DARIUSZ S. JASIŃSKI Operacja Taeitis Siedziałem w fotelu z rękami przykutymi do poręczy. Miałem dziwne wrażenie jakbym już to kiedyś przerabiał... To był wyjątkowo ciężki dzień. Najpierw musiałem walczyć z Obcymi, którym to wykradłem sprytne urządzenie do wywoływania wyrzutów sumienia. Potem przywaliła mi w łeb Liiha. Miałem w stosunku do niej poważne plany – chciałem ją wyszkolić na zawodowego mordercę. Ona sama też bardzo tego chciała. Niestety, uznała, że ja doskonale nadaję się na jej pierwsze zlecenie, i skończyła, dryfując w kosmosie. Szkoda, bo mogliśmy stworzyć całkiem niezły zespół. Urządzenie Obcych także podryfowało w przestrzeń kosmiczną, a ja tym samym pogodziłem się z utratą sporej kasy. Rządowy frachtowiec pojawił się na ekranie, kiedy zajęty byłem obmyślaniem wymówek dla premiera i sposobów, w jakie pozbędę się Xiena, szefa naszej mafii, oraz Suzie, mojej słodkiej ex, którzy to niezależnie od siebie zapłacili Lunie za moje uszy. Najwyraźniej Luna walnęła mnie w łeb ciut za mocno, bo powinienem był przewidzieć, że N’Gue nie dopuści, bym w przypływie emocji przekazał moje znaleziska Xienowi. Pozwoliłem, by statek premiera złapał mnie promieniem naprowadzającym, i spokojnie czekałem, jak komputer posadzi mnie w doku. Gdy już wylądowałem, pod wejście podjechała kabina sterylizacyjna, mająca przebadać mnie na wypadek, gdybym złapał na Vu jakieś świństwo. Uznałem to za przesadną asekurację, ale wiedziałem, że to standardowa procedura w przypadku powrotu z miejsc nie do końca zbadanych, więc wszedłem do kabiny bez obaw. Potem zapadła ciemność. *** Ocknąłem się przykuty do poręczy fotela. W pierwszej chwili wystraszyłem się, że jednak nie usunąłem wszystkich pluskiew z mojego statku i N’Gue wyniuchał, że z premedytacją pozbyłem się tego, po co mnie wysłał. Miał prawo być wściekły, bo badania nad Ufolami musiały kosztować go majątek. Jednak sam nie wierzyłem, że mógłbym wykazać się taką niekompetencją. Drzwi do pomieszczenia otworzyły się i stanęli w nich N’Gue i Skinderis. – Co jest, do cholery? – spytałem bez złości. – Najpierw ty nam opowiedz o tych fajerwerkach! – Premier nie był taki pewny siebie jak zwykle, coś tu nie grało. – Gnojki rozwaliły wszystkich, było tak jak na tym filmie, który mi pokazywałeś. Miło było popatrzeć jak Fiz, taki twardziel, własnoręcznie się zabija i rozwiązuje jednocześnie mój problem uciążliwej konkurencji na zlecenia od ciebie. Co miałem zrobić? Spuściłem na bazę wszystko, co miałem. – Ale ty, Dragulić, jesteś cały? – spytał minister edukacji. – Ja zawsze wychodzę cało z takich imprez, powinniście już to wiedzieć. Miałem trochę szczęścia, choć i mnie niewiele brakowało... – przyznałem, wspominając Lunę. – Więc nic stamtąd nie wziąłeś? – N’Gue był wyraźnie jakiś skołowany. – Przecież już przeszukałeś statek. Gdzie miałbym coś przemycić? W żołądku? – Tam też sprawdzaliśmy... – rzucił równie speszony Wolf. – No to powiecie mi wreszcie, co tu jest grane...? W czasie kiedy wypowiadałem te słowa, drzwi kajuty znów się otworzyły i do pomieszczenia weszło dwóch gości w mundurach. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Zdołałem jedynie zakląć siarczyście. To były białe mundurki oficerów Floty Układu Słonecznego... – Panie premierze, myślę, że należą mu się wyjaśnienia. – rzucił admirał. – Cóż, Dragulić... To koniec naszej współpracy, stałeś się zbyt niebezpieczny, a twoja samowolna akcja na Marsie sprawiła, że Ziemia postawiła nam ultimatum: ty albo wojna. Sam rozumiesz, że wydanie ciebie jest mniejszym kosztem niż utrata wielu naszych żołnierzy w niepotrzebnej walce... – He he... – parsknąłem. – Nie pieprz mi głupot! Po pierwsze, Ziemia nie podjęłaby z nami walki, bo to nieekonomiczne, a po drugie, życie żołnierzy interesuje cię mniej więcej tyle, co bydło w rzeźni. Może wy mi powiecie, co mu za mnie daliście? – zwróciłem się do wojskowych. – Wycofamy się z badań nad kilkoma medykamentami – odparł z uśmiechem admirał, nie ukrywał, że dobrze się bawił. – No tak... jak mogłem się nie domyślić, że chodzi o kasę. Czyli sprzedałeś mnie za patenty? Dobra, będę miał to na uwadze... Skinderis spuścił głowę i pokiwał nią z niesmakiem. Zawsze miałem wrażenie, że mnie lubił, ja zresztą też uważałem, że to jedyny porządny gość w Rządzie. Postanowiłem nie dopisywać go na razie do mojej czarnej listy. Wyglądało jednak na to, że po moim powrocie na Wuhan, dwie najważniejsze głowy planety stracą swoje uszy. Xien, Suzie, Luna, a w końcu N’Gue... wokół mnie aż roiło się od zdrajców. – Jest wasz. Tylko przyślijcie mi jego uszy – poprosił premier. – I nie dajcie mu się wykołować, to sprytna bestia. Właśnie! Jako, że na Ziemi nie było klasycznej kary śmierci, a najgroźniejszych więźniów odsyłano do prac przy wydobyciu uranu, zamierzałem szybko się stamtąd zwinąć. – Nie ma obaw, ten potwór wkrótce zniknie z tego świata... – odezwał się milczący dotąd drugi z Ziemian. – Cóż, Dragulić, najwyraźniej więcej się już nie spotkamy, więc żegnaj. – N’Gue pomachał mi, ale w jego głosie czułem lekką obawę i trudno się było dziwić. – Przykro mi... – wyczytałem z ruchu warg Skinderisa. Najwyraźniej on był po mojej stronie, co nie zmieniało faktu, że nie zamierzał mi w żaden sposób pomóc. Jak zwykle byłem zdany na samego siebie. Nic nowego. – Wstrzyknij mu to – rozkazał admirał niższemu rangą oficerowi. Odpłynąłem w błogi stan nieświadomości, z którego ocknąłem się dopiero w ziemskim więzieniu. *** Do trzech razy sztuka, jak mawiało jakieś dawne przysłowie. Byłem tu po raz trzeci, ale po raz pierwszy lokalna społeczność cieszyła się z mojego pojawienia się w Układzie Słonecznym. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak popularnym tutaj byłem człowiekiem. Kiedy solidnie skuty trafiłem do swojej celi, jedyną atrakcją – poza obmyślaniem planów ucieczki – było oglądanie ogólnoświatowego kanału informacyjnego, którego ekran znajdował się w ścianie. Każdy blok wiadomości rozpoczynał się prezentacją mojego wizerunku, co mile łechtało moją dumę. Osobiście wolałbym holowizję niż trójwymiar, ale w końcu byłem tu więźniem, nie gościem. Wczasy planowałem zaraz po rozliczeniu się z grupą niesprzyjających mi ludzi na Wuhanie. Początkowo uznałem, że łatwiej mi będzie uciec podczas odpracowywania dożywotniego wyroku, jaki mi tu, jak przypuszczałem, zasądzą. Szybko jednak musiałem zweryfikować moje plany. Okazało się bowiem, że w moim przypadku prezydent Układu Słonecznego uchylił ustawę o niewykonywaniu kary śmierci. Starzałem się najwyraźniej, bo ostatnimi czasy coraz więcej rzeczy było dla mnie zaskoczeniem. Obiecałem sobie solennie, że jeśli stanie się to normą, rzeczywiście przejdę na emeryturę, jednak póki co miałem inne, poważniejsze kłopoty. Strażnicy byli wyjątkowo uważni. Poza kilkoma kamerami rejestrującymi moje dość ograniczone ruchy, byłem jednocześnie bezpośrednio obserwowany przez dwóch ludzi i dwa klawiszoroboty. Nie mogłem znaleźć żadnej luki, żadnego uchybienia, niczego, co mógłbym w jakiś sposób wykorzystać, by odzyskać wolność. A do tego nie dano mi zbyt wiele czasu. Proces rozpoczął się już trzeciego dnia mojego pobytu. Przydzielono mi jakiegoś adwokacinę z urzędu. Chłopak był prosto po szkole prawniczej i do tego nienawidził mnie całym sercem. W tej sytuacji wolałem bronić się sam. Młokosowi ulżyło, gdy dowiedział się o mojej decyzji. Pomysł ucieczki w czasie przewożenia mnie na salę sądową upadł tuż po pierwszej przejażdżce. Opakowano mnie tak szczelnie, że z trudem oddychałem. Zaś na samej sali zawieszono mi obrożę, która, jak mi powiedzieli, małym wybuchem urwie mi głowę, jeśli tylko spróbuję odejść na metr od wyznaczonego miejsca. Prysnął więc definitywnie mit o humanitaryzmie Ziemian. Na początku przeczytano mi zarzuty. Za część z nich odpowiadali Fiz i Luna, ale tylko ja jeszcze żyłem. Dowiedziałem się za to, że podczas dwóch moich poprzednich wizyt uśmierciłem czterdzieści siedem osób, a sześćdziesiąt kolejnych przeszło bardzo kosztowne i nieprzyjemne operacje. Straty materialne opiewały zaś na taką kwotę, że aż ciepło zrobiło mi się na samą myśl o takiej górze pieniędzy. Prokurator zażądał kary śmierci i nic nie wskazywało na to, że przysięgłym przyjdzie do głowy inny wyrok niż skazujący. Jednak podczas jego kwiecistej przemowy, nawiązującej chwilami do Boga, wpadł mi do głowy ciekawy pomysł. Niekoniecznie musiał przynieść określony rezultat, ale spróbować zawsze było warto. Jako swój obrońca palnąłem jakąś gadkę o trudnym dzieciństwie, dorastaniu w atmosferze przestępstwa. Chciałem, by zaczęto widzieć we mnie ofiarę systemu. Biedne dziecko, nie znające miłości, którego jedyną pożywką była wszechogarniająca nienawiść człowieka, któremu nie dano możliwości uwierzyć w miłosiernego Boga. Poprosiłem więc publicznie o możliwość spotkania się z kapłanem tutejszej wiary, by ten uświadomił mi, w jakim zaślepieniu dotychczas żyłem. Nie miałem pojęcia, jak wielkie poruszenie wywoła w kręgach religijnych mój apel i jak wiele wyznań istnieje w kolebce naszej cywilizacji. Ostatecznie dopuszczono do mnie misjonarza chrześcijańskiego. Nie trzeba było być specjalnie bystrym, by zrozumieć, że to ten Kościół miał największe wpływy polityczne. Mnie było zaś wszystko jedno. Klecha nazywał się Marek i kazał na siebie mówić „ojcze”, do mnie zaś zwracał się per „synu”. Różnie już do mnie mówiono, ale z tym spotkałem się pierwszy raz w życiu. Już po pierwszej jego wizycie uznałem, że gdybym miał takiego tatę, nie byłoby dziś tego procesu, bo już dawno palnąłbym sobie w łeb. Choć po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to raczej jego nie byłoby już wśród żywych. Na początek przeczytał mi świetną książkę, która była podstawą ich religii. W najlepszych jej momentach kiwałem głową ze zdumieniem, żeby Marek zobaczył we mnie skruszoną owieczkę. W duchu jednak przyznawałem, że wśród starożytnych byłbym tylko jednym z wielu. Tyle przemocy, ile zapisano na stronach owej książki, nawet mnie wprowadziło w zachwyt. A już samo zmartwychwstanie było rewelacyjne. Szkoda, że sam nie potrafiłem zrobić takiego numeru, nie musiałbym się martwić posuwającym się do przodu procesem. Choć starałem się jak tylko mogłem, nie udało mi się skruszyć przepełnionych nienawiścią do mnie umysłów ławników. Podczas przesłuchań przechodziłem samego siebie, nawet znów udało mi się zapłakać. Niestety, jedyną osobą, którą udało mi się nabrać, był klecha. Postanowił mnie ochrzcić. Środki bezpieczeństwa, jakich użyto podczas uroczystości, zniweczyły moje ostatnie nadzieje i popsuły całą zabawę Markowi. Narzekał, że przy takim nagromadzeniu broni w kapliczce więziennej nie da się pracować. Zgadzałem się z nim całkowicie, ale nic to nie pomogło. W końcu nadszedł dzień wydania wyroku. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę takie słowa skierowane do mnie: – ...I skazuję cię, Borysie Dragulić, na karę śmierci w komorze zamrażającej – powiedział podniosłym tonem sędzia. Sala sadowa, wypełniona niezliczoną ilością dziennikarzy, wybuchła głośnym aplauzem. Ja zaś zrozumiałem, że mam coraz mniej czasu i pomysłów, jak się z tego wszystkiego wywinąć. Wciąż nie traciłem jednak nadziei. Nigdy jej nie traciłem! Ku mojemu zaskoczeniu, sala przygotowana specjalnie na okoliczność pozbawienia mnie życia, świeciła pustkami. To była ciekawa odmiana po zoo, jakim była sala sądowa. Oprócz Marka oraz personelu więziennego nie było tu nikogo. Najwyraźniej dwa rzędy krzeseł miały być jedyną moją publiką. Skoro miałem odejść, to chciałem przynajmniej to zrobić z pompą, a i tu spotkało mnie kolejne przykre rozczarowanie. Kiedy już zamknęły się za mną drzwiczki hermetycznej kabiny, moja nadzieja wyjścia cało z tej opresji zaczęła nagle gasnąć. Nie mogłem uwierzyć, że skończę w taki sposób. Nigdy nie byłem specjalnie skromny i uważałem się za wielkiego człowieka, który dokona w życiu wielu wspaniałych rzeczy. Jednak zamiast doprowadzić do rewolucji na Wuhanie, miałem zamienić się w kostkę lodu. Coś w środku mówiło mi, że to niemożliwe, ale byłem już dużym chłopcem i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Mityczny bohater wuhańskiej młodzieży za chwilę będzie mógł jedynie służyć do chłodzenia drinków... Marek jeszcze machał ręką, mamrocząc coś pod nosem, a ja zacząłem odczuwać chłód. Paradoksalnie, podczas gdy większość ofiar mojej tutejszej działalności zginęła w płomieniach, ja umierałem jako mrożonka. Zacząłem robić rachunek sumienia, szybko uznałem jednak, że nie mam sobie nic do zarzucenia, może prócz zawalenia kwestii wyrwania się z łap Ziemian. Moje smutne rozważania przerwało wejście na salę dwóch oficerów Floty, tych samych, których spotkałem na statku N’Gue. Widać nie miałem jednak umierać bez widowni. Lepsza taka niż żadna. Zacząłem szczękać zębami z zimna. Wuhan jest gorącą planetą, więc nigdy nie przywykłem do chłodu. Na mojej skórze pojawił się szron, zdawałem sobie sprawę, że długo tego nie wytrzymam. – No i jak ci się umiera, Dragulić? – spytał admirał. – Nnnieźle, tylko trrrochę tu chłłłodno. Gdzie jest klimatyzzzacja? – Obawiam się, że za chwilę będzie ci jeszcze zimniej, chyba że... Ostatnie, niedokończone zdanie znów pobudziło krążenie w moich zamarzających członkach. – Żżżże, co? – Chyba, że zdecydujesz się na pracę dla nas. Pomożesz nam w pewnej sprawie. Misja jest niebezpieczna i raczej nie wyjdziesz z niej żywy, chyba że te historie, które o tobie opowiadają, nie są do końca wyssane z palca. Wtedy pomyślimy o zmianie kary na dożywocie w naszym więzieniu. Sam rozumiesz, ludzie są przekonani, że nie żyjesz i niech tak pozostanie. Więc jak będzie? – Dobrrrra, wchodzzzę. Tylko zgaś to, bbbo muszę bbbyć w formie, a nie w szpppitalu. Admirał dał znak ręką i poczułem, jak temperatura zaczęła wzrastać. Gdyby mięśnie mojej twarzy mogły pracować normalnie, na mojej gębie zagościłby wielki, triumfalny uśmiech. Miałem rację, wielcy ludzie nie umierają w tak głupi sposób! *** Myśli o mojej wielkości były ostatnimi przed utratą przytomności. Nawet nie zauważyłem, jak do kabiny wpuszczono silny gaz usypiający. Ocknąłem się dopiero na niezbyt wygodnym łóżku. Obok spał Marek. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jestem w najmniejszym stopniu skrępowany, coś mi tu śmierdziało: Nie wierzyłem w nagły przypływ zaufania Ziemian. Brak wiedzy doskwierał mii na tyle, że bezceremonialnie szturchnąłem klechę. – Co tu jest grane, ojcze? – spytałem. – Z czym, mój synu? Gdybym nie znał Marka już wcześniej, jego głupie pytanie zrzuciłbym na karb nagłego rozbudzenia. – Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy? – Przede wszystkim cieszę się, że żyjesz i zdecydowałeś się pomóc tym miłym ludziom. Zabrali nas do swojej bazy, gdzieś pod ziemią. – No dobrze, a co ty tu robisz? – Jak to? Przecież sam wiesz, że nie zdążyłem dokończyć twojej edukacji, teraz będziemy mieli dalej okazję pracować nad tobą. Zastanawiałem się, czy skręcenie mu karku wpłynie negatywnie na moją ocenę u oficerów Floty. Uznałem, że póki nie dowiem się, o co tu chodzi, odłożę tę przyjemność na później. – Aha – burknąłem. – A dlaczego nie jestem skuty? – Pan Faith, wyobraź sobie, że on jest admirałem we Flocie! Nigdy nie znałem żadnego admirała! Więc pan Faith stwierdził, że stąd nie da się uciec i żadne dodatkowe środki ostrożności nie są już potrzebne. Poza tym zdradził mi, że długo tu nie pobędziemy. Wkrótce wyruszamy wykonać twoje zadanie. – My?!!! – Ja też oczywiście idę z tobą. No to już wiedziałem, kiedy nadarzy się okazja pozbycia się tego gamonia. Uśmiechnąłem się na samą myśl o tym. – Widzę, że cieszą cię te słowa. Obiecuję, że zrobimy z ciebie dobrego chrześcijanina. Nim zdążyłem wybuchnąć śmiechem, naszą uroczą konwersację przerwał dźwięk czyjegoś głosu, wydobywający się z jakiegoś głośnika. – Wszyscy uczestnicy programu Ateitis, natychmiast zgłosić się do sali odpraw. – Ateitis? – zdziwiłem się. – To ponoć po litewsku, ale nie wiem, co to oznacza. Pan admirał zapewnił mnie, że to nie ma nic wspólnego z ateizmem. Zapomniałem, że tu na Ziemi prócz klasycznego uniwersalnego, wciąż pokutuje niezliczona ilość języków lokalnych. Ponoć nasz wuhański wywodził się z wietnamskiego, ale nic mi to nie mówiło. Choć byłem ciekaw, co tu się dzieje, nie śpieszyłem się za bardzo, za to rozprostowałem kości na wyrku. Musiałem dać admirałowi do zrozumienia, że nie jestem pieskiem, który biegnie na każde zawołanie. Chętnie poleżałbym sobie trochę dłużej, gdyż od czasu wylegiwania się w medboxie po ciosie Luny, wciąż byłem ograniczony jakimiś kajdanami, ale w pewnym momencie miałem już dość marudzenia Marka i bardzo niechętnie się ruszyłem. Przeszliśmy przez pusty korytarz. Rozglądałem się uważnie, bo wciąż nie zapominałem, że byłem tylko więźniem, a ten stan rzeczy należało szybko zmienić. Dotarliśmy do drzwi jakiegoś pomieszczenia. Marek zastukał w nie i nacisnął przycisk wejściowy. Wewnątrz na mównicy stał admirał, który rzucił w moją stronę groźne spojrzenia. Mrugnąłem do niego zalotnie i poszukałem wzrokiem wolnego krzesła na końcu sali. Marek jednak złapał mnie za rękę i pociągnął do pierwszego rzędu. W pomieszczeniu prócz Faitha, znajdowała się spora grupa degeneratów, co jedna morda, to bardziej zakazana. No, może poza samotną, szczupłą panienką, która nijak nie pasowała do reszty. – Dragulić, możesz mi powiedzieć, co cię zatrzymało? – spytał troskliwym tonem admirał. – Próbowałem nacieszyć się odrobiną wolności – odparłem. – Jesteś jedyną osobą na tej sali, która może wykreślić to słowo definitywnie ze swojego słownika. Tak, jak już wszystkim wam mówiłem, jeśli wrócicie z miejsca, w które was wyślemy, wasze kary ulegną złagodzeniu. Jak bardzo, to zależy wyłącznie od tego, co tam zdziałacie. – Faith wyraźnie chciał popsuć mój dobry nastrój. – No dobra, wszystko to piękne, ale powiedz mi wreszcie, co jest dla ciebie tak ważne, żeby mnie wyciągać z lodówki? – Do wszystkiego dojdziemy po kolei. I nie popędzaj mnie, Dragulić, bo weź pod uwagę, że możesz jeszcze tam wrócić. – Pierwsze oznaki irytacji admirała poprawiły mi humor. – No to słucham – stwierdziłem, ziewając przy okazji. – Kilka lat temu nasi naukowcy dokonali przełomowego odkrycia. Nie muszę oczywiście wspominać, że to, o czym tu dziś mówię, jest ściśle tajne, i jeśli wrócicie, to obowiązuje was ścisła tajemnica? Mam nadzieję, że rozumiecie. Jesteście pewnie ciekawi, o czym mówię? Dyskretnie rozejrzałem się po zgromadzonych. Nie wydawało mi się, by ten motłoch interesował się czymkolwiek, poza obiecaną wolnością. Jedynie „Chuda”, Marek i jakiś gość na lewo ode mnie wydawali się słuchać słów Faitha. Ten ostatni, co prawda, miał jak i inni znudzony wyraz twarzy, ale zdradził go uważny wzrok. – Odkryliśmy drogę do innych wymiarów czasowych. Wyobraźcie sobie, że czas to linia prosta. Żeby przesunąć się w jego strukturze, musieliśmy jak dotąd po prostu funkcjonować w jego ramach. Jednak dzięki rewolucyjnym odkryciom nauki tak zaawansowanej, że nawet nie będę się starał wam jej opisać, po drobnych modyfikacjach naszej teorii zaginania przestrzeni, udało się zagiąć w praktyce linię czasu! Nie będę was zanudzał szczegółami technicznymi, bo to bezsensowne, ale powiem, że dziś jesteśmy w stanie poruszać się zarówno do przodu, jak i do tyłu. Wędrować do przyszłości, jak i przeszłości. Niestety, utrzymanie takiej bramy czasowej jest dość energochłonne i im dalszy ma być to skok, tym więcej tej energii jest potrzebne. – Jak na osobę przekonaną o głupocie słuchaczy, Faith perorował z niezwykłym zacięciem. – Dokonaliśmy kilku wypadów eksploracyjnych, zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Uważaliśmy, by nie naruszyć przeszłości, która wszak ma wpływ na naszą teraźniejszość. Niestety, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak bardzo, nawet choćby mała ingerencja, mogłaby zaważyć na naszym życiu. O wiele bezpieczniejsze są skoki w przyszłość. Dla nas ona w zasadzie jeszcze nie istnieje, więc poruszaliśmy się w niej bez obaw... – Czekaj... – przerwałem – Dla nas może nie, ale tym, co tam żyją to wy nieźle mieszacie. – Dragulić, o etyce to ty się lepiej nie wypowiadaj. I nie przerywaj mi, bo dochodzę do sedna. Wszystko szło dobrze, dopóki nie odbyliśmy skoków w przyszłość o 53 lata i roku dalej. To niestety granica naszych możliwości, przynajmniej na razie. Otóż z ekipy badawczej nikt nie powrócił. Zespół ratunkowy również zaginął, tak jak i dwa następne. Straciliśmy tam naszych najlepszych ludzi... – Pewnie te wasze wypady rozp... – spojrzałem na Marka – ...zniszczyły Ziemię, a może i całą ludzkość. – Nie wiemy, jak to jest z ludzkością, ale warunki życia na Ziemi nie zmieniły się w najmniejszym stopniu. Z pewnością można tam żyć, wiemy o tym, bo wysłaliśmy tam kilka sond, z których dwie wróciły z próbkami gleby i powietrza. Jednak nie wraca nic, co pozostanie tam dłużej niż kilka minut, a raczej kilkanaście sekund. Tyle wiemy. Nie chcemy już więcej tracić naszych ludzi, więc postanowiliśmy wykorzystać takich jak wy. Nie macie nic do stracenia, a wiele do zyskania – zakończył. – Ty, facet, walę takie imprezy. Wracam do kopalni, jak mam zginąć, to za parę lat, a nie teraz! – ryknął jakiś bandzior z trzeciego rzędu. – Niestety, teraz jest już za późno na wycofanie się. W tej chwili tę bazę możecie opuścić tylko w jednym kierunku, w przyszłość. Dragulić, ty masz zawsze tyle do powiedzenia, ty też to walisz? – Faith wyraźnie poświęcał mi wiele swojej cennej uwagi. – Dlaczego? Zawsze lubiłem dalekie wycieczki, a w przyszłości jeszcze mnie nie było. – Miło to słyszeć. Na czym więc polega wasze zadanie? Macie dowiedzieć się, co powoduje, że tracimy ludzi. Tylko tyle. Aha, i jeszcze jedna ważna rzecz, musicie dbać o naszą drogą panią profesor. Jeśli uda wam się wrócić z nią – tu wskazał na „Chudą” – wasze kary będą poważnie złagodzone, a dla ciebie, Dragulić, oznaczać to będzie znacznie lepsze warunki pobytu w naszym więzieniu. Mówiąc „znacznie”, mam na myśli dostęp do pewnych luksusów z kobietami włącznie. To właśnie pani Inecie Savickiene zawdzięczacie waszą szansę odpokutowania grzechów. – Zaczynał mówić jak Marek – Właśnie ona jest twórcą urządzenia do zaginania czasu, to wspaniały umysł, którego nie chcielibyśmy stracić. – Panienko, ty lepiej zostań w domu, bo się możesz skaleczyć – rzuciłem do niej. – Widzisz, Borysie, powody tej decyzji nie powinny cię interesować, tym bardziej, że nie masz na nią najmniejszego wpływu – odparła elokwentnie. „Borysie”!? Już miałem walnąć do niej coś zaczepnego, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów zrezygnowałem. Kiedy uważniej przyjrzałem się dziewczynie, dostrzegłem w jej wzroku coś znajomego, coś, co sprawiło, że nie potrafiłem wykrztusić słowa. Odwróciłem się znów twarzą do admirała – był niewątpliwie zaniepokojony moim zachowaniem. Najwyraźniej ostatnimi czasy doświadczył zbyt wielu sytuacji stresogennych. – Wyruszacie jutro w południe. Dziś macie wolny wieczór, przygotowałem zresztą coś, co powinno poprawić wam humor, bo raczej dawno nie mieliście kontaktu z takimi specjałami... Podszedł do wielkiej szafy, stojącej w rogu pomieszczenia, i otworzył ją szeroko. – Bierzcie, to wasze – zakończył spotkanie admirał. Siedziałem blisko i aż ślina pociekła mi na widok tylu wspaniałych trunków. Nie tylko mnie, jak mogłem wywnioskować, słysząc tumult za plecami. Ja również próbowałem poderwać się z miejsca, jednak niespodziewanie silny uścisk dłoni Marka na moim przedramieniu zatrzymał mnie w miejscu. – Chyba nie chcesz, synu, pić tego świństwa? Lepiej pójdźmy do pokoju i pomódlmy się za nasz szczęśliwy powrót. Zanim zdołałem się wyrwać, wiedziałem, że jest już za późno. Przed barkiem ostro się kotłowało, czemu towarzyszył potok wyzwisk i dźwięk tłuczonego szkła. – Swołocz – warknąłem. – Masz absolutną rację, synu. Chodźmy już stąd, aż mi uszy więdną od ich obrzydliwych wrzasków. Spojrzałem na jego uszy. Z przyjemnością dołączyłbym je do bogatych kolekcji Xiena, czy N’Gue. Na myśl o dalekim Wuhanie przypomniałem sobie, że wbrew opinii Faitha, mam tam do załatwienia kilka spraw, a do tego potrzebna mi będzie wolność. To jednak miała być kwestia przyszłości, a jutro po południu dalekiej przeszłości. Z rozczarowaniem jeszcze raz spojrzałem na szafę, kiedy usłyszałem za sobą czyjś głos. – Przepraszam, ojcze, czy mógłbym na chwilę przerwać wam dyskusję? – To był ten niby znudzony facet o bystrym spojrzeniu. Zerknąłem na niego pytającym wzrokiem. – Draku, nie pamiętasz mnie? Spotkaliśmy się kiedyś na Kadur Haarec... Już miałem zaprzeczyć, gdy dostrzegłem dyskretnie pokazaną mi butelkę lothosu, najlepszej wódki, jaką znał wszechświat. – Jasne! Pamiętam... – udałem radość. – Ojcze, nie widzieliśmy się tyle czasu, czy nie miałby ojciec nic przeciwko, gdybyśmy porozmawiali sobie z ojca podopiecznym u mnie w pokoju? – spytał tamten. – Oczywiście, mieliśmy się wprawdzie pomodlić, żeby uniknąć grzechu, ale w spotkaniu przyjaciół nie ma przecież nic zdrożnego. A ty, synu, wydajesz się być tak dobrze ułożonym młodzieńcem. – Popatrzył na mojego niby przyjaciela z wyraźną aprobatą a potem zwrócił się do mnie. – Pomodlę się dziś za nas obu. Za nasz szczęśliwy powrót. – Dziękuję, ojcze, byłbym wdzięczny – podchwyciłem słodki ton nieznajomego. – To naprawdę prawdziwa niespodzianka widzieć cię tutaj, przyjacielu. Troszkę się zmieniłeś od naszego ostatniego spotkania... W zasadzie zupełnie cię nie poznałem! Nie wybaczyłbym sobie, gdybym przepuścił okazję, być może ostatnią, do miłej pogawędki ze starym druhem. – No dobrze, synu, będę w pokoju, nie będę wam dłużej przeszkadzał. – Klecha skierował się ku wyjściu. Odetchnąłem. – Komu mam dziękować za uwolnienie mnie z rąk tego idioty? – spytałem. – Igor Nemerly. Nie ma sprawy, niedługo będziesz miał go z głowy, cokolwiek tam spotkamy, temu facetowi nie wróżę długiego żywota. – He, sam mam zamiar skrócić ten czas do minimum. Czego ode mnie chcesz? – Nie tutaj, tu wszystko jest na podsłuchu, a w moim pokoju znam lokalizację pluskiew. Zaraz się ich pozbędziemy. Kiwnąłem głową z akceptacją i ruszyliśmy do wyjścia. – Jutro będziesz martwy, gnoju! – usłyszałem za plecami. Odwróciłem się natychmiast, by zlokalizować zagrożenie, którym okazał się być osiłek z rozwalonym nosem. – To do mnie – powstrzymał mnie Nemerly. – Nie mogłem przecież pozwolić, żeby tak znakomity trunek wpadł w łapska kogoś, kto nie potrafi go docenić. – Słusznie – odparłem. Ten niespełna trzydziestoletni „młodzieniec”, jak go nazwał Marek, właśnie zaskarbił sobie moją sympatię. W ślad za moim nowym kolegą udałem się do jego pokoju. – No, teraz możemy pogadać. – Skąd ta pewność? – spytałem z niedowierzaniem, obiecując sobie w myślach, że nie będę się wychylał w trakcie tej rozmowy. – Draku... mogę się tak do ciebie zwracać? – Spoko, za łyk lothosu możesz mnie nazywać nawet Borysem. – No tak, to może najpierw naleję nam kolejkę. Postawił przed nami dwie szklaneczki i napełnił je do połowy. Teraz rzeczywiście byłem gotów do dialogów. – Może mi wreszcie powiesz, czego chcesz? – spytałem. – Dobrze, zacznę od tego, że oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie możemy stamtąd wrócić...? – zrobił pauzę. – Kontynuuj... – właśnie delektowałem się pierwszym łykiem i to mnie w tej chwili najbardziej interesowało. – Nie możemy, ponieważ wracając, wydajemy na siebie wyrok śmierci. Popatrz, nawet ja nie wiedziałem o ich odkryciu... – Nawet ty? No a kim ty jesteś tak w ogóle? – Jestem specem od łamania wszelkich zabezpieczeń. Do tajnych akt Floty wchodzę jak do kibla. Wychodząc, nie zostawiam po sobie śladów, dlatego zawsze byłem doskonale poinformowany. – To jak się tu znalazłeś, panie poinformowany? – Pozwól, że zostawię to na koniec. Zrozum, zaginanie czasu to coś niezwykłego, trzymanego w najściślejszej tajemnicy. Myślisz, że nawet, jeśli stamtąd wrócimy, to oni zaufają kryminalistom takim jak my, że będziemy trzymać język za zębami? I to po zwykłej prośbie Faitha? Niemożliwe. – Racja. Co więc proponujesz poza nalaniem drugiej kolejki? Igor pośpiesznie zabrał się za uzupełnianie płynu w mojej szklance. Tym razem nalał więcej. Bystry chłopak. – Nie wiem, co tam zastaniemy, ale znając twoje możliwości, będziesz w stanie utrzymać nas przy życiu, bez względu na zagrożenie. Znajdziemy sobie jakieś bezpieczne miejsce i dalsze życie spędzimy w przyszłości. Wierz mi, tylko z tobą mam jakieś szansę. – A ja będę miał większe bez ciebie, więc nie musisz mi włazić w tyłek pięknymi słowami, bo nie robi to na mnie wrażenia. – Kolejny łyk sprawił, że poczułem w głowie lekki szum. – Nie miałem zamiaru ograniczyć się do słów. Jestem w posiadaniu pokaźniej kolekcji chryzoberylów. Jest tego kilkanaście, mieszanka aleksandrytów i kilku cymofanów... – Aleksandryty to te o zmiennej barwie? – spytałem lekko już skołowany, ale wreszcie zaciekawiony. – Zielone w świetle dziennym, czerwone w sztucznym, zgadza się. – To cholerstwo, o ile dobrze kojarzę, jest bardzo rzadkie, ciężko znaleźć coś dużego. – Próbowałem wydobyć z pamięci niewielkie informacje, jakie posiadałem. – Moje są wielkości pięści niemowlaka. Cymofany wziąłem już przy okazji. Rąbnąłem je ze skarbca katedry w Rio. Jestem gotów podzielić się nimi z tobą. Uwierz mi, nawet połowa to prawdziwy majątek. Właśnie przez nie wpadłem. Sam nie wiem jak? Bo policja nie kojarzyła mnie z tą sprawą, miałem na bieżąco wgląd w akta. Jednak jakimś cudem mnie namierzyli, udowodnili, że byłem w tym czasie w Brazylii... – Gdzie? – Nazwa nic mi nie mówiła. – To nieistotne, po prostu wpadłem. Jednak zanim mnie aresztowali, zdążyłem schować kamyki. Są bezpieczne i nie sądzę, by ktoś je znalazł, nawet po pięćdziesięciu latach. No i jak, teraz lepiej? – Wchodzę w to. Kasa zawsze się przyda, mam nadzieję, że nie będziesz kulą u nogi. Widziałem, że dobrze radzisz sobie zarówno z oprychami, jak i klechami, i wiesz jak rozmawiać ze mną... – To mówiąc, podstawiłem ponownie pustą szklankę – Tyle, że ja muszę potem wrócić do naszych czasów, mam tu kilka niezapłaconych rachunków do wyrównania. – A to już twoja sprawa. Tymczasem wypijmy za nasze zdrowie – zaproponował Igor. Nie zamierzałem się ociągać. *** Lothos ma tę niezwykłą zaletę, że na drugi dzień człowiek nie ma kaca i nie cuchnie przetrawionym alkoholem. Obudziłem się w swoim pokoju, w towarzystwie Marka. Nie pamiętałem, jak tu dotarłem. – I jak, synu, minął wieczór? – Pogawędziliśmy troszkę o przyszłości i przeszłości. Takie tam. A ojciec jak? Modły się udały? – Wszystko w rękach Boga... – odparł sentencjonalnie. Biedak nie wiedział, że wkrótce pozna tajemnice życia po śmierci. A jeśli jego poglądy były słuszne, to mogłem mu tym zrobić jedynie przysługę, bo jako męczennik trafi do swojego nieba. Jednak przyjemności trzeba było odłożyć na później. Dochodziła jedenasta i należało się przygotować do podróży w nieznane. Poczułem jak zwykle lekki dreszczyk emocji. Wreszcie znów miało się coś dziać. Nie znosiłem stagnacji. Po odświeżającej kąpieli, wraz z Markiem, który łaził za mną krok w krok, ruszyliśmy do sali zebrań. Na twarzach reszty bandy widziałem ślady wieczornej libacji – czerwone oczy, otoczone sinawymi obwódkami, ponure miny, jednym słowem ogólny kac. Dziwne metody przygotowania ekipy zorganizował Faith. Admirałek znów puszył się na mównicy. – Cisza! – ryknął – Słuchajcie! Teraz udajemy się do wrót czasowych. Dla was będą one otwarte przez cały czas, w każdej chwili będziecie mogli wrócić. Byle nie z pustymi rękoma. Tutaj macie broń, która może wam się przydać. Cały arsenał. Tym razem w szafie zamiast trunków znajdowała się masa fajnych rzeczy. Wyposażenie było najwyższych lotów. Od razu upatrzyłem sobie mały pistolecik, który choć wyglądał niepozornie, był w stanie wywalić w człowieku dziurę wielką jak jego głowa. Lekkie i poręczne. – Amunicję do tego znajdziecie przed wrotami. Bierzcie, co chcecie, i ruszamy. Tym razem nie zatrzymywany przez nikogo, pierwszy dopadłem do broni. Igor złapał Univa 400, dobry wybór dla młodego człowieka, który chce zaszpanować przed laską. Mało poręczna, ale efektowna i niezwykle efektywna pukawka. Inni, po ogołoceniu szafy, wyglądali jak manekiny ze sklepu z militariami. Większość ledwo szła z tym ekwipunkiem, ale nie zamierzałem uczyć ich podstaw przetrwania. Jedynymi nieuzbrojonymi ludźmi byli Ineta i Marek. Ruszyłem za admirałem, prościuteńko do drzwi, prowadzących do wielkiej windy. Zmieściliśmy się w niej wszyscy i chwilę później poniosła nas ku powierzchni. Kiedy wysiedliśmy, czekał nas dalszy spacer przez korytarze, aż w końcu dotarliśmy do celu. – Za tymi drzwiami znajduje się pomieszczenie z wrotami czasowymi, bądźcie dumni, bo jesteście pierwszymi ludźmi z zewnątrz, którzy je zobaczą. – Faith był rzeczywiście podekscytowany. Znaleźliśmy się w ogromnej hali. Na jej końcu mieściło się oszklone pomieszczenie ze schodami, na końcu których, zamiast sufitu, widniał jakiś mętny, niebieski obłoczek. – To właśnie to... – westchnął Faith. Nie podzielałem jego euforii. Zresztą kiedyś jeden z moich nauczycieli w sierocińcu mafijnym nazwał mnie nihilistą. Tego samego dnia znalazł się w szpitalu, czego żałowałem, kiedy już sprawdziłem to słowo w encyklopedii. Poniekąd miał rację. – Szkoda czasu, ruszajmy – zaproponowałem. – Masz rację, Dragulić – poparł mnie admirał – Ruszajcie i pamiętajcie, uważajcie na panią Savickiene. Admirał otworzył przed nami przezroczyste drzwi do pomieszczenia z wrotami. Zanim jednak zrobiłem pierwszy krok, znów poczułem, jak ktoś łapie mnie za ramię. Ku mojemu zaskoczeniu była to Ineta. – Borysie... – szepnęła. – Zostaw broń przed wejściem we wrota. – Oszalałaś, dziewczyno? – spytałem równie cicho. – Jeśli chcesz przeżyć pierwsze minuty tam, radzę ci, zostaw broń. Zwykle nie słucham niczyich rad, ale podświadomie czułem, że ona coś wie.. – Pomyślę o tym – stwierdziłem. Jednak pierwsze kroki skierowałem w stronę Igora. Nie mówiąc dlaczego, kazałem mu odłożyć spluwę. Spojrzał na mnie, jakbym stał nagi na mrozie. W jego wzroku widoczna była mieszanka obrzydzenia i politowania. Jednak posłuchał mnie bez słowa. Podszedłem znów do dziewczyny. Nie była taka zła, jak mi się początkowo wydawało. Miała zgrabny tyłeczek, choć niewielkie piersi. – Co tam jest? – spytałem. – Wszystko w swoim czasie. Trzymaj się mnie, a na razie nic złego ci się nie stanie. Wiem, że bez spluwy czujesz się bezbronny, ale bądź pewien, że to będzie tam twoim atutem... – Skąd wiesz? – dociekałem. – Jestem szefem tego projektu, Faith nie powiedział wam wszystkiego, ja też na razie nie mam zamiaru. Koniec dyskusji. Idziemy. Jej władczy, nieznoszący sprzeciwu ton zbił mnie nieco z tropu. Gdzieś już słyszałem podobny. U siebie. Ach, te dzisiejsze kobiety... Pierwsi „członkowie ekspedycji” już znikali powoli nad schodami. Włączyłem się do kolejki, za mną wepchnął się Marek. Przez chwilę zapomniałem o jego obecności. To była miła chwila. Mimo, iż nie miałem zwyczaju bać się niczego, jednak tak jak i inni na chwilę zatrzymałem się, gdy moja głowa zbliżyła się do obłoczka. – Idź, synu, idź – ponaglił mnie klecha – Bez obaw, Bóg jest z nami. Też mi pocieszenie... Ale ruszyłem. Nie wiem, czego oczekiwałem po przechodzeniu, ale na pewno nie tego, co nastąpiło. Mianowicie – nic. Po prostu głowa wynurzyła mi się tuż na wysokości ziemi. Wylazłem cały i stanąłem w grupie. Za mną wychodzili pozostali. Jako ostatnia pojawiła się Ineta. Zacząłem rozglądać się dookoła. Wziąłem głęboki oddech. Nic nie wskazywało na to, by skądkolwiek zagrażało nam jakieś niebezpieczeństwo. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Nie wiem skąd, nagle nad naszymi głowami pojawiły się jakieś latające kuleczki. Naliczyłem ich pięć. Odruchowo sięgnąłem po broń, jednak z irytacją przypomniałem sobie, że zostawiłem ją pod schodami. Reszta niemrawo zaczęła robić użytek z posiadanego arsenału. Po chwili kuleczki odpowiedziały serią dziwnie znajomych błysków, a następnie odleciały. Nie byłem do końca pewien, czy moje spostrzeżenia były słuszne, ale po kilkunastu sekundach przestałem mieć wątpliwości, z czym mieliśmy do czynienia. Drugi raz w odstępie niedługiego czasu, przynajmniej w moim odczuciu, obserwowałem masowe samobójstwo. Wszyscy członkowie ekipy usiłowali zabić się tym, co mieli pod ręką. Ja, jak już wiedziałem, byłem na to odporny, ale ku memu zdziwieniu nie uczestniczyli w wykańczaniu się także Ineta, Igor i Marek. Stali obok mnie zapatrzeni w ten niezwykły spektakl. Złapałem ich za ręce. – Spadajmy stąd, szybko!!! – ryknąłem. Ineta próbowała oponować, ale dała się pociągnąć za mną. Igor słuchał się mnie na szczęście bezwarunkowo. – Nam nic nie grozi – rzuciła do mnie dziewczyna. Jednak nie słuchałem jej. Nadal biegłem, ciągnąc ich za sobą. Gdy już byliśmy dostatecznie daleko, przystanąłem. – Borysie! Nie mieliśmy broni, byliśmy bezpieczni... Jej słowa przerwała eksplozja. – Słonko, wierz mi, wiem, co robię, ci idioci mieli ze sobą granaty. Wysadzenie siebie to też dobry sposób na samobójstwo. Spojrzałem uważnie w stronę reszty ekipy. Wszyscy leżeli martwi. Jednak kilka metrów od leja coś się poruszyło. Ktoś jeszcze przeżył i mógł to być tylko jeden człowiek. – Poczekajcie chwilkę, pójdę, skręcę mu kark. – Zamierzałem od razu wcielić swoje słowa w życie. – Zostaw go! – krzyknęła Ineta. – Jeszcze może nam się przydać. – Mała! – Odwróciłem się w jej stronę. – Zrozum jedno, na tej wycieczce ja dowodzę, nie zapominaj, że przed chwilą uratowałem ci życie. – A ja twoje! – Uspokójcie się! – jęknął Igor, – Zamknij się! – krzyknęliśmy na niego jednocześnie. – Słuchaj, mała – wróciłem do rozmowy z panią profesor, był najwyższy czas, żebyśmy wyjaśnili sobie parę kwestii. – Te błyski na mnie nie działają. Już to kiedyś przerabiałem. Gdybyś mi powiedziała, o co chodzi, to nie pozbawiałbym się świetnej spluwy. Masz jeszcze jakieś niespodzianki? – Nie działa? No tak... – powiedziała to, jakby nagle doznała olśnienia. – Niespodzianki, pytasz? Kilka. Wiem o tym świecie więcej niż ty, dlatego ja tu będę dowodzić, a ty możesz albo się dostosować, albo zebrać jakieś pozostałości po broni tamtych i zginąć kilka chwil później. Kontrolery mają też inną broń na wyposażeniu, chcesz się z nią zapoznać? – Dobra, możesz sobie rządzić, ale nie przeszkodzisz mi w pozbyciu się klechy. Za długo o tym marzyłem. – Mówię ci, zostaw go! Proszę, Borysie... – jej łagodny ton wyprowadził mnie z równowagi. – Przestań mnie tak nazywać! Mów do mnie Drak, bo tobie też skręcę kark. – Nie mógłbyś tego zrobić, prawda? – zapytała filuternie. Igor przyglądał się naszej wymianie zdań z wyraźnym rozbawieniem. – Zamknij się – rzuciłem do niego wściekły. – Przecież nic nie mówię... – ledwo powstrzymywał śmiech. Najgorsza w tym wszystkim była irytująca świadomość, że rzeczywiście nie potrafiłbym jej zabić. Za to nie wiem, co mnie jeszcze powstrzymywało przed wykończeniem zbliżającego się do nas Marka. – Proszę... – powtórzyła słodkim głosem Ineta. – Dobrze – zmiękłem. – Ale jak mi choć raz podpadnie... – Widzieliście to?!!! – krzyknął klecha. – Sodoma i Gomora! Pokręciłem tylko z niedowierzaniem głową. Zachowywałem się niedorzecznie. Marek doczłapał w końcu do nas. W tym samym momencie nad naszymi głowami pojawiły się znów, jak je nazwała Ineta, kontrolery. – Spokojnie, mają inne zadanie, nas sprawdzają dla formalności – poinformowała, Rzeczywiście, po chwili przeniosły się nad zbiorowy grób wczorajszych imprezowiczów i zaczęły strzelać do nich jakimiś promieniami, które po zetknięciu się z celem powodowały niewielkie, acz głośne eksplozje. – Po co to robią? Przecież oni i tak nie żyją – spytałem Inetę. – Niszczą naszą broń. Gdybyś ją miał... teraz rozumiesz, dlaczego masz mnie słuchać? – Wkurzasz mnie, panienko – burknąłem. – Teraz idziemy do wioski – rozkazała. – Co tu się dzieję, córko? – spytał wciąż wstrząśnięty Marek. – Sądzę, że należy wam się garść wyjaśnień. Borysie, skąd wiesz, że to na ciebie nie działa? – spytała. – To ty miałaś wyjaśniać, ale niech ci będzie... Kilka miesięcy temu nasi naukowcy w podziemnej bazie na Vu... Vu to księżyc planety Maroon, w naszym układzie – wyjaśniłem, widząc w ich oczach niewiedzę. – Ci naukowcy znaleźli tam martwe ciała Obcych. Dokonali fuzji DNA ich i dzieciaków z sierocińca, licząc na pamięć genetyczną. Chcieli się dowiedzieć, do czego służą różne cudeńka, jakie tam były. Ufole jednak się uwolnili i wytłukli jajogłowych. Wtedy wielcy naszej planety zwrócili się do mnie o pomoc, za niezłą kasę zresztą. Poleciałem na Vu i tam właśnie błyskali do nas. Wszyscy się pozabijali za wyjątkiem mnie i takiej jednej panienki. Później ona ubzdurała sobie, że stanie się dobrze opłacanym mordercą, jeśli mnie zabije. Musiałem ją wystrzelić za burtę statku. Bez skafandra i z dziurą w sercu. – Synu! – ze zgrozą w głosie jęknął klecha. – Musiała mieć niezłe jaja, skoro się na ciebie porwała... – Igor nadal właził mi w tyłek. – Zapłacili jej. Dwie bańki, dostała za to od mojej byłej żonki, a szef naszej mafii, Xien, obiecał jej wolność i kolejne pół. Tyle, że wypróbowała na mnie to gówno, które powoduje wyrzuty sumienia, potem wręczyła mi pistolet, bym się sam zastrzelił. Ale ja nie mam sumienia... – Tylko się nie ekscytuj za bardzo. Kontrolery reagują na naszą nienawiść. – No właśnie, a skąd one się wzięły? – spytałem, zmieniając temat. – Tobie, Borysie, łatwiej będzie to pojąć, miałeś już z nimi styczność... Oni tu przylecieli. Obcy. Postawili na Ziemi centrum dowodzenia, przetrzebili mieszkańców, a z tych, którzy przeżyli, zrobili niewolników. – A co na to inne planety? Przecież ludzie by na to nie pozwolili? – byłem zdziwiony. – Oni opanowali wszechświat. Przynajmniej naszą jego część. Na tych planetach, które uznali za nieprzydatne, eksterminowali wszystkich ludzi w standardowy sposób. Resztę globów okupują, szykując się do ich przejęcia, jak to zrobili z Ziemią. – Mówisz: nieprzydatnych. To po co ci Ufole tu są? – spytał Igor. – Ludzie uprawiają dla nich pewne rośliny, dla Obcych są toksyczne, dla nas nie. Ale ich sok jest wysokoenergetyczny i stanowi biopaliwo dla ich technologii. Istnieją nawet podejrzenia, że ludzkość jest wytworem ich badań genetycznych nad stworzeniem inteligentnego niewolnika, A nasze sumienie pozwala im nas kontrolować. Zaś nieprzydatne są te planety, na których nie da się uprawiać venenum. – Trucizny? – odezwał się Marek. – To okropne o czym mówisz, dziecko. – Tak to nazwano. – Ale powiedz, dziecko, skoro to wszystko wiesz, to po co my właściwie gdziekolwiek idziemy? Powinniśmy wracać – słusznie zauważył klecha. – Ojcze, chyba nie chce ojciec zostawiać swoich owieczek na pastwę obcych? Jesteśmy tu po to, by sprawić, żeby zostawili ludzkość w spokoju – stwierdziła Ineta. Obaj z Igorem buchnęliśmy gromkim śmiechem. – A teraz to już przegięłaś, mała. Tu jest potrzebny szwadron wojska... – przerwałem, uświadamiając sobie kilka faktów. – Cieszę się, że nie kontynuowałeś, robiąc z siebie głupca. Wojsko tu było. Pozabijali się chwilę po przybyciu. – Cholera... – jęknął Igor. Najwyraźniej też zrozumiał, że nasz plan odzyskania jego kamieni był o tyle pozbawiony sensu, że nie było już świata, w którym przedstawiałyby one jakąkolwiek wartość. Zapadło milczenie. Przez kilka następnych minut Ineta pozwoliła nam w skupieniu przeanalizować naszą sytuację. W końcu Igor wziął mnie na stronę. – To co w związku z tym robimy? – spytał. – Nie wiem. Ona sobie wyobraża, że staniemy się zbawcami ludzkości... Ale niewątpliwie musimy coś z tym zrobić. Jak znam życie, to ta mała ma jeszcze w zanadrzu jakiś plan. Niegłupia z niej dziewucha. – I dość atrakcyjna... – westchnął Igor. – Jest twoja, mnie nie bierze. Tak czy inaczej, chyba ma rację. Powinniśmy rozwalić Ufoli, zabrać twój skarb i cieszyć się wolnością na całego. Może rzeczywiście tu zostanę...? – Więc nasza umowa nadal obowiązuje? – spytał z wyraźną ulgą w głosie. – Pewnie. A może nawet zostaniemy bohaterami?! – No i jak chłopcy, doszliście do porozumienia? – rzuciła w naszą stronę dziewczyna. – Prowadź, mała, jesteśmy z tobą – odparłem. – Wiedziałem, że jest w tobie wiele dobrego, synu – ucieszył się Marek. Uznałem, że właśnie przegiął, i ruszyłem żwawszym krokiem w jego kierunku. Powstrzymała mnie znów Ineta, przesuwając energicznie kantem dłoni po szyi. Zrezygnowany, machnąłem tylko ręką w jej stronę. Znów zagłębiłem się w swoich myślach. Jednego byłem pewien. Ta mała Litwinka wiedziała bardzo dużo. I właśnie to mnie niepokoiło. Faith nie wyglądał na człowieka, który miałby pojęcie, co tu się działo. Znałem się trochę na ludziach i dałbym sobie odciąć prawą rękę, że admirał nie byłby w stanie ukryć swojej wiedzy. Myśl o obcinaniu dłoni przywołała wspomnienie Luny. Zdałem sobie sprawę, że żałowałem, iż ją zabiłem. Oczywiście, nie miałem wyboru jednak. Igor zaczął właśnie podrywać Inetę. Mnie ona nie kręciła, za to Luna jak najbardziej, co też właśnie sobie uświadomiłem, była uosobieniem mojego ideału kobiety. W zasadzie Ineta trochę ją przypominała, ale Luna miała w sobie to coś, co sprawiało, że była jedyną moją ofiarą, o której myślałem po likwidacji. I to myślałem z nostalgią. Moje dywagacje przerwał mi nagły, silny błysk. Uniosłem w górę głowę i ujrzałem nad sobą kilkanaście kontrolerów, które właśnie poraziły nas swoją bronią. Wiedziałem, że za chwilę dojdzie do kolejnej fali samobójstw, musiałem działać natychmiast. Bez zastanowienia rzuciłem się na Inetę, by uniemożliwić jej zrobienie sobie krzywdy. W tym samym momencie zacząłem się zastanawiać, czemu właśnie ona? Przecież moja przyszłość znajdowała się w głowie Igora. – Złaź ze mnie. Na mnie to też nie działa. Zamiast mnie obmacywać, przytrzymaj Igora, jesteś silniejszy. Ja złapię Marka! – powiedziała rozdrażnionym tonem Ineta. Nie miałem czasu, by przemyśleć jej słowa, bo Igor właśnie znalazł na ziemi jakiś kamień i zaczął walić nim w swoją głowę. Silny był z niego chłopak, musiałem to przyznać. Wierzgał i wyrywał się jak mógł, miałem wrażenie, że dźwignia, jaką mu zastosowałem, sprawia mu więcej przyjemności, niż bólu. W końcu coś chrupnęło. Najwyraźniej wyłamałem mu bark. To było straszne, zrobiłem mu krzywdę, mimo, że był moim przyjacielem. Zdobył dla mnie butelkę Lothosu, chciał się podzielić ze mną swoim majątkiem. – Przepraszam, Igor, muszę... Nie chcę, żebyś się zabił... – wyjaśniałem. Ineta też szarpała się z klechą, ale radziła sobie znacznie lepiej niż ja. Mimo tego też coś szeptała. W końcu otępienie mi przeszło, Igor też przestał się miotać. – Cholera, coś ty mi zrobił?! – jęknął chłopak. – Mój bark... – A łeb cię nie boli? – zapytałem, widząc, sączącą się z jego czoła krew.. – Co to było? – spytał. – Właśnie, mała? Dlaczego nas zaatakowali? – poparłem go. – Nic ci nie jest, ojcze? – spytała troskliwie klechę, zwlekając z odpowiedzią. – Nie, drogie dziecko, ale dlaczego na mnie leżysz? – Przeszliśmy przez barierę – zaczęła wyjaśniać. – Ludzie nie mogą jej przekraczać. To zapobiega komunikowaniu się mieszkańców różnych osad. Każda wioska otoczona jest taką niewidoczną ścianą, zapomniałam wam o tym powiedzieć – przyznała ze skruchą. – A ty skąd wiedziałaś, że też jesteś na to odporna? – spytałem. – Nie twój interes – ucięła. Najwyraźniej była zła na siebie, że czegoś nie dopatrzyła. – To są właśnie plantacje venenum. – Wskazała na ciągnące się kilometrami pola usiane błękitnymi roślinami. – Piękne... – westchnął Marek. – Teraz jest pora kwitnięcia. Potem zbiera się owoce, wyciska z nich sok i w postaci płynu dostarcza się Obcym, pod ich główną siedzibę. To właśnie teraz, kiedy kwitną, są dla nich najgroźniejsze. Pyłki ich zabijają, dlatego wszyscy siedzą w swojej bazie. Wkrótce powinniśmy dojść do wioski. Rzeczywiście, po kolejnej godzinie marszu, zobaczyliśmy wreszcie jakieś zabudowania. Igor, mimo bólu, wciąż adorował Inetę, a Marek chyba wywęszył, że nie darzę go zbytnią sympatią, bo trzymał się ode mnie z daleka. Nie chodziło mi o to, że nagle poczułem się samotny, przecież całe życie byłem typem samotnika. Bolało mnie, że nie wiedziałem, co mam robić, zwykle miałem w głowie jakiś plan, tym razem miała go Ineta. Oddawałem się więc wspomnieniom z ostatniej wizyty na Marsie, gdzie z Luną świetnie się bawiliśmy... Luna... Chyba zostaliśmy dostrzeżeni, bo na progu wioski powitała nas spora grupa ludzi. – Ja z nimi pogadam – zaoferowała się Ineta. – Sveiki! – krzyknęła w ich kierunku. – O is kur tu esi? – spytał jakiś człowiek, wyglądał na przestraszonego. – Iś użtvaro kitos pusees – odparła. – Moi towarzysze nie znają litewskiego, więc przejdźmy lepiej na uniwersalny. Jesteśmy tu po to, żeby uwolnić was z niewoli Władców. – Nustok! Chcesz, żeby nas pozabijali?! – Przybyliśmy tu z daleka i jakoś nas jeszcze nie zabili. Mówię poważnie, potrzebujemy jednak waszej pomocy. Musicie przetrzymać u siebie dwóch naszych towarzyszy. Jeden jest ranny, drugi to ten ksiądz. Poza tym jesteśmy zmęczeni i musimy u was przenocować. – Odejdźcie, nie potrzebujemy żadnych złudnych nadziei. Przez dwa lata robimy, co chcą, i myślimy o nich dobrze, nie chcemy, byście mącili nam w głowach. To może spowodować, że poczujemy do nich odrazę, co oznaczałoby naszą śmierć! Wiesz chyba o tym? – Dwa lata? – zdziwiłem się. – Cicho, nie przeszkadzaj mi, potem ci wyjaśnię – obiecała Ineta. – Nie chcemy, byście się angażowali, tylko udzielcie nam schronienia na dzisiejszą noc. Przez chwilę o czymś dyskutowali, ale w końcu zgodzili się. – Możecie spać w tym domu. – Wskazał na jakąś ruderę. – Ale jutro rano opuśćcie wioskę. – Żinoma – zgodziła się Ineta. Ulokowaliśmy się w małej, drewnianej chacie. Zawsze uważałem, że im dalej w przyszłość, tym ludzkość będzie żyła wygodniej, tymczasem wewnątrz chałupy zastaliśmy jakieś sienniki, stół, kilka krzeseł i szafę. Ale tak naprawdę, to właśnie kwestia czasu nie dawała mi spokoju. Ineta zajmowała się właśnie unieruchomianiem barku Igora. Przerwałem jej, żądając wyjaśnień. – Mów, co jest grane? Z tego, co zrozumiałem, to z punktu widzenia Fąitha za 53 lata od naszego czasu stało się coś, czego on nie kumał, ale wspominał, że jesteście ograniczeni do 54 lat. Tymczasem, wedle tych wieśniaków, Obcy są na Ziemi od dwóch, czyli oznaczałoby to, że przenieśliśmy się o 55 lat, dobrze rozumiem? – Brawo, Borysie – odparła, nie przestając udawać sanitariuszki. – Nie zbywaj mnie! – warknąłem. – No dobrze... Możliwości są znacznie większe. Ani Faith, ani jego ludzie nie wiedzą, że celowo je ograniczyłam. Mam ku temu swoje powody, a w odpowiednim czasie je poznasz. Teraz nie próbuj ze mnie więcej wyciągnąć, bo nic już nie powiem. – Jak mam ci pomóc ratować ten świat, skoro nic nie wiem? – Mówiłam, żebyś się nie ekscytował. Wiesz tyle ile musisz... No, gotowe. Teraz staraj się nie ruszać tym, bo źle się zacznie zrastać. Masz tu leżeć. A ty – znów zwróciła się do mnie – chodź ze mną. Wyszliśmy z chaty. – Teraz musimy coś zrobić, żeby ci dwaj nie pałętali się za nami – stwierdziła. – Igora nie pozwolę ci ruszyć. Ale klechę zaraz załatwię – odparłem z radością. – Czy ty masz w głowie tylko zabijanie? Zawsze musisz wszystko niszczyć za sobą? Pomyśl, nigdy nie możesz wiedzieć, do czego różni ludzie mogą ci się przydać. – A ty wiesz? – Staram się przewidywać. Chodź, pokażę ci coś. Ruszyliśmy w kierunku jakiegoś pola z kamiennymi krzyżami. – Co to jest? – spytałem. – To się nazywa cmentarz. Jest stary, jeszcze sprzed epoki kolonizacyjnej. Prawdziwy zabytek. – Cmentarz? Zawsze kojarzył mi się z budynkiem na urny i projekcjami holograficznymi zmarłych. – Kiedyś zakopywali ludzi w ziemi. Zresztą powinieneś już dawno zauważyć, że Ziemia to jedno wielkie muzeum. To tu. Kop. – Wskazała jakieś miejsce. – Nie będę wykopywał żadnych trupów, zapomnij. Gdybym żył kiedyś, to wysyłałbym ich pod ziemię, a nie wydobywał. – Aleś ty oporny. Bierz do ręki jakiś kamień i wyciągnij stąd skrzynkę, którą zakopałam dziś rano, czyli jak już wiesz – 55 lat temu. Nie przestawała mnie zadziwiać. Zabrałem się do roboty, choć wciąż nie miałem pojęcia, czemu jej w ogóle słuchałem? Dawno już powinien trzepnąć ją solidnie w tę przemądrzałą główkę i zabrać się do akcji po swojemu. Jednak byłem potulny, jak dobrze wytresowane zwierzątko. Rzeczywiście, pod kilkunastocentymetrową warstwą ziemi znajdowała się skrzynka. Wewnątrz, w hermetycznym pojemniku, znajdowało się jakieś urządzenie oraz strzykawka z płynem. – Co to jest? – spytałem. – Mikaina. – Lepiej trzymaj ją ode mnie z daleka, dopiero co wyszedłem z tego. Po co ci ona? Chcesz ich tym naszprycować? – Pewnie. To im wystarczy na trzy dni odlotów. A my spokojnie zajmiemy się w tym czasie Obcymi. – A to drugie? – To pamiątka z dzieciństwa, przynosi mi szczęście. Taki amulet. – Gówno prawda. – Tylko to zdołałam wynieść z płonącego domu. Wówczas zginęli moi rodzice... – zrobiła smutną minę. – Zaraz się rozpłaczę. Ale niech ci będzie. Chodźmy do nich. – A właśnie... Miałam cię Zapytać, dlaczego tak bardzo zaprzyjaźniłeś się z Igorem? Raczej nie jesteś zbyt towarzyski. – Nie twój zasrany interes – odpaliłem, cedząc słowa z nieukrywaną radością. – Powinieneś być dla mnie milszy – burknęła obrażona. – Ale – zmieniła ton – może chciałbyś wiedzieć, w jaki sposób rozwalimy Obcych? – Mów! – odparłem zaciekawiony. – Na razie venenum uprawiają tylko tu, na Ziemi. Mają w centrum dowodzenia dwa ogromne hangary z zapasami soku. Tam właśnie tankują wszystkie ich statki. Jak już ci mówiłam, na razie przygotowują się do zagospodarowania innych planet. Mam wrażenie, że nas nie docenili i sądzili, że jedyną planetą, jaką zdołamy opanować będzie Ziemia. Byli przygotowani na zabezpieczenie tylko tej planety. Jednak nasza ekspansja nieco pomieszała im szyki. Większą część środków przeznaczyli na pilnowanie przestrzeni kosmicznej, a na Ziemi zostawili jedynie niezbędne minimum. To ułatwi nam sprawę. Musimy dotrzeć do ich centrum i wysadzić je. Mają co prawda jeszcze trochę zapasów na Księżycu, w dawnych bazach Floty, ale to nie pozwoli im na wiele. Może jedynie na powrót do siebie. – A gdzie tu pułapka? – Wszystko wydawało mi się zbyt proste, szczególnie w jej ustach. – Baza jest zabezpieczona dość dobrze. Oprócz standardowych błysków są tam, z tego, co wiem, karabinki emitujące promienie, które widziałeś, kiedy rozwalały naszą broń: Nie mam pomysłu, jak je ominąć. Z tym pierwszym nie będziemy mieli problemów, oboje jesteśmy na to uodpornieni. – Nie masz pomysłu? Wreszcie, bo już myślałem, że wiesz wszystko. – Nie wiem wszystkiego, dlatego tu jestem – przyznała. – No dobrze, a mamy jakieś ładunki wybuchowe? Chyba, że wystarczy podpalić to ich zmagazynowane paliwo... – Nie, ono by nie wybuchło samo z siebie. Żeby wykrzesać z venenum energię, potrzeba małej fabryczki chemicznej. To zbyt skomplikowane. A sprawa będzie prosta, kiedy już będziemy w środku. Podobno mają u siebie jakiś program auto – destrukcji. Wystarczy włączyć jednocześnie jakieś przyciski. – Mała, powiedz, skąd ty to wszystko wiesz? – zaczynało mnie to już irytować. – Kiedyś ci to wyjaśnię, na razie słuchaj dalej. Bo nie spytałeś o kolejny kruczek. Przyciski są tak umiejscowione, że potrzebne są do tego dwie osoby. Dobrze, że nie jesteś podatny na błyski... Informacje, jakie posiadam, nie są kompletne, ale pochodzą z pewnego źródła. Chodź, wejdźmy wreszcie, bo robi się chłodno. W pomieszczeniu zastała nas niespodzianka. Na stole stał posiłek, jak się dowiedzieliśmy, sporządzony przez miejscowych. Breja była niesmaczna, ale zapełniła nasze żołądki. Po krótkiej rozmowie położyliśmy się spać, a rano Ineta miała zaszczepić Marka i Igora przeciwko zarazkom, jakich nosicielami mieli podobno być Obcy. Mówiliśmy wprawdzie, że szczepionkę muszą przyjąć wszyscy, ale tylko mówiliśmy. Z drugiej strony, taki zastrzyk z mikainy mnie też by się przydał. Na samą myśl, że narkotyk jest tak blisko, dostawałem dreszczy. Jednak musiałem być silny. Za każdym następnym razem wyjście z nałogu jest trudniejsze. Nie chciałem ryzykować poważnego osłabienia umysłu. Przecież musiałem oczyścić ten świat z Obcych i odebrać swoją część aleksandrytów. Zresztą nie zdecydowałem jeszcze, czy ma to być jedynie część... Obudziłem się rano z potwornym bólem brzucha. Zwymiotowałem i poczułem się nieco lepiej, choć nadal byłem ogólnie osłabiony. Popatrzyłem na resztę grupy. Wyglądali znacznie gorzej ode mnie. Wokół nich unosił się fetor mieszaniny moczu, kału i wymiocin. Znałem to aż za dobrze. Przyzwyczajałem organizm do wielu rodzajów alkaloidów. To musiała być nikotyna albo koniina. Skoro byłem w miarę w dobrym stanie, nie mogło to być nic innego, no i objawy pasowały. W zasadzie potrzebowali natychmiastowej detoksykacji, ale jedyne, co mogłem zrobić, było wprowadzenie do ich organizmów innej trucizny – mikainy, która mogła utrzymać ich przy życiu jeszcze przez jakiś czas, gdyż spowalniała czynności życiowe. Drżącymi rękoma wstrzyknąłem równe dawki całej trójce. W zasadzie nie wiem, czemu podałem ją także Markowi, ale zrobiłem to chyba dla Inety. Otruto nas. Prawdopodobnie alkaloid podano nam w wieczornym posiłku. Zanim zdążyłem przemyśleć dalsze kroki, do chaty wszedł człowiek, z którym Ineta wczoraj rozmawiała. Na mój widok zamarł. Jego zaskoczenie rozwiało moje wątpliwości co do tego, kto za tym wszystkim stał. Mimo że nie wróciłem jeszcze całkiem do siebie, miejscowy zwalił się na ziemię ze skręconym karkiem, chwilę po tym, jak wszedł do naszej chaty. Sapnąłem z zadowoleniem, znów odezwał się we mnie dawny Drak. Spojrzałem jeszcze raz na klechę, ale machnąłem tylko ręką. W końcu nigdy nie był przeciwko mnie. Wyszedłem na zewnątrz, szukając sposobności, by zmniejszyć lokalną społeczność o kolejne wrogo nastawione jednostki. Cała wioska stała przed naszą chatą w milczeniu. – Kto z was jeszcze się chce mnie pozbyć, co? – spytałem spokojnie. Z tłumu wyszedł jakiś młodzieniec i padł na kolana. – Panie, wybacz, Robertas zdecydował, że trzeba was zabić, żeby nie rozgniewać Władców. On był naszym przywódcą i to on rozmawiał zawsze z Władcami i woził im sok. Nie chcieliśmy waszej śmierci. Popatrzyłem po ich twarzach. Wyrażały lęk i posłuszeństwo. Nie miałem wyjścia, musiałem im zaufać. Strasznie nie lubiłem zostawiać niczego innym, ale w tej sytuacji musiałem cofnąć się do naszych czasów i szybko sprowadzić odtrutkę. Igor musiał przeżyć. Inetę też polubiłem, mimo jej irytującej tajemniczości. – Słuchajcie. Oni wciąż żyją, muszę tylko przynieść im lekarstwo. Macie tu jakieś pojazdy? Coś, czym szybko mógłbym się przemieszczać? – Mamy kilka koni – odparł ten który przed chwilą klęczał. – Służą raczej jako zwierzęta pociągowe, ale to jedyne, co możemy ci zaoferować. – Dobra, biorę. Zwierzęta przypominały wuhańskie ngua, choć były od nich trochę mniejsze. W młodości kilka razy jeździłem na nich i miałem nadzieję, że te prowadzi się podobnie i że sam nie utraciłem nabytych umiejętności. Wieśniacy przyrzekli, że zajmą się pozostałą trójką. Obiecałem miejscowym, że jeśli któryś z moich towarzyszy umrze, puszczę całą wioskę z dymem. Nigdy nikomu nie groziłem, jeśli miałem zamiar wprowadzić swój czyn w życie. Nie warto ostrzegać wrogów. Ci nimi nie byli i powiedziałem to tylko po to, by się przyłożyli do zadania. Ruszyłem w stronę wrót. Nie miałem zbyt wiele czasu. Z koniem szło mi całkiem poprawnie, co skutecznie skróciło czas podróży. Przez chwilę tylko się rozkleiłem, gdy przejeżdżaliśmy przez barierę. Zacząłem zastanawiać się, czy nie jestem czasem jak zwierzę, ponieważ koń też był odporny na błyski. Wspomniałem też po raz kolejny Lunę. Wmawiałem sobie, że mogłem jej nie zabijać... Odrętwienie jednak minęło, a po mm przyszedł moment wielkiego wstrząsu! Na horyzoncie pojawiły się jakieś kształty. Nie miałem pojęcia, czego po nich oczekiwać, ale wolałem przygotować się na ostre starcie. Wytężałem wzrok, jak tylko mogłem, aż w końcu stwierdziłem, że w moim kierunku szły dwie osoby. Kiedy zbliżyli się na tyle, że już mogłem przyjrzeć się uważniej sylwetkom, omal nie spadłem ze swego wierzchowca. Kiedy do nich podjechałem nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Za to odezwał się jeden z pieszych. – Pomyśl, Ineta ci nie pomoże, będzie za słaba. Poza tym, daj konia, do wrót jest już niedaleko, a ja nie mam czasu na spacery. – Ale numer... – jęknęła druga osoba. Wykonałem posłusznie jego polecenia. – No idź już i nie gap się tak, szkoda czasu, nie możemy pozwolić, żeby Igor zabrał aleksandryty do grobu, nie? – rzucił mężczyzna, krzywiąc się przy tym niesamowicie. Oboje wsiedli na konia i ruszyli, głośno o czymś dyskutując. Musiałem ochłonąć. – Widzę martwych ludzi – powiedziałem do siebie. Albo już całkiem mi odbiło, albo właśnie rozmawiałem z samym sobą i zabitą, nie tak znów dawno przeze mnie, Luną. Olśnienie przyszło chwilę później. Przecież to było oczywiste! Flota mogła swobodnie przerzucać mnie do dowolnego miejsca w czasie. Musiałem cofnąć się do jakiegoś momentu, kiedy Luna wciąż jeszcze będzie żyła, zabrać ją tu i przy jej pomocy wysadzić bazę Ufoli. Ineta rzeczywiście w najbliższym czasie nie byłaby na tyle sprawna, żeby podołać zadaniu, a poza tym Luna wydawała się znacznie lepszym partnerem. Nawet, jeśli zamierzała mnie zabić. Wystarczyło tylko na nią uważać. Genialne! Tylko dlaczego nie cofnąłem się do momentu, przed zatruciem nas i nie zapobiegłem temu? Odpowiedź i na to pytanie była prosta. Nie ufałem Inecie, wiedziałem, że coś kręciła. A tak mogłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Spędziłbym znów troszkę czasu z Luną, a przy okazji odstawiłbym Inetę od koryta. Ale przecież możliwości były znacznie większe, mogłem znaleźć się w prawie dowolnym czasie. Choćby w chwili, kiedy wyruszałem na Vu, by ostrzec siebie. Dlaczego tego nie zrobiłem? Może nie chciałem psuć sobie zabawy? Może pozbawiłbym się w ten sposób okazji dorwania się do skarbu Igora? W sumie wciąż żyłem i mimo lekkich dolegliwości dobrze się bawiłem. Uznałem więc, że niczego nie warto zmieniać, i ograniczyłem swoje plany do tego, co, jak widziałem, w zasadzie zrobiłem. Dotarłem do wrót już całkiem spokojny i w miarę zorientowany we własnej sytuacji. Usiłowałem zejść ze schodów, jednak zamiast w nie trafić, runąłem w dół, mocno się obijając. – Dragulić, a gdzie reszta?! – huknął na mnie Faith. – Powinniście wbić tabliczkę, z której strony należy schodzić, żeby się nie zabić – jęknąłem, masując obolałą głowę. – Gdzie Savickiene? – Prawie martwa, miejscowi ją otruli. Ale jeszcze żyje, potrzebuję czegoś, co wyciągnie ich z zatrucia nikotyną i koniiną. – Czyli żyją tam ludzie? Długo tam byliście? – Żyją i nie mów mi, że nic nie wiesz, Ineta jest chodzącą encyklopedią tamtych czasów! – Jak to? Mów, co tam się dzieje! – Znasz sprawę doktora Lacroix? To ten, którego zabiłem w hotelu na Marsie. – Znam. – Prowadził badania nad obcą cywilizacją. Nasz rząd nie chciał dopuścić, byście się o tym dowiedzieli. Wszystko jednak wymknęło się spod kontroli, a złapaliście mnie właśnie wtedy, kiedy rozwaliłem ich laboratorium. Jednak Obcy przylecieli i zaatakowali ludzkość właśnie za 55 lat. Muszę ich rozwalić, ale do tego potrzebna mi pomoc. – 55? Bzdura... – To sprawdź! – Sprawdzę. A jeśli masz rację, to mam trochę wojska w odwodzie – zaoferował admirał. – Wojsko nie przeżyje tam kilku minut, potrzebuję jednej osoby. Za to odpornej na broń Obcych. Opowiedziałem w skrócie wydarzenia, jakie miały miejsce w przyszłości. Ominąłem oczywiście kilka nieistotnych szczegółów. – I ja mam w to wszystko uwierzyć, do tego cofnąć cię w czasie i pozwolić, byś mi uciekł? – Leć ze mną na Vu. Będę nawet cię potrzebował, bo jak inaczej wyrwę się z Układu Słonecznego? – Nie wiem... Połóż się w medboxie, ja muszę to wszystko przemyśleć. Po kilku godzinach leczenia czułem się znów jak nowonarodzony. Sjestę przerwał mi Faith. – Sprawdziłem obliczenia. Rzeczywiście przenieśliście się do świata za 55 lat. Przyjąłem również, że wszystko inne, co mówiłeś, jest prawdą. Zresztą muszę ci powiedzieć, że byliśmy przekonani, że nasz pościg z Marsa był dla ciebie rzeczywiście zabójczy i zginąłeś w trakcie ucieczki. Trafiło cię kilka naszych pocisków. Dopiero Savićkiene powiedziała, że nadal żyjesz. Bardzo nalegała, żeby wcielić cię do operacji. Miałeś rację, mówiąc, że Floty nie stać by było na walkę z Wuhanem. Nie chcieliśmy też rezygnować z projektów farmaceutycznych. Ale na wyraźne żądanie Inety wymusiłem na naszym rządzie zatrzymanie badań, by zadowolić N’Gue. Kosztowałeś nas bardzo dużo. Nie byłeś jak dla mnie wart tego, ale zaryzykowałem. W końcu dzięki Inecie mamy maszynę do podróży w czasie. Tymczasem pani profesor prowadzi jakąś dziwną grę. – Sam też to zauważyłem, ale nie zmienia to faktu, że Obcych należy się z Ziemi pozbyć. – Skąd u ciebie nagle taka lojalność wobec ludzkości? – Umówmy się. Jak rozwalę Ufoli, nie zamierzam wracać do naszych czasów. Zostaję tam, chyba ci to nie przeszkadza? Ty nie będziesz musiał mnie zabijać, a ja nie będę już mógł nigdy ci zaszkodzić. W zamian oczyszczę Ziemię z wrogów. – Uczciwie przedstawiona sprawa. Powiedzmy, że tego nie słyszałem i o niczym nie wiem. Zgoda, cofniemy się. Kilka minut później wyszliśmy na zewnątrz bazy o kilka dni wcześniej. Ruszyliśmy na lotnisko i natychmiast wystartowaliśmy niewielkim statkiem w stronę Wuhanu. Nikt po drodze nas nie zatrzymywał. Prywatny jacht admirała, zresztą znakomicie wyposażony, był przepuszczany bez problemów na każdej stacji kontrolnej. Po drodze Faith zasypywał mnie mnóstwem pytań o przyszłość. Odpowiadałem mu w miarę możliwości. Razem próbowaliśmy dojść do tego, czym kierowała się w swoich działaniach Ineta i skąd miała tak ogromną wiedzę. Nie wymyśliliśmy jednak niczego konstruktywnego. Do Vu dolecieliśmy bez problemów. Raz tylko zostaliśmy skontrolowani przez statek naszej floty, ale mój prywatny kod bezpieczeństwa był równie dobry tutaj, jak gęba admirała na obszarze zajmowanym przez Unię. Przylecieliśmy o dzień za wcześnie, toteż ukryliśmy się po drugiej stronie księżyca i czekaliśmy na odpowiedni moment. Kiedy nadszedł, podlecieliśmy w pobliże bazy. Założyłem kombinezon grawitacyjny i wyszedłem na zewnątrz. Ukryłem się przy wyjściu z laboratorium. Czekałem cierpliwie na moment, kiedy drzwi się rozsunęły, i wypadliśmy z nich kolejno, ja, trzymający w ręku broń Obcych, a za mną Luna. Schwyciłem ją za rękę i zanim zareagowała, zmieniłem jej mieszankę tlenową, co sprawiło, że całkiem straciła orientację. W tym stanie zawlokłem ją do naszego pojazdu i ruszyliśmy w stronę Ziemi. Na statku zdjąłem jej kombinezon. Z jej twarzy wyczytałem pełne zaskoczenie. – Ty? Przecież ty biegłeś przede mną! – z trudem łapała normalne powietrze Luna. – He he... Dziwne, co? – Co się dzieje? – spytała. – Na początek mały rewanż. Związałem jej ręce, zanim jeszcze zaczęła być zdolna do stawiania oporu. Zaciągnąłem ją do mojej kabiny i rzuciłem na łóżko. Po chwili dołączył do nas admirał. – To ona? Nie wygląda mi na osobę, której powierzyłbym losy świata... Ile ona ma lat? – Właśnie, Luna, ile ty w ogóle masz lat? – spytałem. – Dwadzieścia dwa. Jakiego świata? Co on bredzi? – Przecież to jeszcze dziecko! Nie zdołałem nawet zareagować, jak to dziecko strzeliło Faitha głową w nos. Przy więzach, jakie jej założyłem, był to wcale wyczyn.? – Jeszcze ma pan jakieś wątpliwości? – spytałem rozbawiony. – A ty nie rozrabiaj – zwróciłem się do Luny. Admirał starł tylko wierzchem dłoni cieknącą krew i dodał: – Zwiąż dobrze to zwierzę. Mam nadzieję, że jesteś w stanie nad nią zapanować. Po jego wyjściu zostaliśmy wreszcie sami, a ja mogłem wcielić W życie małą zemstę za jej późniejszą próbę zabicia mnie. Poprawiłem Lunie więzy, a następnie zerwałem z niej ubranie. – Świnia! – rzuciła tylko przez zęby. Ściągnąłem spodnie i zabrałem się do rzeczy. Trochę zbiło mnie z tropu jej zachowanie. Liczyłem na odpowiednią porcję wyzwisk. Te zresztą usłyszałem, ale poparte były zachętami do dalszego działania. To miała być dla niej kara, a nie przyjemność. Przestałem się jednak nad tym zastanawiać i pozwoliłem sobie na pełen relaks. Doszliśmy razem. Zdyszany padłem na podłogę. – Następnym razem ja cię zwiążę – stwierdziła Luna. – Wiem... – odparłem, przypominając sobie scenę jej śmierci. Ubrałem się, zostawiając dziewczynę półnagą i wciąż związaną. Wszedłem do sterowni. – Uspokoiłeś ją? – spytał Faith. – Tak – odparłem, nie rozwijając tematu. – Mam nadzieję, Dragulić, że ona rzeczywiście jest tam niezbędna i nie wleczemy jej tylko, by zaspokoić twoją chuć. – Wyczułem w jego wypowiedzi nutkę niepewności. – Spokojnie. Wiesz przecież, że na Marsie nie byłem sam, to ona była ze mną. – Gdyby rzeczywiście istniało piekło, to spłonę w nim za to, że wiozę spokojnie parkę mizdrzących się morderców w jedyne miejsce we wszechświecie, gdzie nie powinno ich być... Ale to faktycznie dobre referencje – przyznał. Podczas drogi wyjaśniłem Lunie całą sytuację. Kiedy skończyłem, patrzyła na mnie z politowaniem. Jednak po chwili namysłu stwierdziła: – Taaa... jasne. I tak się dowiem, o co ci naprawdę chodzi. Przecież, jakbyś chciał po prostu uciec, to ten goguś w mundurku już dawno byłby martwy. N’Gue pewnie też. Chyba, że chcesz się tylko dobrać do tej laseczki, jak jej tam... – Ineta – przypomniałem Lunie – No właśnie... Tyle, że i to już byś dawno zrobił. Związałbyś ją i sobie ulżył – wycedziła. A więc jednak troszkę ją to zabolało. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na twarzy. – Ciesz się, ciesz. Na drugi raz będziesz musiał mnie o to błagać. – A skąd wiesz, że będę chciał jeszcze? – Za bardzo ci się podobało – parsknęła. Lubiłem ją za tę pewność siebie. – Dobra – wróciła do poprzedniej myśli. – Chcę połowę tego, co zamierzasz stamtąd wyciągnąć. Przemyśl to, a teraz spadaj, bo chcę się przespać. Sama! Faith nie pozwolił jej wypuścić z kabiny do momentu wylądowania. Minęło kilka dni, zanim znów weszliśmy w przestrzeń kosmiczną Ziemi. Po kolejnych kilku godzinach lądowaliśmy w bazie. Nie marnowaliśmy czasu, wziąłem ze sobą jedynie fiolkę z antidotum i ruszyliśmy z Luną w przyszłość. Oczywiście na powitanie podleciały do nas kontrolery. Jednak nie znalazły przy nas niczego zakazanego. Mogliśmy ruszyć w drogę bez przeszkód. Po godzinie przechadzki dostrzegłem na horyzoncie jeźdźca. Kiedy zatrzymał się przy nas, prawie się zaśmiałem, gdy zobaczyłem, jaką minę zrobiłem ja – ten na koniu. – Pomyśl, Ineta ci nie pomoże, będzie za słaba. Poza tym, daj konia, do wrót jest już niedaleko, a ja nie mam czasu na spacery – rzuciłem do siebie. – Ale numer... – jęknęła Luna. Posłusznie zsiadłem z konia, a my z Luną zajęliśmy moje miejsce. – No idź już i nie gap się tak, szkoda czasu, nie możemy pozwolić, żeby Igor zabrał aleksandryty do grobu, nie? – rzuciłem, zbyt późno gryząc się w język. Jak mogłem zapomnieć, że palnąłem już wcześniej taką gafę?! Ruszyłem z kopyta. – Tu cię mam! – krzyknęła Luna -? Nie wiem, co to jest, ale z pewnością musi być warte całkiem sporo, skoro pchasz się w taką aferę. – Zamknij się – warknąłem zły na siebie. – Chętnie, ale opowiedz mi o tych aleksandrytach. Umieram z ciekawości. – Uważaj, żebym ci nie pomógł w tym umieraniu. – Dopóki nie załatwimy Ufoli jestem przy tobie bezpieczna, zapomniałeś? – Dostałem przy tym kuksańca. – Mów! – Igor w naszych czasach schował swój łup. Aleksandryty to bardzo cenne kamienie szlachetne. Jak będziesz grzeczna, to odpalę ci jeden. – A Igor? – Igor będzie martwy w chwilę po tym, jak będę miał je w ręku – odparłem. – Wielki Drak pospolitym złodziejem... straszne. I myślisz, że on nie zdaje sobie z tego sprawy? Musi być strasznym głupcem, skoro tak jest – stwierdziła Luna. Nie był. Wiedział, co dla niego szykuję, ale to był problem na później. Teraz należało szybko dojechać do wioski. – Draku, wiesz, podobało mi się, jak mnie wziąłeś. Możesz mnie wiązać, kiedy chcesz, to było podniecające. – Brakowało mi cię... – przyznałem. Właśnie przejeżdżaliśmy przez strefę wyrzutów sumienia... Z trudem oboje powstrzymaliśmy się przed powiedzeniem sobie innych głupot, a kiedy doszliśmy do siebie, nie wracaliśmy do tego krótkiego dialogu. Szkoda, że musiałem ją zabić... A może nie? Przecież już zmieniłem przeszłość. Zabrałem ją z Vu, nie musiała tam wracać. Może tutaj odejdzie jej ochota zabijania mnie? Wystarczyło ją jakoś do tego umotywować. – Luna... Dam ci tą połowę aleksandrytów... – ledwo przeszło mi to przez gardło. – Znowu? Ja nic nie czuję... – odparła. W pierwszej chwili nie zrozumiałem jej. Szybko jednak złapałem, o czym mówiła. – Lubię cię, a to nie są wyrzuty sumienia, to moja decyzja. Świadoma. – Ja też cię lubię...Wiesz, myślałam o tym, że razem bylibyśmy lepsi niż osobno. Co o tym myślisz? – spytała. – Też tak sądzę. Pogadamy jeszcze na ten temat. Spójrz, to ta wioska, a to, co mijamy, to pola venenum. Dziwne, w zasadzie próbowała jeszcze niedawno mnie zabić, bo uważała, że dla nas dwojga nie ma wystarczająco dużo miejsca we wszechświecie, a teraz mówiła o wspólnej pracy. Może to wpływ tego, że przeszłość zostawiliśmy daleko za sobą? A może mydliła mi tylko oczy ładnym tekstem? Decyzję o tym, co z nią zrobić, też musiałem odłożyć na później. Teraz należało ratować ekipę. W wiosce przyjęto nas z radością, choć oczekiwałem więcej entuzjazmu, wszak mieliśmy być ich bohaterami. Poszliśmy do chaty. Wymyłem dokładnie we wrzątku strzykawkę po mikainie i napełniłem ją antidotum. Zaaplikowałem każdemu równą dawkę i czekałem na reakcję. Mikaina spełniła swoje zadanie, a teraz razem z trującym alkaloidem była wypłukiwana z ich organizmów w trybie przyśpieszonym. Zaczęli ostro wymiotować, zwijali się z bólu, choć jeszcze nie byli w pełni świadomi. Po kilku godzinach walki z trucizną, zasnęli krańcowo wyczerpani. Teraz powinni dostać dożylnie wszystkie wypłukane mikroelementy, ale nie zamierzałem brać tu ze sobą całej apteki. Najważniejszy był Igor, on miał silny organizm, więc powinien przeżyć. Ineta też była młoda, a Markiem nie przejmowałem się specjalnie. Kiedy ja zajmowałem się ratowaniem drużyny, Luna zrobiła rekonesans po wiosce. Przyniosła nam też coś do jedzenia. – Spokojnie – odparła na moje niepewne spojrzenie. – Najpierw kazałam spróbować to miejscowemu. Jakie mamy plany? Dobrze było znów mieć ją pod ręką. Paradoksalnie, była jedyną osobą, której mogłem zaufać. – Jak tylko upewnię się, że nic im nie będzie, ruszamy w drogę. Nie ma co zwlekać. Mamy robotę do wykonania. – A może by dać sobie z tym spokój, wyciągnąć od tego zdechlaka, gdzie schował kamienie, i wrócić do naszych czasów? Mielibyśmy pół wieku na to, żeby taplać się w luksusach. Przy naszym trybie życia, raczej dłużej nie pociągniemy. – Nie wiem, jak ty, ale ja mam zamiar umrzeć grubo po setce. A co, boisz się? – Ja? Czego? Po prostu szukam łatwiejszych rozwiązań. – Widzisz, Luna, w naszym fachu nie można iść na łatwiznę. Jak raz zaczniesz się cofać, to już ci tak zostanie. Zresztą jest znów okazja rozwalić coś na Ziemi, tym razem będą nas za to kochać, a nie skazywać na śmierć. – Jak uważasz, to twoja impreza. Idę spać i nie budź mnie. Chyba, że będzie się coś działo. Zasnęła chwilę po tym, jak się położyła. Tak potrafili tylko ludzie z czystym sumieniem, albo całkowicie go pozbawieni. Sam nie wiem, kiedy i mnie zmorzył sen. Obudziło mnie jęknięcie. Otworzyłem oczy. Ku mojemu zaskoczeniu to był klecha. – Ledwo żyję, co się stało, synu? – spytał z trudem. – Otruli nas... – w kilku zdaniach opowiedziałem całą historię. – Dziękuję... dziękuję, że nie pozwoliłeś mi umrzeć... Zawsze wiedziałem, że odrobina dobra tkwi gdzieś w głębi ciebie. Wiem, że mnie nie lubisz. Wiem, że najchętniej pozbyłbyś się mnie, i tylko z jej powodu – skinął głową na Inetę – zaniechałeś tego. Ale teraz mogłeś po prostu nie podać mi antidotum. Nie zapomnę o tym... – Eee... – machnąłem tylko ręką. Co on mógł? Choć rzeczywiście nie musiałbym nic robić, a klecha poszedłby do swojego Boga. Niedługo po Marku oprzytomniała pozostała dwójka. Znów musiałem opowiadać zajścia ostatnich dni, choć dla nich wszystko trwało ledwie kilkanaście godzin. Byli nadal krańcowo wyczerpani, ale nic im już nie groziło. Obudziłem Lunę i poinformowałem, że czas się zbierać. Ineta dokładnie wytłumaczyła nam, jak dotrzeć do bazy Obcych, i jeszcze raz powiedziała, co mamy robić. Czekała nas długa droga – dwa dni jazdy konnej. Zabraliśmy ze sobą prowiant i ruszyliśmy. Luna nie była amazonką, toteż wzięliśmy tylko jeden żywy środek lokomocji. Podróż spędziliśmy na wspominaniu dawnych czasów. Opowiedziała mi, jak trafiła do mafii i jak udało się jej zostać Starszą Siostrą. Okazało się, że zgodnie z procedurą chciano postawić ją na ulicy jako prostytutkę. Jednak jej niedoszły klient okazał się sadystą. Prawdopodobnie pierwsze uderzenie w twarz zmieniło jej przyszłe życie. Zamiast grzecznie poddać się silniejszemu od niej facetowi, złamała mu nogi w kolanach, a potem kopała go i skakała po nim tak długo, jak dawał jakiekolwiek oznaki życia. Na jej szczęście nie zabiła go, inaczej jej uszy trafiłyby do kolekcji Xiena. Postanowiła też zemścić się na alfonsie, który ją wystawił. Poszła do Dziadka, by ten pozwolił jej na pojedynek. Znając Xiena, nawet ucieszył się, że dzieje się coś ciekawego i ponoć osobiście oglądał walkę. Luna zażądała, żeby o rozstrzygnięciu decydowała śmierć pokonanego. Wyzwany miał prawo wyboru broni. Zdecydował się na krótkie noże. Sama r przyznała, że miała trochę szczęścia, bo przeciwnik ją zlekceważył i pozwolił się kopnąć w krocze. Osłabiony, nie był w stanie skutecznie bronić się przed jej popisowym, jak widać, łamaniem kolana. Zdołał jedynie głęboko ciąć ją w łydkę. Pokazała mi bliznę. On jednak skończył z głęboką raną na krtani i w konsekwencji bez ucha. Dalej poszło już łatwiej. Xien pozwolił jej na dołączenie do Dzieci Ulicy. W swoim gangu szybko przekonała do siebie Młota, a potem wspólnie uknuli spisek przeciwko ich Starszemu Bratu, co skończyło się dla niego odgórnym wyrokiem. Szybko dokooptowali do swojej grupki dzieciaka, który miał talent do komputerów, a Luna awansowała na przywódcę bandy. Robili małe akcje, dające niewielki dochód, ale nigdy nie narzekali na brak czegokolwiek. W końcu trafił im się prawdziwy rarytas – dwójka bogoli. Myśleli, że wreszcie zarobią tyle, by awansować w hierarchii mafii i zacząć zarządzać innymi grupami. Niestety, jednym bogaczem byłem ja. Okazało się też, że Luna za zarobione pieniądze brała prywatne lekcje. Nie chciała być gamoniem. To wyjaśniło mi, dlaczego wydawała mi się mądrzejsza od przeciętnego Dziecka Ulicy. Planowała swoją karierę z rozmysłem i, znając ją, mogłem stwierdzić, że dopięłaby celu, gdyby nie natknęła się na mnie. To wywróciło jej życie do góry nogami. Od razu miała możliwość wypłynięcia na głęboką wodę. Ja ze swojej strony opowiedziałem jej o mojej walce na Arenie i pierwszej wizycie na Ziemi. Słuchała z zapartym tchem, a było czego. W końcu, drugiego dnia podróży, dotarliśmy w pobliże bazy Ufoli. Budowla była spora, w zasadzie składała się z trzech połączonych hal. Dwie ponoć miały być magazynami, a trzecia, centralna, celem naszej eskapady. Nie zatrzymywaliśmy się, by cokolwiek omawiać, bo i nie było żadnego planu. Ineta nie podała szczegółów dotyczących wnętrza budynku, najwidoczniej ich nie znała, a więc wszystko było w naszych rękach. Niepokoiły mnie jedynie te lasery, przed którymi nie mieliśmy żadnej obrony. Postanowiłem, że nie będziemy na nie zważać, tylko podjedziemy pod wejście. Nabrałem już sporej wprawy w prowadzeniu konia. Miałem zamiar kluczyć. Liczyłem, że to zdezorientuje urządzenia naprowadzające. Jeśli to by nie pomogło, czekała nas szybka śmierć. Jednak zawsze wierzyłem w mój instynkt, a ten nie sygnalizował mi jakiegoś większego zagrożenia. Jak postanowiłem, tak zrobiliśmy. Gdzieś na sto metrów przed bazą poczułem znane już wrażenie przygnębienia. Nie zamierzałem tym razem mu się poddawać, bo walczyłem o życie. Przeszła mi tylko przez głowę myśl, że oszukuję i Lunę, i siebie. Nie będę potrafił podzielić się z nią łupem. Byłem na to zbyt chciwy. Z niepokojem oczekiwałem pierwszych wystrzałów, które jednak nie następowały. Nie powiem, żeby mnie to martwiło. Dotarliśmy do celu, a wrażenie, że jestem niegodziwcem, minęło. Zsiedliśmy z konia i przyjrzeliśmy się wejściu. – Draku, gdzie były te twoje lasery, co? – w głosie Luny wyczułem ironię. – Spytaj Inety. To jej wymysł. – Od tej jazdy rzygać mi się chciało. A co teraz? – Teraz wchodzimy. Łatwo było powiedzieć, gorzej zrealizować. Nigdzie nie widać było żadnego przycisku, ani innego urządzenia, które pozwoliłoby dostać się nam do środka. – Może zapukamy? – rzuciła. Swój plan wcieliła w życie. Troszkę zdziwieni stwierdziliśmy, że to był dobry pomysł. Wrota rozsunęły się, a Luna tylko wzruszyła ramionami i pierwsza przekroczyła próg. Jakoś głupio czułem się tu bez broni. Przydałby się choć nóż, cokolwiek, byle nie stać z pustymi rękoma. Baza od środka wyglądem przypominała to, co widzieliśmy na Vu. To była plątanina słabo oświetlonych korytarzy. Nie miałem pojęcia, w którą stronę iść. Ruszyliśmy więc przed siebie. Oboje byliśmy przygotowani na kontakt z Ufolami. Jednak przez pierwsze kilkadziesiąt metrów nie napotkaliśmy żadnego. Zaczynaliśmy się niecierpliwić i nużyć. Potrzebowałem jakiejś akcji. W końcu dostrzegliśmy ruch przed nami. Sami też zostaliśmy dostrzeżeni. Wreszcie miałem okazję zobaczyć prawdziwego Obcego na własne oczy. Tamten na Vu był mieszańcem, ale generalnie, jak miałem okazję się teraz przekonać, podobnym do oryginału. Obcy był niższy ode mnie o jakieś dwadzieścia centymetrów, miał może trochę ponad półtora metra, długie ręce i krótkie nogi. Ubrany był w jakieś białe szatki, w coś na kształt płaszcza. Był wyraźnie zaskoczony naszą obecnością, stał jak wryty i nie podejmował żadnych działań. Ruszyliśmy do niego, biegiem. Nim go dopadliśmy, zaczął przed nami uciekać. Na swych przykrótkich nóżkach nie miał jednak najmniejszych szans. Zaczął wydawać z siebie jakiś piskliwy ton. Przypuszczałem, że była to oznaka strachu. Dorwałem go przed Luną. Złapałem gnojka za ubranie i zatrzymałem, rzucając o ścianę. Chwyciłem go za szyję i podniosłem do góry. Był dość lekki. Spojrzałem mu w oczy, bardzo przypominające ludzkie. Z łatwością wyczytałem z nich emocje, jakie nim targały. On się naprawdę bał! Zacisnąłem palce. – Jak takie gówno opanowało Ziemię? – zdziwiła się Luna. – Technika, dziewczyno. Przewyższają nas w tym z pewnością. Ale fizycznie... o, popatrz, he he. – Ufol zwiotczał – Wystarczy jeden mały, głupi Drak i o jednego Ufola mniej. – Kurwa, uważaj! – Luna złapała mnie za ramię. Puściłem Obcego i spojrzałem w kierunku zakrętu korytarza, zza którego wypadło kilku konusów. W rękach mieli stare, dobre i nie działające na nas zmiękczacze słabych umysłów. Błysnęło i Ufole zaczęli uciekać, my oczywiście ruszyliśmy w pogoń. Dopadaliśmy jednego po drugim. Ja łamałem im karki, a Luna przetestowała na nich skuteczny, jak się okazało, cios w nasadę nosa. Oboje dobrze się bawiliśmy. Po drodze udało mi się zdobyć też broń obcych. Gdyby nie ferwor walki i adrenalina, pewnie znów bym się rozkleił. Jednak nie miałem czasu, by zacząć mówić Lunie, jak bardzo mi przykro, że ją zastrzeliłem. Myślałem wprawdzie nieco wolniej niż zwykle, ale już dawno nauczyłem się zabijać instynktownie. Luna radziła sobie nie gorzej ode mnie. Ja zaliczyłem pięciu, dziewczyna trzech. Ostami, za którym biegliśmy, wpadł do jakiejś większej sali z masą urządzeń. Obsługiwało je kilku innych Obcych, a jeden z nich złapał za jakiś przedmiot, którego nie znałem. Na chwilą zamarłem, za to Luna rzuciła się na mnie na tyle mocno, że oboje runęliśmy na podłogę. W tym samym momencie Ufol wystrzelił, a za moimi plecami pojawiła się dziura w ścianie wielkości pieści. Otępienie minęło bezpowrotnie, musiałem szybko coś zrobić, bo na to, co trzymał w ręku, z pewnością nie byłem odporny. Dałem nura do przodu i turlając się, jednocześnie usiłowałem dopaść kurdupla, który o mało mnie nie zabił. W tym samym czasie Luna uniosła innego Obcego i rzuciła nim w kierunku zagrożenia. Jej chyba też adrenalina buzowała we krwi, bo mimo wszystko nie sądziłem, że normalnie byłaby w stanie to zrobić. Jednak w ten sposób zdezorientowała Ufola i dała mi czas, bym złapał go za rękę, którą błyskawicznie złamałem w łokciu. Wyrwałem mu broń i wcisnąłem przycisk, jaki na niej się znajdował. Celowałem w jego łeb. Nic z niego nie zostało. Luna właśnie rozprawiała się z pozostałymi, nie dając mi się pobawić nową zabawką. Oboje staliśmy, mocno zdyszani. Czekaliśmy na kolejnych wrogów, ale ci nie nadchodzili. Wyglądało na to, że nikogo więcej tu nie było. – Dzięki... – powiedziałem z trudem. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zawdzięczał komuś życie. Gdyby nie refleks Luny, byłoby po mnie. – Podziękujesz mi aleksandrytami – odparła. – Co dalej? – A skąd ja mam niby wiedzieć? Ineta mówiła, że we dwoje musimy coś wcisnąć jednocześnie. Ale za cholerę nie wiem, co to ma być, zobacz, ile tu przycisków. – To wciskajmy wszystkie po kolei, zobaczymy, co się stanie – stwierdziła. Już miałem ją skrytykować, kiedy przypomniałem sobie jej pomysł zastukania do drzwi. Zaczęliśmy więc naciskać wszystko, co popadło, i zaczęły się włączać jakieś alarmy. – Udało się nam? – spytała. – Luna, przestań się głupio pytać, bo wiem tyle, co ty! Strzelę do tego dla pewności. Zacząłem ładować z broni Obcych do wszystkich stojących tu urządzeń. Coś zaczęło iskrzyć. W końcu wybuchł pożar. – O! To lubię! – krzyknąłem rozradowany. – Wiesz co? Lepiej stąd spadajmy – zaproponowała dziewczyna. Nie zamierzałem się z nią sprzeczać, bo ogień stawał się coraz większy. Nigdy nie miałem problemów z topografią terenu, toteż bezbłędnie znalazłem drogę do wyjścia. Dotknąłem zamkniętych drzwi, które natychmiast się otworzyły. Znów znaleźliśmy się na świeżym powietrzu. Za naszymi plecami rozległa się seria głośnych wybuchów. Koń, który na nas czekał, wydawał się mocno spłoszony. Wsiedliśmy na niego i spokojnie oddaliliśmy się na bezpieczną odległość. Z daleka obserwowaliśmy dzieło zniszczenia. Fajerwerki były piękne. Najładniej wybuchały budynki ze zmagazynowanym sokiem venenum. Zmierzchało, a łuna na szarzejącym niebie była imponująca. – Z tego, co wiem o tobie, to jak jesteś w Układzie Słonecznym, to zawsze musisz coś spalić! – zaśmiała się Luna, pierwszy raz odkąd ją poznałem. – Jak słusznie zauważył Skinderis, to mój znak firmowy, ale ostatnie dwa razy były z tobą, mała. – Nigdy mi nie powiedziałeś, co się stało ze mną po tym, jak złapali cię N’Gue z Faithem... – Nie wiem... – skłamałem. – Ale przecież zmieniliśmy przeszłość, więc nie masz się o co martwić, prawda? – Masz rację, jedźmy do Igora. Chcę wreszcie zobaczyć te kamyki. Z żalem zawróciłem konia w stronę wioski. Widok, który zostawialiśmy za sobą, był zaiste imponujący. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że tym razem nie odczułem żadnych wyrzutów sumienia. Najwyraźniej wysadzając budynek, zlikwidowaliśmy bariery. Cieszyło mnie to bardzo, bo nie chciałem się znów rozkojarzyć. Droga powrotna dłużyła nam się niemiłosiernie. Opowiadałem Lunie o swoich pierwszych zleceniach, a i dyskretnie wypytywałem ją o to, co robiła po naszym powrocie z Marsa. Nie przyznała się do spotkania z Xienem, ani Suzie. Znów zaczynałem robić się podejrzliwy. Chyba wracałem do pełni władz umysłowych, bo zacząłem uświadamiać sobie, że dziewczyna nie ma żadnych skrupułów, jak zresztą i ja. Mogłem więc spokojnie wczuć się w jej sytuację, by odkryć do czego zmierza. Ja na jej miejscu udawałbym, że jest ze mną, ale po cichu zastanawiał się, jak zdobyć wszystko dla siebie. To, że ją lubiłem, nie mogło mieć żadnego znaczenia. Przecież ona nie zawahała się ani na moment, wręczając mi broń, kiedy była pewna, że się z niej zastrzelę. Jeśli chciała mnie zabić dla marnych paru milionów i wolności, tym bardziej zrobi to dla aleksandrytów, które, jeśli są tak wielkie, jak mówił Igor, są warte kilka razy więcej, niż dostałaby za mnie. Może i mnie podziwiała, ale doskonale wiedziałem, że jedynymi ludźmi, jakich znałem, a którzy mogli się ze mną równać, byli Fuzulin i ona sama. Fiz sam się zabił, czym okazał swoją słabość. Luna zaś była może słabsza ode mnie fizycznie, ale umysł miała bystrzejszy. Była błyskotliwa, miała świetny refleks i doskonale potrafiła oceniać sytuacje, czemu zawdzięczałem życie. Ona też, jak przypuszczam, zdawała sobie sprawę ze swoich zalet, a dla każdego ucznia największym wyzwaniem było pokonać swojego nauczyciela. W naszym fachu oznaczało to, że musiała mnie zabić. Co prawda, w duecie bylibyśmy znacznie groźniejsi, ale w jej młodym umyśle z pewnością takie rozwiązanie nie wchodziłoby w grę. A jednak po tej dogłębnej analizie nadal nie potrafiłem jej zabić tak po prostu. Chciałem znaleźć inne rozwiązanie. W dzień nic mi nie groziło, ale w ciągu obu spędzonych na pustkowiu nocy spałem z jednym okiem otwartym. Luna zaś nie dała mi poznać, co jej po głowie chodziło i tak, w dość napiętej atmosferze, dotarliśmy do wioski. Miejscowi wraz z Inetą witali nas już z daleka. – Udało się? – spytała wciąż jeszcze blada dziewczyna. – Jasne, ale było gorąco... – Otoczył nas tłum chcący usłyszeć nowiny. – Przed ich bazą były bariery, niegroźne dla nas, ale tak, jak mówiłaś, były jeszcze lasery, ledwo przez nie przeszliśmy – zamierzałem troszkę upiększyć naszą misję. – Na miejscu walczyliśmy z całą bandą Ufoli. Strzelali do nas z tego. Zademonstrowałem zdobyczną broń. – Jak już ich rozpieprzyliśmy, wysadziliśmy całość. Powciskaliśmy z Drakiem jakieś przyciski i zrobiło się wielkie bum – skróciła opowieść Luna. – Głodna jestem! Ludzie zaczęli wiwatować. Uchodziliśmy w ich oczach aa bohaterów. I pomyśleć, że dwa pokolenia temu, ich przodkowie, a może i kilku z nich samych tak bardzo pragnęło mojej śmierci. – A co u was? – spytałem Inety, udając się do naszej chaty. – Ja i Marek już wydobrzeliśmy, ale z Igorem jest bardzo źle, wygląda na to, że umiera. – Jak to? Przecież kiedy odjeżdżaliśmy, wyglądało na to, że wraca do zdrowia – byłem zaniepokojony. – Wiedziałam... – jęknęła Luna. – Ciągasz mnie do przyszłości, a jedyny powód, dla którego to wszystko ma sens, zamierza sobie spokojnie umrzeć. Co mu jest? – Nie wiemy, Marek siedzi przy nim cały czas. Wygląda na to, że udało mu się nawrócić Igora. I to lepiej niż ciebie. – Ineta nie była najwyraźniej tym zachwycona. – Mówiłem, żeby go zabić. Sama jesteś sobie winna. – Zawsze możemy to jeszcze zrobić, nabrałam sporej wprawy – zaoferowała się Luna. – Nie! Żadnego zabijania! – Ineta nadal obstawała przy swoim. Weszliśmy do chaty. Marek klęczał przy głowie Igora, a ten coś mu szeptał. Wyglądał naprawdę źle, musiałem go obejrzeć. – Wyjdźcie, proszę! – W głosie Marka nigdy jeszcze nie słyszałem takiej pewności. – Prowadzę spowiedź. – Twoja spowiedź... Lepiej ja z nim pogadam! – warknąłem. – Poczekaj, synu – zwrócił się do Igora. Klecha podszedł do mnie i odciągnął na bok. – Borysie, wierz mi, że nie powinieneś mi przeszkadzać – szepnął. – A to niby czemu? – Zaufaj mi choć raz. Zawahałem się, by po chwili nie móc uwierzyć we własne słowa. – Masz pół godziny, potem jest mój. A jak umrze, zanim z nim pogadam, to ty polecisz po nim – stwierdziłem. Znów byłem zły na siebie. Zacząłem przyswajać sobie złe maniery, gdyż zamiast działać, znów groziłem. A do tego uległem. Machnąłem tylko ręką i ruchem głowy nakazałem reszcie wyjście. Luna spojrzała na mnie jak na wariata. Odwróciłem głowę, by nie czuć na sobie ciężaru jej wzroku. We wsi trwała uczta. Dołączyliśmy do miejscowych. Jednak wszyscy byliśmy zaaferowani złym stanem zdrowia Igora. Inecie, co już wcześniej zauważyłem, wpadł w oko, my z Luną liczyliśmy na zdobycz. Kilkanaście minut później pojawił się wreszcie klecha. – Chodź, już skończyłem – powiedział. Zerwałem się z miejsca i ruszyłem pośpiesznie w stronę chaty, Marek szedł za mną. – A ty, czego tu? – warknąłem zły. – Chciałem z tobą porozmawiać... – zaczął jakoś tajemniczo. – Widzisz, nie do końca jestem tym, za kogo mnie uważasz... – Nie jesteś klechą? – Jestem, ale nie takim, jak myślisz. Jestem detektywem kościelnym. A w zasadzie byłem zwykłym księdzem, dopóki nie pojawiła się Ineta. Jakiś czas temu z kościoła w Brazylii zginęła kolekcja kamieni szlachetnych. – Mów, zaczyna się robić interesująco – ponagliłem. – To była dla nas wielka strata, ale ani my, ani policja nie mogliśmy, dojść do tego, kto był sprawcą kradzieży. I wówczas w mojej parafii pojawiła się Ineta. Powiedziała mi, że kradzieży dokonał mężczyzna o imieniu Igor. Nic więcej nie zdradziła. Każda informacja była jednak bardzo cenna. Przekazałem ją odpowiednim organom kościelnym. Włączono mnie do sprawy, zaczęliśmy szukać, aż dotarliśmy do pewnego turysty o takim imieniu, który był w czasie kradzieży na wycieczce w tamtych okolicach. Nie mogliśmy jednak niczego mu udowodnić. W końcu przekazaliśmy wszelkie poszlaki policji, a ta uznała to za wystarczający dowód, by wytoczyć proces. Ławnicy nie byli do końca przekonani o jego winie, ale nacisk Kościoła był tak wielki, że udało się go skazać na dożywocie. Jednak on nigdy nie przyznał się do winy. Nie powiedział też, rzecz jasna, gdzie schował kamienie. Wówczas znów pojawiła się Ineta i powiedziała, że zamierza wcielić Igora do jakiejś misji wojskowej. Zaproponowała, żebym dołączył do niej. Jednak moje pojawienie się ot tak, mogło wzbudzić jego podejrzenie. Wówczas na Ziemi pojawiłeś się ty i zapragnąłeś się nawrócić. Ineta powiedziała, że mimo iż oficjalnie skażacie na śmierć, tak naprawdę, też zostaniesz włączony do tej operacji, a ja mogę pójść z tobą, jako twój przewodnik duchowy. Szybko zorientowałem się, że wiara jest ci daleka, ale musiałem udawać głupiego i grać swoją rolę jak najdłużej. – He... Nieźle ci wyszło – przyznałem, coraz bardziej zaciekawiony. – Pewnie, gdyby nie Ineta, już dawno byś się mnie pozbył, ale ta dziewczyna chroniła mnie przed tobą jak mogła. Ma na ciebie duży wpływ na moje szczęście. Moim zadaniem było oczywiście dowiedzieć się, gdzie Igor ukrył kamienie. Miałem dobry plan. Musiałem wywołać u niego objawy przedśmiertne, by nawrócić chłopaka i wysłuchać jego spowiedzi. – To ty go otrułeś? – teraz dopiero mnie zaskoczył. – Nie otrułem. Przez cały czas miałem ze sobą środek wywołujący ogromne osłabienie organizmu, wietrzeje on po kilku godzinach, ale podawany systematycznie może doprowadzić do stanu agonalnego. Za kilka godzin Igor będzie znów zdrowy. Ale jak widziałeś, udało mi się doprowadzić moją misję do końca... – Czyli wiesz, gdzie są aleksandryty?! – Księżulo był naprawdę niezły. – Wiem. Moim celem było początkowo wrócić z tą wiedzą do naszych czasów, by Kościół znów je odzyskał, ale moje plany uległy poważnym zmianom. Świat jest w rozpadzie, przez dwa lata Obcy potrafili zniszczyć w ludziach spore pokłady wiary. Czuję się w tej chwili, jak dawni misjonarze. Należę do grupy ludzi, którzy przynieśli światu wybawienie. Nie krzyw się, wiem, że to głównie twoja zasługa, ale i mnie przy okazji coś z tego skapnie. Chcę tu zostać i odbudować siłę Kościoła, nie potrzebuję, do tego majątku, wystarczy mi potencjał, jaki dzięki tobie i twojej przyjaciółce posiadam. Poza tym zawdzięczam ci życie, a obiecałem ci, że tego nie pożałujesz. – Chcesz dobrowolnie powiedzieć mi, gdzie są? – Nie bardzo go rozumiałem. – Tak. Zasługujesz na nie. Są na cmentarzu Eszaki temeto w węgierskiej miejscowości Nyiregyhaza. Szukaj grobu Lajosa Kertesza, zmarłego w 2147 roku. Kamienie są w grobie... Właśnie zdradziłem tajemnicę spowiedzi. Ale nie czuję się winny. – Węgierskiej? Co to jest? Marek wytłumaczył mi wszystko dokładnie. Poklepałem go po ramieniu. Oszukać mnie nie było zwykle łatwo, ale temu człowiekowi udało się to doskonale. Robił z siebie głupca, czym nie wzbudzał nigdy moich podejrzeń. Ineta miała rację, nie warto wszystkich od razu zabijać, bo nie wiadomo, kto może okazać się przydatny w przyszłości. A co do Inety, to zaczynała mnie coraz bardziej intrygować. Wydawało się, że każdy nasz krok był przez nią reżyserowany. Jednak teraz przyszedł czas, by kto inny zaczął podejmować decyzje o losach tej eskapady. Miałem już wszystko, co chciałem. Choć zastanowiłem się, czy aby klecha mówił prawdę, czy też znów próbował mnie wykiwać? Szybko jednak uzmysłowiłem sobie: przecież ryzykował tym, że wezmę go ze sobą na poszukiwania. A więc pozostawało wcielić w życie plan, który – właśnie powstał w mojej głowie. Zamierzałem załatwić wszystko jednym ruchem. Podekscytowany, od razu ruszyłem do akcji. Świętowanie trwało, więc udało mi się przemknąć do stajni niezauważony. Wziąłem konia i ruszyłem w drogę ku przeszłości. Byłem geniuszem! Konia zajechałem prawie na śmierć. Musiałem się śpieszyć. Dziewczyny nie były głupie i pewnie szybko domyśla się, że mnie nie ma. Dojechałem do wrót czasowych i zsiadłem z wierzchowca. Przypomniałem sobie moje ostatnie zejście, a właściwie spadek ze schodów. Tym razem nie mogłem sobie na to pozwolić. Miałem kilka chwil na wykonanie zadania. W lewej ręce trzymałem broń niszczącą przedmioty, w prawej ludzkie umysły. Zrobiłem krok we wrota. Tym razem trafiłem bezbłędnie. Błyskawicznie znalazłem się na dole i jednocześnie błysnąłem przed siebie i wystrzeliłem w machinę utrzymującą wrota czasowe. Liczyłem, że pocisk przebije się przez kuloodporną szybę. Spojrzałem w górę i zobaczyłem nad sobą sufit. Zwyczajny sufit. Wiedziałem, że wygrałem. Faith, który jako jedyny stał przy schodach, patrzył na mnie ze zdziwieniem. – Co ty robisz?.– spytał zaskoczony, sięgając po pistolet. – Nawet o tym nie myśl. – Wycelowałem w niego z broni. – Zmieniłem plany, kolego. Powinniście byli mnie jednak zamrozić. Po chwili namysłu strzeliłem do niego. Z Markowego nawracania zapamiętałem to, że samobójcy nie idą do nieba. W sumie lubiłem Faitha, więc nie mogłem mu pozwolić odebrać sobie życia. Chyba jednak stawałem się troszkę sentymentalny. Za szybą panował popłoch, ale było to raczej zaskoczenie, niż chęć zrobienia sobie krzywdy. Najwyraźniej błyskacz, jak nazwałem broń Obcych, nie mogła przebić się przez przezroczyste bariery. Wywaliłem więc w szybie kilka dziur, likwidując przy okazji dwóch żołnierzy, i przebiłem się do drugiego pomieszczenia. Tu znów użyłem błyskacza. Niestety, zanim zadziałał, ostatni z wojskowych strażników zdołał do mnie strzelić. Nie zdążyłem uskoczyć i kula przeorała mi lewe ramię. Wypuściłem z ręki skuteczniejszą broń i próbowałem unikać kolejnych kul, chowając się za jakimś urządzeniem. Szkoda, że nie było ze mną Luny. Wyglądało na to, że już jej nigdy nie zobaczę. Zdawałem sobie sprawę, że w przyszłości kilka godzin trwało tutejszy ułamek sekundy. Więc jeśli szybko nie zamknąłbym wrót, po chwili zeskoczyłaby za mną rozeźlona Luna. A widziałem, co potrafi robić, gdy jest odpowiednio umotywowana. Ręka całkiem solidnie krwawiła. Po dźwiękach, jakie do mnie dochodziły, słyszałem, że pozostali w pomieszczeniu ludzie już się wykańczali. Mogłem więc ruszać. Musiałem szybko znaleźć medbox, gdyż wykrwawiając się, daleko bym nie uszedł. Wiedziałem, gdzie jest. Wcześniej jednak musiałem załatwić kilkunastu żołnierzy, tym razem bronią konwencjonalną. Stoczyliśmy piękną batalię, która skończyła się dla nich wycieczką do nieba zapewne, bo samobójstwa nie popełnili. Ja dostałem w nogę i brzuch. Najwyraźniej z upływem lat, byłem coraz wolniejszy. Doczołgałem się do pomieszczenia medycznego, zostawiając za sobą smugę krwi. Ostatkiem sił przebiłem się przez drzwi i włączyłem urządzenie. Ułożyłem się w medboxie i odpłynąłem. Obudziłem się po kilku godzinach. Byłem wciąż jeszcze osłabiony. Tym razem przesadziłem. Gdyby jakikolwiek żołnierz zastałby mnie tutaj, byłoby po mnie. Obiecałem sobie, że to moja ostatnia wizyta na Ziemi. Za dużo zdrowia tu traciłem. Poruszyłem nogą, potem barkiem. Jeszcze trochę bolały. Nie mogłem jednak czekać, aż przyjdzie druga zmiana i dokończy dzieła poprzedników. Lekko kulejąc, ruszyłem ku wyjściu. Nie miałem na razie żadnego konkretnego planu, jak dostać się na węgierski cmentarz. W tej chwili większym moim zmartwieniem było, czy nie dostanę wylewu wewnętrznego. Nie miałem pewności, na ile zasklepiły się moje rany w brzuchu. Postanowiłem skorzystać ze statku Faitha, miałem nadzieję, że nie zmienił kodów startowych, które odruchowo zapamiętałem. Zabrałem ze sobą broń Ufoli oraz leżący przy jakimś trupie karabinek. Tak wyposażony opuściłem laboratorium. Kod do drzwi wejściowych na szczęście też zapamiętałem. Na zewnątrz słońce już zachodziło. Panował tu niewielki ruch. Błysnąłem na wszelki wypadek we wszystkich kierunkach, odczekałem chwilę i ruszyłem do statku. Po drodze zatrzymał mnie jakiś żołnierz, ale zanim zadał mi jakiekolwiek pytanie, jego uwagę odwrócił wystrzał. Troszkę zdezorientowany nie wiedział, czy ma mnie sprawdzić, czy zobaczyć, co się dzieje. Po chwili inni też zaczęli strzelać do siebie. Ten mój, najwyraźniej nietrafiony z błyskacza, zostawił mnie, dając sobie kilka minut życia więcej. Inni szczęściarze zapewne też skupili uwagę na uśmiercających się kolegach, bo nikt więcej mnie nie zaczepiał. Dotarłem do celu i wklepałem kod wejścia. Właz rozsunął się. Wszedłem do środka. Tu byłem bezpieczny i dobrze uzbrojony. Uruchomiłem komputer pokładowy. Oczywiście Faith nie miał kiedy niczego zmienić, przecież od mojego wejścia do wrót i ponownego pojawienia się minęło ledwie kilka chwil. Uniosłem się nad bazą, by po chwili spuścić na nią część arsenału, którym dysponowałem. Miałem nadzieję, że w ten sposób zniszczyłem wszelkie ślady po podróżach w czasie. Dla pewności puściłem jeszcze kilka bomb i ruszyłem na południe. Podróż w atmosferze miała trwać jakieś pół godziny, spożytkowałem ten czas na wylegiwanie się w medboxie pokładowym. Kiedy wstałem, czułem się już znacznie lepiej. Wylądowałem nieopodal cmentarza. Wyszedłem ze statku i rozejrzałem wokoło. Właśnie podbiegał do mnie jakiś człowiek. – Co pan tu robi? To nie lądowisko! Najbliższe jest na południu miasta. Nawet statek Floty nie ma prawa wypalać ziemi przy zabytkowym cmentarzu! Rzeczywiście, miejsce nie było najodpowiedniejsze, ale nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć się wieży lądowiska, skąd wziąłem admiralski statek. Na rozmówcy zaś sprawdziłem pukawkę wziętą z laboratorium. Broń obcych była bezodrzutowa, ale ja wciąż bardziej wolałem, jak coś drżało mi w ręku. Na szczęście dla mnie, a przede wszystkim dla innych, nikt więcej mi nie przeszkadzał. Pewnie, gdyby było widno, zdecydowałbym się lądować poza miastem. Kiedy przekroczyłem próg cmentarza, zreflektowałem się, że postawiłem przed sobą nie lada zadanie. Cmentarzyk, który widziałem w przyszłości był maleńki w porównaniu z tym. Ineta znów miała rację, zanim następny raz kogoś zabiję, dwa razy się wcześniej zastanowię. Ten człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałem, zapewne lepiej się orientował w terenie. Ale było już za późno. Zacząłem chodzić z latarką od grobu do grobu. Szybko się zorientowałem, że w części, w której byłem, wszyscy umierali przed rokiem 2100. Zacząłem szukać jakiejś nowszej części. Okazało się, że świeższych grobów było niewiele i wszystkie znajdowały się w narożniku cmentarza. Właściwy znalazłem po kilkunastu minutach. Na chwilę wróciłem myślami do klechy. Jeśli mnie wykołował, to nie byłem mu się w stanie odpłacić. Trochę mnie to zmartwiło, ale zabrałem się do roboty. Miałem nadzieję, że zakopywali ludzi głęboko, bo nie chciałem grzebać w ziemi napotykając trzystuletnie kości. Z dużym trudem odsunąłem płytę. Zaświeciłem latarką i ze zdziwieniem stwierdziłem, że na wierzchu leży jakaś kartka. Zerknąłem na treść. Widniały na niej słowa „Spójrz za siebie”. – Nawet nie próbuj sięgać po broń! – usłyszałem głos za plecami. – Luna?!!! – krzyknąłem. Odwróciłem się. – Skąd...? – nie mogłem wydobyć z siebie nic więcej. – Z przyszłości, a niby skąd miałam przyjść? Po tym, jak uciekłeś, miałam ochotę cię zabić. Oszukałeś mnie, a przecież mieliśmy zostać partnerami. To był pierwszy powód. Ruszyliśmy za tobą do wrót, ale kiedy miałam właśnie przez nie przejść, nagle zniknęły. Byłam wściekła. Uspokoiła mnie dopiero Ineta. Powiedziała, że nie mam się czym martwić, bo przewidziała taki rozwój wypadków. Dlatego przemyciła do przyszłości podręczną maszynkę do podróży w czasie. – Kurwa, widziałem to, ale zlekceważyłem. Jestem głupcem – przyznałem szczerze.? – Problem polegał na tym, że do jego uruchomienia potrzebne było venenum. Jak wiesz rozwaliliśmy całość, musieliśmy więc czekać na nowe zbiory. I wtedy okazało się, że mam kolejny powód do zabicia ciebie. Wyobraź sobie, że zostawiłeś po sobie coś więcej niż zgliszcza. Zrobiłeś mi bachora. – Usunęłaś, mam nadzieję... – Nigdy nie chciałem mieć potomka. – Tak bym zrobiła, ale zarówno ten klecha, jak i mieszkańcy wioski błagali mnie, żebym je urodziła. Ineta obiecała mi, że jak urodzę, to przeniesie mnie w czasie do momentu, kiedy będziesz próbował wydostać kamienie. No i jestem. – A co z dzieckiem? – Zostawiłam pod opieką Marka, w przyszłości. – No to na co czekasz, strzelaj. Już raz chciałaś mnie zabić, teraz masz znów okazję. – Ja? Kiedy? Ach... Chodzi ci o to, co było po Vu? – Zgadza się. – I dałeś się na to nabrać? He he... To był pomysł Inety. Widzisz, po tym, jak Ufole odlecieli, wszystko zaczęło wracać do normy. Zrobiłyśmy więc taki numer, że wskoczyłyśmy na Vu w momencie, gdy wsiadłeś na statek, podstawiliśmy na moje miejsce biota, który miał za zadanie walnąć cię w łeb i nagadać bzdur. Uwierzyłeś w to?! – Nie rozumiem... – Historia zaczynała być za bardzo skomplikowana. – Ineta wymyśliła, że biot powie ci, że chcę cię zabić dla kasy i wyjścia z mafii. Nawet mi się ten pomysł spodobał, był dość wiarygodny. Potem, miał strzelić do ciebie z tej broni obcych... – To był pomysł Inety? – No. – Jak szliśmy do wioski, sam jej o tym opowiedziałem... – jęknąłem. – Teraz ja nie rozumiem – przyznała Luna. – Rozwaliłeś biota? – Tak. I wyrzuciłem ciało razem z błyskaczem za burtę. Myślałem, że to ty... To znaczy, że Xien niczego ci nie zlecił? – Nie, twoja była też nie. I nie mam pretensji, że mnie zabiłeś, sama bym tak zrobiła. To dlatego nie powiedziałeś, co się ze mną stało... No jasne. Ale poczekaj... Przecież wynika z tego, że naszym działaniem wcale nie zmieniłyśmy przeszłości – słusznie zauważyła. – Ineta... A co z nią? – Została z Igorem, chyba mają się ku sobie, to fajna dziewczyna, bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. No dobra, dość tych pogaduszek. Zawrzyjmy układ. Dzielimy się, jak to było ustalone, ale musisz nas stąd wywieźć. Tylko nie gnaj tak jak ostatnio, bo ledwie to przeżyłam. – Mówisz, że Ineta może podróżować w czasie? I przysłała cię tu samą? – spytałem, zaczynając domyślać się wszystkiego. – Dokładnie. – Długo tu jesteś? – Przed chwilą przeszłam przez wrota. Wycelowała idealnie, właśnie się nad czymś schylałeś. Kartką... Wszystko już było dla mnie jasne. – No kop! Szkoda czasu, już mi się Ziemia znudziła. Bierzmy, co nasze, i spadajmy. Kolbą karabinka zacząłem grzebać w ziemi, ale teraz działałem już bez entuzjazmu. – Obawiam się, że... – zacząłem. Przerwałem jednak wypowiedź, bo stuknąłem w coś. Pośpiesznie wyciągnąłem pudełko z grobu. Czyżbym się mylił? Potrząsnąłem, Coś było w środku. – Otwieraj, chcę to zobaczyć. Otworzyłem, prychając jednocześnie śmiechem. A jednak miałem rację. Luna podeszła do mnie i zerknęła przez ramię. – Co to jest?! Gdzie kamienie?!!! – krzyknęła zrozpaczona. – To odtwarzacz, przypuszczam, że twoja przyjaciółka zamiast aleksandrytów zostawiła nam jakieś nagranie. Włączyłem urządzenie. Na ekranie pojawiła się Ineta, Igor i jakiś bachor, do tego pewnie mój... – Mam nadzieję, że się nie pozabijaliście i oglądacie to razem? - zaczęła – Cóż, przykro mi, że nie znaleźliście tu tego, czego szukaliście, ale w zasadzie nie powinniście mieć do mnie pretensji, wszystko trafi przecież w ręce waszego dziecka. Musiałam zapewnić mu spokojną przyszłość. – A to suka! – warknęła Luna. – Igora już znacie, a to nasz synek, Borys junior. Jeśli jeszcze nie pokapowaliście, to ja jestem waszą ukochaną córeczką. Mamo!, tato!, fajnie jest zwracać się do was jak do rodziców. Mamusiu, zostawiłaś mnie Markowi, a on oddał mnie pod opiekę jakiejś litewskiej rodzinie. Dbał o mnie, więc się nie martw, wyrosłam na sprytną dziewusię, powinniście być ze mnie dumni. Kiedy już byłam duża i zaczęłam się wkurzać, że mnie zostawiliście, Marek dał mi paczuszkę, którą zostawiła mu przyjaciółka mojej mamy. Było tam urządzenie do podróży w czasie i instrukcja, jak się nim posługiwać. Postanowiłam osobiście poznać rodziców, w tym celu przygotowałam to całe przedstawienie, w którym braliście udział. Nic nie mogłam zmienić, czas jest liniowy, po prostu dałam się ponieść temu, co było i tak nieuniknione. Wy zostaliście bohaterami, a ja się świetnie bawiłam. Poznałam też Igora, który wniósł w posagu kamyki. Popatrzcie na nie, czyż nie są piękne? – Przełknąłem tylko ślinę. – Tato, chyba nie gniewasz się, że wydałam cię Ziemianom? Oni naprawdę myśleli, że zginąłeś, jak uciekałeś z Marsa. I ten żart z biotem... Jak mogłeś zabić mi mamę, he he... Aha, bo należy się wam jeszcze jedno wyjaśnienie. Ta maszynka do podróży w czasie to technologia Obcych. Pozwala poruszać się w czasie i przestrzeni. Oni zdawali sobie sprawę, że nie można zmienić biegu wydarzeń, to jest to, co nazywamy przeznaczeniem. Bo przecież dla jakiegoś punktu w przyszłości teraźniejszość jest przeszłością. Wszystko tak naprawdę już było, choć dla nas dopiero będzie... Dlatego Obcy używali jej tylko do przemieszczania się w przestrzeni. Być może jeszcze tu kiedyś wrócą, ale nie nastąpi to za naszego życia. Sprawdzałam. Możecie też poczuć się wyróżnieni, bo poza naszą rodziną nikt na świecie nie wie, że coś takiego istnieje. Dla twojej informacji, tato, laboratorium Faitha rozwaliłeś bardzo skrupulatnie. No dobrze, trzeba kończyć, bo mały zaczyna płakać, pomachajcie mu, to wasz wnuk! Może się jeszcze kiedyś spotkamy, nie znam całej przyszłości. Pa, kochani! Obraz zgasł. Spodziewałbym się wszystkiego, tylko nie tego. – To suka... – jęknęła Luna. – I ja coś takiego urodziłam... – Luna... Zgwałciłem cię z zemsty za to, że chciałaś mnie zabić po Vu. Ineta sprokurowała swoim żartem własne narodziny. To wszystko jest... jest... – zabrakło mi odpowiedniego słowa. – Suka... – najwyraźniej Luna przeżywała to gorzej ode mnie, bo zaczęła się powtarzać. Staliśmy w milczeniu przez dobrych kilka minut. W końcu Luna otrząsnęła się z szoku. – Pierdol to, spadajmy stąd. Tylko dokąd? – Jak to dokąd? Do domu, na Wuhan. Trzeba wrócić do rzeczywistości, zapomnijmy o przyszłości – zaproponowałem. Godzinę potem byliśmy już daleko od Ziemi. Luna siedziała, nadal przybita ostatnimi wydarzeniami, a ja w planach miałem poważną rozmowę z N’Gue. Najwyraźniej przyszedł czas na nowego premiera.