parę mo-
mentów, które według mojego ojca i jego surowych pakistańskich zasad nie
przyniosły mi chluby. Ale za to nikomu nie grozi się śmiercią -nawet w
Pakistanie. Moja młodość niezbyt się różniła od młodości wielu innych
austriackich dzieci. Chodziłam do szkoły, czasem dostawałam dobre stopnie,
czasem złe, miałam przyjaciół, chodziłam do kina, wysiadywałam po kawiarniach i
w wieku 16 lat miałam swojego pierwszego chłopaka. Ale moi rodzice chcieli,
żebym wyszła za mąż za mojego kuzyna w Pakistanie. Ja nie chciałam, dlatego
uciekłam z domu. Uciekłam od nich, od ich pakistańskiej hierarchii wartości, a
przede wszystkim od tego, czego ode mnie jako od kobiety wymaga Koran. Zwątpiłam
w islam, zaczęłam zadawać pytania - i znalazłam odpowiedź w nowej wierze. Po
kilku miesiącach pełnych wątpliwości przeszłam na chrześcijaństwo.
- Wróć. Wiesz, co grozi w Pakistanie za zmianę wy-
znania - powiedział mi ojciec.
Wiedziałam bardzo dobrze: kara śmierci.
W Pakistanie obowiązuje szariat, prawo muzułmańskie. I wedługszariatu, którego
przestrzegają moi rodzice, muzułmanka przechodząca na chrześcijaństwo podlega
ukamienowaniu.
Czy naprawdę powinnam się bać? Nie wiem i nikt mi tego nie może powiedzieć. Ani
pracownicy socjalni, do których się zwróciłam dwa lata temu, ani znajomi, ani
policja. Słyszałam o dziewczynach, które przeżyły podobne rzeczyjak ja i zostały
zabite przez swoich krewnych: o dziewczynach, które też się wychowały w Europie,
a potem zostały wywiezione przez rodziców do Pakistanu. A tam ich historia za
każdym razem kończyła się śmiercią.
Nie wiem, czy moi rodzice w ostateczności to zrobią. Ale wiem, że się boję.
Boję się i muszę z tym strachem żyć dzień po dniu. Wiem też, że od tamtej pory
moje życie przestało być normalne.
Odkąd zostałam chrześcijanką, przeprowadzałam się pięć razy. Najpierw od
rodziców do noclegowni, a stamtąd do małego mieszkania. Kiedy mnie znaleźli,
przeniosłam się do innego mieszkania. Kiedy znów mnie znaleźli, wyprowadziłam
się do innego miasta. Teraz mieszkam w pokoju na zapleczu biura. Nie jest zbyt
duży, ale mam telewizor, komputer, telefon. To jest mój dom, przynajmniej tak
długo, jak długo czuję się w nim bezpieczna.
Miewam stany lękowe, kiedy jestem sama, a sama jestem bardzo często. Trudne są
zwłaszcza weekendy, kie-, dy siedzę na biurowej kana pie, a ludzie, którzy tu
zwykle pracują, spędzają czas z ro dzinami. Siedzę bezczynnie gapię się w
telewizor i cze kam na poniedziałek.
Niechętnie wychodzę, a je śli już, to tylko w towarzystwie. Rzadko idę do kina,
bo źle się czuję w ciemności. To już ponad rok, odkąd przeby-
W V
wam dłużej w jednym miejscu. Mieszkam daleko od moich krewnych, a jednak nie do
końca udało mi się od nich uwolnić. Kiedy ostatnio byłam w jakimś lokalu,
podszedł do mnie zupełnie nieznany mi chłopak i zapytał, czy to ja jestem tą
Pakistan-ką, która uciekła od rodziców. Natychmiast wróciłam do mojej kryjówki.
Gdybym była taka, jak chcą moi rodzice, odosobnienie mało by mi przeszkadzało.
Byłabym porządną pakistańską dziewczyną, zajmowałabym się domem, wychowywała
gromadkę dzieci i byłabym przyzwoitą żoną dla mojego męża-kuzyna.
Ale nie jestem, bo nie jestem już pakistańską dziewczyną. Wyjechałam z
Pakistanu, gdy miałam dziesięć lat, wychowałam się w Austrii, żyłam tutaj, a
przede wszystkim, w odróżnieniu od moich rodziców, zrozumiałam, jak się tutaj
żyje. Nie tylko mówię tak jak wszystkie
austriackie dziewczyny w moim wieku, ale ubieram się jak one, maluję się jak
one, słucham tej samej muzyki, czytam te same książki i oglądam te same programy
w telewizji. Stałam się Austriaczką, podczas gdy moi rodzice wciąż żyją
hierarchią wartości, która nie jest moja.
Nie wiem, jak realne jest zagrożenie - znam moich rodziców i wiem, że w gruncie
rzeczy to dobrzy ludzie. A jednocześnie zdaję sobie , sprawę, jak ważny jest dla
Pakistańczyków ich honor -honor, który ja splamiłam. Wciąż żyję, ale w głowie
mam poczucie zagrożenia, strach tak wielki, że przeszkadza mi żyć. Żyć tak, jak
inne dziewczyny na Zachodzie. Żyć tak, jak ja bym chciała.
Rodzice zagrozili mi, że mnie zabiją. Jestem więźniem między dwiema kulturami,
których się nie da pogodzić. Nazywam się Sabatina James. A oto moja historia.
I
I
W mojej wsi było tylko kilka domów, gliniaste ulice i bawoły. Nie miałam pojęcia
o świecie, ale byłam szczęśliwa.
13
/
Rozdział I
T
Mój ojciec dawno wyjechał do Austrii. "* Wychowywała nas matka, kobieta surowa i
rezolutna.
4
Zawsze chciałam pojechać do Austrii, już wtedy, kiedy byłam mała i mieszkaliśmy
w Pakistanie. Nie dlatego, żebym dużo o Austrii wiedziała: wiedziałam, że leży w
Europie, czyli bardzo daleko od domu. Wiedziałam, że pada tam śnieg, a ludzie
mówią innym językiem i noszą inne ubrania. Wiedziałam, że mają dużo pieniędzy i
prowadzą inne, lepsze życie niż my. To wystarczyło. Chciałam tam pojechać.
Mieszkaliśmy wtedy w Dhedarze, niewielkiej miejscowości w okręgu Gudźrat na
północno-wschodnim krańcu Pakistanu, niecałe dwie godziny samochodem od Lahauru.
My, to znaczy mój ojciec Ahmad Ali i moja matka Fatima, moi bracia Hassan i
Adnan, moja siostra Aiśa oraz mój dziadek Mu-hammad Ali z żoną Aminą. Mieliśmy
gospodarstwo i jak na warunki pakistańskie prowadziliśmy dość przyjemne życie.
Dom nie był zbyt duży, ale bardzo wygodny. Właściwie składał się z dwóch
budynków, połączonych od frontu murem. Ten z lewej służył do mieszkania, był z
gliny i miał tylko dwa pomieszczenia. W jednym spał dziadek, a w drugim - my.
Drugim budynkiem był tak zwany baharwala ghar, w dosłownym tłumaczeniu
„zewnętrzny dom". Tam trzymaliśmy zwierzęta. Nie mieliśmy ich dużo, zaledwie
parę kur i trzy bawoły. A poza tym całe mnóstwo węży, choć bez naszej woli -
węże są w Pakistanie praktycznie wszędzie. Do dzisiaj budzą we mnie grozę.
16<X
Czegoś takiego jak pokój mieszkalny nie było, nasze życie toczyło się więc
przeważnie na podwórku między domami. Tam siedzieliśmy, jedliśmy i bawiliśmy
się, a latem, kiedy w Pakistanie jest gorąco i parno, nawet tam sypialiśmy.
Pośrodku podwórka stała zwykła studnia, która w dosłownym tłumaczeniu nazywa się
„krowa". W górnej, okrągłej części o średnicy
dwóch metrów ma drewniany kierat, cały czas obracany przez krowy - stąd nazwa.
Dzięki temu porusza się w prowadnicy lina biegnąca w dół do wody. Do sznura są
przymocowane liczne małe pojemniki, nieustannie wynoszące wodę z głębi na górę,
gdzie jest automatycznie kierowana do rynny - to był nasz wodociąg.
Sabatina ze swoim wujem.
Moja rodzina nie była bogata, ale cieszyła się poważaniem i należała do wyższej
warstwy w naszej wsi. Zawdzięczaliśmy ten status przede wszystkim mojemu
dziadkowi, człowiekowi surowemu i głęboko religijnemu. Byłmuezzi-nem w Dhedarze
i w naszej miejscowości każdy od dziecka go znał, bo dziadek uczył religii w
meczecie. Co rano słychać go było w całej wsi, gdy z minaretu nawoływał do
porannej modlitwy, a poza tym odprawiał ceremonie zaślubin i pogrzebów
mieszkańców. Kiedy ludzie z Dhedaru mieli jakiś kłopot, przychodzili do dziadka
i pytali o radę. Dziadek cieszył się szacunkiem, co widać było także w rodzinie:
był autorytetem, kimś, kto decydował, co w rodzinie ma się zdarzyć. Najwyraźniej
zawsze tak było i najwyraźniej mojemu ojcu nie było z tym łatwo.
Mój ojciec wyjechał z Pakistanu, gdy miał 18 lat, zaraz po ukończeniu szkoły.
Pojechał do Niemiec, aby tam pracować jako operator dźwigu, a wrócił dopiero po
kilku latach, żeby się ożenić z moją matką. Zgodnie z pakistańskimi zwyczajami,
oboje nigdy przedtem się nie widzieli. Małżeństwo zaaranżował jego ojciec, a mój
dziadek Mu-hammad Ali, całkowicie w zgodzie z tradycją pakistańską, ale mojemu
ojcu to nie przeszkadzało. Myślę nawet, że był bardzo zadowolony, że ożenił się
z moj ą matką, bo była wtedy bardzo piękna i w swojej wsi Saida Braham uchodziła
za dobrą partię.
Nawet po ślubie ojciec szybko wrócił do Niemiec, pozostawiając matkę w domu
mojego dziadka. Przyjeżdżał tylko raz w roku, na urlop, a potem za dziewięć
miesięcy -kiedy miały się rodzić jego dzieci. Gdy mieszkaliśmy w Pakistanie,
widywałam go bardzo rzadko. Wychowywała mnie matka, wcale nie mniej surowa niż
on. Nie znaczy to, że już wtedy często mnie biła, ale bardzo wcześnie dała mi
do zrozumienia, jaka rola czeka mnie w życiu: rola gospodyni domowej. Już wtedy
często musiałam pilnować młodszej siostry, pomagać w kuchni i w gospodarstwie.
Moi młodsi bracia nie mieli z tymi sprawami nic wspólnego. -To są mężczyźni, a
ty jesteś kobietą -wciąż powtarzała mi matka.
Mimo wszystko byłam wówczas bardzo szczęśliwa. Często bawiłam się z dziećmi
sąsiadów na łące za naszym domem. W przeciwieństwie do większości dzieci w
naszej wsi, wolno mi było nawet chodzić do szkoły, co w Pakistanie, gdzie nie ma
obowiązku szkolnego, jest prawdziwym przywilejem. Codziennie rano z kilkoma
innymi dziewczynkami z naszej wsi szłam cztery kilometry pieszo do sąsiedniej
wsi, Dhunni, gdzie była jedyna lepsza szkoła w okolicy: Pri-mary School, w
której uczono angielskiego, urdu, matematyki, gimnastyki i religii.
Byłam najstarsza miałam dwóch młodszych braci i siostrę. Nam, dziewczynkom, już
wcześnie dawano wyraźnie do zrozumienia, kto w rodzinie odgrywa główną rolę -
mężczyźni.
Lubiłam chodzić do szkoły, chociaż codzienna droga do sąsiedniej wsi była dość
uciążliwa. Uczyłam się chętnie i miałam dobre stopnie. Mimo to zawsze chciałam
wyjechać z Dhedaru - do Europy, aby żyć tam tak jak mój ojciec. W mojej
wyobraźni Europa była rajem, miejscem, gdzie wszyscy ludzie mieli dużo
pieniędzy, jeździli wspaniałymi samochodami i nosili drogie ubrania. W takim
przeświadczeniu utwierdzał mnie też ojciec, gdy przyjeżdżał latem na urlop i
pokazywał nam zdjęcia, na których widać było piękny, czysty kraj z wielkimi
domami. Poza tym za każdym razem przywoził nam zabawki, jakich nigdy przedtem
jeszcze nie widziałam. Kolorowe, duże i zrobione z zupełnie innego materiału niż
nasze, częściowo mocno już sfatygowane i zużyte.
Zresztą nie tylko mój ojciec wyjechał z naszej wsi za granicę. W Dhedarze
brakowało pracy, wielu nie miało więc innego wyjścia, jak tylko opuścić swoją
wieś i Pakistan. Nie-
JO19
Nasz dom nie był zbyt duży. Latem przebywaliśmy zwykle na podwórku, a czasami
sypialiśmy nawet na dachu.
on/y* którzy nawet zabierali z sobą rodziny. Kilka dziewczynek, z którymi
bawiłam się w Dhedarze, wyjechało do Anglii, a gdy w wakacje przyjeżdżały czasem
odwiedzić swoich krewnych, za każdym razem było to dla nas wielkie święto.
Wszystkie dzieci z mojej wsi się zbiegały, żeby posłuchać opowieści o innym
świecie. A dziewczynki miały dużo do opowiadania - o muzyce, o ubraniach, jakie
nosi się w Anglii, o szkołach, gwiazdach pop i o tym, jak się tam żyje. Dla mnie
za każdym razem było to tak, jakby te dziewczynki same były gwiazdami pop.
Wydawały mi się takie zachodnie, tak inne od nas, już choćby dlatego, że były
zupełnie inaczej ubrane niż my - nosiły dżinsy i T-shirty, a nie pakistański
strój narodowy. Oczywiście chciałam być taka jak one i męczyłam matkę, żebyśmy i
my wyjechali do Europy, do ojca. Ale matka zawsze odpowiadała, że nie możemy.
Gdy miałam osiem lat, ojciec przeniósł się z Niemiec do Austrii, do Muhlviertel,
gdzie pracował w firmie budowlanej. Widywaliśmy się rzadko, ale czasem przysyłał
listy ze zdjęciami, raz nawet jedno, na którym było widać dźwig. Cała rodzina
się zebrała, żeby zobaczyć to cudo. Każdy chciał obejrzeć zdjęcie i potrzymać je
w ręce. Dziadek był strasznie dumny z syna, który umiał obsługiwać ten dziwny
sprzęt; także matka była szczęśliwa -jej mąż rzeczywiście musiał do czegoś dojść
w Europie, skoro potrafił opanować takie monstrum. Biegała po sąsiadach i
wszystkim pokazywała zdjęcie. Nikt wprawdzie nie potrafił sobie wyobrazić, co
mój ojciec z tym dźwigiem robi, ale to nie miało znaczenia.
Kiedy tamtego roku ojciec przyjechał podczas wakacji, powiedział, że wkrótce nas
zabierze. A że obiecywał już tyle razy i nigdy nic z tego nie wychodziło, więc
mu nie uwierzyłam - tak na wszelki wypadek - żeby się znowu nie rozczarować.
Jednak niedługo po moich dziesiątych urodzinach okazało się, że tym razem to
prawda.
Akurat wróciłam ze szkoły, gdy przed nasz dom zajechał motorower. Gości
wprawdzie miewaliśmy często, ale takich na motorowerze - rzadko. Podeszłam do
okna, żeby zobaczyć, kto przyjechał. Był to posłaniec pocztowy. Dziadek odebrał
list i rozerwał kopertę, a w niej znajdowały się wizy dla mojej matki, mojego
rodzeństwa i dla mnie. Byłam tak przejęta, jak jeszcze nigdy w życiu. Nawet
dziadek, który rzadko okazywał uczucia, cieszył się razem z nami. Musiało więc
to być naprawdę coś szczególnego.
Był początek września 1992 r. Mieliśmy wizy, miejsca w samolocie też były już
zarezerwowane - z Lahore do Karaczi, potem do Dubaju, a stamtąd prosto do
Wiednia. Pożegnałam się z przyjaciółkami we wsi, powiedziałam w szkole adieu i
zwróciłam szkolny mundurek, a niedługo
>O21
potem przyjechał po nas ojciec. W ciągu paru godzin zapakowaliśmy
najpotrzebniejsze rzeczy: trochę ubrań, zabawek i całe mnóstwo przypraw, które
moja matka postanowiła zabrać ze sobą. Nie miała pojęcia, jak będzie w Austrii,
ale że w tamtejszych sklepach nie kupi pakistańskich przypraw, było dla niej
pewne.
W nocy przed wyjazdem na lotnisko do Lahore prawie nie spałam z przejęcia.
Zdałam sobie sprawę, że teraz to wszystko jest na poważnie i że zupełnie nie
wiem, co mnie czeka w Austrii. Jak ludzie tam będą mówić, a przede wszystkim,
jak ja ich zrozumiem? - zastanawiałam się. W szkole nauczyłam się wprawdzie
trochę angielskiego, ale niemiecki? Nie znałam ani słowa. Jak będziemy tam żyć?
Jak będzie wyglądał nasz dom? Co będziemy jeść? Już wiedzia- *am' ^e w Austrii
sa.owoce o tak dziwnych nazwach jak jabłko, czereśnia czy truskawka, ale nie
miałam pojęcia, jak wyglądają, bo to były owoce egzotyczne, na które mogli sobie
pozwolić tylko bogaci. A ja znałam jedynie arbuzy i mango, które rosły u nas w
każdym ogrodzie. Poza tym byłam ciekawa, jak się tam będę ubierać.
Do tej pory nosiłam prawie wyłącznie śalwar-kamiz, pakistański strój narodowy
kobiet, składający się z długiej tuniki, sięgającej poniżej kolan. Takich ubrań
miałam całe mnóstwo, ale dżinsy i T-shirty, jakie nosiły dziewczęta z Zachodu -
tego nie miałam.
Nazajutrz rano włożyłam mój najlepszy śalwar-kamiz -żółty, uszyty przez matkę
specjalnie na tę podróż. Dziadek odprowadził nas na lotnisko, gdzie wszystko
odbyło się bardzo szybko. Oddaliśmy bagaże i pożegnaliśmy się z dziadkiem,
któremu nagle zaczęło się dziwnie spieszyć. Dziadek był człowiekiem bardzo
władczym i najwyraźniej nie chciał okazywać uczuć, dlatego wolał pożegnać się
szybko, zamiast się rozczulać i robić z siebie widowisko.
A potem siedziałam w samolocie i nie mogłam się nadziwić. Wszystko było takie
nowe, takie nierzeczywiste. Nigdy przecież nie widziałam samolotu - tylko w
telewizji i jako mały punkcik z białą wstęgą na niebie, gdy raz na jakiś czas
przelatywał nad naszą wsią. A teraz siedziałam sobie w samolocie Pakistani
International Airlines i leciałam do Europy. Nie do wiary.
Siedziałam w jednym rzędzie razem z matką i siostrą, a ojciec z braćmi usiedli
za nami. Miałam miejsce przy oknie, obok matki. W samolocie było dość tłoczno.
Razem z nami leciało wielu Pakistańczyków, prawie wyłącznie mężczyzn, a poza tym
kilku Anglików. W powietrzu unosił się dziwny zapach środków czyszczących, a gdy
samolot powoli potoczył się w kierunku pasa startowego, poczułam się nieswojo.
Wszystkiemu była winna stewardessa, która rutynowo odczytała przepisy
bezpieczeństwa, napędzaj ąc mi panicznego strachu. A co będzie, jeśli naprawdę
spadniemy do morza? Zaczęłam pochlipywać. Dlaczego nie pojechaliśmy do Europy
samochodem?
Matka próbowała mnie uspokaj ać, ale mnie to wcale nie przekonywało -w końcu ona
też nigdy jeszcze nie leciała samolotem i sama bardzo się bała, co można było
poznać po tym, że jej drgały powieki, jak zawsze, kiedy jest zdenerwowana.
Ściskałam ją mocno za rękę, modląc się do Allaha, żeby nas chronił i nie
dopuścił, żebyśmy spadli do morza.
Gdy stewardessa podała jedzenie, moja niepewność jeszcze wzrosła. Postawiła
przed nami tacę, na której znajdowały się dziwne rzeczy. Sól i pieprz wprawdzie
znałam, chociaż tak zapakowanych nie widziałam jeszcze nigdy. Ale te trzy inne
przedmioty? A co ważniejsze - do czego miałam ich potrzebować? Plastikowy nóż
wydawał się o wiele mniej ostry niż te, których matka używała w kuchni, ale
przynajmniej wiedziałam, co to takiego. Ale łyżka? I widelec?
23
Popatrzyłam na matkę, lecz i ona tylko bezradnie wzruszyła ramionami.
Obserwowałam więc innych ludzi w samolocie i usiłowałam ich naśladować - z
lepszym lub gorszym skutkiem.
Nasza podróż trwała prawie całą dobę, bo w Dubaju musieliśmy się przesiąść do
innego samolotu. Gdy wreszcie wylądowaliśmy w Wiedniu, było akurat południe.
Gdybym oczekiwała wielkiego komitetu powitalnego, mocno bym się rozczarowała. W
sali przylotów było wprawdzie dużo ludzi, ale tylko spoglądali na nasze stroje
raczej ubawieni. W końcu podszedł do nas jakiś człowiek i objął mojego ojca. To
był Ahmad, jego pakistański przyjaciel, który też mieszkał w Miihlviertel i
przyjechał po nas samochodem.
24«CX ^a autostradzie prawie przez cały czas miałam nos przy-
klejony do szyby. Próbowałam wchłonąć w siebie jak najwięcej wrażeń i zdziwiona
patrzyłam, że wszystko rzeczywiście wygląda tu zupełnie inaczej niż u nas: domy,
samochody, a nawet ulice.
- Ludzie mają tu po prostu inny system -wyjaśnił mi ojciec, gdy go zapytałam,
dlaczego tutaj wszystko jest o wiele czystsze niż u nas. Nawet skórki bananów
nie leżały na ulicy. Ale co właściwie było takie inne w tym systemie, on też nie
umiał mi dokładnie powiedzieć.
Po dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie do Sarleins-bach. Minęliśmy wieś,
skręciliśmy z głównej ulicy w lewo i bardzo wolno jechaliśmy polną drogą pod
górę.
- Tam jest nasz nowy dom - powiedział ojciec, a ja nie wierzyłam własnym oczom:
wszystko było tutaj takie zielone. Po raz pierwszy zobaczyłam lasy i góry, i
drzewa, któ-
7 re miały spiczaste szpilki. A na samym środku wzgórza stał
najpiękniejszy dom, jaki widziałam w życiu: ogromny, imponujący wiejski dom z
białych cegieł i z czarnym,
gontowym dachem. Nie był nowy, ale pewnie właśnie dlatego tak imponujący. Przed
domem rozciągał się duży ogród, w którym rosła ogromna jabłoń. Było wspaniale.
Ojciec i jego przyjaciel nie zdążyli jeszcze wyładować wszystkich toreb z
samochodu, kiedy razem z braćmi wbiegliśmy do domu. Było tu całe mnóstwo
pokojów, łazienka i toaleta, która też wyglądała zupełnie inaczej niż u nas. I
kuchnia z piecem na drewno. Sensacja. Czysty luksus. Więc to tutaj będę teraz
mieszkać, pomyślałam. Dawno nie czułam się taka szczęśliwa.
Matka była znacznie bardziej sceptyczna. Wolnym krokiem poszła w stronę domu i
zalękniona rozglądała się wokół. A kiedy znalazła się w kuchni, nerwy jej
całkiem puściły. Ojciec mieszkał tu już od kilku miesięcy, ale o posiłki nigdy
się specjalnie nie troszczył. Dlatego w domu było tylko kilka szklanek i
talerzy, natomiast ani jednego garnka. Matka się rozpłakała, odwróciła na pięcie
i wyszła z kuchni. Całe jej dotychczasowe życie polegało na prowadzeniu domu. W
Pakistanie nie mieliśmy wprawdzie nowoczesnych sprzętów kuchennych, ale wszystko
było urządzone bardzo funkcjonalnie, tak że zawsze wszystko miała pod kontrolą.
Tutaj nie było niczego: żadnych sztućców, żadnego garnka, żadnych znanych jej
sprzętów.
- To w czym mam tu teraz gotować? - szlochała. - Co mam tu teraz robić przez
cały dzień?
W tym momencie zauważyłam, że w sąsiednim domu otworzyły się drzwi. Wyszła z
nich jakaś kobieta, zobaczyła samochód i nas stojących przed domem i przyszła na
górę.
- Jestem Frieda - powiedziała.
Frieda była znacznie starsza od mojej matki. Miała krótko obcięte włosy, już
wtedy poprzetykane białymi pasmami, i według mnie dość obfite kształty. Ale
wydawała się bardzo miła. Poza tym nosiła spodnie, a jeszcze nigdy nie widzia-
łam starej kobiety w spodniach. I żeby kobiety, młode czy stare, nosiły krótkie
włosy - to też było dla mnie czymś nowym.
Tak czy inaczej, Frieda zobaczyła, że moja matka szlocha, zapytała więc ojca, co
się stało. Kiedy jej powiedział, że to z powodu braku garnków, odwróciła się bez
słowa, poszła z powrotem do domu i pięć minut później wróciła z kilkoma starymi
garnkami, które podarowała mojej matce.
- Na dobre sąsiedztwo-powiedziała Frieda.
Wtedy, po raz pierwszy od przyjazdu do Austrii, zobaczyłam na twarzy mojej matki
uśmiech. Zanim jednak użyła tych garnków, umyła je trzy razy, odmawiając przy
tym Bismillah, muzułmańską modlitwę. Musiała to zrobić, bo przecież Frieda nie
była muzułmanką. Jeszcze dzi-
Pierwsze, co zauważyłam w Austrii, to było to, że wszystko jest tu takie czyste.
A kiedy ujrzałam nasz dom, nie posiadałam się ze szczęścia. Czegoś tak pięknego
jeszcze nie widziałam.
Nasza sąsiadka miała na imię Frieda. Troszczyła się o nas i nauczyła mnie
pierwszych słów po niemiecku.
siaj matka myje naczynia według tego rytuału, jeżeli używali ich niemuzuł-manie.
Przyjechaliśmy do Sarleinsbach ty-c
dzień przed początkiem roku szkolnego. Miałam czas, żeby zbadać okolicę. Tuż
obok nas mieszkała Rosi - rencistka, która też była miła i zwłaszcza w
pierwszych tygodniach bardzo się troszczyła o nowych sąsiadów. Mieszkała z
córką, która miała nieślubne dziecko. Nie mogło mi to wyjść z głowy.
- To przecież bardzo miła kobieta - powiedziałam matce - dlaczego więc ściągnęła
na rodzinę taką hańbę i urodzi-* ła dziecko, chociaż nie jest zamężna?
W Pakistanie córkę Rosi prawdopodobnie by za to ukamienowali albo oblali benzyną
i podpalili. Nie miałam wątpliwości, że córka Rosi postąpiła źle, dlatego zawsze
byłam szczególnie ostrożna, gdy się na nią natykałam.
Sabatina przed budynkiem szkoły, do której kiedyś uczęszczała.
U Friedy, która pomogła nam pierwszego dnia w sprawie garnków, czułam się
pewniej. Ona też była rencistką i mieszkała z synem i jego żoną w domu poniżej
naszego wzgórza. Jej syn Max miał wielki warsztat, w którym robił powozy. Jego
żona Maria też pracowała zawodowo, co wydawało mi się bardzo niezwykłe.
W tym okresie Frieda była dla mnie jedną z najważniejszych osób. Bywałam u niej
prawie co dzień i mówiłam do niej „mamo", bo nie wiedziałam, jak się mam do niej
zwracać. W Pakistanie jest niedozwolone, żeby młodsza osoba zwracała się do
starszej po imieniu. Czy miałam mówić do niej „pani"? To wydawało mi się zbyt
nieosobiste. „Ciociu"? Ciotek i tak już miałam dużo. „Mama" alias Frieda została
moją pierwszą przyjaciółką w Austrii.
Oprowadziła moją matkę i mnie po wsi, przedstawiła nas wszystkim innym
mieszkańcom i na początku chodziła nawet z nami na zakupy. Pomagała nam i kiedy
czegoś potrzebowaliśmy, zawsze mogliśmy na nią liczyć. Frida nauczyła mnie
pierwszych słów po niemiecku. Dzięki niej mogłam pierwszego dnia w szkole
powiedzieć przynajmniej „Griifl Gott" (Szczęść Boże) i ,/lufWiedersehen" (Do
widzenia).
Przez pierwsze dni musieliśmy bardzo często korzystać z pomocy Friedy, bo nie
tylko parę rzeczy, ale prawie wszystko było tu inne niż u nas. Na przykład domy,
a przede wszystkim dachy. Wszystkie domy w Pakistanie mają płaskie dachy, na
których ludzie często przesiadują, a niekiedy nawet sypiają. Tutaj, w
Miihlviertel, wszystkie domy były niewiarygodnie spiczaste.
- Jak ludzie na nich śpią? - zapytałam Friedę moją bardzo łamaną niemczyzną, na
co usłyszałam, że tu każdy ma w domu własną sypialnię, nikt więc nie sypia na
dachu. Albo klozet. Z tym dziwnym wynalazkiem zawarłam znajo-
>0>29
mość już pierwszego dnia w Miihlviertel - i nie poradziłam sobie. Przyzwyczajona
do zwykłych pakistańskich ustępów, za pierwszym razem kucnęłam na sedesie. A
kiedy rozglądałam się później za dzbankiem z wodą, żeby umyć rękę, którą się
zgodnie z pakistańskim zwyczajem podtarłam, musiałam zawołać na pomoc matkę, bo
żadnego dzbanka nie było. Weszła i zaczęła się śmiać, ale jej uciecha trwała
krótko, bo matka też nie znalazła dzbanka.
Na początku byfam bardzo samotna, ale pomogła mi Frieda, nasza sąsiadka. Stalą
się moją najlepszą przyjaciółką.
Zawołałyśmy ojca, który stanął pod drzwiami i głośno nam tłumaczył, do czego
służy ta dziwna rolka papieru obok klozetu.
- Za wami jest skrzynka, a na niej guzik. Musicie go nacisnąć-wołał.
Nacisnęłyśmy, po czym do klozetu lunęła woda. Matka i ja krzyknęłyśmy
przestraszone, a ojciec pod drzwiami zaczął się głośno śmiać. Naturalnie nie
wszedł, żeby nam pomóc, bo byłam naga, a pakistański mężczyzna nie powinien
oglądać swojej córki nagiej, choćby miała dopiero dziesięć lat.
Tydzień po naszym przyjeździe do Sarleinsbach zaczęła się szkoła - dla mnie też.
W wieku dziesięciu lat powinnam właściwie pójść do gimnazjum, ale zapisano mnie
do IV klasy szkoły powszechnej, żebym się nie musiała zajmować matematyką czy
ortografią, tylko skupiła na nauce nowego języka.
Pierwszego dnia zaprowadziła mnie do szkoły matka. Znowu włożyłam żółty śalwar-
kamiz, który miałam na sobie podczas podróży. Gdy tuż przed ósmą rano weszły-śmy
do klasy, wszystkie inne dzieci już były. Była to duża klasa w starej szkole, ze
stołami, krzesłami i tablicą. W mojej Primary School w Pakistanie niczego
takiego nie mieliśmy.
Kiedy weszłam z matką do klasy, nauczyciel powiedział coś na powitanie,
przyjaźnie się do nas uśmiechnął i podał nam rękę. Ale oczywiście ani moja
matka, ani ja nie miałyśmy pojęcia, co powiedział. Dał mi znać, żebym podeszła.
Potem wziął mnie za rękę i przeszedł ze mną przez klasę. Dziwnie się czułam,
niczym słoń w zoo: wszystkie dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami,
ale trudno się im dziwić - tak jak ja nie byłam nigdy przedtem w licznej kla-
-O31
sie z porządnymi ławkami i krzesłami, tak i te dzieci jeszcze nigdy nie widziały
pakistańskiej dziewczynki o ciemnej skórze, ciemnych włosach i w długim, żółtym
śalwar-kamiz.
Ściskałam nauczyciela za rękę, gdy szedł ze mną przez klasę, żeby mi pokazać,
gdzie będzie moje miejsce. I tu czekała mnie następna niespodzianka: miałam
siedzieć w ostatnim rzędzie - obok jakiegoś chłopca. To było dziwne. Chłopcy i
dziewczynki nie tylko uczyli się wspólnie, ale siedzieli obok siebie w ławkach.
W Pakistanie nie do pomyślenia. Pytająco spojrzałam na matkę i usiadłam dopiero
wtedy, gdy skinęła głową.
Pierwsze dni w szkole były dość trudne, bo nie rozumiałam ani słowa z tego, o
czym się mówiło. Ale dzięki nauczy-32 *ćx! cielowi, a zwłaszcza Friedzie, szybko
robiłam postępy, tak że wkrótce szkoła zaczęła mi sprawiać wielką radość.
Uczyłam się szybko. A po kilku tygodniach się okazało, że potrafię lepiej liczyć
niż dzieci austriackie i że na lekcjach gimnastyki szybciej się wspinam po
drabinkach. Z drugiej strony nie był to żaden wyczyn, bo przecież w Pakistanie
spędzałam całe popołudnia, łażąc po drzewach w naszym ogrodzie.
Stopniowo dzieci nabierały do mnie zaufania. Na przerwach gromadziły się wokół
mnie i bez końca zadawały pytania, niezrażone moją kiepską niemczyzną. Mówiły
bardzo szybko, najczęściej więc rozumiałam połowę. Mimo to jakoś się z nimi
dogadywałam. Chciały wiedzieć, skąd przyjechałam, jak tam jest w Pakistanie, jak
było w mojej szkole, czy tam też mieliśmy dom i czy w moim kraju są samochody i
traktory. Aja starałam się, jak mogłam, żeby im opowiedzieć o życiu i szkołach w
Pakistanie.
Zwłaszcza chłopcy pytali o samochody i traktory, i cierpliwie wysłuchiwali moich
powolnych, jąkliwych odpowiedzi. Z dziewczynkami porozumiewałam się o wiele
łatwiej,
bo nie potrzebowałyśmy aż tylu słów. Były zafascynowane moimi włosami,
sięgającymi mi wówczas do bioder. Ciągle się pytały, czy mogą ich dotknąć.
Widocznie sądziły, że nie są prawdziwe. Kiedy pozwalałam pogłaskać się po
włosach, robiły wielkie oczy i chichotały, co mi zawsze sprawiało dużą
przyjemność. Mniej przyjemnie jednak mi się zrobiło, kiedy mnie zapytały,
dlaczego chodzę tak dziwnie ubrana. Nadal nosiłam do szkoły śalwar-kamiz, a gdy
odparłam, że nie mam innych ubrań, popatrzyły na mnie ze współczuciem. Matka,
gdy jej o tym opowiedziałam, postanowiła mi kupić zachodnie ubranie. Jeszcze
tego samego dnia pojechałyśmy z ojcem do Linzu i poszłyśmy do C&A. Nigdy dotąd
nie byłam w takim sklepie. Było tam pełno fantastycznych rzeczy - dżinsów, T-
shirtów, swetrów, kurtek, a wszystko w tak różnych kolorach. W całym sklepie
rozbrzmiewała głośna muzyka pop, a sprzedawczynie w modnych topach i spodniach
pomagały mi wkładać ubrania, od których serce mi zaczynało szybciej bić. Tego
dnia dostałam swoje pierwsze dżinsy i trykotową bluzkę - wyglądałam w nich j ak
te dziewczynki z Anglii, które przyjeżdżały w odwiedziny do Pakistanu.
Poza szkołą miałam w pierwszych tygodniach niewiele kontaktów z austriackimi
dziećmi, ponieważ mieszkaliśmy dość daleko od innych. Rano wstawaliśmy razem z
rodzicami. Gdy ojciec jechał do pracy, matka i ja wychodziłyśmy do szkoły. Po
ostatniej lekcji wracałam od razu do domu, coś zjadałam i do wieczora spędzałam
czas • z braćmi w ogrodzie. Bawiliśmy się w berka, graliśmy w piłkę nożną,
ganialiśmy kozy sąsiadki i zbieraliśmy doświadczenia, poznając austriacką
odmienność: raz na przykład;, jeden jedyny, dotknęłam elektrycznego płotu wokół
pastwiska...
Mieliśmy sporo frajdy, urządzaliśmy wyścigi i łaziliśmy po drzewach, czyli
robiliśmy mniej więcej to samo, co dawniej w Pakistanie, tylko z jedną różnicą -
było o wiele, wiele zimniej.
W Pakistanie cieszyłam się już na to, że w końcu zobaczę śnieg, i zastanawiałam
się, jak to możliwe, żeby spadał z nieba. Do tej pory oglądałam tylko zdjęcia i
filmy z zaśnieżonymi pejzażami, gdzie śnieg sprawiał wrażenie czegoś twardego i
niebezpiecznego. Myślałam, że spada w taflach, i bałam się, że zimą trzeba nosić
na dworze hełm, żeby się nie poranić. Gdy zaczęło się robić coraz zimniej i
zimniej, poczułam się nieswojo.
Pewnego ranka łąki nagle stały się białe. To musiał być śnieg. Popędziłam do
szkoły. Kiedy przybiegłam zdyszana, nauczyciel pomyślał, że coś się stało.
Zapytałam, czyżby nie widział śniegu. Roześmiał się i ku mojemu zaskoczeniu
powiedział, że to tylko mróz.
Kiedy wreszcie zaczął padać śnieg, nie posiadałam się z radości. I nie spadał
taflami z nieba, jak się obawiałam, lecz całkiem lekkimi, grubymi płatkami.
Wybiegłam z braćmi na dwór, a do domu wróciliśmy dopiero wtedy, kiedy
przemokliśmy do suchej nitki.
Pierwsza zima w Austrii była cudowna: toczyliśmy z braćmi długie bitwy na
śnieżki, lepiliśmy bałwany, a Frieda podarowała nam nawet sanki. W szkole też
szło mi dużo lepiej: po niemiecku mówiłam coraz płynniej i powoli zaczęłam
zdobywać przyjaciół we wsi. Po szkole prawie zawsze wychodziłam na dwór i
odwiedzałam Friedę albo bawiłam się w jej ogrodzie. A na koniec roku szkolnego
znalazłam się nawet po raz pierwszy w gazecie. Jak w każdej górnoaustriackiej
szkole, również dzieci w Sarleinsbach zdają tak zwany egzamin rowerowy:
nauczyciel i policjant z miejscowej żandarmerii patrzą, jak dziecko jeździ, a
potem zadają mu pytania
z przepisów ruchu drogowego. Kto ten egzamin zda, ten już w wieku 10 lat może
bez opieki rodziców jeździć na rowerze. Właściwie egzamin wcale nie był trudny i
wszyscy z mojej klasy zdali go od razu - ale mój przypadek zdaniem „Kro-nen-
Zeitung" zasługiwał na specjalne doniesienie: „Dziewczynka z Pakistanu zdaje
egzamin rowerowy", napisali w części lokalnej.
Byłam równie dumna jak moi rodzice.
Po roku poszłam do gimnazjum. Z językiem już od dawna nie miałam żadnych
kłopotów. Przeciwnie, pisać i czytać umiałam równie dobrze jak moi koledzy, a
akcent miałam prawie taki sam jak oni. Z zamkniętymi oczami można mnie było
wziąć za rodowitą Austriaczkę z Miihlviertel.
Byłam dobrą uczennicą, można nawet powiedzieć, że bardzo dobrą. Z matematyką i
gimnastyką radziłam sobie nieźle, a na angielskim nawet się nudziłam, gdyż w
przeciwieństwie do innych uczniów już w wieku 6 lat uczyłam się go w Pakistanie.
Szczególną radość sprawiały mi lekcje muzyki, bo w tamtym okresie śpiewałam
bardzo chętnie i często.
Miałam wtedy dwie naprawdę dobre przyjaciółki -Anitę i Katrin. Anita była dużą
dziewczyną o długich włosach blond, Katrin natomiast była trochę niższa i miała
brązowe włosy. Obie mieszkały niedaleko nas. Chodziłyśmy do tej samej klasy i
mimo że obie były o rok młodsze ode mnie, rozumiałyśmy się bardzo dobrze.
Katrin była fanką zespołu The Kelly Family, tak jak ja, i miała nawet ich
postery. Strasznie jej zazdrościłam, bo matka nigdy mi nie pozwalała powiesić
posterów Angela i Pad-dy'ego, moich idoli. Stale powtarzała, że jestem
dziewczyną i nie wolno mi podziwiać żadnych chłopaków, bo pójdę do piekła.
Utkwiło to we mnie głęboko.
Prawie codziennie spotykałyśmy się po szkole u Anity, której rodzice mieli
ogromny dom. Anita miała własny pokój, gdzie się bawiłyśmy i czasem też
odrabiałyśmy lekcje. Do mnie Anita i Katrin przychodziły rzadko, głównie przez
moją matkę, która nie lubiła austriackich gości. Kiedy przychodziły, krążyła
wokół nas i przyglądała się nam, marszcząc czoło, bo przecież nie mówiła po
niemiecku i nie rozumiała ani słowa z naszych rozmów. Jeśli zaproponowałam
Anicie i Katrin coś do picia czy do jedzenia, myła potem trzykrotnie po nich
naczynia, odmawiającBisimillach, co mnie się wydawało wtedy dość dziwne, bo w
przeciwieństwie do mojej matki wcale nie uważałam moich przyjaciółek za
nieczyste. Te ciągłe komplikacje doprowadziły do tego, że w końcu przestałam
przyprowadzać Anitę i Katrin do domu. Matka wydawała się z tego bardzo
zadowolona i myślę, że im też po cichu ulżyło. Nie rozmawiałyśmy o tym, ale
jestem pewna, że uważały moją matkę za osobę bardzo dziwną i były zadowolone, że
nie muszą się już narażać na jej nieufne spojrzenia. Dlatego w domu większość
czasu spędzałam z rodzeństwem. Ponieważ byłam najstarsza, ponosiłam w oczach
rodziców odpowiedzialność za moich braci i siostrę.
Pewnego dnia, gdy rodzice pojechali na zakupy, zobaczyliśmy na łące sąsiadki
kozę białą jak śnieg. Dla hecy powiesiłam jej na obroży klucz od naszego domu,
wtedy koza wpadła w panikę i zaczęła uciekać. W czwórkę ganialiśmy za tą bestią,
nie mając najmniejszych szans jej złapać. Była po prostu szybsza. Bawiliśmy się
setnie - dopóki nie przyszła sąsiadka. Gdy zobaczyła czwórkę pakistańskich
dzieci uganiających się za jej ulubienicą, popędziła za nami, straszliwie
krzycząc, tak że w te pędy uciekliśmy do domu.
Mojej matce niezbyt zależało na kontaktach z Austriakami. Chociaż mieszkaliśmy
tu już od roku, nadal nie chciała się uczyć języka „tych ludzi". Nawet na zakupy
zawsze musiał z nią iść jeden z braci, ojciec albo ja. Jeśli Austriacy byli dla
niej uprzejmi, ona też była uprzejma, ale potem mówiła nam wprost, że to ludzie
nieczyści, bo jedzą świńskie mięso i piją alkohol.
To było rzeczywiście dziwne. Podczas gdy moi bracia, siostra i ja stawaliśmy się
coraz bardziej zachodni, matka żyła tak, j akby nadal była w Pakistanie, gorzej
nawet - im bardziej my się asymilowaliśmy, tym bardziej ona stawała się
pakistańska. Zamykała się przed resztą świata, nie miała żadnych kontaktów z
miejscowymi, niczego nie czytała, nie oglądała telewizji, nie słuchała radia.
Ograniczała się do roli gospodyni domowej, gotowała i sprzątała. To było całe
jej życie. Niczego więcej nie chciała.
Inaczej było tylko wtedy, gdy przychodzili goście. Pakistańscy goście, ma się
rozumieć. Oprócz nas mieszkał w Sarleinsbach jeszcze jeden Pakistańczyk - Ahmad,
który nas przywiózł wtedy z lotniska. Ahmad pracował w tej samej firmie
budowlanej, co mój ojciec. Obaj poznali się na budowie w Niemczech i kiedy Ahmad
wyjechał do Austrii, załatwił tu pracę również ojcu. Ahmad miał około 40 lat i
był najlepszym przyjacielem mojego ojca. Nie miał żony ani rodziny, ale chyba mu
to nie przeszkadzało. Poza tym miał nas. Bywało, że przychodził prawie co dzień
na kolację, a z upływem lat stał się elementem stałym w naszej rodzinie. Czasami
wpadał nawet wtedy, gdy rodziców nie było w domu, siadał w sypialni, gdzie stał
telewizor, i oglądał filmy. Przynosiłam mu szklankę herbaty albo coś do
zjedzenia, ale czułam się zawsze trochę nieswojo. Miałam uczucie, że Ahmad
taksuje mnie wzrokiem, czasem też prawił mi komplementy. To wszystko było bardzo
nieprzyjemne,
więc gdy tylko rozsiadał się na naszej kanapie, najczęściej znikałam z domu.
Rodzice utrzymywali też kontakty z dwiema pakistańskimi rodzinami, które
mieszkały w Linzu i często nas odwiedzały. Matka wtedy odżywała, gotowała
nieprawdopodobne ilości pakistańskiej herbaty-czaj, i przygotowywała cia-paty,
czyli pakistańskie placki pszenne, oraz rozmaite potrawy z curry. Przy takich
okazjach znowu była wesoła tak jak dawniej.
Ja tymczasem stawałam się coraz bardziej samodzielna i coraz więcej czasu
spędzałam z Anitą i Katrin. Spotykałyśmy się po szkole, rozmawiałyśmy i
słuchałyśmy muzyki. Katrin miała najwspanialszą kolekcję płyt kompaktowych z nas
wszystkich - i naturalnie wszystkie płyty The Kelly Family.
Im stawałam się starsza, tym mniej ciekawiło mnie to, co się dzieje w
Pakistanie. Po przyjeździe do Austrii prawie co tydzień pisałam listy do moich
kuzynek i dawnych koleżanek ze szkoły. Z czasem jednak te listy stawały się
coraz rzadsze. Dhedar, Dhunni i wszystko, co się z tym wiązało, coraz mniej mnie
obchodziło, a gdy moje kuzynki czy dziadek chcieli koniecznie rozmawiać ze mną
przez telefon, najczęściej nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale na szczęście
telefonowaliśmy rzadko. Zwykle wysyłaliśmy do Pakistanu kasety, które sami
nagrywaliśmy, bo telefony były za drogie.
W domu coraz rzadziej mówiłam w urdu, naszym pakistańskim języku narodowym. Z
ojcem i rodzeństwem rozmawiałam wyłącznie po niemiecku. I nawet gdy moja matka,
która nadal nie mówiła po niemiecku, czegoś ode mnie chciała, nie wysilałam się,
żeby mówić z nią w urdu. W ciągu dwóch czy trzech lat stałam się prawdziwą
Austriaczką, choć nie miałam jeszcze austriackiego obywatelstwa.
W tamtym okresie rodzice jeszcze nie widzieli w tym niczego złego, przynajmniej
na ogół. Sami prowadzili tradycyjne pakistańskie życie, ale niewiele było takich
rzeczy, których mi zabraniali - najwyraźniej mieli do mnie zaufanie. Jedynym
zakazem, który mi trochę przeszkadzał, było to, że nie mogłam nocować ani u
Anity, ani u Katrin. Ale z tym dało się żyć.
Byłam wówczas głęboko wierzącą muzułmanką. Kościół i wiara innych uczniów byty
mi zupełnie obce.
W domu pomagałam matce, jeśli o to prosiła. Chodziłam z nią jak dawniej na
zakupy, zmywałam naczynia i pomagałam przy praniu. Robiłam to, czego ode mnie
oczekiwano. Nie dawałam rodzicom powodu do zmartwień, bo w odróżnieniu od innych
dziewczyn moje wchodzenie w okres dojrzewania nie było szczególnie uciążliwe.
Nie ubierałam się już wprawdzie po pakistańsku, ale też nie nosiłam żadnych
prowokujących zachodnich ubrań, nie malowałam się i, co dla moich rodziców było
jeszcze ważniejsze -ani ja, ani moje przyjaciółki nie interesowałyśmy się
chłopcami.
Nie uważałam się wówczas za ładną. Przejęłam od mojej matki ideał urody, według
którego po pierwsze nie byłam dostatecznie biała, a po drugie byłam za szczupła.
To, że miejscowe wyobrażenia były całkiem odwrotne, zrozu- miałam dopiero dużo
później. Może dlatego trochę się zdziwiłam, kiedy w Sarleinsbach otwarto
solarium. Austriacy naprawdę kładli się do tego urządzenia, żeby mieć
ciemniejszą skórę! W Pakistanie nikt by na tym nie zarobił ani grosza, chyba że
na wariancie przeciwnym - maszynie do rozjaśniania skóry.
Ale, jak powiedziałam, wtedy jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Byłam
religijną muzułmanką. W domu często się modliliśmy, czytałam Koran i
podchodziłam do tego niezwykle ambitnie.
Już wtedy stawałam w obronie islamu, gdzie tylko mogłam, nawet w szkole. Raz, na
lekcji historii, mówiliśmy o islamie. Nauczycielka, kobieta w średnim wieku, o
surowej fryzurze, ciągle mówiła „Mahomet" i „mahometanie". Nie wytrzymałam.
Wstałam i zawołałam:
- Nie jesteśmy żadnymi mahometanami, tylko muzułmanami. A poza tym nie może pani
tak sobie wymieniać Proroka po imieniu. Trzeba mówić: Mahomet, pokój Jego duszy.
Nauczycielka była dość zdziwiona moim wybuchem.
Na lekcjach muzyki często śpiewaliśmy pieśni religijne, czego na początku nie
zauważyłam, bo mój niemiecki był jeszcze za słaby. Ale gdy się później
zorientowałam, nie chciałam śpiewać razem z innymi. Nauczyciel zażądał
wyjaśnień. Kiedy mu wytłumaczyłam, że muzułmanie nie mogą śpiewać, że Jezus jest
Bogiem, zaproponował mi, żebym zamiast „Jezus" śpiewała „Allah". Rozzłościłam
się jeszcze bardziej. Bo jakjakis nauczyciel może tak po prostu stawiać Allaha i
Jezusa na jednym poziomie? Pocieszała mnie tylko myśl, że za tę niegodziwość na
pewno będzie się smażył w piekle.
Z religią chrześcijańską miałam niewiele do czynienia. Wiedziałam, że istnieje,
bo moja klasa dwa razy w tygodniu miała lekcje religii, na które nie chodziłam.
I znałam proboszcza z Sarleinsbach, który uczył religii w szkole powszechnej .
Przychodził kilka razy do nas do szkoły i był bardzo miły - także dla mnie,
chociaż nie byłam chrześcijanką. A raz poszłam z moją klasą do kościoła w
Sarleinsbach. Budowla bardzo mi się podobała, bo robiła wrażenie, a jednocześnie
tchnęła takim spokojem. Jednak tak naprawdę chrześcijaństwem się nie
interesowałam. Fascynował mnie tylko krzyż wiszący w naszej klasie. Kiedyś
zapytałam ojca, co to jest, co wisi w klasie.
- Tego to ja też nie wiem - odpowiedział i uznał sprawę za załatwioną.
Bardzo lubiłam Sarleinsbach, gdzie było tylko kilka gospod, jeszcze mniej
sklepów, nie mówiąc o dyskotece czy kinie. Tylko latem coś się czasem działo -
kiedy klub piłki nożnej, kapela dęta i straż pożarna odprawiały swoje święta pod
namiotami. Przy tych okazjach pozwalano mi chodzić z braćmi na kiermasz.
Cieszyłam się jak dziecko, kiedy mi ojciec kupował watę na patyku. Moje życie
J
w Sarleinsbach było takie sielankowe, że prawie kiczowate - ale ja się nim
rozkoszowałam. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że było takie niewidowiskowe.
Moje przyszłe życie miało mi dostarczyć wystarczająco dużo emocji.
Rozdział II
Miałam czternaście lat, kiedy moje życie raptownie się zmieniło. Było to wiosną
1996 r., chodziłam wtedy do gimnazj um, kiedy pewnego dnia oj -ciec przyjechał
do domu i kazał nam wszystkim przyjść do pokoju.
Od razu wiedziałam, że coś musiało się stać - ojciec nie był zwolennikiem
wielkich narad rodzinnych i gdy miał coś do powiedzenia, zwykle nie robił wokół
tego wielkiego hałasu. Zaciekawiona weszłam do pokoju.
- Mam nową pracę-oznajmił-dlatego musimy się stąd niedługo wyprowadzić. Za kilka
tygodni zamieszkamy w Linzu.
Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Z jednej strony cieszyłam się, bo chciałam
żyć w dużym mieście i wiedziałam, że w Linzu będę mogła po gimnazjum iść do
szkoły średniej. Z drugiej strony, naprawdę lubiłam Sarleinsbach. Nie miałam tu
wprawdzie zbyt wielu przyjaciół, ale była Frieda, nasza sąsiadka, wszystkich tu
znałam i bardzo mi się podobało uregulowane życie na wsi. Moi bracia i siostra
mieli podobne odczucia. Tylko matka cieszyła się bez zastrzeżeń, bo w
Sarleinsbach czuła się coraz bardziej samotna. Tak jak dawniej odmawiała
jakichkolwiek kontaktów z miejscowymi, a nasi pakistańscy przyjac