12727

Szczegóły
Tytuł 12727
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12727 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12727 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12727 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Tetter Ognipiór KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1988 ISBN 83-03-02277-6 ROZDZIAŁ I Walery w stodole czyścił karabin, dawno nie uży- wane żelazo żarła rdza, miedziane naboje pokrywały cętiki patyny. Ten karabin razem z domowymi gra- tami — jak one widać nieodzowny — przywiózł na nowe gospodarstwo jeszcze ze swoich stron. Pod kalenicą hałasowały wróble, teraz, na przed- nówku, im też nie wiodło się najlepiej. Po pustej sto- dole snuł się zapach dalekiej młodki, słomy i nie wiadomo czego jeszcze — myszy? Tych już tu daw- no nie było. Gdy na chwilę cichły wróble, odzywał się jęk wiatru w szparach pomiędzy obluzowanymi deskami — na deszcz. Cała stodoła poskrzypywała i stękała niby spracowany człowiek. Złożył karabin, część po części, dokładnie spraw- dził działanie. Naoliwiony zamek chodził z cichym mlaśnięciem. Żelastwo śmierdziało rdzą i naftą, był to zapach śmierci, nie swojej — czyjejś, ale zawsze... Śmierci i —- może strachu? Od jakiegoś czasu kręcili się tu obcy ludzie, to ta bliskość traktu. Za robotą? Nie ma tu dla nikogo ro- boty. Jak czujny pies, przez głosy stodoły raczej wy- czuł, niż posłyszał niepokojące kłapnięcie furtki. Wsunął broń pod zapolnicę. Przez podwórze leciał sąsiad Latoś, widać czymś wzburzony. Wyszedł mu naprzeciw. — Pawła zabili i ograbili. Nie słyszałeś nic? — zapytał zdyszany, widząc wychodzącego ze stodoły Walerego. — Nie może być! Kiedy? — Dzisiejszej nocy. Obrali go do ostatniej nitki, konie z wozem też po-oszły!... Chciał chyba bronić, no to go zastrzelili. Nikt nawet nie widział, nie sły- szał. Dopiero rano go znaleźli. — To już czwarta grubsza kradzież od nastania kryzysu. — Walery przez chwilę patrzył w ziemię trąc brodę, aż chrzęściła nie golona szczecina. — Wypada tam pójść, może trzeba babie coś pomóc? Głowę pewnie całkiem straciła. Ruszyli w stronę zagrody poszkodowanego. Walery Karasim i Wiktor Latoś byli sąsiadami od czasów, kiedy w Tuiliczanach stały wszystkiego trzy chałupy, nie licząc dawnych pofolwareznych zabu- dowań, a przyjaźnili się jeszcze wcześniej. Los zetknął ich przed wieloma laty na trakcie wiodącym do Chełma, teraz właśnie przebudowywa- nym na szosę. Obydwaj zawędrowali tu, żeby kupić ziemię, założyć gospodarstwo, coś tam polepszyć w swoim życiu. Trochę skryty, w każdym razie ma- łomówny, wielkie chłopisko Karasim i żywy, otwar- ty, chudy a pewny siebie Latoś — co to wydaje mu się, że świat zna jak własne puste kieszenie, stano- wili jakby jedną całość. Baby i dzieci żyły później niby Miska rodzina. To chyba w dużej mierze dzięki Latosowi Tuiicza- ny dobrze znano w gminie i w powiecie. Pozostałe wsie, jak wsie, a Tuiliczany były inne — ho! ho! Jak jeszcze inne. Mówiono, że chłopy tu mieszkają prze- mądrzałe jeden w drugiego, gdzie tam innym rów- nać się z nimi. Wielu, co prawda to prawda, ter- miny w życiu przeszło niezgorsze. Tak czy siak, nie cieszyła się wieś specjalnym mirem, nie żeby ludzie tu byli źli, po prostu nie da- wali sobie w kaszę dmuchać i to wystarczyło, żeby się taka opinia o nich ukuła. Może dlatego uważano, że mają się za lepszych? Ale kiedy przychodziły kłopoty — do Tuliozan szło się po pomoc, choćby tylko po napisanie świstka do urzędu, choćby po radę... I niejednemu taka rada dobrze się przysłużyła, uchroniła przed większą biedą. Wieś zaczynała się pod tereszańskim lasem, co si- ną smugą okrążał Tuiliczany i Tereszany, odchodząc gdzieś w kierunku chachłackich wsi nad Bugiem. Pod lasem wieś zaczynał przysiółek złożony z garści nijakich chałup należących do chłopów, o których istnieniu dowiadywano się wtedy, kiedy ktoś umie- rał lub stało mu się jakieś nieszczęście. Mieszkała tam Wiewiórowa, wdowa po człowieku, którego nikt nigdy nie widział, żył-był podobno w stronach, skąd przybyli, liczono go ojcem strasznej liczby córek; siódma miała być zmorą, co po nocach konie dręczy, splata im grzywy w nierozsupływaine strąki. Kiedy Zmora rodziła, a miała poród ciężki, matka zosta- wiła ją w bólach i poleciała do wsi po pomoc jakiejś babki. Słyszano, jak biegnąc drogą przy debrze mo- dliła się w głos: „Święty Antoni — wypchnij!" Dalej stały chałupy trzy-, czteromorgowych „go- spodarzy", a wśród nich nigdy nie dokończone za- budowania Józka Wrony, co wpadł do studni i zo- stawił wszystko babie i szesnastoletniemu synowi. Ktoś tam miał powiedzieć, że syn mu w tym do- staniu się do studni trochę pomógł. Może to było kłaimistwo, bo nikt synowi z tego powodu wyrzutów nie robił. Szesnastoletni dziedzic rok popartaczył we- dług rad matki, a potem zbuntował się, zaczął uży- wać życia. Przepił wszystko, co było w gospodar- stwie jeszcze przed kryzysem, potem przepadł gdzieś, pozostawiając starą własnemu losowi. Na końcu przysiółka albo — jeśli liczyć z drugiej strony — na jego początku, osiodłała pagór zagroda Rozwadowskich. Gospodarz to był niegłupi, nosił sie_ z szykiem, chodził z laseczką, z podwórka dwie wsie jak na stole oglądał: opadające w rozdół, a później podchodzące w górą łańcuchem bielonych chałup Tuliczany i Tereszany, napiętrzone, nastające na sie- bie stodołami, których dachy porastał zielony mech. Od przysiółka do gościńca głównowiejskiego opa- dała droga, tam śród krzaków, wiśniowych sadków, w jabłoniach — jakby zaścianek, zajmowany przez jedną roapęczniałą rodziną Młynarczyków. Panna tu była na wydaniu, ładna, taka łania spłoszona. Za cały majątek miała tylko urodę... Tu najwięcej ru- chu i zamieszania robił stryj, zresztą może dla od- różnienia od innych pociotków noszących to samo nazwisko, nazywany Stryjem przez całą wieś. W pobliżu, oddzielone debrą zarastającą karłowatą sosną, brzozą i tarninami — zabudowania Mrozików, pod dachówką, lepsze wyraźnie od innych. Mroziko- wie nie byli małżeństwem, żyli na wiarę, nawet dziecko mieli ze sobą. Co gorsza, mówiono, że mimo różnych nazwisk, małżeństwem zostać nie mogą, bo są bratem i siostrą od jednej matki. Początkowo więc, w imię obrony jakichś tam su- rowych zasad, chciała ich wieś rozpędzić. Ale oni po prostu śmieli się ze wszystkich, a już najbardziej ze Stryja, który do naprawy moralności zapalił się pierwszy, bo zamaniło mu się to stadło na chwałę swoją i bożą rozłączyć. Zaczął tam bywać, coś mę- dzić, ale ku swemu zdumieniu rychło przekonał się, że ci dwoje szczelniej przylegają do siebie niż naj- lepsze małżeństwo. To go jeszcze bardziej upewniło w niemoralmości ich związku. Zawściekł się. W nocy, po gałęziach czereśni wlazł na dach, za- mierzał uisunąć parę dachówek i przez strych wejść do domu, skąd noc w noc, wiedział to, bo szpiego- wał, dochodziły najdziwniejsze odgłosy. Ale z dachu spadł, szczęśliwie na krzak róży, nic sobie nie zła- mał, choć chałupa była wysoka, portki tylko podarł i gębę podrapał. Cała niejasność i dwuznaczność sytuacji rodzinnej Mrozika, choć wszyscy to potępiali, nie przeszka- dzała mu kadencja w kadencję piastować godność sołtysa, nikt się temu nie sprzeciwiał, może dlatego, że urząd to był niewielki, i, prawdę mówiąc, z da- wien dawna wzgardzony. Niemal pośrodku wsi mieszkał Kukiełka, podobno nie za mądry, z natury mruk i nurek, trzymający się od ludzi z daleka. Koniarz zawołany, jeśli cokol- wiek w życiu kochał, to zapewne konie. Konie ko- chały jego, choć nierzadko katował je z tępą zaciek- łością. Ale może konie, jak kobiety, mogą kochać głupców i katów? Jego zaprzęg musiał iść jak wiatr, jak burza, gotów zabić człowieka, co odważyłby się go wyprzedzić na drodze. Gospodarz całą gębą, po- budynki miał przerobione z folwarku, murowane z białego kamienia. Syna chował, Szczepana, już do- rosłego, co to tylko myślał o miłości i chodził wiecz- nie zadurzony; też miał chyba w głowie nie całkiem po kolei, a drażliwy przy tym był, a dumny! Ale że czekała na niego cała ojcowizna, każda by oczy przymknęła na jego felery, byle móc się za niego machnąć. A bo to—powiadali starsi, mądrzej- si ludzie — inny, nawet i bardzo mądry, więcej z tego życia ma niż te cztery deski? Było w tym stwierdzeniu coś z prawdy. W każdym razie Szcze- pan stanowił partię, że daj, Panie Boże. Dalej szły zagrody Sadłaka, Karasima, Latosa i in- nych, tych co to we wsi najbardziej się liczyli, jedni dlatego, że ich szanowano, drudzy dlatego, że prze- ciwnie. Do takich właśnie należał Sadłak. Wrócił z bol- szewickiej wojny z krzyżem Virtuti Militari, podob- no strasznie dużo wrogów namarnował. Pola miał mało, honoru w nadmiarze. Nikt dzisiaj już nie po- trafiłby powiedzieć, jakim był ten człowiek do woj- ny, wszyscy wiedzieli, że jest to ktoś, dla kogo świat, polityka, wieś, gdzie mieszka — wszystko zaczynało się i kończyło na tym krzyżu ze wstążeczką. Jeśli jakaś sprawa nie miała choćby urojonego związku z orderem, takie zdarzały się jednak rzadko, nie by- ła warta, żeby sobie nią głowę nabijać. Ambicja i bieda zżerały go, i nie wiadomo było, która z tych dziwnych sióstr bardziej go niszczyła. Żył więc bied- nie i ciężko. A zazdrosny! — żeby sąsiadowi głaz z nieba na pole spadł, toby poszedł w nocy i prze- toczył na swoje. Bliżej właśnie budowanej szosy, na pagórze, mie- szkał w zasobnych zabudowaniach Koryciński; sam budowniczy tego gospodarstwa leżał już od paru lat na cmentarzu w Białodrogach i całą schedą władał niepodzielnie syn Władek. Gospodarował po kawa- lersku, sam z matką, za psi grosz przynajmując do gospodarstwa dziewczynę. Zresztą, przynajmowano tu wiele obcych, pościągainych skąeiś ludzi, do krów, do gospodarstwa. Nie było niczym nadzwyczajnym, że biedni u bogatych służyli, nierzadko za utrzyma- nie tylko i jaki taki ubiór. Podobno dziewczyna ta, jak to na służbie, nie tylko do posług gospodarskich bywała używana. Stąd może i tak długie Władkowe kawaler stwo. Naprzeciw Korycińskiego, bliżej szosy, siedział w podobnym jak Kukiełka folwarku, ałe gdzie skromniejszym — Paweł Kozina, może jedyny czło- wiek, o którym nikt w całej wsi złego słowa by nie powiedział. Dalej stało jeszcze parę jakichś biednych chałup ludzi w szarzyźnie codzienności zupełnie za- pomnianych, co trwali jak drzewa w lesie. Latoś i Karasim weszli na podwórko Koziny. Do- piero tu widziało się, jalk te budynki są inne od za- budowań we wsi. Chałupa częściowo przerobiona z dworskiego czworaka, stodoła też nazbyt wielka, jak we dworze, tyle że nigdy cała nie zapełniona, toteż i nie doglądana świeciła dziurami. Obora i staj- nia zajmowały dawny spichlerz. Na.każdym kroku, w tym niepotrzebnie za dużym obejściu, ślady by- towania innych, dawno odeszłych w ponrrokę lu- dzi. Jacy oni byli, tego chyba nikt nie potrafiłby powiedzieć; tu i ówdzie znajdowały się jakieś pra- dawne urządzenia, które im służyły. Saimo podwórko też było za wielkie i trwał na nim mur zawalidro- ga — zbudowana z białego kamienia ściana dawnej owczarni, porastająca oślizłą, zieloną pleśnią. Przed chałupą stała już grupka żywo rozprawia- jących ludzi. Pod stodołą Władek Koryciński mościł słomą wóz zaprzęgnięty w dwa kasztany, pod mu- rem skubał trawę jakiś obcy posierśniały mierzyn zaprzężony do małego wózka. Szeroko gestykulując, najżywiej w grupce rozprawiał wuj Młynarczyk, przez całą wieś nazywany Stryjem. — Żyje — powiedział na widok przybyłych — ale ciężko postrzelony i kto wie, czy wytrzyma? — Bogu chwała i za to — Latoś uchylił czapki — do doktora go wieziecie, do szpitala? — Przyjechał felczer z Białodrogów — powiedział Stryj — opatrunki założył i mówi: „do szpitala, ina- czej za nic nie ręczę". — Jak to się wszystko stało? — Ano zwyczajnie, gospodarzy nie było, bo poszli sobie do Horyczan, do swoich, parobek, co w stajni spał, polazł na wieś za dziewuchami. Wyczuli co i jak, psa otruli, leży tam za stodołą, żarniki poukrę- cali i weszli. Na to widać nadszedł Paweł, jak zoba- czył, co się dzieje, podniósł krzyk, bo co krom tego sam jeden zrobi? Tamtych musiało być więcej, strze- lili i po krzyku... Pewnie gonił ich drogą w pole, bo go aż tam, przy życie znaleźliśmy. — Młynarczyk wyjął z ust przesiąkły niedopałek i pokazał wiodącą w pole dróżkę, zieloną, nakrapianą mleczami. — Siady jakieś zostały? — At, śladów pełno, ale co z tego? Pojechali dro- gą do łąk, potem na szosę i już po śladach. Mało to fur nocą jedzie, a przeważnie teraz, latem? No, wy- szedł felczer. Żyd w długim chałacie wycierał ręce lnianym, świątecznym ręcznikiem z haftami. Nie wiadomo dlaczego ciągle poruszał siwiejącą brodą, jakby cały czas do siebie mamrotał. Na mięsistym nosie sie- działy druciane okulary, zza których spoglądały przekrwione oczy spracowanego konia. — Można wieźć? — zapytał Władek podjeżdżając pod same drzwi. — Nu, wieźć to wieźć, aby ostrożnie... Założyłem binty, teraz go ubieraj ą. To tani w nim za głęboko siedzi, żebym mógł wyjąć. Operacji mu trzeba. Nu, konieczna operacja i szpitalna opieka. — Będzie żył? — A czy to ja jestem Panem Bogiem, żeby mnie pytać? Przytomności nie odzyskał. Jak wyżyje za- nim go dowiozą do sapitala, przetrzyma operację i jeszcze trochę po operacji, jak nie wdadzą się ja- kieś inne choroby, bo dużo krwi stracił i jest słaby, a na słabego wszystko się rzuca... Jak wytrzyma — to będzie żył. — Z tego wynika — szepnął Wiktor — że chłop lada chwila Bogu ducha odda. - Nie bresz, nie będzie tak źle — skarcił go Wa- lery. Wkrótce z chałupy wyniesiono rannego. Był blady jak wapno, wyglądał na trupa. Żona uderzyła w la- ment, zaczęła szarpać już ułożonego na furze męża, aż ją ofuknął Koryciński. Kiedy wóz ruszał, felczer, jakiś czas idąc obok, udzielał wskazówek woźnicy. Z gościńca wrócił do swego mierzyna i zaczął nie- wprawnie porządkować uprząż. — Felczer jeszcze frontowy — powiedział ktoś z zebranych na podwórku — żeby chciał kulę wyjąć, to i do szpitala nie byłoby po co wlec. Ale widać nie chciał, może za blisko serca? Ludzie rozchodzili się powoli. Walery patrzył na Wiktora myśląc o czymś zupełnie innym i nie zorientował się, że tamten także nie o szpitalu me- dytuje. — Chodź, Wiktor, obejrzymy zamki, nie zawadzi poznać złodziejskie sposoby. Przy komorze kłódka urwana razem ze skoblem, robota prosta, złodziej wsunął łom i ukręcił bez większej fatygi. Trudniej im poszło z kutym, na ko- walskie ćwieki mocowanym zamkiem stajni, drzwi przedzielono tutaj w poprzek na dwie części, zamek ryglował tylko dolną połowę, górna była nie zabez- pieczona, a nawet dla chłodu specjalnie otwarta. Tu przepiłowano dębową futrynę przy zamku raz, a przy samym progu drugi raz i drzwi wypadły — całej mitręgi na pacierz. Parobek też przyszedł popatrzeć. — Na dobrego złodzieja nie ma zamka, co? — za- gadnął. — Osobliwie, kiedy się nie pilnuje — przyciął mu Walery i na co już chłopak nic nie odpowie- dział. — Kiedy gospodarza znaleźliście? — Rano dopiero. — Czy słyszał kto strzał? — Nikt. — No to plądrowania też pewnie nikt nie słyszał. Poszli jeszcze obejrzeć ipsa. Wierny stróż zagrody został w bruździe za stodołą, z wyszczerzonymi zę- bami; nie miał widać leikkiej śmierci, leżał skręcony w bólach, pobzykiwały już nad nim muchy trupiarki. — A to zapłacili ci ludzie za wierną służbę — powiedział Wiktor ze współczuciem, jakby tu nie o burka łańcuchowego chodziło, ale o człowieka. Odszukali miejsce, gdzie leżał Kozina; ze dwieście kroków od stodoły, na murawie czerniała niewielka plama krwi. Latoś poszedł dalej, uważnie przeszu- kując trawę pod nogami. — Za czym jeszcze patrzysz? — zapytał Walery. — Jeżeli strzelał z braulinga, to gilza powinna wylecieć gdzieś tu, bo on się sam repetuje, jak z ro- syjskiego nagana albo z obryza, no to mógł nie prze- ładować i niczego nie znajdziemy... Jest! — podniósł z ziemi błyszczącą łuskę. — Patrz no, Walery, to nawet nie łuska, to nie- wypał. — Ciekawe, dlaczego nie odpalił, zleżała amunicja czy co? — Wiktor obracał w palcach nabój brow- ninga. — Iglica, coś mi się widzi, ledwie musnęła piston, bardzo już zbita i uderza tylko-tylko... No, ale przecież strzał był. Trzeba szukać dalej, musi tu gdzieś leżeć i gilza. Walery nie bardzo wiedział, o co idzie. — To było tak — tłumaczył głośno Wiktor — strzelił raz, ale pistolet nie wypalił,, przeładował i nabój poleciał blisko, już go mamy. Strzelił drugi raz, był strzał, pistolet sam już wypluł łuskę dużo silniej niż przy ręcznym przeładowaniu, mogła upaść dalej, może nawet w zboże... Po jednej i drugiej stronie dróżki stało pachnące ciepłą zielenią żyto, jego źdźbła bielały już dołem przezroczysto. Tym razem sziperali dłużej, natłukli tego zboża, aż żal było patrzeć, ale wreszcie zna- leźli to, czego szukali. Przyszło im z pomocą słońce i połysk mosiężnej łuski. Także i tutaj spłonka była ledwie trącona, ale łuska śmierdziała spalonym pro- chem. Wyfbuch więc nastąpił i kula z niej ugodziła Pawła. — Nie byłoby trudno poznać ten pistolet — po- wiedział Latoś — ma zbitą iglicę albo i dorobioną przez jakiegoś kowala partacza. Szli z powrotem, na podwórku stał parobek, przy- glądał im się. — Coście szukali na taimtym miejscu? — zapytał ciekawie. — Patrzyliśmy, czy się złodziej czasem nie scho- wał gdzieś w życie. — No i co? — trochę naiwnie, trochę zadziornie zapytał nabierany. — Ano nie ma go, tylko liścik do ciebie zostawił, żebyś mniej za dziewuchami ganiał, a więcej domu pilnował. Był ktoś u was wczoraj wieczorem? — Wczoraj, nie. — A w tygodniu? — Baba dziadówka po proszonym, nocowała. — W stodole? — Tak. — A pies przez cały wczorajszy dzień co robił? — A nawet go nie spytałem — odciął się parobek. — Nie spotkałeś go przez cały dzień? — Nie był w humorze, siedział cicho w budzie. Wracali do domu nieśpieszno, milczeli patrząc na zwykły o tej porze ruch w wiosce. Gdzieś tam ry- czały Mrozikowe krowy, lecące jak zwariowane z pa- stwiska do domu. Słychać było powolne raach- ciaach! traczy rżnących deski. Za Sadłakowymi grabkami kołatał zdyszany, (posyłający wiadro w głąb studni kołowrót. — Trza by zaimki lepiej zabezpieczać. Tam, żeby kłódka była z małym uchem, złodziej by łomu nie wsadził i do komory by się nie dostał — powiedział w zamyśleniu Walery. — A na drewnianą futrynę jalką radę znajdziesz? — Przy zamku i na rogach szta'bikieni okuć. — Można, ale złodziej soibie zamek najpierw obej- rzy i przygotuje sposób. — Jak to obejrzy? Myślisz, że ta chodząca po że- brach baba, to był złodziej? — Nie ona sama, najpewniej przyszła po to, żeby wszystko zobaczyć i psa otruć. Słyszałeś, pies przez cały dzień cicho w budzie siedział, bo już był chory, wieczorem, jak go spuścili z łańcucha, poszedł i zdechł. Stanęli pod rosnącymi nad drogą czereśniami, zry- wali soczyste owoce, pestki wypluwali w piach. Nie- Śpieszno im było, na przednówku nie ma w gospo- darstwie roboty, rozmowa toczyła się więc leniwie, z przerwami na zrywanie i jedzenie czereśni. — Przysłowie mówi, że jak ukradnie, schowa ład- nie, to przepadnie. Wóz i konie to nie pudełko za- pałek, co je włożysz do kieszeni, to musiało pójść na schowanie w pewne i długo naprzód upatrzone miejsce. Tak sohie myślę — Wiktor poskrobał się po nie ogolonej brodzie — ile mogli ujechać? Dzie- sięć kilometrów, dwadzieścia? Ale to wystarczy, że- by już nikt nie znał tych koni. Stanął na popas i za godzinę, dwie może ruiszać dalej. Według mnie, te- raz gdzieś popasa. Od nas wkoło dwadzieścia kilo- metrów to obszar — lekko licząc — powiatu. Szu- kaj wiatru w polu. — Beznadziejna sprawa — stwierdził Walery. Trzymał w garści kilka dorodnych owoców, pojedyn- czo, jakby dla zabawy, co i raz brał jeden do ust, wypluwał pestkę i żuł miąższ w zamyśleniu. — Bez- nadziejna sprawa. Łatwiej nie dopuścić do nieszczę- ścia, niż potem odrobić. — Każdy mądry po szkodzie. Ale pomyśl tylko, każdy koń ma swój paszport, książeczkę, bez niej konia nie sprzedasz. — Książkę wydaje gmina, stamtąd można ją wziąć, ukraść, kupić, czy ja zresztą wiem, co jeszcze? A poreszcie, ludzie pieniądze podrabiają, to czegoś takiego nie potrafiliby podrobić? I jeszcze jedno, w samych Tuliczanach jest parę koni bez książe- czek. Taniej puści, to i bez dokumentów sprzeda. Ile to już tych kradzieży było, musimy zacząć się bronić, pojęcia jeszcze nie mam jak, przede wszyst- kim chyba w nocy stróżować. — Łatwo powiedzieć: bronić. Stróżowanie akurat tyle pomoże, co umarłemu kadzidło. Wiktor zasępił się. Z daleka, gdzieś z góry od szosy, turkotała fura ciągnąc za sobą tuman kurzu, była jeszcze zbyt daleko, aby rozpoznać nawet po koniach, kto jedzie. — Chodźmy do dom, czasu szkoda. Jak się Paweł z tego wyliże, co już byłoby wielkim szczęściem od Pana Boga, może powie nam coś więcej. Jutro nie- dziela, zapomniałem ci powiedzieć, z powiatu na ze- branie przyjeżdża prelegent. Zawiadom tam z na- szych, kogo spotkasz. Rozstali się, Wiktor skręcił do sieibie. Walery po- szedł dalej ku swojemu obejściu, długo jednakże nie mógł oderwać myśli od kradzieży. Co za zuchwałość, z bronią w ręku!? Toż napadnięty, zaskoczony w no- cy, nawet krzyku podnieść nie może. Zastanowiło go zachowanie się Wiktora, przecież to wszystko, co robił, nie było' zwyczajnym zaspo- kajaniem ludzkiej ciekawości, każdy by potraktował kradzież jako coś przypadkowego. Oto idzie złodziej, patrzy, jest okazja, cap! — i po krzyku. Czy to mo- żliwe, żeby taki napad wymagał aż tylu zachodów, szpiegowania, trucia psa? Fura była już blisko, nagle zwolniła, zdziwiony zobaczył, że skręca do Latosa. Zaprzęg wydawał się obcy, wasąg z miękkimi siedzeniami, jak na bryczce. Na wozie siedziało trzech policjantów, pod słońce błysnął okuty daszek czapki. Pewnie w sprawie kra- dzieży — pomyślał Karasim i zawrócił w stronę za- budowań Wiktora. ROZDZIAŁ II Wiktor Latoś stał pośrodku swego podwórka, jesz- cze nie słyszał turkotu nadjeżdżającej furmanki, pa- trzył zamyślony na kalenicę stodoły, po której spa- cerował jakiś obcy, rudy gołąib. Wszystko, co go otaczało, to dzieło jego rąk. Czy i tutaj miałby kie- dyś wejść jakiś podlec i wyciągnąć stąd coś, co po- wstało z ciężkiej pracy? Nie, nie powinno nawet dojść do tego, żeby jego noga stanęła na tym pod- wórku. Dopiero teraz poczuł, jak kocha to miejsce, było czymś bliskim, jak własne ręce. Rozejrzał się i po- czuł w sobie takie szczęście, aż przestrach go ogar- nął. Takie szczęście już sarnio w sobie może być za- rodkiem czegoś niedobrego... Nie, lepiej już o tym wcale nie myśleć. Gołąb na kalenicy zaczął gruchać gardłowo, wabił siedzącą w pobliżu samicę. Zagroda Latosa budziła we wsi zdumienie, tak w niej wszystko było na swoim miejscu i tak skła- dało się w przychylną człowiekowi całość, niczym w porządnej izbie. Oto więc kwadrat podwórka, oto jego pani — stodoła, jejmość ogromnie ważna, a przecież poczciwa, czasem zasobna, przechodzi przez nią całe bogactwo pola. Teraz pozamykana, strzegąca swej przednówkowej pustki. Ziemia, gdzie pada cień, porasta trawą, bo słońce jej nie wypala. Przy stodole okrąg, jakby wysmalony wielką fa- jerką — ślad wokół kieratu, głównej siły napędowej stodolnych hałasów, łomotań sieczkarni i młocarni. Pod oborą z białej opoki podmokłe terytoria gno- jownika, bliżej parkan z desek, na który nie wta- jemniczone w misterium podwórka nastawają jawo- ry. Przy parkanie koryto dla bydła, gdzie woda spływa drewnianą rynną do czekającej pokornie po tamtej stronie płotu, pod jaworami, studni, dudnią- cej czasem kołowrotem, pojękującej łańcuchem, po- chlipującej mokro... Naprzeciwko obory szopa, z frontem szeroko otwartym na sprawy podwórka, rozchełstana niczym chwat porozpinany lato i zima. W szopie wóz, sanie, na wyżkach jakieś deski... Bliżej — stolarnia, piły i piłki, heble, warsztat i pachnące wióry. Co tu powstało skrzyń, stołów i stołków, drzwi, okien! Tam, gdzie kończyła się stolarnia, zaczynała drewut- nia, pomieszczenie bez polotu, tu ciupano patyczki do wiecznego podkładania pod kuchnię. Czworokąt podwórka zaimykał niezbyt wysoki płot ze starannie wykonanych sztachet. Rosły tu jaśminy i inne krzewy dumne ze swej nieużyteczności, for- poczty ganku, którego drzwi prześwitywały kolo- rowymi szybikami. Z ganku prowadziły drzwi do chałupy. Zabudowania otaczał sad, rozbuchany, rozwydrzo- ny i niesforny. Tutaj wzbierały blade papierówki i kamiennej szarości renety. Tu unosił się duszny, oszukańczy zapach przejrzałych malin. Wszystko tu było tym, co przedłuża człowiekowi życie, co pielęgnowane powinno trwać wiecznie... Musiało to być tworzone na obraz i podobieństwo wnętrza tego człowieka, którego gniazdo stanowiło. Furtka koło stodoły otwarta na oścież, pewnie za- raz krowy z pastwiska Regina przygoni. Ruszył zo- baczyć, czy jest woda w korycie, i wtedy zauważył otwierającego bramę chłopa, wkrótce na podwórko wjechała fura z policjantami. Nie będzie to czasem w sprawie kradzieży? — po- myślał. — Za wcześnie, najpewniej to goście do mnie. Trzech policjantów bez pośpiechu zeszło z wasągu; był to przodownik Senek, Zatryba — tych Latoś znał — i jeszcze jakiś trzeci, chyba nietutejszy? — Ty jesteś Wiktor Latoś? — zapytał Zatryiba. — Ja, a tofbie o co chodzi? — Od kiedy to mi „tykasz"? Świń z tobą nie pa- sałem. — Szkoda, bo byś miał wtedy prawo mówić mi „ty". — Masz, chamie, szczęście, że jest przy tym pan komendant, zobaczyłbyś, co to znaczy policjant na służbie. W otwartej bramie pojawił się Karasiim, słysząc taką rozmowę aż przystanął, dziwna jakaś sprawa się zaczynała. — A pan kim jest? — ostro wpadł na niego Se- nek. — To sąsiad, panie przodowniku — powiedział Latoś. — A my do sąsiada nie mamy żadnego interesu, niech sobie idzie z Bogiem, i to prędko. — Panie komendancie Senek — powiedział Wik- tor — po sposobie, w jaki się do mnie zwraca star- szy posterunkowy Zatryba, wnioskuję, że przyje- chaliście tutaj z interesem nie bardzo dla mnie ko- rzystnym, mam prawo mieć świadka, proszę więc, aby sąsiad tutaj pozostał, bez tego odmówię wszel- kiej z warnii rozmowy. — Odzywa się w tobie nieczyste sumienie. Nie pomoże ci żaden świadek — przygryzł wąsa komen- dant — ale niech zostanie, my działamy zgodnie z prawem, nie będziemy więc niczego ukrywać. Cóż to, nie zaprosisz do chałupy? Weszli do izby. Po jaskrawym słońcu na dworze trzeba było sporą chwilę przyzwyczajać oczy do mroku, żeby coś zobaczyć. — Baba światło zasłoniła — powiedział Latoś zry- wając ciężką chustę z okna — żeby się muchy nie pchały. Proszę, siadajcie, panowie. — Nie będziemy siadać, panie Latoś — Senek popatrzył po izbie z udanym zamyśleniem, uderza- jąc się trzcinką po cholewie. — Róbcie rewizję! — rzucił oczekującym policjantom. — A, przepraszam, nakaz pan komendant ma? — Mam. — Policjant nie śpiesząc się wyjął pa- pier z kieszeni munduru i rzucił go na stół. — Prze- szukać dokładnie, zwłaszcza papiery. Książek, wi- dzę, w tym domu cała etażerka, znaczy mamy do czynienia z tak zwanym chłopem świadomym. Tylko ta świadomość obraca się akuratnie nie tam, gdzie by należało. Donieśli mi, żeś pan, panie Latoś, bol- szewicką jaczejkę założył w Tuliczanach, prawda to? — Za wymyślone nowiny płaci pan swoim szpic- lom państwowymi pieniędzmi. Nieprawda, źle panu donieśli, komendancie. — Milcz pan lepiej, panie Latoś, bo to niczym dobrym się nie skończy. A jeśli o donosy idzie, to może nie powstała tutaj we wsi ostatnio nielegalna organizacja? — Nic mi o tym nie wiadomo. — Ale nam wiadomo. Pan założyłeś tu jakieś ko- ło. No co, przyznaje się pan? Policjanci tymczasem przewracali wiszystko do góry nogami. Już wywalono wszystkie książki z eta- żerki i Zaitryba zaczął grzebać w papierach. Roz- walał wszystko, kwity za podatek czerwone, za ase- kuracje seledynowe, za podatek wyrównawczy sine i żółte — było tego jak i podatków już nie spamię- tać ile i jakich. To gminny, to powiatowy, to fa- jerkasa, to podatek za psa, za drogę, za szarwark... Drugi policjant trudził się przy kuchni, spadły z komina baniaki, z półek talerze. Nie mógł otwo- rzyć lufcika w piecu, to go wyrwał bagnetem, po- leciały na mieszkanie sadze i popiół. — Panie komendancie, czy nie mógłby pan po- wiedzieć swoim ludziom, żeby nie niszczyli mi wszy- stkiego? Jeśli już mają prawo plądrować, niech plą- drują, ale niech chaty nie rujnują. — Moi ludzie wiedzą, jak mają postępować. Zre- sztą, co mi tam, uczynię zadość pańskiej prośbie. Panowie, nie rujnujcie człowiekowi chałupy, niech przynajmniej przyciesia zostaną nie naruszone. — Powiedział to z powagą, ale posterunkowych tak to rozbawiło, że dobrą chwilę rechotali z radości. Rewizja była w całej pełni, kiedy z pola z mo- tyką w ręku i małym dzieckiem w płachcie na ple- cach wróciła Latosowa. Zaraz też Regina przygnała krowy z pastwiska i lała im wodę do koryta, sły- chać było łomot studziennego kołowrotu. Kobieta, zobaczywszy stan, izby uderzyła w lament. — Idź na dwór z tym jazgotem — wygnał ją z chałupy mąż — i trąb, ile chcesz. Krowy z paszy wróciły, pomóż Reginie, nic tu z twego krzyku. Dopiero po chwili okazało się, że zrobił to prze- myślnie. Lament kobiety rozlegający się z podwórka słychać było w sąsiednich zagrodach. Pierwszy przy- leciał wuj Młynarczyk, wracał właśnie ze wsi; cie- kaw nieszczęścia, jakie się znów wydarzyło, biegiem wpadł na podwórko. Zaalarmowani krzykiem ścią- gali i inni. — Posterunkowy Hulewicz — odezwał się do nie- znajomego policjanta komendant — dajcie spokój z tymi garnkami i rozejrzyjcie się trochę po zagro- dzie. Przy okazji przepędźcie ludzi, wystarczy panu Latosowi jeden świadek. — Komendancie — do przełożonego podszedł Za- tryba — zdaje się, że coś znalazłem. Przodownik pobieżnie rzucił okiem. Był to zwyk- ły szkolny kajet, a w nim, zaraz na pietrwszej stro- nie, chemicznym ołówkiem naibazgrany protokół z pierwszego organizacyjnego zebrania Stronnictwa Ludowego, jakie przed paroma dniami przez Wikto- ra zostało we wsi założone. — Szukajcie dalej — powiedział komendant do policjanta. — Cóż, panie Latoś, czy jeszcze teraz będzie się pan wypierał, że nie ma tutaj żadnej nielegalnej organizacji? A ten protokół to co? — Nie wiedziałem, że Stronnictwo Ludowe jest zdelegalizowane, proszę mnie wobec tego poinfor- mować od kiedy, panie przodowniku. — Odzie jest spis osób, które należą do organi- zacji? — Jest tam wyszczególniony w protokóle. — Bardzo dobrze. No, zachciało się chłopu orga- nizacji, to będą i konsekwencje. Gzy pan wie, ile można zarobić organizując tajne antypaństwowe spiski w czasie kryzysu? — Pewnie dużo, aile co pan przodownik nazywa spiskiem? Ozy to my tutaj zamierzaliśmy rząd Oba- lać? -— Tak czy owak, panie Latoś, niech pan się zbie- ra z nami. — Czy maim rozumieć, że jestem aresztowany? — Świetnie, że jest pan (taki domyślny. No, parnie Zatryba, cóżeś pan tam jeszcze znalazł? — Deklaracje, jakieś jeszcze inne świstki. — Proszę wszystko zabezpieczyć, razem z tym kajetem. Na podwórku Latosowa i Regina, które się już nieco uspokoiły, teraz tanów (podniosły płacz na wi- dok prowadzonego pod karabinem ojca. Nie pomogły żadne uciszania, żadne zapewnienia, że zaraz po- wróci. Pośród krzyków i zgiełku robionego przez żonę i córkę, posadzono Wiktora na furę, ale nie na siedzenie, tylko pośrodku, na garstce słomy, policja zaś zajęła miejsca na siedzeniach i konie ruszyły. — Teraz wszyscy we wsi (pomyślą, że mi chłopa aresztowali za to złodziejstwo u Koziny — po- wiedziała Latosowa, kiedy została sama z sąsiadami. — Daj spokój, babo, ludzie nie są głupi — uspo- koił ją Stryj — o większe złodziejstwo tu idzie, o politykę. — Żeby się bandytami zająć, to ich nie ima, ale byle jaki papierek, to zaraz są. Niechby lepiej po- szukali i konie z wozem znaleźli. — Znajdą, jak im 'kto przyprowadzi. Jeszezem nie słyszał, żeby policja coś ukradzionego znalazła. — Walery odciągnął Latosowa na bok. — Rower w do- mu macie? — A gdzie by miał być, jest. Tylko go Wiktor nie wyciągał na razie, bo bez numerka, a na rejestrację pieniędzy żeśmy nie mieli. Po co wam? — Trzeba zaraz do powiatu, do stronnictwa je- chać, dać znać, co tu policja wyprawia. — Ale na nie rejestrowanym rowerze? Znowuż jakie nieszczęście wyjdzie. — Pojadę bocznymi drogami, nikt mnie nie zła- Kiedy Walery był już w drodze, przypomniało mu się, że Wiktor ma w kieszeni nabój i łuskę. Jak go, nie daj Boże, zrewidują, to imogą mu przyszyć nie lada sprawę. Zaniepokojony naciskał pedały, ile miał sił w nogach. ROZDZIAŁ III W jakieś trzy miesiące wcześniej, w pewne kwiet- niowe przedpołudnie, spłoszone i wietrzne, kiedy człowieka nic przyjemnego spotkać nie anoże, a wiatr chwilami dmący wprost w oczy niesie fale kurzu, kieszonkowiec Wicek Bałaban, zwany w złodziej- skich kręgach Wiekiem Trzy Palce, kręcił się bez celu na końskim targu w Chełmie. Jego przezwisko wywodziło się od kalectwa, miał u prawej dłoni tyl- ko trzy palce. Przyszedł tu bez specjalnego celu, nawet nie patrzył za kimś, kogo by obrobić, nie. Dzisiaj postanowił po prostu zwyczajnie pofolgować sobie, odetchnąć. Dwa miesiące temu, pod koniec stycznia, miał świetny dzień i, prawdę mówiąc, mógłby jeszcze przez parę tygodni leżeć do góry (brzuchem pod pie- rzyną u swojej nowej kobiety. Ale ostatnimi czasy coraz częściej przemyśliwał, jakby tu dokonać cze- goś poważniejszego, co mogłoby mu zapewnić spokój na lata, przynajmniej na te kryzysowe, co nastały i nie wiadomo, kiedy się skończą. Ale nic mu takiego do głowy nie przychodziło. Przysiadł więc na drągu ogrodzenia w pobliżu ja- kiejś fury, na której drzemała zdrętwiała od chłodu baba, i patrzył po targowisku. Handlujących końmi było coraz mniej, handel zamierał, a jeśli chodzi o konie, to z tygodnia na tydzień sprzedawano ich i kupowano coraz -mniej; czyżby miało przez jakiś tam kryzys dojść do tego, że naród w ogóle prze- stanie handlować? W rogu targowicy, zaraz pod imurem cmentarza, jalkiś żylasty chłopek o wyglądzie Kozaka prezento- wał bieg młodej klaczki kasztanki. Klaczka 'była ładna, może trochę za chuda. Właściciel, biegnąc ira- zem z koniem, trzymał jedną ręką za kantar, drugą przyciskał przydużą marynarkę do piersi. Tam ma portfel — pomyślał Wicek — na irazie pusty, pienią- dze są jeszcze u któregoś z kupujących, zaczął się więc przyglądać kupcom. — Wicek, imaim cię wreszcie, stary draniu! — roz- legł się nad jego uchem zasapany, astmatyczny głos i mała, żelazna dłoń walnęła go między łopatki. Złodziej od lat wyuczonym, zapewne już instyn- ktownym ruchem, spełzł z drąga jak żmija, prze- skoczył chyłkiem pod stojącym obok wozem i do- piero teraz spojrzał na tego, który go uderzył. Roz- poznał znajomego, pogroził mu pięścią i wrócił przy- witać się. — Chyłypeć, masz szczęście, że nie miałem aku- rat noża, nieźle by cię takie żarty kosztowały. — Okulary sobie kup, człowieku! Starych kompli nie poznajesz? — powiedział Chyłypeć zionąc na Wicka smrodliwym oddechem i nie mniej „aroma- tycznym" dymem machory samosiejki. Jego oszpe- cona blizną twarz drgała .w uśmiechu. — No, jak komple biją z tyłu... — Chodź tu na róg, powiem ci coś, co uczyni twój los łatwym i pięknym. Chyłypeć właściwie nazywał się Chyłyński, Chy- łypciem przezwano go wśród swoich zapewne po to, aby nie powtarzać niepotrzebnie nazwiska. Wicek z trudem przypomniał sobie, że człowiek ten robił coś w „końskim interesie". Kiedyś przy próbie kra- dzieży ogiera dał się zaskoczyć. Zaczajony chłop strzelił go z tyłu łańcuchem, koniec owinął się i Wef- blik przebił policzek na wylot utrącając dwa zęby. Gdyby nie łut szczęścia i wyjątkowo ciemna noc, która na wpół oślepłemu, zalanemu krwią Chyłyń- skiemu pozwoliła się ukryć, byłyby to ostatnie chwi- le jego życia. Ód tamtego zdarzenia pozostał mu dół na policz- ku nadający twarzy idiotyczny wyraz dziecka. Od owej nocy złodziej koński Chyłypeć nigdy nie cho- dził bezbronny, po mistrzowsku władał brzytwą i nie rozstawał się z nią. W jego ręku była bronią straszniejszą niż rewolwer, chociaż i tym nie gar- dził. Chory na suchoty, wiedział, że daleko już nie zajedzie, nie żałował więc sobie, lubił wypić i lu- bił baby. Na te uciechy musiał mieć pieniądze i zdo- bywał je, rzadko biorąc pod uwagę niebezpieczeń- stwo. W knajpie na rogu, mimo targowego dnia, prze- siadywało wyjątkowo mało ludzi, ten i ów, któremu udała się sprzedaż, nieźle już wlany. Chyłypeć ogar- nął pomieszczenie jednym spojrzeniem i wskazał stół w kącie, sam skierował się do szynkwasu, skąd za- raz wrócił z butelką wódki, dwoma śledziami i kie- liszkami podobnymi do baniek stawianych zaziębio- nym. — Matka cię pozdrawia, kłania się i o zdrowie pyta — powiedział na początku rozmowy Chyłypeć z przebiegłym uśmiechem, przy czym dół w policzku jakby ożył i na moment pomarszczona twarz nabra- ła niedorzecznego wyglądu oseska. Wicek odął się na wspomnienie matki. To ona, stara żebraczka, oddała go do terminu Hrabiemu we Lwowie. „Hrabia", brodaty dostojnie wyglądający mężczyzna w sile wieku, z iście hrabiowskim zło- tym pince-nez na nosie, kazał mu przede wszystkim pokazać ręce. Obejrzał lewą dłoń, obejrzał prawą 0 trzech palcach i aż gwizdnął z zachwytu, kazał mu podnieść z podłogi jakiś papierek. Potem przy- niósł swego kota i ścisnąwszy mu ucho opuszkami kciuka i małego palca podniósł do góry. — Dopóki nie zrobisz tego swoimi trzema palcami, nie mamy o czym rozmawiać, szkoda czasu i atłasu. Ale ucz się, chłopcze, masz skarb w ręku. A palce Wicka były sztywne jak drewno. Przez rok, bity i głodzony przez matkę, ćwiczył swoją ka- leką rękę. Płakał i przeklinał starą, która waliła go po palcach kijem, do krwi... Po roku ćwiczeń próba z kotem wypadła pomyśl- nie i został przyjęty „na naukę". W dwa lata, dzięki pilności wyniesionej z matczynej szkoły, zakasował wszystkich pupilów swego mistrza. Skatowany przez Hrabiego, gdyż od pewnego czasu zatrzymywał część skradzionych pieniędzy, zwędziwszy portfel mistrza, wrócił do domu. Już wtedy jego „fach" dawał spore dochody, ale matka nie porzucała żebraniny, słusznie nie ufając wdzięczności dziecka. Wkrótce też rozstali się. Od tamtej pory widział matkę raz jedyny, i to prze- lotnie. Nie była mu potrzebna. Żył jak król, póki nie przyszedł kryzys i wraz z nim pieniądz gdzieś nie znikł. — A gdzie matka się teraz obraca? — zapytał niechętnie Chyłyńskiego. — Pracuje z nami. — Czyś ty zgłupiał? Moja matka robi w końskim interesie? Świat się chyba kończy, głowę bym dał, że nigdy nie porzuci żebraniny, zresztą nie potrafi niczego innego. — Wcale nie rzuciła swego fachu, rzecz w tym, że u nas ma jakby dodatkową posadę, kapujesz te- raz? — Nie bardzo. — Pracuj z nami, zrozumiesz. Matka co jakiś czas nadaje nam robotę. I bardzo sobie to chwali, nigdy w życiu lepiej jej nie było. Ty też możesz przy nas żyć jak lord, mówię ci to po przyjacielsku, bo cię lubię. — Czyś ty pijany, Chyłypeć, toż pierwszy ukra- dziony koń tak by mnie kopnął, że padłbym trupem. Ja jestem fachowiec, mam swój kierunek i nie ła- pię partaniny. Poza tym nie lubię koni. — Człowieku, jak można nie lubieć koni? Nie ro- zumiem — Chyłypeć uśmiechnął się chytrze, napeł- nił kieliszki, wypili. Skręcił sobie nowego papierosa, puścił kłąb gryzącego dymu. — Jest kryzys? Ludzie mają coraz mniej forsy. Chłop zaczyna sprzedawać towar za towar, bez pieniądza. Już teraz nie jest ci za lekko, a jutro twój fach może być bezużyteczny. A konie, robiąc w naszym interesie, będziesz rza- dziej widywał niż teraz. — Więc co miałbym dla was robić? — Co cię to obchodzi, przystaniesz do nas, wszy- stkiego się dowiesz. W każdym bądź razie lżejsza to robota niż ta, jaką odwalasz teraz, w swoim fachu oczywiście, o to sobie głowy nie susz. — No dobrze, powiedzmy, że przystaję, ile z tego dla mnie? — Będziesz miał swoją dolę, to przecież zrozu- miałe. Wiesz, w jakim interesie robimy? — No, w końskim przecież? — Taak... właściwie tak. Ale zaraz, muszę wie- dzieć na pewno, czy przystajesz? — Mogę spróbować. — Spróbować to możesz barszczu z kartoflami, chciałbym usłyszeć „tak". — Tak. — Wicek, draniu stary, wiedziałem, że można na ciebie liczyć! No, wypijmy i porozmawiajmy. Chyłypeć nie spieszył się z mówieniem, chciał się trochę podroczyć przed wyłożeniem kart. Po prostu złodzieje nie zamierzali kradzionych koni sprzeda- wać dalej tak, jak teraz, za połowę wartości, bez żadnych dokumentów, ale z książeczkami, a więc za cenę daleko wyższą. Jednym słowem chodziło o do- kumenty, których trzeba mieć tyle, aby można je było dobierać bez trudności, tylko to i owo podra- biając. Wicek wysłuchawszy wspólnika ponowił za- dane już wcześniej pytanie: — Ile dla mnie? — To zależy kiedy, dola będzie niezła. — Dola — wydął wargi chłopiec — to pachnie kłótnią i krętactwami. Przywykłem sam sobie być panem. Płać od sztuki, powiedzmy, dwadzieścia zło- tych. — Czyś ty zwariował? •— wybuchnął Chyły ń- ski. — Dziesięć, góra. — Jeśli nie dasz dwudziestu — powiedział serio Wicek Trzy Palce — szukaj sobie głupiego gdzie indziej, to moje ostatnie słowo. — Aleś ty twardy!... Dobra, dostaniesz po dwa- dzieścia. — I warunek: z rączki do rączki, paszporcik — pieniądze, żadnego czekania na forsę, jeśli ma się nam dobrze pracować. — Krzywdy miał nie będziesz, Wicek, żebyś ty wiedział, z kim robimy, spadłbyś z tego stołka! — To mnie nie obchodzi. — Złodziej apatycznie dłubnął widelcem dzwonko śledzia. — W razie cze- go, gdzie cię szukać, Chyłypeć? — W Białodrogach jestem motorniczym w tar- taku. Uważasz, jaką posadkę przy kryzysie dor- wałem? A kobietkę tam mam na oku, królewna, mówię ci, królewna... — Nie będę się pokazywał w jakiejś dziurze, gdzie obcy każdemu w oko wpadnie; tym bardziej że dość tam ciebie, panie motorniczy. Opłaca ci się taki gips? — Jak kiedy. Czy to zresztą musi się opłacać? Już ci mówiłem, dobrze mi tam jest i to wszystko — mrugnął porozumiewawczo. I zaraz zaczął opowiadać o kobietach, mówił z otwartością, jaka mogłaby zadziwić niejednego. Kiedy zobaczył, że chłopiec nie zdradza zaintereso- wania tym, według niego, wyjątkowo ciekawym te- matem, powrócił od razu do rzeczy: — Kiedy mi możesz dać parę książeczek? — Za kilka dni. — W takim razie za tydzień zgłosi się do ciebie matka. — Z pieniędzmi? — No przecież umówiliśmy się. ! ROZDZIAŁ IV W upalny, letni dzień wynajętą furą wracał Chy- łyński z miasta zadowolony i wesół, wiózł od Wicka kilka nowych paszportów. Wiózł też jakieś tam pa- newki do gatra, po które tak śpieszył do Chełma. Rzeczywiście pracował w tartaku jako motorniczy. Mechanikiem był marnym, jednakże wobec faktu, że w ogóle mało kto znał się tutaj na motorach, jego niewiedza przy złodziejskim sprycie, mogła długo uchodzić za znawstwo. Poza tym miał pomocnika, chłopca wprost zakochanego w maszynach, ten dbał o wszystko, dając „majstrowi" aż nadto czasu na rzeczywiste jego zajęcie. Konie zwolniły skręcając z szosy na piaszczysty gościniec, zmęczone upałem i kurzem poparskiwały czując bliskość odpoczynku, a przede wszystkim chy- ba koryta z chłodną wodą. W oddali widniała już dzwonnica i kościół w Białodrogach. Nieco w bok od kościoła, ponad zielenią drzew widniały złote krzyże cerkwi. Białodrogi należały do tych wsi, co to ciągle chcą zostać miastem, choć nie mają ani jednej brukowa- nej uliczki czy choćby dziesięciu kroków chodnika, nie mówiąc już o latarniach, gdyż o prądzie elek- trycznym na razie tutaj słyszano tylko to i owo. Prawdę powiedziawszy, miejscowość ta w swych ambicjach podobna była do tego ośmieszanego w anegdotkach chłopa, który z miejska się nosił, ale wiechcie mu z dziurawych butów wyzierały. Zbudo- wano ją wokół wielkiego placu, bardzo na wyrost zwanego rynkiem. Odbiegały od niego uliczki prze- chodzące dalej w gościńce. Wieś rzeczywiście mogła mieć szansę na rozwinięcie się w miasteczko, ale w jakiejś dalekiej, nieokreślonej przyszłości. Rynek obstąpiły ciasno budy lub trochę tylko od nich lepsze drewniane domy, niegdyś pobielane wapnem, które już dawno z nich opadło. Wewnątrz, w ciemnych ciupach gnieździły się żydowskie skle- piki, gdzie biedę z nędzą sprzedawano, śmierdziało naftą i uryną, grał wiatr w szparach, chwierutały trzymające się na ostatnim gwoździu okiennice chro- niące fortuny od złodzieja. Tu w sklepikach nie tylko handlowano, ale też i pożyczano, a może przede wszystkim pożyczano. Za ćwierć żyta na przednówku dwie ćwierci po żni- wach albo i więcej. Za każde sto złotych po mie- siącu sto cztery, sto sześć albo i sto dziesięć, mimo tego dzisiaj, w czas kryzysu, taka pożyczka była dla wielu jedynym wyjściem. Nie darmo starzy mówili, że „jak bida, to do Żyda". Ale też i pożyczki takie owocowały nienawiścią, kładącą się w ludzkiej pa- mięci warstwa po warstwie. Wśród tych sklepików i kramów wyróżniał się obszerniejszy interes Szmula Barga „Sklep i wy- szynk", jak dumnie głosił zardzewiały szyld. Na placu, minio natłoku koślawych budowli, jesz- cze jakimś cudem znalazło się miejsce dla rzędu sta- rych sokór, krzaków bzu, dających cień brodzącemu po kałużach ptactwu i raczkującym, niemiłosiernie umorusanym berbeciom. Kościół, cerkiew i zabudo- wania gospodarzy trzymały się od rynku