Jan Tetter Ognipiór KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1988 ISBN 83-03-02277-6 ROZDZIAŁ I Walery w stodole czyścił karabin, dawno nie uży- wane żelazo żarła rdza, miedziane naboje pokrywały cętiki patyny. Ten karabin razem z domowymi gra- tami — jak one widać nieodzowny — przywiózł na nowe gospodarstwo jeszcze ze swoich stron. Pod kalenicą hałasowały wróble, teraz, na przed- nówku, im też nie wiodło się najlepiej. Po pustej sto- dole snuł się zapach dalekiej młodki, słomy i nie wiadomo czego jeszcze — myszy? Tych już tu daw- no nie było. Gdy na chwilę cichły wróble, odzywał się jęk wiatru w szparach pomiędzy obluzowanymi deskami — na deszcz. Cała stodoła poskrzypywała i stękała niby spracowany człowiek. Złożył karabin, część po części, dokładnie spraw- dził działanie. Naoliwiony zamek chodził z cichym mlaśnięciem. Żelastwo śmierdziało rdzą i naftą, był to zapach śmierci, nie swojej — czyjejś, ale zawsze... Śmierci i —- może strachu? Od jakiegoś czasu kręcili się tu obcy ludzie, to ta bliskość traktu. Za robotą? Nie ma tu dla nikogo ro- boty. Jak czujny pies, przez głosy stodoły raczej wy- czuł, niż posłyszał niepokojące kłapnięcie furtki. Wsunął broń pod zapolnicę. Przez podwórze leciał sąsiad Latoś, widać czymś wzburzony. Wyszedł mu naprzeciw. — Pawła zabili i ograbili. Nie słyszałeś nic? — zapytał zdyszany, widząc wychodzącego ze stodoły Walerego. — Nie może być! Kiedy? — Dzisiejszej nocy. Obrali go do ostatniej nitki, konie z wozem też po-oszły!... Chciał chyba bronić, no to go zastrzelili. Nikt nawet nie widział, nie sły- szał. Dopiero rano go znaleźli. — To już czwarta grubsza kradzież od nastania kryzysu. — Walery przez chwilę patrzył w ziemię trąc brodę, aż chrzęściła nie golona szczecina. — Wypada tam pójść, może trzeba babie coś pomóc? Głowę pewnie całkiem straciła. Ruszyli w stronę zagrody poszkodowanego. Walery Karasim i Wiktor Latoś byli sąsiadami od czasów, kiedy w Tuiliczanach stały wszystkiego trzy chałupy, nie licząc dawnych pofolwareznych zabu- dowań, a przyjaźnili się jeszcze wcześniej. Los zetknął ich przed wieloma laty na trakcie wiodącym do Chełma, teraz właśnie przebudowywa- nym na szosę. Obydwaj zawędrowali tu, żeby kupić ziemię, założyć gospodarstwo, coś tam polepszyć w swoim życiu. Trochę skryty, w każdym razie ma- łomówny, wielkie chłopisko Karasim i żywy, otwar- ty, chudy a pewny siebie Latoś — co to wydaje mu się, że świat zna jak własne puste kieszenie, stano- wili jakby jedną całość. Baby i dzieci żyły później niby Miska rodzina. To chyba w dużej mierze dzięki Latosowi Tuiicza- ny dobrze znano w gminie i w powiecie. Pozostałe wsie, jak wsie, a Tuiliczany były inne — ho! ho! Jak jeszcze inne. Mówiono, że chłopy tu mieszkają prze- mądrzałe jeden w drugiego, gdzie tam innym rów- nać się z nimi. Wielu, co prawda to prawda, ter- miny w życiu przeszło niezgorsze. Tak czy siak, nie cieszyła się wieś specjalnym mirem, nie żeby ludzie tu byli źli, po prostu nie da- wali sobie w kaszę dmuchać i to wystarczyło, żeby się taka opinia o nich ukuła. Może dlatego uważano, że mają się za lepszych? Ale kiedy przychodziły kłopoty — do Tuliozan szło się po pomoc, choćby tylko po napisanie świstka do urzędu, choćby po radę... I niejednemu taka rada dobrze się przysłużyła, uchroniła przed większą biedą. Wieś zaczynała się pod tereszańskim lasem, co si- ną smugą okrążał Tuiliczany i Tereszany, odchodząc gdzieś w kierunku chachłackich wsi nad Bugiem. Pod lasem wieś zaczynał przysiółek złożony z garści nijakich chałup należących do chłopów, o których istnieniu dowiadywano się wtedy, kiedy ktoś umie- rał lub stało mu się jakieś nieszczęście. Mieszkała tam Wiewiórowa, wdowa po człowieku, którego nikt nigdy nie widział, żył-był podobno w stronach, skąd przybyli, liczono go ojcem strasznej liczby córek; siódma miała być zmorą, co po nocach konie dręczy, splata im grzywy w nierozsupływaine strąki. Kiedy Zmora rodziła, a miała poród ciężki, matka zosta- wiła ją w bólach i poleciała do wsi po pomoc jakiejś babki. Słyszano, jak biegnąc drogą przy debrze mo- dliła się w głos: „Święty Antoni — wypchnij!" Dalej stały chałupy trzy-, czteromorgowych „go- spodarzy", a wśród nich nigdy nie dokończone za- budowania Józka Wrony, co wpadł do studni i zo- stawił wszystko babie i szesnastoletniemu synowi. Ktoś tam miał powiedzieć, że syn mu w tym do- staniu się do studni trochę pomógł. Może to było kłaimistwo, bo nikt synowi z tego powodu wyrzutów nie robił. Szesnastoletni dziedzic rok popartaczył we- dług rad matki, a potem zbuntował się, zaczął uży- wać życia. Przepił wszystko, co było w gospodar- stwie jeszcze przed kryzysem, potem przepadł gdzieś, pozostawiając starą własnemu losowi. Na końcu przysiółka albo — jeśli liczyć z drugiej strony — na jego początku, osiodłała pagór zagroda Rozwadowskich. Gospodarz to był niegłupi, nosił sie_ z szykiem, chodził z laseczką, z podwórka dwie wsie jak na stole oglądał: opadające w rozdół, a później podchodzące w górą łańcuchem bielonych chałup Tuliczany i Tereszany, napiętrzone, nastające na sie- bie stodołami, których dachy porastał zielony mech. Od przysiółka do gościńca głównowiejskiego opa- dała droga, tam śród krzaków, wiśniowych sadków, w jabłoniach — jakby zaścianek, zajmowany przez jedną roapęczniałą rodziną Młynarczyków. Panna tu była na wydaniu, ładna, taka łania spłoszona. Za cały majątek miała tylko urodę... Tu najwięcej ru- chu i zamieszania robił stryj, zresztą może dla od- różnienia od innych pociotków noszących to samo nazwisko, nazywany Stryjem przez całą wieś. W pobliżu, oddzielone debrą zarastającą karłowatą sosną, brzozą i tarninami — zabudowania Mrozików, pod dachówką, lepsze wyraźnie od innych. Mroziko- wie nie byli małżeństwem, żyli na wiarę, nawet dziecko mieli ze sobą. Co gorsza, mówiono, że mimo różnych nazwisk, małżeństwem zostać nie mogą, bo są bratem i siostrą od jednej matki. Początkowo więc, w imię obrony jakichś tam su- rowych zasad, chciała ich wieś rozpędzić. Ale oni po prostu śmieli się ze wszystkich, a już najbardziej ze Stryja, który do naprawy moralności zapalił się pierwszy, bo zamaniło mu się to stadło na chwałę swoją i bożą rozłączyć. Zaczął tam bywać, coś mę- dzić, ale ku swemu zdumieniu rychło przekonał się, że ci dwoje szczelniej przylegają do siebie niż naj- lepsze małżeństwo. To go jeszcze bardziej upewniło w niemoralmości ich związku. Zawściekł się. W nocy, po gałęziach czereśni wlazł na dach, za- mierzał uisunąć parę dachówek i przez strych wejść do domu, skąd noc w noc, wiedział to, bo szpiego- wał, dochodziły najdziwniejsze odgłosy. Ale z dachu spadł, szczęśliwie na krzak róży, nic sobie nie zła- mał, choć chałupa była wysoka, portki tylko podarł i gębę podrapał. Cała niejasność i dwuznaczność sytuacji rodzinnej Mrozika, choć wszyscy to potępiali, nie przeszka- dzała mu kadencja w kadencję piastować godność sołtysa, nikt się temu nie sprzeciwiał, może dlatego, że urząd to był niewielki, i, prawdę mówiąc, z da- wien dawna wzgardzony. Niemal pośrodku wsi mieszkał Kukiełka, podobno nie za mądry, z natury mruk i nurek, trzymający się od ludzi z daleka. Koniarz zawołany, jeśli cokol- wiek w życiu kochał, to zapewne konie. Konie ko- chały jego, choć nierzadko katował je z tępą zaciek- łością. Ale może konie, jak kobiety, mogą kochać głupców i katów? Jego zaprzęg musiał iść jak wiatr, jak burza, gotów zabić człowieka, co odważyłby się go wyprzedzić na drodze. Gospodarz całą gębą, po- budynki miał przerobione z folwarku, murowane z białego kamienia. Syna chował, Szczepana, już do- rosłego, co to tylko myślał o miłości i chodził wiecz- nie zadurzony; też miał chyba w głowie nie całkiem po kolei, a drażliwy przy tym był, a dumny! Ale że czekała na niego cała ojcowizna, każda by oczy przymknęła na jego felery, byle móc się za niego machnąć. A bo to—powiadali starsi, mądrzej- si ludzie — inny, nawet i bardzo mądry, więcej z tego życia ma niż te cztery deski? Było w tym stwierdzeniu coś z prawdy. W każdym razie Szcze- pan stanowił partię, że daj, Panie Boże. Dalej szły zagrody Sadłaka, Karasima, Latosa i in- nych, tych co to we wsi najbardziej się liczyli, jedni dlatego, że ich szanowano, drudzy dlatego, że prze- ciwnie. Do takich właśnie należał Sadłak. Wrócił z bol- szewickiej wojny z krzyżem Virtuti Militari, podob- no strasznie dużo wrogów namarnował. Pola miał mało, honoru w nadmiarze. Nikt dzisiaj już nie po- trafiłby powiedzieć, jakim był ten człowiek do woj- ny, wszyscy wiedzieli, że jest to ktoś, dla kogo świat, polityka, wieś, gdzie mieszka — wszystko zaczynało się i kończyło na tym krzyżu ze wstążeczką. Jeśli jakaś sprawa nie miała choćby urojonego związku z orderem, takie zdarzały się jednak rzadko, nie by- ła warta, żeby sobie nią głowę nabijać. Ambicja i bieda zżerały go, i nie wiadomo było, która z tych dziwnych sióstr bardziej go niszczyła. Żył więc bied- nie i ciężko. A zazdrosny! — żeby sąsiadowi głaz z nieba na pole spadł, toby poszedł w nocy i prze- toczył na swoje. Bliżej właśnie budowanej szosy, na pagórze, mie- szkał w zasobnych zabudowaniach Koryciński; sam budowniczy tego gospodarstwa leżał już od paru lat na cmentarzu w Białodrogach i całą schedą władał niepodzielnie syn Władek. Gospodarował po kawa- lersku, sam z matką, za psi grosz przynajmując do gospodarstwa dziewczynę. Zresztą, przynajmowano tu wiele obcych, pościągainych skąeiś ludzi, do krów, do gospodarstwa. Nie było niczym nadzwyczajnym, że biedni u bogatych służyli, nierzadko za utrzyma- nie tylko i jaki taki ubiór. Podobno dziewczyna ta, jak to na służbie, nie tylko do posług gospodarskich bywała używana. Stąd może i tak długie Władkowe kawaler stwo. Naprzeciw Korycińskiego, bliżej szosy, siedział w podobnym jak Kukiełka folwarku, ałe gdzie skromniejszym — Paweł Kozina, może jedyny czło- wiek, o którym nikt w całej wsi złego słowa by nie powiedział. Dalej stało jeszcze parę jakichś biednych chałup ludzi w szarzyźnie codzienności zupełnie za- pomnianych, co trwali jak drzewa w lesie. Latoś i Karasim weszli na podwórko Koziny. Do- piero tu widziało się, jalk te budynki są inne od za- budowań we wsi. Chałupa częściowo przerobiona z dworskiego czworaka, stodoła też nazbyt wielka, jak we dworze, tyle że nigdy cała nie zapełniona, toteż i nie doglądana świeciła dziurami. Obora i staj- nia zajmowały dawny spichlerz. Na.każdym kroku, w tym niepotrzebnie za dużym obejściu, ślady by- towania innych, dawno odeszłych w ponrrokę lu- dzi. Jacy oni byli, tego chyba nikt nie potrafiłby powiedzieć; tu i ówdzie znajdowały się jakieś pra- dawne urządzenia, które im służyły. Saimo podwórko też było za wielkie i trwał na nim mur zawalidro- ga — zbudowana z białego kamienia ściana dawnej owczarni, porastająca oślizłą, zieloną pleśnią. Przed chałupą stała już grupka żywo rozprawia- jących ludzi. Pod stodołą Władek Koryciński mościł słomą wóz zaprzęgnięty w dwa kasztany, pod mu- rem skubał trawę jakiś obcy posierśniały mierzyn zaprzężony do małego wózka. Szeroko gestykulując, najżywiej w grupce rozprawiał wuj Młynarczyk, przez całą wieś nazywany Stryjem. — Żyje — powiedział na widok przybyłych — ale ciężko postrzelony i kto wie, czy wytrzyma? — Bogu chwała i za to — Latoś uchylił czapki — do doktora go wieziecie, do szpitala? — Przyjechał felczer z Białodrogów — powiedział Stryj — opatrunki założył i mówi: „do szpitala, ina- czej za nic nie ręczę". — Jak to się wszystko stało? — Ano zwyczajnie, gospodarzy nie było, bo poszli sobie do Horyczan, do swoich, parobek, co w stajni spał, polazł na wieś za dziewuchami. Wyczuli co i jak, psa otruli, leży tam za stodołą, żarniki poukrę- cali i weszli. Na to widać nadszedł Paweł, jak zoba- czył, co się dzieje, podniósł krzyk, bo co krom tego sam jeden zrobi? Tamtych musiało być więcej, strze- lili i po krzyku... Pewnie gonił ich drogą w pole, bo go aż tam, przy życie znaleźliśmy. — Młynarczyk wyjął z ust przesiąkły niedopałek i pokazał wiodącą w pole dróżkę, zieloną, nakrapianą mleczami. — Siady jakieś zostały? — At, śladów pełno, ale co z tego? Pojechali dro- gą do łąk, potem na szosę i już po śladach. Mało to fur nocą jedzie, a przeważnie teraz, latem? No, wy- szedł felczer. Żyd w długim chałacie wycierał ręce lnianym, świątecznym ręcznikiem z haftami. Nie wiadomo dlaczego ciągle poruszał siwiejącą brodą, jakby cały czas do siebie mamrotał. Na mięsistym nosie sie- działy druciane okulary, zza których spoglądały przekrwione oczy spracowanego konia. — Można wieźć? — zapytał Władek podjeżdżając pod same drzwi. — Nu, wieźć to wieźć, aby ostrożnie... Założyłem binty, teraz go ubieraj ą. To tani w nim za głęboko siedzi, żebym mógł wyjąć. Operacji mu trzeba. Nu, konieczna operacja i szpitalna opieka. — Będzie żył? — A czy to ja jestem Panem Bogiem, żeby mnie pytać? Przytomności nie odzyskał. Jak wyżyje za- nim go dowiozą do sapitala, przetrzyma operację i jeszcze trochę po operacji, jak nie wdadzą się ja- kieś inne choroby, bo dużo krwi stracił i jest słaby, a na słabego wszystko się rzuca... Jak wytrzyma — to będzie żył. — Z tego wynika — szepnął Wiktor — że chłop lada chwila Bogu ducha odda. - Nie bresz, nie będzie tak źle — skarcił go Wa- lery. Wkrótce z chałupy wyniesiono rannego. Był blady jak wapno, wyglądał na trupa. Żona uderzyła w la- ment, zaczęła szarpać już ułożonego na furze męża, aż ją ofuknął Koryciński. Kiedy wóz ruszał, felczer, jakiś czas idąc obok, udzielał wskazówek woźnicy. Z gościńca wrócił do swego mierzyna i zaczął nie- wprawnie porządkować uprząż. — Felczer jeszcze frontowy — powiedział ktoś z zebranych na podwórku — żeby chciał kulę wyjąć, to i do szpitala nie byłoby po co wlec. Ale widać nie chciał, może za blisko serca? Ludzie rozchodzili się powoli. Walery patrzył na Wiktora myśląc o czymś zupełnie innym i nie zorientował się, że tamten także nie o szpitalu me- dytuje. — Chodź, Wiktor, obejrzymy zamki, nie zawadzi poznać złodziejskie sposoby. Przy komorze kłódka urwana razem ze skoblem, robota prosta, złodziej wsunął łom i ukręcił bez większej fatygi. Trudniej im poszło z kutym, na ko- walskie ćwieki mocowanym zamkiem stajni, drzwi przedzielono tutaj w poprzek na dwie części, zamek ryglował tylko dolną połowę, górna była nie zabez- pieczona, a nawet dla chłodu specjalnie otwarta. Tu przepiłowano dębową futrynę przy zamku raz, a przy samym progu drugi raz i drzwi wypadły — całej mitręgi na pacierz. Parobek też przyszedł popatrzeć. — Na dobrego złodzieja nie ma zamka, co? — za- gadnął. — Osobliwie, kiedy się nie pilnuje — przyciął mu Walery i na co już chłopak nic nie odpowie- dział. — Kiedy gospodarza znaleźliście? — Rano dopiero. — Czy słyszał kto strzał? — Nikt. — No to plądrowania też pewnie nikt nie słyszał. Poszli jeszcze obejrzeć ipsa. Wierny stróż zagrody został w bruździe za stodołą, z wyszczerzonymi zę- bami; nie miał widać leikkiej śmierci, leżał skręcony w bólach, pobzykiwały już nad nim muchy trupiarki. — A to zapłacili ci ludzie za wierną służbę — powiedział Wiktor ze współczuciem, jakby tu nie o burka łańcuchowego chodziło, ale o człowieka. Odszukali miejsce, gdzie leżał Kozina; ze dwieście kroków od stodoły, na murawie czerniała niewielka plama krwi. Latoś poszedł dalej, uważnie przeszu- kując trawę pod nogami. — Za czym jeszcze patrzysz? — zapytał Walery. — Jeżeli strzelał z braulinga, to gilza powinna wylecieć gdzieś tu, bo on się sam repetuje, jak z ro- syjskiego nagana albo z obryza, no to mógł nie prze- ładować i niczego nie znajdziemy... Jest! — podniósł z ziemi błyszczącą łuskę. — Patrz no, Walery, to nawet nie łuska, to nie- wypał. — Ciekawe, dlaczego nie odpalił, zleżała amunicja czy co? — Wiktor obracał w palcach nabój brow- ninga. — Iglica, coś mi się widzi, ledwie musnęła piston, bardzo już zbita i uderza tylko-tylko... No, ale przecież strzał był. Trzeba szukać dalej, musi tu gdzieś leżeć i gilza. Walery nie bardzo wiedział, o co idzie. — To było tak — tłumaczył głośno Wiktor — strzelił raz, ale pistolet nie wypalił,, przeładował i nabój poleciał blisko, już go mamy. Strzelił drugi raz, był strzał, pistolet sam już wypluł łuskę dużo silniej niż przy ręcznym przeładowaniu, mogła upaść dalej, może nawet w zboże... Po jednej i drugiej stronie dróżki stało pachnące ciepłą zielenią żyto, jego źdźbła bielały już dołem przezroczysto. Tym razem sziperali dłużej, natłukli tego zboża, aż żal było patrzeć, ale wreszcie zna- leźli to, czego szukali. Przyszło im z pomocą słońce i połysk mosiężnej łuski. Także i tutaj spłonka była ledwie trącona, ale łuska śmierdziała spalonym pro- chem. Wyfbuch więc nastąpił i kula z niej ugodziła Pawła. — Nie byłoby trudno poznać ten pistolet — po- wiedział Latoś — ma zbitą iglicę albo i dorobioną przez jakiegoś kowala partacza. Szli z powrotem, na podwórku stał parobek, przy- glądał im się. — Coście szukali na taimtym miejscu? — zapytał ciekawie. — Patrzyliśmy, czy się złodziej czasem nie scho- wał gdzieś w życie. — No i co? — trochę naiwnie, trochę zadziornie zapytał nabierany. — Ano nie ma go, tylko liścik do ciebie zostawił, żebyś mniej za dziewuchami ganiał, a więcej domu pilnował. Był ktoś u was wczoraj wieczorem? — Wczoraj, nie. — A w tygodniu? — Baba dziadówka po proszonym, nocowała. — W stodole? — Tak. — A pies przez cały wczorajszy dzień co robił? — A nawet go nie spytałem — odciął się parobek. — Nie spotkałeś go przez cały dzień? — Nie był w humorze, siedział cicho w budzie. Wracali do domu nieśpieszno, milczeli patrząc na zwykły o tej porze ruch w wiosce. Gdzieś tam ry- czały Mrozikowe krowy, lecące jak zwariowane z pa- stwiska do domu. Słychać było powolne raach- ciaach! traczy rżnących deski. Za Sadłakowymi grabkami kołatał zdyszany, (posyłający wiadro w głąb studni kołowrót. — Trza by zaimki lepiej zabezpieczać. Tam, żeby kłódka była z małym uchem, złodziej by łomu nie wsadził i do komory by się nie dostał — powiedział w zamyśleniu Walery. — A na drewnianą futrynę jalką radę znajdziesz? — Przy zamku i na rogach szta'bikieni okuć. — Można, ale złodziej soibie zamek najpierw obej- rzy i przygotuje sposób. — Jak to obejrzy? Myślisz, że ta chodząca po że- brach baba, to był złodziej? — Nie ona sama, najpewniej przyszła po to, żeby wszystko zobaczyć i psa otruć. Słyszałeś, pies przez cały dzień cicho w budzie siedział, bo już był chory, wieczorem, jak go spuścili z łańcucha, poszedł i zdechł. Stanęli pod rosnącymi nad drogą czereśniami, zry- wali soczyste owoce, pestki wypluwali w piach. Nie- Śpieszno im było, na przednówku nie ma w gospo- darstwie roboty, rozmowa toczyła się więc leniwie, z przerwami na zrywanie i jedzenie czereśni. — Przysłowie mówi, że jak ukradnie, schowa ład- nie, to przepadnie. Wóz i konie to nie pudełko za- pałek, co je włożysz do kieszeni, to musiało pójść na schowanie w pewne i długo naprzód upatrzone miejsce. Tak sohie myślę — Wiktor poskrobał się po nie ogolonej brodzie — ile mogli ujechać? Dzie- sięć kilometrów, dwadzieścia? Ale to wystarczy, że- by już nikt nie znał tych koni. Stanął na popas i za godzinę, dwie może ruiszać dalej. Według mnie, te- raz gdzieś popasa. Od nas wkoło dwadzieścia kilo- metrów to obszar — lekko licząc — powiatu. Szu- kaj wiatru w polu. — Beznadziejna sprawa — stwierdził Walery. Trzymał w garści kilka dorodnych owoców, pojedyn- czo, jakby dla zabawy, co i raz brał jeden do ust, wypluwał pestkę i żuł miąższ w zamyśleniu. — Bez- nadziejna sprawa. Łatwiej nie dopuścić do nieszczę- ścia, niż potem odrobić. — Każdy mądry po szkodzie. Ale pomyśl tylko, każdy koń ma swój paszport, książeczkę, bez niej konia nie sprzedasz. — Książkę wydaje gmina, stamtąd można ją wziąć, ukraść, kupić, czy ja zresztą wiem, co jeszcze? A poreszcie, ludzie pieniądze podrabiają, to czegoś takiego nie potrafiliby podrobić? I jeszcze jedno, w samych Tuliczanach jest parę koni bez książe- czek. Taniej puści, to i bez dokumentów sprzeda. Ile to już tych kradzieży było, musimy zacząć się bronić, pojęcia jeszcze nie mam jak, przede wszyst- kim chyba w nocy stróżować. — Łatwo powiedzieć: bronić. Stróżowanie akurat tyle pomoże, co umarłemu kadzidło. Wiktor zasępił się. Z daleka, gdzieś z góry od szosy, turkotała fura ciągnąc za sobą tuman kurzu, była jeszcze zbyt daleko, aby rozpoznać nawet po koniach, kto jedzie. — Chodźmy do dom, czasu szkoda. Jak się Paweł z tego wyliże, co już byłoby wielkim szczęściem od Pana Boga, może powie nam coś więcej. Jutro nie- dziela, zapomniałem ci powiedzieć, z powiatu na ze- branie przyjeżdża prelegent. Zawiadom tam z na- szych, kogo spotkasz. Rozstali się, Wiktor skręcił do sieibie. Walery po- szedł dalej ku swojemu obejściu, długo jednakże nie mógł oderwać myśli od kradzieży. Co za zuchwałość, z bronią w ręku!? Toż napadnięty, zaskoczony w no- cy, nawet krzyku podnieść nie może. Zastanowiło go zachowanie się Wiktora, przecież to wszystko, co robił, nie było' zwyczajnym zaspo- kajaniem ludzkiej ciekawości, każdy by potraktował kradzież jako coś przypadkowego. Oto idzie złodziej, patrzy, jest okazja, cap! — i po krzyku. Czy to mo- żliwe, żeby taki napad wymagał aż tylu zachodów, szpiegowania, trucia psa? Fura była już blisko, nagle zwolniła, zdziwiony zobaczył, że skręca do Latosa. Zaprzęg wydawał się obcy, wasąg z miękkimi siedzeniami, jak na bryczce. Na wozie siedziało trzech policjantów, pod słońce błysnął okuty daszek czapki. Pewnie w sprawie kra- dzieży — pomyślał Karasim i zawrócił w stronę za- budowań Wiktora. ROZDZIAŁ II Wiktor Latoś stał pośrodku swego podwórka, jesz- cze nie słyszał turkotu nadjeżdżającej furmanki, pa- trzył zamyślony na kalenicę stodoły, po której spa- cerował jakiś obcy, rudy gołąib. Wszystko, co go otaczało, to dzieło jego rąk. Czy i tutaj miałby kie- dyś wejść jakiś podlec i wyciągnąć stąd coś, co po- wstało z ciężkiej pracy? Nie, nie powinno nawet dojść do tego, żeby jego noga stanęła na tym pod- wórku. Dopiero teraz poczuł, jak kocha to miejsce, było czymś bliskim, jak własne ręce. Rozejrzał się i po- czuł w sobie takie szczęście, aż przestrach go ogar- nął. Takie szczęście już sarnio w sobie może być za- rodkiem czegoś niedobrego... Nie, lepiej już o tym wcale nie myśleć. Gołąb na kalenicy zaczął gruchać gardłowo, wabił siedzącą w pobliżu samicę. Zagroda Latosa budziła we wsi zdumienie, tak w niej wszystko było na swoim miejscu i tak skła- dało się w przychylną człowiekowi całość, niczym w porządnej izbie. Oto więc kwadrat podwórka, oto jego pani — stodoła, jejmość ogromnie ważna, a przecież poczciwa, czasem zasobna, przechodzi przez nią całe bogactwo pola. Teraz pozamykana, strzegąca swej przednówkowej pustki. Ziemia, gdzie pada cień, porasta trawą, bo słońce jej nie wypala. Przy stodole okrąg, jakby wysmalony wielką fa- jerką — ślad wokół kieratu, głównej siły napędowej stodolnych hałasów, łomotań sieczkarni i młocarni. Pod oborą z białej opoki podmokłe terytoria gno- jownika, bliżej parkan z desek, na który nie wta- jemniczone w misterium podwórka nastawają jawo- ry. Przy parkanie koryto dla bydła, gdzie woda spływa drewnianą rynną do czekającej pokornie po tamtej stronie płotu, pod jaworami, studni, dudnią- cej czasem kołowrotem, pojękującej łańcuchem, po- chlipującej mokro... Naprzeciwko obory szopa, z frontem szeroko otwartym na sprawy podwórka, rozchełstana niczym chwat porozpinany lato i zima. W szopie wóz, sanie, na wyżkach jakieś deski... Bliżej — stolarnia, piły i piłki, heble, warsztat i pachnące wióry. Co tu powstało skrzyń, stołów i stołków, drzwi, okien! Tam, gdzie kończyła się stolarnia, zaczynała drewut- nia, pomieszczenie bez polotu, tu ciupano patyczki do wiecznego podkładania pod kuchnię. Czworokąt podwórka zaimykał niezbyt wysoki płot ze starannie wykonanych sztachet. Rosły tu jaśminy i inne krzewy dumne ze swej nieużyteczności, for- poczty ganku, którego drzwi prześwitywały kolo- rowymi szybikami. Z ganku prowadziły drzwi do chałupy. Zabudowania otaczał sad, rozbuchany, rozwydrzo- ny i niesforny. Tutaj wzbierały blade papierówki i kamiennej szarości renety. Tu unosił się duszny, oszukańczy zapach przejrzałych malin. Wszystko tu było tym, co przedłuża człowiekowi życie, co pielęgnowane powinno trwać wiecznie... Musiało to być tworzone na obraz i podobieństwo wnętrza tego człowieka, którego gniazdo stanowiło. Furtka koło stodoły otwarta na oścież, pewnie za- raz krowy z pastwiska Regina przygoni. Ruszył zo- baczyć, czy jest woda w korycie, i wtedy zauważył otwierającego bramę chłopa, wkrótce na podwórko wjechała fura z policjantami. Nie będzie to czasem w sprawie kradzieży? — po- myślał. — Za wcześnie, najpewniej to goście do mnie. Trzech policjantów bez pośpiechu zeszło z wasągu; był to przodownik Senek, Zatryba — tych Latoś znał — i jeszcze jakiś trzeci, chyba nietutejszy? — Ty jesteś Wiktor Latoś? — zapytał Zatryiba. — Ja, a tofbie o co chodzi? — Od kiedy to mi „tykasz"? Świń z tobą nie pa- sałem. — Szkoda, bo byś miał wtedy prawo mówić mi „ty". — Masz, chamie, szczęście, że jest przy tym pan komendant, zobaczyłbyś, co to znaczy policjant na służbie. W otwartej bramie pojawił się Karasiim, słysząc taką rozmowę aż przystanął, dziwna jakaś sprawa się zaczynała. — A pan kim jest? — ostro wpadł na niego Se- nek. — To sąsiad, panie przodowniku — powiedział Latoś. — A my do sąsiada nie mamy żadnego interesu, niech sobie idzie z Bogiem, i to prędko. — Panie komendancie Senek — powiedział Wik- tor — po sposobie, w jaki się do mnie zwraca star- szy posterunkowy Zatryba, wnioskuję, że przyje- chaliście tutaj z interesem nie bardzo dla mnie ko- rzystnym, mam prawo mieć świadka, proszę więc, aby sąsiad tutaj pozostał, bez tego odmówię wszel- kiej z warnii rozmowy. — Odzywa się w tobie nieczyste sumienie. Nie pomoże ci żaden świadek — przygryzł wąsa komen- dant — ale niech zostanie, my działamy zgodnie z prawem, nie będziemy więc niczego ukrywać. Cóż to, nie zaprosisz do chałupy? Weszli do izby. Po jaskrawym słońcu na dworze trzeba było sporą chwilę przyzwyczajać oczy do mroku, żeby coś zobaczyć. — Baba światło zasłoniła — powiedział Latoś zry- wając ciężką chustę z okna — żeby się muchy nie pchały. Proszę, siadajcie, panowie. — Nie będziemy siadać, panie Latoś — Senek popatrzył po izbie z udanym zamyśleniem, uderza- jąc się trzcinką po cholewie. — Róbcie rewizję! — rzucił oczekującym policjantom. — A, przepraszam, nakaz pan komendant ma? — Mam. — Policjant nie śpiesząc się wyjął pa- pier z kieszeni munduru i rzucił go na stół. — Prze- szukać dokładnie, zwłaszcza papiery. Książek, wi- dzę, w tym domu cała etażerka, znaczy mamy do czynienia z tak zwanym chłopem świadomym. Tylko ta świadomość obraca się akuratnie nie tam, gdzie by należało. Donieśli mi, żeś pan, panie Latoś, bol- szewicką jaczejkę założył w Tuliczanach, prawda to? — Za wymyślone nowiny płaci pan swoim szpic- lom państwowymi pieniędzmi. Nieprawda, źle panu donieśli, komendancie. — Milcz pan lepiej, panie Latoś, bo to niczym dobrym się nie skończy. A jeśli o donosy idzie, to może nie powstała tutaj we wsi ostatnio nielegalna organizacja? — Nic mi o tym nie wiadomo. — Ale nam wiadomo. Pan założyłeś tu jakieś ko- ło. No co, przyznaje się pan? Policjanci tymczasem przewracali wiszystko do góry nogami. Już wywalono wszystkie książki z eta- żerki i Zaitryba zaczął grzebać w papierach. Roz- walał wszystko, kwity za podatek czerwone, za ase- kuracje seledynowe, za podatek wyrównawczy sine i żółte — było tego jak i podatków już nie spamię- tać ile i jakich. To gminny, to powiatowy, to fa- jerkasa, to podatek za psa, za drogę, za szarwark... Drugi policjant trudził się przy kuchni, spadły z komina baniaki, z półek talerze. Nie mógł otwo- rzyć lufcika w piecu, to go wyrwał bagnetem, po- leciały na mieszkanie sadze i popiół. — Panie komendancie, czy nie mógłby pan po- wiedzieć swoim ludziom, żeby nie niszczyli mi wszy- stkiego? Jeśli już mają prawo plądrować, niech plą- drują, ale niech chaty nie rujnują. — Moi ludzie wiedzą, jak mają postępować. Zre- sztą, co mi tam, uczynię zadość pańskiej prośbie. Panowie, nie rujnujcie człowiekowi chałupy, niech przynajmniej przyciesia zostaną nie naruszone. — Powiedział to z powagą, ale posterunkowych tak to rozbawiło, że dobrą chwilę rechotali z radości. Rewizja była w całej pełni, kiedy z pola z mo- tyką w ręku i małym dzieckiem w płachcie na ple- cach wróciła Latosowa. Zaraz też Regina przygnała krowy z pastwiska i lała im wodę do koryta, sły- chać było łomot studziennego kołowrotu. Kobieta, zobaczywszy stan, izby uderzyła w lament. — Idź na dwór z tym jazgotem — wygnał ją z chałupy mąż — i trąb, ile chcesz. Krowy z paszy wróciły, pomóż Reginie, nic tu z twego krzyku. Dopiero po chwili okazało się, że zrobił to prze- myślnie. Lament kobiety rozlegający się z podwórka słychać było w sąsiednich zagrodach. Pierwszy przy- leciał wuj Młynarczyk, wracał właśnie ze wsi; cie- kaw nieszczęścia, jakie się znów wydarzyło, biegiem wpadł na podwórko. Zaalarmowani krzykiem ścią- gali i inni. — Posterunkowy Hulewicz — odezwał się do nie- znajomego policjanta komendant — dajcie spokój z tymi garnkami i rozejrzyjcie się trochę po zagro- dzie. Przy okazji przepędźcie ludzi, wystarczy panu Latosowi jeden świadek. — Komendancie — do przełożonego podszedł Za- tryba — zdaje się, że coś znalazłem. Przodownik pobieżnie rzucił okiem. Był to zwyk- ły szkolny kajet, a w nim, zaraz na pietrwszej stro- nie, chemicznym ołówkiem naibazgrany protokół z pierwszego organizacyjnego zebrania Stronnictwa Ludowego, jakie przed paroma dniami przez Wikto- ra zostało we wsi założone. — Szukajcie dalej — powiedział komendant do policjanta. — Cóż, panie Latoś, czy jeszcze teraz będzie się pan wypierał, że nie ma tutaj żadnej nielegalnej organizacji? A ten protokół to co? — Nie wiedziałem, że Stronnictwo Ludowe jest zdelegalizowane, proszę mnie wobec tego poinfor- mować od kiedy, panie przodowniku. — Odzie jest spis osób, które należą do organi- zacji? — Jest tam wyszczególniony w protokóle. — Bardzo dobrze. No, zachciało się chłopu orga- nizacji, to będą i konsekwencje. Gzy pan wie, ile można zarobić organizując tajne antypaństwowe spiski w czasie kryzysu? — Pewnie dużo, aile co pan przodownik nazywa spiskiem? Ozy to my tutaj zamierzaliśmy rząd Oba- lać? -— Tak czy owak, panie Latoś, niech pan się zbie- ra z nami. — Czy maim rozumieć, że jestem aresztowany? — Świetnie, że jest pan (taki domyślny. No, parnie Zatryba, cóżeś pan tam jeszcze znalazł? — Deklaracje, jakieś jeszcze inne świstki. — Proszę wszystko zabezpieczyć, razem z tym kajetem. Na podwórku Latosowa i Regina, które się już nieco uspokoiły, teraz tanów (podniosły płacz na wi- dok prowadzonego pod karabinem ojca. Nie pomogły żadne uciszania, żadne zapewnienia, że zaraz po- wróci. Pośród krzyków i zgiełku robionego przez żonę i córkę, posadzono Wiktora na furę, ale nie na siedzenie, tylko pośrodku, na garstce słomy, policja zaś zajęła miejsca na siedzeniach i konie ruszyły. — Teraz wszyscy we wsi (pomyślą, że mi chłopa aresztowali za to złodziejstwo u Koziny — po- wiedziała Latosowa, kiedy została sama z sąsiadami. — Daj spokój, babo, ludzie nie są głupi — uspo- koił ją Stryj — o większe złodziejstwo tu idzie, o politykę. — Żeby się bandytami zająć, to ich nie ima, ale byle jaki papierek, to zaraz są. Niechby lepiej po- szukali i konie z wozem znaleźli. — Znajdą, jak im 'kto przyprowadzi. Jeszezem nie słyszał, żeby policja coś ukradzionego znalazła. — Walery odciągnął Latosowa na bok. — Rower w do- mu macie? — A gdzie by miał być, jest. Tylko go Wiktor nie wyciągał na razie, bo bez numerka, a na rejestrację pieniędzy żeśmy nie mieli. Po co wam? — Trzeba zaraz do powiatu, do stronnictwa je- chać, dać znać, co tu policja wyprawia. — Ale na nie rejestrowanym rowerze? Znowuż jakie nieszczęście wyjdzie. — Pojadę bocznymi drogami, nikt mnie nie zła- Kiedy Walery był już w drodze, przypomniało mu się, że Wiktor ma w kieszeni nabój i łuskę. Jak go, nie daj Boże, zrewidują, to imogą mu przyszyć nie lada sprawę. Zaniepokojony naciskał pedały, ile miał sił w nogach. ROZDZIAŁ III W jakieś trzy miesiące wcześniej, w pewne kwiet- niowe przedpołudnie, spłoszone i wietrzne, kiedy człowieka nic przyjemnego spotkać nie anoże, a wiatr chwilami dmący wprost w oczy niesie fale kurzu, kieszonkowiec Wicek Bałaban, zwany w złodziej- skich kręgach Wiekiem Trzy Palce, kręcił się bez celu na końskim targu w Chełmie. Jego przezwisko wywodziło się od kalectwa, miał u prawej dłoni tyl- ko trzy palce. Przyszedł tu bez specjalnego celu, nawet nie patrzył za kimś, kogo by obrobić, nie. Dzisiaj postanowił po prostu zwyczajnie pofolgować sobie, odetchnąć. Dwa miesiące temu, pod koniec stycznia, miał świetny dzień i, prawdę mówiąc, mógłby jeszcze przez parę tygodni leżeć do góry (brzuchem pod pie- rzyną u swojej nowej kobiety. Ale ostatnimi czasy coraz częściej przemyśliwał, jakby tu dokonać cze- goś poważniejszego, co mogłoby mu zapewnić spokój na lata, przynajmniej na te kryzysowe, co nastały i nie wiadomo, kiedy się skończą. Ale nic mu takiego do głowy nie przychodziło. Przysiadł więc na drągu ogrodzenia w pobliżu ja- kiejś fury, na której drzemała zdrętwiała od chłodu baba, i patrzył po targowisku. Handlujących końmi było coraz mniej, handel zamierał, a jeśli chodzi o konie, to z tygodnia na tydzień sprzedawano ich i kupowano coraz -mniej; czyżby miało przez jakiś tam kryzys dojść do tego, że naród w ogóle prze- stanie handlować? W rogu targowicy, zaraz pod imurem cmentarza, jalkiś żylasty chłopek o wyglądzie Kozaka prezento- wał bieg młodej klaczki kasztanki. Klaczka 'była ładna, może trochę za chuda. Właściciel, biegnąc ira- zem z koniem, trzymał jedną ręką za kantar, drugą przyciskał przydużą marynarkę do piersi. Tam ma portfel — pomyślał Wicek — na irazie pusty, pienią- dze są jeszcze u któregoś z kupujących, zaczął się więc przyglądać kupcom. — Wicek, imaim cię wreszcie, stary draniu! — roz- legł się nad jego uchem zasapany, astmatyczny głos i mała, żelazna dłoń walnęła go między łopatki. Złodziej od lat wyuczonym, zapewne już instyn- ktownym ruchem, spełzł z drąga jak żmija, prze- skoczył chyłkiem pod stojącym obok wozem i do- piero teraz spojrzał na tego, który go uderzył. Roz- poznał znajomego, pogroził mu pięścią i wrócił przy- witać się. — Chyłypeć, masz szczęście, że nie miałem aku- rat noża, nieźle by cię takie żarty kosztowały. — Okulary sobie kup, człowieku! Starych kompli nie poznajesz? — powiedział Chyłypeć zionąc na Wicka smrodliwym oddechem i nie mniej „aroma- tycznym" dymem machory samosiejki. Jego oszpe- cona blizną twarz drgała .w uśmiechu. — No, jak komple biją z tyłu... — Chodź tu na róg, powiem ci coś, co uczyni twój los łatwym i pięknym. Chyłypeć właściwie nazywał się Chyłyński, Chy- łypciem przezwano go wśród swoich zapewne po to, aby nie powtarzać niepotrzebnie nazwiska. Wicek z trudem przypomniał sobie, że człowiek ten robił coś w „końskim interesie". Kiedyś przy próbie kra- dzieży ogiera dał się zaskoczyć. Zaczajony chłop strzelił go z tyłu łańcuchem, koniec owinął się i Wef- blik przebił policzek na wylot utrącając dwa zęby. Gdyby nie łut szczęścia i wyjątkowo ciemna noc, która na wpół oślepłemu, zalanemu krwią Chyłyń- skiemu pozwoliła się ukryć, byłyby to ostatnie chwi- le jego życia. Ód tamtego zdarzenia pozostał mu dół na policz- ku nadający twarzy idiotyczny wyraz dziecka. Od owej nocy złodziej koński Chyłypeć nigdy nie cho- dził bezbronny, po mistrzowsku władał brzytwą i nie rozstawał się z nią. W jego ręku była bronią straszniejszą niż rewolwer, chociaż i tym nie gar- dził. Chory na suchoty, wiedział, że daleko już nie zajedzie, nie żałował więc sobie, lubił wypić i lu- bił baby. Na te uciechy musiał mieć pieniądze i zdo- bywał je, rzadko biorąc pod uwagę niebezpieczeń- stwo. W knajpie na rogu, mimo targowego dnia, prze- siadywało wyjątkowo mało ludzi, ten i ów, któremu udała się sprzedaż, nieźle już wlany. Chyłypeć ogar- nął pomieszczenie jednym spojrzeniem i wskazał stół w kącie, sam skierował się do szynkwasu, skąd za- raz wrócił z butelką wódki, dwoma śledziami i kie- liszkami podobnymi do baniek stawianych zaziębio- nym. — Matka cię pozdrawia, kłania się i o zdrowie pyta — powiedział na początku rozmowy Chyłypeć z przebiegłym uśmiechem, przy czym dół w policzku jakby ożył i na moment pomarszczona twarz nabra- ła niedorzecznego wyglądu oseska. Wicek odął się na wspomnienie matki. To ona, stara żebraczka, oddała go do terminu Hrabiemu we Lwowie. „Hrabia", brodaty dostojnie wyglądający mężczyzna w sile wieku, z iście hrabiowskim zło- tym pince-nez na nosie, kazał mu przede wszystkim pokazać ręce. Obejrzał lewą dłoń, obejrzał prawą 0 trzech palcach i aż gwizdnął z zachwytu, kazał mu podnieść z podłogi jakiś papierek. Potem przy- niósł swego kota i ścisnąwszy mu ucho opuszkami kciuka i małego palca podniósł do góry. — Dopóki nie zrobisz tego swoimi trzema palcami, nie mamy o czym rozmawiać, szkoda czasu i atłasu. Ale ucz się, chłopcze, masz skarb w ręku. A palce Wicka były sztywne jak drewno. Przez rok, bity i głodzony przez matkę, ćwiczył swoją ka- leką rękę. Płakał i przeklinał starą, która waliła go po palcach kijem, do krwi... Po roku ćwiczeń próba z kotem wypadła pomyśl- nie i został przyjęty „na naukę". W dwa lata, dzięki pilności wyniesionej z matczynej szkoły, zakasował wszystkich pupilów swego mistrza. Skatowany przez Hrabiego, gdyż od pewnego czasu zatrzymywał część skradzionych pieniędzy, zwędziwszy portfel mistrza, wrócił do domu. Już wtedy jego „fach" dawał spore dochody, ale matka nie porzucała żebraniny, słusznie nie ufając wdzięczności dziecka. Wkrótce też rozstali się. Od tamtej pory widział matkę raz jedyny, i to prze- lotnie. Nie była mu potrzebna. Żył jak król, póki nie przyszedł kryzys i wraz z nim pieniądz gdzieś nie znikł. — A gdzie matka się teraz obraca? — zapytał niechętnie Chyłyńskiego. — Pracuje z nami. — Czyś ty zgłupiał? Moja matka robi w końskim interesie? Świat się chyba kończy, głowę bym dał, że nigdy nie porzuci żebraniny, zresztą nie potrafi niczego innego. — Wcale nie rzuciła swego fachu, rzecz w tym, że u nas ma jakby dodatkową posadę, kapujesz te- raz? — Nie bardzo. — Pracuj z nami, zrozumiesz. Matka co jakiś czas nadaje nam robotę. I bardzo sobie to chwali, nigdy w życiu lepiej jej nie było. Ty też możesz przy nas żyć jak lord, mówię ci to po przyjacielsku, bo cię lubię. — Czyś ty pijany, Chyłypeć, toż pierwszy ukra- dziony koń tak by mnie kopnął, że padłbym trupem. Ja jestem fachowiec, mam swój kierunek i nie ła- pię partaniny. Poza tym nie lubię koni. — Człowieku, jak można nie lubieć koni? Nie ro- zumiem — Chyłypeć uśmiechnął się chytrze, napeł- nił kieliszki, wypili. Skręcił sobie nowego papierosa, puścił kłąb gryzącego dymu. — Jest kryzys? Ludzie mają coraz mniej forsy. Chłop zaczyna sprzedawać towar za towar, bez pieniądza. Już teraz nie jest ci za lekko, a jutro twój fach może być bezużyteczny. A konie, robiąc w naszym interesie, będziesz rza- dziej widywał niż teraz. — Więc co miałbym dla was robić? — Co cię to obchodzi, przystaniesz do nas, wszy- stkiego się dowiesz. W każdym bądź razie lżejsza to robota niż ta, jaką odwalasz teraz, w swoim fachu oczywiście, o to sobie głowy nie susz. — No dobrze, powiedzmy, że przystaję, ile z tego dla mnie? — Będziesz miał swoją dolę, to przecież zrozu- miałe. Wiesz, w jakim interesie robimy? — No, w końskim przecież? — Taak... właściwie tak. Ale zaraz, muszę wie- dzieć na pewno, czy przystajesz? — Mogę spróbować. — Spróbować to możesz barszczu z kartoflami, chciałbym usłyszeć „tak". — Tak. — Wicek, draniu stary, wiedziałem, że można na ciebie liczyć! No, wypijmy i porozmawiajmy. Chyłypeć nie spieszył się z mówieniem, chciał się trochę podroczyć przed wyłożeniem kart. Po prostu złodzieje nie zamierzali kradzionych koni sprzeda- wać dalej tak, jak teraz, za połowę wartości, bez żadnych dokumentów, ale z książeczkami, a więc za cenę daleko wyższą. Jednym słowem chodziło o do- kumenty, których trzeba mieć tyle, aby można je było dobierać bez trudności, tylko to i owo podra- biając. Wicek wysłuchawszy wspólnika ponowił za- dane już wcześniej pytanie: — Ile dla mnie? — To zależy kiedy, dola będzie niezła. — Dola — wydął wargi chłopiec — to pachnie kłótnią i krętactwami. Przywykłem sam sobie być panem. Płać od sztuki, powiedzmy, dwadzieścia zło- tych. — Czyś ty zwariował? •— wybuchnął Chyły ń- ski. — Dziesięć, góra. — Jeśli nie dasz dwudziestu — powiedział serio Wicek Trzy Palce — szukaj sobie głupiego gdzie indziej, to moje ostatnie słowo. — Aleś ty twardy!... Dobra, dostaniesz po dwa- dzieścia. — I warunek: z rączki do rączki, paszporcik — pieniądze, żadnego czekania na forsę, jeśli ma się nam dobrze pracować. — Krzywdy miał nie będziesz, Wicek, żebyś ty wiedział, z kim robimy, spadłbyś z tego stołka! — To mnie nie obchodzi. — Złodziej apatycznie dłubnął widelcem dzwonko śledzia. — W razie cze- go, gdzie cię szukać, Chyłypeć? — W Białodrogach jestem motorniczym w tar- taku. Uważasz, jaką posadkę przy kryzysie dor- wałem? A kobietkę tam mam na oku, królewna, mówię ci, królewna... — Nie będę się pokazywał w jakiejś dziurze, gdzie obcy każdemu w oko wpadnie; tym bardziej że dość tam ciebie, panie motorniczy. Opłaca ci się taki gips? — Jak kiedy. Czy to zresztą musi się opłacać? Już ci mówiłem, dobrze mi tam jest i to wszystko — mrugnął porozumiewawczo. I zaraz zaczął opowiadać o kobietach, mówił z otwartością, jaka mogłaby zadziwić niejednego. Kiedy zobaczył, że chłopiec nie zdradza zaintereso- wania tym, według niego, wyjątkowo ciekawym te- matem, powrócił od razu do rzeczy: — Kiedy mi możesz dać parę książeczek? — Za kilka dni. — W takim razie za tydzień zgłosi się do ciebie matka. — Z pieniędzmi? — No przecież umówiliśmy się. ! ROZDZIAŁ IV W upalny, letni dzień wynajętą furą wracał Chy- łyński z miasta zadowolony i wesół, wiózł od Wicka kilka nowych paszportów. Wiózł też jakieś tam pa- newki do gatra, po które tak śpieszył do Chełma. Rzeczywiście pracował w tartaku jako motorniczy. Mechanikiem był marnym, jednakże wobec faktu, że w ogóle mało kto znał się tutaj na motorach, jego niewiedza przy złodziejskim sprycie, mogła długo uchodzić za znawstwo. Poza tym miał pomocnika, chłopca wprost zakochanego w maszynach, ten dbał o wszystko, dając „majstrowi" aż nadto czasu na rzeczywiste jego zajęcie. Konie zwolniły skręcając z szosy na piaszczysty gościniec, zmęczone upałem i kurzem poparskiwały czując bliskość odpoczynku, a przede wszystkim chy- ba koryta z chłodną wodą. W oddali widniała już dzwonnica i kościół w Białodrogach. Nieco w bok od kościoła, ponad zielenią drzew widniały złote krzyże cerkwi. Białodrogi należały do tych wsi, co to ciągle chcą zostać miastem, choć nie mają ani jednej brukowa- nej uliczki czy choćby dziesięciu kroków chodnika, nie mówiąc już o latarniach, gdyż o prądzie elek- trycznym na razie tutaj słyszano tylko to i owo. Prawdę powiedziawszy, miejscowość ta w swych ambicjach podobna była do tego ośmieszanego w anegdotkach chłopa, który z miejska się nosił, ale wiechcie mu z dziurawych butów wyzierały. Zbudo- wano ją wokół wielkiego placu, bardzo na wyrost zwanego rynkiem. Odbiegały od niego uliczki prze- chodzące dalej w gościńce. Wieś rzeczywiście mogła mieć szansę na rozwinięcie się w miasteczko, ale w jakiejś dalekiej, nieokreślonej przyszłości. Rynek obstąpiły ciasno budy lub trochę tylko od nich lepsze drewniane domy, niegdyś pobielane wapnem, które już dawno z nich opadło. Wewnątrz, w ciemnych ciupach gnieździły się żydowskie skle- piki, gdzie biedę z nędzą sprzedawano, śmierdziało naftą i uryną, grał wiatr w szparach, chwierutały trzymające się na ostatnim gwoździu okiennice chro- niące fortuny od złodzieja. Tu w sklepikach nie tylko handlowano, ale też i pożyczano, a może przede wszystkim pożyczano. Za ćwierć żyta na przednówku dwie ćwierci po żni- wach albo i więcej. Za każde sto złotych po mie- siącu sto cztery, sto sześć albo i sto dziesięć, mimo tego dzisiaj, w czas kryzysu, taka pożyczka była dla wielu jedynym wyjściem. Nie darmo starzy mówili, że „jak bida, to do Żyda". Ale też i pożyczki takie owocowały nienawiścią, kładącą się w ludzkiej pa- mięci warstwa po warstwie. Wśród tych sklepików i kramów wyróżniał się obszerniejszy interes Szmula Barga „Sklep i wy- szynk", jak dumnie głosił zardzewiały szyld. Na placu, minio natłoku koślawych budowli, jesz- cze jakimś cudem znalazło się miejsce dla rzędu sta- rych sokór, krzaków bzu, dających cień brodzącemu po kałużach ptactwu i raczkującym, niemiłosiernie umorusanym berbeciom. Kościół, cerkiew i zabudo- wania gospodarzy trzymały się od rynku z dala, niby ktoś godniejszy, stroniący od rozgardiaszu i hała- sów. : Poza domami otwierał się widok na żytnie, piasz- czyste pola i łęgi schodzące do Bugu, rzeki, która kiedyś, jak mówiły klechdy, stanowiła ważną drogę wodną. Prawdy w tej legendzie było tyle, co kot na- płakał, ale powtarzano ją tu uporczywie, gdyż przy-, dawała ważności wsi, niegdyś jakoby ważnej i, być może, zasłużonej. , Od placu, na cztery strony świata, niby z jakiegoś pępka ziemi odchodziły drogi, zwykłe gościńcet piaszczyste w pogodę i pełne kałuż i zdradliwych do* łów w dni dżdżyste. Przy południowym, statecznie i z godnością od niecnych rynkowych interesów od- sunięty, oddzielony najpierw krzewami bzu, a po- tem i bielonym parkanem, świecił jasnymi murami kościół. Obok stała przysadzista, choć przecież także wyniosła, dzwonnica okolona lipami. Dzwonnica i kościół kryte czerwoną karpiówką korzystnie od- bijały od sąsiednich zabudowań. Taka sama palona dachówka przykrywała plebanię, obszerny, murowa- ny budynek, którego każdy róg dekorowały bezsen-j sowne pilastry, wybryk fantazji zgoła w tych oko- licach nieznany. Prawdziwą jednakże ozdobę sie- dziby proboszcza stanowił ganek, cały w dzikim wi- nie i chmielu., , Stąd, od kościoła, zaczynała się bogatsza część wsi, jakby luźniejsza, gdzie stodoły i szopy nie nastają na siebie jak zwykły motłoch ludzki. Dalej, przy tym samym piaszczystym gościńcu, stał zbudowany z bia- łej opoki młyn motorowy, od pokoleń należący do Słońców. A jeszcze dalej, wprawdzie dopiero wzno- szonych, ale już zapowiadających się na zasobne, parę domostw kolonistów niemieckich, nazywanych nie wiadomo dlaczego „Olendrami". Po przeciwległej stronie placu, przy drodze pół- nocnej przechodzącej także w gościniec, w cieniu kasztanów i jesionów przycupnęła baniasta cerkiew, calutka z czerwonej cegły, pod złoconymi kopułami; wyglądała jak piękna i kosztowna zabawka jakiegoś królewięcia. I ci, co chodzili do kościoła, i ci, co chodzili do cerkwi, mową różnili się tylko nieznacznie, żyli obok siebie w zgodzie i nawet w pewnym poważaniu, nie- rzadko tworząc i wspólne rodziny. Bóżnicy w Białodrogach nie było, trzecie więc wy- znanie, nie licząc chodzących do kościoła „Olen- drów", własnego domu modlitwy nie miało. Przy rynku, jakby rozpychając żydowskie budy, stał, chociaż słuszniej byłoby określić „siedział", bo tak wrósł w ziemię, budynek gminy, przerobiony chyba z niegdysiejszego spichlerza, bo w łukowatych, ślepych wnękach powstawiano nijak do nich nie pa- sujące, wielkie weneckie okna. Przynajmniej tak te okna nazywano, chociaż z Wenecją miały dokładnie tyle wspólnego, co cały ten zgrzybiały spichlerz, cuchnący wewnątrz ruiną i butwiejącymi papierami. Najpewniej budowla ta pochodziła z czasów, kiedy jeszcze po Bugu żeglowały frachtowne łodzie, du- basy i barki. Na tyłach gminy, też w jakichś starych pobudyn- kach, mieścił się groźny urząd, straszący kratami w oknach — posterunek policji. W głębi zarastają- cego rdestem policyjnego podwórka, przy ścieżce biegnącej od gminy ku polom, siedziała zagrzebana w ziemię, szeroka u dołu, wąska w dachu „koza", z solidnymi drzwiami, chronionymi aż przez dwa zamki. Gościniec wiodący na zachód, też obsiadły gęsto chałupami, prowadził w stronę nadrzecznych łąk, właściwie nawet bagien porzniętych dołami po tor- fie. Tutaj pośród drobniejszych budowli, na jedynym wyniosłym miejscu huczał i trajkotał tartak, od któ- rego już z daleka szedł żywiczny zapach tarcicy. Właściciel tartaku, Modryniec, mieszkał w wielkiej, ginącej wśród ogrodu chałupie, pomyślanej z ja- kimś bez pojęcia rozmachem, przez co rezydencja ta zyskała urodę ropuchy, a nawet jak ropucha, była pomalowana żółto i zielono. Chałupa posiadała też dwa szklane ganki, służące jako składy najprzeróż- niejszych rupieci, miały one ogromne wprost zasługi w rozplenianiu myszy. W tej części wsi mieszkało także parę znanych w okolicy osobistości. Taką personą z całą pewno- ścią był felczer, mieszkający w odrapanym, niechluj- nym domu. Felczera wzywali bogaci, gdy niedoma- gali, i biedni, kiedy im wypadało umierać. Medyk ów, człowiek wiekowy, nabierał niegdyś praktyki w czasie wojny i na spokojnych chorobach znał się akurat tyle, co kura na pieprzu, jednakowoż z wszel- kimi ranami kłutymi, ciętymi i postrzałowymi umiał się obchodzić. Do osobistości w tej części wsi należał też kowal, zawołany fachowiec i majster z nieprawdopodobnym łbem. Większość strzelb samoróbek i obrzynów, na- zywanych tu z ukraińska obryzami, pochodziła z je- go kuźni. W całych Białodrogach, nie tylko na rynku, ale i przy płotach, za oborami i stodołami, rosły licz- nie — widoczne z daleka podobnie jak wieże ko- ścioła — niebotyczne sokory, schronienie wielkiej liczby wron i jemioły... Chyłypeć zwolnił furtkę koło cerkwi i ruszył do tartaku piechotą. Na wszelki wypadek nie wchodził przez bramę, lecz od strony torfianek, sobie wiado- mym przejściem. Tutaj za szczelnym parkanem ro- sła gęstwa dzikiego, cuchnącego bzu, gdzie wyrzu- cano potłuczone szkło i skorupy, stąd właściwie za- czynało się bagno porosłe strzelistą pałką, pokrojone dołami po torfie, kraina żab i komarów. Tędy Chy- łyński pomykał z całą swobodą tak w dzień, jak i w nocy, przez nikogo nie dostrzegany. Teraz też skręcił z gościńca pomiędzy żydowskie sklepiki i zapadł w zarośla tarniny. Tu skręcił i cią- gle idąc cieniem, nie potrąciwszy ani jednej stłuczo- nej skorupki, dotarł do parkanu. Czujnie lustrował otoczenie, zapewne z przyzwyczajenia, bo wokół pa- nowała pustka, pchnął obluzowaną deskę i znalazł się od razu w sąsiedztwie tartaku, pośród dostałego zapachu sosnowej kory. Gdzieś z głębi, od szop słyszał odgłosy pracy, roz- poznawał żwawe „tach!-tach!-tach!" traków i sapli- wy łopot maszyny parowej stojącej w murowanej motorowni. Zdjął letnik, do placu zawalonego tar- cicą nie dochodził żaden powiew. Było tu gnuśnie i nie wiadomo dlaczego — może powodował to za- pach drewna — sennie. Pomyślał, że najlepiej bę- dzie godzinkę chrapnąć sobie w tym zakątku. Zaczął szukać cienia, rzucił już nawet czapkę i ża- kiet na ziemię, gdy zaniepokoił go jakiś dziwny od- głos. Nadstawił ucha — nic, w szopie jakby zwal- niając klekotał któryś gater, pewnie przegryzał gru- by pień. Już nawet zaczął przemyśliwać, czy się nie przesłyszał, kiedy znów doleciał go ten sam odgłos i to idący z miejsca nader dlań ważnego. ' Gdybyż to wiedziano, co kryje ten piać pełen po- kruszonej kory, żywicznych desek i pokrzyw za- chłannie zarastających każdy wolny skrawek prze- strzeni. Zastanawiał się, właściwie nie był to nawet odgłos, raczej coś jak szmer liści, jak tkliwe kobiece westchnienie. Ostrożnie ruszył ku swoim schowkom, z ulgą stwierdził, że pozostały nie naruszone. Naraz po- słyszał chrobot kory, jakby ktoś siedzący poruszył się. Z bijącym sercem, jeszcze ostrożniej pełzł da- lej, aby z ukrycia zobaczyć miejsce, skąd docho- dziły szmery. Przez szparę między deskami mignęła mu jakaś kobieca szmatka, przypadł do ziemi nie zważając na wściekłe pieczenie pokrzyw. W cieniu sterty desek, na rozścielonej chustce leżała wpół ro- zebrana dziewczyna, spała. — Krysoczka... — szepnął zachwycony. Podszedł bliżej, stąpając możliwie cicho, dziew- czyna leżała nieruchomo. Patrzył na nią łapczywie, taką oglądał jedynie w swoich marzeniach. To dla niej wziął całą tę posadę przy tartaku. Powiadano, że potrzebującym nie skąpiła swych łask. Jednakże wobec niego dotychczas pozostała twarda jak rze- mień. *Ileż to prezentów, pieniędzy, złota wzięła, a prośby i nagabywania kończyły się na kpinach. I musiał to cierpieć on, człowiek, który miał bab, ile dusza za- pragnie, i to jakich bab. Tutaj pracował niczym dia- beł na pokucie, zyskując najwyżej od czasu do czasu jakiś przelotny pocałunek. Wściekał się, bo żeby i in- nych tak poniewierała, to na klęczkach by przed nią... Właśnie to, że nie była zakonnicą, zwabiło go do niej, a pierwsze niepowodzenia rozjątrzyły tylko jego dumę. Później, później, to już grzązł coraz głę- biej, jak w tych ciepłych torfiankach za tartakiem. Teraz zrobiłby dla niej wszystko, co możliwe i nie- możliwe ,ale ona pozostawała ślepa i głucha na jego umizgi. Śpiąca jęknęła, dłoń na ślepo szukała przez chwilę czegoś wśród odłupanej kory. Zapragnął ją natych- miast obudzić, nawet ryzykując, że poprawi ubranie. Zerwał źdźbło dzikiej wichliny i ostrożnie przeciąg- nął po jej górnej wardze, na której niedostrzegal- nym cieniem sypał się ciemny puszek. Machnęła rę- ką jakby odganiając muchę. Ten bezradnie dzie- cięcy gest rozśmieszył go. Drgnęła przestraszona. — Ee, ty!... — Popatrzyła zalęknionymi, obcymi oczyma. — Czego straszysz ludzi? Wziął ją za rękę. — O kim śniłaś? — Nie o tobie, na pewno... Kiedy próbowała uwolnić dłoń, chwycił ją w ra- miona. — Czemu mnie nie całujesz, mało to jedwabiów i wszelkiego barachła ode mnie dostałaś? — A nie wyobrażaj sobie czasem, że mi przy- jemność robi całowanie takiej mordy. — Krysoczka, promyczku, przecież gęby sobie no- wej obstalować nie mogę. — Z zębów ci czuć, zioniesz wódką. — Bo płukam, żeby nie było złego zapachu. Odepchnęła go. Nie poprawiła jednak ubrania. — Wygłupiam się ja dla ciebie z tymi zębami, ostatnio doszło do tego, że kupiłem sobie w Chełmie szczotkę do zębów, tfu! Przed każdym spotkaniem, po kryjomu, bo ludzie by mnie wyśmiali, gębę czysz- czę. — Szkoda zachodu, nie ciągnie mnie do ciebie... No zabij, nie ciągnie, choć nie życzę ci źle. — I nie dasz mi żadnej nadziei? — Może kiedyś, jak już nie będę miała co lep- szego do zrobienia. Przez jej twarz przemknął chytry uśmiech, pa- trzyła na niego bez najmniejszego skrępowania, tym- czasem on już nie bardzo wiedział, co mówi. — Krysoczka, nie pożałujesz... — Tak? A co ja bym z tego na przykład mogła mieć? — Co tylko zapragniesz, życie moje możesz wziąć. — Zycie, a ono mi po co? — Wszystko, co mam, oddam. — Dużo ty tam masz. — No... Coś tam mam, choćby tu, na tym tar- taku... Znowu się do niej podał, ale była czujna, po- wstrzymała go od razu, wstała, zaczęła poprawiać ubranie. Czuł, że gdyby miał więcej odwagi, właśnie dzisiaj, tutaj, pośród tego drzewa i nachalnej woni pokrzyw — wszystko byłoby możliwe. Patrzyła na niego, jakby nad czymś przemyśliwała albo czekała. A może to tylko jego złudzenia, może właśnie ani jej w głowie jakieś tam jego bogactwa? — Dość tych żartów, panie motorniczy, wracajmy do dom. — Mnie tam nie spieszno, mógłbym tu z tobą choćby do jutra przegadać. — Ale nie mówisz niczego ciekawego, chodźmy. Nie chciał jeszcze odchodzić, przybity, prawie zrozpaczony, zaczął szukać po kieszeniach paczki z machorką, żeby skręcić sobie papierosa. — Zostań, pogadamy spokojnie, może coś z tego wyniknie ciekawego, nikt tu nie będzie nas szukał. Zapalił, nie wyjmując papierosa z ust puścił kilka- krotnie dym, dając czas, żeby zaczęła działać jej babska ciekawość; dopiero po chwili spojrzał na dziewczynę, lecz jej już nie było, chyba nawet ostat- nich jego słów nie słyszała. Wściekły, zaczął obydwiema pięściami walić w zie- mię, potem nacisnął czapkę, złapał letnik i tą samą drogą, którą przyszedł, wybiegł w zarośla poza ogro- dzenie. Nie ciągnęło go do roboty, zapragnął pić na umór albo iść do byle jakiej baby, a najlepiej i jed- no i drugie. Poszedł nad łąkami omijając cerkiew i kościół w stronę gminy i dwóch sklepików, gdzie liczył na spotkanie kogoś, diabli wiedzą zresztą kogo? Z tej odległości patrząc, Białodrogi wyglądały jak hurma grzybów obsiadająca stary pniak. Chałupa następo- wała na chałupę, stodoła na stodołę. We wszystkim ni ładu, ni składu. Dopiero kiedy dochodził do celu, pożałował, że wybrał właśnie tę drogę, oto wypadło mu przecho- dzić koło posterunku, a to przecie nic przyjemnego. Niemniej zawracać teraz nie wypadało, niech tam, przedefiluje pod samymi zakratowanymi oknami. Przechodząc spojrzał na podwórze w stronę „ko- zy". Ciekawe, czy mają tam dzisiaj kogoś, czy nie? Na podwórku stał posterunkowy Hulewicz, Chyłypeć pozdrowił go uniżenie, kto wie, czy to właśnie nie zwróciło na niego uwagi policjanta. — A, pan Chyłyński, powitać. Po tych słowach Chyłypeć musiał na chwilę przy- stanąć, co prawda ten Hulewicz winien mu był już od paru tygodni dwadzieścia złotych, więc przez moment rozważał, czyby go o ten dług nie zagadnąć. Podobno posterunkowy czuje miętę do Krysoczki, najchętniej więc, przy takiej okazji, wsadziłby mu kulę w bok, ale póki co trzeba gadać grzecznie i de- likatnie. — Pan posterunkowy, widzę, w dobrych dzisiaj humorach. — Poniekąd człowiekowi, który w życiu ma wszy- stko w porządku, zawsze dopisuje dobry humor — odpowiedział roztropnie Hulewicz. Szczęśliwiec, patrzajcie go — pomyślał złodziej — zapytam go jednak o dług. — Co to, to racja — potwierdził życiową mądrość policjanta. — A gdyby panu nie zawadziło, to te dwadzieścia złotych mógłbym nawet dzisiaj wziąć, ostatnimi czasy krucho u mnie z groszem... Czekał przez chwilę na odpowiedź. — Poniekąd człowiek, który ma w życiu wszystko w porządku — powtórzył policjant — nie narzeka ani na sen, ani na humor. No cóż, będziemy jesz- cze musieli z tym trochę poczekać. Chyłypeć zaczął zachodzić w głowę, jak ma ro- zumieć te niejasne słowa o śnie i humorach, że ni- by co? Daje do zrozumienia, że wie więcej, niż to wiadomo zwyczajnemu posterunkowemu? — Ja tam, panie Hulewicz, jestem wesół jak ptak. Jak tylko motor chodzi, to mnie już nic wię- cej do szczęścia nie trzeba, no może najwyżej ko- biety i kieliszka wódki. To jak z tym długiem? Ostatnie słowa wypsnęły mu się tak głupio, że sam by sobie chętnie dał za to w gębę. Żałował ich gorzko. Za późno, za późno! — A pistolet pan masz bez pozwolenia — wy- palił Hulewicz. — Ja?! — zapytał koniokrad ze zdziwieniem tak prawdziwym, że zwiodłoby wytrawnego prokurato- ra. — Poniekąd. — Policjant podumał dłuższą chwi- lę, po czym z niezmąconym spokojem zapytał: — No, jak on się tam sprawuje? — Pistolet? Niech mnie Bóg skarze, nie mam żadnego pistoletu, panie władzo. — Ee tam! — Hulewicz machnął ręką — już o tym zapomniałem, pytam o motor na tartaku. — To stary grat, dziw bierze, że jeszcze dyszy, trza by mu dać porządny remont, ale teraz nie ma po co, bo ludzie wiele desek nie potrzebują, nawet brusów na chałupy nie tniemy, chłop pieniędzy nie ma, zastój, kryzys... — Panie Chyłyński, przynajmniej pan nie gadaj banialuków o kryzysie, jaki tam kryzys, ot, może trochę czasy oszczędniejsze przyszły niż kiedyś, ale przecież nie jest źle. Za parę groszy jaj, jedzenia, drobiu, ile dusza zapragnie, możesz pan mieć. Po co tu mówić głupstwa o kryzysie? Panie, w Ameryce, tam jest kryzys, tam z drapaczy chmur skaczą mi- lionerzy. — To tam aż tak źle milionerom? — Powiedział co wiedział; milionerowi nie może być źle, bo on ma miliony. — Nie chciałbym ja mieć jego milionów i ska- kać z drapacza chmur, straszno. — Nikt by nie chciał skakać, a milionik chciał- by mieć każdy. Chyłypeć zmarszczył czoło, na jego rachunek ta dziwna rozmowa miała jakąś ukrytą podszewkę, ani rusz nie mógł pojąć jaką, zagrał więc śmielej: — Pan posterunkowy ma do mnie jakąś sprawę? — Nie, panie Chyłyński, na razie nie. — A kiedy? — Czyś pan nie za ciekawy, na każdego przycho- dzi taki czas, że ma do czynienia z policją, wcześ- niej czy później, ale śpieszyć się do tego nie warto. — Mnie tam nie spieszno. — A mnie się zdaje, że właśnie spieszno. — E tam, gadamy jak gęś z prosięciem, do wi- dzenia. — Do widzenia, panie Chyłyński, proszę przeka- zać pozdrowienia pannie Krysi. Już ja ci przekażę pozdrowienia, to ci się sino przed oczami zrobi — pomyślał Chyłypeć dotykając ukrytej za paskiem brzytwy. ROZDZIAŁ V Tymczasem Hulewicz poszedł w stronę „kozy". Zatrzymany na posterunku Latoś właśnie składał zeznania, policjant pomyślał więc, że należy zoba- czyć, jak tam wygląda areszt, bo pewnie chłop po- siedzi sobie tutaj, zanim odstawią go do więzienia w Chełmie. Będzie trzeba wziąć jakąś dobrą podwo- dę i spędzić w mieście calutki dzień; zje dobry obiad w „Złotym Rogu", popatrzy na fajne kobietki, ub- rane pięknie, nie to co tutaj, chociaż ta Modryń- cówna... Przypomniał sobie, jak wczoraj spotkał ją na gościńcu. Pod perkalową bluzką, oho! — piersi, że daj Boże! No, warto by z taką pozbytkować, niech- by nawet i starań dołożyć. Ale z nią to podobno i starań dużych nie trzeba. Rozmyślania te przerwały dziwne odgłosy docho- dzące z posterunku. Hulewiczowi gęba pojaśniała. Prostują kości temu panu Latosowi — pomyślał i poszedł do „kozy", bo teraz już z pewnością wie- dział, że będzie potrzebna; nigdy po czymś takim nie puszczano aresztowanego, po co miałby obnosić wśród ludzi ślady „rozmowy" na posterunku. — Gadaj, coście robili w tym kole?! — pytał Se- nek stojącego przed jego biurkiem Latosa. — Czy- taliście komunistyczną bibułę! — Czytaliśmy „Gazetę Ludową". — „Gazetę Ludową" najpierw, a potem odmawia- liście różaniec. A to znasz? — komendant podsunął mu jakiś zadrukowany papier. — Nie znam. — Gdzie to widziałeś? — Nigdzie nie widziałem, w ogóle nie wiem, co to jest. — Możemy postarać się, że wszystko sobie raz dwa przypomnisz. Stojący za aresztowanym Zatryba, z gumową pał- ką w ręku, uśmiechnął się nieznacznie. Latoś już miał podbite oko, a dopiero co dostał w zęby, w ustach czuł słonawy posmak krwi, obrzmiała gór- na warga puchła i puchła, jakby za chwilę miała dotknąć nosa. — W moich papierach tego nie znaleźliście. — Jak zechcemy, znajdziemy w twoich papierach wszystko, co nam potrzebne. Koło powstało przed paroma dniami, ale zebrania robiliście dużo wcześ- niej, coście tam planowali? — Niczego nie planowaliśmy. — Co? Pytam ostatni raz. — Niektórzy nie umieli czytać i pisać, uczyliś- my ich abecadła. — Tak, uczyliście ich, ale na nielegalnej bibule. — Na książce do nabożeństwa, bo innych książek na wsi nie ma. — Tacyście pobożni? — Nie, ale na książce do nabożeństwa najlepiej, duże litery, znajome słowa, czytać łatwo... Do na- uki nikogo nie trzeba namawiać, bo kto w kościele modli się z książki, budzi szacunek, jest kimś. — Z ciebie, Latoś, widzę, niezły agitator. — Przepraszam, panie poruczniku, znów jesteś- my na „ty"? Komendant wstał zza biurka, przeszedł tam i z powrotem, musnął błyszczącą skrzynkę lampo- wego radia przykrytego serwetką szydełkowej ro- boty, stanął przy aresztowanym i podsunąwszy mu pięść pod nos powiedział przez zaciśnięte zęby: — Słuchaj no, chamie bosy, nie jestem tutaj po to, żeby słuchać twoich wykrętów, albo mówisz wszystko, albo cię zgnoję! Zrozumiałeś? — Zrozumiałem — odpowiedział Latoś z pozoru spokojnie, ale z nagłej wściekłości cała krew uciek- ła mu z twarzy. Czuł, że niedługo już zdoła pano- wać nad sobą, a wtedy... — No więc, mów! — w zamiarze notowania ko- mendant wrócił za biurko. — Jeżeli już mam mówić, to powiem, że choć nosicie polskie orzełki na czapkach, nie Polsce słu- życie. Na wsi głód, bandytyzm i rozbój na każdym kroku, wszystko z kryzysu... A co państwo robi? Udaje, że łapie przestępców tam, gdzie ich nie ma. Z niewinnych ludzi chcecie zrobić kryminalistów? — Milcz, bolszewicki pomiocie! — krzyknął Se- nek zrywając się z krzesła, które spadło z łosko- tem. Zatryba był bliżej, uderzył Wiktora pałką przez głowę. Owszem, zadzwoniło mu w uszach, ale nie stracił przytomności, zrobił półobrót i z chłopska, jak cepem zamalował policjanta w zęby, bluznęła krew. Senek wyrwał swoją pałkę, lecz Latoś skoczył za stolik z radiem, a kiedy tu dosięgnęła go pałka, niegroźnie zresztą, udał, że pada, pociągając za sobą stolik. Rozległ się huk spadającego radia. Wiktor w tym samym momencie zaatakował, chwycił komendanta za mundur tak mocno, aż strzeliły guzy i rzucił go z całym rozmachem na biurko. Ale w tym samym czasie z tyłu już szarżował Zatryba, fachowo, z wprawą walnął aresztowanego w potylicę. Ude- rzony padł miękko na ziemię jak worek mąki. W drzwiach, zwabiony odgłosami bicia, stanął Hu- lewicz, też z pałką w ręku, gotów dołączyć do kom- panii. Komendant z pianą na ustach kopał leżącego chaotycznie, gdzie popadło. Wkrótce dał spokój, siadł za biurkiem, żeby się wysapać. Zastąpili go przy robocie Zatryba i Hulewicz, bo i ten nie chciał, aby minęła go taka okazja. Nie wiadomo, do czego doprowadziłaby ta żaba- wa, gdyby nagle nie odezwał się dzwonek telefonu. — Dość!! — krzyknął Senek — cisza, ani pary z gęby! Złapawszy kilka razy powietrze, żeby w czasie rozmowy nie mieć zadyszki, podszedł do aparatu, podniósł słuchawkę i twarz mu się nagle wyciągnęła ze zdziwienia. Dzwonili z policji powiatowej w spra- wie Latosa. Głos po tamtej stronie nie szczędził mu nagany za to, co zrobił. — Melduję, działałem według rozkazu... — zdą- żył wtrącić, ale natychmiast umilkł zaskoczony; po tamtej stronie zwierzchnik najprościej w świecie wy- parł się osobiście wydanego polecenia, być może roz- mawiał w obecności kogoś jeszcze wyżej postawio- nego? Komendant pojął, że rychło sam może za- mienić się w winnego, jeśli już nim nie jest. Od tej chwili powtarzał tylko dwa słowa: — Tak jest! Tak jest! Gdy przodownik odwiesił słuchawkę, dostrzegł zbaraniałe miny dwóch posterunkowych, stojących nad rozciągniętym na podłodze człowiekiem. Kiedy indziej byłby na pewno parsknął śmiechem spoj- rzawszy na twarz Zatryby, który z obrzękłymi war- gami i nabrzmiałym nosem wyglądał jak swoja własna karykatura. Jednakże teraz, po telefonie, nie do śmiechu mu było. — Czego się gapicie! Chluśnij go tam który wo- dą! — Usiadł ciężko za biurkiem. — Ma stąd wyjść natychmiast i to nietknięty! Na dzisiaj dość zabawy. Aha, i to jeszcze powiem, że możecie być pociągnię- ci do odpowiedzialności za pobicie aresztowanego. Obydwaj posterunkowi zgłupieli, parę minut temu zgodnie bili wszyscy, dlaczego więc teraz tylko oni dwaj mieliby ponosić odpowiedzialność? No cóż, Se- nek robił wobec nich tylko to, co przed chwilą zro- biono wobec niego. Co gorsza, miał świadomość, że jego przełożony faktycznie nabierze do niego nie- chęci, wierząc, że ostatecznie on spaprał sprawę. A przecież miał wyraźny rozkaz: przeprowadzić z Latosem rozmowę taką, żeby go raz na zawsze oduczyła zakładania jakichś tam organizacji. Jed- nym słowem z rozmowy chłop miał wyjść ciężko przerażony. Dotychczas w taki sposób przeprowa- dzane „rozmowy" stanowiły należyte wypełnianie obowiązków, aż tu dzisiaj coś takiego?! Cholera wie, kto tu co popsuł. Do tego jeszcze rozbite radio... — Co wy tam mamroczecie, Zatryba? — zapytał posterunkowego, słysząc, że ten coś mruczy pod no- sem. — W razie czego, komendancie — Zatryba poka- zał na swoje wargi — trza by sporządzić protokół pobicia, ostatecznie ja w obronie własnej... — Co wy tu bredzicie o obronie własnej?!... Cho- ciaż, rozumiem, jest w tym jakiś pomysł. Dobrze, na wszelki wypadek sporządzimy taki papier. Hulewicz chlusnął pół kubła wody na twarz le- żącego i ten zaczął wracać do przytomności. Nieza- długo potem, bez dalszych przesłuchań, jeszcze nie- zbyt prosto trzymający się na nogach Latoś został wypchnięty z posterunku. — Ktoś nas przeskarżył — skonkludował Se- nek — i to chyba telefonicznie, żadną miarą nikt nie mógł o czymkolwiek w tak krótkim czasie wie- dzieć. — Ale kto? — zapytał Hulewicz. — Moim zdaniem któryś z tych ludowców. — Za- tryba uderzył po leżącym na biurku zeszycie, za- branym w czasie rewizji. Komendant zakręcił korbką aparatu i zdjął słu- chawkę. — Poczta?... mówi Senek, kto od nas dzisiaj za- mawiał rozmowę telefoniczną z Chełmem, i z jakim numerem?... — W tej samej chwili odwiesił słu- chawkę. — Nikt. Nic z tego nie rozumiem. ROZDZIAŁ VI Zwolniony z aresztu, Wiktor przede wszystkim poszukał sobie spokojnego miejsca, żeby odpocząć. Leżąc w trawie w czyimś sadzie usiłował opanować bóle brzucha. Uśmiechnął się blado na wspomnie- nie radia... Niepokoiła go znaczna luka w pamięci i uczucie gniecenia w piersiach. Spróbował zdjąć z siebie mo- kre ubranie i nagle chwyciły go skurcze, zwymioto- wał. Dopiero teraz poczuł ulgę, mimo to powstał z trudem i ruszył do felczera. Stary Żyd wysłuchał go cierpliwie, pomagając przy zdejmowaniu ubrania. Badał go drobiazgowo, bez pośpiechu, raz po raz wzdychając głośno. — Panie Latoś, pan masz jedno zdrowie, pan chcesz go stracić dla polityki? Wiktor nie odpowiedział. — Pan jesteś tak dokładnie zbity, jak kotlet wie- przowy w restauracji „Złoty Róg" w mieście Cheł- mie. A zobaczymy jeszcze tu, tu jest mianowicie bardzo ważny organ... Badany krzyknął z bólu i poczuł, że chyba znowu zwymiotuje. — Na razie niech pan połknie to. — Felczer po- dał mu jakąś białą pigułkę, sięgając po karafkę z wo- dą; i karafka, i woda były żółte, jakby chore — Dużo popić, dużo!... No i widzisz pan, oni wiedzą, gdzie boli. Dzieci pan masz? — Tak. — Panu Bogu chwała, bo wcale nie jest powie- dziane, czy po takiej zabawie mógłby pan mieć dzie- ci. No, co pan sobie życzysz, protokół obdukcji, opi- sanie wszystkiego, co tutaj stwierdzam, czy tak? — Dokładnie o to właśnie chodzi. — No cóż, napiszemy, oczywiście napiszemy, cho- ciaż mnie za to pan komendant Senek po głowie nie pogłaszcze. Felczer, wzdychając od czasu do czasu, zaczął szperać w poszukiwaniu papieru, pióra i atramentu. Papier i pióro były, ale atrament wysechł, gospo- darz musiał go dopiero robić z odrobiny chemicz- nego ołówka. Całym tym ceremoniom pisarskim pa- cjent świadkował stojąc nago. Felczer pisząc wracał jeszcze raz po raz do poszkodowanego i obmacywał, i pytał, czy aby nie boli, a jak bolało, czy bardzo, czy tak, że można wytrzymać, czy już tak, że nie? Pisał, skrobał łysy łeb, patrzył znad drucianych oku- larów i przede wszystkim wzdychał a pojękiwał. — Co tam u was, w Tuliczanach, się wyprawia, to kogoś zabili, to pobili. — Pobili mnie tutaj, w Białodrogach. — No, a jak tam ten Kozina, wyżył? — Skąd mogę wiedzieć, nawet fura, co go do szpi- tala wiozła, nie wróciła jeszcze. — A, nie wróciła?... — zdziwił się medyk, wido- cznie dla niego już wystarczająco dużo czasu mi- nęło dla rozstrzygnięcia losu Koziny. Dopiero po dwóch godzinach — słońce szło już ku zachodowi — opatrzony, z odpowiednim papierem w kieszeni, ruszył Wiktor do domu niepewnym, chwiejnym krokiem. Wracając myślał o przesłuchaniu na posterunku. Wypomnieli mu nawet to uczenie ludzi czytania i pisania, prawie jak przestępstwo. Komu coś takiego może wadzić, państwu? Policji? A może jest jakaś głębsza mądrość w tym, że działacze ludowi tak prą do oświaty? Do tego, żeby każdy na wsi, stary czy młody, jednakowo mógł sobie przeczytać książkę czy gazetę? Z tego czytania może wzrosnąć taka go- dność chłopa, że pewnego dnia tacy Senkowie już nie będą mogli pozwolić sobie na bicie człowieka. Tak sobie filozofował Wiktor wracając pamięcią do początków sławnego szkolnictwa we wsi Tuli- czany. Gdzieś w roku dwudziestym czwartym czy piątym, jakoś tak przed Wielkanocą, cała wieś była jeszcze rozbabrana w tym wiecznym kleceniu, w tym krwawym, jak mówiono, „stawianiu" budow- li z drewna, gliny i potu... Właśnie w taki czas przy- szedł Karasim do Wiktora, który stojąc na drabinie z kilkoma trzycalowymi ćwiekami w ustach przy- bijał kolejną deskę w facjacie stodoły. Spojrzał na przyjaciela, kątem oka tylko dostrzegając przypro- wadzonego obcego, chudego, nieco już jakby przy- garbionego człowieka. Obcy nie wyglądał na kogoś żyjącego z pracy na roli — Wiktor stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że ręce miał na to za delikatne, palce za długie, i co tu gadać, za czyste. — Kiedyś mówiliśmy o szkole — zaczął Walery — to przypro- wadziłem nauczyciela, może zaczynać robotę choć- by jutro. Nauczyciel czekał w milczeniu, nawet nie chrząk- nął. — Chociażby jutro? — powtórzył Wiktor i za- gadnął obcego: — Chciałby pan u nas spróbować swych sił? Ale tutaj nie tylko dzieci, a może i star- szych będzie trzeba uczyć. Obcy i tym razem nic nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Nie wiadomo, czy to oznaczało zgodę, choć Wiktor tak to przyjął. Słuchając ich rozmowy Walery nawet pożałował, że nie odesłał tego czło- wieka. Jak na nauczyciela, robił wrażenie niewyda- rzonego. Czy taki poradzi sobie z rozbrykanymi basałykami? Taki nawet nie uderzy. — Sęk w tym — uśmiechnął się Latoś do obcego — że na razie nie mamy szkoły, najwyżej jakąś izdebkę wy- porządzimy... — Dobra — przerwał nauczyciel. — A dorosłych czego by trzeba uczyć? O uprawie zie- mi pojęcia nie mam. — Wszystkiego, prócz, jak pan mówi, uprawy, czytania i pisania przede wszyst- kim. — Tak też i myślałem. — On, być może, sam czytać i pisać nie umie, przemknęło w tym momen- cie Waleremu, o czym dużo później powiedział Wik- torowi. Nauczyciela zgodzili bez trudu, tym bardziej że o wynagrodzenie nie pytał. Nie miał chyba wyboru, gotów uczyć za sam wikt. Kto wie, czy z góry nie brał tego pod uwagę? Jedno, co niepokoiło, to jego skrytość, z końcem rozmowy robił wrażenie bardziej milczącego niż na początku. Po wsi poszła wieść: od niedzieli w Tuliczanach szkoła, jest już nauczyciel! Mrozikowa przyleciała zadyszana od Młynarczy- ków z traktującą o tej nowinie obiatą. Obiatę, zwi- janą na patyk kartkę papieru, na której wypisywano nowiny, jakie właśnie wypadało podać do wiadomo- ści, wyprawił Latoś. — No, co tam znów wymyślili? — sapnęła chuda, jędzowata Młynarczykowa, którą natychmiast rzu- ciła złość, bo nie chciała, żeby sąsiadka wiedziała, że czytać nie utnie. — Sami przeczytajcie, szkoła będzie w Tulicza- nach. — A, szkoła, no to i czytać, Bogu dzięki, nie mu- szę. Pewnie z tego tylko koszty wynikną. Chłopu trzeba za pługiem chodzić, nie w książki patrzeć. Na skibie, jak ją odwali niby stronicę księgi, nie ma ani literki. A ze szkoły tylko miejska przemądrza- łość, nic więcej. Czy to komuś, kto tutaj do usranej śmierci będzie siedział, pomoże? - Coście się tak na tę szkołę zawściekli? Toż w oblacie napisane, kto nie potrzebuje, nie musi, bo nauka jest po dobrowoli. Przeczytajcie sobie. — Kiedy ja tam drukowanego nie bardzo. — Przecież to nie drukowane. — To nieważne. Nie będę czytała. — Szkoda, bo byście wiedzieli, że nauczyciela trzeba jeszcze samemu płacić, zgodzony prywatnie. — A ja niby tego nie wiedziałam! Od razu mi przyszło do głowy: to nie będzie tanio kosztowało... — Kiedy właśnie tanio, za wikt tylko. — Ee, za wikt to on tam dużo nie nauczy... — Stryjenka roześmiała się: — A jakże, za wikt!... A przecież gdzieś spać i mieszkać musi. Jak nie zarabia, to i za mieszkanie nie zapłaci. Wszystko wy- padnie mu pod nos podsunąć. A to was nabrał! No, idźcie już z tą obiatą dalej, ja jej czytać nie zamia- ruję. — Ale do sąsiada odnieść, wasz obowiązek. — Może i obowiązek, ale nie poniosę, takich bajd po wsi rozwłóczyć nie będę, nieście sami. Oczywiście Mrozikowa poniosła nie chcąc wstrzy- mywać tak ważnej nowiny, a stryjna, w duchu za- dowolona, ruszyła do swej roboty; oto co znaczy mądra głowa — dumała o sobie — po co takiej głowie szkoła? Największego stracha miały dzieci, sądziły, że to ich skóra najdotkliwiej odczuje groźne praktyki szkoły. W opowieściach ludzi, którzy niegdyś o szko- łę zawadzili, pełno było wydarzeń przyprawiających o gęsią skórkę: nauczycieli z grabowymi pałkami al- bo nahajkami siekącymi do krwi, i to wcale nie do pierwszej, gdy uczniowie nie pojmowali zawiłości nauki. Niepoślednie miejsce w tych opowieściach zajmowała, nie mniej straszna od gminnej, szkolna „koza", czyli bliżej nieokreślone miejsce, coś pośred- niego pomiędzy więzieniem a przedsionkiem piekieł. Ciekawość szkoły, nauczyciela i nauki zgroma- dziła na pierwszych lekcjach całą wieś. Złapał właś- nie pierwszy październikowy przymrozek, ale w cia- snej izbie od razu zapanowała duchota jak w pie- cu, aż musiano drzwi otworzyć na oścież. Otwierania okien nikt nie przewidywał, nie wyposażono ich w nazbyt dziś drogie zawiasy. Wieś cała przyszła też i dlatego, że nauczyciela wynajęto do nauki tak małych, jak i starych. Pedagog ów stał pośrodku izby na ostatnim, wol- nym jeszcze skrawku polepy. Dzieci mniejsze sie- działy wprost na ziemi, u jego stóp, starsze w ławkach, sporządzonych dzięki pomysłowości Wi- ktora, rodzice pod ścianami, jak tam kto mógł, naj- częściej na stojąco. Nauczyciel dzisiaj wydawał się jeszcze bardziej przygarbiony i bardziej niż zwyk- le mrukliwy, może miał wszystkich tutaj zebranych w pogardzie i zamierzał za chwilę powiedzieć im o tym? W momencie ciszy, jaka niespodziewanie zapadła wśród ciężkich posapywań, wyraźnie rozległ się chi- chot Reginki Latosówny. Dziewczyna chichotała, bo zobaczyła przez dziurę w bucie, jak rusza się i stra- chliwie wygląda na świat czerwony paluch profeso- ra. Ale jej śmiechu nikt już nie usłyszał, bo wy- kładowca odchrząknął i nieco przychrypłym głosem rozpoczął: — Dzisiaj, dzieci — mówił niby tylko do swoich uczniów, niby nie zauważając starszych — pierwszą naszą lekcję poświęcimy sprawie najważniejszej, Polsce... Potem gadał długo i jakoś tak, że ciepło się lu- dziom robiło w piersiach. O ziemi, jaką zamieszku- jemy, o pięknych górach Karpatach i o Morzu Bał- tyckim, o Wiśle, rzece wielkiej, co jak królowa pły- nie od gór przez żyzne doliny sandomierskie do War- szawy stolicy i dalej do Gdańska. Mówił o monar- chach i słynnych wodzach. O małym królu Łokiet- ku i wielkim Jagielle, potem o Kościuszce generale, co chciał Polskę chłopską powołać. Dziwne, wielkie i groźne, choć przecież przyjazne postacie malował ów nieznajomy człowiek. A czerwony palec łypał raz po raz z buta, jakby do taktu słowom, tak że z lekcji Reginka prawie nic nie zrozumiała, bo furt tylko ten wyglądający z dziu- ry paluch ją zajmował. W parę tygodni takiej nauki trzeba było słucha- czy rozdzielić. Dzieci przychodziły do szkoły za dnia, dorośli wieczorami. Co gorsza, brak było jakichkol- wiek książek, zeszytów, ołówków, nawet papieru. Starsi uczyli się druku od razu na książkach do na- bożeństwa. Dzieci nauczyciel uczył „z głowy". Kiedyś na taką lekcję przyszedł sobie Kozina, któ- ry wysłuchawszy wszystkiego, poszedł potem do Wiktora. — Nie wiem, co z tym fantem zrobić ?— zaczął drapiąc się w głowę pod kapeluszem. — Nauczyciel niby dobry, ale czego on, biedak, te dzieciaki na- uczy, nie wiem? Co ich tylko do abecadła goni, one w te pędy z prośbami, żeby im legendy opowiadał. A to człowiek widać dobry, serce ma miękkie, tych tam powiastek zna całe fury i szczerze mówiąc, ca- ła nauka to opowieści. O, dzisiaj o śpiącym wojsku mówił, co to gdzieś w Karpatach pod Białą Górą śpi, i o tym, jak chłop zagnał śmierć w dziurę wy- wierconą w sośnie... — No i co z tą śmiercią, wylazła jakoś, czy sie- dzi tam do dzisiaj? Chyba nie, jakby siedziała, to by ludzie przestali umierać. — Ee, nie ma tak dobrze. Chłop żył sto lat, dwie- ście, aż taki był zmurszały, że chodzić nie mógł, oś- lepł, cierpiał okrutnie, ale nie umierał... zaczął Boga o śmierć prosić, więc Bóg kazał mu znaleźć tę so- snę, kołek wyjąć... Jak odetkał, jak ta wściekła ko- stucha stamtąd wypadła...! — No dobrze, o nauczycielu' mieliśmy rozma- wiać — przerwał Wiktor. — Bajki bajkami, ale przecież muszą dzieciaki czytać, pisać i trochę rachować, inaczej to stracony czas i wyrzucone pieniądze, samymi legendami czło- wiek nie wyżyje. Rada w radę, postanowiono szarwark na każdego rodzica posyłającego dziecko nałożyć i nauczyciela pilnować. Tak więc profesor zyskał stróża, ale to znów lekcje się przedłużały, bo samo najprzyjem- niejsze, czyli opowiadania, odkładano na koniec. A ten „koniec" trwał!... Bywało, że i „stróż" wra- cał ze szkoły nad wieczorem. Latem, gdzieś na przednówku, w któryś pogodny czerwcowy dzień nauczyciel kazał przyjść dziecia- kom z ojcem i matką, że to ciepło i pogodnie było, postawiono tablicę przed chałupą, a zebrani zajęli miejsca na murawie. Pokazał, jak dzieci piszą i sy- labizują, jak liczą, nawet to i tamto jakiś zabawny wierszyk umiało powiedzieć połykając litery, a to i cale sylaby. Potem ogłosił wakacje, czyli koniec szkoły. Te wakacje miały trwać bezterminowo, mo- że wiele lat nawet, bo on sam — jak powiedział — rusza dalej i prawdopodobnie w życiu już tu więcej nie wdepnie. I w tej chwili stała się rzecz niesły- chana. Zrazu cicho, potem coraz głośniej zachlipa- ła największa śmieszka, Reginka. Za nią innym ja- koś zaszkliły się oczy, nie minęła minuta, jak wszy- stkie dzieciaki, a z nimi matki, buczały jak bąki. Takiego beku, jak Tuliczany Tuliczanami, na żad- nym pogrzebie nie było. Tak więc znikł z życia wsi nauczyciel, co to mło- dych uczył „z głowy", a starszych z książek do na- bożeństwa, od razu na drukowanym, nie z pobożno- ści, tylko z braku innego słowa pisanego. Wiktor myśląc teraz o tym człowieku stwierdził ze zdumieniem, jak wiele po sobie pozostawił, jego legendy opowiadano sobie do dzisiaj, a dzieci używa- ły takich wyrazów, jakie tylko w książkach można spotkać. Może niejeden z dorosłych po raz pierw- szy rozmyślał nad znaczeniem takich słów, jak: zie- mia, ojczyzna i naród? W surowe, chytre życie wio- ski wszedł niby ktoś obcy, mrukliwy, a przecież tak teraz bliski, i tyle zasiał nowego. Skąd wiedział, że szare chłopskie bytowanie można przepoić czymś, co jak żywica przesiąknie na wskroś sosnowy pień, który już wiecznie będzie pachniał świeżością... Później Wiktor sam prowadził dalej nauki, choć mu szło niesporo, jednakże dokończył tego, co za- czął tamten. Dzisiaj w Tuliczanach, oprócz starców i jędzy stryjenki Młynarczykowej, wszyscy potrafią składać litery. Potem zaabonował dwie gazety. Może właśnie przez tę szkołę i przez te gazety zaczęto uważać Tuliczany za przemądrzałe, lepsze od in- nych? Tak rozmyślając Latoś wszedł na tuliczański goś- ciniec. Twarz go piekła, opuchłe, zasychające zra- nienia ściągały skórę — wyglądał okropnie. W tym samym czasie Walery wracał rowerem z miasta, zeszli się akurt koło Karasimowego sadku. — Wiktor, na rany Boga, jak ty wyglądasz? —? Ano widzisz, spadłem z czereśni i gębę sobie potłukłem — zażartował. Wybuchnęli śmiechem obaj jednocześnie. — Bardzo cię pobili? — No, zabrali się do mnie we trzech, dziw, że idę o własnych siłach. Zatrybie raz przyrżnąłem, no i radio lampowe poszło w drobny mak... - Tyś tam chyba sądny dzień zrobił? — Bez przesady, ledwie małą wojnę. Skąd to wra- casz, i co widzę, moim rowerem? i—? Jeździłem do Chełma, w tamtą stronę gnałem jak wariat... A wiesz ty przynajmniej, dlaczego? — Widząc zdumione oczy sąsiada powiedział spokoj- nie: — Zobacz no, Wiktor, co tam masz w kieszeni? Latoś wyjął najpierw papier od felczera, potem zaczął wyciągać wszystko, co w majątku, w końcu trafił na niewypał i łuskę. — No tak, cholera! O tym zapomniałem na śmierć. — Przyszyliby ci sprawę Kozinowej kradzieży i jeszcze rozpuścili plotki, że ludowcy z Tuliczan to zwykłe koniokrady. Tam, w powiecie, ledwie ich mo- głem ruszyć, żeby wystąpili w twojej obronie, po- wiadali, że trzeba czekać, aż sprawa zostanie wyjaś- niona. Na szczęście nagnał się akurat jakiś poseł, zaraz złapał za telefon i do starosty! Policja mówiła, że nasze koło nie zostało jeszcze w powiecie zareje- strowane i dlatego wzięli go za nielegalną organiza- cję. No, ale jesteś wolny, to najważniejsze. Latoś klepnął przyjaciela po plecach. — Teraz rozumiem, dlaczego mnie mimo wszyst- ko wypuścili. Wiesz ty co, zrobimy im jeszcze nie- spodziankę, ale o tym później. Zebrania nie odwo- ływałeś, to dobrze, chyba prelegent przyjdzie, nie nawali, co? — Myślałem początkowo odwołać, ludzi nie na- rażać, ale w powiecie powiedzieli, żeby działać, na nic nie zważać. Tak więc prelegent obowiązkowo bę- dzie. Posła zapraszałem do nas, ale odmówił. „Jesz- cze nie torą-/, jeszcze przyjdzie czas — powie- dział. — O Tuliczanach nie zapomnę". — Prędzej jest to takie poselskie gadanie, ale jak z naszej strony pójdzie trochę roboty, to rzecz staje się możliwa. Powiem ci, że takiego posła ciąg- nąć na jedno zebranie nie ma co, ale jakbyśmy zro- bili wiec, to już co innego. Wiec ludowy na cały po- wiat, skrzyknąć parę tysięcy chłopa, to i poseł musi przyjechać, okazja wystąpienia przed taką masą lu- dzi to rzecz nie do pogardzenia. Na takim wie- cu wreszcie można" powiedzieć publicznie, co cię boli, wywalić wszystko z siebie wobec urzędowych osób, wszystko to, co mówimy kurząc papierosa na przyzbie. Przemówienia takie potem w gazetach opi- sują. — Chcesz tysiące ludzi ściągać tutaj, do Tuli- czan? Bagatela, nawet placu takiego nie mamy. — Kto powiedział, że tutaj? Jest plac w Biało- drogach? Jest rynek publiczny, wielki, trawą zara- sta, kaczki tam w bajorach brodzą, wyporządzimy na taki dzień... Spędzimy kupę ludzi, choćby z pięt- naście tysięcy. — Jezus Maria, pod oknami policji? — I bardzo dobrze, właśnie tak trzeba, niech po- czują siłę, nie jesteśmy stadem, które trzech poli- cjantów może nastraszyć. Zresztą, dobrze pomarzyć, dobrze pogadać, jeszcze na radość za wcześnie — sam sobie przerwał te dociekania. — Będzie zebranie, pogadamy na zebraniu, zobaczymy, co chłopy na to powiedzą. Przyjedzie prelegent, niech powie, co o tym myśli, jak do tego odniosą się tam, w górze. Mogą nam bardzo pomóc, rozesłać do wszystkich kół zawiadomienia i zachęcić do udziału w wiecu, ale też mogą zabronić, przeszkodzić, mają swoją po- litykę, nasze sprawy mogą im mieszać szyki... Po- szedłem do felczera, wziąłem świadectwo o pobiciu; jesteś świadkiem: jak mnie zabierali, nie miałem jednego zadrapania, a teraz widzisz, jak wyglądam. Przeczytamy to świadectwo na zebraniu, złożymy na ręce prelegenta żądanie całej naszej organizacji, aby sprawie nadać bieg urzędowy, ukrócić samo- wolę policji. — Policja jest państwowa i ukracanie jej samo- woli nie jest takie proste, bo państwo nie ma w tym interesu... Zresztą, krzykną, że występujemy prze- ciwko państwu. — Mówisz do mnie, jakbyś od policji gratyfika- cje brał. Policja robi to, co jej każą, trzeba ich ci- snąć, żeby nie kazali... Jeżeli źle myślę, to mnie popraw, a nie gadaj jak Senek, że policja to pań- stwo, kto rękę na policję podniesie, to podniesie na Polskę. Ale tej Senkowej Polsce wolno podnosić rę- kę na kogo zapragnie? Prawo na to pozwala, bo to jest złe prSwo. Pozwala na zbyt wiele panu Senkowi, panu wójtowi, aż wreszcie zwykłemu chłopu żyć się odechciewa. A jak tylko przeciwko temu gębę otwo- rzysz, zaraz krzyczą, żeś bolszewik i chłopski sowiet chcesz zakładać. Długo potem Walery myślał o słowach Wiktora, i jemu podobne myśli chodziły już po głowie, czuł, że coś tu w tym własnym przecież, polskim państ- wie, jest źle urządzone. Ciarki mu przeszły po ple- cach na myśl o wiecu, nigdy jeszcze taka siła chło- pów nie występowała przeciwko ustalonemu porząd- kowi rzeczy. Termin zebrania wypadał w niedzielę. Zapraszano wszystkich nie patrząc na to, czy należeli do koła, czy nie. W święto nikt nie miał roboty, zresztą te- raz, na przednówku, to i wypoczywać nie było po czym. Zapowiadało się więc liczne zgromadzenie. Na jego miejsce umyślili organizatorzy ustronny sad Latosa. ROZDZIAŁ VII Nad polami, nad uśpionymi w spokoju i bezruchu wioskami stało gnuśne południe, leniwe i gorące. Od nadbużańskich łąk aż do tereszańskiego lasu — pu- sto i głucho. Z wiosek kto żyw pociągnął do kościoła. Trwał tu tłum zbity szczelnie jak jedna bryła. Zadyszany i rozmodlony, przynajmniej przez jeden dzień, przez tę godzinę nabożeństwa oderwany od swej codzien- nej krwawej troski. Ksiądz Kiryk skończył nabożeństwo i dopiero te- raz ciżba rozpadła się na poszczególnych ludzi, tłum zafalował, hurmy ruszyły ku wyjściu, rade z końca uciążliwego bogobojnego obowiązku. Rychło zgiełk zalał cmentarz i drogę przed kościołem. Dawno uświęconym zwyczajem nie kwapiono się do domu. Chłopcy oglądali dziewczyny, podgadywa- li im, te znowuż chętne temu, przystawały, w rzeczy czekając na znajomych, ale właściwie to tylko po to, żeby między sobą pochichotać albo i z chłopaczys- kami pożartować. Starsi gospodarze z jednych wsi przystawali, aby zamienić słowo ze starszymi gos- podarzami z innych. Kiedyś, po wyjściu z kościoła, wszelkie rozmowy zaczynały się od częstowania tytoniem, wówczas nad rozmawiającymi wzlatywał obłok dymu. Dzisiaj w czas kryzysowy, dziwna oszczędność przyszła na tytoń. Kto miał, chował dla siebie, palił skrycie póź- niej w drodze, w towarzystwie kobiet, które na ogół nie paliły, więc i nie zachodziło niebezpieczeństwo częstowania. Dzisiaj jednak, mimo braku nieodzownego w roz- mowie papierosa, rajcowano żywo. Z kręgów gmin- nych, utrzymywana w największej tajemnicy, szła wiadomość, że do Białodrogów zjechał sekwestrator i ma ściągać zaległe podatki. Wiadomość nad podziw prędko obiegła wszystkie grupy i partie rozmawiają- ce pod kościołem. Nie o czym innym, tylko o sekwestrowaniu ga- dano podczas drogi powrotnej. Tak się złożyło, że ci z kościoła spotkali po drodze tych z cerkwi, gdzie też skończyło się nabożeństwo; wracając razem wspo- minano różne przypadki sekwestrów w dawnych la- tach. Ktoś tam nawet przypomniał, jak to wyglą- dało jeszcze za cara, ktoś inny straszył, że wraz z se- kwestratorem, musowo będzie policja i jeszcze ja- kieś inne czorty-Iwany. Zajęcie ziarna, na przykład, nikomu nie groziło, a to z tej przyczyny, że go nikt nie miał. Przeważnie po domach dojadano ostatnie pieczywo chleba, a je- śli komuś pozostała garstka mąki, to i tak był to ostatek nie nadający się do zajęcia. Teraz głównym pożywieniem wsi, aż do nowego ziarna będzie mleko i kartofle, jeśli je kto ma. Kartofle też szybko się skończą i wtedy, daj Boże, żeby mleka nie zabrakło, bo wówczas to już tylko zęby na kołek. Ale krowa w niebezpieczeństwie, gdyby tę matkę-żywicielkę sekwestrator zabrał, koniec wszelkiej nadziei. Pod taką samą groźbą sekwestru był też i koń, choć on teraz w gospodarstwie niby niepotrzebny, bez ziarna i siana, na sieczce z suchej słomy okra- szonej zieleniną wysechł, a boki mu powpadały, to zaraz po żniwach będzie niezbędny, ba! Już we żni- wa kto, jeśli nie on, zwiezie snopy do stodoły? Bez konia nie ma roboty, jak się chce nająć, to trzeba płacić albo odrobić. Nie jest on taki ważny jak kro- wa, ale wszelako niezbędny. W wielkim zagrożeniu okazały się szafy, ławy, stołki, skrzynie i kufry. Chociaż to sprzęty najczę- ściej wioskowego stolarza, zawsze łakomie zajmo- wane z braku innego bogactwa. Oddzielna sprawa to gminnym składziku. A już na samej licytacji, z po- wodu takiego stanu, nikt grosza nie chciał dać i szły z powrotem do składziku butwieć do końca. Licyta- cja więc, nie tylko że nie pokrywała żadnych zaleg- łości ani procentów, ale zwiększała jeszcze zadłuże- nia kosztami samego zajęcia i nieudanej sprzedaży. Tak, sekwestrator to straszny gość, a dzieci — jak przedstawiała to na obrazku malowanym kredkami Reginka Latosówna — wyobrażały go sobie jak dia- bla, całego czarnego na gębie, z rogami na głowie i szponami u palców. We wsi topniały grupy i grupki, aż wreszcie po- zostawał jeden człowiek, ale wkrótce i ten znikał w opłotkach, gościniec pustoszał. Znów wieś ogarniał nieruchomy spokój, jak woda zamykająca się nad wpadłym na dno kamieniem. Z oddali, jakby z głę- biny, leciało zgłuszone upałem gdakanie kury lub jakiś głos ludzki zamarły wpół słowa. Prelegent z powiatu już na południe ściągnął do wsi, przyjechał rowerem i właśnie rozmawiał z pa- roma chłopami, którzy nie byli w kościele, a teraz przez ciekawość przyszli pogadać z przyjezdnym. Przybyły, choć nosił się z miejska, mówił jak ktoś miejscowy, tyle że dużo składniej i jakoś tak więcej, książkowo. Już na samym początku oświadczył, że Wychował się na wsi i nie zamierza do chłopa prze- mawiać językiem pana starosty czy nawet pana wójta. Jedyną wadą, jaką stwierdzono u niego od razu było to, że nie palił, a więc i nie mógł poczęstować machorką, co na ogół obcy, którym zależało na zbli- żeniu z chłopem, praktykowali. Pomimo tego ktoś zagadnął go o cygaretki, bez żadnej zresztą nadziei. I dopiero pokazało się, że prelegent tó naprawdę ktoś, przywiózł książeczkę bibułki i paczkę machorki przeznaczoną na rozczęstowanie. Teraz nawet z sym- patią oglądano jego rower, pozwalało to, poza obser- wacją ubrania, wnioskować o zasobności takiego ko- goś, co to sobie tak lekko wyrzuca pieniądze na po- częstunki dla obcych ludzi. A może dostał na to od- powiedni fundusik? Rower nie prezentował się specjalnie okazale, zwykły półbalon Kamińskiego, z kierownicą skręconą jak baranie rogi. Wprawdzie wyglądał na niezły, trza by dać za niego jakie dwieście złotych, jednakże przedmiotem szyku nie mógł być żadnym porząd- kiem. Cała prawie farba z błotników i ramy oblazła, niklowane części dawno już pokrywała rdza, cóż z tego, że starannie czyszczona naftą? Mimo wszyst- ko nie wiadomo, dlaczego rower wyglądał z miejska, gardząc wsiowym otoczeniem i ciekawskimi, stał so- bie pod bieloną ścianą chałupy i pysznił się diabli wiedzą czym? Wielki mi pan z miasta! No pewnie, rower chłopski leżałby gdzieś w sadku, ten nie, ten musiał stać. I jeszcze ta żółta tabliczka rejestracyjna, śrubką przykręcona pod siodełkiem, kto na wsi re- jestruje rower? A jeśli już, to tabliczkę wsadza do kieszeni albo przymocuje drutem, nigdy śrubką. Tak więc rower nie dał odpowiedzi, czy prele- genta tak samo jak chłopa ciśnie bieda, nie można się też było zorientować, czy jest to ktoś, komu za gadanie dobrze płacą. Pozostało więc tylko słuchać, aby z mowy zorientować się, z kim sprawa. Podobnie jak chłopi prelegenta, prelegent takso- wał chłopów, na podstawie ich wyglądu wnioskując o zasobności wsi. On też rewelacji się nie dopatrzył. Po obiedzie, jak już ludzie powrócili z kościoła i zjedli, co było w domu przy niedzieli przygotowa- ne, zaczęto schodzić się do sadku Latosa. Tylko ten i ów szedł w butach, większość nawet przy niedzieli przyszła boso. Siadali lub wprost kładli się na tra- wie, w zgrzebnych koszulach, czasem z wszytymi poduszki, pierzyny i odzież. Często za niewielkie su- my, a nawet już za same procenta od zaległych po- datków przepadały puchowe wiana. Te poduchy, sta- nowiące dumę gospodyń i oczywisty dowód zasob- ności domu, kobiety chroniły jak skarb. Ubrania, kożuchy — także stare — trzeba skrzętnie chować, ale to nie jest trudne, byle w pokrzywy rzucić i kto je tam znajdzie, chyba że sąsiad, kanalia, podejrzy i przeskarży, wtedy sekwestrator idzie do takiego miejsca jak po swoje... Chyba najbardziej łakomy kąsek dla sekwestrato- ra stanowi rower, oznaka bogactwa i luksusu; jeśli go ktoś w porę nie zdążył wyprowadzić — zginął, przepadł! Ostatecznie — liczono — jak nie znajdzie niczego w chałupie i w chlewie, na podwórko, na powietrze sekwestru nie położy. Ktoś tam puścił bujdę, że bę- dzie wprowadzona moda odsiadywania podatków, jak się odsiaduje nie zapłacone grzywny. Ale możliwość taka prędko odpadła, bo w takim wypadku rychło całe wsie trza by brać pod klucz, przecież wszyscy zalegają z podatkami. W tych rozmowach, przerywanych gorzkimi west- chnieniami, niemal zapomniano o nieszczęściu Ko- ziny i ogołoceniu przez rabusiów jego domu. Kiedy ktoś o tym napomknął, słyszało się tylko bezsilne wymysły na złodziei i policję porówno, która, jak widać, zrobiła do tej pory tyle co nic. Dotychczas niczego też nie znaleziono z innych kradzieży, choć mnożyły się po okolicy, nieraz po dwie, trzy dzien- nie. Zaczęto przemyśliwać nad podjęciem jakichś kroków samoobrony. Mówiono o jakiejś straży, to znowu, żeby łapać każdego obcego we wsi i odsta- wiać do gminy czy gdzie tam... — Kto by to nadążył z odstawianiem — zachry- piała stara Korycińska poprzez zadyszkę spowodo- waną szybkim chodem, właśnie dopędziła wolniej idącą grupkę. — Mało to bezrobotnych po wsiach się snuje? I kto wie, co taki ma na myśli. Wczoraj znowu przylazł do Tuliczan jakiś paralus czysty, z mandoliną jak niecki. — To nie mandolina, co też wy, Korycińska, wy- gadujecie — wtrąciła lepiej obeznana ze sprawą Re- gina Latosówna — to bandura. — On u was nocuje? — W stodole na wyżkach. — I co, gra na tych nieckach? — Gra i śpiewa, a jak, o Jezu! Tylko do radia z takim. — Kukiełce mają zabrać radio, bo nie opłacone. — A co, i za to trza płacić? — Trzy złote na miesiąc. — Oho! Rozkosz to rozkosz, ale droga... — Toteż i mało kto we wsi ma. — Takie coś od ręki sekwestrator zajmuje, tyczki anteny widać z daleka. Rozmowa, zatoczywszy koło, znowu weszła na dawny tor, na sekwestratora, który, podobnie jak złodziej, należał do najgorszych gnębicieli wsi, tyle że to zło sankcjonowało prawo i popierała policja, czyste przekleństwo. Sekwestrator, choć sam Bogu ducha winien, był najbardziej znienawidzonym przedstawicielem urzę- du. Tylko pokazanie się żywego diabła mogłoby kon- kurować z wrażeniem, jakie czynił. I nic w tym dziwnego, niweczył najwięcej nadziei. Zastawał złe, zostawiał jeszcze gorsze; wyciągał ostatnie klepaki przeznaczone na co innego, wyprowadzał ostatnie prosię albo zabierał na zmarnowanie pierzyny, nie- raz od pokoleń służące rodzinie. Te pierzyny, zanim doszło do licytacji, najczęściej gnojono gdzieś na deszczu, potem tęchły w jakimś perkalowymi gorsami bez kołnierzyków, z karczkami tylko zapinanymi na guzik. Stroju dopełniały zwykle kupne spodnie z ciemnego welwetu, nie wiadomo dlaczego spięte na dole agrafką, jak do jazdy na ro- werze. Wielu jeszcze nosiło portki zgrzebne swojej roboty, jak przy powszednim dniu kiedyś, tak teraz i przy niedzieli. Ktoś tam przyjechał rowerem, chyba któryś z tych bogatszych kawalerów, czy nie Kukiełka? W ma- rynarce, pod krawatem, miał na sobie spodnie-pum- py niezwykłej szerokości, no i kamaszki. Początek zebrania Wiktor zapowiedział na taką porę, kiedy zbierze się najwięcej ludzi. A ludzie za- częli się schodzić nieoczekiwanie wcześnie. Już ci pierwsi przynieśli wiadomość o sekwestratorze i od tego momentu zaczęto mówić przede wszystkim o nim. Do tych rozmów przyłączył się prelegent, który dokładnie o wszystko wypytywał i notował w niewielkim kajeciku. Interesowały go, jak mówił, przede wszystkim możliwości płatnicze wsi w okre- sie kryzysu. Powiedział przy tym, że być może umie- ści to wszystko w gazetach. Ale pociechy z tego dla wsi, nawet gdyby to wydrukowano, nie obiecywał. No bo z jakiej niby racji? Zebranie zaczęło się dobrze pod odwieczerz. Nawet jak szedł ktoś przypadkowy, ściągał tutaj z drogi. Przyszło parę bab, niektóre z dziećmi. Wreszcie wszyscy zaczęli pilić, żeby już zaczynać. Stanął więc Latoś i od razu zaczął o kryzysie i sekwestratorze. Patrzyły na niego wychudłe twarze o zapadniętych policzkach, ogorzałe od słońca, z jakimiś dziwnie bezradosnymi oczyma. Potem wstał prelegent, bo razem ze wszystkimi siedział na murawie, ukłonił się zebranym jakoś grzecznie, jakby się bał, i nieśmiało uśmiechnięty zaczął o celach i ideach Stronnictwa Ludowego. W ręku trzymał małą książeczkę z czterolistną ko- niczynką, którą co chwila otwierał i czytał to i tam- to, ale więcej tą książeczką wymachiwał, niż czytał. Z tego, co mówił, wynikało, że wieś potrzebuje paru rzeczy wprost niezbędnie. Przede wszystkim potrzebuje oświaty i długo namawiał, żeby Tulicza- ny zafundowały sobie szkołę, do której garnie się na wszystkie możliwe sposoby cała dziatwa, a nawet i niejeden starszy, bo oświata to lekarstwo na złe urodzaje, na choroby i na wszystko. Co do poprawy urodzajów przez oświatę, to prele- gent trafił kulą w płot. Po sąsiedzku siedział na paru morgach niejaki Igor Iwaniuk, chłop, co chodził kie- dyś na rolnicze uniwersytety, a mimo to oborę mu wiatr na wiosnę zwalił, a perz na jego polu rósł chętniej niż gdzie indziej, rok w rok siano na po- kosie, na łące gnoił. Takie to było jego książkowe gospodarowanie. Z czego by wynikało, że oświata nie jest znów takim lekarstwem na chłopską biedę. — Szkoła na wsi się nie przyjmie — powiedział Władek Koryciński — bo latem dziecko jest po- trzebne do pasienia krów, zimą zaś nie ma butów i siedzi na piecu. Tak było zawsze i co tu zmieniać, po co? Co innego szkoła w mieście. Poreszcie, cała ta szkoła strasznie kosztowna. Słcniec, ten, co ma młyn koło kościoła, syna uczył w gimnazjum, to go same opłaty wynosiły tysiąc złotych rocznie. A to jest morga ziemi! Nie ma co mądrować za szkołą. Czytać, pisać byle gdzie się nauczy, po co więcej komu, co chodzi za pługiem? Niech się tylko roz- gląda dobrze, życie podpatruje, a mądry będzie. Nie- gdyś królowie w szkołach nieuczeni lepiej Polską rządzili niż dzisiejsi wykształceni ministrowie. Na co znów prelegent powiedział, że królowie byli jednak uczeni, ba, nawet bardzo, gdyż mieli nie byle jakich nauczycieli i to nawet po kilku. A co do bu- tów dla dzieci, to przy racjonalnej gospodarce chło- pa będzie stać na buty, i to nie tylko dla siebie, lecz dla całej rodziny, nawet dla dzieci, a stronnictwo o to właśnie walczy. Potem mówił ciekawiej, o rządzie, że jest zły, bo całą władzę oddał w jedne ręce, nazwiska nie wy- mienił, ale wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Dla- tego cały ruch ludowy będzie się jednoczył wraz z partią socjalistów, tworząc coraz potężniejszy blok polityczny, który wykorzysta wszystkie możliwe środki przez prawo dozwolone, aby ten zły rząd oba- lić i powołać nowy, ma się rozumieć, lepszy. Dalej opowiadał o życiu w miastach, tam sprawy wyglądały jeszcze czarniej z powodu bezrobocia, a co za tym następuje i braku funduszów na życie. Fa- bryki pękają mianowicie od nie sprzedanych towa- rów, więc producent zatrzymuje maszyny i zwalnia ludzi ratując się od nadprodukcji. Ale najciekawsze było wtedy, kiedy zaczął mówić o samowoli policji, co to terroryzuje ludzi, zwłaszcza tych, co śmią głośno o sprawach nieprzyjemnych dla rządu mówić. — Święta prawda — przerwał Latoś i poprosił o udzielenie mu głosu w tej sprawie, bo tutaj u nich w gminie Białodrogi, policja robi z ludźmi, co się jej żywnie podoba. I najpierw odczytał świadec- two sporządzone przez felczera, a później opowie- dział, jak został aresztowany i pobity na posterun- ku, jak mu jeszcze wcześniej zrujnowano mieszka- nie w czasie rewizji. A pretekstem wszystkiego stał się fakt, że ich koło przez dwa dni od założenia nie było zarejestrowane w powiecie. W związku z tymi wszystkimi sprawami koło składa protest, na ręce prelegenta dołączając świadectwo poturbowania, i prosi o przekazanie wszystkiego posłowi, który już coś niecoś o Tuliczanach słyszał. Tej części zebrania słuchano uważnie, o areszto- waniu wiedziano, ale o „zabawie" na policji dotych- czas nikt nie miał pojęcia. Rzeczy to były dotąd nie- spotykane. Jak się zdaje, szły jakieś inne czasy i in- ne porządki, oparte na gumowej pałce. Potem mówili wszyscy, jeden przez drugiego, o kryzysie, o złodziejstwie i o sekwestratorze, co to prawdopodobnie wkrótce do wsi zawita. Ktoś tam — czy to nawet nie był Stefan Sadłak — zaczął opo- wiadać, że poty nie będzie w Polsce dobrze, póki chłop nie będzie mógł sobie pozwolić na mięso i cu- kier w każde święto, bo dzisiaj w Boże Narodzenie w mało której chałupie pachnie skwarkiem. Wybuchły na ten temat swary, nie wiadomo, jak długo by trwały, gdyby znów ktoś nie nawrócił ku sekwestratorowi, groźbie, có to jak chmura gradowa zawisła nad wsią. Stryj Młynarczyk dowodził, że musowo na wsi wartę powołać, przynajmniej trzech, czterech chłopa, żeby nocą po wsi krążyło, bo ina- czej to śpiących z pierzynami zaczną wynosić, a w dzień nie będzie nawet można w pole wyjść bez lęku, pozostawiając dom tylko na bożej opiece. Co gorsza, na wsi coraz więcej pojawia się żebraków, bywa dzień, że i dziesięciu, piętnastu dziadów po proszonym przez wieś przeciągnie; do tego jeszcze i bezrobotni... Zwłaszcza oni są gotowi na wszystko, niektóremu strach w oczy spojrzeć. Więc ta warta może powinna w dzień w pobliżu traktu patrzeć, a kto na Tuliczany skręca — pędzić! Koniecznością jest także samoobrona przed policją i sekwestrato- rem... Chłopi ożywili się, ten i tamten z tych, co leżeli na trawie, wstawał i coś od siebie jeszcze dorzucił. Zrobił się tumult i harmider, że trudno było kogo- kolwiek zrozumieć, dopiero gdy znowu głos zabrał pąsowy z podniecenia prelegent, powoli zaczęto się uspokajać. Mówca tak się zapalił, że zdjął marynarkę i krawat, chociaż ciągnęło już chłodem — i gadał, gadał...! Molestował, iż zgłaszane projekta idą za daleko, przekraczając legalne granice działania organizacji. Nie sposób — utrzymywał — pokonać policję opo- rem, choćby i zorganizowanym, bo w Polsce jest po- licjantów wiele tysięcy i w razie potrzeby cała sfora może być spuszczona ze smyczy, a wtedy ra- tuj się, kto w Boga wierzy! Oj, bęcwał to był chłopsko-miejski, ludowiec ma- lowany, wyuczony na różnych tam „Jaś nie docze- kał", miłował lud z obrazka, pokorny i bierny, kiedy zobaczył, że z tą pokorą jest krótko, że lud może i krwi upuścić, zaczął zaklinać, odwodzić od śmia- łości, biedulek. Sekwestratora też projektował obezwładnić ugo- dowo. Ot — chociażby wystąpić z rezolucją do po- sła, aby ten w sejmie zażądał umorzenia zaległości jako zobowiązań nieściągalnych, gdyż wieś jest fak- tycznie niewypłacalna. A po zmianie polityki podat- kowej... Ech, czekaj tatka latka! — Im pokorniejszą będziesz owieczką, tym niżej będą cię strzygli — burknął ktoś na takie gadanie. Zebranie trwało już czwartą godzinę, nikt nie za- mierzał wracać do domu. — Takie środki, bardzo proszę — wołał Koryciń- ski — są dobre tam, gdzie władza działa prawnie. Ale tam, gdzie jest gwałt i rozbój, nie może być mo- wy o legalności. To Mickiewicz, wieszcz nasz polski, wołał, żeby gwałt się gwałtem odciskał, kiedy pra- wo nie zawsze prawo znaczy! Ale prelegent, coraz bardziej roztrzęsiony, coraz żywiej wymachiwał książeczką z zieloną koniczynką. Teraz było zupełnie jasne, że nie zdawał sobie, nie- borak, sprawy z tego, w co wdepnął. — Ostrzegam! — wołał — ostrzegam! Przy takim stawianiu sprawy może dojść do poważnych rzeczy... — A co, może już nie doszło? — krzyczał Stryj Młynarczyk. — Nikt się tu z nami dzisiaj nie patyczkuje, a już na pewno nie policja! ?— krzyczał"ktoś z tyłu. Prelegent nie dawał za wygraną: — Przy najmniejszym braku rozwagi jest prawie pewne, że dojdzie do rozlewu krwi. — Nic to nowego, strzelają bezkarnie do nas już teraz. Katują chłopa po aresztach. Niszczą podatka- mi. Nędzne grosze płacą za krwawo wypracowany produkt. — Mamy obowiązek kompromitować i odsuwać od władzy ludzi źle działających, robimy to, chociaż z ogromnymi trudnościami, ale robimy. Do tego mu- simy mieć czyste ręce. — Słaby zawsze musi mieć czyste ręce — west- chnął Karasim. — Silny nie pozwoli sobie na ręce patrzeć... Czy to obecna władza jest taka legalna, przecież zamachem została ustanowiona, ludzie zgi- nęli; z bronią w ręku ustalano prawa. Czy takie pra- wa mamy szanować? Komu one służą? Na pewno nie chłopu. Więc pytam się, co nam tutaj po legal- ności?... — Nieprawda! — prelegent skoczył jak oparzo- ny — nie wolno nam tak myśleć. Jeszcze wszystkich legalnych środków nie wyczerpaliśmy. Jeszcze mo- żna tyle zrobić! Protestować, interpelować, wieco- wać, publicznie zgłaszać swoje zastrzeżenia, a nawet strajkować... Zaległo nagłe milczenie. Jakiś czas słychać było czyjś zdyszany oddech, pociąganie nosem i postęki- wanie, jakby paru ludzi mocowało się z opornym ciężarem. — Wiec? — odezwał się Latoś. — Myśl niezła. Zróbmy wiec, niech się władza zastanowi, kiedy po- słucha, jak myśli chłop i jak on widzi tę dzisiejszą Polskę, której czekał jak boskiego zmiłowania! Ludzie nagle ożywili się. — Tak jest, zwołajmy wiec! — krzyknęło od razu paru chłopów. — Jeszcze teraz, na przednówku, żeby więcej lu- dzi mogło się zgromadzić. — Posłów zaprosić, obowiązkowo muszą tu zje- chać! Teraz zaczęto rozprawiać głównie o wiecu, że jest potrzebny, że powinna na nim być władza, mówcy, jeszcze różne tam czorty-Iwany i sam Witos. Gadano wiele, chociaż nikt jeszcze nie wiedział, jak się do takiej sprawy zabierać, główna więc rola — chciał, nie chciał — przypadła prelegentowi, którego zobowiązano do przedstawienia sprawy w powiecie i przysłania odpowiedzi na dniach. Prelegent zgodził się, z tym jednak zastrzeżeniem, żeby ostateczną de- cyzję, zwłaszcza co do daty, pozostawić władzom stronnictwa w powiecie. Niech oni tam zadbają też o to, aby o wiecu napisały gazety, może by też po- wiedziano o tym w radiu. Zrobiło się cicho, ni z tego, ni z owego ktoś wtrą- cił: — Radio kryształkowe jest jedno we wsi i to wię- cej na pokaz, a drugie, lampowe, aż na posterunku w Białodrogach. — Już go tam nie ma — sprostował spokojnie Wiktor. Słońce zniżyło się ku zachodowi, spod gałęzi przy- drożnych czereśni strzeliło w bieloną ścianę chałupy, która odbiła rumieńcem, okna błysnęły miedzią... — Ale to wszystko — burknął ktoś ponuro — nie zatrzyma sekwestratora... Pewnie prędzej niż za ty- dzień, dwa, czegoś takiego jak wiec nie da się zro- bić? — O sekwestratora nie ma się co martwić, sekwe- strator był i będzie, żebyśmy nawet sto wieców zro- bili. Przez sad przeciągnął chłodny powiew. Wśród ze- branych to wzbierał, to przycichał gwar. Całe zgro- madzenie jakby rozpadło się na drobne kupki, tu i ówdzie dał się nawet słyszeć kobiecy chichot. Zaczynała schodzić się młodzież. Z którejś grupki zabrzmiał nieznany tu instru- ment. Była to pewnie ta bandura, o której mówiono, że wygląda jak niecki. Zaraz też popłynął pewny, choć ściszony głos śpiewaka: Kotra diwczyna czornobrewaja, Ta czariwnycia sprawedliwaja, Sołomu palit i zilia warit — Tebe, Hrycuniu, zdorowla pozbawił. Zebranie coraz bardziej zaczęło przemieniać się w wieczorynkę, chociaż i rady na żadną z najpilniej- szych bolączek nie znaleziono. A najpilniejszą z pil- nych, bo już jutrzejszą, był ten przeklęty sekwe- strator. Całą noc będzie trzeba chować to i tamto, aby na rano w każdym kącie było pusto, jak wy- miótł. Prelegent jeszcze stał w grupce chłopów, gadał już chyba setny raz o tej swojej legalności, czując, że poszkapił sprawę. Zamiast wieś uspokoić, jakby ją zachęcił do nieodpowiedzialnego przedsięwzięcia, do wiecu, który oby nigdy nie doszedł do skutku. Ge- stykulował podniecony i rozgorączkowany, bo roz- mowy już szły na udry. — No, to teraz macie, czego chcieliście, policja bę- dzie miała Tuliczany na oku. Po takim zebraniu... — powiedział już z otwartą niechęcią. — Niby dlaczego? — Mówiono tu takie rzeczy, za które zamyka się lokale organizacji w innych gminach. — A skąd oni niby o tym mogą wiedzieć? — Potrafią i podpłacić człowieka, żeby się do- wiedzieć, co ich interesuje. Słuchający popatrzyli po sobie. — Mamy złe doświadczenia, zwykle już naza- jutrz, a najdalej w parę dni, treść zebrań urządza- nych przez stronnictwo była znana policji. —- Swoi, a za parę groszy powie taki wszystko, nawet to i tamto dodając. Znane są takie przypadki. — Oż, takiemu — zacisnął pięści Sadłak — wo- rek na łeb i kłonicą. A mówił pan, że niepotrzebna samoobrona. — Zorganizujcie samoobronę, ale przed złodziej- stwem. — Przede wszystkim przed policją i rządem by się przydała, gdy poczują chłopską siłę, zmitygują się. Są w świecie przykłady, co można zrobić spra- cowaną ręką... — Oho! to już mi nie ludową, ale komunistyczną robotą pachnie... Z policją i rządem nie wygracie, nie na wasze zęby orzech. Posłuchajcie naszej rady, będzie z tego większy pożytek i przynajmniej ludzie uszczerbku na życiu i zdrowiu nie poniosą. Z czer- wonymi się — Boże broń! — nie kumajcie, bo wszy- stkich do siebie sprzeciwicie. Sprzeczka zacichła. Od grupki młodzieży brzmiała muzyka. Pryszła płatnica pochowały Hrycia. Pochowały Hrycia błysko hranyci, Płakały za nim wsi mołodyci — śpiewał fcandurzysta. Prelegent odwołał na bok Korycińskiego i Latosa, wypytywał o Sadłaka. Bardzo nie podobał mu się ten człowiek; kiedy go jednak zapewnili, że to swój, sąsiad, na wojnie o Warszawę z bolszewikami waL- czył, za co nie byle jaki order dostał, uspokoił się. Jednakże na wszystkie świętości zaklinał, aby takich wyskoków na zebraniu więcej nie było, bo grozi to rozwiązaniem koła. Bywało, że na takie zebranie wpadała policja z pałkami i rozpędzała ludzi jak bydło. Przecież tam — wskazał ręką w nieokreślo- nym kierunku — tylko czekają, żeby chłopu zarzu- cić bolszewizm. Słuchający kręcili głowami. Nie bardzo jakoś przy- padł im do gustu ten prelegent. Czy on aby nie za bardzo strachliwy? Kiedy o samym zmierzchu zbierał się do odjazdu, wyszła na jaw głupia rzecz — z tylnego balonu ktoś spuścił mu powietrze, ukradł też wentylek. W całej wsi nikt nie miał w zapasie takich rzeczy, musiał Wiktor dać mu od swego roweru. Po tym szpasie prelegent odjeżdżał nadęty, mimo że go Latoś, jak mógł, przepraszał. Zapadła noc, śpiewy, a nawet tańce ruszyły w naj- lepsze, ostatecznie nie co niedziela zdarza się we wsi darmowa muzyka, więc ten i ów pofolgował sobie. Nie mówiąc o tym, że sam grajek spodobał się. Ban- durzysta wyczuwał to, siedział w kucki między dziewczętami, grał i śpiewał. Jak on śpiewał!... U nidili rano maty doniu była Czoho ty doniu Hrycia otruiła? Oh, maty, maty żal wahy ne znajet... Widząc, że starsi rozchodzą się i pozostaje tylko młodzież, Wiktor zatrzymał paru zaufanych ludzi, z którymi odstąpił na bok. W większości byli to SL-owcy i uczestnicy prowadzonych przez niego nie- gdyś lekcji czytania i pisania: Karasim, Koryciński, Wuj Młynarczyk zwany Stryjem, Wasyl Nikoniuk, Stefan Sadłak, Szczepan Kukiełka i chyba Igor Iwa- niuk. — Odwołałem was — zaczął — żebyśmy coś ura- dzili wedle sekwestratora... Umilkł. Nikt nie kwapił się do zabierania głosu, nikt nie miał żadnego projektu. Wzeszedł księżyc, jego zimne światło pokazywało twarze jakby obce, jakby bledsze. W milczeniu zaczęto skręcać papie- rosy. Tu i tam rozżarzały się ogniki. Wieczór był bezwietrzny, ale chłodny, rosa padała zapowiadając pogodę na jutro. W pobliżu trwał zgiełk wesołych rozmów, śmiechy, brzdąkanie bandury. — Myślę, że trzeba — odezwał się Koryciński — w ogóle nie dopuścić go do wsi... ?— Jak nie dopuścisz, kiedy z policją przyjedzie? Do rozlewu krwi dojdzie. Tego nie wolno — roz- ważał w głos Wiktor. — A gdyby pójść z deputacją do gminy, o pro- longatę podatku prosić, przynajmniej na po żni- wach? — Byłoby to bardziej do ludzi podobne, tylko tro- chę to już za późno. My do gminy, sekwestrator do komory... Zresztą, kto wie, czy taka deputacją coś wskóra? A nawet zanim się coś wykołacze, już na- sze bydlęta sprzedadzą na licytacji. — Chłopy! — przerwał te rozważania Karasim — chodźcie tu ciaśniej, w nocy głos niesie, po co ma kto zbyteczny słyszeć? Zgrupowali się wokół Walerego, od tej pory cała narada odbywała się szeptem i tak poważnie, jakby tam jaki sztab wojenny obradował, a nie kupa chło- pów. Za to w sadzie nadal trwał gwar. Księżyc już wy- szedł wysoko i świecił teraz jak najlepsza lampą. Próbowano jakichś śpiewów, a nawet co i raz tań- czono. Bandurzysta przypadł wszystkim do gustu, nawet i tym, którzy za muzyką specjalnie nie prze- padali. Najwięcej prosiła się o granie i lgnęła do bandurzysty Irka Młynarczykówna, ją też najwięk- szą estymą darzył grajek. Jeszcze gdzieś koło północka kotłowała się w sa- dzie spora kupa chłopaczysków, łyskały białe sukien- ki dziewczyn... Późną nocą muzyka wyprowadziła się z sadu, poszła gościńcem gdzieś ku szosie. Długo było słychać drżące struny i niski, miękki bas bandurzy- sty: „Razprahajte chłopci konie..." Zanikały gdzieś w dalekich polach słowa piosenki. Niejeden, już w chałupie pod pierzyną, słysząc ten śpiew, mruknął do rozespanej baby: — Śpiewa sobie taki, śpiewa, nie patrzy tego, z czego chleb ma. ROZDZIAŁ VIII Nazajutrz dzień wstawał schludny, na wysokim niebie stały, jakby lekkim pokosem rzucone, płatki obłoczków, wkrótce zresztą znikły. Upał zapowiadał się już od wczesnego rana, gdzieniegdzie tylko po- wietrze pszczelnie zabrzęczało, zadzwonił czasem ja- kiś ptak; żaden kłos w polu się nie zachwiał. Pach- nący, powójny jakiś, zielony oddech ziemi zapowia- dał niewypowiedziany gorąc w południe. Około pod- obiadku pojawiły się pierwsze chmurki, niezdarne i głupie, jakby nietutejsze, wałęsały się po niebie bez żadnej potrzeby, niby dla ozdoby jakiejś. Wszystko to razem zdało się za ładne, jakby przed jakimś nieszczęściem. Prawie w każdym domu cze- kał tylko gospodarz i najwyżej ktoś ze starszych — dziadek, babka... Dzieci i wyrostków ani śladu. Mart- wa cisza zalegała w pustych oborach, co niektóry krowinę tylko jakąś zostawił, dufając, że ostatniego bydlęcia nikt nie będzie śmiał zabrać. W całej wsi nie kwiknęła ani jedna świnia. Wozu, konia ani na lekarstwo... Wszystko to jeszcze nad ranem pociąg- nęło jak tabor cygański w tereszański bór, głęboko, aż gdzieś na Olszynową Kępę, otoczoną ze wszyst- kich stron bagnem. Groźne to były miejsca, zwane Koźlim Bagnem, bo się tu kiedyś jakieś kozy miały potopić, ale i niejeden nieopatrzny człowiek życie tu postradał. Na kępę prowadziła jedyna i to niepewna dro- żyna, zarastająca rokrocznie olszynowym śmieciem. W jakimś miejscu droga urywała się przed wielką bajurą, która, gdyby nie leżące w niej gałęzie, w ogóle nie dopuszczałaby myśli o przejeździe. Prze- bywszy tę pułapkę trza jeszcze było trafić na drew- niany, zarastający krzakami mostek nad bagnistą strugą wypływającej gdzieś stąd Wełnianki. I dróż- ka, i most dawno by przestały istnieć, gdyby nie spłacheć łąki, którą kosił tu któryś z tereszańskich Chachłów. Ten mostek dzisiaj zerwano dla bezpie- czeństwa, chowając dyle po pobliskich olszynach. Kawałek łąki z dwoma stogami skoszonego w tym roku siana i olszynowe zarośla były teraz nabite ludźmi i dobytkiem, a mimo to cisza tu trwała — jak tylko koń głośniej parsknął, jak tylko krowa ryknęła, już tam ktoś leciał uciszać. Świnie i cie- lęta ten i tamten gałązką od robactwa oganiał. Dla dobytku tych, co nie mogli go sami pilnować, na prędce z drągów zrobiono okólnik. Konie spętane poszły na łąkę, żeby sobie same szukały karmy. Ten i ów przyniósł w wiadrze wodę z bagna, ale i kro- wy, i konie piły ją niechętnie, cuchnęła błotem i tor- fem. Tutaj w lesie w jedną noc powstała nowa osada, jakby jakichś pogorzelców. Dom to wóz z całym do- bytkiem przykrytym lepkimi gałęziami olszy. Sąsiad, we wsi odległy, tutaj stał jak na jarmarku, na wy- ciągnięcie ręki. Rozmawiano trwożnie, głównie o tym, ile to dni wypadnie tu przetrzymać. Dzieci zaczynające wspólne zabawy też zachowy- wały się nieśmiało, jakby zmrożone czyimś srogim spojrzeniem. Nawet chłopcy, zwykle oglądający się za dziewczynami, nie swawolili. Dziewczyny tylko, pilnujące dobytku i matkujące dzieciom, spoglądały niepewnie w stronę chłopaczysków, chichotały strachliwie, nerwowo. Było tu jakoś straszno, leśnie i odświętnie. Olchy pachniały chłodem i zielenią, gwizdały ptaki, jeszcze nie uspokojone po przybyciu ludzi. Od czasu do czasu każdy myślą wybiegał do wsi, co też się tam aby o tej porze dzieje? Z wielką nie- cierpliwością czekano na jakiekolwiek wieści. Ale jedyne, co docierało z wioski do kolonii uciekinie- rów, to spostrzeżenia przyniesione od wystawionych między zbożami czat, że do Tuliczan zjechało już parę żydowskich fur, najpewniej po zajęte rzeczy. Ktoś nawet powiedział, że jakby sekwestratorom do nocy zeszło, to trzeba będzie się zaczaić i cały do- bytek odbić. Ale czegoś nikt tej myśli nie poparł. Do wsi tymczasem rzeczywiście zjechało parę fur po fanty, a zaraz za nimi sekwestratorzy z policją. Sekwestratorów przybyło dwóch, jeden gruby, w okularach, drugi więcej nijaki, marny i wcale niegroźny. Mieli ze sobą dwóch nieznajomych, wi- dać nietutejszych policjantów i ze sześciu najętych młodych Żydziaków. Policjanci nosili czapki z pa- skami pod brodę. Na karabinach połyskiwały bag- nety. Po zagrodach świtę prowadził sołtys Mrozik i jakiś gryzipiórek z gminy, co ssał zęby, jakby dopiero co śniadanie skończył. Z teczki wyjmował co raz flasz- kę z jakimiś ziołami i płukał dziąsła. Po tym płu- kaniu strzykał przez furtkę z wielkim przekonaniem i dosyć nawet udatnie. A wieś patrzyła na tych swoich gości zaczajona i złowrogo cicha. Sytuację, jaka wytworzyła się po zajęciach dokonanych już w pierwszych zagrodach, trudno było nazwać jasną. Wynikła chyba z braku zdecydowania i jednej, i drugiej strony. Zdecydo- wanie sekwestratorów było początkowo bardzo wiel- kie, ale wyczuwali, że coś tu nie tak i coraz bardziej tracili na pewności siebie. Od zagrody do zagrody ciągnął za nimi coraz więk- szy warkocz wrogo pomrukujących chłopów. I oto przyszedł taki moment, kiedy i sekwestratorom, i sekwestrowanym stało się jasne, że jeśli wdrożone z rana czynności będą mimo wszystko prowadzone nadal, dojdzie do rzeczy, których biegu trudno prze- widzieć. Tylko policjanci pozostali spokojni, pełni wiary w powagę munduru i mit karabinu. Z zagrody do zagrody, oprócz tych, co szli jawnie, przemykali się pojedynczo, opłotkami przez sady jeszcze inni, patrzący na robotę sekwestratorów z otwartą nienawiścią. Gruby w okularach przystawał, rozglądał się po twarzach, co chwila wycierał pot chustką i ruszał z głośnym westchnieniem dalej, coraz głośniej po- hukiwał na towarzyszących mu ludzi, a już najbar- dziej na Żydów. Złościło go, że zajmował jakieś ru- piecie, ani rusz nie mogąc znaleźć niczego poważ- niejszego. Wychodząc z którejś nieodmiennie pustej stajni, z przerażeniem zobaczył, jak na brusie ściany z hukiem rozpryskuje się twarda bryła ziemi. Mu- siał ją ktoś puścić zza wyplatanego chrustem płotu. Już tam rwał policjant, ściągając z ramienia rze- mień karabinu. Przeskoczył chwiejną przeszkodę, łysnęła wyglansowana cholewa, znikł w malinach. Rozległ się stamtąd wrzask spłoszonych kur... Wszyscy czekali na wynik. Mundurowy wrócił po chwili z niczym, podrapany tylko. Spojrzał w stro- nę trzymających się z dala gapiów. Podejrzenia do- tyczyć ich nie mogły — bryła przyleciała z innego kierunku. Już, już wydawało się, że coś się zacznie dziać, ale sekwestratorzy poszeptali z policjantem i krzątali się dalej. W obejściu Sadłaka napotkano pierwszą krowę. Właściciel kiedyś słyszał, że ostatniego bydlęcia za- bierać nie można i nie wyprowadził jej na Koźle Bagno. W całej grupie nastąpiło widoczne ożywienie, za- częto spisywać odpowiednie dokumenty: „Krowa ma- ści czerwono-rabej, bezrasowa, dojna, w kondycji słabej..." Papier, owszem, napisano, ale jak doszło do wy- prowadzania krowy z obory, to w drzwiach stanęła baba z siekierą i obiecała rozwalić łeb każdemu, kto podejdzie do Podlaski, bo tak Sadłakowa krowa była nazywana. Sytuacja wywiązała się głupia. Sekwestrator da- wał pięć złotych za wyprowadzenie krowy; nikt nie chciał ryzykować, tym bardziej że i Sadłak stanął przy drzwiach krzycząc, że będzie bydlęcia bronił do upadłego, że był na wojnie, że co mu tam kara- biny i kule. Na co baba zajazgotała z wnętrza obory, że lepiej umrzeć od kuli niż z głodu. Chłop był z gołymi rękami, szybko go obskoczyły ze wszystkich stron Żydy, złapały pod ręce, za portki, za koszulę, ani uderzyć zdążył, już go od- ciągnęły na bok. Z drzwi wypadła baba z siekierą i od razu natknęła się na policjanta. Ten odruchowo zarepetował karabin i zanim ktokolwiek zdążył zo- baczyć, co isię dzieje — walnął nie mierząc. Baba rypnęła jak długa. I tu skończyły się żarty. Ludzie, którzy dotychczas tylko spoza płotów śle- dzili sekwestratorów, zaczęli zbiegać się na Sadłako- we podwórko. Teraz podniósł krzyk sam gospodarz. Na zgrzebnej koszuli miał zawieszony swój Virtuti Militari. Kiedy go sobie zdążył przypiąć, nie wia- domo, przed chwilą przecież jeszcze szarpał się z Żydami. — Za ojczyznę Polskę krew przelewałem... W oko- pach pod Jastkowem gniłem za nią... Za wolność, za to, żebyśmy mieli swój rząd, polski... Teraz tak mi się Polska wypłaca, takie mam od niej zadośćuczy- nienie...? To pod Warszawą dostałem — zerwał order z koszuli — weźcie sobie! Krzyż zadzwonił pod nogami policjanta. Sadłak splunął i bez pośpiechu przykucnął przy leżącej żo- nie, ujął jej głowę i zaczął kolebać, jakby dziecko tulił do snu. Sekwestratorzy i policjanci przez chwilę zbara- nieli. Tylko przytomne Żydy nie traciły głowy, już wyprowadzały krowę z obory, tylko doprowadzić ją do fury było nie sposób. Podwórko zamykał szczel- nie pierścień rozwścieczonych ludzi. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nagle na gościńcu nie pokazał się wóz, co go przed chwilą odesłano do gminy z zajętymi rzeczami. Przerażony furman w słowach bez ładu i składu opowiadał, jak mu zastąpiono drogę jeszcze we wsi, jak zabrano wszystko, co było na wozie, i jak jeszcze oberwał. Słyszeli to chłopi i teraz nastąpił taki mo- ment, jaki bywa czasem przed nawalnym deszczem, gdy gdzieś tam, wysoko w górze, mocują się wichry zapomniawszy o istnieniu Ziemi, na której jeszcze sekundę, dwie trwa zalękniony spokój... Potem gwał- townie rusza nawałnica. Poleciały gradem kamienie chyba już wcześniej przygotowane, któryś z nich trafił gminnego urzęd- nika w kolano (tego, co to ciągle płukał gębę), roz- legł się głuchy trzask uderzonej rzepki. — Ludzie! — krzyknął podnosząc nie wiadomo dlaczego do góry ręce gruby sekwestrator — nie je- stem nic winien... Moja noga więcej tu nie postanie, przysięgam na dzieci. — Patrzcie, on ma dzieci?! Pod gęsto latającymi kamieniami cały „urząd" za- czął się wycofywać do żydowskich fur, stojących opodal na gościńcu. — Przestańcie rzucać kamieniami, bo będę strze- lał! — zagroził drugi policjant szczękając zamkiem karabinu. — Myślisz, że nas na wojnie nie uczyli strzelać? — powiedział jakimś zmienionym, schrypłym głosem Koryciński. Policjant nie zrozumiał tej groźby, strzelił na po- strach w górę raz, potem drugi raz... Nie zrobiło to jednak większego wrażenia na chło- pach, raczej ich tylko rozjuszyło. — Wynoście się, tylko oddajcie coście zabrali, bo żywych nie wypuścimy! — krzyczał Szczepan Ku- kiełka potrząsając orczykiem, aż żelazne koło dzwo- niło. Żydzi chyżo, bez polecenia, zaczęli zwalać z fur to, co już załadowali. Pośpiesznie posadzono tam ku- lejącego urzędnika i wkrótce podwody zaczęły od- jeżdżać. Zaraz też po sekwestratorach, Żydach i urzędnikach pozostał tylko kurz na gościńcu. Wte- dy to chłopi kupą ruszyli na podwórko, żeby po- patrzeć na zabitą. Tutaj jednakże sprawy się poplątały, bo zabita, walny powód awantury i rejterady policji z sekwe- stratorami, wstała i poszła doić Podłaskę. Żyła, więcej — nie była nawet ranna, miała tyl- ko osmaloną gębę, bo policjant strzelił do niej z bar- dzo bliska... Zwykły cud. Zemdlała tylko z babskiej strachliwości. Ci, co byli w wojsku, o każdym takim mówiło się „chłop wojskowy", twierdzili, że policjant musiał strzelać ze ślepego patrona, bo jest niemożliwością, żeby nie trafił do baby z takiej odległości. A jeśli policjanci mieli broń załadowaną ślepymi patrona- mi, to nie było tak źle, znaczy, że jeszcze tam gdzieś trochę ludzkiego serca władze mają. Wobec takiego obrotu rzeczy Sadłak pogodził się z rządem i jakby odwołując nagły zwrot odznacze- nia, poszedł go szukać, słusznie rozumując, że może być jeszcze do czegoś potrzebne, choćby do powtór- nego, jeszcze efektowniejszego rzucenia komuś pod nogi. Ale krzyża nie było, po prostu ziemia się rozstą- piła, schodził podwórko wzdłuż i wszerz — nic, pio- run strzelił! A przecież powinien odnaleźć z łatwo- ścią, bo po pierwsze — pamiętał, gdzie rzucał, po drugie — kolorowa wstążka powinna być z daleka widoczna. ROZDZIAŁ IX Przez następny dzień oczekiwano Bóg jeden wie jakich wydarzeń. Wieść o wypadkach w Tuliczanach szybko obiegła okolicę. Mówiono głównie o tym, że policjant strzelał do kobiety, która broniła krowy. Przepowiadano aresztowania i nie byle jakie kary. Pocieszeniem dla wszystkich był fakt, że sekwestra- torzy jednakże z gminy się wynieśli. Zapadła cisza pełna domysłów i najdzikszych pogłosek. W kilka dni po wypadkach w Tuliczanach staro- sta zwołał poufną konferencję. Komendant policji powiatowej referował wydarzenia, wyjaśniając prze- de wszystkim, że nikt nie został zastrzelony, że ucierpiał tylko jeden z urzędników gminnych. Owszem, padł strzał, ale był to przypadek, o który przecież tak łatwo w zamieszaniu i gorączce. — Jak w ogóle mogło dojść do tego, że policjant strzelił? Przecież ustaliliśmy tutaj, że wszystko od- bywa się, owszem, stanowczo, ale bez najmniejszych zadrażnień —? dziwił się starosta. — Tymczasem jed- nak strzelano, w dodatku do baby! Gdybym nie ufał, jak ufam policji, powiedziałbym, że kryje się za tym specjalnie prowokacyjne zachowanie. — Ustalenia, panie starosto — tłumaczył oficer — były wyraźne, że musi to być działanie represyjne, które da przykład całemu powiatowi, przykład świadczący, że władza istnieje, że rządzi, że nie mo- żna sobie machnąć ręką na świadczenia wobec pań- stwa... Tuliczany wybraliśmy z tego powodu, że tam właśnie zaczął się nam aktywizować opór, mam na myśli tych tam ludowców z ich organizacją. — Wszystko to prawda, komendancie, ale po co zaraz strzelanina? Nie ma to pałek, aresztu, wreszcie choćby i gazu?... — Policjanci otrzymali ślepe naboje, mogli sobie strzelać, ile dusza zapragnie, przy takim strzelaniu nikomu włos z głowy by nie spadł... — I to było błędem, komendancie, sam pan się orientuje, ile broni jest na wsi... Strzał w takiej sy- tuacji mógł się stać sygnałem do odpowiedzi strza- łem. Dzisiaj już nie ma pewności, czy do wkracza- jącego w opłotki sekwestratora nie strzeli ktoś zza węgła. — Mówi pan, panie starosto, o broni na wsi —- proponuję urządzenie w całej okolicy generalnej re- wizji, dla nas to niewielka fatyga. — Teraz? Czy pan zdaje sobie sprawę, co by to znaczyło? Rewizję w całej okolicy... Znajdziecie je- den obrzyn, a szumu na powiat narobicie. Wyklu- czone! Chcieliśmy przypomnieć chłopu, że podatki go obowiązują. Wieś po prostu przestała je płacić, jak tak dalej pójdzie, zrujnujemy państwo. Tym- czasem policja doprowadziła do poważnego zaostrze- nia sytuacji, być może właśnie w tamtej okolicy mogą się zacząć, podobnie jak w Małopolsce, jakieś włościańskie ruchy protestacyjne. Kto poniesie tego konsekwencje, komendancie? — Panie starosto, o konsekwencjach może nieco za wcześnie mówić. Chciałbym najpierw wiedzieć, jakie podejmuje się ustalenia w związku z wypad- kami w Tuliczanach? Bądź co bądź doszło tam do pobicia urzędnika państwowego, rabunku zasekwe- strowanych rzeczy i napadu na policję, w zasadzie bez trudności moglibyśmy ustalić winnych... — Czy to jedyny przypadek zajść w pracy pobor- ców? W innych wsiach nie wszczynaliście strzelani- ny. Ludzie mogą nabrać podejrzeń, że idzie tu o ja- kieś polityczne rozgrywki. Proszę, niech pan to prze- czyta. Starosta podsunął komendantowi „Zielony Sztan- dar", z niewielkim artykułem o samowoli kwitnącej na posterunku policji w Białodrogach. Komendant znał artykuł, ze złością odsunął gazetę. — Bzdura! — warknął przez zęby. — Przyjmijmy — mówił dalej starosta — że jest w tym dużo przesady, ale fakt, że coś takiego miało w ogóle miejsce, zobowiązywał pana do wyjątkowo ostrożnego działania. Wydarzenia incydentalne, a jed- nak przeniknęły do publicznej wiadomości... W tej okoliczności trzeba się liczyć, że strzał w Tuliczanach może być słyszalny w całej Polsce. Komendant ani przez chwilę nie tracił panowania nad sobą mimo pretensji starosty. Jeszcze dzisiaj za- telefonuje do Lublina do kogo trzeba, zapyta, jak ma właściwie postępować. Jeszcze nie jest powie- dziane, czy należy puszczać płazem coś podobnego... No, jedyna w tym wszystkim przykrość to ten chłop z krzyżem Virtuti Militari. Diabli wiedzą, kto mu ten krzyż przypinał gdzieś tam w okopach... Order podniósł posterunkowy, złożył nawet odpowiedni meldunek. Po wstępnym przebadaniu sprawy, niech to wszystko diabli wezmą, ustalono, że za Warszawę. Tam za byle co Virtuti nie dawano. Trzeba będzie jakoś to załatwić po cichu. Gdyby wiadomość prze- dostała się do wojskowych, zrobiłaby się afera, oni tam nie lubią żartować z takich rzeczy. Naradę przerwało wejście sekretarza starosty, przyniósł wiadomość, która zaskoczyła zebranych — poseł pragnął wejść na tę konferencję. — Tylko tego brakowało! — westchnął starosta. Zebrani ożywili się. Poseł-ludowiec bawił w powiecie od tygodnia, wdał się w najprzeróżniejsze sprawy, interweniował również w sprawie tego Latosa, jego niewątpliwie zasługą był artykuł w gazecie. Teraz znów wpychał się na konferencję w starostwie, czy aby nie za wie- le ów pan chce tutaj zobaczyć? Ale najgorsze było to, że taki włóczył za sobą pismaków, smarujących do różnych „Zielonych Sztandarów". Wprawdzie po- licja miała go na oku, ale ze względu na immunitet poselski trudno byłoby wobec niego zastosować ja- kieś środki. Poseł oświadczył, że przybył po oficjalne wyja- śnienie zajść w Tuliczanach; oczywiście wyczuwało się, że chciałby dowiedzieć się czegoś o przedsiębra- nych środkach represyjnych, bo że represje będą, nikt, nawet poseł, nie miał wątpliwości. — Panie pośle — zaczął starosta wolno odmierza- jąc słowa — cenimy pański wysoki mandat poselski, niemniej jednak tutaj my jeszcze jesteśmy gospoda- rzami i będziemy decydowali z całą swobodą, jaką nam daje prawo, o tym, co zrobić należy. Nie wi- dzę potrzeby powiadamiania pana jako działacza opozycji o naszych zamiarach. Odmawiam jakich- kolwiek informacji w tym przedmiocie. —? Ależ panie starosto — poseł bardzo spokojnie wysłuchał przemówienia urzędnika — ja żądam tyl- ko tego, do czego mam prawo. — Owszem, panie pośle, pan ma prawo żądać, ale my mamy prawo tych żądań nie uwzględnić. — Poniesiecie konsekwencje tego. — Proszę mnie tylko nie straszyć! — wybuchnął zaperzony starosta. — Ależ panie starosto, pan wyraźnie prowadzi do awantury, żeby uniknąć odpowiedzi. Proszę mi na- tychmiast odpowiedzieć, czy są podjęte jakieś de- cyzje w sprawie Tuliczan? — Odpowiadam: nie ma... ?— No więc stosowna pora na negocjacje. Mogę usiąść? — Proszę stąd wyjść! — powiedział starosta tra- cąc panowanie nad sobą. — O nie, szanowny panie — ciągnął spokojnie nie w ciemię bity poseł. — Powtarzam swoją propo- zycję: porozmawiajmy. Wyjdzie to i nam, i całej sprawie na dobre. Starosta nerwowo rozcierał zmarszczki na czole, doprawdy nie wiedział, co zrobić. Ten poseł może sprawę wyciągnąć na sejmie. Proponuje rzeczy, które nie są znów takie nie do przyjęcia. No, można przecież porozmawiać. — Czy pan poseł ma jakieś konkretne propozycje? — Tak. Dobro sprawy wymaga całkowitego za- przestania represji, gdyż może to stworzyć ognisko jawnego buntu, będzie krew, zabici. — Rozważę propozycję z całą świadomością, że wypływa ona od ugrupowania niechętnego rządowi. — Tu już nie o rząd idzie, lecz o interes społecz- ny. Osobiście doradzam daleko idącą rozwagę. Do- prowadzono do otwartej walki pomiędzy społeczeń- stwem a organami władzy, przypadków takich jest już i bez tego wystarczająco dużo. Nastroje, zważyw- szy kryzys, są bardzo wybuchowe, wieś odczuwa skutki katastrofy ekonomicznej nie mniej silnie niż miasto. Wartość rynkowa produktów rolnych obni- żyła się dwukrotnie, a w niektórych województwach nawet trzykrotnie, zaś obciążenie podatkowe wsi po- zostało takie samo. Chłopu jest więc dzisiaj trzy- krotnie ciężej płacić podatek niż przed kryzysem... — Ale wzrosła produkcja rolna, panie pośle — wtrącił się kierownik od rolnictwa i leśnictwa — po prostu chłop wytwarza więcej, rekompensując szko- dy kryzysu. — Fałsz! — ostro przeciął poseł, najwyraźniej do- brze zorientowany w problemie. — Produkcja wzro- sła zaledwie o cztery procent, powodując zwiększoną podaż, a nastąpiła gwałtowna, trzystuprocentowa zniżka cen artykułów rolnych. — Z tego, co pan poseł wywodzi — replikował kierownik — wynika, że gospodarstwa rolne prze- stały być opłacalne i powinny zostać zamknięte jak nierentowne fabryki. — Tak jest, przykładając do rolnictwa ekonomikę przemysłową, taki wniosek jest prawidłowy. Wobec niezmiennej wysokości obciążeń podatkowych i ob- niżki cen płodów ziemi chłop nie jest w stanie wy- tworzyć nawet tyle, aby starczyło na utrzymanie ro- dżiny i opłacenie podatków. I wychodzi z tej sytuacji krakowskim targiem — nie płaci podatków i nie do- jada. Trzyma się swojej chłopskiej logiki i dzięki mu za to, że nie porzuca gospodarstwa, byłby wówczas taki głód, że my w miastach jedlibyśmy lipowe listki. Jeśli panowie będziecie dalej gnębić go sek- westrami, popadnie w ostateczną depresję i wtedy nie starczy sił policyjnych dla opanowania sytua- cji. — Mamy jeszcze wojsko — rzucił przez zęby sta- rosta. — W którym przede wszystkim służy chłop — rzekł poseł wychodząc. Zapadła kłopotliwa cisza. Nikt nie miał ochoty pierwszy się odezwać, chociaż — zwłaszcza ci pod- rzędniejsi jak kierownik wydziału — czuli, że trzeba teraz zdezawuować te racje, które tu przytoczono, że będzie to policzone potem u starosty, że niby ta- ka trzeźwość sądów, niechby nawet była to oczywi- sta bzdura, byle niweczyła wrażenie niemiłych słów... — Parobas — powiedział kierownik wydziału rol- nictwa i wszyscy z lojalnym uśmiechem spojrzeli na starostę. — Zwyczajny parobas — powtórzył zachę- cony szmerem aprobaty. Starosta nie uśmiechnął się jednak. Przypomniał sobie bowiem, że w tamtych okolicach, przed samą wojną bolszewicką, chłopi podpalili stodoły w ma- jątkach Drzewickiego i nawet powstał tam jakiś so- wiet chłopski, założony wspólnie przez Polaków i Ukraińców. Czyżby i teraz miało dojść do podob- nych rzeczy? Napływające ze wsi wiadomości nie wróżyły niczego dobrego, gdyby to politycznie było do czegoś potrzebne, można by tam wywołać łatwo jakąś większą awanturę i skompromitować przy tym panów „ludowców", ale nie wiadomo, czy człowiek sam przy tej okazji nie poparzyłby się niezgorzej. — Panowie — rozpoczął starosta —? decydujemy sprawę ściągania należności podatkowych odłożyć na okres pożniwny. Damy rolnikowi szansę, po sprzęcie plonów będzie miał czym płacić, a jeśli nie zechce, wkroczymy z całą surowością prawa. To wszystko na dzisiaj, żegnam. Kiedy się rozchodzili, zatrzymał jeszcze komen- danta „na słówko". — Czyż pan nie ma żadnych możliwości rozłado- wania sytuacji w tamtej okolicy, komendancie? — zapytał policjanta z jakąś dziwną intonacją w głosie. -— Panie starosto, cóż ja mogę? No, mogę wzmóc nadzór konfidencyjny, jeśli rzeczywiście zachodzi ta- ka potrzeba. — Zachodzi, ale samym nadzorem nic pan nie za- łatwi. Proszę pomyśleć, są tam jacyś przywódcy, prowodyrzy... — Czyli jak krótko, to do policji? Panie starosto, już w czasie konferencji chciałem zwrócić panu uwa- gę, że ton, jakim pan był łaskaw się wyrażać o pra- cy policji... — Wielkie nieba, a co, miałem chwalić, za co? — Mogło się wydarzyć dużo więcej, gdyby nie ostre zalecenia dane posterunkowym. — Zalecenia, zalecenia!... Policja dzisiaj powinna działać precyzyjniejszymi metodami. A może — głos starosty znów stał się twardy — nie odpowiada panu posada w policji? Możesz pan złożyć dymisję, zarę- czam, zostanie przyjęta bez zastrzeżeń. — Byłem żołnierzem generała Orlicz-Dreszera — wyprężył pierś komendant — i mienię się jego oso- bistym przyjacielem, on nie zostawia w potrzebie swoich towarzyszy broni... — Ach, to dlatego owe starania o pamiątkę, jaką chciałby pan wznieść w mieście po generale... No, na pomnik chyba zbyt wcześnie? Tak, rozumiem, osobisty przyjaciel... — Tak jest, uważam się za jego bardzo bliskiego przyjaciela! — Czy tylko pan jego, a czy on pana także? A wie pan, komendancie, że my z marszałkiem Piłsudskim bywamy u siebie? Zagadnięty milczał zmieszany. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Nie zna pan tego dowcipu? No, marszałek by- wa u siebie, ja u siebie — dokończył anegdotę sta- rosta. — Jeśli zechciałby pan odłożyć kłótnię na lep- sze czasy, to proponowałbym po kieliszku starki, co, komendancie? Po chwili już dość udobruchani siedzieli przy kie- liszku. ROZDZIAŁ X Przed żniwami przywieźli ze szpitala Kozinę. Był wymizerowany, blady i przygarbiony, jakby dostał postrzał nie w brzuch, ale gdzieś w krzyże. Wracał do siebie powoli, ciągle narzekając i labidząc. Można powiedzieć, że powrócił nie ten sam człowiek, ale ktoś o dziesięć lat starszy. Po południu tego samego dnia Wiktor wybrał się do niego w odwiedziny. Siedli sobie pod murem, co pozostał po folwarcznej owczarni, i rozmawiali bez pośpiechu, spokojnie, nie poganiając słów, ot, żeby się rozmowa sączyła swoim naturalnym biegiem. Niestety o złodziejach poszkodowany nie potrafił niczego powiedzieć, nikogo nie widział. Cienie jakieś i tyle, nawet gdyby przyszło przysięgać, czy napadł go jeden czy więcej — nie przysiągłby. Pewnie, że musiało ich być co najmniej dwóch, a może i trzech, ale kto to może z całą pewnością powiedzieć. — A kula? Co z kulą? — zapytał Latoś. Kulę z wnętrzności -— owszem — wyjęto, ale rzecz dziwna, nawet do głowy Kozinie nie przyszło, żeby ją sobie zabrać na pamiątkę, jaka to tam zresz- tą pamiątka? — Dobrze — powiedział Wiktor — w nocy nie- wiele widać, prawda, ale może coś mówili? Może który co krzyknął? Może rozmawiali między sobą? Niektórzy mają głos, co to można go poznać, jak to powiadają, nawet w piekle? — Nie, niczego takiego sobie nie przypominam, może i coś tam mówili, ale czy mnie wtedy do słu- chania było? — Racja, niepotrzebnie może was tutaj swoją cie- kawością morduję... — powiedział Wiktor. — Poli- cja już brała zeznania? — Mam zawiadomienie — zgłosić się na poste- runek. — Pewnie zrobią protokół i to wszystko... Ech, i tak to nas rozdziobują ze wszystkich stron. Zło- dziej, kanalia, przychodzi w nocy, sekwestrator w dzień... Milczeli czas pewien, jakby przetrawiając niewe- sołe myśli. Od muru ciągnęło zapachem pokrzywy i wilgocią porostu. Ale w czas upałów był tu miły chłód. — A co tam w naszym kole? — zapytał Kozina. — Nic ciekawego, poza tym, że policja wzięła je Dod swoją kuratelę. — Jak to? — Ano próbowali postraszyć, zarzucić nielegal- ność. Prawda, że byliśmy parę dni nie zarejestro- skorzystali z tego i narobili rejwachu. — Słvszałem. - A wracając jeszcze do złodziei: coście słyszeli przed samym strzałem? — Nic. Przecież wóz turkotał jak wszyscy diabli. — No tak. A szczęknięcia pistoletu nie było cza- sem słychać? — Nie, zdaje mi się tylko, że któryś jakby but zgubił czy coś takiego, nawet w szpitalu śniło mi się, że ktoś krzyczy: „uważaj, kapeć!" Możem to słyszał, jak za nimi leciałem, a może mi się tylko coś w malignie kiełbasiło? — No, to jeszcze raz wszystko od początku, po- malutku powtórzymy. Coście zobaczyli najpierw? Szliście od gościńca? —? Nie, właśnie nie z gościńca, bom sobie wcze- śniej skręcił na skróty... Byliśmy z moją w gościach, nawet mieliśmy zostać na noc, stara została, mnie coś piknęło i przez pola przyleciałem... Patrzę, na podwórku moje konie przy wozie, pomyślałem, pa- robek je zakłada... Ale ktoś mi obcy mignął, wtedy od razu pomyślałem — złodzieje, i w krzyk! A tu konie ruszyły z kopyta!... — Rozpoznaliście kogoś? — Ba, w ciemności? Mówię, cień mi mignął jeden, może dwa. — Jak wyglądały te cienie? — Jak? — zastanawiał się Kozina przez chwilę. — Jak może wyglądać cień? — Dobra, wróćmy jeszcze raz do tego, jak fura ruszyła. Ruszyła tak bez głosu? Przecież musiał ktoś przynajmniej „wio!" krzyknąć? — Bez żadnego głosu. To ja podniosłem krzyk. Wtedy chyba usłyszałem: „uważaj, kapeć!" A nawet chyba: „uważaj ...apeć"! czy może coś takiego. Bo „uważaj", to słyszałem dokładnie, a to drugie słowo może trochę gorzej. Kozina powtórzył, co usłyszał, a Latoś kręcąc gło- wą ciągle niczego nie rozumiał. — Co tak się tego uczepiłeś jak pijany płotu, czy to może coś znaczyć? — Musi coś znaczyć. Na pewno nie chodzi tu o bu- ty. Buta nijakiego nie znaleźliśmy, zresztą po żni- wach warto to miejsce dobrze obejrzeć jeszcze raz i przy koszeniu żyta uważajcie, może tam jeszcze co będzie? Myślę, że to wołanie nie było majacze- niem w chorobie. — Tak się sam dziwię, bo jak zacząłeś ze mnie wyciągać, to jakby mi się to wszystko przypomniało lepiej i teraz wiem już na pewno, że słyszałem ten głos. — To już świadczy, że złodziei było przynajmniej dwóch. I jeszcze coś... Jeden z nich musiał być miej- scowy, znał konie, wiedział, z której strony chodzą w wozie. Koń zaprzężony nie po tej stronie może sprawić wiele kłopotów. — Ale mógł trafić całkiem przypadkowo, może kręcił się parę dni, czatował... — Może? A nikt się tutaj nie pętał, nie zauwa- żyłeś? — Nikogo obcego nie widziałem. — Była przecież ta baba dziadówka, co nocowała. — To prawda — zamyślił się Kozina. — Jeszcze co do tej baby: wiadomo, gdzie miesz- ka? gdzie można ją znaleźć? — To pobożna baba, o jakichś tylko proroctwach, przepowiedniach bajała. — No tak, za jej pobożność złamanego grosza bym nie dał. — Ani słowa o tym, gdzie by mogła mieszkać. — Jeśli chodziła na przeszpiegi, to się pilnowała, żeby czego jęzorem nie lapnąć. Do stajni się nie pchała? — No, za swoją potrzebą — mówiła. — Tak, miała ona potrzebę, tyle, że nie taką, ja- keście myśleli. Jeszcze pogadali o szpitalu, o tym, jak ludzie cier- pią i zdrowieją, albo cierpią i, wszystko jedno, umie- rają. O doktorach, o tym, że wszędzie trzeba płacić, wszędzie, nawet za dolare słowo. Wracając do domu Wiktor myślał sobie, że od tam- tego czasu sporo dni przeleciało, chodząca po pro- szonym baba — jeśli w niczym nie winna — tylko patrzeć, znów zawita do Tuliczan. Jeśli brała udział w przygotowaniu kradzieży, może nawet krążyć gdzieś blisko, ale tutaj nie przyjdzie. Tak czy siak, trzeba ją odnaleźć, jedyny pewny ślad. Nie wiadomo dlaczego zaczął sobie wyobrażać dro- gę, jaką złodziej musiał odbyć ze skradzionymi koń- mi i wozem. Trzymać tego, co ukradł, nie będzie, musi gdzieś sprzedać, może przerobić, wóz pomalo- wać, u kowala zamienić coś niecoś... Kowala trzeba szukać, po jarmarkach bywać. Skąd na to czasu? Koło domu dość roboty. ROZDZIAŁ XI Nad polami, w niższych, bardziej podmokłych miejscach, stała jeszcze siwa mgiełka zapowiadająca upalny dzień. Na trawach siwiały drobne, mętne kro- pelki rosy, sprawiając, że nawet na miedzach, mię- dzy zbielałymi już żytami, zielone źdźbła perzu były szare, jakby zaśniedziałe. Rozbity kołami wozów pył na drodze pachniał nocą i rosą, lgnął do mokrych gum roweru, szeleścił pod błotnikami. Zbliżając się do domu, Szczepan patrzył niespo- kojnie. Ze śladów na murawie widział, że ojciec już wstał i albo jest w stajni, albo po zadaniu obroku koniom, wrócił jeszcze do mieszkania przejrzeć uprząż. Słońce co dopiero wschodziło gdzieś za sto- dołami, tutaj, na podwórkach, było jeszcze chłodne, ale tylko patrzeć, jak strzelą ponad dachami pierw- sze jego promienie i cała bielona ściana obory sczer- wienieje jak od pożaru. W gałęziach lipy, w liściach jabłoni malinówki buszowały obudzone wróble, od dalekiej szosy poprzez wilgotne powietrze leciał tur- kot wozów. Na targ — pomyślał — psia mać! wtorek dzisiaj, toż ojciec do Chełma miał jechać!... Przed stodołą zeskoczył z roweru, otworzył wrota i wsunął przednie koło w szparę między ścianą a nie- chętnie ustępującą furtką, rozejrzał się, czy nikogo na toku nie ma. Wyjął spod koszuli wytarty, nagrzany od ciała nagan i wetknął go pod zapolnicę. Obciągnął koszulę i na zdrętwiałych nogach ruszył w stronę chałupy. Spotkał matkę wracającą z udojem, sycza- ła piana na mleku w wiaderku. — Gdzie cię nosiło do tej pory? Na jarmark z oj- cem jedziesz. U Helki byłeś? — Nie — skłamał — przecież gdybym tam po- szedł, nie potrzebowałbym roweru. — Pokazał na chatę za grabowym żywopłotem, bieloną, chociaż nie starą, to już w ziemię wrośniętą. Była to chałupa Walentego Młynarczyka, ojca Heli. — Już ojciec cię wybada — obiecała zobaczywszy starego w progu, z uprzężą na ramieniu. Ojciec ujrzawszy syna wrócił do stajni, szczęknęły tam spadające wędzidła, to Szczepana ostrzegło. Przepuścił matkę przodem, zalatywało od niej kro- wą, ostrożnie przekroczył próg domu, poczuł smrod- liwy zaduch zastawionej gratami sieni. Zanim przy- wykł do mroku, spadło nań pierwsze uderzenie. Drugi raz ojciec nie zdążył uderzyć, Szczepan smyknął do kuchni unikając dalszych ciosów, w izbie wpadł na pozostawione przy samym rogu wiadra i banię od centryfugi. Stracił równowagę, wywalił wiaderko z mlekiem... Zasyczało na glinianej pole- pie. Zrobił jeszcze krok i rypsnął jak długi. Skorzy- stał z tego stary i zdołał mu kilka razy wygodnie przyłożyć. — Zwariowały piekielniki — skrzeczała matka. Chłopak zerwał się, zwinny jak kot, i zanim się stary obejrzał, już prysnął na dwór. Ojciec klął głośno, zawiedziony, że nie zdołał wy- ładować złości i wściekły z powodu szkody. — Nie masz gdzie statków stawiać, tylko w drzwiach? — fuknął na matkę. — Cały udój zmarnowany. Bies przeklęty, na garnki wpada, śle- py. Zbierz to, dla świń będzie. Wybiję ja mu z gło- wy tę diablicę. Przez brudne szyby widział, jak chłopak idzie w stronę stodoły, jak wyciąga z powrotem rower. Pchnął okno. — Dokąd? Do miasta trzeba jechać, wóz szykuj! — Niech sobie ojciec sam szykują — odszczeknął syn, ale nie odjeżdżał, czekał. Polecenie to oznacza- ło, że stary na dzisiaj miał dość awantur. — Na południe zajedziemy, diabli cię nosili do białego rana, godzinę już słyszę, jak fury jadą... — zrzędził wracając po uprząż. Szczepan wprowadził z powrotem rower do stodoły, wytarł w siano zamazane ręce i ruszył do wozowni. Wytoczył furkę omijając z daleka starego, poszedł do stajni oczyścić konie. Przed samym progiem do- pędziło go śpiewne matczyne: — Sniadanieee... Pod brogiem ze starą, zeszłoroczną słomą skulony załatwiał się przynajęty do krów chłopak, Witek. — Cie diabli! — skarcił go — na środek podwó- rza byś poszedł, nie widać cię tu dobrze. Poszedł do mieszkania, złość w nim coraz większa wzbierała; postanowił, że jakby ojciec coś jeszcze próbował, to... Szczepan był wysoki, zwalisty, w ha- rówce krzepy już nabrał i tylko jakiś dawny, dziś już niezrozumiały szacunek, nie pozwalał mu na oj- ca ręki podnieść... W kuchni matka szczękała garnkami, na stole pa- rował nalany do donicy, zabielany barszcz na czosn- ku. Na zgrzebnej szmatce leżał podzielony na duże kawałki chleb. — Zawołam Witka — powiedział, gdy wszedł do izby. — Witek już krowy wypędza — burknął stary siadając za stołem. — Będzie bez śniadania i dobrze mu, nie zarobił jeszcze. Siadajcie do jedzenia, w południe zajedzie- cie na ten jarmark — jazgotała matka, nie przebo- lała jeszcze straty udoju. Zaszczekały łyżki, rozległo się siorbanie i w domu wreszcie zapadła rzadko tu spotykana cisza. Pierwszy wstał od stołu Szczepan. Co prawda, ca- łą noc ssało go z głodu, ale teraz chęć do jedzenia jakoś odeszła, napiłby się mleka... — Konie wyczyszczone? — zapytał ojciec. ?—• Nie zdążyłem jeszcze. Zgrzebło jest na płatwi? — Z Siwą uważaj, półszorek obtarł jej pierś, że- byś nie rozdrapał tego, co przez noc zaschło. Jest w wozowni na półce wojłok, podłóż. — Chyba nie teraz. — Teraz, droga daleka, skwar, na pewno konie spotnieją. — Trzeba było półszorki smarować oliwą — po- radził, zły już na ojcowe gderanie. — A ty czego nie smarowałeś? Ładnie nam się jadło — rzekł ojciec wstając od stołu — to i o mat- ce zapomnieliśmy. Będziesz musiała sobie coś innego zrobić na śniadanie. '— Z robotą u was, to jak padło, ale jeść, nie po- wiem, potraficie prędko i niemało. Kiedy konie były już zaprzężone, Kukiełka obszedł furkę dookoła ogłądając ją krytycznym okiem. — Słoma kipi z wasąga, siedzenie marnie napcha- ne, zgarbiejesz, zanim do miasta dojedziemy. Po- upychaj to jakoś, po dziadowsku wygląda. Szczepan zaczął podwijać słomę... Potem poznosił przeznaczoną na sprzedaż pszenicę, oj, rarytas to był teraz na przednówku dla wielu, rarytas! Jeszcze trzeba było koniom trochę obroku, trochę koniczyny naszykować na popas w mieście i wreszcie siedli na wóz. Do fury podeszła matka, z wiklinowego koszy- ka wyglądały głowy czterech kogutków. ?— Sprzedaj no to, ojciec, w mieście. Kupisz za- pałek i oliwę do centryfugi, mydło by się też zdało. — Akurat, starczy na wszystko, już to widzę. Co tam teraz nabierzesz za te twoje kogutki. -—? Ma- chnął ręką stary. Szczepan ujął lejce. Przez wieś jechali ostro, późno już było i słońce, chociaż cienie jeszcze kładły się długie i głębokie, przygrzewać zaczynało. Zwolnili dopiero na szosie, ale na krótko — stary naglił, późno zajadą, żadnej ceny za zboże nie dostaną. Ale kiedy konie zaczęły robić bokami, nagle skarcił syna: — Jedziesz jak do ognia, patrz — pokazał na za- dy, gdzie ciemniały cętki mokrego od potu włosia. — Siwą trochę po portkach, ciągnie tylko wtedy, kiedy chce. — Później stary zmienił ton: — Gdzie byłeś dzisiaj, Szczepan? U Helki? — A jakby tak, to co? Stary westchnął, widać było, że coś na tę jazdę zaplanował. Stękał więc teraz, fukał, ale póki co, nic z siebie nie wycisnął. Widać musiała to być sprawa narastająca nie od dziś. Wyjął kapciuch z machorką i powoli zaczął skręcać sobie papierosa. Nie patrzył na syna, spuścił nogi z wasąga i jakby do siebie sa- mego powiedział ni stąd, ni zowąd: — Widziałem wczoraj Modryńcównę... Co to za śliczności dziewczyna! — Westchnął, trzymał w zę- bach gotowego już papierosa, wyjął mosiężną zapal- niczkę, przypalił. — Tak się ojcu spodobała? — A i owszem, powiem ci, i owszem. — Zle o niej ludzie mówią. — Ludzie każdemu łatę przypną... Dziewczyna jak lania. Zamilkł zapatrzony w stojące poza łanami pszeni- cy, już schodzące z górki stodoły strachosławickie. Konie szły stępa, w tym miejscu szosa jeszcze nie była ukończona, po obydwu stronach czekały pryz- my klinkieru, ale nikt nie pracował, widocznie dla- czegoś przerwano roboty. Stary przez chwilę patrzył, jak syn furmani, jak jednym zgrabnym ruchem ściągnął lejce, i konie, widząc o co chodzi, ruszyły ostrzej. Mówił teraz łagodnie, prawie serdecznie, co mu się nigdy nie zdarzało i brzmiało teraz fałszywie: — Widzisz, Szczepan, tyś gospodarski syn, tobie przypadnie cała gospodarka, budynki dobre, wytrzy- mają ho-ho! Żeby je tylko od ognia upilnować... Mo- że z latami coś sobie dobudujesz, jakby czasy przy- szły lepsze. Jesteś u mnie jeden. Będziesz gospoda- rzem może na całe Tuliczany? — Niczego mi ojciec nowego nie powiedzieli. — Słuchaj, nie pyskuj ojcu. Gdybyś się mądrze ożenił. W każdym razie nie z Helką. — Co ojciec od niej chce? Baba do roboty jak diabeł, z kosą krok w krok z chłopem pójdzie, jakem u nich wykę z kosiarzami kosił, to Władkowi Ko- rycińskiemu po pietach deptała, wieczór ręką nogą nie mógł ruszyć. Lepszej trzeba? — Rzecz nie w tym... Do roboty to ona jest, dłu- go by szukać drugiej, ale za stodołą wąsko, pólko takie, że pies przeskoczy. Na podwórzu ani zawrócić końmi. — Po co im podwórze, konia ani woza nie mają. — Ano właśnie, bieda aż piszczy. — Ale panna najładniejsza we wsi. — A mnie się tam ona nie widzi — stary długo ciągnął papierosa. — W biodrach za wąska. — To ojciec się dla ładności nie żenił? — Pewnie, że nie! Na długo ci tam urody starczy. — Ale by się matka ucieszyli słysząc coś takie- go — roześmiał się syn. — Co tam, uroda przechodzi z młodością, charak- ter zostaje i bieda, jaką ci żona wnosi w dom z po- sagiem. Zboże ode mnie Młynarczyki pożyczają już od maja. Ot, jaka gospodarka. — Oddadzą. — Nie oddadzą, bo skąd. — Po żniwach oddadzą. — A ja czekał nie będę, teraz zawołam: oddawaj, albo niech Helka odrabia. Niech ona przychodzi do ciebie, do stodoły najpierw, potem do chałupy... Co ty masz latać. — Co też ojciec wygaduje, na wsi zaczną mówić. — I oto chodzi, żeby mówili, Helka chętna, przyj- dzie... Kukiełka patrzył na syna i nagle roześmiał się na całe gardło. Patrzył na Szczepana przymróżonymi, załzawionymi od śmiechu oczyma, dłuższy czas tak patrzył, aż chłopakowi zrobiło się nieswojo. Zauwa- żył to stary, trzepnął go pięścią po kolanie i śmiał się jeszcze głośniej. Szczepan poczerwieniał, jeszcze nie widział ojca w takim humorze, po chwili, idąc za przykładem ro- dzica, roześmiał się i on, niepewnie, głupkowato, ale przecież roześmiał się. — Bieda, synu, to straszna rzecz. Za pieniądze możesz mieć wszystko. Za pieniądze ksiądz się mod- li, za pieniądze lud się podli... O, powitać polityka! Skrajem szosy, po poboczu zarosłym trawą, szedł zawiesiwszy kamasze na ramieniu Walery, ubrany z kościelna, więc chyba do miasta zmierzał. ?— Witajcie, sąsiedzie — odpowiedział pieszy. — Do Chełma? Przysiądźcie, pogadamy. — Bóg wam zapłać, prawdę powiedziawszy, to już trochę nogi poczułem, od samego domu piechotą. Karasim wskoczył na furę, rzucił węzełek i buty na worki, przez chwilę szukał wygodnego miejsca. — Jak to, sąsiad do miasta na piechotę jak jaki wyrobnik, a koń został w stajni? — Liczyłem na okazję, że ktoś znajomy podwiezie, no i trafiło się, chwała Bogu. Pszeniczka na targ? O tej porze roku, ho-ho! Jadę w swoje strony. Sio- stra chłopa pochowała, spłata mi się tam za trzy morgi należy, jeszcze po ojcu. — To, widzę, będzie Karasim coś z ziemi przy- kupował — powiedział z uznaniem stary Kukiełka. ?— Mam upatrzony taki klin przy moim, pod la- sem w Tereszanach, właściciela podatkami przycis- nęli, licytacja mu grozi. Jak się nie zlisi, wezmę... — Przycisnęło go, powinien puścić taniej, gdzie on teraz kupca znajdzie. Chyba wiem, kto taki, Danie- luk? — Danieluk, Chacheł. —? No i nie ma co żałować; targować, zwodzić, niech spuszcza. Ile chce? Szczepan nie brał udziału w rozmowie, patrzył szklanymi oczyma przed furę między końskie łby. Czuł jakieś gorąco podchodzące do gardła. ROZDZIAŁ XII Po czterech dniach, pomyślnie załatwiwszy spra- wy rodzinne, wracał Walery do domu z pieniędzmi. Z pociągu udał się przede wszystkim na targowicę, być może, zobaczy tam kogoś znajomego, kto by go mógł podwieźć do Tuliczan. Rzecz dziwna, teraz, gdy miał pieniądze, ten zgo- dzony klin wcale mu się nie wydawał tani. Dzisiaj, w czasie kryzysu, całe gospodarstwo można było za bezcen kupić, co dopiero kawałek ziemi. Nie znalazłszy nikogo ze znajomych, ruszył w po- wrotną drogę piechotą. Na domiar złego, ruchu dzi- siaj żadnego na szosie nie było poza pieszymi, ani jednej jadącej w potrzebnym kierunku fury. Dotarł do lasu i nic mu się nie trafiło. Tutaj na trawie, w chłodzie, postanowił nieco odpocząć. Las był stary, dębowy, podszyty leszczyną. Górą szedł przez konary poszum głęboki niby oddech ol- brzyma, niżej panowała cisza, od czasu do czasu przerywana wołaniem wilgi. Ptak przelatywał z ko- nara na konar, zniecierpliwiony obecnością człowie- ka, który nie chciał odejść z pobliża jego gniazda. Upał i trudy podróży dały się porządnie we znaki Waleremu. Zszedł nieco z drogi, usiadł pod leszczyną i zadumał się. Myślał o tamtej ziemi i o tamtej ro- dzinnej okolicy, którą już dawno opuścił. Wieś jakby w ziemię wrosła, chałupy w ruinie, zielony mech po- rastał strzechy... Tylu już tam ludzi pomarło, że led- wie kto znajomy został, a i sama siostra bardzo się już posunęła, ze żwawej, ładnej kobiety zrobiła się starą babą o zabrużdżonej twarzy... Potem jego myśl wróciła tu, na ten trakt. Przy- pomniał sobie, jak wiele lat temu szedł przez te po- la —? szosa żadna nikomu się nawet nie śniła — szedł w poszukiwaniu jakiegoś dobrego kupna, bo jako żołnierz, przemierzał niegdyś te strony i spodo- bały mu się. Już wtedy powiadano, że wiele dworów pójdzie tutaj po wojnie pod parcelację. Rozsupłał węzełek z kawałkiem chleba i słoniną zawiniętą w chrzanowy liść, dar na drogę od siostry, zaczął jeść popatrując ciekawie dookoła. I jedzenie, i to ciekawe rozglądanie się było tylko po to, by oderwać myśli od czegoś ciężkiego, co spadło na nie- go nie wiadomo skąd, a objawiło się jakimś dojmu- jącym poczuciem marności życia w ogóle, w tym także jego życia, które już w parę lat po śmierci zostanie zapomniane tak całkowicie jak życie mrów- ki, której nikt nie znał i o której nikt nie słyszał... Oto ledwie parę dni temu odszedł człowiek, mąż siostry, a on, może przez to, że właśnie ma swoje sprawy, już jakby trochę go zapomniał. Iluż takich ludzi było tutaj, na tej ziemi, o których nawet słuch najmniejszy nie został, jak po jakichś mrówkach... Wszak kiedyś życie tych zapobiegliwych, bogatych, biednych, złych i uczciwych — wszystkich, zostanie jednakowo zapomniane. Jakiż to ma sens? Odkroił cygankiem skibkę chleba, położył na nim plasterek słoniny i zaczął jeść nie czując żadnego smaku... Ale przecież w dzień taki jak ten, w lesie dębo- wym huczącym przejmująco, pośród gorzkiego zapa- chu trawy — żyć było nawet przyjemnie. W pobliżu w zaroślach bełkotał strumyk, gdzieś daleko turko- tała fura. No i kląskała wilga, ciągle niespokojna. To chyba jedyny — jedyny powód, żeby żyć było warto? Wiele świata obszedł Walery dźwigając wojsko- wy rynsztunek. Narozmyślał się też sporo, patrząc z nie domkniętych drzwi bydlęcych wagonów, nieod- miennie wiozących go tam, gdzie grały działa. Głó- wnie jechali przez rozległe równiny, chaty stały na nich tylko gdzieniegdzie, natomiast sporo było dwo- rów i wsi folwarcznych. Wielu z tych, z którymi jeździł w tych wagonach, brnął przez błota, marzł w okopach, a potem jak w zamroczeniu rwał do ataku z obnażonym bagne- tem — już dawno między żywymi nie było. Łatwo to się jakoś stało, łatwo też przebolał stratę tam- tych ludzi, kwitując to nie wiadomo przez kogo wy- myślonymi słowami: ,,za ojczyznę". No i jest dzisiaj ta ojczyzna, ale jakby nie taka, jaką sobie wyobrażał w okopie, jaką widzieli ci, co już nigdy na świat boży nie popatrzą. Tak, jakaś nie ta... Westchnął głęboko. Po wojnie potwierdziła się pogłoska o parcelacji, wrócił więc, pozostawiając ojcowiznę. Pod Turobi- nem, skąd był rodem, płacono za ziemię nieźle. Sprzedał, co było można z inwentarza i dwie morgi pod lasem, co nigdy nie rodziły, bo raz wymokło, raz dziki sponiewierały, innym razem ukradziono już zżęte snopy — ruszył za szczęściem... Zgrzebny woreczek z pieniędzmi uwiązał na szyi jak szkap- lerz, a za pasek wpuścił uwiązany na rzemyku ro- syjski nagan, który przywiózł z wojny. Potem, kiedy już na dobre odjeżdżał z ojcowizny, wymienił ten nagan na nowiutki karabin i przetak naboi. Kluczył prawie trzy miesiące, wędrował, to pie- chotą, to korzystając z dobrej woli chłopków tłu- kących się pusto furmankami. Szedł, jak idzie koń nawykły do zaprzęgu, wciąż dowiadywał się lep- szych nowin ?— ciągle słyszał o tańszej ziemi. Na targu w Chełmie z chłopami dogadał się, że w Bia- łodrogach jakiś Pajdowski, geometra, sprzedaje pań- ski dwór, tanio! Trzeba było tam iść, no i poszedł. Teraz podobnie szedł, też z woreczkiem grosza przy szyi, ale już do swego, Bogu dzięki, powiększać to, co miał. Skończył jedzenie, zawinął węzełek i wyciągnął się na trawie, leszczynową pachnącą gałązką odpędzając się od much. Zasypiał, majaczyło mu się jakieś wspomnienie wojenne. Wąsaty Kozak w czapie wbi- tej na oczy dopada ułana, słychać tętent kopyt, od lasu szczeka taczanka... Gęba Kozaka wykrzywiona w krzyku, błysk szabli — zdjęta z tułowia głowa odpada, a mimo to ułan jeszcze ściąga cugle, zeska- kuje z konia... Dopiero po tym pada. Kozak puścił szablę, ucieka galopem, koń pod nim marny, posier- śniały, w nogach chybki jednak, kopytami wzbija kurz... To było gdzieś za Zamościem, pod Łabuniami. Ten ułan to był pan z panów, a Kozak, cham, skosił go jak oset. Zaszeleściła leszczyna, jakby ją wiatr targnął. Otworzył oczy, podrapał bąbel na czole, podarunek od komara, który dopadł go w czasie snu, i popa- trzył na seledynowe od spodu listki, gdzie ukryte siedziały dwa zawiązki orzechów, zielone, jeszcze nie nadające się do jedzenia. Znów odegnał komara. Zwiedziały się, psie krwie! Papierosa trza by za- palić — pomyślał i dopiero teraz zauważył, że nie ma swojego węzełka. Zerwał się, odruchowo przy- ciskając ręką koszulę na piersi w tym miejscu, gdzie był woreczek z pieniędzmi. Ale pieniędzy też nie było. Rozejrzał się dookoła, cisza, las szumi... Jesz- cze raz pomacał się po piersi nie dowierzając, aby to, co się stało, mogło być prawdą. Może tylko rze- myk zerwany i mieszek gdzieś upadł? — łudził się. Niestety, brak węzełka i butów był najpewniejszym dowodem, że nie było to tylko przywidzenie. Zrazu ogarnęła go wściekłość na złodzieja, gdyby go teraz dopadł, gołymi rękami by rozerwał. Wkrót- ce jednak gniew ustąpił miejsca rozpaczy, trzy mor- gi ojcowizny przepadły, na tutejsze ceny pewnie więcej. Kawał pola, z biedą mógłby już jedną rodzi- nę wyżywić. Skoczył, zaczął biec ku szosie, wrócił znowu na miejsce, gdzie tak nieszczęśliwie przysnął, jeszcze raz obszukał wszystko dokładnie — na próżno. Znów pobiegł ku szosie, ale tam nie było teraz ani żywej duszy. Gdzieś z daleka, powoli, toczyła się w jego kierunku jakaś fura. Ruszył w jej stronę biegiem, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, po co to robi. — Nic żeście nie widzieli?... — zapytał siedzącego na wozie chłopa w znoszonym mundurze, traktowa- nym widać jako odświętny przyodziewek — nikt tu nie uciekał? — Prrr! — jadący zatrzymał konia. — Co ci się stało, Walery, ludzi nie poznajesz? — Okradli mnie, okradli mnie... — powtarzał chłop w kółko, jakby mu rozum odjęło. Wiktor skoczył z wozu, chwycił przyjaciela za ramiona i kilka razy potrząsnął nim, aż tamten jęk- nął. — Poznajesz mnie teraz? — Latoś. — No, gadaj, co się stało? — Nic, nic... Okradli mnie... — Co ci ukradli? — Trzy morgi, trzy morgi ziemi, może więcej... — Pieniądze wiozłeś na kupno ziemi, tak? — Wa- lery kiwnął głową głośno przełykając jakiś bulgot. Policzki miał zamazane, łzy, kurz. — Tutaj, w lesie? — Tak, co dopiero... Byłem, wiesz, w swoich stro- nach, rozmawialiśmy, spłatę siostra dała, ojcowizna... No i pooszła... — Fiuu! — gwizdnął Latoś. — Gdzie to się stało? Tutaj na drodze, napad? — Nie, tam... Spałem, no, przysnąłem może na minutę, dwie noce oka nie zmrużyłem. Walery wskazał na kępy leszczyny popod dębami. Wiktor zostawił szkapinę z wózkiem przy szosie i ka- zał się prowadzić na to miejsce. Obejrzeli wszystko jeszcze raz, potem zaczęli myszkować po krzakach. Wkrótce Wiktor zawołał go do siebie. Nad strumy- kiem w zaroślach pokazał wytłoczone miejsce. — Tutaj zaczaił się złodziej, spokojnie czekał, aż zaśniesz, a potem hyc! I już wszystko jego, szukaj wiatru w polu. Bardzo prosto i łatwo. Wszystko mia- łeś w jednym miejscu? — Tak, w woreczku na szyi, to przecież nie tak łatwo dostać się za koszulę. Latoś spojrzał uważnie i zamyślił się. — Pod koszulą, powiadasz? — Na rzemyku. — Ale na takim, co wisi medalik, czy na takim szerszym, solidniejszym, co od razu widać, że jest na nim coś innego? — No, może i tak, ale przecież nie widać. — Koszula się rozchyli, chociażby jak człowieka słońce przygrzeje, no i taki co patrzy, zobaczy. Cóż, tutaj niczego już nie znajdziemy, chodźmy do wozu. Wrócili na szosę, koń skubał trawę na poboczu, spokojnie oczekując na właściciela, ale właściciel te- go nie docenił, sklął szkapę, że splątała uprząż, do- prowadził ją do porządku i siadł na furę spuszczając nogi z boku. Zamyślił się głęboko, a potem niespo- dziewanie zapytał stojącego obok przyjaciela: — No i co teraz zamierzasz robić? Walery spuścił oczy, tego strasznego pytania jesz- cze sam nie zdążył sobie zadać, teraz, kiedy już je usłyszał, poczuł, jak ziemia mu się rozstępuje pod nogami, podniósł na pytającego spojrzenie pełne re- zygnacji. — Nic, poszukam jakiejś gałęzi i... Toż do końca życia sobie tego nie daruję. Dzieciom chciałem tro- chę więcej zostawić, może kiedyś czasy będą lepsze, to miałyby z ojcowskiej troski pociechę... Latoś milczał, nawet nie zamierzał pocieszać zroz- paczonego, myślał, co on by zrobił, gdyby się zna- lazł na miejscu sąsiada. Ale chyba nic nie wymyś- lił, bo zły zaciął konia, furka ruszyła ostro. — Prrr, Łysy! Gdzie cię diabeł niesie? Znów strzelił konia batem za to, że za szybko biegł, osadził go w miejscu, ostro ściągnąwszy lejce. Siedział bez ruchu, skrobiąc się po głowie pod kasz- kietem. Po chwili zawrócił gwałtownie i ruszył do miejsca, gdzie zostawił nieszczęsnego Walerego. Przyjaciel stał śledząc go wzrokiem jak pies, jakby chciał z nagłych i chaotycznych czynności Latosa wyczytać, czy jest cień nadziei. ~ Siadaj, jedziemy do Chełma! Ruszyli truchtem; ani jeden, ani drugi nie mieli ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Dopiero po dobrej chwili Wiktor przerwał milczenie: — Żołnierz z ciebie po świecie otrzaskany, a okraść się dałeś jak ostatni gamoń... Ano, jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu najpierw rozum odbie- rze. Teraz przestań się już gryźć, masz tu, pociągnij sobie — wyjął spod worka z obrokiem, co im służył za siedzenie, austriacką manierkę, odkręcił i podał. Była to piołimówka, mocna jak diabli. Walery po- ciągnął potężny łyk, czując, jak ognista żagiew spły- wa mu do żołądka. Zakrztusił się, zakaszlał. — Ostrożnie, zapomniałem powiedzieć, że to moc- ne, pociągnij jeszcze raz. Cholera, nawet nic do ręki nie ma. — Co do ręki, o czym ty mówisz? — No, broni żadnej nie mamy, a może być po- trzebna. Kiedy manierka była pusta, Wiktor zakorkował ją i wsunął pod siedzenie. — Teraz porozmawiajmy o tym — powiedział — jakby twoje pieniądze wyrwać złodziejowi. — Trzeba by chyba cudu... — Więc spróbujmy spowodować cud. To, że zło- dziej był zaczajony, że tłukł się tam w tych zaroś- lach i czekał na ciebie, aż zaśniesz, nie mogło być przypadkiem, mógł za tobą iść dzień, dwa, czekając na okazję. Z tego wygląda znowuż, że musiał dużo wcześniej zobaczyć twój rzemyk na szyi... Od razu domyślił się, że wisi na nim nie jakieś tam parę groszy, ale pieniądz, za którym warto pochodzić choćby tydzień, jeśli nie więcej. Powiedz mi, czy nikogo w mieście koło siebie nie widziałeś? — Nikogo — odrzekł Walery. — Na pewno? — Na pewno. — No to zręczny był złodziejaszek. Z nikim nie rozmawiałeś? — No, jakże by, rozmawiałem z chłopami. — Pytałeś może o ziemię? — Pytałem. — Oczywiście, o co może pytać chłop, który ma większą gotówkę. I gdzież to było? — Na targowicy przy wozach, ale rozmawiałem nie z jakimiś łykami, a z gospodarzami. Jeden to miał takie piękne konie, że oczy się śmiały, wóz z wasągiem jak bryczka... — Tak, tak. A za tobą, za plecami stał złodziej i tylko słuchał. Musisz sobie przypomnieć, kto za to- bą łaził, bo łazić musiał, widziałeś go z takiej odle- głości, jak mnie teraz widzisz, inaczej przecież by nie zauważył tego rzemyka. —? Nikt nie łaził. — Łaził, przypomnij sobie, jak sobie nie przypom- nisz, nic z tego, zanim do miasta dojedziemy musisz mi go opifać. Pamiętaj, że trzy morgi ziemi tracisz! Żeby siekiery z nieba leciały, musisz sobie przy- pomnieć, no? — Bóg mi świadkiem, że bardzo bym chciał, ale nikogo nie pamiętam. — Musisz pamiętać, pamiętasz, tylko trzeba się dobrze w sobie zaciąć... Ano wio, łysy diable, wle- czesz się i wleczesz, jakbym ci żreć nie dawał, sprze- dam cię Żydowi, zobaczysz, co to mores, dostaniesz owsa raz na tydzień na szabas, zatęsknisz za gos- podarką... Wio! Przypomnij sobie po trochu wszyst- ko, co robiłeś, o czym myślałeś, co widziałeś, ale tak, żebyś się z każdej minuty wyliczył, no?... — O Boże, Boże! — jęknął Walery — nic tylko kamień i do wody. — Nie myśl teraz o wodzie, tylko o tym, co ro- biłeś. Musisz to wszystko po kolei widzieć i nie roz- mawiajmy już teraz do samego miasta, tylko przy- pominaj sobie, dobra? Jechali w milczeniu. W mieście Latoś skierował konia wprost na targowisko, tutaj uwiązał go przed budką starej Żydówki handlującej rondlami. — Pani sklepowa — powiedział do niej — ten koń kosztował trzysta dolarów. — A po co mnie taki parszywy i taki drogi koń? — On uratował życie jednemu austriackiemu ge- nerałowi, dlatego taki drogi, a pani dostanie pięć- dziesiątkę, jeśli mi go przypilnuje. Chodźmy —• zwrócił się do Walerego. — Dokąd? — Prowadź w te wszystkie miejsca, gdzie dzi- siaj byłeś. — A to po co? — Nie pytaj, prowadź! Była późna popołudniowa godzina, targowisko już dawno opustoszało, wróble uwijały się w kupach końskiego nawozu. Od rynsztoku i kałuż ostro za- latywało sfermentowanym końskim moczem. Prze- leźli pod ogrodzeniem z drągów i omijając nieczysto- ści ruszyli przez plac. Przeszli w jedną stronę, w drugą, z powrotem... — No i co? — zapytał Latoś. — Nic. — Walery wsunął rękę pod koszulę i jął nerwowo drapać się po piersi. — Często tak robisz? — Jak? — No, tak się drapiesz pod koszulą? — A czy ja wiem, może i często. — Zauważyłem, że dosyć często, jak tak patrzę, i już tutaj, na targu, naliczyłem trzy razy. W ten sposób pokazałeś ten swój rzemyk. Ktoś cię widział, jak się tak drapałeś, tylko kto? Pomyśl sobie tak: wszyscy, których spotkałem, mogli być złodziejami, chłopi także, i szukaj u nich czegokolwiek podej- rzanego, a przynajmniej dziwnego, niezwyczajnego. Złodziej mógł się przebrać za chłopa nawet. Myślę, że taki kieszonkowiec musiał być niewielki, żywy jak iskra. Żaden z chłopów nie był taki? — Indago- wany pokręcił głową. — Dobrze, jedźmy dalej; a jak z tobą rozmawiali, może któryś był specjalnie układ- ny, zabawiał przyjemną rozmową, co to aż słu- chać się chciało? Nie? Trudno, opowiedz mi więc o każdym z nich. Ktoś, kto by obserwował tych dwóch chłopów stojących u konowiązu, z których jeden wyduszał z siebie z największym trudem jakąś opowieść, dru- gi to przerywał mu, to znów nagle milkł, myśląc jakby o czymś zupełnie innym, musiałby powziąć podejrzenie, że ma do czynienia z niebywałymi dzi- wakami. W miarę opowieści Wiktor tracił nadzieję na zła- panie jakiegokolwiek tropu. Z tego, co usłyszał, naj- bardziej mu się wydał podejrzany chłop z pięknym zaprzęgiem. Był to bowiem dotychczas jedyny czło- wiek, który nie bardzo miał potrzebę w ogóle po targu się kręcić, bo, jak ustalili, nic nie sprzedawał i niczego nie kupował. —• No trudno, chodźmy z tego końskiego targu, bo smród tu aż oczy łzawi. Trzeba pomyśleć, jak znaleźć tego bogatego chłopa z wasągiem. Przechodzili znów pod ogrodzeniem z drągów, kie- dy nagle Walery przypomniał sobie jeszcze kogoś, chłopca z okaleczoną ręką. Zaraz zastrzegł jednak, że święcie jest przekonany o jego niewinności. Nie chciałby obarczać podejrzeniami człowieka i tak już nieszczęśliwego. Tylko na usilne nalegania Wik- tora zaczął o nim opowiadać. — Jak był ubrany, nie pamiętam, przypominam sobie, że jak przełaziłem tędy w dzień, położyłem rękę na drągu... Siedział tam podrostek, miał dłoń kaleką, z trzema tylko palcami, a na nich skóra taka bielutka, taka delikatna, że moja przy niej wygląda- ła jak rzemień. — Karasim złożył dłoń pokazując, jak wyglądała okaleczona ręka chłopca. — Nie miał wię- cej jak szesnaście lat, taki młody, pomyślałem, a ta- ki nieszczęśliwy, wymizerowany... To nie on, już prędzej chłop z pięknymi końmi. Bóg wszechmogący mówi mi, że to nie on... — Przestań gadać jak dewotka — przerwał mu Wiktor — Bóg wszechmogący rzadko wtrąca się w złodziejskie sprawy, bo widzisz, złodziejstwo to brudna rzecz. I nie myśl sobie, że jak ktoś biedny albo mizerny, to od razu bogobojny... Ja siądę na drągu jak on, a ty przechodź, zo'baczymy zaraz, jak to wyglądało. Wiktor przeganiał sąsiada pod drągiem raz i dru- gi. Nie było wątpliwości, chłopak mógł widzieć nie tylko rzemyk, ale także i mieszek, więcej: po jego rozmiarach mógł orientacyjnie wnosić o wielkości ukrytej tam sumy, na co wszystko wystarczyło mu jedno mgnienie. — Widziałeś go później gdzieś jeszcze? — Tak, zawróciłem, bo ktoś zawołał i wpadłem na niego nos w nos. — Co?! Zderzyliście się? — No tak, jak czasem dwóch zagapionych na sie- bie wleci. — Jezus Maria! I po tym spotkaniu jeszcze mia- łeś pieniądze? Walery myślał chwilę. — Miałem, pewnie, że miałem, bom sprawdzał. — To cud, bo po mojemu już wtedy powinien ci je gwizdnąć. Gdybyś mi to powiedział jeszcze w dro- dze, oszczędzilibyśmy dużo czasu. Mówiłem, że przy- pomnisz sobie, no i miałem rację. To był on! Zresztą może i nie przypadkiem znalazł się na tym drągu, przecież coraz dotykałeś ręką mieszka, żeby spraw- dzić, czy jest. Dla takiego chytrego drania taki ruch to jakby kto palcem pokazał — o, tu są pieniądze! — Wiktor, myślisz, że jest nadzieja, że można od- naleźć, odebrać? — Tu nie ma co myśleć. Chodźmy. ?— Dokąd? — Jak to dokąd, tam, gdzie najgęściej chodzi zło- dziej, do knajpy. A jak myślisz, ten, kto łatwo zdo- był taki pieniądz, gdzie może być? — Ja, gdybym nagle zdobył takie bogactwo, za- szyłbym się w najcichszą dziurę i przeczekał, aż wszystko minie, tydzień, dwa nie dawał znaku ży- cia... — Dlatego nigdy nie będziesz złodziejem. Chłopak ma szesnaście lat i zupełnie co innego w głowie niż ty, musimy oblecieć knajpy. Jak nic nie znajdziemy, stawiamy furę w zajeździe i czekamy do rana, rano od początku... Teraz w Walerego wstąpiła jakby iskierka nadziei. Co prawda, była to tylko iskierka i im więcej się zastanawiał, tym mniej widział możliwości odzyska- nia pieniędzy, nawet i wtedy, kiedy znajdą domnie- manego złodzieja. Wystarczy, że nie będzie miał pie- niędzy przy sobie, a jeśli nawet, to może nie być sam... A poreszcie, pieniądz każdy jednakowy i zło- dziej zaciągnięty na policję może się wyłgać. Zaczął myśleć o tych pieniądzach: były ciasno złożone, w starych, wytłuszczonych banknotach stuzłotowych, jeden był nieco przedarty i zalepiony paskiem sza- rego papieru. — Jak chcesz szukać? ?— zapytał Wiktora. — Sam jeszcze nie wiem, trzeba pomyśleć. Naj- pierw pójdziemy do knajpy jak zwyczajni klienci. — U-ha! Jestem bez grosza przy duszy. — Jeszcze coś mam, wystarczy, żeby zjeść cho- ciażby po śledziu z kartoflami. — Powiedz, Wiktor, jak to możliwe, żeby człowiek mógł tak skrzywdzić człowieka? Przecież życie mi zmarnował... — Przestań się ślimaczyć, „życie mi zmarnował"! A wiesz, co on teraz o tobie myśli! Myśli, że trafił na ostatniego durnia, co to gapi się jak cielę... — Przecież pierwszy raz mi się coś takiego zda- rzyło, a bywałem w miastach gdzie większych od Chełma. No, raz w wojsku parę groszy mi zginęło, ale to drobiazg, wcalem się nie przejął... ROZDZIAŁ XIII Do restauracji „Złoty Róg" schodziło się w dół po schodkach. Była to duża, niezbyt widna sala, gdzie sporo miejsca zajmował bufet, stały na nim kufle, połyskiwał mosiężny kran, z którego nalewano piwo. Stamtąd jak zza szańca spoglądało po sali czujne oko właściciela interesu. Latoś z Krasimem weszli przez nikogo nie zauwa- żeni, zajęli miejsca w źle oświetlonym kącie koło drzwi. W całej restauracji nie było wielu ludzi. Ja- cyś urzędnicy, zapewne ze starostwa albo z sądu, milczkiem jedli baraninę zapijając ją czerwonym wi- nem. Pod oknami, z których przez firanki sączyło się już chłodne, przedwieczorne słońce, siedział w towa- rzystwie jakiegoś ziemianina otyły ksiądz Kiryk z Białodrogów. Nawykły do swobodnego sposobu by- cia, opowiadał głośno, bez żenady: — Teraz po wojnie, proszę pana, mosterdzieju, chłop już nie jest taki potulny. Ten i ów bywał na wojnie „za ojczyznę wojowałem" — powiada — albo: „za Polskę się biłem i co z tego mam?" A w jakiej to Ewangelii jest napisane, że on ma coś z tego mieć? Ojczyzna, panie mosterdzieju, to jest ojczyzna!... Księżulo pociągnął piwa, rozłamał leżącą przed nim na talerzu kiełbaskę, zapachniało czosnkiem, mając pełne usta, mówił dalej: — Służy u mnie parobek Hryt, Chacheł, tak ci się wojennych opowieści nasłuchał, że nic tylko go do wojska ciągnie, osobliwie do ułanów... Ci ułani tak mu w głowie poprzewracali, że tylko w tym widzi sens życia. Jak tylko nie dopatrzyć, łapie konia i ga- lopem w pole! No, a do tego teraz u fotografisty ma- lowanego konia z jeźdżcem w mundurze zobaczył... Takiego z dziurą na głowę, to już siły żadnej na niego nie było. Dałem mu pieniądze, idź! Poszedł, pół dnia go nie widzę, no ale może już przy koniach. A tu jeszcze, panie mosterdzieju, nieszczęście... Kelner wreszcie raczył zauważyć nowych gości i ruszył w ich kierunku. Pan „mosterdziej", dotych- czas milczący, jednym haustem wychylił kieliszek przepalanki i poprawiwszy srebrne pince-nez na no- sie powiedział: — Rany Boga, czy ksiądz widział kiedy taki obra- zek? Chłopi do takiej restauracji przyszli i każą się obsługiwać! Właściciel interesu kiwnął nieznacznie na usługu- jącego, szepnął mu niby do ucha, ale wystarczająco donośnie, żeby ksiądz i ziemianin słyszeli: — Wypędź, tylko zgrabnie, bez awantury... Kelner już ruszył w stronę chłopów, kiedy zawo- łano na niego od stolika urzędników. — Wołaj pryncypała! — sapnął starszy, siwawy już człowiek, po zachowaniu sądząc, ktoś znaczy. Służący biegiem ruszył w stronę bufetu. Po chwili wytoczył się stamtąd restaurator i w ukłonach pod- biegł do stołu urzędnika, który nie przerwał jedze- nia. — Panie Gąska — powiedział — czy byłeś pan na wojnie? — Nie, panie pośle, nie byłem, ojczyzna nie ra- czyła powołać, zły stan zdrowia. — Pan, chłop jak tur i „zły stan zdrowia"? Ale pan ojczyznę szanujesz? — Ojczyzna, to, panie pośle, rzecz przenajświęt- sza. — Bardzoś to ładnie pan powiedział... A tam sie- dzą oto dwaj obrońcy przenajświętszej ojczyzny i pan ich wyrzucasz. Każ ich pan obsłużyć jak każ- dego innego. — Zrobione — restaurator ukłonił się uśmiech- nięty i pobiegł do kelnera. — Zamówili coś? — Dwa śledzie z kartoflami. — Podaj. Kelner wkrótce zaniósł zamówioną potrawę. Podał śledzie na jednym talerzu, ziemniaki na drugim. — Siedemdziesiąt pięć groszy — powiedział sta- wiając jadło. — Piwa nam jeszcze podaj, w takich dzwonach, jak tam ma ksiądz — Wiktor pokazał palcem. — To będzie razem dziewięćdziesiąt pięć. — Powiedzmy okrągło, złotego. A co to za kłopoty ma właściciel, nie przez nas aby? Jakoś nierad swo- im gościom? — Nic, nic, już w porządku — zapewnił kelner. — To dwa piwa? Wiktor kiwnął głową. — Zobacz no, Walery, nie będzie to ksiądz Kiryk z Białodrogów? — On, grubszego katabasa w całym powiecie nie ma. Kiryk tymczasem, zorientowawszy się, że sporu o obecność chłopów w restauracji nie będzie, ciąg- nął dalej swoją opowieść: — A tu, panie mosterdzieju, jeszcze i nieszczęście. Byłem dzisiaj z samego rana na końskim targu, oglą- dałem klaczkę, bo trzeba panu wiedzieć, mosterdzie- ju, konie kocham od wczesnego dzieciństwa... A klaczka była wyśmienita, kasztanka z chrapką, w białych skarpetkach na trzech pęcinach. Tak się zagapiłem, że przyszedł złodziej i z zapiętej agrafką kieszeni sutanny pugilares mi wyciągnął, bodaj go święta ziemia nie nosiła! Osiemdziesiąt złotych i jeszcze jakieś drobne klepakami. Zęby nie Gąska, który daje na kredyt, przyszłoby o pustym brzuchu do domu wracać. — Coś mi się zdaje — szepnął Latoś — że idzie- my świeżym śladem. Kelner, płacić! — zawołał. Rzucił na stół dwa złote, aż zabrzęczało. Na widok pieniędzy kelner odruchowo ukłonił się. —- Zaraz przyniosę resztę — szepnął. — Jeśli mi powiesz, kto to jest — tu Wiktor zło- żył dłoń w ten sposób, że widoczne były tylko trzy palce — to cała reszta dla ciebie. No, poznajesz? — To chyba Wicek Trzy Pałce, kieszonkowiec. — Gdzie on teraz może być? Mamy pilny interes do niego. Kelner spojrzał uważniej, teraz brał ich chyba za przebranych kompanów Wicka, może tylko innej specjalności. — Nie wiem, może przy targu, w tej dziurze „Pod Wiechą"? Albo może u rudej Brygidy, to jego flama... — Gdzie mieszka? — Tego nie wiem, pytajcie „Pod Wiechą". — Dobre i to. A to co za jeden, co wołał właści- ciela do siebie? — To poseł, ludowiec, wszyscy na niego zębami zgrzytają. — Patrzaj — powiedział Latoś — żeby tak inny moment, podeszlibyśmy pogadać. Szkoda, że nie ma na to dzisiaj czasu. Idziemy. ROZDZIAŁ XIV „Pod Wiechą" było już pusto, przy bufecie maru- dziło dwóch pijaków, bosy chłopiec zamiatał podłogę wielką brzozową miotłą, co chwila nabierał wody do ust i parskał jak koń. Za bufetem siedziała niemło- da kobieta o złej twarzy;' dłubiąc w nosie grubym paluchem przyglądała się apatycznie robocie chłopca. — Gdzie jest Wicek Trzy Palce? — zapytał Wik- tor. — A czy to ja jestem jego stróżem? — odpowie- działa sennie. Latoś położył przed nią na szynkwasie srebrną dwuzłotówkę. — Przypomnij sobie, złotko, czym prędzej, bo mamy pilny interes do tego pana... I policję na kar- ku — dodał szeptem. ?—? W takim razie, jeszcze raz to samo — poka- zała czarnym paznokciem na monetę. Walery jęknął, ale Latoś uśmiechnął się i dodał drugą monetę. Szynkarka zagarnęła pieniądze, bez skrępowania rozpięła koszulę na piersiach, pokazu- jąc rozlany, blady biust, wyjęła wytarty skórzany woreczek i schowała monety. — Chodźcie tutaj ?— pokazała za swoimi plecami drzwi zaciągnięte brudną zasłoną, jeszcze raz prze- lotnie zlustrowała salę. Przeszli przez jakiś składzik ostro cuchnący ka- puścianą zgnilizną. Skierowali się do wąskich scho- dów prowadzących na stryszek. ?— Tam... -— Babsko pokazało ręką na drzwi u szczytu schodków. Ruszyli starając się możliwie najmniej robić ha- łasu. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Wiktor ujął za skobel, ale nie otwierał jeszcze. Przy- tknął ucho do bielonych desek. Po tamtej stronie trwała cisza. Zastukał delikatnie, a kiedy nikt nie odpowiadał, nacisnął drzwi ramieniem, nie ustąpiły. —? Kto tam? — odezwał się głos ze środka. — Otwórz, Wicek, to ja — powiedział Latoś. Dopiero teraz szynkarka uspokojona, że to jednak znajomi do znajomego, odeszła z powrotem do szynk- wasu. — Co za „ja"? — Otwieraj, nie wygłupiaj się, nie poznajesz? Za drzwiami zaległa taka cisza, jaktey tam nigdy żywej duszy nie było. Wiktor zrobił krok do tyłu i z taką siłą kopnął bielone deski w miejscu, gdzie mógł z tamtej strony trzymać haczyk, że drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wpadli do środka. Z łóżka wyskoczył szesnasto- letni chłopiec, w ręku ściskał nóż, był bez spodni, w kalesonach tylko. — Rzuć nóż, synu! — powiedział Wiktor. I nie czekając na wykonanie rozkazu rzucił w chło- paka stołkiem, skoczył, wykręcił mu rękę, nóż upadł na podłogę, kopnięciem odrzucił go w stronę Wale- rego. — Pod ścianę, tyłem!... —? Pchnął Wicka. Oszołomiony złodziej jakoś się nie śpieszył, dostał więc kolanem w żołądek, ukląkł... —? Wstawaj, co się tak pieścisz, to jeszcze nie ko- niec zabawy. Obszukaj no jego łachy! —? polecił Wa- leremu, który ciągle jeszcze stał w drzwiach. Chłopiec dźwigał się powoli. Wiktor nie spuszczał go z oczu. — Tyłem, powiedziałem! Latoś mówił wolno, bez gniewu, ale też bez cie- nia wahania. — Kim jesteście? — jęknął chłopiec. — Twoimi dalekimi krewnymi. — Czego chcecie? — Wpadliśmy tak sobie, chcieliśmy trochę poga- dać. Nie spodziewałeś się gości? Złowrogie żarty, a przede wszystkim obezwładnia- jący cios w brzuch, musiały na złodzieju zrobić wra- żenie. Nawet się nie opierał, gdy Wiktor, podniósł- szy z ziemi koszulę, związał mu ręce z tyłu. Przy- bysze zaczęli rozglądać się po izbie. Była to ciupka źle oświetlona jedynym maleńkim okienkiem. Zamiast powały na belkach leżały luźne deski. Gdyby dłużej marudzili przy drzwiach, chło- pak uciekłby tamtędy jak nic. Całe umeblowanie stanowiło wyrko i taboret, nie licząc bielonego pieca. — Niczego nie ma — powiedział Karasim skoń- czywszy rewidować chłopca. — Popatrz no w łóżku. Wiktor sięgnął po leżące na podłodze portki go- spodarza, wyciągnął z nich długi, rzemienny pasek i wolno, starannie zaczął splatać pętlę. — Co pan chce zrobić? — szepnął Wicek blednąc. — Zaraz się dowiesz. A teraz, żeby dużo nie pa- plać, powiem wszystko za ciebie: Nic nie wiesz, ni- gdzie nie byłeś, jesteś niewinny... Mówiąc to podsunął sobie taboret i umocował pętlę do belki. Chwycił chłopaka wpół, postawił go na stołku i wsunął jego głowę w pętlę, zaciskając rze- mień na gardle. — Za pięć minut kopnę taboret, jak już zsinie- jesz, rozwiążę ci ręce... Samobójstwo. Oczywiście możesz krzyczeć, ale wtedy od razu wybiję ci stołek spod nóg. — Czego chcecie? — Gdzie forsa? — W pugilaresie... Bierzcie wszystko, tylko daruj- cie życie — skomlał złodziej. — Patrzaj, mój woreczek! — krzyknął Walery. — Znalazłem pod łóżkiem! Pusty! Zanim się Latoś spostrzegł, przyjaciel rzucił się na Wicka. Szarpał nim z całej siły, chcąc zacisnąć pętlę na jego gardle. Wickowi oczy wylazły na wierzch, twarz spurpu- rowiała. Nie tracąc przytomności Wiktor odepchnął Walerego i podtrzymał chwiejący się stołek. —? Zwariowałeś? Najpierw musi powiedzieć, gdzie pieniądze... —• W piecu... — charczał Wicek. — PanoWie, for- sa schowana w piecu... — Szukaj! — rozkazał Latoś Waler emu. Karasim rzucił się w stronę pieca. Roztrzęsionymi rakami otworzył drzwiczki. Zaczął wywalać śmiecie. Wypadł niewielki pakiet owinięty w szary papier. Rozwinął, rzeczywiści*, były tam pieniądze. Chciał przelicaBĆ na miejscu, ale Latoś przerwał mu: — Daj spokój, zrobisz to później. A ty —- zwrócił się do złodzieja uwolniwszy go ze złowrogiego rze- mienia — ubieraj się, idziemy na policję. — Panowie — szepnął niedoszły nieboszczyk — nie dość tego wszystkiego, jeszcze policja? Przecież między nami już wszystko wyrównane, po co mie- szać do tego policję, obcych ludzi... Sam pan powie- dział, że jesteśmy dalekimi krewnymi... Wiktor roześmiał się, roześmiał się też i Walery — nerwowo jakoś, nienaturalnie, jak człowiek, który po śmiertelnej chorobie nagle wraca do życia. — Ja potrafię być wdzięczny ?—? powiedział zło- dziej widząc, że jego głupi żart obrócił sprawę na jego korzyść. — Widzisz go, psia swołocz — rzekł Walery. — Spółki z tobą nie chcemy — rzucił od progu Wiktor — ale zapamiętaj sobie: nie daj ci Boże, żeby nasze drogi jeszcze raz się skrzyżowały. Walery szedł ku schodkom, lecz Latoś powstrzy- mał go: — Tylko nie tędy —- sapnął — nie tędy! Diabli wiedzą, kto tam teraz jest. Chwilę rozglądali się niezdecydowani. Dostrzegli mały dymnik. Tamtędy przeleźli na dach, który nad składzikiem, ukrytym po drugiej stronie domu, scho- dził nie wyżej niż na chłopa. Stąd skoczyli między szopy i chlewiki. Po łhwili szli spiesznie przez targowisko. Zapła- cili za pilnawanie wozu i ruszyli przez szarzejące miasto. —? Przelicz teraz pieniądze — powiedział Wiktor. Walery trzęsącymi się rękoma zaczął znów rozwi- jać pakiet, ze środka wypadło pięć końskich pasz- portów. Nikt jednak nie zastanawiał się teraz nad tym, ważne były pieniądze. Był tam nawet ten skle- jony banknot. Walery Uczył i ciągle się mylił, liczył od nowa i znów pomyliwszy się, zaczynał od po- czątku. Wreszcie stwierdził ponad wszelką wątpli- wość, że jest o osiemdziesiąt złotych więcej. Latoś roześmiał się w głos. — No, tośmy wyszli z tego wszystkiego jeszcze z zarobkiem. To będą chyba pieniądze naszego księ- dza Kiryka. Wio! Łysy, do domu, nie zmarnowali- śmy dnia. Pokaż no te paszporty. Walery pokazał Latosowi pięć zabranym razem z pieniędzmi końskich książeczek. Wiktor obejrzał jedną po drugiej, odczytując nie znane sobie nazwi- ska właścicieli. Koń szedł stępa. Zapadała chłodna, rosista noc. ROZDZIAŁ XV W chałupie była tylko Reginka, kiedy rozległo się pukanie i wszedł niestary jeszcze, brodaty, wyjąt- kowo wysoki człowiek. Na plecy spływały mu dłu- gie włosy i dziewczynie przyszło do głowy, że to pewnie głupi jaki. Na ramieniu niósł worek, który miał szelki jak plecak. — Ty tu jesteś gosposią? — zapytał przybyły. Reginka na widok obcego zapomniała języka w gę- bie, kiwnęła tylko głową i spłonęła po uszy, chociaż to już spora panienka była. — Jestem malarzem — ciągnął obcy — chciałbym kupić trochę mleka. Dziewczyna myślała przez moment, co malarz mo- że tutaj malować i po co to zaraz mówić, jak się chce tylko mleka kupić, ale nic nie powiedziała. Otworzyła kredens, gdzie matka zostawiła na zsiadłe cały popołudniowy udój porozlewany do drobnych garnków i odlała kubek. Malarz tymczasem, zdjąw- szy worek z ramienia, usiadł przy stole śledząc ruchy dziewczyny. — Mało — powiedział, kiedy postawiła przed nim kubek — daj ten cały garnek i chleba trochę... Tak z pół bochenka. Wylał mleko z kubka z powrotem do garnka i ma- czając wąsy zaczął pić. Potem, kiedy dziewczyna przyniosła chleb, jadł szybko, cicho, jakby w jakimś nabożnym skupieniu. Patrzyła na jego opalone, dziwnie poruszające się policzki, na długie, poskręcane włosy, co to chyba ze dwa lata nożyczek nie widziały, i wtedy pomy- ślała, że nie jest to głupi, ale zakonnik, który uciekł z klasztoru, że ma pewnie ukryty w tym worku ha- bit albo że jest zgoła wyklętym księdzem — sły- szała raz o kimś takim. Patrzyła w milczeniu, jak pochłania łakomie wielkie kęsy chleba. Kiedy skończył, a wypił mleko do ostatniej kro- pelki, obtarł wąsy wierzchem dłoni, spojrzał na dziewczynę niemal roześmianymi oczyma. — Dziękuję, gosposiu! Co się ode mnie należy? — Czy ja wiem... — bąknęła. — Sprzedajesz i nie wiesz? — zdziwił się malarz. — Nie wiem. — Może to i lepiej, łatwiej dojdziemy do porozu- mienia, bo ja, trzeba ci wiedzieć, nie mam pienię- dzy... — Tak sobie od razu pomyślałam. Malarz spojrzał na dziewczynę, co dopiero zapo- mniała języka w gębie, a teraz tak rezolutnie odpo- wiada, że można by to, gdyby nie cała naiwność bi- jąca z samej dziecięcej figury, przyjąć za przy- mówkę. — Ale za to mogę coś pomalować. Jest coś w do- mu do pomalowania? Dziewczyna w popłochu przypominała sobie, czy rzeczywiście nie ma czegoś do pomalowania, i ani rusz nic jej do głowy nie przychodziło... Aż nagle klasnęła w dłonie. — Łóżko! Mama mówiła, że łóżko warto by było... — Łóżko, mówisz? — uśmiechnął się malarz. — Dlaczego nie, to może być ciekawe, pokaż no to łóżko. — Kiedy jest na górze. — No to przynieś, dasz radę? — Tak, jest rozebrane na kawałki. — Dobrze, to przynieś mniejszy przyczółek. Po chwili Regina wróciła ze strychu nazywanego „górą", taszcząc żelazny przyczółek łóżka, wyrób ja- kiegoś rupieciarza bez smaku, z blachy przedziwnie powytłaczanej. Ten przyczółek bardzo zdegustował malarza. Okazało się nawet, że już rozwiązał swój worek, pokazując wnętrze pełne pudełek, jakichś piórników, zatykanych wieczkami słoików i flasze- czek. Z dużym niesmakiem popukał w blachę i skrzy- wiwszy się zawyrokował: — Do niczego, szkoda roboty. Namaluję ci lepiej jakiś widoczek. Rozejrzał się po ścianach i wybrawszy miejsce, za- czął je oczyszczać z kurzu. W ścianie w tym miej- scu tkwił gwóźdź zapaprany wapnem — zgiął go i wyłamał bez najmniejszego wysiłku dworna tylko palcami; potem chwycił w usta dwa pędzelki, trzeci zanurzył w kubku, w którym Reginka podała mu mleko. Ale teraz tam mleka nie było, tylko jakaś farbka, chlapnął nią na ścianę. Z początku nic nie było widać, tylko zielonawa, miejscami blada jak mleko plama szpeciła ścianę i dziewczyna nawet przestraszyła się, co powie mat- ka, jak wróci i zobaczy... A potem nagle z tej chla- paniny zrobiła się zielona dolinka i nawet krzak ło- ziny tam stał, i żółty motyl wiosenny leciał. Naraz malarz zmienił pędzel, zanurzył w jakimś słoiczku i jednym zamaszystym zawijasem rozlał w zielonej dolince wodę. Woda była przezroczysta tak, że zieleń brzegu przebijała gdzieś od dna. Prze- glądały się w niej połyskliwe dale i dziewczyna po- czuła, że wzruszenie ścisnęło jej gardło, jak wtedy, kiedy przed Wielkanocą niespodziewanie posłyszy się w polu pierwszego skowronka. Malarz spojrzał na nią i nic nie powiedział, od- wrócił się do ściany, wyjął z ust jeszcze jeden pę- dzel, coś tam pochlapał w swoich słoiczkach i bez namysłu namalował ją, Reginkę, stojącą nad brze- giem wody, boso, w białej sukienczynie, jaką właśnie miała na sobie... Tyle, że głowę odwracała, patrząc gdzieś daleko, daleko, w stronę tej połyskliwej dali, a jej odbicie w wodzie drgnęło, jakby jakaś muszka albo żabka załamała gładziznę. Malarz zlazł ze stołka, odszedł parę kroków, tyłem wpadając z hałasem w garnki, przyjrzał się swemu dziełu z wyraźnym niezadowoleniem i machnąwszy ręką zaczął zbierać słoiczki i pędzelki. — No, jak ci się podoba, gosposiu? — zapytał we- soło. — Tak sobie — bąknęła Regina, chociaż była tym, co namalował, zachwycona jak rzadko kiedy. — Czy tam na brzegu, to jestem ja? — Oczywiście. Dziewczyna westchnęła. — Cóż ci tak ciężko? — Nie wiedziałam, że to tak łatwo malować... Roześmiał się i pogłaskał ją po głowie jak dziecko, chociaż w oczy to tak zajrzał, jak nie dziecku wca- le. — Powiedz mi jeszcze, gdzie tu najbliżej jest ko- ściół? — A w Białodrogach. — Daleko? — Niedaleko. — A jak się tam idzie? — Prosto, tak jak do kościoła, gościńcem, a po- tem, to już kawałek szosą, ze dwa kilometry i póź- niej w lewo, znów na gościniec, będzie widać kościół i cerkiew... Malarz zarzucił worek na ramię i wyszedł, sły- szała, jak cichną jego kroki. Po chwili, żeby nie ob- razek na ścianie, mogłaby nawet powątpiewać, czy tu był ktokolwiek. ROZDZIAŁ XVI W na pół rozwalonej, drewnianej ruderze, na pierw- szy rzut oka robiącej wrażenie budowli, której właściciel czy opiekun dawno już opuścił ziemski padół, mieścił się interes Szmula Barga. Gontowy dach nad tym interesem, nadzwyczaj wysoki, zagar- niający w swe trzewia mnóstwo przestrzeni, zbakie- rował się i nadawał całemu domowi wygląd niesto- sownej dziarskości. Na paru spróchniałych deskach, stanowiących nie- gdyś zapewne galeryjkę, wisiał zardzewiały, dzwo- niący na wietrze szyld z napisem „Sklep i wyszynk". Wszystko to wspaniale odbijała niebieskawa kałuża pomyj, stojąca wiecznie przed wejściem, smrodem swym uprzedzająca o wrażeniach czekających we wnętrzu. Dziwnym zbiegiem okoliczności kałuża ta nigdy nie wtargnęła do sklepu, przynajmniej do jego sieni, chociaż wchodziło się tam z wiecznie błotnistej górki na dół. Szerokie, opatrzone solidnymi zamkami drzwi były granicą mroku, do którego zawsze przez chwilę trzeba było przyzwyczajać wzrok. Zanim jednak wchodzący zaczął rozróżniać cokolwiek, poddawany był bezwzględnej próbie zapachów. Swąd spalonego tłuszczu, sfermentowanej cebuli, gnijącej kwaszonej kapusty — mieszały się ze smrodem nafty, którą przez lata nasiąkała ziemia tego mieszkania. Sub- telna woń landrynek przedzierała się przez zapach anyżu, kwaśniejącego żuru i żartego przez okruchy soli żelastwa. Anarchia zapachów była dokładnym odbiciem dzikiego kotłowiska przedmiotów — be- czek, skrzyń, worków, które jakby tylko na chwilę zamarły, przyłapane przez wzrok człowieka, i jesz- cze dyszące furią, czekały, by ruszyć do dalszych zmagań. Kto szczęśliwie przebył sień — stawał we właś- ciwym sklepie. Była to po prostu obszerna, ciemna i brudna izba, którą koślawa lada, będąca również szynkwasem, dzieliła na dwie części. W jednej stał drewniany stół ze stołkami wokół, jak ojciec nie na- zbyt dorodny, z jeszcze bardziej nieudanym potom- stwem. Część druga była właściwym sklepem. W niej to, jak przystanie ładu i spokoju, stały szafy, komo- dy i opatrzone wiekami kufry. Drzwiczek, drzwi i każdego wieka strzegł zamek albo przynajmniej skobel przyłapany kłódką. Kult zamka był tu po- wszechny, musiał budzić wyobraźnię, co też za skar- by drzemią w tak strzeżonych schowkach? Interes Szmula Barga w Białodrogach był na pew- no świetnym interesem w innych czasach, dzisiaj jednak przynosił problematyczne zyski. Broniąc się przed fluktuacjami kapryśnych koniunktur, stary Zyd uniwersalizował swoje przedsiębiorstwo, wresz- cie do tego, że było tu wszystkiego po trochu, sło- wem: „śledź, powidło, nafta, mydło i insze delika- tesy". A bezpośrednio sąsiadując ze sobą, wymieniało się aromatami i zaletami smaku. Można tu było na- pić się piwa, dostać butelkę wódki, lekarstwo dla koni, pożyczyć pieniądze na weksel, oprocentowany tak, że człowiekowi włos się jeżył na głowie. Interes dzień w dzień odwiedzało wielu ludzi, nie tylko miejscowych, także przyjezdnych, którym sklep oferował również schronienie i nocleg. W przedświą- teczne dni panował tu spokój i zastój — szabas, ale za to w dni świąteczne wrzało od tańców. Granie i całą orkiestrę zastępował dychawiczny patefon z zardzewiałą tubą w kształcie kwiatu powoju nie- prawdopodobnych rozmiarów. W takie dni Szmul miał do pomocy służącą Ołenę, Ukrainkę o barkach siłacza. Jej czujne oko nieza- wodnie wykrywało każdy zalążek burdy, a już bia- da temu, kto stłukłby choćby pękniętą szklankę — wylatywał sam nie wiedząc kiedy, wprost w roz- chlapane przez gęsi i kaczki bajoro pomyj. Dzisiaj, choć to nie był dzień niedzielny, zgroma- dziło się sporo ludzi. Za ladą uwijał się sam właś- ciciel, kędzierzawy, pejsaty, o lśniących, wiecznie za- ślinionych wargach. Każdego namawiał na kufel świeżuteńkiego piwa, co go tydzień temu sprowadził. Piwo było mętne, kupił je po zniżonej cenie w bro- warze, jeśliby nie zostało pilnie sprzedane, czekał- by je los marny, najpewniej zasiliłoby mętne flukta kałuży przed sklepem. Szczęściem ludzie pili chęt- nie, rej w tym wodził posterunkowy Hulewicz. — Szmul, daj jeszcze po kuflu, dla mnie i dla pana Modryńca. — Panie posterunkowy, ja mogę dać choćby an- tałek, ale przecież pan nie płacisz — pokornie skar- żył się Żyd, nie przestając jednak nalewać. — Przyjdzie czas, zapłacę, policji już nie wie- rzysz? — Panie posterunkowy, ja nie zawsze sobie wie- rzę, a co dopiero policji. — Zapłacę z procentem. — Panie Hulewicz, ja wiem, że pan zapłacisz, tak czy inaczej, pan zapłacisz, tylko kiedy to będzie? Na świętego nigdy?... — A te złodzieje, panie posterunkowy — przer- wał przekomarzanie Żyda Modryniec, właściciel tar- taku — co w Tuliczanach konie wyprowadziły, już złapane? Posterunkowy otarł pianę z wąsów. — Słyszałem, jeden już siedzi. Inni też niedaleko uciekną. — To był jakiś dobry złodziej, podobno śladu ni- jakiego nie zostawił. Mówią, musiał te konie w jakiś specjalny sposób prowadzić, może wpław z wozem przez Bug? Policjant skrzywił się. —• Et tam, utopiłby i konie i- wóz, Bug tutaj u nas bystry i różne bełty ma. No, ale niech pan sam po- wie — grzmiał posterunkowy zmieniając temat —? jak ma być w Polsce dobrze, kiedy po wsiach różne wywrotowe organizacje powstają, ot chociażby w ta- kich Tuliczanach... Jeden taki, Latoś, chłopów na- mówił i założyli zgromadzenie. — Ambaje — powiedział pogardliwie ospowaty, drobny Wasyl Danieluk, tereszański Chacheł, pijący milczkiem już drugi kufel — Latosa znam akurat dobrze, to porządny chłop. — Przez takich — ciągnął dalej posterunkowy, tylko przelotnie spojrzawszy na oponenta — policja ma teraz roboty huk. W policji byle kto robić nie może, szkołę trzeba mieć, nie każdy ma... Do takiego prowadzenia śledztwa głowy trzeba! Głupi tego ro- bić nie potrafi, bo to i akta, i protokoły przesłucha- nia świadka, i podejrzanego, i takie tam jeszcze in- ne dokumenta. A bywa, że i nastraszyć trzeba tro- chę, a więc poniekąd i ręka musi mieć swoją wa- gę... — Roześmiał się. — Przede wszystkim każdy podejrzany czy aresztowany musi być cichy i łagod- ny jak baranek. — Ach, to pewnie jest przyjemna robota — za- śmiał się Danieluk. — A czemu nie? Poniekąd przyjemność jest ko- muś w mordę dać za bezdurno, no, czy to każdy może sobie na coś takiego pozwolić? Nie, a policjant może. — Ambaje — powtórzył swoje ospowaty Chacheł, spokojnie susząc trzeci kufel. — To takie gadanie, żeby trochę chłopa postraszyć. W Tuliczanach po- wstało nie żadne nielegalne zgromadzenie, tylko koło Stronnictwa Ludowego, całkiem legalnego stronnic- twa, panie posterunkowy. I Latoś to też nie jakiś tam wywrotowiec, tylko ludowy działacz, oleju w głowie ma więcej niż niejeden z nas. Skończył, pociągnął piwa, jakby mu od przydłu- giego gadania w gardle zaschło. Tymczasem Hule- wicz odepchnął chłopów i zaczął mu się w milcze- niu przyglądać tak uważnie, jakby chciał sobie za- pamiętać każdy pryszcz na jego gębie. Tymczasem Szmul, jakby nie czując wiszącej w powietrzu awantury, mówił ni to do siebie, ni to do zgromadzonych: — Latoś chłop rozsądny, Panie świeć nad jego duszą, kredytu nie potrzebuje... — Co ty pleciesz, Żydzie, przecież on żyje, a ty „Panie świeć"... — Nu, czy ja mu bronię żyć? Niech żyje, choćby sto lat. Tylko po co on chłopów czytać, pisać uczył? Zobaczycie, on w tych Tuliczanach jeszcze jaki gim- nazjum założy, sam bym swoich szajgieców do takiej szkoły posłał. — Panie Barg — powiedział przez zaciśnięte zęby policjant — wichrzyciela pan pod niebiosa wyno- sisz, pilnuj lepiej swego kwaśnego piwa. — Aj-—jaj! Panie posterunkowy, moje piwo to kryształ i zdrój. A jak ten Latoś wichrzyciel, to ja na niego pluję, tfy! i jeszcze raz, tfy!!... Żyd błaznowaniem chciał obrócić wszystko w śmiech, gdy tymczasem zaległa martwa cisza. Wszyscy patrzyli na chłopa i policjanta. Hulewicz zbliżył się do dziobatego, powoli obydwiema rękami zebrał go za kacabajkę — ni damską, ni męską — jaką ten miał na sobie, i wstrząsnął jak lekarstwem. — Nazwisko? — A bo co? — Policja cię pyta. — A, policja... Danieluk, Wasyl... — Chacheł?... — Nie, Ukrainiec. — No i co, kmieciu boży, jeszcze teraz chcesz wy- chwalać swego Latosa? — zapytał cicho, z lodowatą determinacją policjant. — Tak — odrzekł spokojnie chłop, choć głosem zdławionym, bo kułak policjanta, zbierający go za kacabajkę pod szyją, wciskał mu się w gardło. — I jeszcze teraz nie jesteś przekonany, że po- licjant może dać w każdym momencie po zębach? Cisza pogłębiła się do tego stopnia, że słychać było syk piany w kuflu z piwem, z którego pił dziobaty Danieluk. — Ołena! — krzyknął Żyd — Ołena! Ale dziewczyny nie było w pobliżu. — Odpowiadaj! — ryknął policjant — może, czy nie może? — Nie może, bo to bezprawie. W tym momencie Hulewicz puścił chłopa i z wpra- wą strzelił go w gębę. — No co, może, czy nie może? — zapytał polic- jant. Chłop nie odpowiedział, podejrzanie wolno sięg- nął po kufel i łyknął. — Ołena, Ołena! — krzyczał Żyd, nie bardzo prze- konany, że awantura już się skończyła. Danieluk pociągnął drugi potężny łyk piwa i plu- nął wprost w gębę Hulewiczowi, po czym oślepio- nego łupnął kuflem w łeb, rujnując mu sztywną czapkę. Zrobił krok w tył i sprężony jak kogut, cze- kał ataku przeciwnika, mimo że nie miał najmniej- szych szans. — Ołena, Ołena! — darł się stary Żyd jak opęta- ny- I bardzo niedobrze się stało, że nie było jej w tym momencie, najwyżej chłop wylądowałby w kałuży z pomyjami, cały i zdrów. Tymczasem policjant otrząsnął się i widząc, że przeciwnik jeszcze nie uciekł, znów zebrał go za kacabaję. Tutaj jednak pokazało się, że Chacheł nie miał w ogóle zamiaru uciekać, rzucił się na policjanta. Bywają takie stwo- rzenia, które dobijane, jeszcze nie puszczają z zębów nogi czy ręki wroga, ten widać był takim zaudań- cem... Chłop chudopalczastą dłonią wbił się jak w cia- sto w tłuste oblicze policjanta. Palce drugiej ręki wpakował mu do gęby i zaczął rozdzierać, jak się to robi komuś, kogo ogarnęło szaleństwo. Tymczasem Hulewicz nosił Chachła po całej izbie, bił nim o sprzę- ty, o ściany, ale uwolnić się nie mógł. Dopiero przy- szła mu w sukurs Ołena. Z łatwością rozdzieliła wal- czących i szybko wyjechała na Chachle do sieni. Roz- legł się grzmot jakiegoś strąconego po drodze kotła i chłop znów pokazał się w drzwiach. Tego tylko było potrzeba policjantowi, rzucił się na niego jak rozjuszony byk, który wreszcie może wziąć na rogi przeciwnika. Bił teraz jak chciał, w zę- by, w twarz, pięścią, otwartą dłonią... Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby znów nie pojawiła się dziewczyna, zwyczajnie wy- niosła chłopa jak worek kartofli. — Zgnoję, zabiję gada! — pienił się Hulewicz ocierając opuchniętą, podrapaną twarz. Obserwujący wszystko mętnym okiem, nieźle już pijany Modryniec, nagle odepchnął chłopów otacza- cych Hulewicza, powiedział rozbrajająco głupio: — W Białodrogach, w dzwonnicy diabeł kwateruje i to, zdaje się, nie jeden... — No, to go z policją wypędzimy — roześmiał się Hulewicz, próbując doprowadzić do jakiego takiego ładu swoją służbową czapkę. — Niepodobna z policją, bo kule odwraca i razi strzelca, trzeba księdza. — Popa z kropidłem lepiej niż księdza. Ale może to taki diabeł, co ani księdza, ani popa się nie boi, kiedy w dzwonnicy zamieszkał... — Szmul — powiedział policjant nie widząc ni ładu ni składu w gadaninie pijanego. — Nie dawaj mu więcej ani wódki ani piwa. Spił się na pobożnie, słuchać wstyd. Jeszcze przez chwilę oczekiwano ponownego po- jawienia się zaciętego chłopa. Ale nie wrócił. Wi- docznie Ołena skutecznie zniechęciła go do ponow- nego zwarcia z policjantem. Rozmawiano już jakby nigdy nic i nagle wszyscy jak na komendę ucichli, w progu stanęła Modryń- cówna. Uśmiechnęła się widząc zatłoczoną izbę, cie- kawe spojrzenia nie peszyły jej. Hulewicz zerwał się z ławy i zapominając o napuchłej gębie, podbiegł do dziewczyny. — Co za gość w tym żydowskim sklepie! — wy- krzyknął. — Szmul, duchem tu, klienta masz. — Panie Hulewicz, po co to, przecież mogłabym poczekać. — Nie wypada. Tyle tu ludzi, sami mężczyźni, pani pewnie nieswojo. — Ani trochę, ojciec mój jest tutaj, pewnie znowu spije się jak... — Już to się poniekąd stało. — Córuchno... — piszczał wyciągając ręce Modry- niec — tyle zła, tyle zła wokół... — Tak, masz rację, będzie jeszcze więcej zła, kie- dy mama cię zobaczy. Wynoś się stąd! — Tupnęła nogą. — Moja ty pociecho... Chciał objąć córkę, ale odepchnęła go. Obróciła jak kukłę i poprowadziła do drzwi. Dał za wygraną, wy- szedł. Córka odetchnęła z ulgą, wróciła do lady i za- częła dla niepoznaki — że niby nie po ojca, ale za zakupami tu przyszła — wypytywać o jakieś wstąż- ki, zatrzaski. Hulewicz ujął ją pod łokieć i zaglądając w oczy rzekł: — Nie wolno pani, panno Krysiu, w żadnym wy- padku nie wolno przychodzić w takie miejsca. Taki kwiatuszek jak pani potrzebuje zgoła innego otocze- nia, salonów, panno Krysiu, salonów pani potrzebuje. Roześmiała się, odpychając natrętną dłoń poste- runkowego. ROZDZIAŁ XVII Krysoczka wracając ze sklepu rozpięła bluzkę, by- ło jej gorąco. Uśmiechała się do swoich myśli, jakie wzbudziły w niej pochlebstwa policjanta, szła, bez- wiednie omijając kępy zakurzonych pokrzyw. Nie słyszała turkotu nadjeżdżającej z tyłu fury. Krzyk- nąła przerażona słysząc łomot kopyt. W tym samym momencie para koni z pyskami rozdzieranymi przez wędzidła stanęła za nią jak wryta. Owionął ją kłąb gorzkiego pyłu. — Hryt, przeklęty, stratować końmi chciałeś? Bo- dajbyś z piekła nie wyjrzał! — Krysoczka, to z miłości, jak Bóg na niebie. — Paszoł won! Miłości mu się zachciewa, głupi. Nie protestowała jednak, kiedy posadził ją koło siebie na wozie. — „Głupi, bo głupi, ale chłop hardy" matka moja o ojcu mówiła, ja taki sam jak ojciec — roześmiał się — ja by ciebie za żonę brał... — Ze szpikiem mu się we łbie przewróciło, o żo- nie myśli. A twój ojciec... Miałeś ty ojca, Hryt? Mo- że matka cię pod płotem znalazła? Parobek zamilkł dotknięty. Jechali przez opłotki i mimo że raz po raz jakaś ciekawa baba łeb zza cha- łupy wysadzała, nie zwracali na to uwagi. Konie szły noga za nogą. Przed nimi, środkiem drogi, na mięk- kich nogach walił ze śpiewem Modryniec. — O, ojcaszek szanowny... — zauważył Hryt. — Pięknie maszeruje. — Spił się, drań — powiedziała mściwie, bez krzty skrępowania. Zamilkli. — Jakbym ja przy ułanach służył, wtedy chciała- byś mnie? — Ułan? Przybłęda i księży parobek, tyle że na gębie, nie powiem, ujdzie. Ale co z gęby, kiedy do niej niczego, nawet rozumu nie ma?... — A ot, jaka jest korzyść z gęby! — przygarnął ją mocno, że tchu nie mogła złapać, i pocałował w zdziwione usta. Strzelił policzek i mignąwszy Hrytowi bladymi udami, Modryńcówna zeskoczyła z fury. — Podlec przeklęty, całować mu się zamarzyło na oczach całej wsi. Popamiętasz ty mnie, zobaczysz! — Kiedy już widziałem. — Co? — No, niby jak skakałaś. — Podlec! — Krysoczka, nie miej za złe — prosił — pa- trzysz tak, jakbym ci rodzoną matkę zabił. Modryńcówna nie uciekała, szła przy wozie, już tylko udając zagniewaną. Kiedy dość go pognębiła, nagle spojrzała zalotnie, uśmiechając się. — Żarty sobie stroisz z mojego ojca... — A więc zgoda? — Jedź wreszcie, do diabła. — Krysoczka... — uśmiechnął się, nie popędzał koni. — Czego? — Chciałem ci powiedzieć... — Nie ciekawam twego gadania. — Krysoczka, za księżym sadem, koło torfianek, na łące stoją dwa stogi z tegoroczną koniczyną, przyjdę tam do ciebie wieczorem. Nie spojrzawszy więcej na dziewczynę ruszył kłu- sem. Strzelając z bata parł środkiem gościńca, wznieca- jąc tumany kurzu. Koło wjazdu do tartaku przyfol- gował, wpadł w stado Modryńcowych gęsi. — Hula, psie krwie! — rozpędził rozwrzeszczane ptaki biczem i pognał dalej jak do pożaru. Wpraw- dzie widział ludzi w obejściach, ale nie czapkował dzisiaj nikomu. Zmierzchało, kiedy Hryt kończył zadawanie paszy koniom, bydło też już powróciło z pastwiska; napo- jone, pouczepiane stało w oborze. Na wszelki wy- padek zajrzał jeszcze do klaczy Nastki, która oźre- biła się niedawno, cmoknął na źrebaka i zamknął furtkę. Krzyknął coś na Teklę krzątającą się przy wieczerzy dla proboszcza. Stojąc pośrodku podwórka przeciągnął się, aż mu w kościach strzeliło. Zobaczył w oknie czerwoną twarz kucharki i na gnojowniku psa przybłędę. Cisnął w psa kamieniem, rozległo się bolesne skowytanie, wywalił jęzor do Tekli zagapio- nej na podwórko. Poszedł do stodoły. Na klepisku ogarnął go mrok i zapach świeżo narżniętej sieczki z koniczyną. Zaj- rzał tu, tam... Kręcił się, zniecierpliwiony jak bąk. Ostrożnie wyjrzał na okólnik. Tekla widocznie za- palała lampy, bo od kancelarii proboszcza szła mdła poświata. Ostrożnie zamknął wierzeje i odsunął de- skę w tylnej ścianie stodoły, skoczył w czepliwe ło- piany, tuż koło dzikiego krza bzu. Skoszone pole koniczyny ze stogami było spory kawałek od stodoły, pod łąką. Grunt tu opadał ła- godnym skłonem ku sączącej się leniwie rzece, la- tem prawie całkiem wysychającej. Od ciemniejszych tu i tam kop łoziny ciągnęło zapachem ciemiężycy. W trzcinach popiskiwał jakiś nie znany ptak. Ze wsi dolatywało poszczekiwanie psa. Ciemniało. Skubnął koniczyny, ale trafił na zdrewniały badyl dzikiego kopru, rozłamał go w palcach, ujął łodygę zębami i stał zasłuchany w odgłosy wsi. Żachnął się nagle, bo trzciny zaszeleściły głośno. Stąpając ostroż- nie wszedł w łozinowe zarośla i wybrawszy miejsce z widokiem na stogi, usiadł na gałęziach. Dopiero teraz, żując badyl, poczuł gorycz zasuszoną w rośli- nie. Gdy na zachodniej stronie nieba błysnęły gwia- zdy, dostrzegł koło stogów rozpływającą się postać. — Ty diable, udusisz — zaśmiała się Krysoczka odpychając jego ręce — puszczaj! Nie puszczał. Rozgarniając włosy obcałowywał jej ciepły kark. Zaniosła się wysokim śmiechem, nie próbując nawet rozluźnić zaciśniętych na piersiach rąk. — Marny z ciebie gospodarz, Grisza, gościa przyj- mujesz, a nawet usiąść nie poprosisz. — Wielmożna pani, zaraz fotele narządzimy — skłonił się i zaczął wysmykiwać koniczynę ze stogu. Zapachniało gorzko. — Zimno mi — powiedziała. — Zagrzeję. — Rychło się domyślił. — Zawsze byłem niedojdą. — Święta prawda... Zamilkła uśmiechając się w ciemności, przyjemnie jej było czuć, jak błądzi po jej ciele jego chłodna dłoń. — Krysoczka, gwiazdeczko moja, czekałbym przy tych stogach lata całe na ciebie... Ale ty dla innego. — Dzisiaj dla ciebie. Czuł krągłe uda dziewczyny i spieszne falowanie jej piersi. Szeptał, bo w głowie mu wrzało jak w ce- brzyku, i przestał się miarkować. Była łagodna, ośmielająca, gładziła go po głowie jakoś tak po mat- czynemu. Niebo schodziło tutaj na łąkę w kotłowisko suchej koniczyny, w gorycz zasuszonego lata. Między chmurami błysnął rąbek księżyca. Zale- ciał ostry wiatr i znów zaszeleściły trzciny, ale oni już nie słyszeli niczego. Gdyby teraz ktoś ich na- szedł, wybrałby ich jak pisklęta z gniazda, nagich i bezbronnych. Niebo przejaśniało, na polach legła poświata. Odepchnęła go łagodnie, ale zdecydowanie. Zaczęła nakładać ubranie, próbował zatrzymać ją. Zaczął całować na oślep jej szyję, odsłonięte ramio- na... Odsunęła go twardo, nie było już w niej nic z niedawnej łagodności i oddania, w jednej minucie zmieniła się w kogoś zupełnie innego. Niweczyła każdą jego pieszczotę. — Dosyć, Hryt, dosyć... Dzisiaj byłam dla ciebie, mało ci to? Przyszłam, bo mi się tak podobało, może jeszcze kiedyś przyjdę, ale za bardzo na to nie ra- chuj, teraz już muszę iść... W tym momencie rozległ się ochrypły krzyk Mo- dryńca. Parobek zdążył się tylko odwrócić twarzą do napastnika, już poczuł obok siebie dziobnięcie wideł. Stary dźgał raz koło razu, ale że jeszcze po dzi- siejszym Szmulowym piwie ruchy miał nie bardzo pewne, toteż i nie trafiał. Hryt odskoczył jak wąż, dopiero teraz jego białe ciało oświetlone księżycową poświatą stało się wyśmienitym celem... Ostro za- piekło go gdzieś koło biodra. Zawył krótko. Poczuł drugi raz palące żelazo w głębi uda. — Przebiję, flaki wypruję! — charczał Modryniec. Rozwścieczony bólem parobek cisnął go w kotło- wisko koniczyny, gdzie przed chwilą baraszkował z jego córką, i zwarł palce na gardle. Stary bluznął jeszcze jakimś przekleństwem, zachłysnął się wła- snym językiem i wypuścił trzonek wideł. — Puść, udusisz! — Krysoczka próbowała przyjść ojcu z pomocą. Bezskutecznie usiłowała rozerwać walczących. Zrozpaczona, wpadłszy na leżące widły, które ją boleśnie ukłuły w stopę, porwała je i bio- rąc po babsku zamach, jęła bezładnie okładać parob- ka. Biła jeszcze, kiedy puściwszy starego, stał sła- niając się. Hryt zdzielił ją po gębie, aż potoczyła się pod stóg, i zebrawszy łachy wolno ruszył ku wsi, nie czując jeszcze żadnego bólu. Przed nim zza drugiego stogu wyprysnął inny cień. Trzymając wysoko za- kasaną spódnicę, sadziła w kierunku plebanii Tekla, stukając dużymi trzewikami; głośno, już o nic nie dbając, odmawiała modlitwę za konających. ROZDZIAŁ XVIII Walery siedział przed chałupą, kiedy posłyszał na drodze skrzypienie roweru, zobaczył ciężko pedału- jącego posterunkowego Hulewicza. Policjant, z kara- binem przez plecy, jechał gościńcem rozglądając się często. Zobaczył chłopaka od krów, Witka, co służył u Kukiełki, o coś go zagadnął, po czym skręcił do Sadłaka, przez moment błysnęło słońce na okuciu daszka. Skrzypienie roweru ustało. Karasim wstał, w pierwszej chwili chciał tam iść, bo jeśli miałaby być rewizja taka jak u Latosa, to konieczny będzie świadek, jeszcze co podrzucą... Ale zreflektował się, gdyby na rewizję, nie przysłaliby jednego, przyjechaliby furą, w paru chłopa. Wrócił pod chałupę, na wszelki wypadek patrzył tylko, jak też długo ten gość u sąsiada zabawi. Po- licjant był ledwie chwilę, zaraz odjechał,'Walery za- stanawiał się, czy by nie pójść dowiedzieć się, z czym to był posterunkowy? Ale poniechał. Nie byli mu tam u Sadłaków specjalnie radzi... Zamieszkiwało w Tuliczanach parę rodzin gnież- dżących się na dwóch, trzech morgach, co niektóry miał do tego jakiś fach: szewstwo, stolarstwo, cie- sielstwo, ale większość najwyżej donajmowała się do najprostszych prac u bogatszych. Był takim, Boże zlituj się, gospodarzem Młynarczyk, ojciec Heli... Zresztą żaden z Młynarczyków nie był zamożny. Był też takim sąsiad Karasima Sadłak, ojciec już prawie dorosłego syna, Stacha. Pomiędzy Karasimem a Sadłakiem trwał od da- wien dawna spór o szkody, jakie w Karasimowych zasiewach wyrządzały Sadłakowe kury. Jak tylko zboże zasiane — kury wygrzebywały ziarno, jak doj- rzewało — łuskały kłosy. Owszem, sąsiad odrabiał, we żniwa nawet przychodził sam z kosą, ale widać było, że czyni to z musu. I może to najbardziej iry- towało? Kiedyś spór wybuchł bardzo ostro, skończy- łoby się bójką, gdyby Latoś nie zajął się skłócony- mi. Przyszedł z paroma chłopami, siedli, rozważyli wszystkie żale i pretensje — pogodzili sąsiadów. Od tamtej pory zapanowała zgoda. Słomiana to była zgoda, ale zawsze lepsza od złotej choćby wojny. Główna jednakże przyczyna musiała tkwić gdzie indziej, wcale nie w tych „kurzych" szkodach. Może była to pomnażana przez ambicję niechęć głodnego do sytego? Niechęć zawsze szukająca okazji do wy- buchu, gdy zabraknie rozsądku lub gdy się człowiek zapomni. Z tych to powodów Walery nie poszedł do sąsiada. Dowiedział się wszystkiego dopiero nazajutrz od Wiktora, kiedy jechali do Chełma w sprawie wiecu. Policjant dostarczył Sadłakowi wezwanie do gmi- ny. No, to akurat niczego nie wyjaśniało, snuli więc domysły. Najpewniej chodziło o zajście z policją w czasie sekwestru, tylko dlaczego w takim razie wzywano go do gminy, a nie na posterunek? Zagad- nięty o to policjant zrobił tajemniczą minę i nic nie powiedział; albo obowiązywała go tajemnica, albo nic nie wiedział. — A może to w sprawie Kozino wych koni, ale to by pewnie też na posterunek kazali przyjść?... Ano, pójdzie, zobaczymy. Na kiedy to ma się stawić? — Na jutro. Jak to się im śpieszy. — A jego krzyż, znalazł się? — Gdzie tam! Kamień w wodę! — Powiem ci, że do gminy go wzywają w spra- wie tego krzyża. Jest to bardzo wysokie odznacze- nie, niejeden generał takiego świecidełka na piersi nie nosi. Jak im rzucił, to może teraz będą chcieli zrzeczenie na piśmie? Możliwe to, żeby taki order, jak zabiorą jednemu, przydzielić w to miejsce dru- giemu? Podobno, człowieka z talkami orderem aresz- tować nie wolno? — Ano, tak mówią. Nie znam się na tych spra- wach, ale powiem ci, że u mas mało rzeczy nie wol- no, wszystko zależy komu... Pewnie, że ktoś taki większe ma uważanie w poństwowych urzędach i wszędzie. — Powinniśmy to u mas w kole wykorzystać, po- syłać go za naszymi sprawami, jak taki szacunek wzbudza, niech świeci tym orderem. — Ba, żeby ten Sadłak był bardziej użytym czło- wiekiem, poza tym inmi mu nadawali tę blaszkę, a inni nasze sprawy mają w ręku. Dobra, porozma- wiajmy lepiej o wiecu. Jak myślisz, czego będą od nas chcieli w powiecie? Z jakiegoś zielonego podwórka, całego zarosłego rdestem, wyskoczyło wielkie psisko i ujadając rzu- ciło się Łysemu do pyska. Dopiero kiedy Wiktor skoczył z batem, pies odsunął się na bezpieczną od- ległość. Rychło zostawili wioskę w tyle i wjechali w las. Zaczynał się sosnowym młodnikiem, jakimś nierów- nym i wyrudziałym, dalej szosa wchodziła w dębowy starodrzew, wysoki, dostojny. Panował tu ostry, chłodny zapach. Nad koniem i nad głowami ludzi pojawiły się chmary komarów. — To tutaj sobie przysnąłem — powiedział Wa- lery. — Oj, nie wiem, co ja bym wtedy zrobił?... — A jakby tak z tym złodziejaszkiem spotkać się teraz? — A broń Panie Boże! — wybuchnął Walery. — Myślałem, że może udałoby się wyciągnąć z niego wiadomość, komu on te książeczki szykował? Wziąłem je na wszelki wypadek. Zsunął kaszkiet na tył głowy, ukazując spocone czoło z poprzylepianymi doń, siwiejącymi już wło- sami i zaczął szukać kapciucha z machorką. Tymczasem w Białodrogach w gminie oczekiwano pojawienia się wezwanego Stefana Sadłaka, kawa- lera wysokiego odznaczenia bojowego. Kiedy się po- jawił, nie kazano mu, jak wszystkim innym, czekać, ale od razu wójt zaprosił go do swego gabinetu. Tu- taj siedziało już parę osób, przybyłemu też kazano usiąść. Zaległa cisza, niepewna i obca. Chłop patrzył nieswój po twarzach zebranych, ale znał, i to tylko z widzenia, wójta i komendanta po- licji. Nie znał eleganckiego pana w złotych okula- rach i łyskającego wybrylantynowanymi włosami oficera policji, obydwaj przybyli zapewne z powiatu. — To pan jest Stefan Sadłak zamieszkały w Tu- liczanach? — zapytał cywil przeglądając jakieś pa- piery. — Niby ja — zapytany nieśmiało poprawił się na krześle. — Otóż w czasie sekwestru doszło w waszym obejściu do pożałowania godnych wypadków — urzędnik przerwał efektownie, przełknął ślinę i prze- wrócił parę kartek w papierach jakie miał przed sobą. — Ja oporu władzy nie stawiałem — wyjaśnił po- śpiesznie chłop. — Wiemy to, wiemy — uspokoił go oficer uśmie- chając się pojednawczo — a jak się miewa żona? — Jak to baba, zawsze coś tam pojękuje, ale tak sobie, chyba nieźle. — Nie odniosła żadnej szkody, kiedy doszło do tego nieszczęsnego strzału? — Nie, co tam się babie może stać?... — Zbadaliśmy sprawę: policjant w czasie zdejmo- wania karabinu z ramienia niechcący zawadził o spust. Stąd właśnie był ów niezamierzony fatalny strzał. Winny został pociągnięty do odpowiedzialno- ści i ukarany za niewłaściwe obchodzenie się z bro- nią. Trochę to gadanie wydało się Sadłakowi dziw- ne, że to niby przez nieostrożność, toż sam widział, jak tamten leciał do baby z karabinem i mierzył do niej, a że nie trafił, to inna sprawa. No, ale w urzę- dowej mowie jest to wszystko przypadkiem i nie- ostrożnością. Mowa była gładka i tak pewna siebie, aż dziw brał, dlaczego rzeczywistość akurat inaczej się miała. — W tym czasie rzucił pan posterunkowemu pod nogi swój krzyż Virtuti Militari? Czy tak? Sadłaka skręciło, stracił pewność siebie, którą już zyskał dzięki łagodnemu traktowaniu, ale nie mógł nie przyznać się. — Głupi byłem, pomyślałem sobie: tu sekwestra- tor, tu znowu baba zabita leży... No i jakoś mi to wypadło z rąk. — To znaczy, nie rzucił pan, tylko wypadło? — pytał wciąż uśmiechając się oficer — wypadło nie- chcący? — No... — jąkał się chłop słusznie rozumując, że skoro urzędowa prawda wygląda na przypadkowy strzał, to dlaczego chłopska prawda nie miałaby wy- glądać na upuszczenie odznaczenia całkiem niechcą- cy? — No, tak... Pewnie, że niechcący. I muszę po- wiedzieć, że ziemia się pod nim rozstąpiła, nie ma go, nie znalazłem... — Nie znalazł go pan z bardzo prostych powodów, myśmy go znaleźli. Oficer policji rozwinął leżącą przed nim czystą serwetkę i wszyscy zobaczyli błyszczący order. Sad- łak, który już wyciągnął po niego rękę, cofnął ją. — To chyba nie mój... Przy moim wstążka już wyblakła. — Zamieniliśmy ją na nową, no i oczywiście krzyż został odczyszczony. To cóż, panowie... Skoro zgu- b a się znalazła, to ją przypniemy na właściwe miej- sce. Proszę powstać! Tutaj wszyscy obecni powstali, a urzędnik w zło- tych okularach przypiął order wzruszonemu chłopu. Pozostali też zdawali się robić wrażenie wzruszo- nych, a przynajmniej zadowolonych, że obyło się bez kłopotów, których się tak obawiano. — Za co pan otrzymał Virtuti Militari? — zapytał urzędnik z powiatu. — Za cud nad Wisłą... No cóż, dał Bóg, natłukło się tych bolszewików, natłukło. A wręczał mi go ge- nerał Orlicz. — Ach, generał Orlicz-Dreszer — uśmiechnął się oficer. Podczas tej pogawędki wójt chrząknął parę razy i ciągle przewracając jakieś papiery, widać, docze- kać się nie mógł na swoją kolej. Dopiero kiedy Sad- łak zaczął o ciężkich czasach, nawet właściwie nie zaczynał, tylko mu się tak jakoś wymsknęło i zaraz chciał o czym innym, nawet sprostował, że czasy by- ły gorsze niż dzisiaj, bo dzisiaj to jeszcze żyć moż- na, a kiedyś to w ogóle... Cywil ze starostwa trącił nieznacznie wójta. Wójt, odkaszlnąwszy kilka razy, zaczął czytać do- kument z powiatu, na którego mocy podlegają umo- rzeniu wszystkie zaległości, cały podatek należny za rok bieżący. Na tym spotkanie zakończono. Sadłak nie wierzył temu, co go spotkało, takie to było zdumiewające. Ale przecież dostał do ręki pa- pier, więc wierzyć musiał. Zresztą — rozumował — gdyby się nawet teraz próbowali wypierać, to nic z tego, ma czarno na białym. Gdy tylko wyszedł z gminy, pierwsza rzecz — sprawdził, czy na papie- rze jest wszystko należycie wyszczególnione. Zaczął liczyć w pamięci. Podatek wyrównawczy gminny — pięć trzydzie- ści; podatek gruntowy — jedenaście dwadzieścia; podatek gminny — czternaście; podatek gruntowy państwowy — dwadzieścia dziewięć złotych, dwa- dzieścia trzy grosze; podatek drogowy — dwanaście dziesięć; podatek gruntowy gminny — trzydzieści dwa dwadzieścia; prolongata z poprzedniego roku — dwadzieścia dwa czterdzieści i asekuracja — dwa- dzieścia. Razem wszystkiego będzie koło stu czter- dziestu złotych, kiedy mendel jaj kosztuje czterdzie- ści pięć groszy! Hola!! — przypomniał sobie — ase- kuracja nie jest podatkiem, dwadzieścia złotych fa- jerkasy nie umorzyli, złodzieje! — mruknął składa- jąc papier. Zrobiło mu się przykro, a już przez chwi- lę czuł się jak człowiek wyzwolony od wszystkich kłopotów. — Cóż, panie Sadłak, dużo szczęścia pana dzisiaj spotkało — szedł mu naprzeciw komendant Senek — złe na dobre się obróciło. No, nie wiedziałem, że ma pan tak wysokie odznaczenie zdobyte w boju. Może wstąpiłby pan do mnie na posterunek, porozmawia- libyśmy chwilkę? — O czym? — zaniepokoił się chłop, spojrzał ba- dawczo na przodownika, ale skoro tamten oficer, na pewno jego zwierzchnik, uśmiechał się przyjaźnie, to Senek teraz może mu najwyżej... — O, nic takiego ważnego — uspokoił go poli- cjant — pomyślałem sobie, że skoro już pan tu jest i wszystkie sprawy tak pomyślnie załatwione, to i ten drobiazg załatwimy. Poszli na posterunek rozmawiając o suszy, która pewnie obniży plony i przyśpieszy żniwa... A cały czas Sadłak łamał sobie głowę, o co Senkowi może chodzić? Na posterunku komendant zapytał po pro- stu: — Panie Sadłak, nie chciałby pan czasem zarobić parę złotych? — Kto by nie chciał? —- mruknął chłop i oczy mu zaświeciły, ileż to szczęścia i różnych rozkoszy może Pan Bóg zesłać na człowieka w jeden dzień, jeśli mu się spodoba. — A ile? —? To zależy, no, powiedzmy, na początek trzy- dzieści do pięćdziesięciu złotych? — Na raz? — Tak, oczywiście, od razu. — A robota ciężka? — Przeciwnie, bardzo lekka. — No, to słucham pana komendanta. — Na początek ostrzegam, że wszystko, co sobie teraz powiemy, musi pozostać w najgłębszej tajem- nicy. Za rozpaplanie tego pięć lat kryminału. Ro- zumiemy się? —? No, w wojsku mnie nauczono, co to jest tajem- nica. — Właśnie, tak jak w wojsku. Podpiszcie. — Co to jest? — Zobowiązanie do przestrzegania tajemnicy pań- stwowej. Kiedy podpis został złożony i papier powędrował do szuflady, policjant sięgnął po teczkę, już widać z góry przygotowaną, rozwiązał i wyjął stamtąd spis członków utworzonego w Tuliczanach koła ludowe- go, pokazał go Sadłakowi. — Jest tu i wasze nazwisko. He-He! Policja wie wszystko. Ale nie w tym sprawa. Chodzi po prostu o to, żebyście informowali nas możliwie dokładnie, co się w tej organizacji dzieje, co się tam robi? Za- leży nam na tym... No co? Robótka łatwa i nieźle płatna. — Kiedy mógłbym dostać gotówkę? — Zaliczkę choćby za chwilę. — Zaliczkę? — zapytał z żalem chłop. — A reszta? — No, powiedzmy, też, jeśli zechcecie natychmiast szczegółowo poinformować nas o tym, co robi i co zamierza wasza organizacja... — Dobra, rozumiem — szepnął chłop. — To świetnie, że dogadaliśmy się — powiedział komendant — zawołam posterunkowego Hulewicza, pan jemu wszystko dokładnie opowie, wszystko... Później wypłata! Tylko jeszce raz ostrzegam, już dla waszego dobra, nikt się o tym nie może dowie- dzieć, nikt! ROZDZIAŁ XIX — Długo czekałeś? — zapytała Hela. — Nie, dopiero co przyszedłem — Szczepan szu- kał machorki po kieszeniach, znalazł, zaczął robić pa- pierosa. — Zaglądałam już tutaj raz, nie było ciebie. My- ślałam, na deszcz się ma, nie przyjdziesz. — Ee, deszczu to jeszcze pewnie do rana nie bę- dzie. — Chodź za chałupę na kloc, tam będzie za wia- trem i w razie czego pod dach blisko. Dlaczego przy- jechałeś rowerem? — To wedle ojca, jak biorę rower, myśli, że jadę gdzieś dalej, chociaż nie dowierza, jeżdżę okrążając daleko. Dziewczyna zachichotała. Po zielonkawym niebie tu i tam z rzadka błyskały blade gwiazdy, wiatr pę- dził od zachodu szaroczarne chmury, rozcinały je ciemne wierzchołki czereśni. Skórzaste liście jabłoni trzepotały głośno jak spłoszone wróble. Z chwiej- nych gałęzi spadały na wzdęte łopuchy spore już za- wiązki jabłek, „puc!" — całkiem jakby ktoś kamie- niem rzucił — „puc!". Bielejący gdzieniegdzie piołun pachniał gorzko. Pod zieloną ścianą chałupy, pod nawisłyni okapem od dawien dawna leżała kłoda drzewa, przyzwycza- jono się do niej, jak do niezastąpionej czym innym ławy. Od ^ deszczu bronił jej okap, od wiatru ścia- na chałupy z małym jak strzelnica Okienkiem ko- mory, z przodu bujne wiśnie zarastały sad młodą gęstwą. — Ojciec mój podobno był u was? — powiedział Szczepan siadając na dylu, w ciemności rozbłysł ognik papierosa słabo oświetlając twarz. — Był — dziewczyna opuściła głowę. Szczepan pociągnął papierosa, głęboko wdychając dym. Wiedział, że po takich dwóch zaciągnięciach poczuje w głowie szum, korony drzew na tle nie- ba zaczną lecieć ku ziemi, a szczyt dachu z krzyża- kami na kalenicy nieoczekiwanie zatańczy po niebie. Ale próżno czekał na te wszystkie niezwykłości, nic się takiego nie działo. — Zgodziłaś się? — zapytał z jakimś tępym na- ehalstwem, odsuwając ją od swego ramienia. Nie odpowiedziała, jeszcze niżej opuściła głowę. — Zgodziłam się, bo przecież o ciebie chodziło... Przecież dogadamy się, nie? — Zgodziłabyś się, gdyby nie tylko o mnie cho- dziło! No dobra, umowa zawarta, wiesz, gdzie mnie szukać. Wstał, odrzucił niedopałek daleko w krzaki. Mil- czała, zwiesiła głowę i wydawało się, że wcale nie oddycha, siedziała teraz jak dziecko, z kolanami pod- ciągniętymi pod brodę, zapatrzona gdzieś w ciem- ność. Stał jeszcze jakiś czas, może chciał, żeby go zatrzymała, prosiła, skamlała?... — Idę — powiedział. Milczała dalej. Wyciągnął z chaszczy rower, jedną ręką wziął za kierownicę, tak jak łapie się za kark psiaka, drugą wetknął głęboko do kieszeni, ruszył wprost w jaśnie- jący przelot między wiśniami. Dopiero wtedy nie po- wstrzymała dławiących ją łez. Tymczasem w górze tańczyły gałęzie i coraz czę- ściej słychać było spadające zielone jabłka, wkrótce dołączył do nich szmer deszczu. Drogą pośpiesznie uciekając przed wzbierającą bu- rzą przeleciała jak upiór niewidoczna furmanka, tyl- ko klekot wasągu i turkot kół przenosił się z miejsca na miejsce, niesamowicie szybko. — Helenko!... — zawołał na nią jakiś słaby głos. Obejrzała się, przygarbiony, nazbyt lekko jak na dzisiejszą pogodę ubrany, stał bandurzysta trzymając instrument osłonięty od deszczu połą koszuli. — Prot, co tu robisz? — Pozwolisz usiąść? Patrzyła na niego, szybko ocierając twarz chustką. Usiadł koło niej na dylu. —? Zagrasz coś? Muzyk westchnął głęboko. — Ach, nie do grania mi dzisiaj, życie moje się skończyło, przepadłem, Helenko. Nie ma już Prota bandurzysty, już on na tamtym świecie, a jego ciało robak toczy... — Masz jakieś kłopoty, biedaku? — Irka dziecko będzie ze mną miała — powie- dział. O Boże, to się żeń. — Jak tu biedę z nędzą ożenić? I jeszcze do tego to trzecie maleńkie, wszyscy z głodu pomrzemy, wszyscy... Ot, miłość, piękna rzecz, a jakim nieszczę- ściem się kończy. Ja żonaty z bandurą, ona każdą biedę przetrzyma, ale kobieta, a jeszcze to małe. Boh mój, Boh!... — Zagraj coś, przestań się martwić. Grajek, który już wcześniej wyciągnął instrument spod koszuli, dotknął strun, palce zatańczyły chciwie niecąc dźwięki. W łomot burzy i wiatru, w szum ciarachów i szarpiących się gałęzi waliła dumka, ciemna jak chmura nad Tereszańskim Borem, aż na- gle coś w niej oberwało się, jęknęło. Jakby padła na pierś i skonała... — Ech, wszystko to fałsz i oszukaństwo — szep- nął grajek i nagle, bez słowa uprzedzenia, zerwał się, i przez łopiany, przez wiśniowe zarośla poszedł ku drodze nie żegnając się nawet, jakby naraz o wszystkim zapomniał. Brzęknęła w ciemności stru- na trącona gałązką. — Hela... — odezwał się głos sprzed izby. Wyjrzała zza ściany. Na progu stał ojciec, przy- garbiony, w bieliźnie, z narzuconym na plecy wor- kiem chroniącym od deszczu. — Szczepan poszedł? — Tak. — Chodź do domu, deszcz... Ale dziewczyna nie poszła do domu, wyprysnęła opłotkami; nie omijając kałuż ani chroniąc się od deszczu pod drzewami, poleciała do Młynarczyków. W sieniach przy dybała Irkę. — Prot mi powiedział... — szepnęła zduszonym głosem. — Ależ się martwi. — O Boże, rozbębni po całej wsi! — No to co! — Nic, to nieprawda. Wcale nie będę miała dzie- cka, powiedziałam mu tak, żeby się ożenił. — Co on na to? — Rozpłakał się. — No, ładnego będziesz miała chłopa. — Nie śmiej się, głupia, dla mnie on najlepszy... Dziewczyny zamilkły. Stały w ciemności ściskając się za ręce jak spiskowcy. Na dworze trzaskały pio- runy, ze strzechy strumieniem lała się woda. Hela raczej poczuła niż posłyszała nad swoim uchem go- rący szept: — Tylko nikomu ani mru-mruL. — Dobrze, kiedy ślub? Zapytana milczała chwilę. — W każdym razie zaproszę ciebie na druhnę. ROZDZIAŁ XX Był pogodny wieczór. Stary Kukiełka siedział przed chałupą na ławie, której za nogi służyły dwa wielkie głazy. Wyciągnął obszyty buraczkową ta- siemką kapciuch, rozwiązał i zanurzył w nim nos. Tytoń pachniał smakowicie zapachem pięknych, da- lekich stron, może jakiejś ziemi obcej, skąd ta ma- chora przywędrowała? Skręcił w cienkiej bibułce papierosa. Zapalił, zaciągnął się, czekał chwilę, znów pociągnął i splunął. Nie miał ten zamorski tytoń mocy takiej, jak się spodziewał. Ale za to dym pach- niał!... Wracając przez szarzejące podwórko z dwo- ma wiadrami wody, Witek aż przystanął, kiedy go ten zapach zaleciał, głęboko pociągnął nosem. — Ale bakon... — Aa? — zapytał stary. — Nie dałby gospodarz zapalić, co? Takie zapa- chy jak od czekulady jakiej, to musi być cymes. — Obejdziesz się smakiem, nieś wodę do chałupy. — Może chociaż da gospodarz powąchać? Stary rozwiązał kapciuch. Witek wetknął weń nos i głęboko wciągnął powietrze, chwilę stał oczaro- wany. — Jezus Maryja, pachnie jak w raju!... — Czego jeszcze stoisz, nieś tę wodę — burknął na niego stary, ale już nie tak gniewnie, schlebiał mu zachwyt chłopca. Witek z żalem wrócił do wiader, otworzywszy sobie kopnięciem drzwi do sieni, znikł w chałupie. Dopiero teraz staremu papieros zaczął smakować. Wstał, przeszedł się po podwórzu. Widział, jak u są- siada zapala się nikłe światło lampy. „Mają jeszcze naftę?" — pomyślał. Był już przed samym progiem, kiedy dostrzegł na drodze białą chustkę Helki, skrył się za węgieł. Dziewczyna znikła mu z oczu, widocz- nie skręciła za grabki, potem mignęła mu przy sad- ku, wyraźnie zmierzając w stronę jego stodoły. — Stara! — Czego? — Chodź no, coś ci tylko pokażę. — Co? — Chodź prędko, nie dopytuj się! — przynaglał ciągnąc żonę na dwór. Musieli jednak przeczekać jakiś czas, zanim Helka pokazała się na przesmyku między stodołą a oborą. Przy furtce prowadzącej na tok zatrzymała się, trwożnie popatrzyła dokoła i weszła do środka. — Widziałaś? — zapytał stary. — A pewnie, czego miałam nie widzieć, ślepa przecież nie jestem. — Ma nasz Szczepanek wygodę, baby same do niego latają, oj, inaczej dzisiaj ten świat urządzony... Kobieta splunęła z obrzydzeniem. — Szelma jedna, zbałamuciła go. — A pewnie. — Kiecką mu inne dziewczyny zasłoniła, diablica jakaś. Wezmę ja zaraz saganek z wrzątkiem... — Ani się waż! — Czego? — Pobawi się jedną, drugą noc i zaraz mu się ze- chce innej, ani chybi prędko będzie miał dosyć. Wiem to po sobie. — Ty stary capie. — Cicho, głupia! Stara znikła w sieni, podążył za nią, chciał jej jeszcze coś powiedzieć w sprawie Szczepana. Ma- rudził z tym długo, jakby jeszcze dla niego samego nie wszystko było jasne. Zaczął wreszcie ostrożnie, z daleka podchodząc do właściwej sprawy: —• W Białodrogach wczoraj byłem, z Modryńcem gadałem, mądrala to całą gębą. — O czym żeście gadali? — Noo kryzysie, i o wszystkim... — Ta jego córka dalej jeszcze gzi się ze wszyst- kimi? — Skąd ty możesz wiedzieć, czy ona się gzi ze wszystkimi, chodzisz za nią? W Białodrogach to tyle jesteś, co do kościoła i z powrotem. — Wystarczy, żeby się wszystkiego dowiedzieć. — Dobra, dobra, patrzaj lepiej, jak się modlić, a nie cudze dzieci obgadywać, synową twoją może będzie. — Nie daj Panie Boże. — Daj Panie Boże! Szczepan długo nie mógł zasnąć, dopiero gdzieś po północy zaczęły mu się oczy kleić. I wtedy posłyszał jakby dalekie skrzypnięcie wierzei. Otworzył oczy i zobaczył w miejscu, gdzie zwykle prześwitywały tylko igiełki szpar, wysoki, jasny słup. Na dole słupa podciętego czarnym skosem zapolnicy bielało coś niewyraźnie. Poderwał się na rękach, rozpoznał ko- biecą głowę. Zamknął oczy udając, że niczego nie zauważa, że śpi... Ale cisza trwała, znów więc popatrzył, nie było nikogo. Ze stajni doleciało niespokojne parsknięcie Siwej, głuche i jakieś niecierpliwe. Od strony toku nie dochodził najmniejszy szmer, cisza aż pęczniała w uszach. Pod kalenicą zaszeleściła jakaś słomka, albo ją robak toczył, albo wróbel poprawiał coś w gnieździe. Naraz wydało mu się, że czuje obok siebie obcy, przesycony tytoniem, smrodliwy oddech. Niespodziewanie wszystkie szpary od razu, od naj- mniejszej do największej, błysnęły błękitnym świat- łem, huknął grzmot i przetoczył się po niebie jak obładowany wóz. Przez mgnienie widział przyczajo- ną, zamarłą w bezruchu postać mężczyzny. Powoli wyciągnął dłoń do rzuconego obok ubrania, po na- gan. Na toku zaszeleściła słoma rozgniatana bosymi stopami, coś się poruszyło prawie u jego stóp i przy- krywająca go pierzyna zaczęła umykać, ściągnięta czyjąś ręką. — Stój, bo zastrzelę! — krzyknął. Ale w tym momencie pierzyna spadła mu na gło- wę. Nacisnął spust, chlusnął ogień. Zadzwoniło mu w uszach i poczuł gryzący dym prochu; zanim wy- winął się z pierzyny, usłyszał już tylko klapnięcie wierzei. Strzelił tam jeszcze raz, na ślepo. Konie — błysnęła myśl. Wyskoczył szybko do stajni, była pusta. Podniósł krzyk. Z chałupy wy- padł ojciec w kalesonach. W oknie błysnęło światło, matka chyba zapalała latarkę. — Złodzieje!!... Ojciec, złodzieje... Konie zabrali! — Gdzie? Co?... — pytał stary, zasapany od szyb- kiego biegu. Znów błysnęła daleka błyskawica i zanim nadle- ciał grzmot, zobaczył, że konie stoją u wozu porzu- conego pośrodku podwórka. Ruszył tam z rewolwe- rem gotowym do strzału. Z chałupy biegła już matka ze światłem. Nikogo nie było. — Nie zdążyli, psie krwie, oblicować, ruszyć nie mogli... To ty strzelałeś? — Ano. — Trafiłeś? — Chyba nie, może drasnęło gdzie, nie wiem. Wespół z ojcem, świecąc latarką, obszukali tok, brama od strony pola była otwarta... Ale zaraz za stodołą zaczynały się krzaki leszczyny i tarninowe zarośla opadające stromo do jaru, no, to proste, że tam już nikogo po nocy znaleźć nie było można. — Wypatrzył widać, że pościel jest w stodole, a ty, noc w noc po świecie sobie ganiasz, to i chciał zabrać przy okazji. Pierzyna mu się spodobała, patrz- cie, do czego to doszło!... Będzie trzeba za dnia do- brze w stodole i w debrze popatrzeć, może raniony, to zostawił ślad. Ale rankiem, a nawet później, kiedy przyszedł Latoś, do którego dotarła wieść o usiłowaniu kra- dzieży, śladów krwi nie znaleziono. Owszem, innych było sporo, ale krwi nie. W debrze, idąc tropem złodziei, znalazł Wiktor niewypał z browninga, pod- niósł go, obejrzał. — Zobacz no, Szczepan, to było dla ciebie — po- kazał chłopakowi nabój. — Szczęście twoje, że pi- ston nie wypalił, iglica źle uderza. — Jak to dla mnie, stąd, z debry chciał do mnie walić? — Nie, pewnie strzelał już w stodole, ale przeła- dował broń dopiero tutaj, gdybyś go dalej gonił, strzeliłby drugi raz. Pomyszkowali jeszcze po krzakach, obszukali pod- wórka, ale niczego nie znaleźli. Tymczasem zaczęli ściągać sąsiedzi, wieść o kradzieży rozeszła się po wsi piorunem. ROZDZIAŁ XXI Malarz posłyszał za sobą w dole jakiś szmer, jak- by ktoś westchnął. Spojrzał i zobaczył w ukośnie padających z okna promieniach słońca przedziwne zjawisko — dziewczynę w złotej aureoli włosów prześwietlonych ostrym światłem. Odłożył pędzle i powoli zszedł z rusztowania. Podchodził cicho, na palcach, jakby bojąc się spłoszyć marzenie, które unicestwić może każdy nieostrożny głos. Uśmiech- nęła się do niego, ale nie odpowiedział na ten uś- miech. Pociągnął ją lekko w bok, poszła bezwolnie, zdumiona jego zachowaniem, lekkim dotknięciem rę- ki ustawił głowę tak, aby światło padające na twarz zagrało na czole, rzęsach, policzkach... — Nie ruszaj się — szepnął. Szept ten sparali- żował dziewczynę. Wbiegł na rusztowanie, zaszeleścił papier, i ma- larz wrócił z kartonem, jakąś deską, dwoma zbitymi z cienkich drążków kobyłkami. Poustawiał to wszyst- ko, przypiął karton do deski i szybko, gorączkowo, jakby go ktoś ścigał, zaczął muskać papier kredka- mi... Zrazu blado, nieśmiało, potem coraz wyraźniej zaczęła wyłaniać się otoczona włosami twarz, szyja... Przerwał, podszedł do niej, pieszczotliwie dotknął policzka, karku. Krysoczka drgnęła, jakiś ogień prze- leciał przez nią aż do stóp. — Zdejm to — szepnął i lekko szarpnął za bluzkę rozpinając zatrzaskę. — Tu, w kościele? — zapytała bezgłośnie samym poruszeniem warg. Rzucił kredki na ławę i zaryglował drzwi. Potem jeszcze pobiegł zamknąć wejście do zakrystii. Nie protestowała, kiedy uwalniał ją z ubrania. Jęknęła tylko, gdy kilkoma energicznymi ruchami obnażył jej piersi, dotknąwszy ich przypadkowo a tak delikat- nie, jakby musnęło je skrzydło ptaka. Potem, już bez oporów, rozebrał calusieńką. Gdy próbowała osłaniać się, uderzył ją z przyganą po rękach jak dziecko. Odsunął się parę kroków i spojrzał z za- chwytem. — Jesteś piękna...! Jak ci na imię? — Krysia. — Jesteś prześliczna, Krysieńko. Namaluję cię tu, w kościele — pokazał ręką na zasłoniętą rusztowa- niem ścianę, gdzie widać było nie dokończone ma- lowidło. — Jako Najświętszą Panienkę? — zapytała z na- iwną szczerością. Malarz opuścił rękę. — Nie, nie, trochę inaczej. Znów chwycił kredki, z kartonu prężyła się teraz kibić dziewczyny, wezbrane, młode, jędrne piersi, kształtny, z lekkim, wstydliwym zagłębieniem wokół pępka brzuch... Malarz nagle rzucił pastele, chwycił dziewczynę na ręce i zaczął całować jak oszalały. — Nie, nie!... — broniła się słabiutko. Zaniósł ją do wielkiego, rozbudowanego jak kre- dens konfesjonału, a kiedy mu ciągle jeszcze szep- tała w ucho „nie, nie", powiedział, że Bóg stworzył miłość na radość ludziom, że jest ona jak modlitwa, że grzechem śmiertelnym jest odmawiać własnemu spragnionemu ciału, dziełu Najwyższego. I wtedy wyszło na jaw, że nie jest tak święta, jak malarz uważał. Ksiądz Kiryk stukał do drzwi długo, zanim go wreszcie dosłyszeli. — Kto to? — zapytała Krysoczka spłoszona. — Ano katabas pewnie, ubierz się prędko, muszę mu zaraz otworzyć. — Nie, nie rób tego, nie rób!... — Przyjdziesz jeszcze? — Boję się, straszne się boję... Całował jej ciało lekko spotniałe ze strachu, sły- sząc, jak w głębi tłucze się przerażone serce. Ksiądz łomotał coraz mocniej. — Idę otworzyć, siedź tu cicho jak myszka, nie znajdzie cię. Specjalnie robiąc hałas, malarz poszedł otworzyć, marudził przy tym, mamrotał pod nosem, wreszcie odryglował drzwi. Ksiądz wpadł jak bomba, zasapany. — Dlaczego się zamykasz? — krzyknął wściekły nie wiadomo dlaczego. — Niechby tu ksiądz przez cały dzień na prze- ciągu posiedział jak ja, to by też zamknęli — rzekł z chłopska malarz. — A poreszcie, ludzie przycho- dzą, gapią się. — Kto tu był? ?— A różni. — Teraz nie ma kogo? — Kto by miał być? — Dom Boży, wolno każdemu. A czego niby od razuś nie otworzył, jak stukałem? Kiryk węszył, jakby przeczuwał tu jakieś dziwne przestępstwo. — Cynkwajs miałem rozrobiony, musiałem wyma- lować, żeby nie zmarnował się, nie słyszał ksiądz, jak wołałem, żeby poczekać? Toż przecież nie ja, tylko ksiądz narzeka, że marnuję tyle drogiej farby. Malarz zabrał się spokojnie do rozrabiania nowych farb, ale ręce mu drżały, coraz spod oka popatry- wał na księdza, który z laską w dłoni ciągle jeszcze biegał koło rusztowania, nie bardzo wierząc, żeby wszystko było tak proste, jak mówił malarz. Nagle w konfesjonale coś zatrzeszczało i rozległo się plaś- nięcie spadającego na posadzkę nagiego ciała. — Noga mi ścierpła... — powiedziała Krysoczka szeptem, widocznie czując, że musi coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Przyciskała do piersi ubranie, a z jej oczu pa- trzyła na księdza taka niewinność, że duchowny zba- raniał i kiedy po dobrej chwili znów zobaczył jej nagość i ruszył ostro z laską w ręku, prysnęła we drzwi... Były zamknięte, śmignęła więc przez koś- ciół w stronę zakrystii. Załomotało tam coś i nagle wszystko ucichło. Aż nieprawdopodobnym było, że mogło się cokolwiek wydarzyć. — Pewnie się zakradła, żeby popatrzeć. Jak ma- luję, to się za siebie nie oglądam, a drzwi przecież były otwarte dla wszystkich. Ksiądz podreptał do konfesjonału, obejrzał go jak miejsce zbrodni. Poczerwieniał jeszcze bardziej, ni- czego tam nie znajdując i wrócił do malarza grze- biącego w farbach z lodowatym spokojem człowieka, któremu już nikt nic nie może zrobić. — Zakradła się! — Ksiądz uderzył laską po kar- tonie przypiętym do deski, trafiając pomiędzy prze- pysznie wypełnione piersi. — Zakradła się! Drugie i trzecie uderzenie laski spadło już na ple- cy artysty. Przykulił się, spokojnie znosząc pierwsze razy, odstawił farby, żeby się nie zmarnowały i do- piero teraz natarł na księdza. — Ani się waż, zabiję! — krzyknął Kiryk waląc łaską po łbie — plugawy capie! — Sam jesteś capem — wybuchnął malarz, wyr- wał księdzu laskę i przełamał ją na kolanie jak su- chy badyl. — Głodem zamorzę. — A zamórz, fresku nie skończę. — I tak każę zamalować to plugastwo. — Tylko spróbuj, będzie to ostatnia chwila two- jego życia! Jeszcze czas jakiś trwała konwersacja w tym du- chu, wreszcie ksiądz, wysapawszy się, wypluwszy z siebie całą złość, nagle odwrócił się do ołtarza, Ukląkł ciężko, przeżegnał i wyrzucił z siebie świsz- czącym szeptem: — Wybacz Panie, splugawiono Twój Dom, ale sam życie to stworzyłeś i nie obrażaj się na nas grze- sznych... Coś jeszcze szeptał po łacinie, po czym, uspokojo- ny nieco, wrócił do malarza. Ostrożnie złożył obyd- wie części rozdartego szkicu i pokiwał siwą głową. — Boże, komuś Ty dał taką urodę?... — Niech już ksiądz Boga nie poucza, on wie, co robi. — Narysujesz to od początku, dla mnie do jadal- ni... No i trza by tu dodać bluszczu, kwiatków, jakiś motylek żeby leciał, że to niby wodnica taka... — Wiem, wiem, widziałem to kiedyś na jarmarku. — Tylko mi nie mędrkuj! Kończ robotę. Gruźlica cię zżera, nie wiadomo, jak długo pociągniesz. Od dzisiaj będę cię zamykał w kościele, żebyś czasu i daru bożego na darmo nie marnował. ROZDZIAŁ XXII Szli tak od samego rana, jedni poboczem, boso, inni środkiem pustej, rozpalonej w słońcu szosy, po- jedynczo, grupkami... Raz nawet przeszła cała ciem- na, zwarta kupa, jak jakiś oddział wojskowy. Ktoś tam z jakimś workiem na plecach, ktoś z podróżną torbą przewieszoną przez ramię, ten i tamten, w na- dziei na zajęcie, z jakimiś rzemieślniczymi narzędzia- mi. Poprzez krzaki z podwórka Władka Korycińskiego od pewnego czasu obserwowała szosę grupka chło- pów; zebrali się tu w innym celu, ale ten wyjątko- wy ruch na trakcie zaprzątał teraz ich uwagę. Ob- serwowali przechodzących z jakimś chłodkiem da- lekiego lęku w piersiach. — Co to wszystko, do licha, może znaczyć — po- wiedział Władek skręcając sobie cieniutkiego papie- rosa z resztek machorki wytrząśniętej z kapciucha. — Uciekają skądś czy co? — Starzy ludzie opowiadają, że tak kiedyś ucieka- no podobno od morowego powietrza —- powiedział stryj Młynarczyk patrząc łakomie na kapciuch, roz- wiewały się jego nadzieje na to, że i dla niego jesz< cze zostanie ociupina. — Ach, nic na tym świecie nie dzieje się tylko jeden raz, wszystko się w kółko powtarza. Pewnie tym morowym powietrzem jest teraz kryzys. Nic z tego dobrego nie wyjdzie, tylko złodziejstwo i ban- dytyzm, a może i wojna?... Tymczasem z kupy oderwało się dwóch ludzi i na przełaj przez łąki skręciło ku zabudowaniom. — No, uważać trzeba, zaraz mogą coś zwędzić, a najprędzej kurę... — Takiemu to już wszystko jedno, taki nawet podpalić może, co mu tam. — No, nie każdy bezrobotny musi być zaraz ban- dytą — powiedział wsparty na lasce Kozina, który dotychczas milczał. Stryj podszedł powoli do sterty gałęzi, przygoto- wanych jako drzewo na opał, wyłamał grubą, sękatą lagę. — Zaraz ich stąd zawrócę, przeżegnam po krzy- żach najpierw starszego... Złapcie wszyscy co do rę- ki, tu za chwilę może być całkiem niewesoło...! — Czyś ty zgłupiał, Młynarczyk? — Władek wyr- wał Stryjowi pałę i rzucił z powrotem na gałęzie. Przybysze, ludzie obdarci, z zapadniętymi policz- kami, wchodzili właśnie na podwórze rozglądając się czujnie. Pewnie nie mieli najlepszych doświad- czeń ze spotkań z mieszkającymi przy szosie chło- pami. Wyskoczył na nich pies z taką zajadłością i nie- nawiścią w ślepiach, jakby sam jeden podejmował się reprezentować wieś przeciwko obcym. — Dzień dobry — powiedział jeden z przybyłych, zarośnięty, siwiejący człowiek. Zwracał się w stronę Koziny pewnie dlatego, że był tu najstarszy. — Jak się ta wieś nazywa? — A Tuliczany. — Tuliczany... Do Hrubieszowa stąd jeszcze da- leko? — Niedaleko, do wieczora zajdziecie. — Nawet z popasem — dorzucił Stryj. — Roboty szukamy — powiedział znów przybyły nie patrząc na młodszego, który cały czas milczał. — Tu czy w Hrubieszowie? — No, idziemy tam, bo pono drogę tam budują i ludzi trza, ale moglibyśmy i tu, jakby się co zna- lazło. — Nie ma tu nic, nie ma fabryki, folwarku i pra- wdę mówiąc, to aż za dość mamy rąk do pracy i gąb do wyżywienia — wywodził Stryj uświadamiając przybyłym, że tutaj nie mają czego szukać. Starszy, jakby chciał odwrócić uwagę od tematu, zwrócił się wprost do Koziny. — Do jedzenia by się coś nie znalazło? Od rana nic w gębie nie mieliśmy, ani ja, ani chłopak, syn... —? Pewnie i zapłacić nie macie czym? — zagad- nął Koryciński. — Może byśmy odrobili, jesteśmy zdunami, piec postawimy w dzień-dwa, za jedzenie tylko, jakby było trzeba. — No, jeszcze za ciepło na piece, trochę źleście się wybrali. — Nie tak źle, ostatecznie kiedyś zima przyjdzie. Piec dymiący naprawimy albo jeszcze lepiej — prze- rzucimy... — nalegał zdun z nadzieją w głosie. — A piec chlebowy — odezwał się po namyśle Kozina — umiałby pan zbudować? — Ma się rozumieć, to prosta sprawa... Drzwiczki, szyberki-są? — Coś by się znalazło, jak nie, kowal dorobi. No, to... Kozina rozejrzał się po twarzach sąsiadów, nie radzi byli takiemu obrotowi rzeczy. Na podwórku z trudem uspokajał się pies, jakby jeszcze niezupeł- nie przekonany, że obcy nie zagrażają nikomu... Cho- ciaż patrząc z perspektywy psa, trzeba stwierdzić, iż nigdy nie wiadomo, co się może między ludźmi wydarzyć. — Chodźmy, bierz statki, Jurek... — wyraźnie ucieszony powiedział ojciec. — Kozina! — Koryciński odwołał na bok sąsia- da. — A weźcie kartkę od sołtysa, zapiszcie przy- najmniej nazwiska, toż nie wiadomo, co to za ludzie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. — Toż widzę, ludzie jak ludzie. Patrzyli za odchodzącymi, ciągle jeszcze podejrzli- wi, .może to rzeczywiście fachowcy, ale może też zwyczajni partacze, co to się czepiają wszystkiego, byle tylko jakoś przeżyć tydzień, dwa. — No, patrzajcież — powiedział stryj Młynar- czyk — człowiek uczy się rozumu do śmierci, mało to Pawłowi było tych złodziei, jeszcze teraz sobie jakichś fetniaków do domu poprowadził. Ale nikt nie podjął tego tematu. Na drodze roz- legło się kołatanie wolno jadącej fury, wszyscy spoj- rzeli w tym kierunku. — Wiozą go — powiedział Władek Koryciński. — Kogo znowuż? — zapytał jedyny w całej gru- pie nie zorientowany stryj Młynarczyk. — A tego grajka, co go znaleźli powieszonego na dębie koło Koziego Bagna, podobno ładnych parę dni wisiał. — Co mu do głowy strzeliło? — Jedni mówią: bieda, inni: miłość, kto tam ta- kiego zrozumie? Wyszli na drogę. Naprzeciw nich toczyła się po- woli furmanka zaprzężona w jednego zaledwie ko- nia. Na furze obok woźnicy siedział Hulewicz w roz- piętym pod szyją mundurze, z karabinem między kolanami. Dalej, na słomie, leżał przykryty szmacia- nym kilimem podłużny kształt-człowiek, zaś na wie- rzchu bandura z pozrywanymi strunami. Zdjęli czap- ki. Koń utknął, jakby wyczuł, że może sobie zrobić odpoczynek. — Wolno popatrzeć? — zapytał Stryj i już zbli- żał się, żeby podnieść kilimek. —? Nie radzę — zatrzymał go policjant — sroki oczy wyjęły, po co patrzeć, jak nie musicie... — Bez trumny go pochowają? — Pop w Białodrogach jakąś trumnę ma dać, człowiek przecież był prawosławny. Już tam panichi- da się odprawia. Odsunęli się na bok. Koń napiął postronki i fura ruszyła, zaskrzypiały koła rżnąc płytkie koleiny w piachu. — Skakał człowiek, skakał, po zabawach grywał, dziewczyny ściskał i teraz ziemia go uściśnie. Będzie mu tam smutno i wilgotno i nawet sobie na tej ban- durze nie brzdąknie. Tylu ludzi cieszył, a nikt po nim nie zapłakał. Może to i lepiej, za życia był we- soły, to i teraz smutku po sobie nie zostawia. — Pomaleńku wszyscy kiedyś za nim pójdziemy. Patrzyli w milczeniu za odjeżdżającym samotnie wozem, nie śmiąc jeszcze, póki o zmarłym rozmawia- li, czapek na głowę wkładać. Gościniec dobiegał do szosy pomiędzy dwoma bajorkami, stały tu wieczne kałuże, patrzyli więc, jak fura pokona grząskie miej- sce... Przeszła, powoli wylazła na szosę... ROZDZIAŁ XXIII Tydzień naprzód zawiadomił sołtys — puściwszy na wieś obiatę — o terminie rozpoczęcia sianokosów. Prace te odbywały się w Tuliczanach wspólnie, gdyż łąka była serwitutowa, nie podzielona żadnymi gra- nicami, i dzielono dopiero siano, już po wysuszeniu. Rozpoczęcie kośby ustalono akurat na świętego Jana, na czas upałów i pięknej, jak wróżono, trwałej po- gody- Łąki tuliczańskie rozciągające się po lewej stronie Rudawy graniczyły przez rzekę z łąkami tereszań- skimi. Tu i tam sterczały spośród trawy kępy łozi- ny, czasem nad rowem albo na bagnisku u rzeki pię- trzyły się młode olchy. Od wzgórz zaś, na których rozciągały się orne pola, wybijało czasem zimne źró- dełko. Sama łąka nie była nadzwyczajna, zryta kre- towiskami, miejscami wypalona słeńcem; drobny czerwony szczaw się tu trzymał i często całymi ko- loniami rosła ciemiężyca, zasłaniająca swymi liśćmi słońce trawie — pracowitej gospodyni tych dziedzin. Ale miejscami porost był dobry, miękki i soczysty. W wyznaczony dzień stawili się wszyscy, przyszli tutaj chłodnym świtem, dygocąc z zimna, niecierpli- wie czekali rozpoczęcia roboty dla samej już nawet rozgrzewki. Ten i tamten niósł kosę nie obsadzoną, aby w grupie nie skaleczyć kogoś, teraz więc ją po- śpiesznie mocował postukując młotkiem. Kosiarze kładli pod jeden krzak węzełki, było tam śniadanie oraz babka z młotkiem do wyklepania kosy w połud- nie. Osełki nieśli wetknięte za pasek albo dyndające w dłubanych lub rzemiennych pochwach jak jaką broń. Byli tu sami mężczyźni, kobiety będą potrzebne koło południa, przyniosą obiad i grabie do rozbija- nia pokosów, teraz nic tu po nich, zostały więc tym- czasem w domu. Zaczynał Jan Młynarczyk, zwany dla przyrodzo- nego skąpstwa „Żyłaczem", nie wiadomo czy to przypadkiem, czy też dlatego, że to dziś świętego Jana i wypadało mu dać pierwszeństwo. Za nim sta- nął któryś ze stryjów, też Młynarczyk, jeszcze dalej Szczepan Kukiełka i Władek Koryciński. A potem to już jak kto chciał i mógł. Zadzwoniły, zaświszczały ostrza kos. Początkowo robota szła jakoś nieskładnie, opornie, ale bo też na brzegu łąki trawa rosła najbardziej chmyzia, potem z minuty na minutę jakby lżej. Kosy wcinały się w pachnący gorzko, korzennie gąszcz trawy, nad któ- rą ciągle chwiały się nieświadome niczego firletki różowe, senne bąki, zwane śpiochami, a w miejscach wyższych lub bardziej wypalonych — białe rumia- ny. A po każdym kosiarzu pozostawała równo zgo- lona szczotka trawy i ślad bosych stóp jakby prze- szły tędy płozy sanek. Czasem idący przodem przystawał nagle, brał garść trawy i ocierał nią wilgotne ostrze, sięgał po osełkę. Leciał dźwięk tak składny, jakby muzyka. Za chwilę dołączał ktoś drugi, trzeci... I cała łąka rozbrzmiewała melodią sianokosu. Czasem przy tym ostrzeniu przymówka jakaś fyr- gnęła, ostry żart pod adresem tego czy tamtego. Prze- śmiewali się głównie z Władka Korycińskiego, bo sobie niedawno radio sprawił i coraz to opowiadał, co tam w tych czarnych nausznikach mówili albo grali. Nawet składniej mu szło mówienie o graniu niż o gadaniu. A prześmiewano się, po prawdzie mó- wiąc, przez zazdrość, bo nie każdego stać było na to, aby zapłacić nowy podatek, trzy złote miesięcz- nie, za słuchanie radia, nie mówiąc już o kupnie takiego aparatu. Ale przymówki i.żarty cichły szybko, starsi przy- naglali młodych, aby z rosą jak najwięcej wysiec, bo później, kiedy słonko wilgoć wypije, trawa bę- dzie sucha i twarda. Koło dziesiątej, kiedy słońce dobrze przygrzało i po rosie śladu nie było, zaczęli schodzić do cienia przy kępie łoziny na śniadanie. Idąc, ten i ów oglą- dał się na pokosy, leżały równo, łagodnym łukiem omijając kępy krzaków. — Trza by to wszystko wykarczować, to i łąka będzie ładniejsza —? powiedział ktoś. — Wszystko chciałbyś wyrąbać, a to stworzenie boże też musi mieć jakieś schronienie, nie samiśmy to na świecie — przyganił mu Koryciński. Tam, gdzie rozpoczynano koszenie, trawa już zwiędła, pokosy przylegały do ziemi jakby wychud- łe, przyjdą wnet kobiety rozrzucać je, aby się nie za- parzyły. Rozwijano węzełki, kto tam z nich co miał do jedzenia, najczęściej chleba kawał, nie zawsze z oma- stą, niektórzy tylko parę ząbków czosnku i mleko, cebulę, rożek kwaśnego twarogu. Rzadko ten i ów łupał jajko, bo jajka trzeba było sprzedawać na sól, na naftę i jeszcze inne, potrzebniejsze w domu rze- czy. A brzuch nie szklany, nie widać, że pusty. Przy śniadaniu ktoś tam o złodziejstwie wspom- niał, bo nie tylko o Kozinie pamiętano, ale również o tym zajściu u Kukiełki. Ktoś znowu wspomniał o bandurzyście. Zaraz też zaczęli o tym mówić jeden przez drugiego, widać im sprawa samobójczej śmier- ci nieznanego, a dziś już tak życzliwie wspomina- nego człowieka wyrzutami jakimiś na sercu leżała. kich ogarnęła, że nikomu żyć się nie chciało. Lu- dzie jakby przestali się bać, bo powiem po prawdzie, po co oszukiwać, żołnierz też się boi — jakby się nie bał, zginąłby od razu... No i Warszawy nie zdo- byli, bo trza by było nas wszystkich wtedy wymar- nować, żeby pójść do przodu. A tu takie masy bol- szewików szły... I to wszystko pchało się na nasze pozycje. Pchało się jak szarańcza polewana ki- piątkiem, tylko nasze maszynki cięły bez przerwy, większość luf się rozglijowała, nie było czasu zmie- niać... — Czy to prawda, że Matka Boska się pokaza- ła? — zapytał z niejakim nabożeństwem Jan Mły- narczyk, zwany „Żyłaczem". — A tam, prawda! Matka Boska nie ma nic lep- szego do roboty! — fuknął Sadłak. — Po kościołach w Warszawie furt nabożeństwa się odprawiały do Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej, no to po- tem, kiedyśmy się ostali, wszyscy zaraz krzyknęli: „Cud! cud!" Sadłak widać trzeźwo opowiadał o wszystkim, co widział, i o tym, czego się później dowiedział, nie zmyślając i nie dokładając. O, gdyby to na Stryja padło, tam by dopiero był cud, byłoby czego po- słuchać. Aż szkoda, że takie ciekawości ogląda byle kto, co to później nawet opowiedzieć nie potrafi. —• A samo odznaczenie dostałem za maszynkę — zaczął Sadłak. — Wyznaczyli mnie do takiego jed- nego akademika, długiego jak tyczka grochowa, do obsługi maszynki... Raczej jemu do pomocy, ale jak to młody chłopak, ciekawy byłem, to i nauczyłem się wszystkiego: celować, strzelać jak trzeba. Za- siedliśmy w krzakach w kupie kamieni. Obmurowa- liśmy się głazami, że tylko szpst-ka jak dłoń na lufę została. Akademik grzał, ja mu tylko taśmy poda- wałem, ale jak jego trafili, sam się musiałem brać Ale wkrótce, jako że koszula bliższa ciału, wrócono do zwykłych chłopskich kłopotów. — No, to chyba sekwestratorów przed żniwami we wsi nie zobaczymy — westchnął Latoś; już zjadł, sadowił się teraz pośród chłopów, skręcając papierosa. — Wypada, że te diabły powinny dać nam spokój na jakiś czas. — Ale po żniwach tylko patrzeć — oponował Stryj. — Po żniwach będzie świeży chleb i świeży grosz, jak zboże sypnie i nie stanieje za bardzo, to się najpilniejsze podatki jakoś obgoni. — Do nowego chleba — mówił ciemno widzący te sprawy Koryciński — pożyczyłem u Żyda, oj, prędko idzie ten pożyczony chleb, prędko... Jak przyjdzie oddawać, to się za głowę złapię. W tamtym roku na przednówku pożyczyłem worek żyta, poli- czył po dwadzieścia złotych i wziął siedem procent od sta na miesiąc, bo to — mówi — na krótki ter- min. Po żniwach żyto było po jedenaście, pięć sześć- dziesiąt wyszło na procenty, na to oddałem prawie dwa i pół metra za ten metr, co pożyczyłem. Obrał mnie, szubrawiec, do cna! —? Nie tylko on cię obdziera, także bieda i kry- zys — wtrącił Wiktor — gdybyś miał co jeść, nie szedłbyś pożyczać i płacić procenty. Po drugiej stronie krzaka inny wałkowano temat. Sadłak tam opowiadał, jak mu powtórnie wręczano krzyż w Białodrogach. O umorzeniu podatków na wszelki wypadek nie wspomniał. Kiedy skończył, ktoś zapytał go, jak to właściwie było z tym cudem nad Wisłą? — No zwyczajnie, był cud i już, piętnastego sierp- nia dwudziestego roku. Gnali nas wtedy bolszewicy spod Zamościa aż pod Warszawę, wszyscy myśleli, już—już Warszawa padnie i taka desperacja wszyst- do roboty. Oni szli falami, a ja strzelałem... Wszyscy nasi uciekli, a ja strzelałem. — No i nie strach wam było? — A nie, bo nie widziałem, żem się sam został. Zza tej kupy głazów niczego nie było widać, gdy- bym wiedział, pewnie też bym zrejterował... Nie trwało dłużej niż dwie godziny, jak nasi wrócili. Po- tem na kwaterach okazało się, że ta moja maszynka wszystko zatrzymała, bez niej nie wiadomo, co by było... — Toście, Sadłak, Warszawę nam uratowali — zażartował Koryciński. — Może całej nie, ale coś niecoś się uratowało... Potem bardzo ważni ludzie się mną interesowali, no i stąd ten krzyż. Jeszcze pytali, jak takie przypinanie krzyża wy- gląda i "kto to robi? Ale starsi zaczęli przynaglać do roboty, bo to i upał się szykował, i kosy trza by je- szcze poklepać, gdyż sucha trawa zacznie kłaniać się pod ostrzem. Zaczęto więc klepanie kos, ten, kto miał pewniej- szą rękę, klepał sobie i młodszym, a byli w tej sztu- ce i mistrzowie zawołani, spod ich młotka kosa wy- chodziła ząbkowana równiuteńko jak spod jakiego aparatu. Ale śniadanie jeszcze nieprędko się skończyło, oto kosiarze zamiast jąć się pracy, zaczęli rajcować, bo ktoś zaczął o wiecu mówić, więc jeden przez dru- giego jęli radzić, jak taką rzecz zorganizować. Oczy- wiście wszyscy mówili zgodnie, że jeśli robić, to w porozumieniu z powiatowymi władzami stronnic- twa, z zezwoleniem, żeby policja nie miała powodu do wkroczenia. Sadłak ćmiąc papierosa bacznie patrzył, co i który mówi. Sam głosu nie zabierał, czasem tylko, jak czyjś wzrok się na nim zatrzymał, przytakiwał gor- liwie. — Mało, że za wiedzą powiatu taki wiec trzeba robić — wyjaśnił Wiktor — to jeszcze powiat musi nas poprzeć. Sami liczącego się zgromadzenia nie zrobimy, sami możemy w kilku przy papierosach pogadać, popalić, ponarzekać i rozejść się. Tylko że tam, w powiecie, otwarcie wam to powiem, do ta- kiego wiecu wcale się nie palą, odradzają, knują... „Takiej rzeczy nie robi się z dnia na dzień, na łapu- capu!" „Jakiś porządek musi być w organizacji". No i dalej w tym duchu. Kto wie, czy przed żniwami da się cośkolwiek zrobić. Ale swojego dopiąć musi- my. Musimy wreszcie głośno powiedzieć o wszyst- kich naszych bolączkach... — O wszystkich? Toż bolączek chłopskich na wo- łowej skórze nie spiszesz — wtrącił Młynarczyk, oj- ciec Helki. — Ale o paru najważniejszych się powie. — O tych paru najważniejszych, gdzie trzeba, wiedzą. — Może i wiedzą — zakładając kosę na ramię rzekł Walery — ale nie zdają sobie sprawy z tego, że my długo takiego porządku nie wytrzymamy, wte- dy pozostanie tylko te kosy na sztorc obsadzić, jak za Bartosza Głowackiego. Nie wiadomo, ile trwałyby te rady, gdyby ktoś ze starszych łajaniem nie przerwał gadaniny, toć go- dzina, dwie, a upał będzie taki, że pot człowiekowi oczy zaleje. Ruszono do roboty i teraz sam Latoś stanął pierwszy. Wkrótce kosiarze rozsypali się po łące, już nie szli tak zwartą grupą jak rano. Cocaz więcej ich też ko- siło już w samej bieliźnie: w kalesonach przewiąza- nych pod łydką troczkami i puszczonej na Wierzch, zgrzebnej koszuli. W tym jednakowym ubiorze wy- glądali jak umundurowane wojsko. Coraz dalej i dalej za nimi pozostawały pierwsze pokosy; po plecach, udach, ramionach — spływał pot, z twarzy ocierano go podołkiem koszuli albo i nie ocierano wcale, pozwalając łaskotliwym stru- myczkom spływać na brodę i skapywać na ziemię. Na wzgórzach pomiędzy żytami pojawiła się pstra grupka kobiet i dzieciaków — z grabiami, z widła- mi... Wkrótce w innej stronie, zza kalinowych za- rośli wyszła następna hurma, za nią jeszcze dalsze. Kosiarze jednak nie przerywali roboty, kobiety więc, złożywszy chustki i zawiniątka z obiadem w cieniu, jęły rozbijać pokosy, łąka wkrótce rozbrzmiała śpie- wem: Z tamtej strony młyna Rosła jarzębina, Spodobała mi się Młynarza dziewczyna... Zanim jedna grupa skończyła powtarzanie ostat- nich słów, inna podejmowała następną zwrotkę, jak- by dla przekomarzania się: Nie tak ta dziewczyna Jak jej czarne oczy, Gdy ja ich nie widzą, Nie mogę spać w nocy... — Przy tym śpiewaniu trawa pod kosą jakby mię- ksza — zażartował któryś z kosiarzy. Odpowiedział mu śmiech. Tymczasem kobietom robota paliła się w rękach, siano z pokosów jakby rozpierzchło się równą war- stwą po łące. Ostre słońce wysuszy je w mig. Śpiew nie ustawał: Przewieź mnie, przewieź mnie Przewoźniku młody, A ja ci zapłacę Z tamtej strony wody... Ale wkrótce śpiewanie ustało. Pracowano milcz- kiem, jakby w cichej zaciekłości, przez parę godzin. Tylko ktoś tam kogoś przynaglił, żeby mu spod kosy uciekał, tylko zadzwoniła osełka. Upał się wzmagał, a łąki pozostał jeszcze szmat, toteż i nie folgowano sobie. Aż wreszcie Latoś dał sygnał do przerwy. — Obiad robimy, chłopy! — krzyknął na kosiarzy. Skończył właśnie swój pokos w miejscu, gdzie łą- ka minąwszy zarośnięte olchami miejsce, bezpośred- nio dochodziła do marnej, płytkiej rzeczułki Ruda- wy. — Obiad!... Obiad!... —- krzyknięto w stronę pra- cujących kobiet. Zaczęły składać grabie i ławą ruszyły do cienia, gdzie pozostawiono zawiniątka z jadłem. Kosiarze kończyli zaczęte pokosy. Ci, którzy doszli już do rzeczki, wygalali jeszcze kępki trawy pomiędzy ol- szami. I tak aż do chwili, kiedy ostatni maruder nie skończył, aby mu nie było markotno, że go samego pozostawiono. Wtedy jeszcze trzeba było kosę po- ostrzyć, aby diabłu, co się z kosiarza zwykle śmie- je, że już go siły opuściły, pokazać, że nie ma ra- cji — wtedy dopiero był prawdziwy koniec pracy. Pod krzakiem łoziny, w cieniu — jedni od razu brali się do jedzenia, inni czekali, aż zmęczenie nieco minie, bo w takim stanie to i najlepsza strawa nie smakuje. Wiktor spojrzał na Reginkę, wyróżniała się pośród kobiet smukłością, jeszcze nie tak dawno było to dziecko, a tu już tylko patrzeć, jak panna się zrobi. ?— Cóżeś to stanęła na słońcu, idź w cień! — ma- chnął ręką w stronę łozin, gdzie chłopi sadowili się na obiad. — Co tam przyniosłaś? — Kluski z serem i zsiadłe mleko — odpowiedzia- ła dziewczyna. — I to wszystko? — Wszystko, co mama dali. — A to i nie ma się do czego kwapić. Odwrócił się i poszedł do Rudawy, gdzie już paru pluskało się, obmywając twarz i spotniałe plecy. Wo- da była lodowata, dawała niespodziewaną ulgę. Chwiały się w niej zielone warkocze moczarki, cza- sem przy torfiastym dnie mignęła ryba. Wiktor wciąż i wciąż nabierał wody w dłonie i chlustał sobie na głowę i kark z niesłabnącą przy- jemnością. Znienacka naszła go myśl, że może to właśnie jest szczęście? Że może więcej od życia nie ma co wymagać? Budzić się rano, iść, nawet dygo- cąc od porannego chłodu, a potem do upadłego kosić pachnącą łąkę... I ta chwila w chłodzie rzeki zmy- wającej wszelki znój i zmęczenie. Chłonął łapczywie chłód wody, jakby mu ją kto miał zaraz zabrać, jak dobro zakazane, aż do zapa- miętania. I z tej radości nagle zrobiło mu się smut- no, bo oto wyobraził sobie, że za sto lat ta sama rzeka będzie płynęła w takie samo słoneczne połud- nie, mimo że jego już nie będzie, nie będzie nawet Reginki, która kiedyś też umrze ze starości... Coś ścisnęło go w piersi. W moment później uświadomił sobie, że i widok tych podwodnych zielonych warko- czy, i rzeka, i ta radość z prostego obmywania się w czystym chłodzie byłaby niemożliwa, gdyby wszystko mogło trwać zawsze, bo piękne jest to do- piero wtedy, kiedy trwa tylko przez mgnienie... Mała chmurka przykryła słońce, zadrżał z zimna. Tamta radość i tamte myśli, co mu przed chwilą przyszły do głowy, były teraz daleką przeszłością. I rzecz dziwna, poczuł się zbratany ze wszystkimi dziś żyjącymi ludźmi prostym faktem, że żyją w tym samym co on czasie, że niemal jednocześnie z nim pójdą w niepamięć... — Hej, Wiktor! — krzyknął na niego Walery — nie dość tego mycia? Sroka cię złapie, jak się bę- dziesz za bardzo błyszczał z czystości. Roześmieli się obydwaj, ruszyli pod łozinę do obiadujących; chociaż ręce i ramiona drętwiały ze zmęczenia, było im dobrze. Oto obiad, choć mizerny, ale przecież coś przyjemnego, potem spanie w cieniu, ze słomianym kapeluszem zsuniętym na twarz, we- wnątrz posmak swojskiego potu, przez słomkę prze- bija światło, rozsypując się w kolorowe cekiny i za chwilę człowiek miękko zapadnie w głęboki, łagodny sen. Do tej nieświadomości boleśnie i twardo zacznie się przebijać ujadanie młotka i cichy pojęk klepanej kosy. To najstarsi kosiarze, co ranka nie dośpią, co i w obiad chcieliby Panu Bogu parę minut zza pa- zuchy wyrwać, już klepią kosy. Trzeba wstawać... A potem znów koszenie, aż do zupełnego odrętwie- nia ramion, do pierwszej rosy, której chłód będzie łapał za stopy, do zmierzchu, aż nad łąką wstaną opary na jutrzejszy pogodny dzień. W zbożach, na pagórkach odezwą się derkacze, a kobiety, które do- pędzą już kosiarzy, zaczną naglić na powrót do do- mu, do obrządku, do pozostawionych dzieci... ROZDZIAŁ XXIV Od jakiegoś czasu Krysoczka zaczęła- źle sypiać, przewracała się na posłaniu z boku na bok, stękając i wzdychając boleśnie. Rozbierała się z odzienia, bo jej czegoś było duszno, pieściła i gładziła swoje cia- ło, powtarzając sobie to wszystko, co jej mówił ma- larz. Od czasów zdarzenia w konfesjonale, durna, co noc czekała na niego. Czekała i dzisiaj. Kiedyś, parę dni temu, zaszła do kościoła i aż łzy stanęły jej w oczach. Oto rozpoznała siebie, jak w cieniu dziwnie pięknego krzewu leży na zielonym mchu nagusieńka, a nad nią on, tylko w jakiejś dziw- nej zbroi niby rycerz, ale z obnażonymi udami i w sandałach... Malarz objaśnił, co to wszystko miało oznaczać, ale ona niczego, niczegusieńko nie zrozu- miała, w głowie jak gwóźdź tkwiła jej jedyna myśl, jak strasznie ludzie się z niej będą śmiać, kiedy ją zobaczą tutaj tak namalowaną! Potem z płaczem zaczęła błagać, aby Boga nie gniewał takim obrazem i przynajmniej jej nagość jakoś zakrył, bo ona gotowa zapaść się pod posadzkę kościelną. I malarz ustąpił, domalował jej powłóczystą sza- tę, długą i bogatą, ale tak przejrzystą, że prześwie- cające ciało było jeszcze bardziej nagie, bo niby wstydliwie okryte, a jednak każdego kształtu, każ- dego szczegółu można się było domyślić. — Spójrz — mówił malarz — jesteś teraz tak po- wabna, że grzechem byłoby dodawanie lub ujmowa- nie czegokolwiek. Za kilka lat postarzejesz się, two- je piersi opadną, zrobią się żylaste, schudniesz lub roztyjesz się, wreszcie kiedyś umrzesz... A tutaj po- zostaniesz wiecznie tak piekielnie piękna, że każdy, kto spojrzy, będzie cię pożądał, jak pożądano kiedyś Marii Magdaleny. Pokolenia mężczyzn będą wzdy- chały do twojej urody, choć twoje ciało już dawno obróci się w proch. Cóż ci tam chwila drwiny? To, co pozostanie tutaj, jest tak nieodparcie pociągające, że ludziom śmiech będzie zamierał na ustach. Dziewczyna ryzykując wstyd już więcej nie na- legała o ubiór. Ze łzami w oczach przytuliła się do niego. Malarz zaczął wycierać jej łzy pachnącą chustecz- ką, którą wydobył spod fartucha. Poczuła na policz- ku jego gorące usta i drapanie brody. Potem nawet chciała się bronić, ale dlaczegoś nie mogła, nagła fa- la gorąca, gdzieś spod brzucha, posyła jej aż do piersi, pod gardło. Jego ręce czule błądziły po jej ciele, powodując omdlewającą słabość w nogach i nie wiadomo, co by się stało, gdyby nagle nie dźgnęła ją świado- mość, że to przecież dom Boży, jak mawiał ksiądz Kiryk. Wyrwała się więc znów ze łzami w oczach. Malarz nie biegł za nią, patrzył, jak kieruje się ku drzwiom, potem uśmiechnął się widząc, jak wra- ca. Wziął ją za rękę i zaprowadził na rusztowanie, kazał jej usiąść i patrzeć. Sam zabrał się spokojnie do pracy. Zaczął mówić niby to do niej, ale jakby również i do siebie. Opowiadał o tym, jak twarde skały na deszczu, na wietrze kruszeją, jak pomiędzy drobiny kamienia pada nasionko trawy, kiełkuje, potem wy- rasta łąka... Mówił o pięknie zielonego źdźbła, o uro- dzie łani przebiegającej łąkę, o zieleni pól wiosną, że to wszystko nazywa się smakiem, likworem, uro- dą — czy jak tam kto chce — prawdziwego życia. Że życie, tak przecież krótkie, przeżyć trzeba bez lę- ku, z podniesioną głową, swobodnie i pięknie. No, piękno, to samo w sobie puste określenie, dla każde- go znaczy co innego. Dla niego był to jakiś tam je- go czysty rachunek. Dzisiaj, w tej chwili nawet — mówił ?—? złoży pędzle i może, jeśli będzie trzeba, iść na tamtą stronę... — Na jaką „tamtą stronę"? — zapytała. — Na tamten świat — powiedział pogodnie. — Umierać, moja droga, to jest znaleźć się w miejscu, gdzie zamyka się rachunek... — Ale każdy, nawet bardzo stary, uważa, że po- winien jeszcze żyć, że ma jeszcze tyle do zrobienia? — To są skąpcy, dostali dużo, a żal im wydać gro- sza, wiecznie oszczędzali, aż przegapili czas, kiedy już trzeba było zacząć wydawać... Ja do nich nie na- leżę, wydałem już co do grosza, dlatego mój rachu- nek jest na bieżąco — żadnych długów, żadnych „później", wszystko już było. To właśnie po to, tłumaczył dziewczynie, żeby na- uczyć ludzi, ile z życia można czerpać i wydawać, on maluje. Maluje i prawdę, że wszystko zamieni się w proch i wniwecz. Ale także i to, że zanim się to stanie, są całe godziny i dni, które mogą tę mar- ność człowiekowi wynagrodzić. A nawet, być może, znajdzie się kiedyś taki mądry, który całe swoje ży- cie uczyni takim, jak nasze najszczęśliwsze minuty. — Ten obraz — wskazał na zamalowaną ścianę — będzie przedstawiał całe nasze życie wraz z jego złu- dami. Tu, w górze — pokazał ręką na szczyt kryp- ty — będzie raj... — O, Boże, wreszcie będę mogła zobaczyć, jak wygląda w raju! — W raju, jak w raju — powiedział malarz — ludzie nie grzeszą, więc specjalnie ciekawie tam być nie może, ot, dobrze utrzymany ogród i to wszystko. Widziałem coś takiego we Francji w Vaux-le-Vi- comte... Tu niżej będzie nasza Ziemia, najpiękniejsza część malowidła, tutaj będziemy my, razem z tym wszystkim, czego się boimy. A boimy się rodziców, sąsiadów, jak wy tu, na wsi, księdza, kościoła, pań- stwa, Boga... Wiesz, że ludzie zawsze się czegoś bali? Dawno, na przykład, z dnia na dzień spodziewano się końca świata. Potem bano się głodu, moru, ognia, wojny. Dzisiaj już wiadomo, że i kryzysu też trzeba się bać... A człowiek, żeby żyć pełną piersią, musi się wyzbyć lęku, musi być wolny. Kiedy przyjdzie pora wolności? I wówczas malarz przystąpił do wyjaśniania, że wolność to skarb, który każdy człowiek nosi w so- bie, i w życiu będzie jej miał dokładnie tyle, ile z siebie potrafi wydobyć. Po prostu trzeba znaleźć w sobie ukryte drzwi i otworzyć je, jeśli ktoś tego nie potrafi, życie minie mu w niewoli u innych lu- dzi... Do wyjaśnienia bliższych wskazówek, jak takie drzwi w sobie otworzyć, nie doszło, bo do kościoła wszedł ksiądz. Chrząknął parę razy, stuknął groźnie laską o posadzkę i dziewczyna cicho jak kotka spły- nęła z rusztowania, przyklękła pobożnie na środku kościoła zwróciwszy twarz w stronę ołtarza, po czym czmychnęła. Ksiądz wysysając głośno zęby lustrował postęp robót. Malarz pracował w milczeniu. — Niepotrzebnie Maria Magdalena do Modryń- cówny podobna, nie ma ona najlepszej opinii we wsi. — Jak wiadomo z „Żywotów świętych"... — Wiem, wiem! Nie będziesz mnie uczył. Mogłeś przynajmniej brzydszą namalować. — Brzydka nie mogłaby być jawnogrzesznicą. — No i nie powinna być do nikogo podobna. — Z modela malowana, jak by mogła być niepo- dobna? Mam jej wąsy domalować!?... — Broń cię Boże! Ksiądz cmoknął jeszcze parę razy i wyszedł z ko- ścioła. Malarz pracował chwilę w milczeniu, aż nagle, ku zgorszeniu świętych pańskich na kościelnych obra- zach, huknął niepohamowanie dudniącym basem: Ksiądz po pokoju... ksiądz po pokoju Gonił Magdę to trepkach! Aż ją dogonił... Aż ją dogonił W stodole na snopkach... A tego były... A tego były Nieprzyjemne skutki, Bo się narodził... Bo się narodził Serafin malutki! Zamilkł bojąc się, że Kiryk może wrócić, jak to już nieraz czynił, chcąc go zajść na bezczynności, bo wszystkie kontemplacje malarza proboszcz nazywał bezczynnością i nygusostwem. Od tej rozmowy z malarzem Krysoczka chodziła jak we śnie. Faktem bj^ło, że ona sama jeszcze wcze- śniej czuła, jak w jej wnętrzu coś się wydziera i aż łka do tej wolności. Ciągle czuła na sobie delikatne dotknięcia jego dło- ni i aż w głowie się jej mąciło z tęsknoty do tych dotknięć. Przypominała sobie, że dotychczas to ją tylko szarpano, a najczęściej obalano. Nie, nie miała do niego z tego powodu pretensji, ale czuła, że jest życie, które można porównać tylko z szerokim lotem ptaka, i że takie życie jest w niej samej. Czuła to już dawniej, malarz nie powiedział jej niczego no- wego... Nocą, leżąc samotnie w pościeli rozpalona jak wę- giel, zaczynała cichutko nucić jakąś melodię, która trwała w niej. Kiedyś to nucenie przerwało deli- katne pukanie do okna, zerwała się cała w ogniu, wyczuwała z daleka każdym zjeżonym włoskiem nad- chodzącą rozkosz. Czuła ją nawet w stopach, pod skórą podeszwy... ROZDZIAŁ XXV Poza stodołami paru gospodarzy, przez pola, ciąg- nęła się debra, która przy Kukiełkowych pobudyn- kach podchodziła najbliżej, okrążając stodoły, jak rzeka okrąża skałę. Może i tędy płynęła kiedyś woda, bo dawniej w ogóle było więcej wód; jeszcze teraz czasem, w roztopy, walił dołem potok szeroki na trzy kroki, podmywał ściany parowu i rwał gliniany brzeg, dopiero gdy natrafił na próg usypany z ka- mieni, folgował, obracał nimi, aż hurkotało jak w żarnach. Brzegi jaru porastała kępami brzezina albo krzy- wa sosna pachnąca żywiczną zielenią, lecz najczę- ściej panoszył się tu berberys, derenie, tamaryszek i wszelkie inne pospólstwo, zszyte chytrze czepliwą jeżyną i dzikimi malinami. Poza ścieżką chyba tylko kot polujący na dzierzby mógł się tędy prześliznąć. Tu było teraz od tygodnia miejsce spotkań Helki i Szczepana, nie chcieli się pokazywać przy domu. W miejscu tym bywali nawet nie umawiani. Dzisiaj Hela jednakże czekała na darmo, posiedziała trochę, posłuchała świerszczy jazgocących w chruście — pa- rę razy coś szurnęło, jakby ktoś szedł, serce w niej podskoczyło wtedy, ale to tylko jeż żerował — wsta- ła i wróciła do domu. W chałupie, nawet przy słabym świetle lampy, ojciec poznał po zaczerwienionych oczach, że płakała, zaczął ją uspokajać. — Dajcie spokój, ojciec... — Chlipnęła i uciekła do komory, gdzie miała swoje posłanie. Młynarczyk już od dawna czuł, że wszystko to nie może doprowadzić do niczego dobrego. Próbował jej perswadować, ale czy taka posłucha? Oto bywało, mówi do niej serdecznie, po ojcowsku — ona siedzi cicho, zdaje się, że tylko patrzeć, jak przyzna rację, rzuci się ojcu rękę całować, ża już wszystko będzie dobrze. Tymczasem nic, odwraca się wzdychając tyl- ko. Teraz, widząc nie wiadomo który już raz łzy w jej oczach, postanowił rozmówić się ze Szczepa- nem, a może jeszcze lepiej ze starym Kukiełką, wóz albo przewóz! Zapadał zmierzch, dął silny zachodni wiatr, na deszcz. Szczepan prędzej uwinął się z obrządkiem, jeszcze tylko zajrzał do stajni, czy Witek podsypał koniom sieczki, przeciągnął dłonią po dnie żłobu wy- ślizganym jak lustro i klepnąwszy Siwą po zadzie, wyszedł. W izbie matka zapalała lampę. Zaniepokoiła go nieobecność ojca, pomyślał, że mo- że obserwuje go gdzieś zaczajony. Chłopak szykował się do wyjścia, za paskiem pod koszulą miał zatknięty rewolwer, nawet nie z żadnej konieczności, raczej z głupiej fantazji. Był jednak boso, musiał wziąć jeszcze buty, stojące w sieniach za drzwiami. Ale butów tam nie było. Zmiarkował, że to może być robota ojca. Wrócił do izby, ojciec leżał na ławie, gdzie poście- lił sobie swój długi, furmański kożuch. Flegmatycz- nie, bez pośpiechu wymyślał matce. — A!... Jest nasz jedyny i pierworodny — lubił w wyjątkowych chwilach delektować się niezwyk- łymi słowami, które czerpał z książki do nabożeń- stwa — a gdzie to przez cały dzień przepadałeś? — Zapola wysprzątałem. — Czyje? Bo nasze, widzę, rozbabrane tylko. Co to znaczy, żeby chłop jak niedźwiedź trzeci dzień ro- bił robotę, co ją można za pół dnia machnąć? — To niech sobie ojciec sam wyrzuca, jak mu się moja robota nie podoba! — Co? — krzyknął rodzic spuszczając nogi z ła- wy — to ja tyram od rana do nocy, a mój pan hra- bia będzie sobie lelum-polelum! Ty psi synu!!!... ?i n r* — Nie jestem suką! — warknęła matka — zamk- nąłbyś gębę i nie gadał, boś lepszy nie był, jak- żeś miał jego lata. — Jeszcze go bronisz, stara locho?... Nie dokończył, bo matka, dotknięta do żywego, złapała miotłę i przyłożyła po łbie staremu. Skoczył na równe nogi, wyrwał miotłę, obrócił drugą stroną i zaczął okładać babę... — Ratuj, synu! — krzyknęła chroniąc się między kociołki i szafliki. Ale niewiele to pomogło, bo się zaraz potknęła i chlapnęła na czworaki, wystawiając, jak tarczę, część ciała jakby z natury do bicia przeznaczoną. Szczepan rozglądał się za czymś do ręki, zobaczył leżące pod kominem polano, walnął ojca w najczul- sze miejsce, po krzyżach. Stary ryknął z bólu, wy- rwał z cebrzyka dębową kopyść i tak zamalował Szczepana przez łeb, że ten od razu krwią się zalał, dziw, że go nie zamroczyło, tylko błyszczące muszki przed oczyma zaczęły mu skakać. Złapał Szczepan drugie polano spod kuchni i cisnął z całej siły, mierząc w głowę. Nie trafił, furknęło staremu koło ucha i wpadło w okno, szkło poleciało aż na pod- wórko. Szkoda rozwścieczyła starego jeszcze bardziej. Przeciął drogę odwrotu i matce wygrzebującej się spośród garnków, i już skradającemu się do drzwi synowi. — Zabiję, wyrodny... Jednakże nie danym mu było spełnienie obietnicy, sam był bliżej śmierci niż syn, ten bowiem w despe- racji wyszarpnął zza paska nagan i w pośpiechu dla postrachu strzelił. W izbie strzał łupnął, jakby sied- miolitrowy żeleźniak rozbił i wszystko zamarło. Właśnie wtedy odezwały się kroki w sieni, ktoś zapukał do drzwi. Nie odpowiedzieli na to pukanie, chociaż znamionowało ono kogoś obcego, być może, nietutejszego, mało kto w Tuliczanach, wchodząc do sąsiada — pukał. Pukanie odezwało się znowu, a kiedy i tym razem nikt nie odpowiedział, drzwi się otworzyły i w świe- tle filującej lampki, bo wiatr ciągnął od wybitego okna, dostrzegli ojca Helki. — Niech będzie pochwalony... —- powiedział przy- były. I to, że zapukał, i to, że zaczynał od słowa Bożego, zapowiadało coś niezwykłego. Być może kiedy in- dziej zwrócono by od razu na to uwagę, teraz pa- trzono na niego, jak na człowieka przychodzącego z tamtego świata. — Coście chcieli, Młynarczyk? — zapytał stary. Gość przestąpił z nogi na nogę, potem bez zapro- szenia usiadł na ławie, na rozesłanym kożuchu. — Nie zapraszacie siadać? — zapytał niepewnie. — Już przecież siedzicie, o co chodzi? — Może byśmy porozmawiali? — O czym? — Kukiełka tracił cierpliwość. — Chciałem się z wami rozmówić... — No mówcie, mówcie. —? Kiedy widzę, rodzina jakoś nie w nastroju. — Moja rodzina zawsze nie w nastroju, jakbyśmy chcieli czekać, to może i sądnego dnia byśmy do- czekali. — Tak, to prawda. —? Ale chyba nie w tej sprawie sąsiad przyszedł do mnie? Kukiełka nie miał zamiaru wysłuchiwać gadaniny okrężnie zmierzającego do celu Młynarczyka. Chciał od razu wiedzieć w czym rzecz. — Przyszliście tu pewnie w sprawie Helki? — Oni, panie sąsiedzie, oni — przybyły panował nad sobą resztkami sił — muszą się pobrać, bo... — Bo co? — Kukiełka podszedł do gościa stając niemal nos w nos. — Bo ona tego nie przeżyje. — No to sprawimy jej piękny pogrzeb. — Dziewczyna głupia, kocha go ślepą, straszną miłością. Pewnie, że wołałbym dla niej kogoś mą- drzejszego, bo ten wasz syn... — Głupi? Nie przeczę. Do żeniaczki w sam raz, też nie przeczę, ale nie dla niej. Powiem krótko, pa- nie sąsiedzie, ożenię go, ożenię i to niedługo!... Ale nie z waszą Helką. A teraz do widzenia! — Będziesz jeszcze żałował, oj, będziesz tego ciężko żałował... — Won mi z chałupy, bo dam przez łeb! — pod- sunął sąsiadowi pod nos kopyść, którą cały czas trzy- mał w ręku. —? Nie wymachuj mi przed nosem, ty... Trzeba powiedzieć prawdę, Młynarczyk szedł tu- taj z gałązką oliwną w ręku, dotychczas puszczał mimo uszu nawet słowa, które kiedy indziej mogły- by doprowadzić do starcia, jednakże widząc nie- ustępliwość sąsiada i jego obelżywe lekceważenie, nie wytrzymał. Wyrwał mu kopyść z ręki, odrzucił, zebrał za koszulę, z rozmachem puścił między sa- gany i wyszedł nie czekając, aż się sąsiad pozbiera. Skutek był ten, że cały dyskurs przeniósł się na podwórko, a nikt gęby nie oszczędzał — wkrótce cała wieś wiedziała o najtajniejszych sprawach obu rodzin. Późnym wieczorem, kiedy stary Kukiełka ochło- nął już trochę po kłótni, zaczął łazić z kąta w kąt, coś niby sprzątał, czegoś doglądał, zżymał się na chłopaka, co już zdążył wyprysnąć z domu, wreszcie polazł po coś do stodoły. Otwierając wrota siłował się z nimi przez chwilę, wiatr je napierał i musiał pociągnąć twardo, jakby trzeba było przemóc kogoś trzymającego z tamtej strony. Otworzył na tyle, żeby wejść, i drzwi strze- liły za nim, ledwie mu pięt nie przytrzasnęły. W ciemności rogu koło sieczkarni bielała jakaś po- stać. W pierwszym popłochu pomyślał, a nuż to duch jaki? — Zgiń, przepadnij, maro! TfyL. — wymamrotał. Postać jakby wrosła w klepisko, stała dalej niczym posąg. Rozpoznał Helkę. — Szczepana nie ma w domu? — zapytała po- kornie. — Nie ma, do swojej narzeczonej pojechał, do swojej niebogi... Teraz on w Białodrogach dzień w dzień... A ty tu czego szukasz? — Kiedyś wieczoru nie było, żeby do mnie nie przyszedł... — To było kiedyś. Po coś tu przylazła, jak zmora jaka? — Mojej zemsty się bójcie! Zabiję się. — Jednej głupiej na świecie będzie mniej, a i oj- cu, matce ulżysz, gęby do karmienia ubędzie. Dziewczyna nie słuchała, wypadła ze stodoły z gło- śnym szlochem. Stary wyszedł na podwórko, nagle nadleciał od drogi wiatr i nie wiadomo skąd zebra- nym śmieciem rzucił mu w twarz. — Tfu! — splunął — czort człowiekowi się przy- mila. Poszedł pod chałupę, przez wybitą szybę widział wnętrze oświetlonej izby i snującą się tam starą, siadł na wywróconym pod ścianą szafliku, skręcił sobie papierosa. Bies wie, co ta dziewczyna może zrobić? Bez większego kramarzenia postanowił przyśpie- szyć ożenek syna z Modryńcówną, choćby nawet miał przy tym jaką stratę ponieść. Wstał, wrzucił niedo- pałek do stojącego wiadra z pomyjami. Zasyczało krótko. Sprawdził jeszcze, Czy koniom nie trza by dorzucić obroku. Wracając zobaczył u Młynarczyków w oknie nikłe światło lampy. Bieda aż piszczy, ale nafty nie żałują, wieczór w wieczór w oknie światło. Nadciągała chyba burza, od czasu do czasu już leciały krople deszczu. Na siwym niebie widział szamoczące się, oszalałe korony drzew. W izbie położył się na stołku, patrzył, jak baba krząta się koło płyty, spod której wiatr wyszarpywał ogień. Kto też pali ogień przed burzą, co za gospo- dyni? Tliła się skręcona lampa. — Zgaś światło, możemy siedzieć po ciemku. Zdmuchnęła lampę, zaległy ciemności, a wraz z nimi zapadło głuche milczenie, przerywane trza- skaniem ognia i hukiem wiatru na dworze. — Przytkaj szyberek, toż węgle ci wydrze z ko- mina — burknął. I była to ich cała dzisiejsza rozmowa, chociaż tego wieczora długo i zaciekle myśleli o jednym i tym samym... Ludzie, których nienawiść do siebie ska- mieniała w ciągu lat małżeństwa w ciężki, palący głaz i skuwała ich razem mocniej niż majątek sta- nowiący treść i sens ich życia, spętanego codzienną dreptaniną na podwórku, w polu... Zemsta pochła- niała ich życie, ich myśli i siły — zemsta jednego nad drugim. Jedyna jaśniejsza myśl, to tylko złudne poczucie, że są bogatsi od innych, a więc i lepsi. Bez skrępowania okazywali pogardę tym gorszym. U Młynarczyków, których oświetlone okno tak zirytowało Kukiełkę, płonęła lampa tylko dlatego, że pieczono chleb. Kobieta zanurzyła ręce w dzieży, odrywała, jak od żywego ciała, ogromny kęs pośród poklepywań i pomlaskiwań wylatujących spomiędzy dłoni i ciężkiego jak żelazo bochna — kształtowała ciasto na obraz i podobieństwo chleba. Inne bochen- ki, odebrawszy już należną im porcję pieszczot i po- klepywań, siedziały na ławie przykrytej lnianym ręcznikiem. Wyjęła z pieca ostatnie dwa podpłomyki i dołożyła je do leżących na stole, już przestygnię- tych. — Chodźcie, dzieci, kolacja — powiedziała — wo- łajcie ojca. I w tym czasie, jakby specjalnie czekając tego mo- mentu, przygasła lampa zaskwierczała i pozostał je- dynie czerwony węgielek knota. — Koniec nafty — powiedziała poważnie mała Emilka patrząc na matkę. — Przynieś latarkę z sieni, może tam coś jeszcze jest — poleciła matka. Ale w latarce też nie było nafty. Izba więc po- grążyła się w ciemności, tylko z pieca bił czerwo- nawy poblask i obezwładniające ciepło czadu z wy- garniętych węgli. Siadano do stołu w milczeniu, Emilka przekomarzała się cicho z młodszym od, sie- bie Grześkiem: — A ja mam więcej, więcej... — mówiła umoru- sana, z ustami pełnymi jedzenia. — Więcej... Tyś już zjadł i teraz będziesz głodował... No, odsuń się, nie dam ci przecież swojego! Tato cały ranek tylko buru-buru-buru w tych żarnach, aż pot z niego ście- kał... — Siadaj, ojciec •— powiedziała kobieta — jest chleb, trzeba go jeść. Rozłamała świeży podpłomyk, uniosła się z niego w świetle idącym od pieca czerwona para i zatyka- jący, łakomy zapach gorącego miąższu. Sięgnęła po stojący na węglach garnek i wylała do stojącej na stole donicy barszcz. Rozłożyła łyżki. — Nie będę jadła, zabierze mamuś moją łyżkę — powiedziała Helka. Wstała od stołu i z westchnieniem podeszła do wi- szącej na ścianie odzieży, przysłoniętej cienką, lnianą płachtą. Po omacku szukała swoich rzeczy, pakowa- ła je starannie, sztuka po sztuce, kształtując nie- wielki węzełek. — Gdzie idziesz, Hela? — zapytała zaciekawiona Emilka. — W świat, Emilko — odpowiedziała poważnie jak dorosłemu. — Żle ci tutaj z nami, z ojcem, matką i małym Grześkiem? — Nie, nie źle, ale nie mogę z wami być, kiedyś wszystko zrozumiesz. — Emilka! Dostałaś placek, to cicho siedź i jedz! — skarciła ją matka. Ojciec stał nieruchomo pośrodku izby, jakby za- patrzony w pełgające po ścianach czerwone plamy. Czasem ta krwawa poświata oświetliła twarz na którymś z obrazów wiszących pod powałą, a czasem tylko namalowany tam szczegół, krzew dziwny, nie- swojski, przez swą obcość jakiś świętszy. — Ma się na deszcz, przeczekaj go w domu — powiedział do córki. — Już się wszystko rozeszło, nawet wiatr przy- cicha — szepnęła w odpowiedzi. — Dziecko moje, Helenko... — zaczęła matka. — Tylko bez lamentów, mamuś... Pójdę nocą, tak będzie lepiej. Zapomnijcie mnie. — Odprowadzę cię, psy po wsi człowiekowi do nóg się pchają — rzekł ojciec sięgając po serdak. — Nie, zostańcie! — ostro zaprotestowała dziew- czyna, ostatkiem sił powstrzymując łzy. Kłapnęły drewniane drzwi, przeleciało pod ścianą dudnienie bosych pięt, szybkie, jakby zdyszane — i zaraz rozpłynęło się wszystko w ciszy. Tak poszła w świat Helka, po cichu, po złodziej- sku, jakby winna była jakiejś zbrodni. Nie tak, jak jeszcze parę roków temu szli młodzi do Ameryki i Kanady, z pijaństwem, ze śpiewem po dolary. O niejednym z nich już słuch zaginął, niektóry tyl- ko odezwał się po latach listem. Może i Hela kiedy napisze? Może gdzieś tam, w świecie, znajdzie dla siebie miejsce? Przez parę najbliższych dni ojciec wiedziony ja- kimś niepokojem chodził po debrze, po Tereszańskim Borze, każdą kępę ciarachów w Koźlim Bagnie prze- patrzył i z każdym dniem nabierał otuchy: jeśli nie znalazł, znaczy że... Matka kiedyś w kościele poznała na jakiejś babie Helczyną białą chustkę, ale baba przysięgała Bogu, że kupiła ją na jarmarku w Chełmie. ROZDZIAŁ XXVI Wicek Trzy Palce dążył na koński jarmark w Pia- skach, spodziewał się niejakiego, bardzo mu teraz potrzebnego, przypływu gotówki, cisnęły go potrze- by, miał nową kobietę... Przypływu gotówki spodzie- wał się z kradzieży — i od Chyłypcia. Ten ostatni bowiem zalegał mu już co najmniej za piętnaście paszportów. Ze swojego zadania chłopak wywiązy- wał się bez zarzutu, niestety odbiorca nie dotrzy- mywał umowy. Wicek zamierzał, było nie było, ostro przycisnąć go do muru. Koński jarmark w Piaskach był ostatnim przed żniwami poważnym jarmarkiem. Najbliższy taki bę- dzie pewnie nie wcześniej jak po Siewnej. Ściągali tutaj ludzie spod Puław, Zamościa, Włodawy, Cheł- ma i Krasnegostawu. Już dzień, a nawet dwa wcze- śniej handlarze koni pędzili po kilka, nieraz kilka- naście sztuk... Za nimi ciągnęli kramarze, sprzedawcy starzyzny, szulerzy i wydrwigrosze, zachęcający do gry „para — nie para" czy „czerwone wygrywa — czarne prze- grywa", koniokrady, kieszonkowcy i okradzeni chłopi, beznadziejnie poszukujący swoich koni. Miasteczko całe było zbudowane z białej opoki, nawet okazalsze piętrowe kamieniczki i miejscowy kościół. Jedynie otaczające rynek, trzymane przez pachciarzy budy, były drewniane, sklecone z desek, każda z innej parafii. W rynku prosperowało też parę szynków, zapew- ne dla ubijania interesów i przepijania litkupów, umówienia faktorów, zwykle miejscowych chałacia- rzy, co to w niejednej sprzedaży mogą pomóc lub ją udaremnić. „Jak Bóg da kupca, to diabeł fakto- ra" — mówiło przysłowie, gdzie jak gdzie, ale tutaj sprawdzające się najczęściej. Pośrodku miasteczka na wielkim placu, nabitym bez ładu i składu wozami i końmi, pełnym zgiełku i huku, rozmów i krzyków, wołania i grania jakichś wędrownych dziadów — mrowił się i przelewał tłum. Można tu było spotkać wszystkie stany i wszystkie żywioły narodowe tej ziemi. Chłopów spod Puław i Krasnegostawu, tych bardziej pewnych siebie, wło- dawskich i nadbużańskich Chachłów, dziedzica czy rządcę spod Rejowca, w wysokich butach, tużurku, cienkiej, czystej bieliźnie. Urzędników z Lublina, ubranych w płaszcze niby w jakieś służbowe sutan- ny albo też, jakby dla odmiany, w jasne samodzia- łowe garnitury, spodnie pumpy, kraciaste skarpety mocno opinające łydki. Pejsatych starozakonnych w jarmułkach, z niechlujnymi włosami na wytłusz- czonych kołnierzach chałatów... I wreszcie całą nie- przeliczoną armię żebraków, a co jeden to namolniej- szy, co jeden śmielej wystawiający na publiczny wi- dok swe kikuty i wiecznie' nie wygojone rany — ostatnie dno nędzy i samoponiżenia... W tym wszystkim rzadko przeszedł policjant sprawdzający tabliczki wozów, częściej smyknął szpicel lub złodziej, snuła się zagapiona, przyciąga- jąca łakome spojrzenia wiejska piękność, w rozcheł- stanej z powodu upału sukience, ogłuszona jazgotem ciżby. Czasem wystrzelał ze zgiełku ostry kwik rozdraż- nionego konia, który zdumiony niezwykłością oto- czenia, a może rozwścieczony zapachem innego zwie- rzęcia, odpędzał je potężnym kopaniem tylnych ko- pyt. Przelatywał pojęk piszczałek jak na odpuście, skrzeczenie hałaśliwych zabawek naśladujących głos kokoszy, a także gęganie i gdakanie prawdziwego, powiązanego sznurkami, śmiertelnie umęczonego ptactwa. Targowisko cuchnęło schnącym w słońcu zwierzę- cym moczem. Pod butami zalegał grubą warstwą pył wymieszany z nawozem, czasem wzleciał wrzask nadeptanego niewinnie prosiaka. Przy pompie, w skrawkach cienia, w każdym wolnym lub tylko luźniejszym miejscu stali wędrowni handlarze, ci, co to jeszcze nie dorobili się straganu lub nie mieli się go nigdy dorobić. Ot, miał taki naręcze perkalowych chustek, na drugiej ręce barchanowe bluzki lub krwiste szalinówki, jakieś sznurowadła i korale po- przeplatane między palcami... A cały taki „sklep" chował późnym popołudniem w dwóch niewielkich walizkach, które póki co, leżały otwarte na ziemi, służąc jako wystawa pozostałych towarów. Wicek Trzy Palce jednego takiego handlarza upa- trzył sobie za cel, wiedział, że człowiek ten ma skrę- powane ręce, zaś rozłożony u stóp towar przykuwa go do miejsca. Zamierzał sięgnąć po jego pugilares, który, jak zauważył, jest w bocznej kieszeni mary- narki... I byłby niechybnie swego dzieła dokonał, gdyby nie zobaczył Chyłypcia, idącego w towarzystwie ru- I dego chłopca. Porzucił więc handlarza i ruszył w ich kierunku. Jednakże nie podchodził od razu, szedł jakiś czas nie spuszczając ich z oczu raczej siłą nawyku, niż wyrozumowanej taktyki, zachowując, jak sądził, maksimum bezpieczeństwa. Idący rozmawiali swobodnie, Chyłyński wyjął portfel, dał coś chłopcu, jakby zwitek banknotów, który ten niedbale wsunął do kieszeni welwetowej marynarki. Okiem fachowca Wicek określił i stan portfela swego dłużnika, i grubość zwitka... Oj — pomyślał sobie żartem — strzeżonego Pan Bóg strzeże, człowiek powinien częściej spoglądać za sie- bie. Ale on sam wcale nie był ostrożniejszy, bo gdyby w tej chwili spojrzał do tyłu, jak to zrobić powinien, bardzo by się zdziwił... Krok w krok szedł za nim Latoś, znany mu już ze spotkania na pewnym strysz- ku w Chełmie. Wiktor przyjechał do Piasek z Walerym i Wład- kiem Korycińskim, ten szmat drogi odbyli rowerami, które teraz zostawili w jakiejś komórce zamykanej na kłódkę. Zmęczeni po długiej podróży, chodzili nieco oszołomieni w tej ciżbie ludzi i zwierząt. Jadąc do Piasek Wiktor nie łudził się, że odnajdzie Kozinowe konie, niemniej jakieś przeczucie mówiło mu, że warto tutaj zajrzeć, a nuż wpadnie w oko coś, co pomoże w poszukiwaniu złodzieja? Ale nawet na to nieprzewidziane „nuż" Wiktor też specjalnie nie liczył. Ot, najwyżej obejrzy sobie słynny jar- mark, który dawno miał ochotę zobaczyć. Ujrzawszy Wicka wiedział już, że podróż nie po- szła na marne. Próżno od tygodni poszukiwał go w Chełmie, nawet myślał, że złodziej, który musiał być z natury wędrownym ptakiem, zmienił nie tyl- ko kwaterę, ale i miasto. Spotkanie go tutaj było więc szczęśliwym przypadkiem. — Zaczekaj, nie podchodź!... — szepnął Walere- mu, który od razu chciał zaczepić chłopaka. — Naj- pierw zobaczymy, z kim on tu kręci. Władek, byłeś ty w tartaku Modryńca? Ten ze szramą na pysku, nie jest to czasem motorniczy? — Chyłyński, Chacheł? Tak, to ten. — Uważajcie, rozchodzą się! Walery, frygaj za Rudym... A miej oczy i uszy otwarte. W razie cze- go, spotkanie przy komórce z rowerami. — Myślisz, że znajdziemy Kozinowe konie? — spytał Władek. — O, nie za dużo chciałbyś od razu? Tymczasem Wicek zdecydował, że już może po- dejść do Chyłyńskiego, ten zobaczywszy chłopca, szybko pożegnał towarzysza i wyciągnął rękę w stro- nę złodzieja. — Gdyby się rozeszli, idź za Chachłem, ja poroz- mawiam z chłopakiem — powiedział Latoś. Ale Chyłyński z Wickiem nie zamierzali się roz- stawać, przeciwnie, ruszyli przez tłum w stronę szynku, przy czym Wiktor zobaczył, że Wicek ko- rzystając z tłoku, jakoś za bardzo przylgnął do Chy- łyńskiego. Nie zastanawiał się jednak nad tym, zo- stawił Korycińskiego przy drzwiach, sam poleciał dookoła, zobaczyć od tyłu, czy nie ma tam jakiegoś innego wyjścia, którym śledzeni opuścić by mogli knajpę. Bez trudu poznał, które drzwi prowadzą do pomieszczeń restauracyjnych, stały tam puste antał- ki po piwie i skrzynki z butelkami. Czekał chwilę, nikt nie wyszedł, wrócił więc do Władka. Czekali najpierw czas jakiś w nadziei, że zaraz któryś z ich „podopiecznych" wyjdzie, potem, że już powinni wyjść obydwaj, a jeszcze później, że naj- pewniej znikli im z oczu bezpowrotnie. Wiktor, wi- dząc zniecierpliwienie Korycińskiego, wyjął kapciuch z tytoniem. — Masz, zapal sobie, widzę, że cię coś podpieka w zadek. Ostatecznie nic tu nie mamy do roboty, postoimy sobie. Władek powoli skręcał papierosa. — Myślisz, że nie drapną nam tylnymi drzwiami? — Nie powinni, miejże cierpliwości trochę, nic ci nie będzie, jak sobie poczekasz godzinkę, dwie... — Godzinkę, dwie? Nogi mi w tyłek wlezą, zresz- tą, póki masz machorkę, mogę czekać. — No i fajno, powiedz, co tam w radio mówili? — Nic. — Jak to, nic nie mówią, sama muzyka tylko? — I muzyki nie ma. — Co? I muzyki też nie mają? Może radio zban- krutowało? — Nie, zepsuło się. Walery pokiwał głową. — Chciałbym mieć radio. Czy wiesz, jakiego ktoś o twoim radiu „bąka" ułożył? Masz, czytaj — Wiktor wyjął z kieszeni papier zapisany niebieskim ołów- kiem atramentowym. Koryciński zaczął sylabizować półgłosem: Miał Władek chałupą, dwa konie, trzy krowy, Ale miał także aparat radiowy. Wieczorem do Władka schodzą się sąsiedzi, Każdy sobie chętnie przy radiu posiedzi. Dobrze radia słuchać, raz śpiewa, raz gada, Pogodą na jutro często przepowiada... Jedna zaś Marysia ładne oczka miała I zawsze najdłużej przy radiu siedziała. Wszyscy się rozeszli, ona z Władkiem słucha. Dobrze radio kręci ten Władek psiajucha. To nastawi Francję, Niemcy, Rzym i Anglią, Po włosku, francusku wreszcie Portugalią. I tak trzy kwartały słuchali we dwoje, A teraz słuchają radia już we troje. A ten nowy trzeci, dziwny jest choć mały, Zamiast flaszki z mlekiem, chce radia dzień cały, I co się z nim dzieje, niestworzone rzeczy, Po angielsku krzyczy, po francusku beczy. Mądrzejszy od wszystkich, zna języków krocie Tylko Portugalia ciągle jest w robocie... Władek wybuchnął śmiechem nie kończąc czyta- nia, aż ludzie zaczęli popatrywać na niego ciekawie. — To niby ma być o mnie? — Nie wiem, może? Daj to Stryjowi, on ci wszyst- ko wyjaśni. Myślę, że to jego pisanina. — Na to mi wygląda. Słuchaj, Wiktor, coś mi się zdaje, że nasze ptaszki wyfrunęły nam już tamtym tylnym wyjściem... — Nie wyfrunęły, stój spokojnie. — Jak wyjdą obydwaj, to idziemy za nimi razem? — Wyjdą pojedynczo. Ja idę za chłopakiem, ty za motorniczym, spotkanie przy komórce... Dobra, po- czekaj tu, wejdę do środka, może oni są tam z kimś umówieni? Wiktor zostawiwszy Korycińskiego wszedł do szyn- ku. Ciemne wnętrze cuchnęło kwaśniejącym piwem, kapustą i przypaloną słoniną, w oczy gryzł dym ma- chorki. Zobaczył Wicka i Chyłyńskiego przy stole w kącie, ale udał, że ich nie widzi. Zamówił sobie bombę piwa i dopiero teraz zaczął się rozglądać. Chyłyńskiego już nie było. Czy go chłopak ostrzegł, czy to jego widok go wypłoszył? Wziął jeszcze jedno piwo i podszedł do Wicka. Kiedy złodziej popatrzył na niego udając zdziwienie, pod- sunął mu kufel. — Niepotrzebnie się pan wykosztowuje, panie La- toś. — Kto ci powiedział, jak się nazywam? Ten ko- niokrad? Uważaj z nim, wykiwa cię. — Już mnie wykiwał. Mnie każdy może wykiwać, on, ty... — Nie gadaj, że ja ciebie wykiwałem, przede wszystkim ja ci niczego nie obiecywałem. Mam dla ciebie prezent. Uważaj, podaję pod stołem!... — No nie, ziemia się w raj zmienia. Ile mnie ten prezent będzie kosztował? Co to jest? — Niewielki pakiet z paszportami miał już w kieszeni. — Książeczki końskie — powiedział Wiktor po- chyliwszy się do Wiekowego ucha. Zabrałem ci je z rozpędu wtedy, w Chełmie. Dla ciebie to parę zło- tych, dla mnie śmiecie. To na tych książeczkach tak cię ten — zrobił sobie palcem dół w policzku — kiwnął? Roześmiali się obydwaj. Wicek ani nie potwierdził, ani zaprzeczał. — Jeszcze mu się odwdzięczę. — Takiś mściwy? Nieładnie. Pies z nim tańcował. Słuchaj, może wiesz, kto by mi mógł sprzedać po- rządne kopyto? — Co takiego?... Oczywiście, wiem. W Lublinie na ulicy Królewskiej jest sklep, dostaniesz nowiutki, czyściutki... Nawet ci oliwę szmatką wytrą. — Naprawdę? — roześmiał się Latoś. — Czło- wieku, niebo mi ciebie zsyła, w życiu bym do tego sam nie doszedł! Stawiam ci za tę radę jeszcze jed- no piwo. Poszedł do bufetu i wrócił z dwoma pełnymi bom- bami, piwo było tu znacznie lepsze niż w firmie Barg Szmul. Kiedy skończyli pić, chłopak szepnął: — Wyjdziemy do wychodka pojedynczo, ty pierw- szy. W śmierdzącym ostro wapnem cementowym ustę- pie chłopak wyciągnął zza paska browning. — Coś takiego pasuje? — Ile? — zapytał Wiktor biorąc broń do ręki. — Jak od ciebie, dwieście. Latoś wyjął magazynek, zwolnił zatrzask, zdjął suwadło i w jednej chwili zbadał stan sprężyny i iglicy... — Mój drogi — powiedział — czy to w ogóle strzela? Iglicę dorabiał jakiś kowal. To grat. Złożył sprawnie broń i oddał chłopcu. — Puszczę za sto. —? Oddaj go z powrotem Chyłyńskiemu, wyciąg- nąłeś mu to razem z portfelem, prawda? Wicek roześmiał się niezręcznie. — Długu mi nie zwrócił, miałem prosić? — Umiesz sobie radzić — Wiktor odwrócił się od złodzieja, po wielkiej ilości wypitego piwa odczuwał ogromną potrzebę skorzystania z przybytku, w któ- rym rozmawiali. Weszło paru chłopów, przerwali więc rozmowę. — Postaraj się o coś porządniejszego, dam jakie sto, sto pięćdziesiąt — powiedział żegnając się z chłopcem. — Widziałem, jak mu to wyciągałeś, no, no. W tłoku wolałbym się z tobą nie spotykać, mu- siałbym zaszyć sobie kieszenie. — I to by nie pomogło — zarechotał chełpliwie Wicek. — Wiesz, co chciałem jeszcze wyciągnąć Chy- łypciowi? —? Chyłypciowi?... Ach, Chyłyńskiemu. — Brzytwę. On nosi zawsze ukrytą brzytwę. — Brauling nie praktyczniejszy? — Zależy kiedy. Poza tym, jak ktoś umie się z brzytwą obchodzić, niech ręka boska broni. Koło komórki z rowerami czekał już Władek. — Wydałem ostatnie cztery złote, włóczył się psu- brat po knajpach tylko. — Dobra, przebolejesz, ja też musiałem trochę stracić. Z kim się spotykał? — Nie dasz wiary, z Mrozikiem. — Jest tu nasz sołtys? Może się pomyliłeś? — Przecież nie jestem ślepy. — Z kim jeszcze rozmawiał? — No, ja wiem, czy rozmawiał, zamienił parę słów ze ślepym dziadem bez nogi. — Ślepym i jeszcze bez nogi? — W rogatywce. — Czyli można powiedzieć, że nic ciekawego — rozmyślał głośno Wiktor. — Z Mrozikiem mogą się znać z Białodrogów. Chociaż ten nasz sołtys, powiem wam, robi wrażenie lepszego sukinsyna... Te rozmyślania przerwał powrót Walerego. Przy- niósł wiadomość, że Rudy kręcił się wyłącznie wśród handlujących końmi, nawet coś targował, ale nie kupił. W zęby zaglądał, kopyta podnosił, sprawdzał, czy koń nie ma narowów. A najdłużej medytował i patrzył na jednego takiego chłopa, co źrebicę sprze- dawał, a miał przy pięknym wasążku taką parę, że aż oko się śmiało. — Rozmawiał z tym chłopem, targował może? — Nie, właśnie zdziwiło mnie to, że nie podcho- dził, obejrzał i poszedł... Spojrzałem na tabliczkę przy wozie, Gadek z Fajsławic, gmina... No, mam gdzieś to zapisane, i gminę, i wszystko. Potem też inne konie oglądał, też mam zapisane. — Dobra, co jeszcze? — Pomyślałem sobie, czas wracać, popołudnie już, a do domu szmat drogi. — I zostawiłeś go tak na targowisku? — Nie, polazł do knajpy i przepadł, rozpłynął się, wszedłem do środka, kamień w wodę. Ruszajmy, przecież przyjdzie nam jechać całą noc. Po drodze Latoś opowiedział o spotkaniu z Wic- kiem Trzy Palce, z początku chciał powiedzieć rów- nież i o pistolecie, ale rozmyślił się. ROZDZIAŁ XXVII Przyszły wreszcie żniwa, zapowiadały się upalne, suche i znojne. Zboże zaczęto kosić najpierw na nad- bużańskich piaskach, a po tygodniu już prawie wszę- dzie: w Tuliczanach, Białodrogach. Dla niejednego był to okres strasznej harówki, musiał zebrać nie tylko swoje, ale zarobić jeszcze na wynajęcie konia, pługa i brony do orki we wrześniu, żeby i o przysz- łym chlebie pomyśleć, żeby znów nie przyszedł przednówek tak ciężki jak w tym roku. Gdzieś w połowie żniw wypadły deszcze, ludzie patrzyli z niepokojem, jak mokną kopy skoszonego już żyta, jak szaruga przygina stojące na pniu łany coraz niżej ziemi. Dopiero po tygodniu znów zaświe- ciło słońce. — Tekla, hej, Tekla, zrobisz śniadanie żniwiarzom, barszcz zabielany z chlebem — dysponuje z rana przechodząc przez kuchnię ksiądz proboszcz. — Mnie daj kawy i jajecznicy ze słoniną, tylko nie z tym chlebem, co był wczoraj na kolację, jest suchy jak drewno. Zapinając ostatnie guziki sutanny, duchowny kie- ruje się do wyjścia. — Uprzątnij wreszcie cebrzyki, śmierdzą świńską^ parzą. Zawsze stoi to na przejściu, nogi można po- łamać. Pies w sieni, znów powybiera jaja z gniazd pod drabiną... Na dworze ksiądz Kiryk przymrużył oczy, w ba- jorach podwórka błyszczało słońce, w stajni zarżała Nastka. Tłoczyły się krowy u studni, skrzypiał żu- raw. Hryt ciągnął wodę uczepionym do tyczki wia- drem. Ksiądz obejrzał bydło. — Hryt, jak ty dbasz o chudobę? Krowy utytłane w gnoju po rogi, słomy żałujesz? Omijając rozdeptane racicami błoto Kiryk prze- szedł do stajni, plasnął po nozdrzach Nastkę, rzucił okiem na biegającego koło niej źrebaka i znikł w cze- luściach wygódki. Krowy napęczniałe od wody, rozłaziły się po okól- niku, czereda wróbli obsiadła gałęzie topoli. „Tym to dobrze — parobek popatrzył zawistnie — lata so- bie plugastwo, wrzeszczy i nic nie robi". Sięgnął rę- ką pod koszulę, swędziała go wilgotna od potu skóra, zrezygnowany wychylił resztę wody do koryta. — Piją smoki, ani nadążyć z nalewaniem — po- wiedział, kiedy duchowny stanął przy studni. — Nie napoiłeś ich dobrze wczoraj, to teraz piją. Uwijaj się, krowy już godzinę temu powinny być na pastwisku. Rzuć do żłobów suchej koniczyny, pa- stwisko marne, niech w oborze bydło przegryzie coś suchego. Napoiwszy krowy parobek wypędził je za stodołę na ogrodzone drągowiną pastwisko, wracając, nagle zamyślił się, wzdychał raz po raz... Dobrą chwilę ba- dał swoje odbicie w lustrze koryta, szczerzył zęby, przygładzał zwichrzone kudły. — Ech, głupia ty, Krysoczka, gdybyś tylko ze- chciała!... Splunął raz i drugi idąc do obory, gdzie musiał nałożyć do żłobów paszy. Ot, jedzie on konikiem wronym, dzwonią podkowy, od kopyt lecą skierki... No i patrzcie, zajeżdża pod Modryńcową chałupę. Rumak kręci się niecierpliwie, parska — stój ścier- wo! Dziewczęta strzelają do niego oczyma, z chaty wybiega Krysia. — Krysoczka, ech, Krysoczka — mówi na głos i patrzy po oborze, czy go ktoś nie podsłuchuje. Ale w oborze pusto i martwo, w nos bije ostry smród gnoju. Stoi chwilę bez ruchu, potem zrywa się z miejsca i biegnie do brogu po koniczynę, ale za- miast do brogu zboczył do drewutni. Tutaj zamknął drzwi na skobel, wyciągnął owiniętą w brudny pa- pier fotografię, podsunął pod światło idące od szpary pomiędzy deskami. Taka fotografia to jest sztuka, taka nie skłamie, jest wszystko tak, jak powinno być... Na podwórku odezwało się człapanie Tekli, potem ochrypły głos: — Cip-cip-cip-cipunia! Cip-cip-cipuniaL. Złożył papier, omotał nitką i wsunął w skrytkę ubrania. Odryglował drzwi. — Ech, bywało, bywało, Grisza, gdzie cię. to nie nosiło! — mruknął. Głupstwa gadał. Poza Chełmem, Hrubieszowem, no i może Horodłem, dokąd jeździł jako furman księdza, to właściwie nigdzie nie by- wał. Wybiegł z komórki. Pobiegł wreszcie do brogu. Tutaj zanurzył się w miodnym zapachu świeżej, te- gorocznej koniczyny. Przypomniał sobie, że z brogu widać dobrze obejście Modryńców i jest nawet na- dzieja na to, że ją zobaczy. Wdrapał się na górę, przesiedział tam z pół godziny wytrzeszczając ślepia, ale nie zobaczył żywej duszy. Dopiero kiedy od ple- banii odezwało się łajanie proboszcza, oprzytomniał, zeskoczył na dół.