12727
Szczegóły |
Tytuł |
12727 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12727 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12727 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12727 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jan Tetter
Ognipiór
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1988
ISBN 83-03-02277-6
ROZDZIAŁ I
Walery w stodole czyścił karabin, dawno nie uży-
wane żelazo żarła rdza, miedziane naboje pokrywały
cętiki patyny. Ten karabin razem z domowymi gra-
tami — jak one widać nieodzowny — przywiózł na
nowe gospodarstwo jeszcze ze swoich stron.
Pod kalenicą hałasowały wróble, teraz, na przed-
nówku, im też nie wiodło się najlepiej. Po pustej sto-
dole snuł się zapach dalekiej młodki, słomy i nie
wiadomo czego jeszcze — myszy? Tych już tu daw-
no nie było. Gdy na chwilę cichły wróble, odzywał
się jęk wiatru w szparach pomiędzy obluzowanymi
deskami — na deszcz. Cała stodoła poskrzypywała
i stękała niby spracowany człowiek.
Złożył karabin, część po części, dokładnie spraw-
dził działanie. Naoliwiony zamek chodził z cichym
mlaśnięciem. Żelastwo śmierdziało rdzą i naftą, był
to zapach śmierci, nie swojej — czyjejś, ale zawsze...
Śmierci i —- może strachu?
Od jakiegoś czasu kręcili się tu obcy ludzie, to ta
bliskość traktu. Za robotą? Nie ma tu dla nikogo ro-
boty.
Jak czujny pies, przez głosy stodoły raczej wy-
czuł, niż posłyszał niepokojące kłapnięcie furtki.
Wsunął broń pod zapolnicę.
Przez podwórze leciał sąsiad Latoś, widać czymś
wzburzony. Wyszedł mu naprzeciw.
— Pawła zabili i ograbili. Nie słyszałeś nic? —
zapytał zdyszany, widząc wychodzącego ze stodoły
Walerego.
— Nie może być! Kiedy?
— Dzisiejszej nocy. Obrali go do ostatniej nitki,
konie z wozem też po-oszły!... Chciał chyba bronić,
no to go zastrzelili. Nikt nawet nie widział, nie sły-
szał. Dopiero rano go znaleźli.
— To już czwarta grubsza kradzież od nastania
kryzysu. — Walery przez chwilę patrzył w ziemię
trąc brodę, aż chrzęściła nie golona szczecina. —
Wypada tam pójść, może trzeba babie coś pomóc?
Głowę pewnie całkiem straciła.
Ruszyli w stronę zagrody poszkodowanego.
Walery Karasim i Wiktor Latoś byli sąsiadami od
czasów, kiedy w Tuiliczanach stały wszystkiego trzy
chałupy, nie licząc dawnych pofolwareznych zabu-
dowań, a przyjaźnili się jeszcze wcześniej.
Los zetknął ich przed wieloma laty na trakcie
wiodącym do Chełma, teraz właśnie przebudowywa-
nym na szosę. Obydwaj zawędrowali tu, żeby kupić
ziemię, założyć gospodarstwo, coś tam polepszyć
w swoim życiu. Trochę skryty, w każdym razie ma-
łomówny, wielkie chłopisko Karasim i żywy, otwar-
ty, chudy a pewny siebie Latoś — co to wydaje mu
się, że świat zna jak własne puste kieszenie, stano-
wili jakby jedną całość. Baby i dzieci żyły później
niby Miska rodzina.
To chyba w dużej mierze dzięki Latosowi Tuiicza-
ny dobrze znano w gminie i w powiecie. Pozostałe
wsie, jak wsie, a Tuiliczany były inne — ho! ho! Jak
jeszcze inne. Mówiono, że chłopy tu mieszkają prze-
mądrzałe jeden w drugiego, gdzie tam innym rów-
nać się z nimi. Wielu, co prawda to prawda, ter-
miny w życiu przeszło niezgorsze.
Tak czy siak, nie cieszyła się wieś specjalnym
mirem, nie żeby ludzie tu byli źli, po prostu nie da-
wali sobie w kaszę dmuchać i to wystarczyło, żeby
się taka opinia o nich ukuła. Może dlatego uważano,
że mają się za lepszych?
Ale kiedy przychodziły kłopoty — do Tuliozan
szło się po pomoc, choćby tylko po napisanie świstka
do urzędu, choćby po radę... I niejednemu taka rada
dobrze się przysłużyła, uchroniła przed większą
biedą.
Wieś zaczynała się pod tereszańskim lasem, co si-
ną smugą okrążał Tuiliczany i Tereszany, odchodząc
gdzieś w kierunku chachłackich wsi nad Bugiem.
Pod lasem wieś zaczynał przysiółek złożony z garści
nijakich chałup należących do chłopów, o których
istnieniu dowiadywano się wtedy, kiedy ktoś umie-
rał lub stało mu się jakieś nieszczęście. Mieszkała
tam Wiewiórowa, wdowa po człowieku, którego nikt
nigdy nie widział, żył-był podobno w stronach, skąd
przybyli, liczono go ojcem strasznej liczby córek;
siódma miała być zmorą, co po nocach konie dręczy,
splata im grzywy w nierozsupływaine strąki. Kiedy
Zmora rodziła, a miała poród ciężki, matka zosta-
wiła ją w bólach i poleciała do wsi po pomoc jakiejś
babki. Słyszano, jak biegnąc drogą przy debrze mo-
dliła się w głos: „Święty Antoni — wypchnij!"
Dalej stały chałupy trzy-, czteromorgowych „go-
spodarzy", a wśród nich nigdy nie dokończone za-
budowania Józka Wrony, co wpadł do studni i zo-
stawił wszystko babie i szesnastoletniemu synowi.
Ktoś tam miał powiedzieć, że syn mu w tym do-
staniu się do studni trochę pomógł. Może to było
kłaimistwo, bo nikt synowi z tego powodu wyrzutów
nie robił. Szesnastoletni dziedzic rok popartaczył we-
dług rad matki, a potem zbuntował się, zaczął uży-
wać życia. Przepił wszystko, co było w gospodar-
stwie jeszcze przed kryzysem, potem przepadł gdzieś,
pozostawiając starą własnemu losowi.
Na końcu przysiółka albo — jeśli liczyć z drugiej
strony — na jego początku, osiodłała pagór zagroda
Rozwadowskich. Gospodarz to był niegłupi, nosił sie_
z szykiem, chodził z laseczką, z podwórka dwie wsie
jak na stole oglądał: opadające w rozdół, a później
podchodzące w górą łańcuchem bielonych chałup
Tuliczany i Tereszany, napiętrzone, nastające na sie-
bie stodołami, których dachy porastał zielony mech.
Od przysiółka do gościńca głównowiejskiego opa-
dała droga, tam śród krzaków, wiśniowych sadków,
w jabłoniach — jakby zaścianek, zajmowany przez
jedną roapęczniałą rodziną Młynarczyków. Panna tu
była na wydaniu, ładna, taka łania spłoszona. Za
cały majątek miała tylko urodę... Tu najwięcej ru-
chu i zamieszania robił stryj, zresztą może dla od-
różnienia od innych pociotków noszących to samo
nazwisko, nazywany Stryjem przez całą wieś.
W pobliżu, oddzielone debrą zarastającą karłowatą
sosną, brzozą i tarninami — zabudowania Mrozików,
pod dachówką, lepsze wyraźnie od innych. Mroziko-
wie nie byli małżeństwem, żyli na wiarę, nawet
dziecko mieli ze sobą. Co gorsza, mówiono, że mimo
różnych nazwisk, małżeństwem zostać nie mogą, bo
są bratem i siostrą od jednej matki.
Początkowo więc, w imię obrony jakichś tam su-
rowych zasad, chciała ich wieś rozpędzić. Ale oni po
prostu śmieli się ze wszystkich, a już najbardziej ze
Stryja, który do naprawy moralności zapalił się
pierwszy, bo zamaniło mu się to stadło na chwałę
swoją i bożą rozłączyć. Zaczął tam bywać, coś mę-
dzić, ale ku swemu zdumieniu rychło przekonał się,
że ci dwoje szczelniej przylegają do siebie niż naj-
lepsze małżeństwo. To go jeszcze bardziej upewniło
w niemoralmości ich związku. Zawściekł się.
W nocy, po gałęziach czereśni wlazł na dach, za-
mierzał uisunąć parę dachówek i przez strych wejść
do domu, skąd noc w noc, wiedział to, bo szpiego-
wał, dochodziły najdziwniejsze odgłosy. Ale z dachu
spadł, szczęśliwie na krzak róży, nic sobie nie zła-
mał, choć chałupa była wysoka, portki tylko podarł
i gębę podrapał.
Cała niejasność i dwuznaczność sytuacji rodzinnej
Mrozika, choć wszyscy to potępiali, nie przeszka-
dzała mu kadencja w kadencję piastować godność
sołtysa, nikt się temu nie sprzeciwiał, może dlatego,
że urząd to był niewielki, i, prawdę mówiąc, z da-
wien dawna wzgardzony.
Niemal pośrodku wsi mieszkał Kukiełka, podobno
nie za mądry, z natury mruk i nurek, trzymający
się od ludzi z daleka. Koniarz zawołany, jeśli cokol-
wiek w życiu kochał, to zapewne konie. Konie ko-
chały jego, choć nierzadko katował je z tępą zaciek-
łością. Ale może konie, jak kobiety, mogą kochać
głupców i katów? Jego zaprzęg musiał iść jak wiatr,
jak burza, gotów zabić człowieka, co odważyłby się
go wyprzedzić na drodze. Gospodarz całą gębą, po-
budynki miał przerobione z folwarku, murowane
z białego kamienia. Syna chował, Szczepana, już do-
rosłego, co to tylko myślał o miłości i chodził wiecz-
nie zadurzony; też miał chyba w głowie nie całkiem
po kolei, a drażliwy przy tym był, a dumny!
Ale że czekała na niego cała ojcowizna, każda by
oczy przymknęła na jego felery, byle móc się za
niego machnąć. A bo to—powiadali starsi, mądrzej-
si ludzie — inny, nawet i bardzo mądry, więcej
z tego życia ma niż te cztery deski? Było w tym
stwierdzeniu coś z prawdy. W każdym razie Szcze-
pan stanowił partię, że daj, Panie Boże.
Dalej szły zagrody Sadłaka, Karasima, Latosa i in-
nych, tych co to we wsi najbardziej się liczyli, jedni
dlatego, że ich szanowano, drudzy dlatego, że prze-
ciwnie.
Do takich właśnie należał Sadłak. Wrócił z bol-
szewickiej wojny z krzyżem Virtuti Militari, podob-
no strasznie dużo wrogów namarnował. Pola miał
mało, honoru w nadmiarze. Nikt dzisiaj już nie po-
trafiłby powiedzieć, jakim był ten człowiek do woj-
ny, wszyscy wiedzieli, że jest to ktoś, dla kogo świat,
polityka, wieś, gdzie mieszka — wszystko zaczynało
się i kończyło na tym krzyżu ze wstążeczką. Jeśli
jakaś sprawa nie miała choćby urojonego związku
z orderem, takie zdarzały się jednak rzadko, nie by-
ła warta, żeby sobie nią głowę nabijać. Ambicja
i bieda zżerały go, i nie wiadomo było, która z tych
dziwnych sióstr bardziej go niszczyła. Żył więc bied-
nie i ciężko. A zazdrosny! — żeby sąsiadowi głaz
z nieba na pole spadł, toby poszedł w nocy i prze-
toczył na swoje.
Bliżej właśnie budowanej szosy, na pagórze, mie-
szkał w zasobnych zabudowaniach Koryciński; sam
budowniczy tego gospodarstwa leżał już od paru lat
na cmentarzu w Białodrogach i całą schedą władał
niepodzielnie syn Władek. Gospodarował po kawa-
lersku, sam z matką, za psi grosz przynajmując do
gospodarstwa dziewczynę. Zresztą, przynajmowano
tu wiele obcych, pościągainych skąeiś ludzi, do krów,
do gospodarstwa. Nie było niczym nadzwyczajnym,
że biedni u bogatych służyli, nierzadko za utrzyma-
nie tylko i jaki taki ubiór. Podobno dziewczyna ta,
jak to na służbie, nie tylko do posług gospodarskich
bywała używana. Stąd może i tak długie Władkowe
kawaler stwo.
Naprzeciw Korycińskiego, bliżej szosy, siedział
w podobnym jak Kukiełka folwarku, ałe gdzie
skromniejszym — Paweł Kozina, może jedyny czło-
wiek, o którym nikt w całej wsi złego słowa by nie
powiedział. Dalej stało jeszcze parę jakichś biednych
chałup ludzi w szarzyźnie codzienności zupełnie za-
pomnianych, co trwali jak drzewa w lesie.
Latoś i Karasim weszli na podwórko Koziny. Do-
piero tu widziało się, jalk te budynki są inne od za-
budowań we wsi. Chałupa częściowo przerobiona
z dworskiego czworaka, stodoła też nazbyt wielka,
jak we dworze, tyle że nigdy cała nie zapełniona,
toteż i nie doglądana świeciła dziurami. Obora i staj-
nia zajmowały dawny spichlerz. Na.każdym kroku,
w tym niepotrzebnie za dużym obejściu, ślady by-
towania innych, dawno odeszłych w ponrrokę lu-
dzi. Jacy oni byli, tego chyba nikt nie potrafiłby
powiedzieć; tu i ówdzie znajdowały się jakieś pra-
dawne urządzenia, które im służyły. Saimo podwórko
też było za wielkie i trwał na nim mur zawalidro-
ga — zbudowana z białego kamienia ściana dawnej
owczarni, porastająca oślizłą, zieloną pleśnią.
Przed chałupą stała już grupka żywo rozprawia-
jących ludzi. Pod stodołą Władek Koryciński mościł
słomą wóz zaprzęgnięty w dwa kasztany, pod mu-
rem skubał trawę jakiś obcy posierśniały mierzyn
zaprzężony do małego wózka. Szeroko gestykulując,
najżywiej w grupce rozprawiał wuj Młynarczyk,
przez całą wieś nazywany Stryjem.
— Żyje — powiedział na widok przybyłych —
ale ciężko postrzelony i kto wie, czy wytrzyma?
— Bogu chwała i za to — Latoś uchylił czapki —
do doktora go wieziecie, do szpitala?
— Przyjechał felczer z Białodrogów — powiedział
Stryj — opatrunki założył i mówi: „do szpitala, ina-
czej za nic nie ręczę".
— Jak to się wszystko stało?
— Ano zwyczajnie, gospodarzy nie było, bo poszli
sobie do Horyczan, do swoich, parobek, co w stajni
spał, polazł na wieś za dziewuchami. Wyczuli co
i jak, psa otruli, leży tam za stodołą, żarniki poukrę-
cali i weszli. Na to widać nadszedł Paweł, jak zoba-
czył, co się dzieje, podniósł krzyk, bo co krom tego
sam jeden zrobi? Tamtych musiało być więcej, strze-
lili i po krzyku... Pewnie gonił ich drogą w pole, bo
go aż tam, przy życie znaleźliśmy. — Młynarczyk
wyjął z ust przesiąkły niedopałek i pokazał wiodącą
w pole dróżkę, zieloną, nakrapianą mleczami.
— Siady jakieś zostały?
— At, śladów pełno, ale co z tego? Pojechali dro-
gą do łąk, potem na szosę i już po śladach. Mało to
fur nocą jedzie, a przeważnie teraz, latem? No, wy-
szedł felczer.
Żyd w długim chałacie wycierał ręce lnianym,
świątecznym ręcznikiem z haftami. Nie wiadomo
dlaczego ciągle poruszał siwiejącą brodą, jakby cały
czas do siebie mamrotał. Na mięsistym nosie sie-
działy druciane okulary, zza których spoglądały
przekrwione oczy spracowanego konia.
— Można wieźć? — zapytał Władek podjeżdżając
pod same drzwi.
— Nu, wieźć to wieźć, aby ostrożnie... Założyłem
binty, teraz go ubieraj ą. To tani w nim za głęboko
siedzi, żebym mógł wyjąć. Operacji mu trzeba. Nu,
konieczna operacja i szpitalna opieka.
— Będzie żył?
— A czy to ja jestem Panem Bogiem, żeby mnie
pytać? Przytomności nie odzyskał. Jak wyżyje za-
nim go dowiozą do sapitala, przetrzyma operację
i jeszcze trochę po operacji, jak nie wdadzą się ja-
kieś inne choroby, bo dużo krwi stracił i jest słaby,
a na słabego wszystko się rzuca... Jak wytrzyma —
to będzie żył.
— Z tego wynika — szepnął Wiktor — że chłop
lada chwila Bogu ducha odda.
- Nie bresz, nie będzie tak źle — skarcił go Wa-
lery.
Wkrótce z chałupy wyniesiono rannego. Był blady
jak wapno, wyglądał na trupa. Żona uderzyła w la-
ment, zaczęła szarpać już ułożonego na furze męża,
aż ją ofuknął Koryciński. Kiedy wóz ruszał, felczer,
jakiś czas idąc obok, udzielał wskazówek woźnicy.
Z gościńca wrócił do swego mierzyna i zaczął nie-
wprawnie porządkować uprząż.
— Felczer jeszcze frontowy — powiedział ktoś
z zebranych na podwórku — żeby chciał kulę wyjąć,
to i do szpitala nie byłoby po co wlec. Ale widać nie
chciał, może za blisko serca?
Ludzie rozchodzili się powoli. Walery patrzył na
Wiktora myśląc o czymś zupełnie innym i nie
zorientował się, że tamten także nie o szpitalu me-
dytuje.
— Chodź, Wiktor, obejrzymy zamki, nie zawadzi
poznać złodziejskie sposoby.
Przy komorze kłódka urwana razem ze skoblem,
robota prosta, złodziej wsunął łom i ukręcił bez
większej fatygi. Trudniej im poszło z kutym, na ko-
walskie ćwieki mocowanym zamkiem stajni, drzwi
przedzielono tutaj w poprzek na dwie części, zamek
ryglował tylko dolną połowę, górna była nie zabez-
pieczona, a nawet dla chłodu specjalnie otwarta. Tu
przepiłowano dębową futrynę przy zamku raz,
a przy samym progu drugi raz i drzwi wypadły —
całej mitręgi na pacierz.
Parobek też przyszedł popatrzeć.
— Na dobrego złodzieja nie ma zamka, co? — za-
gadnął.
— Osobliwie, kiedy się nie pilnuje — przyciął
mu Walery i na co już chłopak nic nie odpowie-
dział. — Kiedy gospodarza znaleźliście?
— Rano dopiero.
— Czy słyszał kto strzał?
— Nikt.
— No to plądrowania też pewnie nikt nie słyszał.
Poszli jeszcze obejrzeć ipsa. Wierny stróż zagrody
został w bruździe za stodołą, z wyszczerzonymi zę-
bami; nie miał widać leikkiej śmierci, leżał skręcony
w bólach, pobzykiwały już nad nim muchy trupiarki.
— A to zapłacili ci ludzie za wierną służbę —
powiedział Wiktor ze współczuciem, jakby tu nie
o burka łańcuchowego chodziło, ale o człowieka.
Odszukali miejsce, gdzie leżał Kozina; ze dwieście
kroków od stodoły, na murawie czerniała niewielka
plama krwi. Latoś poszedł dalej, uważnie przeszu-
kując trawę pod nogami.
— Za czym jeszcze patrzysz? — zapytał Walery.
— Jeżeli strzelał z braulinga, to gilza powinna
wylecieć gdzieś tu, bo on się sam repetuje, jak z ro-
syjskiego nagana albo z obryza, no to mógł nie prze-
ładować i niczego nie znajdziemy... Jest! — podniósł
z ziemi błyszczącą łuskę.
— Patrz no, Walery, to nawet nie łuska, to nie-
wypał.
— Ciekawe, dlaczego nie odpalił, zleżała amunicja
czy co? — Wiktor obracał w palcach nabój brow-
ninga. — Iglica, coś mi się widzi, ledwie musnęła
piston, bardzo już zbita i uderza tylko-tylko... No,
ale przecież strzał był. Trzeba szukać dalej, musi tu
gdzieś leżeć i gilza.
Walery nie bardzo wiedział, o co idzie.
— To było tak — tłumaczył głośno Wiktor —
strzelił raz, ale pistolet nie wypalił,, przeładował
i nabój poleciał blisko, już go mamy. Strzelił drugi
raz, był strzał, pistolet sam już wypluł łuskę dużo
silniej niż przy ręcznym przeładowaniu, mogła upaść
dalej, może nawet w zboże...
Po jednej i drugiej stronie dróżki stało pachnące
ciepłą zielenią żyto, jego źdźbła bielały już dołem
przezroczysto. Tym razem sziperali dłużej, natłukli
tego zboża, aż żal było patrzeć, ale wreszcie zna-
leźli to, czego szukali. Przyszło im z pomocą słońce
i połysk mosiężnej łuski. Także i tutaj spłonka była
ledwie trącona, ale łuska śmierdziała spalonym pro-
chem. Wyfbuch więc nastąpił i kula z niej ugodziła
Pawła.
— Nie byłoby trudno poznać ten pistolet — po-
wiedział Latoś — ma zbitą iglicę albo i dorobioną
przez jakiegoś kowala partacza.
Szli z powrotem, na podwórku stał parobek, przy-
glądał im się.
— Coście szukali na taimtym miejscu? — zapytał
ciekawie.
— Patrzyliśmy, czy się złodziej czasem nie scho-
wał gdzieś w życie.
— No i co? — trochę naiwnie, trochę zadziornie
zapytał nabierany.
— Ano nie ma go, tylko liścik do ciebie zostawił,
żebyś mniej za dziewuchami ganiał, a więcej domu
pilnował. Był ktoś u was wczoraj wieczorem?
— Wczoraj, nie.
— A w tygodniu?
— Baba dziadówka po proszonym, nocowała.
— W stodole?
— Tak.
— A pies przez cały wczorajszy dzień co robił?
— A nawet go nie spytałem — odciął się parobek.
— Nie spotkałeś go przez cały dzień?
— Nie był w humorze, siedział cicho w budzie.
Wracali do domu nieśpieszno, milczeli patrząc na
zwykły o tej porze ruch w wiosce. Gdzieś tam ry-
czały Mrozikowe krowy, lecące jak zwariowane z pa-
stwiska do domu. Słychać było powolne raach-
ciaach! traczy rżnących deski. Za Sadłakowymi
grabkami kołatał zdyszany, (posyłający wiadro
w głąb studni kołowrót.
— Trza by zaimki lepiej zabezpieczać. Tam, żeby
kłódka była z małym uchem, złodziej by łomu nie
wsadził i do komory by się nie dostał — powiedział
w zamyśleniu Walery.
— A na drewnianą futrynę jalką radę znajdziesz?
— Przy zamku i na rogach szta'bikieni okuć.
— Można, ale złodziej soibie zamek najpierw obej-
rzy i przygotuje sposób.
— Jak to obejrzy? Myślisz, że ta chodząca po że-
brach baba, to był złodziej?
— Nie ona sama, najpewniej przyszła po to, żeby
wszystko zobaczyć i psa otruć. Słyszałeś, pies przez
cały dzień cicho w budzie siedział, bo już był chory,
wieczorem, jak go spuścili z łańcucha, poszedł
i zdechł.
Stanęli pod rosnącymi nad drogą czereśniami, zry-
wali soczyste owoce, pestki wypluwali w piach. Nie-
Śpieszno im było, na przednówku nie ma w gospo-
darstwie roboty, rozmowa toczyła się więc leniwie,
z przerwami na zrywanie i jedzenie czereśni.
— Przysłowie mówi, że jak ukradnie, schowa ład-
nie, to przepadnie. Wóz i konie to nie pudełko za-
pałek, co je włożysz do kieszeni, to musiało pójść
na schowanie w pewne i długo naprzód upatrzone
miejsce. Tak sohie myślę — Wiktor poskrobał się
po nie ogolonej brodzie — ile mogli ujechać? Dzie-
sięć kilometrów, dwadzieścia? Ale to wystarczy, że-
by już nikt nie znał tych koni. Stanął na popas i za
godzinę, dwie może ruiszać dalej. Według mnie, te-
raz gdzieś popasa. Od nas wkoło dwadzieścia kilo-
metrów to obszar — lekko licząc — powiatu. Szu-
kaj wiatru w polu.
— Beznadziejna sprawa — stwierdził Walery.
Trzymał w garści kilka dorodnych owoców, pojedyn-
czo, jakby dla zabawy, co i raz brał jeden do ust,
wypluwał pestkę i żuł miąższ w zamyśleniu. — Bez-
nadziejna sprawa. Łatwiej nie dopuścić do nieszczę-
ścia, niż potem odrobić.
— Każdy mądry po szkodzie. Ale pomyśl tylko,
każdy koń ma swój paszport, książeczkę, bez niej
konia nie sprzedasz.
— Książkę wydaje gmina, stamtąd można ją
wziąć, ukraść, kupić, czy ja zresztą wiem, co jeszcze?
A poreszcie, ludzie pieniądze podrabiają, to czegoś
takiego nie potrafiliby podrobić? I jeszcze jedno,
w samych Tuliczanach jest parę koni bez książe-
czek. Taniej puści, to i bez dokumentów sprzeda.
Ile to już tych kradzieży było, musimy zacząć się
bronić, pojęcia jeszcze nie mam jak, przede wszyst-
kim chyba w nocy stróżować.
— Łatwo powiedzieć: bronić. Stróżowanie akurat
tyle pomoże, co umarłemu kadzidło.
Wiktor zasępił się. Z daleka, gdzieś z góry od
szosy, turkotała fura ciągnąc za sobą tuman kurzu,
była jeszcze zbyt daleko, aby rozpoznać nawet po
koniach, kto jedzie.
— Chodźmy do dom, czasu szkoda. Jak się Paweł
z tego wyliże, co już byłoby wielkim szczęściem od
Pana Boga, może powie nam coś więcej. Jutro nie-
dziela, zapomniałem ci powiedzieć, z powiatu na ze-
branie przyjeżdża prelegent. Zawiadom tam z na-
szych, kogo spotkasz.
Rozstali się, Wiktor skręcił do sieibie. Walery po-
szedł dalej ku swojemu obejściu, długo jednakże nie
mógł oderwać myśli od kradzieży. Co za zuchwałość,
z bronią w ręku!? Toż napadnięty, zaskoczony w no-
cy, nawet krzyku podnieść nie może.
Zastanowiło go zachowanie się Wiktora, przecież
to wszystko, co robił, nie było' zwyczajnym zaspo-
kajaniem ludzkiej ciekawości, każdy by potraktował
kradzież jako coś przypadkowego. Oto idzie złodziej,
patrzy, jest okazja, cap! — i po krzyku. Czy to mo-
żliwe, żeby taki napad wymagał aż tylu zachodów,
szpiegowania, trucia psa?
Fura była już blisko, nagle zwolniła, zdziwiony
zobaczył, że skręca do Latosa. Zaprzęg wydawał się
obcy, wasąg z miękkimi siedzeniami, jak na bryczce.
Na wozie siedziało trzech policjantów, pod słońce
błysnął okuty daszek czapki. Pewnie w sprawie kra-
dzieży — pomyślał Karasim i zawrócił w stronę za-
budowań Wiktora.
ROZDZIAŁ II
Wiktor Latoś stał pośrodku swego podwórka, jesz-
cze nie słyszał turkotu nadjeżdżającej furmanki, pa-
trzył zamyślony na kalenicę stodoły, po której spa-
cerował jakiś obcy, rudy gołąib. Wszystko, co go
otaczało, to dzieło jego rąk. Czy i tutaj miałby kie-
dyś wejść jakiś podlec i wyciągnąć stąd coś, co po-
wstało z ciężkiej pracy? Nie, nie powinno nawet
dojść do tego, żeby jego noga stanęła na tym pod-
wórku.
Dopiero teraz poczuł, jak kocha to miejsce, było
czymś bliskim, jak własne ręce. Rozejrzał się i po-
czuł w sobie takie szczęście, aż przestrach go ogar-
nął. Takie szczęście już sarnio w sobie może być za-
rodkiem czegoś niedobrego... Nie, lepiej już o tym
wcale nie myśleć.
Gołąb na kalenicy zaczął gruchać gardłowo, wabił
siedzącą w pobliżu samicę.
Zagroda Latosa budziła we wsi zdumienie, tak
w niej wszystko było na swoim miejscu i tak skła-
dało się w przychylną człowiekowi całość, niczym
w porządnej izbie. Oto więc kwadrat podwórka, oto
jego pani — stodoła, jejmość ogromnie ważna,
a przecież poczciwa, czasem zasobna, przechodzi
przez nią całe bogactwo pola. Teraz pozamykana,
strzegąca swej przednówkowej pustki. Ziemia, gdzie
pada cień, porasta trawą, bo słońce jej nie wypala.
Przy stodole okrąg, jakby wysmalony wielką fa-
jerką — ślad wokół kieratu, głównej siły napędowej
stodolnych hałasów, łomotań sieczkarni i młocarni.
Pod oborą z białej opoki podmokłe terytoria gno-
jownika, bliżej parkan z desek, na który nie wta-
jemniczone w misterium podwórka nastawają jawo-
ry. Przy parkanie koryto dla bydła, gdzie woda
spływa drewnianą rynną do czekającej pokornie po
tamtej stronie płotu, pod jaworami, studni, dudnią-
cej czasem kołowrotem, pojękującej łańcuchem, po-
chlipującej mokro...
Naprzeciwko obory szopa, z frontem szeroko
otwartym na sprawy podwórka, rozchełstana niczym
chwat porozpinany lato i zima. W szopie wóz, sanie,
na wyżkach jakieś deski... Bliżej — stolarnia, piły
i piłki, heble, warsztat i pachnące wióry. Co tu
powstało skrzyń, stołów i stołków, drzwi, okien!
Tam, gdzie kończyła się stolarnia, zaczynała drewut-
nia, pomieszczenie bez polotu, tu ciupano patyczki
do wiecznego podkładania pod kuchnię.
Czworokąt podwórka zaimykał niezbyt wysoki płot
ze starannie wykonanych sztachet. Rosły tu jaśminy
i inne krzewy dumne ze swej nieużyteczności, for-
poczty ganku, którego drzwi prześwitywały kolo-
rowymi szybikami. Z ganku prowadziły drzwi do
chałupy.
Zabudowania otaczał sad, rozbuchany, rozwydrzo-
ny i niesforny. Tutaj wzbierały blade papierówki
i kamiennej szarości renety. Tu unosił się duszny,
oszukańczy zapach przejrzałych malin.
Wszystko tu było tym, co przedłuża człowiekowi
życie, co pielęgnowane powinno trwać wiecznie...
Musiało to być tworzone na obraz i podobieństwo
wnętrza tego człowieka, którego gniazdo stanowiło.
Furtka koło stodoły otwarta na oścież, pewnie za-
raz krowy z pastwiska Regina przygoni. Ruszył zo-
baczyć, czy jest woda w korycie, i wtedy zauważył
otwierającego bramę chłopa, wkrótce na podwórko
wjechała fura z policjantami.
Nie będzie to czasem w sprawie kradzieży? — po-
myślał. — Za wcześnie, najpewniej to goście do
mnie.
Trzech policjantów bez pośpiechu zeszło z wasągu;
był to przodownik Senek, Zatryba — tych Latoś
znał — i jeszcze jakiś trzeci, chyba nietutejszy?
— Ty jesteś Wiktor Latoś? — zapytał Zatryiba.
— Ja, a tofbie o co chodzi?
— Od kiedy to mi „tykasz"? Świń z tobą nie pa-
sałem.
— Szkoda, bo byś miał wtedy prawo mówić mi
„ty".
— Masz, chamie, szczęście, że jest przy tym pan
komendant, zobaczyłbyś, co to znaczy policjant na
służbie.
W otwartej bramie pojawił się Karasiim, słysząc
taką rozmowę aż przystanął, dziwna jakaś sprawa
się zaczynała.
— A pan kim jest? — ostro wpadł na niego Se-
nek.
— To sąsiad, panie przodowniku — powiedział
Latoś.
— A my do sąsiada nie mamy żadnego interesu,
niech sobie idzie z Bogiem, i to prędko.
— Panie komendancie Senek — powiedział Wik-
tor — po sposobie, w jaki się do mnie zwraca star-
szy posterunkowy Zatryba, wnioskuję, że przyje-
chaliście tutaj z interesem nie bardzo dla mnie ko-
rzystnym, mam prawo mieć świadka, proszę więc,
aby sąsiad tutaj pozostał, bez tego odmówię wszel-
kiej z warnii rozmowy.
— Odzywa się w tobie nieczyste sumienie. Nie
pomoże ci żaden świadek — przygryzł wąsa komen-
dant — ale niech zostanie, my działamy zgodnie
z prawem, nie będziemy więc niczego ukrywać. Cóż
to, nie zaprosisz do chałupy?
Weszli do izby. Po jaskrawym słońcu na dworze
trzeba było sporą chwilę przyzwyczajać oczy do
mroku, żeby coś zobaczyć.
— Baba światło zasłoniła — powiedział Latoś zry-
wając ciężką chustę z okna — żeby się muchy nie
pchały. Proszę, siadajcie, panowie.
— Nie będziemy siadać, panie Latoś — Senek
popatrzył po izbie z udanym zamyśleniem, uderza-
jąc się trzcinką po cholewie. — Róbcie rewizję! —
rzucił oczekującym policjantom.
— A, przepraszam, nakaz pan komendant ma?
— Mam. — Policjant nie śpiesząc się wyjął pa-
pier z kieszeni munduru i rzucił go na stół. — Prze-
szukać dokładnie, zwłaszcza papiery. Książek, wi-
dzę, w tym domu cała etażerka, znaczy mamy do
czynienia z tak zwanym chłopem świadomym. Tylko
ta świadomość obraca się akuratnie nie tam, gdzie
by należało. Donieśli mi, żeś pan, panie Latoś, bol-
szewicką jaczejkę założył w Tuliczanach, prawda
to?
— Za wymyślone nowiny płaci pan swoim szpic-
lom państwowymi pieniędzmi. Nieprawda, źle panu
donieśli, komendancie.
— Milcz pan lepiej, panie Latoś, bo to niczym
dobrym się nie skończy. A jeśli o donosy idzie, to
może nie powstała tutaj we wsi ostatnio nielegalna
organizacja?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Ale nam wiadomo. Pan założyłeś tu jakieś ko-
ło. No co, przyznaje się pan?
Policjanci tymczasem przewracali wiszystko do
góry nogami. Już wywalono wszystkie książki z eta-
żerki i Zaitryba zaczął grzebać w papierach. Roz-
walał wszystko, kwity za podatek czerwone, za ase-
kuracje seledynowe, za podatek wyrównawczy sine
i żółte — było tego jak i podatków już nie spamię-
tać ile i jakich. To gminny, to powiatowy, to fa-
jerkasa, to podatek za psa, za drogę, za szarwark...
Drugi policjant trudził się przy kuchni, spadły
z komina baniaki, z półek talerze. Nie mógł otwo-
rzyć lufcika w piecu, to go wyrwał bagnetem, po-
leciały na mieszkanie sadze i popiół.
— Panie komendancie, czy nie mógłby pan po-
wiedzieć swoim ludziom, żeby nie niszczyli mi wszy-
stkiego? Jeśli już mają prawo plądrować, niech plą-
drują, ale niech chaty nie rujnują.
— Moi ludzie wiedzą, jak mają postępować. Zre-
sztą, co mi tam, uczynię zadość pańskiej prośbie.
Panowie, nie rujnujcie człowiekowi chałupy, niech
przynajmniej przyciesia zostaną nie naruszone. —
Powiedział to z powagą, ale posterunkowych tak
to rozbawiło, że dobrą chwilę rechotali z radości.
Rewizja była w całej pełni, kiedy z pola z mo-
tyką w ręku i małym dzieckiem w płachcie na ple-
cach wróciła Latosowa. Zaraz też Regina przygnała
krowy z pastwiska i lała im wodę do koryta, sły-
chać było łomot studziennego kołowrotu. Kobieta,
zobaczywszy stan, izby uderzyła w lament.
— Idź na dwór z tym jazgotem — wygnał ją
z chałupy mąż — i trąb, ile chcesz. Krowy z paszy
wróciły, pomóż Reginie, nic tu z twego krzyku.
Dopiero po chwili okazało się, że zrobił to prze-
myślnie. Lament kobiety rozlegający się z podwórka
słychać było w sąsiednich zagrodach. Pierwszy przy-
leciał wuj Młynarczyk, wracał właśnie ze wsi; cie-
kaw nieszczęścia, jakie się znów wydarzyło, biegiem
wpadł na podwórko. Zaalarmowani krzykiem ścią-
gali i inni.
— Posterunkowy Hulewicz — odezwał się do nie-
znajomego policjanta komendant — dajcie spokój
z tymi garnkami i rozejrzyjcie się trochę po zagro-
dzie. Przy okazji przepędźcie ludzi, wystarczy panu
Latosowi jeden świadek.
— Komendancie — do przełożonego podszedł Za-
tryba — zdaje się, że coś znalazłem.
Przodownik pobieżnie rzucił okiem. Był to zwyk-
ły szkolny kajet, a w nim, zaraz na pietrwszej stro-
nie, chemicznym ołówkiem naibazgrany protokół
z pierwszego organizacyjnego zebrania Stronnictwa
Ludowego, jakie przed paroma dniami przez Wikto-
ra zostało we wsi założone.
— Szukajcie dalej — powiedział komendant do
policjanta. — Cóż, panie Latoś, czy jeszcze teraz
będzie się pan wypierał, że nie ma tutaj żadnej
nielegalnej organizacji? A ten protokół to co?
— Nie wiedziałem, że Stronnictwo Ludowe jest
zdelegalizowane, proszę mnie wobec tego poinfor-
mować od kiedy, panie przodowniku.
— Odzie jest spis osób, które należą do organi-
zacji?
— Jest tam wyszczególniony w protokóle.
— Bardzo dobrze. No, zachciało się chłopu orga-
nizacji, to będą i konsekwencje. Gzy pan wie, ile
można zarobić organizując tajne antypaństwowe
spiski w czasie kryzysu?
— Pewnie dużo, aile co pan przodownik nazywa
spiskiem? Ozy to my tutaj zamierzaliśmy rząd Oba-
lać?
-— Tak czy owak, panie Latoś, niech pan się zbie-
ra z nami.
— Czy maim rozumieć, że jestem aresztowany?
— Świetnie, że jest pan (taki domyślny. No, parnie
Zatryba, cóżeś pan tam jeszcze znalazł?
— Deklaracje, jakieś jeszcze inne świstki.
— Proszę wszystko zabezpieczyć, razem z tym
kajetem.
Na podwórku Latosowa i Regina, które się już
nieco uspokoiły, teraz tanów (podniosły płacz na wi-
dok prowadzonego pod karabinem ojca. Nie pomogły
żadne uciszania, żadne zapewnienia, że zaraz po-
wróci. Pośród krzyków i zgiełku robionego przez
żonę i córkę, posadzono Wiktora na furę, ale nie na
siedzenie, tylko pośrodku, na garstce słomy, policja
zaś zajęła miejsca na siedzeniach i konie ruszyły.
— Teraz wszyscy we wsi (pomyślą, że mi chłopa
aresztowali za to złodziejstwo u Koziny — po-
wiedziała Latosowa, kiedy została sama z sąsiadami.
— Daj spokój, babo, ludzie nie są głupi — uspo-
koił ją Stryj — o większe złodziejstwo tu idzie,
o politykę.
— Żeby się bandytami zająć, to ich nie ima, ale
byle jaki papierek, to zaraz są. Niechby lepiej po-
szukali i konie z wozem znaleźli.
— Znajdą, jak im 'kto przyprowadzi. Jeszezem nie
słyszał, żeby policja coś ukradzionego znalazła. —
Walery odciągnął Latosowa na bok. — Rower w do-
mu macie?
— A gdzie by miał być, jest. Tylko go Wiktor nie
wyciągał na razie, bo bez numerka, a na rejestrację
pieniędzy żeśmy nie mieli. Po co wam?
— Trzeba zaraz do powiatu, do stronnictwa je-
chać, dać znać, co tu policja wyprawia.
— Ale na nie rejestrowanym rowerze? Znowuż
jakie nieszczęście wyjdzie.
— Pojadę bocznymi drogami, nikt mnie nie zła-
Kiedy Walery był już w drodze, przypomniało
mu się, że Wiktor ma w kieszeni nabój i łuskę. Jak
go, nie daj Boże, zrewidują, to imogą mu przyszyć
nie lada sprawę. Zaniepokojony naciskał pedały, ile
miał sił w nogach.
ROZDZIAŁ III
W jakieś trzy miesiące wcześniej, w pewne kwiet-
niowe przedpołudnie, spłoszone i wietrzne, kiedy
człowieka nic przyjemnego spotkać nie anoże, a wiatr
chwilami dmący wprost w oczy niesie fale kurzu,
kieszonkowiec Wicek Bałaban, zwany w złodziej-
skich kręgach Wiekiem Trzy Palce, kręcił się bez
celu na końskim targu w Chełmie. Jego przezwisko
wywodziło się od kalectwa, miał u prawej dłoni tyl-
ko trzy palce. Przyszedł tu bez specjalnego celu,
nawet nie patrzył za kimś, kogo by obrobić, nie.
Dzisiaj postanowił po prostu zwyczajnie pofolgować
sobie, odetchnąć.
Dwa miesiące temu, pod koniec stycznia, miał
świetny dzień i, prawdę mówiąc, mógłby jeszcze
przez parę tygodni leżeć do góry (brzuchem pod pie-
rzyną u swojej nowej kobiety. Ale ostatnimi czasy
coraz częściej przemyśliwał, jakby tu dokonać cze-
goś poważniejszego, co mogłoby mu zapewnić spokój
na lata, przynajmniej na te kryzysowe, co nastały
i nie wiadomo, kiedy się skończą.
Ale nic mu takiego do głowy nie przychodziło.
Przysiadł więc na drągu ogrodzenia w pobliżu ja-
kiejś fury, na której drzemała zdrętwiała od chłodu
baba, i patrzył po targowisku. Handlujących końmi
było coraz mniej, handel zamierał, a jeśli chodzi
o konie, to z tygodnia na tydzień sprzedawano ich
i kupowano coraz -mniej; czyżby miało przez jakiś
tam kryzys dojść do tego, że naród w ogóle prze-
stanie handlować?
W rogu targowicy, zaraz pod imurem cmentarza,
jalkiś żylasty chłopek o wyglądzie Kozaka prezento-
wał bieg młodej klaczki kasztanki. Klaczka 'była
ładna, może trochę za chuda. Właściciel, biegnąc ira-
zem z koniem, trzymał jedną ręką za kantar, drugą
przyciskał przydużą marynarkę do piersi. Tam ma
portfel — pomyślał Wicek — na irazie pusty, pienią-
dze są jeszcze u któregoś z kupujących, zaczął się
więc przyglądać kupcom.
— Wicek, imaim cię wreszcie, stary draniu! — roz-
legł się nad jego uchem zasapany, astmatyczny głos
i mała, żelazna dłoń walnęła go między łopatki.
Złodziej od lat wyuczonym, zapewne już instyn-
ktownym ruchem, spełzł z drąga jak żmija, prze-
skoczył chyłkiem pod stojącym obok wozem i do-
piero teraz spojrzał na tego, który go uderzył. Roz-
poznał znajomego, pogroził mu pięścią i wrócił przy-
witać się.
— Chyłypeć, masz szczęście, że nie miałem aku-
rat noża, nieźle by cię takie żarty kosztowały.
— Okulary sobie kup, człowieku! Starych kompli
nie poznajesz? — powiedział Chyłypeć zionąc na
Wicka smrodliwym oddechem i nie mniej „aroma-
tycznym" dymem machory samosiejki. Jego oszpe-
cona blizną twarz drgała .w uśmiechu.
— No, jak komple biją z tyłu...
— Chodź tu na róg, powiem ci coś, co uczyni
twój los łatwym i pięknym.
Chyłypeć właściwie nazywał się Chyłyński, Chy-
łypciem przezwano go wśród swoich zapewne po to,
aby nie powtarzać niepotrzebnie nazwiska. Wicek
z trudem przypomniał sobie, że człowiek ten robił
coś w „końskim interesie". Kiedyś przy próbie kra-
dzieży ogiera dał się zaskoczyć. Zaczajony chłop
strzelił go z tyłu łańcuchem, koniec owinął się i Wef-
blik przebił policzek na wylot utrącając dwa zęby.
Gdyby nie łut szczęścia i wyjątkowo ciemna noc,
która na wpół oślepłemu, zalanemu krwią Chyłyń-
skiemu pozwoliła się ukryć, byłyby to ostatnie chwi-
le jego życia.
Ód tamtego zdarzenia pozostał mu dół na policz-
ku nadający twarzy idiotyczny wyraz dziecka. Od
owej nocy złodziej koński Chyłypeć nigdy nie cho-
dził bezbronny, po mistrzowsku władał brzytwą
i nie rozstawał się z nią. W jego ręku była bronią
straszniejszą niż rewolwer, chociaż i tym nie gar-
dził. Chory na suchoty, wiedział, że daleko już nie
zajedzie, nie żałował więc sobie, lubił wypić i lu-
bił baby. Na te uciechy musiał mieć pieniądze i zdo-
bywał je, rzadko biorąc pod uwagę niebezpieczeń-
stwo.
W knajpie na rogu, mimo targowego dnia, prze-
siadywało wyjątkowo mało ludzi, ten i ów, któremu
udała się sprzedaż, nieźle już wlany. Chyłypeć ogar-
nął pomieszczenie jednym spojrzeniem i wskazał stół
w kącie, sam skierował się do szynkwasu, skąd za-
raz wrócił z butelką wódki, dwoma śledziami i kie-
liszkami podobnymi do baniek stawianych zaziębio-
nym.
— Matka cię pozdrawia, kłania się i o zdrowie
pyta — powiedział na początku rozmowy Chyłypeć
z przebiegłym uśmiechem, przy czym dół w policzku
jakby ożył i na moment pomarszczona twarz nabra-
ła niedorzecznego wyglądu oseska.
Wicek odął się na wspomnienie matki. To ona,
stara żebraczka, oddała go do terminu Hrabiemu we
Lwowie. „Hrabia", brodaty dostojnie wyglądający
mężczyzna w sile wieku, z iście hrabiowskim zło-
tym pince-nez na nosie, kazał mu przede wszystkim
pokazać ręce. Obejrzał lewą dłoń, obejrzał prawą
0 trzech palcach i aż gwizdnął z zachwytu, kazał
mu podnieść z podłogi jakiś papierek. Potem przy-
niósł swego kota i ścisnąwszy mu ucho opuszkami
kciuka i małego palca podniósł do góry.
— Dopóki nie zrobisz tego swoimi trzema palcami,
nie mamy o czym rozmawiać, szkoda czasu i atłasu.
Ale ucz się, chłopcze, masz skarb w ręku.
A palce Wicka były sztywne jak drewno. Przez
rok, bity i głodzony przez matkę, ćwiczył swoją ka-
leką rękę. Płakał i przeklinał starą, która waliła go
po palcach kijem, do krwi...
Po roku ćwiczeń próba z kotem wypadła pomyśl-
nie i został przyjęty „na naukę". W dwa lata, dzięki
pilności wyniesionej z matczynej szkoły, zakasował
wszystkich pupilów swego mistrza. Skatowany przez
Hrabiego, gdyż od pewnego czasu zatrzymywał część
skradzionych pieniędzy, zwędziwszy portfel mistrza,
wrócił do domu.
Już wtedy jego „fach" dawał spore dochody, ale
matka nie porzucała żebraniny, słusznie nie ufając
wdzięczności dziecka. Wkrótce też rozstali się. Od
tamtej pory widział matkę raz jedyny, i to prze-
lotnie. Nie była mu potrzebna. Żył jak król, póki
nie przyszedł kryzys i wraz z nim pieniądz gdzieś
nie znikł.
— A gdzie matka się teraz obraca? — zapytał
niechętnie Chyłyńskiego.
— Pracuje z nami.
— Czyś ty zgłupiał? Moja matka robi w końskim
interesie? Świat się chyba kończy, głowę bym dał,
że nigdy nie porzuci żebraniny, zresztą nie potrafi
niczego innego.
— Wcale nie rzuciła swego fachu, rzecz w tym,
że u nas ma jakby dodatkową posadę, kapujesz te-
raz?
— Nie bardzo.
— Pracuj z nami, zrozumiesz. Matka co jakiś czas
nadaje nam robotę. I bardzo sobie to chwali, nigdy
w życiu lepiej jej nie było. Ty też możesz przy nas
żyć jak lord, mówię ci to po przyjacielsku, bo cię
lubię.
— Czyś ty pijany, Chyłypeć, toż pierwszy ukra-
dziony koń tak by mnie kopnął, że padłbym trupem.
Ja jestem fachowiec, mam swój kierunek i nie ła-
pię partaniny. Poza tym nie lubię koni.
— Człowieku, jak można nie lubieć koni? Nie ro-
zumiem — Chyłypeć uśmiechnął się chytrze, napeł-
nił kieliszki, wypili. Skręcił sobie nowego papierosa,
puścił kłąb gryzącego dymu. — Jest kryzys? Ludzie
mają coraz mniej forsy. Chłop zaczyna sprzedawać
towar za towar, bez pieniądza. Już teraz nie jest ci
za lekko, a jutro twój fach może być bezużyteczny.
A konie, robiąc w naszym interesie, będziesz rza-
dziej widywał niż teraz.
— Więc co miałbym dla was robić?
— Co cię to obchodzi, przystaniesz do nas, wszy-
stkiego się dowiesz. W każdym bądź razie lżejsza to
robota niż ta, jaką odwalasz teraz, w swoim fachu
oczywiście, o to sobie głowy nie susz.
— No dobrze, powiedzmy, że przystaję, ile z tego
dla mnie?
— Będziesz miał swoją dolę, to przecież zrozu-
miałe. Wiesz, w jakim interesie robimy?
— No, w końskim przecież?
— Taak... właściwie tak. Ale zaraz, muszę wie-
dzieć na pewno, czy przystajesz?
— Mogę spróbować.
— Spróbować to możesz barszczu z kartoflami,
chciałbym usłyszeć „tak".
— Tak.
— Wicek, draniu stary, wiedziałem, że można na
ciebie liczyć! No, wypijmy i porozmawiajmy.
Chyłypeć nie spieszył się z mówieniem, chciał się
trochę podroczyć przed wyłożeniem kart. Po prostu
złodzieje nie zamierzali kradzionych koni sprzeda-
wać dalej tak, jak teraz, za połowę wartości, bez
żadnych dokumentów, ale z książeczkami, a więc za
cenę daleko wyższą. Jednym słowem chodziło o do-
kumenty, których trzeba mieć tyle, aby można je
było dobierać bez trudności, tylko to i owo podra-
biając. Wicek wysłuchawszy wspólnika ponowił za-
dane już wcześniej pytanie:
— Ile dla mnie?
— To zależy kiedy, dola będzie niezła.
— Dola — wydął wargi chłopiec — to pachnie
kłótnią i krętactwami. Przywykłem sam sobie być
panem. Płać od sztuki, powiedzmy, dwadzieścia zło-
tych.
— Czyś ty zwariował? •— wybuchnął Chyły ń-
ski. — Dziesięć, góra.
— Jeśli nie dasz dwudziestu — powiedział serio
Wicek Trzy Palce — szukaj sobie głupiego gdzie
indziej, to moje ostatnie słowo.
— Aleś ty twardy!... Dobra, dostaniesz po dwa-
dzieścia.
— I warunek: z rączki do rączki, paszporcik —
pieniądze, żadnego czekania na forsę, jeśli ma się
nam dobrze pracować.
— Krzywdy miał nie będziesz, Wicek, żebyś ty
wiedział, z kim robimy, spadłbyś z tego stołka!
— To mnie nie obchodzi. — Złodziej apatycznie
dłubnął widelcem dzwonko śledzia. — W razie cze-
go, gdzie cię szukać, Chyłypeć?
— W Białodrogach jestem motorniczym w tar-
taku. Uważasz, jaką posadkę przy kryzysie dor-
wałem? A kobietkę tam mam na oku, królewna,
mówię ci, królewna...
— Nie będę się pokazywał w jakiejś dziurze,
gdzie obcy każdemu w oko wpadnie; tym bardziej
że dość tam ciebie, panie motorniczy. Opłaca ci się
taki gips?
— Jak kiedy. Czy to zresztą musi się opłacać? Już
ci mówiłem, dobrze mi tam jest i to wszystko —
mrugnął porozumiewawczo.
I zaraz zaczął opowiadać o kobietach, mówił
z otwartością, jaka mogłaby zadziwić niejednego.
Kiedy zobaczył, że chłopiec nie zdradza zaintereso-
wania tym, według niego, wyjątkowo ciekawym te-
matem, powrócił od razu do rzeczy:
— Kiedy mi możesz dać parę książeczek?
— Za kilka dni.
— W takim razie za tydzień zgłosi się do ciebie
matka.
— Z pieniędzmi?
— No przecież umówiliśmy się.
! ROZDZIAŁ IV
W upalny, letni dzień wynajętą furą wracał Chy-
łyński z miasta zadowolony i wesół, wiózł od Wicka
kilka nowych paszportów. Wiózł też jakieś tam pa-
newki do gatra, po które tak śpieszył do Chełma.
Rzeczywiście pracował w tartaku jako motorniczy.
Mechanikiem był marnym, jednakże wobec faktu,
że w ogóle mało kto znał się tutaj na motorach, jego
niewiedza przy złodziejskim sprycie, mogła długo
uchodzić za znawstwo. Poza tym miał pomocnika,
chłopca wprost zakochanego w maszynach, ten dbał
o wszystko, dając „majstrowi" aż nadto czasu na
rzeczywiste jego zajęcie.
Konie zwolniły skręcając z szosy na piaszczysty
gościniec, zmęczone upałem i kurzem poparskiwały
czując bliskość odpoczynku, a przede wszystkim chy-
ba koryta z chłodną wodą. W oddali widniała już
dzwonnica i kościół w Białodrogach. Nieco w bok
od kościoła, ponad zielenią drzew widniały złote
krzyże cerkwi.
Białodrogi należały do tych wsi, co to ciągle chcą
zostać miastem, choć nie mają ani jednej brukowa-
nej uliczki czy choćby dziesięciu kroków chodnika,
nie mówiąc już o latarniach, gdyż o prądzie elek-
trycznym na razie tutaj słyszano tylko to i owo.
Prawdę powiedziawszy, miejscowość ta w swych
ambicjach podobna była do tego ośmieszanego
w anegdotkach chłopa, który z miejska się nosił, ale
wiechcie mu z dziurawych butów wyzierały. Zbudo-
wano ją wokół wielkiego placu, bardzo na wyrost
zwanego rynkiem. Odbiegały od niego uliczki prze-
chodzące dalej w gościńce. Wieś rzeczywiście mogła
mieć szansę na rozwinięcie się w miasteczko, ale
w jakiejś dalekiej, nieokreślonej przyszłości.
Rynek obstąpiły ciasno budy lub trochę tylko od
nich lepsze drewniane domy, niegdyś pobielane
wapnem, które już dawno z nich opadło. Wewnątrz,
w ciemnych ciupach gnieździły się żydowskie skle-
piki, gdzie biedę z nędzą sprzedawano, śmierdziało
naftą i uryną, grał wiatr w szparach, chwierutały
trzymające się na ostatnim gwoździu okiennice chro-
niące fortuny od złodzieja.
Tu w sklepikach nie tylko handlowano, ale też
i pożyczano, a może przede wszystkim pożyczano.
Za ćwierć żyta na przednówku dwie ćwierci po żni-
wach albo i więcej. Za każde sto złotych po mie-
siącu sto cztery, sto sześć albo i sto dziesięć, mimo
tego dzisiaj, w czas kryzysu, taka pożyczka była dla
wielu jedynym wyjściem. Nie darmo starzy mówili,
że „jak bida, to do Żyda". Ale też i pożyczki takie
owocowały nienawiścią, kładącą się w ludzkiej pa-
mięci warstwa po warstwie.
Wśród tych sklepików i kramów wyróżniał się
obszerniejszy interes Szmula Barga „Sklep i wy-
szynk", jak dumnie głosił zardzewiały szyld.
Na placu, minio natłoku koślawych budowli, jesz-
cze jakimś cudem znalazło się miejsce dla rzędu sta-
rych sokór, krzaków bzu, dających cień brodzącemu
po kałużach ptactwu i raczkującym, niemiłosiernie
umorusanym berbeciom. Kościół, cerkiew i zabudo-
wania gospodarzy trzymały się od rynku