12742

Szczegóły
Tytuł 12742
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12742 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12742 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12742 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DARIUSZ S. JASIŃSKI Operacja Taeitis Siedziałem w fotelu z rękami przykutymi do poręczy. Miałem dziwne wrażenie jakbym już to kiedyś przerabiał... To był wyjątkowo ciężki dzień. Najpierw musiałem walczyć z Obcymi, którym to wykradłem sprytne urządzenie do wywoływania wyrzutów sumienia. Potem przywaliła mi w łeb Liiha. Miałem w stosunku do niej poważne plany – chciałem ją wyszkolić na zawodowego mordercę. Ona sama też bardzo tego chciała. Niestety, uznała, że ja doskonale nadaję się na jej pierwsze zlecenie, i skończyła, dryfując w kosmosie. Szkoda, bo mogliśmy stworzyć całkiem niezły zespół. Urządzenie Obcych także podryfowało w przestrzeń kosmiczną, a ja tym samym pogodziłem się z utratą sporej kasy. Rządowy frachtowiec pojawił się na ekranie, kiedy zajęty byłem obmyślaniem wymówek dla premiera i sposobów, w jakie pozbędę się Xiena, szefa naszej mafii, oraz Suzie, mojej słodkiej ex, którzy to niezależnie od siebie zapłacili Lunie za moje uszy. Najwyraźniej Luna walnęła mnie w łeb ciut za mocno, bo powinienem był przewidzieć, że N’Gue nie dopuści, bym w przypływie emocji przekazał moje znaleziska Xienowi. Pozwoliłem, by statek premiera złapał mnie promieniem naprowadzającym, i spokojnie czekałem, jak komputer posadzi mnie w doku. Gdy już wylądowałem, pod wejście podjechała kabina sterylizacyjna, mająca przebadać mnie na wypadek, gdybym złapał na Vu jakieś świństwo. Uznałem to za przesadną asekurację, ale wiedziałem, że to standardowa procedura w przypadku powrotu z miejsc nie do końca zbadanych, więc wszedłem do kabiny bez obaw. Potem zapadła ciemność. *** Ocknąłem się przykuty do poręczy fotela. W pierwszej chwili wystraszyłem się, że jednak nie usunąłem wszystkich pluskiew z mojego statku i N’Gue wyniuchał, że z premedytacją pozbyłem się tego, po co mnie wysłał. Miał prawo być wściekły, bo badania nad Ufolami musiały kosztować go majątek. Jednak sam nie wierzyłem, że mógłbym wykazać się taką niekompetencją. Drzwi do pomieszczenia otworzyły się i stanęli w nich N’Gue i Skinderis. – Co jest, do cholery? – spytałem bez złości. – Najpierw ty nam opowiedz o tych fajerwerkach! – Premier nie był taki pewny siebie jak zwykle, coś tu nie grało. – Gnojki rozwaliły wszystkich, było tak jak na tym filmie, który mi pokazywałeś. Miło było popatrzeć jak Fiz, taki twardziel, własnoręcznie się zabija i rozwiązuje jednocześnie mój problem uciążliwej konkurencji na zlecenia od ciebie. Co miałem zrobić? Spuściłem na bazę wszystko, co miałem. – Ale ty, Dragulić, jesteś cały? – spytał minister edukacji. – Ja zawsze wychodzę cało z takich imprez, powinniście już to wiedzieć. Miałem trochę szczęścia, choć i mnie niewiele brakowało... – przyznałem, wspominając Lunę. – Więc nic stamtąd nie wziąłeś? – N’Gue był wyraźnie jakiś skołowany. – Przecież już przeszukałeś statek. Gdzie miałbym coś przemycić? W żołądku? – Tam też sprawdzaliśmy... – rzucił równie speszony Wolf. – No to powiecie mi wreszcie, co tu jest grane...? W czasie kiedy wypowiadałem te słowa, drzwi kajuty znów się otworzyły i do pomieszczenia weszło dwóch gości w mundurach. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Zdołałem jedynie zakląć siarczyście. To były białe mundurki oficerów Floty Układu Słonecznego... – Panie premierze, myślę, że należą mu się wyjaśnienia. – rzucił admirał. – Cóż, Dragulić... To koniec naszej współpracy, stałeś się zbyt niebezpieczny, a twoja samowolna akcja na Marsie sprawiła, że Ziemia postawiła nam ultimatum: ty albo wojna. Sam rozumiesz, że wydanie ciebie jest mniejszym kosztem niż utrata wielu naszych żołnierzy w niepotrzebnej walce... – He he... – parsknąłem. – Nie pieprz mi głupot! Po pierwsze, Ziemia nie podjęłaby z nami walki, bo to nieekonomiczne, a po drugie, życie żołnierzy interesuje cię mniej więcej tyle, co bydło w rzeźni. Może wy mi powiecie, co mu za mnie daliście? – zwróciłem się do wojskowych. – Wycofamy się z badań nad kilkoma medykamentami – odparł z uśmiechem admirał, nie ukrywał, że dobrze się bawił. – No tak... jak mogłem się nie domyślić, że chodzi o kasę. Czyli sprzedałeś mnie za patenty? Dobra, będę miał to na uwadze... Skinderis spuścił głowę i pokiwał nią z niesmakiem. Zawsze miałem wrażenie, że mnie lubił, ja zresztą też uważałem, że to jedyny porządny gość w Rządzie. Postanowiłem nie dopisywać go na razie do mojej czarnej listy. Wyglądało jednak na to, że po moim powrocie na Wuhan, dwie najważniejsze głowy planety stracą swoje uszy. Xien, Suzie, Luna, a w końcu N’Gue... wokół mnie aż roiło się od zdrajców. – Jest wasz. Tylko przyślijcie mi jego uszy – poprosił premier. – I nie dajcie mu się wykołować, to sprytna bestia. Właśnie! Jako, że na Ziemi nie było klasycznej kary śmierci, a najgroźniejszych więźniów odsyłano do prac przy wydobyciu uranu, zamierzałem szybko się stamtąd zwinąć. – Nie ma obaw, ten potwór wkrótce zniknie z tego świata... – odezwał się milczący dotąd drugi z Ziemian. – Cóż, Dragulić, najwyraźniej więcej się już nie spotkamy, więc żegnaj. – N’Gue pomachał mi, ale w jego głosie czułem lekką obawę i trudno się było dziwić. – Przykro mi... – wyczytałem z ruchu warg Skinderisa. Najwyraźniej on był po mojej stronie, co nie zmieniało faktu, że nie zamierzał mi w żaden sposób pomóc. Jak zwykle byłem zdany na samego siebie. Nic nowego. – Wstrzyknij mu to – rozkazał admirał niższemu rangą oficerowi. Odpłynąłem w błogi stan nieświadomości, z którego ocknąłem się dopiero w ziemskim więzieniu. *** Do trzech razy sztuka, jak mawiało jakieś dawne przysłowie. Byłem tu po raz trzeci, ale po raz pierwszy lokalna społeczność cieszyła się z mojego pojawienia się w Układzie Słonecznym. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak popularnym tutaj byłem człowiekiem. Kiedy solidnie skuty trafiłem do swojej celi, jedyną atrakcją – poza obmyślaniem planów ucieczki – było oglądanie ogólnoświatowego kanału informacyjnego, którego ekran znajdował się w ścianie. Każdy blok wiadomości rozpoczynał się prezentacją mojego wizerunku, co mile łechtało moją dumę. Osobiście wolałbym holowizję niż trójwymiar, ale w końcu byłem tu więźniem, nie gościem. Wczasy planowałem zaraz po rozliczeniu się z grupą niesprzyjających mi ludzi na Wuhanie. Początkowo uznałem, że łatwiej mi będzie uciec podczas odpracowywania dożywotniego wyroku, jaki mi tu, jak przypuszczałem, zasądzą. Szybko jednak musiałem zweryfikować moje plany. Okazało się bowiem, że w moim przypadku prezydent Układu Słonecznego uchylił ustawę o niewykonywaniu kary śmierci. Starzałem się najwyraźniej, bo ostatnimi czasy coraz więcej rzeczy było dla mnie zaskoczeniem. Obiecałem sobie solennie, że jeśli stanie się to normą, rzeczywiście przejdę na emeryturę, jednak póki co miałem inne, poważniejsze kłopoty. Strażnicy byli wyjątkowo uważni. Poza kilkoma kamerami rejestrującymi moje dość ograniczone ruchy, byłem jednocześnie bezpośrednio obserwowany przez dwóch ludzi i dwa klawiszoroboty. Nie mogłem znaleźć żadnej luki, żadnego uchybienia, niczego, co mógłbym w jakiś sposób wykorzystać, by odzyskać wolność. A do tego nie dano mi zbyt wiele czasu. Proces rozpoczął się już trzeciego dnia mojego pobytu. Przydzielono mi jakiegoś adwokacinę z urzędu. Chłopak był prosto po szkole prawniczej i do tego nienawidził mnie całym sercem. W tej sytuacji wolałem bronić się sam. Młokosowi ulżyło, gdy dowiedział się o mojej decyzji. Pomysł ucieczki w czasie przewożenia mnie na salę sądową upadł tuż po pierwszej przejażdżce. Opakowano mnie tak szczelnie, że z trudem oddychałem. Zaś na samej sali zawieszono mi obrożę, która, jak mi powiedzieli, małym wybuchem urwie mi głowę, jeśli tylko spróbuję odejść na metr od wyznaczonego miejsca. Prysnął więc definitywnie mit o humanitaryzmie Ziemian. Na początku przeczytano mi zarzuty. Za część z nich odpowiadali Fiz i Luna, ale tylko ja jeszcze żyłem. Dowiedziałem się za to, że podczas dwóch moich poprzednich wizyt uśmierciłem czterdzieści siedem osób, a sześćdziesiąt kolejnych przeszło bardzo kosztowne i nieprzyjemne operacje. Straty materialne opiewały zaś na taką kwotę, że aż ciepło zrobiło mi się na samą myśl o takiej górze pieniędzy. Prokurator zażądał kary śmierci i nic nie wskazywało na to, że przysięgłym przyjdzie do głowy inny wyrok niż skazujący. Jednak podczas jego kwiecistej przemowy, nawiązującej chwilami do Boga, wpadł mi do głowy ciekawy pomysł. Niekoniecznie musiał przynieść określony rezultat, ale spróbować zawsze było warto. Jako swój obrońca palnąłem jakąś gadkę o trudnym dzieciństwie, dorastaniu w atmosferze przestępstwa. Chciałem, by zaczęto widzieć we mnie ofiarę systemu. Biedne dziecko, nie znające miłości, którego jedyną pożywką była wszechogarniająca nienawiść człowieka, któremu nie dano możliwości uwierzyć w miłosiernego Boga. Poprosiłem więc publicznie o możliwość spotkania się z kapłanem tutejszej wiary, by ten uświadomił mi, w jakim zaślepieniu dotychczas żyłem. Nie miałem pojęcia, jak wielkie poruszenie wywoła w kręgach religijnych mój apel i jak wiele wyznań istnieje w kolebce naszej cywilizacji. Ostatecznie dopuszczono do mnie misjonarza chrześcijańskiego. Nie trzeba było być specjalnie bystrym, by zrozumieć, że to ten Kościół miał największe wpływy polityczne. Mnie było zaś wszystko jedno. Klecha nazywał się Marek i kazał na siebie mówić „ojcze”, do mnie zaś zwracał się per „synu”. Różnie już do mnie mówiono, ale z tym spotkałem się pierwszy raz w życiu. Już po pierwszej jego wizycie uznałem, że gdybym miał takiego tatę, nie byłoby dziś tego procesu, bo już dawno palnąłbym sobie w łeb. Choć po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to raczej jego nie byłoby już wśród żywych. Na początek przeczytał mi świetną książkę, która była podstawą ich religii. W najlepszych jej momentach kiwałem głową ze zdumieniem, żeby Marek zobaczył we mnie skruszoną owieczkę. W duchu jednak przyznawałem, że wśród starożytnych byłbym tylko jednym z wielu. Tyle przemocy, ile zapisano na stronach owej książki, nawet mnie wprowadziło w zachwyt. A już samo zmartwychwstanie było rewelacyjne. Szkoda, że sam nie potrafiłem zrobić takiego numeru, nie musiałbym się martwić posuwającym się do przodu procesem. Choć starałem się jak tylko mogłem, nie udało mi się skruszyć przepełnionych nienawiścią do mnie umysłów ławników. Podczas przesłuchań przechodziłem samego siebie, nawet znów udało mi się zapłakać. Niestety, jedyną osobą, którą udało mi się nabrać, był klecha. Postanowił mnie ochrzcić. Środki bezpieczeństwa, jakich użyto podczas uroczystości, zniweczyły moje ostatnie nadzieje i popsuły całą zabawę Markowi. Narzekał, że przy takim nagromadzeniu broni w kapliczce więziennej nie da się pracować. Zgadzałem się z nim całkowicie, ale nic to nie pomogło. W końcu nadszedł dzień wydania wyroku. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę takie słowa skierowane do mnie: – ...I skazuję cię, Borysie Dragulić, na karę śmierci w komorze zamrażającej – powiedział podniosłym tonem sędzia. Sala sadowa, wypełniona niezliczoną ilością dziennikarzy, wybuchła głośnym aplauzem. Ja zaś zrozumiałem, że mam coraz mniej czasu i pomysłów, jak się z tego wszystkiego wywinąć. Wciąż nie traciłem jednak nadziei. Nigdy jej nie traciłem! Ku mojemu zaskoczeniu, sala przygotowana specjalnie na okoliczność pozbawienia mnie życia, świeciła pustkami. To była ciekawa odmiana po zoo, jakim była sala sądowa. Oprócz Marka oraz personelu więziennego nie było tu nikogo. Najwyraźniej dwa rzędy krzeseł miały być jedyną moją publiką. Skoro miałem odejść, to chciałem przynajmniej to zrobić z pompą, a i tu spotkało mnie kolejne przykre rozczarowanie. Kiedy już zamknęły się za mną drzwiczki hermetycznej kabiny, moja nadzieja wyjścia cało z tej opresji zaczęła nagle gasnąć. Nie mogłem uwierzyć, że skończę w taki sposób. Nigdy nie byłem specjalnie skromny i uważałem się za wielkiego człowieka, który dokona w życiu wielu wspaniałych rzeczy. Jednak zamiast doprowadzić do rewolucji na Wuhanie, miałem zamienić się w kostkę lodu. Coś w środku mówiło mi, że to niemożliwe, ale byłem już dużym chłopcem i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Mityczny bohater wuhańskiej młodzieży za chwilę będzie mógł jedynie służyć do chłodzenia drinków... Marek jeszcze machał ręką, mamrocząc coś pod nosem, a ja zacząłem odczuwać chłód. Paradoksalnie, podczas gdy większość ofiar mojej tutejszej działalności zginęła w płomieniach, ja umierałem jako mrożonka. Zacząłem robić rachunek sumienia, szybko uznałem jednak, że nie mam sobie nic do zarzucenia, może prócz zawalenia kwestii wyrwania się z łap Ziemian. Moje smutne rozważania przerwało wejście na salę dwóch oficerów Floty, tych samych, których spotkałem na statku N’Gue. Widać nie miałem jednak umierać bez widowni. Lepsza taka niż żadna. Zacząłem szczękać zębami z zimna. Wuhan jest gorącą planetą, więc nigdy nie przywykłem do chłodu. Na mojej skórze pojawił się szron, zdawałem sobie sprawę, że długo tego nie wytrzymam. – No i jak ci się umiera, Dragulić? – spytał admirał. – Nnnieźle, tylko trrrochę tu chłłłodno. Gdzie jest klimatyzzzacja? – Obawiam się, że za chwilę będzie ci jeszcze zimniej, chyba że... Ostatnie, niedokończone zdanie znów pobudziło krążenie w moich zamarzających członkach. – Żżżże, co? – Chyba, że zdecydujesz się na pracę dla nas. Pomożesz nam w pewnej sprawie. Misja jest niebezpieczna i raczej nie wyjdziesz z niej żywy, chyba że te historie, które o tobie opowiadają, nie są do końca wyssane z palca. Wtedy pomyślimy o zmianie kary na dożywocie w naszym więzieniu. Sam rozumiesz, ludzie są przekonani, że nie żyjesz i niech tak pozostanie. Więc jak będzie? – Dobrrrra, wchodzzzę. Tylko zgaś to, bbbo muszę bbbyć w formie, a nie w szpppitalu. Admirał dał znak ręką i poczułem, jak temperatura zaczęła wzrastać. Gdyby mięśnie mojej twarzy mogły pracować normalnie, na mojej gębie zagościłby wielki, triumfalny uśmiech. Miałem rację, wielcy ludzie nie umierają w tak głupi sposób! *** Myśli o mojej wielkości były ostatnimi przed utratą przytomności. Nawet nie zauważyłem, jak do kabiny wpuszczono silny gaz usypiający. Ocknąłem się dopiero na niezbyt wygodnym łóżku. Obok spał Marek. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jestem w najmniejszym stopniu skrępowany, coś mi tu śmierdziało: Nie wierzyłem w nagły przypływ zaufania Ziemian. Brak wiedzy doskwierał mii na tyle, że bezceremonialnie szturchnąłem klechę. – Co tu jest grane, ojcze? – spytałem. – Z czym, mój synu? Gdybym nie znał Marka już wcześniej, jego głupie pytanie zrzuciłbym na karb nagłego rozbudzenia. – Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy? – Przede wszystkim cieszę się, że żyjesz i zdecydowałeś się pomóc tym miłym ludziom. Zabrali nas do swojej bazy, gdzieś pod ziemią. – No dobrze, a co ty tu robisz? – Jak to? Przecież sam wiesz, że nie zdążyłem dokończyć twojej edukacji, teraz będziemy mieli dalej okazję pracować nad tobą. Zastanawiałem się, czy skręcenie mu karku wpłynie negatywnie na moją ocenę u oficerów Floty. Uznałem, że póki nie dowiem się, o co tu chodzi, odłożę tę przyjemność na później. – Aha – burknąłem. – A dlaczego nie jestem skuty? – Pan Faith, wyobraź sobie, że on jest admirałem we Flocie! Nigdy nie znałem żadnego admirała! Więc pan Faith stwierdził, że stąd nie da się uciec i żadne dodatkowe środki ostrożności nie są już potrzebne. Poza tym zdradził mi, że długo tu nie pobędziemy. Wkrótce wyruszamy wykonać twoje zadanie. – My?!!! – Ja też oczywiście idę z tobą. No to już wiedziałem, kiedy nadarzy się okazja pozbycia się tego gamonia. Uśmiechnąłem się na samą myśl o tym. – Widzę, że cieszą cię te słowa. Obiecuję, że zrobimy z ciebie dobrego chrześcijanina. Nim zdążyłem wybuchnąć śmiechem, naszą uroczą konwersację przerwał dźwięk czyjegoś głosu, wydobywający się z jakiegoś głośnika. – Wszyscy uczestnicy programu Ateitis, natychmiast zgłosić się do sali odpraw. – Ateitis? – zdziwiłem się. – To ponoć po litewsku, ale nie wiem, co to oznacza. Pan admirał zapewnił mnie, że to nie ma nic wspólnego z ateizmem. Zapomniałem, że tu na Ziemi prócz klasycznego uniwersalnego, wciąż pokutuje niezliczona ilość języków lokalnych. Ponoć nasz wuhański wywodził się z wietnamskiego, ale nic mi to nie mówiło. Choć byłem ciekaw, co tu się dzieje, nie śpieszyłem się za bardzo, za to rozprostowałem kości na wyrku. Musiałem dać admirałowi do zrozumienia, że nie jestem pieskiem, który biegnie na każde zawołanie. Chętnie poleżałbym sobie trochę dłużej, gdyż od czasu wylegiwania się w medboxie po ciosie Luny, wciąż byłem ograniczony jakimiś kajdanami, ale w pewnym momencie miałem już dość marudzenia Marka i bardzo niechętnie się ruszyłem. Przeszliśmy przez pusty korytarz. Rozglądałem się uważnie, bo wciąż nie zapominałem, że byłem tylko więźniem, a ten stan rzeczy należało szybko zmienić. Dotarliśmy do drzwi jakiegoś pomieszczenia. Marek zastukał w nie i nacisnął przycisk wejściowy. Wewnątrz na mównicy stał admirał, który rzucił w moją stronę groźne spojrzenia. Mrugnąłem do niego zalotnie i poszukałem wzrokiem wolnego krzesła na końcu sali. Marek jednak złapał mnie za rękę i pociągnął do pierwszego rzędu. W pomieszczeniu prócz Faitha, znajdowała się spora grupa degeneratów, co jedna morda, to bardziej zakazana. No, może poza samotną, szczupłą panienką, która nijak nie pasowała do reszty. – Dragulić, możesz mi powiedzieć, co cię zatrzymało? – spytał troskliwym tonem admirał. – Próbowałem nacieszyć się odrobiną wolności – odparłem. – Jesteś jedyną osobą na tej sali, która może wykreślić to słowo definitywnie ze swojego słownika. Tak, jak już wszystkim wam mówiłem, jeśli wrócicie z miejsca, w które was wyślemy, wasze kary ulegną złagodzeniu. Jak bardzo, to zależy wyłącznie od tego, co tam zdziałacie. – Faith wyraźnie chciał popsuć mój dobry nastrój. – No dobra, wszystko to piękne, ale powiedz mi wreszcie, co jest dla ciebie tak ważne, żeby mnie wyciągać z lodówki? – Do wszystkiego dojdziemy po kolei. I nie popędzaj mnie, Dragulić, bo weź pod uwagę, że możesz jeszcze tam wrócić. – Pierwsze oznaki irytacji admirała poprawiły mi humor. – No to słucham – stwierdziłem, ziewając przy okazji. – Kilka lat temu nasi naukowcy dokonali przełomowego odkrycia. Nie muszę oczywiście wspominać, że to, o czym tu dziś mówię, jest ściśle tajne, i jeśli wrócicie, to obowiązuje was ścisła tajemnica? Mam nadzieję, że rozumiecie. Jesteście pewnie ciekawi, o czym mówię? Dyskretnie rozejrzałem się po zgromadzonych. Nie wydawało mi się, by ten motłoch interesował się czymkolwiek, poza obiecaną wolnością. Jedynie „Chuda”, Marek i jakiś gość na lewo ode mnie wydawali się słuchać słów Faitha. Ten ostatni, co prawda, miał jak i inni znudzony wyraz twarzy, ale zdradził go uważny wzrok. – Odkryliśmy drogę do innych wymiarów czasowych. Wyobraźcie sobie, że czas to linia prosta. Żeby przesunąć się w jego strukturze, musieliśmy jak dotąd po prostu funkcjonować w jego ramach. Jednak dzięki rewolucyjnym odkryciom nauki tak zaawansowanej, że nawet nie będę się starał wam jej opisać, po drobnych modyfikacjach naszej teorii zaginania przestrzeni, udało się zagiąć w praktyce linię czasu! Nie będę was zanudzał szczegółami technicznymi, bo to bezsensowne, ale powiem, że dziś jesteśmy w stanie poruszać się zarówno do przodu, jak i do tyłu. Wędrować do przyszłości, jak i przeszłości. Niestety, utrzymanie takiej bramy czasowej jest dość energochłonne i im dalszy ma być to skok, tym więcej tej energii jest potrzebne. – Jak na osobę przekonaną o głupocie słuchaczy, Faith perorował z niezwykłym zacięciem. – Dokonaliśmy kilku wypadów eksploracyjnych, zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Uważaliśmy, by nie naruszyć przeszłości, która wszak ma wpływ na naszą teraźniejszość. Niestety, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak bardzo, nawet choćby mała ingerencja, mogłaby zaważyć na naszym życiu. O wiele bezpieczniejsze są skoki w przyszłość. Dla nas ona w zasadzie jeszcze nie istnieje, więc poruszaliśmy się w niej bez obaw... – Czekaj... – przerwałem – Dla nas może nie, ale tym, co tam żyją to wy nieźle mieszacie. – Dragulić, o etyce to ty się lepiej nie wypowiadaj. I nie przerywaj mi, bo dochodzę do sedna. Wszystko szło dobrze, dopóki nie odbyliśmy skoków w przyszłość o 53 lata i roku dalej. To niestety granica naszych możliwości, przynajmniej na razie. Otóż z ekipy badawczej nikt nie powrócił. Zespół ratunkowy również zaginął, tak jak i dwa następne. Straciliśmy tam naszych najlepszych ludzi... – Pewnie te wasze wypady rozp... – spojrzałem na Marka – ...zniszczyły Ziemię, a może i całą ludzkość. – Nie wiemy, jak to jest z ludzkością, ale warunki życia na Ziemi nie zmieniły się w najmniejszym stopniu. Z pewnością można tam żyć, wiemy o tym, bo wysłaliśmy tam kilka sond, z których dwie wróciły z próbkami gleby i powietrza. Jednak nie wraca nic, co pozostanie tam dłużej niż kilka minut, a raczej kilkanaście sekund. Tyle wiemy. Nie chcemy już więcej tracić naszych ludzi, więc postanowiliśmy wykorzystać takich jak wy. Nie macie nic do stracenia, a wiele do zyskania – zakończył. – Ty, facet, walę takie imprezy. Wracam do kopalni, jak mam zginąć, to za parę lat, a nie teraz! – ryknął jakiś bandzior z trzeciego rzędu. – Niestety, teraz jest już za późno na wycofanie się. W tej chwili tę bazę możecie opuścić tylko w jednym kierunku, w przyszłość. Dragulić, ty masz zawsze tyle do powiedzenia, ty też to walisz? – Faith wyraźnie poświęcał mi wiele swojej cennej uwagi. – Dlaczego? Zawsze lubiłem dalekie wycieczki, a w przyszłości jeszcze mnie nie było. – Miło to słyszeć. Na czym więc polega wasze zadanie? Macie dowiedzieć się, co powoduje, że tracimy ludzi. Tylko tyle. Aha, i jeszcze jedna ważna rzecz, musicie dbać o naszą drogą panią profesor. Jeśli uda wam się wrócić z nią – tu wskazał na „Chudą” – wasze kary będą poważnie złagodzone, a dla ciebie, Dragulić, oznaczać to będzie znacznie lepsze warunki pobytu w naszym więzieniu. Mówiąc „znacznie”, mam na myśli dostęp do pewnych luksusów z kobietami włącznie. To właśnie pani Inecie Savickiene zawdzięczacie waszą szansę odpokutowania grzechów. – Zaczynał mówić jak Marek – Właśnie ona jest twórcą urządzenia do zaginania czasu, to wspaniały umysł, którego nie chcielibyśmy stracić. – Panienko, ty lepiej zostań w domu, bo się możesz skaleczyć – rzuciłem do niej. – Widzisz, Borysie, powody tej decyzji nie powinny cię interesować, tym bardziej, że nie masz na nią najmniejszego wpływu – odparła elokwentnie. „Borysie”!? Już miałem walnąć do niej coś zaczepnego, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów zrezygnowałem. Kiedy uważniej przyjrzałem się dziewczynie, dostrzegłem w jej wzroku coś znajomego, coś, co sprawiło, że nie potrafiłem wykrztusić słowa. Odwróciłem się znów twarzą do admirała – był niewątpliwie zaniepokojony moim zachowaniem. Najwyraźniej ostatnimi czasy doświadczył zbyt wielu sytuacji stresogennych. – Wyruszacie jutro w południe. Dziś macie wolny wieczór, przygotowałem zresztą coś, co powinno poprawić wam humor, bo raczej dawno nie mieliście kontaktu z takimi specjałami... Podszedł do wielkiej szafy, stojącej w rogu pomieszczenia, i otworzył ją szeroko. – Bierzcie, to wasze – zakończył spotkanie admirał. Siedziałem blisko i aż ślina pociekła mi na widok tylu wspaniałych trunków. Nie tylko mnie, jak mogłem wywnioskować, słysząc tumult za plecami. Ja również próbowałem poderwać się z miejsca, jednak niespodziewanie silny uścisk dłoni Marka na moim przedramieniu zatrzymał mnie w miejscu. – Chyba nie chcesz, synu, pić tego świństwa? Lepiej pójdźmy do pokoju i pomódlmy się za nasz szczęśliwy powrót. Zanim zdołałem się wyrwać, wiedziałem, że jest już za późno. Przed barkiem ostro się kotłowało, czemu towarzyszył potok wyzwisk i dźwięk tłuczonego szkła. – Swołocz – warknąłem. – Masz absolutną rację, synu. Chodźmy już stąd, aż mi uszy więdną od ich obrzydliwych wrzasków. Spojrzałem na jego uszy. Z przyjemnością dołączyłbym je do bogatych kolekcji Xiena, czy N’Gue. Na myśl o dalekim Wuhanie przypomniałem sobie, że wbrew opinii Faitha, mam tam do załatwienia kilka spraw, a do tego potrzebna mi będzie wolność. To jednak miała być kwestia przyszłości, a jutro po południu dalekiej przeszłości. Z rozczarowaniem jeszcze raz spojrzałem na szafę, kiedy usłyszałem za sobą czyjś głos. – Przepraszam, ojcze, czy mógłbym na chwilę przerwać wam dyskusję? – To był ten niby znudzony facet o bystrym spojrzeniu. Zerknąłem na niego pytającym wzrokiem. – Draku, nie pamiętasz mnie? Spotkaliśmy się kiedyś na Kadur Haarec... Już miałem zaprzeczyć, gdy dostrzegłem dyskretnie pokazaną mi butelkę lothosu, najlepszej wódki, jaką znał wszechświat. – Jasne! Pamiętam... – udałem radość. – Ojcze, nie widzieliśmy się tyle czasu, czy nie miałby ojciec nic przeciwko, gdybyśmy porozmawiali sobie z ojca podopiecznym u mnie w pokoju? – spytał tamten. – Oczywiście, mieliśmy się wprawdzie pomodlić, żeby uniknąć grzechu, ale w spotkaniu przyjaciół nie ma przecież nic zdrożnego. A ty, synu, wydajesz się być tak dobrze ułożonym młodzieńcem. – Popatrzył na mojego niby przyjaciela z wyraźną aprobatą a potem zwrócił się do mnie. – Pomodlę się dziś za nas obu. Za nasz szczęśliwy powrót. – Dziękuję, ojcze, byłbym wdzięczny – podchwyciłem słodki ton nieznajomego. – To naprawdę prawdziwa niespodzianka widzieć cię tutaj, przyjacielu. Troszkę się zmieniłeś od naszego ostatniego spotkania... W zasadzie zupełnie cię nie poznałem! Nie wybaczyłbym sobie, gdybym przepuścił okazję, być może ostatnią, do miłej pogawędki ze starym druhem. – No dobrze, synu, będę w pokoju, nie będę wam dłużej przeszkadzał. – Klecha skierował się ku wyjściu. Odetchnąłem. – Komu mam dziękować za uwolnienie mnie z rąk tego idioty? – spytałem. – Igor Nemerly. Nie ma sprawy, niedługo będziesz miał go z głowy, cokolwiek tam spotkamy, temu facetowi nie wróżę długiego żywota. – He, sam mam zamiar skrócić ten czas do minimum. Czego ode mnie chcesz? – Nie tutaj, tu wszystko jest na podsłuchu, a w moim pokoju znam lokalizację pluskiew. Zaraz się ich pozbędziemy. Kiwnąłem głową z akceptacją i ruszyliśmy do wyjścia. – Jutro będziesz martwy, gnoju! – usłyszałem za plecami. Odwróciłem się natychmiast, by zlokalizować zagrożenie, którym okazał się być osiłek z rozwalonym nosem. – To do mnie – powstrzymał mnie Nemerly. – Nie mogłem przecież pozwolić, żeby tak znakomity trunek wpadł w łapska kogoś, kto nie potrafi go docenić. – Słusznie – odparłem. Ten niespełna trzydziestoletni „młodzieniec”, jak go nazwał Marek, właśnie zaskarbił sobie moją sympatię. W ślad za moim nowym kolegą udałem się do jego pokoju. – No, teraz możemy pogadać. – Skąd ta pewność? – spytałem z niedowierzaniem, obiecując sobie w myślach, że nie będę się wychylał w trakcie tej rozmowy. – Draku... mogę się tak do ciebie zwracać? – Spoko, za łyk lothosu możesz mnie nazywać nawet Borysem. – No tak, to może najpierw naleję nam kolejkę. Postawił przed nami dwie szklaneczki i napełnił je do połowy. Teraz rzeczywiście byłem gotów do dialogów. – Może mi wreszcie powiesz, czego chcesz? – spytałem. – Dobrze, zacznę od tego, że oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie możemy stamtąd wrócić...? – zrobił pauzę. – Kontynuuj... – właśnie delektowałem się pierwszym łykiem i to mnie w tej chwili najbardziej interesowało. – Nie możemy, ponieważ wracając, wydajemy na siebie wyrok śmierci. Popatrz, nawet ja nie wiedziałem o ich odkryciu... – Nawet ty? No a kim ty jesteś tak w ogóle? – Jestem specem od łamania wszelkich zabezpieczeń. Do tajnych akt Floty wchodzę jak do kibla. Wychodząc, nie zostawiam po sobie śladów, dlatego zawsze byłem doskonale poinformowany. – To jak się tu znalazłeś, panie poinformowany? – Pozwól, że zostawię to na koniec. Zrozum, zaginanie czasu to coś niezwykłego, trzymanego w najściślejszej tajemnicy. Myślisz, że nawet, jeśli stamtąd wrócimy, to oni zaufają kryminalistom takim jak my, że będziemy trzymać język za zębami? I to po zwykłej prośbie Faitha? Niemożliwe. – Racja. Co więc proponujesz poza nalaniem drugiej kolejki? Igor pośpiesznie zabrał się za uzupełnianie płynu w mojej szklance. Tym razem nalał więcej. Bystry chłopak. – Nie wiem, co tam zastaniemy, ale znając twoje możliwości, będziesz w stanie utrzymać nas przy życiu, bez względu na zagrożenie. Znajdziemy sobie jakieś bezpieczne miejsce i dalsze życie spędzimy w przyszłości. Wierz mi, tylko z tobą mam jakieś szansę. – A ja będę miał większe bez ciebie, więc nie musisz mi włazić w tyłek pięknymi słowami, bo nie robi to na mnie wrażenia. – Kolejny łyk sprawił, że poczułem w głowie lekki szum. – Nie miałem zamiaru ograniczyć się do słów. Jestem w posiadaniu pokaźniej kolekcji chryzoberylów. Jest tego kilkanaście, mieszanka aleksandrytów i kilku cymofanów... – Aleksandryty to te o zmiennej barwie? – spytałem lekko już skołowany, ale wreszcie zaciekawiony. – Zielone w świetle dziennym, czerwone w sztucznym, zgadza się. – To cholerstwo, o ile dobrze kojarzę, jest bardzo rzadkie, ciężko znaleźć coś dużego. – Próbowałem wydobyć z pamięci niewielkie informacje, jakie posiadałem. – Moje są wielkości pięści niemowlaka. Cymofany wziąłem już przy okazji. Rąbnąłem je ze skarbca katedry w Rio. Jestem gotów podzielić się nimi z tobą. Uwierz mi, nawet połowa to prawdziwy majątek. Właśnie przez nie wpadłem. Sam nie wiem jak? Bo policja nie kojarzyła mnie z tą sprawą, miałem na bieżąco wgląd w akta. Jednak jakimś cudem mnie namierzyli, udowodnili, że byłem w tym czasie w Brazylii... – Gdzie? – Nazwa nic mi nie mówiła. – To nieistotne, po prostu wpadłem. Jednak zanim mnie aresztowali, zdążyłem schować kamyki. Są bezpieczne i nie sądzę, by ktoś je znalazł, nawet po pięćdziesięciu latach. No i jak, teraz lepiej? – Wchodzę w to. Kasa zawsze się przyda, mam nadzieję, że nie będziesz kulą u nogi. Widziałem, że dobrze radzisz sobie zarówno z oprychami, jak i klechami, i wiesz jak rozmawiać ze mną... – To mówiąc, podstawiłem ponownie pustą szklankę – Tyle, że ja muszę potem wrócić do naszych czasów, mam tu kilka niezapłaconych rachunków do wyrównania. – A to już twoja sprawa. Tymczasem wypijmy za nasze zdrowie – zaproponował Igor. Nie zamierzałem się ociągać. *** Lothos ma tę niezwykłą zaletę, że na drugi dzień człowiek nie ma kaca i nie cuchnie przetrawionym alkoholem. Obudziłem się w swoim pokoju, w towarzystwie Marka. Nie pamiętałem, jak tu dotarłem. – I jak, synu, minął wieczór? – Pogawędziliśmy troszkę o przyszłości i przeszłości. Takie tam. A ojciec jak? Modły się udały? – Wszystko w rękach Boga... – odparł sentencjonalnie. Biedak nie wiedział, że wkrótce pozna tajemnice życia po śmierci. A jeśli jego poglądy były słuszne, to mogłem mu tym zrobić jedynie przysługę, bo jako męczennik trafi do swojego nieba. Jednak przyjemności trzeba było odłożyć na później. Dochodziła jedenasta i należało się przygotować do podróży w nieznane. Poczułem jak zwykle lekki dreszczyk emocji. Wreszcie znów miało się coś dziać. Nie znosiłem stagnacji. Po odświeżającej kąpieli, wraz z Markiem, który łaził za mną krok w krok, ruszyliśmy do sali zebrań. Na twarzach reszty bandy widziałem ślady wieczornej libacji – czerwone oczy, otoczone sinawymi obwódkami, ponure miny, jednym słowem ogólny kac. Dziwne metody przygotowania ekipy zorganizował Faith. Admirałek znów puszył się na mównicy. – Cisza! – ryknął – Słuchajcie! Teraz udajemy się do wrót czasowych. Dla was będą one otwarte przez cały czas, w każdej chwili będziecie mogli wrócić. Byle nie z pustymi rękoma. Tutaj macie broń, która może wam się przydać. Cały arsenał. Tym razem w szafie zamiast trunków znajdowała się masa fajnych rzeczy. Wyposażenie było najwyższych lotów. Od razu upatrzyłem sobie mały pistolecik, który choć wyglądał niepozornie, był w stanie wywalić w człowieku dziurę wielką jak jego głowa. Lekkie i poręczne. – Amunicję do tego znajdziecie przed wrotami. Bierzcie, co chcecie, i ruszamy. Tym razem nie zatrzymywany przez nikogo, pierwszy dopadłem do broni. Igor złapał Univa 400, dobry wybór dla młodego człowieka, który chce zaszpanować przed laską. Mało poręczna, ale efektowna i niezwykle efektywna pukawka. Inni, po ogołoceniu szafy, wyglądali jak manekiny ze sklepu z militariami. Większość ledwo szła z tym ekwipunkiem, ale nie zamierzałem uczyć ich podstaw przetrwania. Jedynymi nieuzbrojonymi ludźmi byli Ineta i Marek. Ruszyłem za admirałem, prościuteńko do drzwi, prowadzących do wielkiej windy. Zmieściliśmy się w niej wszyscy i chwilę później poniosła nas ku powierzchni. Kiedy wysiedliśmy, czekał nas dalszy spacer przez korytarze, aż w końcu dotarliśmy do celu. – Za tymi drzwiami znajduje się pomieszczenie z wrotami czasowymi, bądźcie dumni, bo jesteście pierwszymi ludźmi z zewnątrz, którzy je zobaczą. – Faith był rzeczywiście podekscytowany. Znaleźliśmy się w ogromnej hali. Na jej końcu mieściło się oszklone pomieszczenie ze schodami, na końcu których, zamiast sufitu, widniał jakiś mętny, niebieski obłoczek. – To właśnie to... – westchnął Faith. Nie podzielałem jego euforii. Zresztą kiedyś jeden z moich nauczycieli w sierocińcu mafijnym nazwał mnie nihilistą. Tego samego dnia znalazł się w szpitalu, czego żałowałem, kiedy już sprawdziłem to słowo w encyklopedii. Poniekąd miał rację. – Szkoda czasu, ruszajmy – zaproponowałem. – Masz rację, Dragulić – poparł mnie admirał – Ruszajcie i pamiętajcie, uważajcie na panią Savickiene. Admirał otworzył przed nami przezroczyste drzwi do pomieszczenia z wrotami. Zanim jednak zrobiłem pierwszy krok, znów poczułem, jak ktoś łapie mnie za ramię. Ku mojemu zaskoczeniu była to Ineta. – Borysie... – szepnęła. – Zostaw broń przed wejściem we wrota. – Oszalałaś, dziewczyno? – spytałem równie cicho. – Jeśli chcesz przeżyć pierwsze minuty tam, radzę ci, zostaw broń. Zwykle nie słucham niczyich rad, ale podświadomie czułem, że ona coś wie.. – Pomyślę o tym – stwierdziłem. Jednak pierwsze kroki skierowałem w stronę Igora. Nie mówiąc dlaczego, kazałem mu odłożyć spluwę. Spojrzał na mnie, jakbym stał nagi na mrozie. W jego wzroku widoczna była mieszanka obrzydzenia i politowania. Jednak posłuchał mnie bez słowa. Podszedłem znów do dziewczyny. Nie była taka zła, jak mi się początkowo wydawało. Miała zgrabny tyłeczek, choć niewielkie piersi. – Co tam jest? – spytałem. – Wszystko w swoim czasie. Trzymaj się mnie, a na razie nic złego ci się nie stanie. Wiem, że bez spluwy czujesz się bezbronny, ale bądź pewien, że to będzie tam twoim atutem... – Skąd wiesz? – dociekałem. – Jestem szefem tego projektu, Faith nie powiedział wam wszystkiego, ja też na razie nie mam zamiaru. Koniec dyskusji. Idziemy. Jej władczy, nieznoszący sprzeciwu ton zbił mnie nieco z tropu. Gdzieś już słyszałem podobny. U siebie. Ach, te dzisiejsze kobiety... Pierwsi „członkowie ekspedycji” już znikali powoli nad schodami. Włączyłem się do kolejki, za mną wepchnął się Marek. Przez chwilę zapomniałem o jego obecności. To była miła chwila. Mimo, iż nie miałem zwyczaju bać się niczego, jednak tak jak i inni na chwilę zatrzymałem się, gdy moja głowa zbliżyła się do obłoczka. – Idź, synu, idź – ponaglił mnie klecha – Bez obaw, Bóg jest z nami. Też mi pocieszenie... Ale ruszyłem. Nie wiem, czego oczekiwałem po przechodzeniu, ale na pewno nie tego, co nastąpiło. Mianowicie – nic. Po prostu głowa wynurzyła mi się tuż na wysokości ziemi. Wylazłem cały i stanąłem w grupie. Za mną wychodzili pozostali. Jako ostatnia pojawiła się Ineta. Zacząłem rozglądać się dookoła. Wziąłem głęboki oddech. Nic nie wskazywało na to, by skądkolwiek zagrażało nam jakieś niebezpieczeństwo. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Nie wiem skąd, nagle nad naszymi głowami pojawiły się jakieś latające kuleczki. Naliczyłem ich pięć. Odruchowo sięgnąłem po broń, jednak z irytacją przypomniałem sobie, że zostawiłem ją pod schodami. Reszta niemrawo zaczęła robić użytek z posiadanego arsenału. Po chwili kuleczki odpowiedziały serią dziwnie znajomych błysków, a następnie odleciały. Nie byłem do końca pewien, czy moje spostrzeżenia były słuszne, ale po kilkunastu sekundach przestałem mieć wątpliwości, z czym mieliśmy do czynienia. Drugi raz w odstępie niedługiego czasu, przynajmniej w moim odczuciu, obserwowałem masowe samobójstwo. Wszyscy członkowie ekipy usiłowali zabić się tym, co mieli pod ręką. Ja, jak już wiedziałem, byłem na to odporny, ale ku memu zdziwieniu nie uczestniczyli w wykańczaniu się także Ineta, Igor i Marek. Stali obok mnie zapatrzeni w ten niezwykły spektakl. Złapałem ich za ręce. – Spadajmy stąd, szybko!!! – ryknąłem. Ineta próbowała oponować, ale dała się pociągnąć za mną. Igor słuchał się mnie na szczęście bezwarunkowo. – Nam nic nie grozi – rzuciła do mnie dziewczyna. Jednak nie słuchałem jej. Nadal biegłem, ciągnąc ich za sobą. Gdy już byliśmy dostatecznie daleko, przystanąłem. – Borysie! Nie mieliśmy broni, byliśmy bezpieczni... Jej słowa przerwała eksplozja. – Słonko, wierz mi, wiem, co robię, ci idioci mieli ze sobą granaty. Wysadzenie siebie to też dobry sposób na samobójstwo. Spojrzałem uważnie w stronę reszty ekipy. Wszyscy leżeli martwi. Jednak kilka metrów od leja coś się poruszyło. Ktoś jeszcze przeżył i mógł to być tylko jeden człowiek. – Poczekajcie chwilkę, pójdę, skręcę mu kark. – Zamierzałem od razu wcielić swoje słowa w życie. – Zostaw go! – krzyknęła Ineta. – Jeszcze może nam się przydać. – Mała! – Odwróciłem się w jej stronę. – Zrozum jedno, na tej wycieczce ja dowodzę, nie zapominaj, że przed chwilą uratowałem ci życie. – A ja twoje! – Uspokójcie się! – jęknął Igor, – Zamknij się! – krzyknęliśmy na niego jednocześnie. – Słuchaj, mała – wróciłem do rozmowy z panią profesor, był najwyższy czas, żebyśmy wyjaśnili sobie parę kwestii. – Te błyski na mnie nie działają. Już to kiedyś przerabiałem. Gdybyś mi powiedziała, o co chodzi, to nie pozbawiałbym się świetnej spluwy. Masz jeszcze jakieś niespodzianki? – Nie działa? No tak... – powiedziała to, jakby nagle doznała olśnienia. – Niespodzianki, pytasz? Kilka. Wiem o tym świecie więcej niż ty, dlatego ja tu będę dowodzić, a ty możesz albo się dostosować, albo zebrać jakieś pozostałości po broni tamtych i zginąć kilka chwil później. Kontrolery mają też inną broń na wyposażeniu, chcesz się z nią zapoznać? – Dobra, możesz sobie rządzić, ale nie przeszkodzisz mi w pozbyciu się klechy. Za długo o tym marzyłem. – Mówię ci, zostaw go! Proszę, Borysie... – jej łagodny ton wyprowadził mnie z równowagi. – Przestań mnie tak nazywać! Mów do mnie Drak, bo tobie też skręcę kark. – Nie mógłbyś tego zrobić, prawda? – zapytała filuternie. Igor przyglądał się naszej wymianie zdań z wyraźnym rozbawieniem. – Zamknij się – rzuciłem do niego wściekły. – Przecież nic nie mówię... – ledwo powstrzymywał śmiech. Najgorsza w tym wszystkim była irytująca świadomość, że rzeczywiście nie potrafiłbym jej zabić. Za to nie wiem, co mnie jeszcze powstrzymywało przed wykończeniem zbliżającego się do nas Marka. – Proszę... – powtórzyła słodkim głosem Ineta. – Dobrze – zmiękłem. – Ale jak mi choć raz podpadnie... – Widzieliście to?!!! – krzyknął klecha. – Sodoma i Gomora! Pokręciłem tylko z niedowierzaniem głową. Zachowywałem się niedorzecznie. Marek doczłapał w końcu do nas. W tym samym momencie nad naszymi głowami pojawiły się znów, jak je nazwała Ineta, kontrolery. – Spokojnie, mają inne zadanie, nas sprawdzają dla formalności – poinformowała, Rzeczywiście, po chwili przeniosły się nad zbiorowy grób wczorajszych imprezowiczów i zaczęły strzelać do nich jakimiś promieniami, które po zetknięciu się z celem powodowały niewielkie, acz głośne eksplozje. – Po co to robią? Przecież oni i tak nie żyją – spytałem Inetę. – Niszczą naszą broń. Gdybyś ją miał... teraz rozumiesz, dlaczego masz mnie słuchać? – Wkurzasz mnie, panienko – burknąłem. – Teraz idziemy do wioski – rozkazała. – Co tu się dzieję, córko? – spytał wciąż wstrząśnięty Marek. – Sądzę, że należy wam się garść wyjaśnień. Borysie, skąd wiesz, że to na ciebie nie działa? – spytała. – To ty miałaś wyjaśniać, ale niech ci będzie... Kilka miesięcy temu nasi naukowcy w podziemnej bazie na Vu... Vu to księżyc planety Maroon, w naszym układzie – wyjaśniłem, widząc w ich oczach niewiedzę. – Ci naukowcy znaleźli tam martwe ciała Obcych. Dokonali fuzji DNA ich i dzieciaków z sierocińca, licząc na pamięć genetyczną. Chcieli się dowiedzieć, do czego służą różne cudeńka, jakie tam były. Ufole jednak się uwolnili i wytłukli jajogłowych. Wtedy wielcy naszej planety zwrócili się do mnie o pomoc, za niezłą kasę zresztą. Poleciałem na Vu i tam właśnie błyskali do nas. Wszyscy się pozabijali za wyjątkiem mnie i takiej jednej panienki. Później ona ubzdurała sobie, że stanie się dobrze opłacanym mordercą, jeśli mnie zabije. Musiałem ją wystrzelić za burtę statku. Bez skafandra i z dziurą w sercu. – Synu! – ze zgrozą w głosie jęknął klecha. – Musiała mieć niezłe jaja, skoro się na ciebie porwała... – Igor nadal właził mi w tyłek. – Zapłacili jej. Dwie bańki, dostała za to od mojej byłej żonki, a szef naszej mafii, Xien, obiecał jej wolność i kolejne pół. Tyle, że wypróbowała na mnie to gówno, które powoduje wyrzuty sumienia, potem wręczyła mi pistolet, bym się sam zastrzelił. Ale ja nie mam sumienia... – Tylko się nie ekscytuj za bardzo. Kontrolery reagują na naszą nienawiść. – No właśnie, a skąd one się wzięły? – spytałem, zmieniając temat. – Tobie, Borysie, łatwiej będzie to pojąć, miałeś już z nimi styczność... Oni tu przylecieli. Obcy. Postawili na Ziemi centrum dowodzenia, przetrzebili mieszkańców, a z tych, którzy przeżyli, zrobili niewolników. – A co na to inne planety? Przecież ludzie by na to nie pozwolili? – byłem zdziwiony. – Oni opanowali wszechświat. Przynajmniej naszą jego część. Na tych planetach, które uznali za nieprzydatne, eksterminowali wszystkich ludzi w standardowy sposób. Resztę globów okupują, szykując się do ich przejęcia, jak to zrobili z Ziemią. – Mówisz: nieprzydatnych. To po co ci Ufole tu są? – spytał Igor. – Ludzie uprawiają dla nich pewne rośliny, dla Obcych są toksyczne, dla nas nie. Ale ich sok jest wysokoenergetyczny i stanowi biopaliwo dla ich technologii. Istnieją nawet podejrzenia, że ludzkość jest wytworem ich badań genetycznych nad stworzeniem inteligentnego niewolnika, A nasze sumienie pozwala im nas kontrolować. Zaś nieprzydatne są te planety, na których nie da się uprawiać venenum. – Trucizny? – odezwał się Marek. – To okropne o czym mówisz, dziecko. – Tak to nazwano. – Ale powiedz, dziecko, skoro to wszystko wiesz, to po co my właściwie gdziekolwiek idziemy? Powinniśmy wracać – słusznie zauważył klecha. – Ojcze, chyba nie chce ojciec zostawiać swoich owieczek na pastwę obcych? Jesteśmy tu po to, by sprawić, żeby zostawili ludzkość w spokoju – stwierdziła Ineta. Obaj z Igorem buchnęliśmy gromkim śmiechem. – A teraz to już przegięłaś, mała. Tu jest potrzebny szwadron wojska... – przerwałem, uświadamiając sobie kilka faktów. – Cieszę się, że nie kontynuowałeś, robiąc z siebie głupca. Wojsko tu było. Pozabijali się chwilę po przybyciu. – Cholera... – jęknął Igor. Najwyraźniej też zrozumiał, że nasz plan odzyskania jego kamieni był o tyle pozbawiony sensu, że nie było już świata, w którym przedstawiałyby one jakąkolwiek wartość. Zapadło milczenie. Przez kilka następnych minut Ineta pozwoliła nam w skupieniu przeanalizować naszą sytuację. W końcu Igor wziął mnie na stronę. – To co w związku z tym robimy? – spytał. – Nie wiem. Ona sobie wyobraża, że staniemy się zbawcami ludzkości... Ale niewątpliwie musimy coś z tym zrobić. Jak znam życie, to ta mała ma jeszcze w zanadrzu jakiś plan. Niegłupia z niej dziewucha. – I dość atrakcyjna... – westchnął Igor. – Jest twoja, mnie nie bierze. Tak czy inaczej, chyba ma rację. Powinniśmy rozwalić Ufoli, zabrać twój skarb i cieszyć się wolnością na całego. Może rzeczywiście tu zostanę...? – Więc nasza umowa nadal obowiązuje? – spytał z wyraźną ulgą w głosie. – Pewnie. A może nawet zostaniemy bohaterami?! – No i jak chłopcy, doszliście do porozumienia? – rzuciła w naszą stronę dziewczyna. – Prowadź, mała, jesteśmy z tobą – odparłem. – Wiedziałem, że jest w tobie wiele dobrego, synu – ucieszył się Marek. Uznałem, że właśnie przegiął, i ruszyłem żwawszym krokiem w jego kierunku. Powstrzymała mnie znów Ineta, przesuwając energicznie kantem dłoni po szyi. Zrezygnowany, machnąłem tylko ręką w jej stronę. Znów zagłębiłem się w swoich myślach. Jednego byłem pewien. Ta mała Litwinka wiedziała bardzo dużo. I właśnie to mnie niepokoiło. Faith nie wyglądał na człowieka, który miałby pojęcie, co tu się działo. Znałem się trochę na ludziach i dałbym sobie odciąć prawą rękę, że admirał n