12703
Szczegóły |
Tytuł |
12703 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12703 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12703 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12703 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Howard Fast
Niezwykła Kolacja
(The Dinner Part)
Tłum. Danuta Petach
Pamięci J. Krishnamurtiego
1
Senator Richard Cromwell właśnie się obudził. Westchnąwszy pogodził się z
faktem, że była
piąta rano. Jeszcze nie rzucił okiem na swój japoński budzik, który najpierw
odzywał się
melodią, potem cicho dzwonił, wreszcie brzmiał głośnym alarmem. Tak, była piąta
godzina.
Senator Cromwell miał pięćdziesiąt siedem lat i odkąd skończył pięćdziesiąty
piąty rok życia,
budził się zawsze o tej godzinie z pełnym pęcherzem. Wspomniał kiedyś o tym
doktorowi
Gillespiemu w klubie, na co usłyszał: „Masz pięćdziesiąt sześć lat. Nie ma
wyboru”.
Co on niby miał na myśli?
Potykając się sennie w łazience, oddając mocz, przypomniał sobie tę krótką
rozmowę
z doktorem.
– Ostatnia oferma – zamruczał.
Ranek był chłodny. Senator zamknął okno i ponownie wskoczył do łóżka.
Obudzenie się o piątej rano nie było takie złe. Dawało możliwość przeżycia
jeszcze
rozkosznej półgodziny pod kołdrą w cieple i spokoju, podczas gdy umysł stopniowo
uwalniał się
od przykrości spowodowanej wczesnym obudzeniem się. Próbował powrócić do
przyjemnego
snu o swoim udziale w przedstawieniu teatralnym sprzed lat, jeszcze w college’u.
Grał wtedy
główną rolę w sztuce, której fabułę trochę sobie przypominał. Ale sen zbladł i
umknął, a myśli
senatora wróciły do teraźniejszości.
Zaczął się zastanawiać, co uważał za swoje dobre i złe strony. Właśnie strony, a
nie czyny,
bo jeśli chodzi o czyny, mniemał, że jest dość przyzwoitym człowiekiem, który
postępuje
możliwie najlepiej, co nie jest takie łatwe w tych ostatnich latach dwudziestego
wieku. Jeszcze
nie będzie miał siedemdziesięciu pięciu lat, gdy nastąpi koniec stulecia. To
skierowało jego myśli
do przyszłego wieku – dwudziestego pierwszego. Komputery! Zawsze myślał o
komputerach,
gdy zastanawiał się nad przyszłością. To były urządzenia, które szanował i
których nienawidził.
Ze świata komputerów smarkacze dowiadywali się wszystkiego, ale i tak nic nie
wiedzieli.
Prawdę mówiąc, senator miał dwa komputery. Jeden tutaj, w gabinecie, i jeden w
biurze
waszyngtońskim, ale żadnego z nich nawet nie tknął. Mając cały sztab asystentów,
z których
każdy aż się palił, by na jego polecenie skoczyć do klawiatury, po prostu
wykluczył możliwość,
że osobiście będzie musiał szukać rady w takich urządzeniach. Nie znaczyło to,
że miałby nie
doceniać komputerów. Ale fakt, że w elektronicznym mózgu znajdowało się nazwisko
i inne
dane o każdym, kto wpłacił chociaż jednego dolara na rzecz którejś z jego
kampanii wyborczych,
raczej go mroził, niż podnosił na duchu. Komputer był częścią przyszłości,
mętnej,
nieprzewidzianej i groźnej.
Dosyć takich rozważań! Senator przerzucił się myślami do pewnej dziewczyny, Joan
Herman. Metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, błękitne oczy, bardzo ładne blond
włosy, choć
włosy na łonie miała ciemnobrązowe; niecałe sześćdziesiąt kilogramów. Do tego
była
wystarczająco inteligentna, by pełnić funkcję jego osobistej sekretarki, a
wystarczająco dyskretna
i ładna, by zostać jego kochanką.
Przywołując w myślach jej obraz, poczuł napierającą rozkoszną męską żywotność.
Wiedząc
jednak, że czeka go ważny i trudny dzień, skończył z marzeniami, zsunął się z
łóżka i uzbrojony
wyobrażeniami o dumnym męskim senatorze rzymskim ze starożytności, popędził do
łazienki
pod prysznic.
Z zaciśniętymi wargami próbował powstrzymać się od krzyku z powodu szoku w
wyniku
zetknięcia się z lodowatą wodą. Był w tym ból, ale i radość, że jest taki
dzielny. No właśnie: ilu
ludzi w jego wieku zechciałoby wyrwać się z ciepłego łóżka prosto pod lodowaty
prysznic? Co
prawda nie trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, ale jakżeż długa jest
sekunda pod lodowatą
kaskadą. Wspaniałe, ożywiające myśli.
Choć miał pięćdziesiąt siedem lat, nie odczuwał tego. Gdy się wycierał, poczuł
się, jakby
miał nie więcej niż dwadzieścia siedem lat. Od kiedy on i jego żona Dorothy
zdecydowali się na
oddzielne sypialnie, życie stało się łatwiejsze, zdrowsze i niewątpliwie
bardziej efektywne.
Gdy senator skończył się golić, jeszcze nie było szóstej. Słońce zaledwie
migotało wśród
drzew z drugiej strony pastwiska dla koni. Stwierdził, że nadszedł czas na
poranny bieg, i włożył
stary, wygodny strój treningowy oraz trampki. Nie mógł się przyzwyczaić do
nowego rodzaju
butów do biegania, jakich używały jego dzieci, a poza tym nie uważał, by były mu
potrzebne.
Nie uprawiał joggingu, po prostu biegał, podczas gdy większość jego rówieśników
kręciła się po
polu golfowym.
Gdy wędrował po cichych pokojach domu, mijając salon, jadalnię, spiżarnię,
kuchnię,
a potem już garaż, nagle przyszło mu na myśl, że podczas gdy mieszkańcy domu
spali, spał
również dom. Być może była to myśl do wykorzystania któregoś dnia w przemówieniu
publicznym. Przynajmniej czasami próbuję być oryginalny – pomyślał.
Jego dwudrzwiowy mercedes znajdował się w najdalszej części garażu, i to było
pomyślne.
Mógł wyślizgnąć się, nie budząc nikogo tak wcześnie, jeszcze przed szóstą. I to
trochę łagodziło
winę, którą odczuwał. Choć dlaczego miał się czuć winny, gdy zamierzał jedynie
przebiec jakieś
dwa kilometry na bieżni szkoły średniej? To było interesujące pytanie.
Nie chciał w żadnym razie zapuszczać się głębiej w swoje myśli. – Tylko
bieganie, nic
więcej – powiedział sobie, naciskając guzik otwierający drzwi od garażu. – Tylko
bieganie.
Prawdę mówiąc, już prawie zdecydował się, że zarzuci ten rodzaj sportu. Doktor
Gillespie
ostrzegł go, że biorąc pod uwagę obecny stan zdrowia, wystawia na próbę swoje
siły. „Jesteś
silny, football w college’u i wszystkie inne dawne wyczyny, ale teraz masz
prawie piętnaście kilo
nadwagi i biegasz dziesięć razy w okresie lata, a siedzisz na tyłku dziesięć
miesięcy w roku”.
Odległość do bieżni szkoły średniej wynosiła dziewięć kilometrów. Już po
pierwszym
kilometrze jazdy samochodem senator odrzucił uwagi doktora Gillespiego i
skierował myśli na
dzisiejszą kolację, na którą zaprosił gości. Tracy Youman, zajmująca trzecie
miejsce wśród
najbardziej liczących się pań domu w mieście, powiedziała mu kiedyś, że aby
przyjęcie było
udane i uwieńczone sukcesem, musi stanowić dzieło sztuki.
– Zawsze tak było – wyjaśniała pani Youman – od czasu zapanowania cywilizacji,
ale
większość pań wydających przyjęcia ani przez chwilę nie myśli o kolacji jako o
dziele sztuki.
Richard Cromwell próbował kiedyś przekazać tę ideę żonie, ale tylko parsknęła,
że ostatnią
osobą, która może występować z uwagami o formie sztuki, jest ta „wulgarna” baba
Tracy
Youman. Przynajmniej „parsknięcie” było słowem, którego senator użył przekazując
reakcję
żony swojej sekretarce, choć ona, pomimo niechęci do Dorothy, nie wyobrażała jej
sobie
parskającej. Dorothy miała sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, okrągłą
twarz, siwe
włosy i szare oczy. Była to uroda lalki, nawet teraz, gdy miała czterdzieści
pięć lat. Ponadto
mówiła głosem łagodnym.
Jednego mógł być pewien: jedzenie i obsługa będą doskonałe. Dorothy tego
dopilnuje.
Było dziesięć po szóstej, gdy senator wjechał na parking szkoły. Nie było
jeszcze żadnego
samochodu. Przyjeżdżało tutaj zazwyczaj kilkunastu amatorów biegania, ale nikt
nie zjawiał się
kwadrans przed siódmą, a to cieszyło senatora. Cieszyło go, że zaczyna bieg
samotnie i że widzi
stare ceglane budynki szkoły jako tło.
Oczywiście sprawiłoby mu wielką przyjemność, gdyby gromada chłopców i dziewcząt,
którzy przebywali w szkole w czasie miesięcy zimowych, wybiegła przed budynek,
by popatrzeć
na niego, a potem opowiedzieć rodzicom, jak to senator Cromwell w starym stroju
treningowym
biega jak każdy z nich. To by dostarczało tematu do rozmów i powiązań z ludźmi.
Często mówił
ze swoim personelem o sztuce zbliżania się do ludzi i kontaktów z nimi, o
tworzeniu więzi.
Biorąc to pod uwagę, musiałby zacząć bieg jakieś trzy godziny później. Do tego
mógł łatwo się
dostosować, ale ponieważ było teraz lato, kto miałby wypełnić pusty budynek?
Gdy, jak to sobie wyliczył, w ciągu piętnastu minut przebiegł około dwóch
kilometrów,
stanął spocony, oddychając chrapliwie. Wytarł się możliwie najdokładniej. Teraz
należałoby
wziąć lekki rozgrzewający prysznic, ale szkoła była nieczynna, a miasto nie
chciało płacić
dozorcy za pilnowanie szkoły otwartej tylko dla graczy w football i biegających.
W gruncie
rzeczy nie przeszkadzała mu warstwa potu pokrywająca ciało pod dresem. Miękka
podszewka
bawełniana przypominała mu dawne koszulki sportowe, jakie kiedyś musiały nosić
dzieci
trenujące lekkoatletykę; ale to było dawno temu, i kiedy ostatnio próbował kupić
taką
staromodną koszulkę, znalazł tylko współczesną imitację, cienką jak papier.
Wsiadł do swojego mercedesa i z przyjemnością się odprężył. Niech diabli wezmą
Gillespiego! Senator czuł się dobrze i odpoczywając teraz w swoim wozie,
zobaczył samochody
pierwszych biegaczy, jak wjeżdżali, parkowali i zaczynali bieg. Spóźnialscy! Gdy
znowu zaczęło
go opanowywać subtelne ciepło męskości, chwycił słuchawkę telefonu w samochodzie
i zadzwonił do Joan. Odpowiedziała niewyraźnie.
– O Boże, panie senatorze, czy pan wie, która godzina? – Zawsze nazywała go
senatorem,
nawet gdy byli sami. Uzgodnili to, i w ten sposób nic nie mogło zagrozić ich
intymności, nawet
gdyby ich podsłuchano.
– Szósta trzydzieści – powiedział radośnie.
– Oglądałam wczoraj późno cholerne przedstawienie. Usnęłam dopiero o pierwszej.
W miarę mówienia głos Joan się ożywiał. Miała dźwięczny, niski głos, jedna z
tych cech,
które w niej lubił. Z kimkolwiek by rozmawiała, jej głos był łagodny i kojący.
To nie jest tani
romans – powtarzał sobie wielokrotnie. Jest wspaniałą kobietą.
– A więc wstałam – oznajmiła. – Gdzie pan jest? W łóżku?
– O nie, panno Herman. Nie jestem w łóżku. Ogoliłem się, wziąłem prysznic i
przebiegłem
moje dwa kilometry, a w tej chwili siedzę w mercedesie na parkingu szkoły. Co
pani na to?
– Brzmi to strasznie, a więc musi być bardzo chwalebne. Proszę przyjechać.
– Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Mam niełatwy dzień i muszę zjawić się na
śniadaniu.
– Trudno, tak to bywa. W każdym razie mam tutaj bałagan i wątpię, czy w lodówce
znalazłoby się jajko. Nie znoszę tego mieszkania.
Jej dom rodzinny znajdował się w Waszyngtonie. Ojciec był dość wysoko
postawionym
funkcjonariuszem w Departamencie Skarbu, a ona urodziła się i wychowała w
Georgetown. Mały
apartament w mieście senatora był najlepszym rozwiązaniem, jeśli idzie o względy
służbowe
i możliwości spotkań. Panna Herman, mająca trzydzieści trzy lata, była
dwukrotnie zamężna
i rozwiedziona. Zarówno senator, jak i ona wiedzieli, że nie wyjdzie ponownie za
mąż. Chyba że
miałaby zostać panią Cromwell.
Przeszkody stawiała nie Dorothy Cromwell, ale sam senator. Rozmarzył się.
– Czy wiesz – mówił kiedyś Joan – że nikt nie pragnął bardziej rozwodu niż John
Kennedy.
Nic nie dałoby mu większego zadowolenia. Słyszałem jednak, iż papież Jan XXIII
powiedział
mu, że jeśli nie rozwiedzie się, zostanie prezydentem.
Dzisiaj jednak wspomnienie o Johnie Kennedym nie było przyjemne. Jechał wolno,
namiętność już wygasła, a on uświadomił sobie, że uciska go w klatce piersiowej
lekki kłujący
ból. Zlekceważył to, przypisując ten objaw gazom, zwykłej rzeczy o tej wczesnej
porze.
Ponownie wracał myślami do przeszłości, usprawiedliwiając się z powrotu
wspomnień o Johnie
Kennedym. O, Boże! Jak on kochał Johna Kennedy’ego, a teraz nicponie czynili go
odpowiedzialnym za wojnę w Wietnamie. Zamiast zaszczytnego odznaczenia zawiesili
mu na
szyi albatrosa, znak niewybaczalnej winy. Nie mógł sobie przypomnieć tytułu tego
poematu.
Plątały mu się jakieś urywki. Upłynęło ponad trzydzieści lat, odkąd nie otwierał
tomu z poezją.
Dorothy kochała wiersze.
Porzuć swojego ojca, porzuć swoją matkę,
opuść czarne namioty swojego plemienia.
Czym ci nie ojcem, matką?
Cóż z czarnych namiotów?
Czyż szkarłatnego domu serca swego nie masz?
Ciekawe, jak by przyjęła to Joan. Zapewne z pełnym zaskoczeniem. „Czy wszystko
w porządku, panie senatorze?” Pytanie byłoby uzasadnione. Dlaczego, u licha,
przywrócił do
życia ten młodzieńczy hymn? Szkarłatny dom swego serca. O, Chryste! Dlaczego
reagował jak
trzydziestolatek, któremu się wszystko powiodło, a do tego fascynował się
seksem? On przecież
nie był taki. Nie zadawał się z wieloma kobietami i w porównaniu z niektórymi
rówieśnikami był
nieomal mnichem. Dlaczego więc torturował siebie z powodu wyimaginowanej winy?
Dotarł już na miejsce. Znalazł się na podjeździe za domem, gdzie garaż na cztery
samochody
graniczył z warzywnikiem Dorothy. Jakiś miesiąc temu ankieter z pewnego
tygodnika
przepytywał ludzi, by wygrzebać coś o właścicielach nieruchomości w tej okolicy,
i dowiedział
się, że senator odrzucił ofertę dwu i pół miliona dolarów za swój dom, pięć
akrów należących do
niego trawników, zadrzewienia, basen kąpielowy i kort tenisowy. Cromwell stracił
godzinę na
rozmowę z felietonistą, starając się go przekonać, aby tego nie drukował.
Argumentował to
faktem, że gdy jego teściowa zbudowała dom, a potem dokonała przebudowy, koszty
nie
przekraczały pięćdziesięciu tysięcy dolarów; że w rzeczywistości był to dom jego
żony, nie jego
własność, i że nie do niego można mieć pretensję o inflację w późniejszych
latach. Jednym
słowem, obecnie nie mieszkał w domu, który był wart dwa i pół miliona dolarów.
Jego
argumenty odniosły skutek, i wartości nie ujawniono, a w każdym razie człowiek,
który złożył
ofertę kupna, był z Teksasu, co ustawiało cenę w szczególnym świetle.
Niemniej żył dobrze. Samochód stojący w garażu obok jego mercedesa był
cadillakiem
prowadzonym przez szofera, dalej stały buick kombi oraz czterodrzwiowe volvo
Dorothy. Na
zewnątrz garażu parkowały jeszcze trzy samochody. Furgonetka datsun, którą
jeździł Baron
MacKenzie, szofer, ogrodnik i człowiek do wszystkiego, stary volkswagen, z
którym nie chciał
się rozstać jego syn Leonard, oraz stary ford jego córki Elizabeth. W sumie
siedem samochodów.
Gdyby jeszcze jakiś dziennikarz szwendał się wokół, jak to zrobił felietonista z
tygodnika,
mógłby się zdziwić, że senator Stanów Zjednoczonych utrzymuje taki dom za
wynagrodzenie
wysokości siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Ciekawe, że nikt nie
zwrócił na to
uwagi z powodów, których senator do końca nie rozumiał. A nawet gdyby to
ujawnili, senator
nie czułby się winny. Ożenił się z bardzo bogatą kobietą. Inni zrobili to samo.
Było to
bezwzględnie uczciwe, a nawet uważane za godne podziwu w jego środowisku,
ponieważ
zwiększało się grono polityków ze wszystkich stanów, którzy nie należeli do
establishmentu
i musieli sami zbudować swoją pozycję klasową w środowisku, gdzie podziwiano
bogactwo,
a ubóstwa nikt nie zazdrościł. Jednakże większości głosujących daleko było do
bogactwa,
a senator potrzebował swego elektoratu. Bogactwo nie odbierało zaufania,
natomiast zazdrość nie
najbardziej sprzyjała zdobywaniu głosów.
Senator westchnął, pogodził się z liczbą pojazdów, pozbywając się wewnętrznych
rozterek,
i wszedł do swojego domu.
2
Baron MacKenzie nastawiał zwykle budzik na szóstą trzydzieści, ale dzisiaj
obudził się parę
minut wcześniej, nim usłyszał alarm. Wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek.
– Nie musisz tego robić – odezwała się jego żona Ellen. – Już się obudziłam.
– Mamy przed sobą najlepsze chwile – powiedział MacKenzie, przyciskając głowę do
ciepłego biustu żony. Był potężnym mężczyzną i tylko dlatego mieścił się w
łóżku, że przybierał
pozycję ukośną.
– Za chwilę znajdę się na podłodze – narzekała Ellen. – Nie jestem akrobatką.
– Chcesz się mnie szybko pozbyć i już ci się to udało. – Zsunął się z łóżka i
poszedł do
łazienki. Pomieszczenia służby były zadowalające. Mieli własną łazienkę i
niewielki salon,
w którym znajdowały się fotele, kanapka, telewizor, a także ściana półek na ich
książki i książki
ich dzieci. Dawniej mieli jeszcze drugą sypialnię, w której spała ich córka
Abbey. Syn Mason
spał w salonie, gdzie rozkładano kanapkę na noc. Teraz jednak i syn, i córka
odeszli i dawny
pokój Abbey zajęła biała pokojówka Nellie Clough.
Pokoje MacKenziego i jego żony były zupełnie wygodne, a z całą pewnością
znacznie lepsze
niż zapluskwione mieszkanie we wschodnim Harlemie, gdzie spędzili pierwsze pięć
lat po ślubie,
zanim zrezygnowali z wychowywania dzieci w Nowym Jorku. Zakupili stertę gazet
prowincjonalnych i ostatecznie odpowiedzieli na ogłoszenie Dorothy Cromwell. To
działo się
przed dwudziestu trzema laty.
– Zastanawiam się nad naszą sytuacją – odezwał się MacKenzie, wychodząc z
łazienki – daje
mi to dużo do myślenia. Jesteśmy służącymi. Całe życie jesteśmy służącymi. Za
każdym razem
dociera to do mnie, gdy staję przed lustrem i golę tę swoją ohydną gębę. Nie
jestem cholernym
najemnikiem zbierającym bawełnę. Skończyłem szkołę średnią i ponadto mam dyplom
szkoły
zawodowej. Jestem mechanikiem pierwszej klasy i świetnie potrafię obsługiwać
maszyny...
– Dosyć tego! – warknęła Ellen. – Już zbyt długo słucham tej nie kończącej się
litanii.
Mówię sobie, że jest Murzynem i ma prawo śpiewać swoje bluesy. Ale dosyć to
znaczy dosyć.
– Nie waż się używać w stosunku do mnie słowa „Murzyn”. Nigdy. Przenigdy.
– Będę mówiła, jak zechcę. Powiem ci coś, Mac, i to ostatni raz wciskam to do
twojego
głupiego czarnego łba. Rozwaliliśmy układ, rozwaliliśmy na całego. Dostaliśmy
zajęcie, dzięki
któremu mogliśmy odkładać ponad połowę zarobków, i to jest jedyna praca, która
mogła to nam
zapewnić. I mamy córkę, która jest farmaceutką i która ma męża farmaceutę, a oni
mają własny
sklep. I mamy syna, który jest lekarzem w jednym z najlepszych szpitali w tym
stanie, i to jest, ty
biedny bałwanie, rewanż co najmniej za tuzin południowych stanów nienawidzących
Murzynów.
Rzucił się na łóżko i objął ją ramionami.
– Zamknij się. Jesteś zanadto bystra. Nie powinienem się żenić z najbystrzejszą
lisicą, jaką
jesteś.
– Łatwo mi sobie wyobrazić, z kim byś się ożenił, gdybym nie znalazła się przed
wszystkimi
innymi. – Odepchnęła go od siebie. – Dosyć tego! Nie mam zamiaru kręcić zadkiem
przez cały
dzień.
– Czy zamawiasz mnie na noc?
– To odpowiedni czas. Jesteś za stary, by tak się palić.
– Ach! Może uważasz, że mi się to zużyło?
– Oprzytomnij, Mac. Mamy przed sobą długi dzień. Wieczorem będzie tu wielkie
przyjęcie.
Musisz pojechać na lotnisko po ich rodzinę, potem wyczyścić srebro, a ja mam do
przygotowania
trzy posiłki. Wygrzeb się więc z łóżka i ubierz się.
MacKenzie westchnął, ściągnął z siebie górę pidżamy i wyjrzał przez okno w
momencie, gdy
do garażu wjeżdżał dwuosobowy samochód.
– Kto to może być o tej porze? – zastanawiała się Ellen.
– Senator. Biegał, jak sądzę.
3
Dolly. Tak ją nazywali, i to wszyscy, zapewne dlatego, że nigdy nie lubiła
imienia Dorothy.
Dolly odpowiadało jej. Ważyła tylko pięćdziesiąt pięć kilogramów, a jednak
robiła wrażenie
pulchnej. Zapewne z powodu szerokich bioder i okrągłej twarzy. Od czasu
college’u – w jej
przypadku była to szkoła Sarah Lawrence – czesała włosy na pazia z grzywką nad
czołem. Mały
nos sprawiał, że jej twarz była całkiem ładna, a włosy, kiedyś czarne, teraz,
gdy miała
czterdzieści pięć lat, przypominały kolor stali, co przyjemnie kontrastowało z
twarzą bez
zmarszczek. Należała do tych kobiet, które zdobywały autorytet bez uciekania się
do gniewu,
i zawsze wydawała się zrównoważona i zadowolona.
Tego dnia Dolly nastawiła budzik na kwadrans przed szóstą i kiedy senator wrócił
samochodem, już wzięła prysznic. Jej łazienka znajdowała się na froncie domu,
zobaczyła więc,
jak lśniący, mały mercedes migał wzdłuż wjazdu i skręcił za dom. Domyśliła się,
że biegał, i jak
zawsze jego energia i determinacja wprawiły ją w zdumienie. Były wprost
niewyczerpane.
Podobnie jak ambicja. Za przykład może służyć jego postawa wobec łysienia.
Zaczął tracić
włosy, gdy skończył pięćdziesiąt lat, i zaraz poddał się zabiegom chirurgicznej
transplantacji
owłosionych części ciała na czaszkę. Udało się to wcale dobrze i teraz jego
głowę odpowiednio
do wizerunku senatora Stanów Zjednoczonych pokrywały białe włosy. Być może
zdumiewało ją
to, ponieważ ona sama miała tak mało tego, co uważała za ambicję. Swoich
wysiłków, by istnieć
jako kobieta, nigdy nie traktowała jako wyrazu ambicji.
Prawie nigdy nie malowała się podczas dnia, zadowolona, że ma ładną, zdrową
skórę,
a jeszcze bardziej była rada, że wystarczyło jej parę minut, by móc się pokazać
ludziom. Dzisiaj
prysznic, umycie zębów i przeczesanie włosów to było wszystko, czego
potrzebowała. Potem
narzuciła na siebie bluzkę i spódnicę, zbiegła po schodach i wyszła na dwór.
Chciała odetchnąć
chłodnym porannym powietrzem, zanim zrobi się ciepło, może nawet gorąco i parno,
jeśli taki
nieprzyjemny miał się okazać letni dzień. Rozpoczął się jednak przepięknym
porankiem. Dla
Dolly taka pogoda była darem i powiedziała sobie głośnym szeptem: – Tak się
czuję
uprzywilejowana, tak uprzywilejowana. – Przeszła całą długość rozległego wjazdu
i z powrotem,
nie dlatego, że należało to do jej rutynowych ćwiczeń, ale po prostu dlatego, że
nie miała apetytu,
dopóki nie zadała sobie fizycznego trudu.
Ellen MacKenzie nastawiła dzbanek z kawą, i aromatyczny zapach wypełnił kuchnię.
Kroiła
chleb na grzanki, bo Dolly nie chciała, by używano w jej domu chleba pokrojonego
przez
producenta.
– Nakryję do stołu na tarasie – oznajmiła Ellen. – Sądzę, że jest wystarczająco
ciepło.
– Z całą pewnością wystarczająco. I niech cię nie zamęczą dzieciaki.
– W żadnym razie, proszę pani.
– Czy dostarczyli mięso?
– Wczoraj. Umieściłam je w dużej lodówce w spiżarni.
Spoglądając na drzwi spiżarni, Dolly powiedziała:
– Mam nadzieję, że rzeźnik przysłał cztery małe udźce bez kości przyrządzone i
doprawione
do pieczenia.
Oczy zaskoczonej Ellen powędrowały za Dolly, która już otworzyła drzwi dużej
lodówki,
schyliła się i ujrzała olbrzymią szynkę.
– To pomyłka – stwierdziła. – Ellen, przysłano nie to mięso. Czy powiedziałaś
rzeźnikowi
dokładnie, co chciałam? Cztery małe udźce jagnięce, bez kości i doprawione.
Ellen westchnęła i potrząsnęła głową.
– Jak ja nie znoszę być wplątana w takie sprawy! Powinnam panią spytać, ale
senator mówił,
że pani chciała wieprzowinę.
Przeklęty kłamca. Nie powiedziała jednak tego. Nie nazywa się męża kłamcą w
obecności
gospodyni.
– Czy prosił o szynkę?
– Tak, prosił. Czy pani chcę, abym zadzwoniła do rzeźnika?
– Nie. Dzisiaj już nie zdąży dostarczyć. Sama tam pojadę. Nalej mi tylko
filiżankę kawy. Nic
więcej nie chcę i znajdź mi dużą torbę czy coś w tym rodzaju, gdzie będzie można
włożyć
szynkę.
Szynka była ciężka, ważyła co najmniej siedem kilogramów, i kiedy Dolly wyszła
kuchennymi drzwiami, zobaczyła MacKenziego, który chwycił jej torbę.
– Waży jak worek kartofli.
– To świeża szynka.
– Nie ogląda się tego często tymi czasy. Bardzo lubię świeżą szynkę.
– Zwracam ją.
– Ach, tak? Czy chce pani, abym ją zawiózł do miasta?
– Nie. Sama to zrobię.
Dolly wzięła buicka kombi. Senator używał często mercedesa, choć bardziej mu
odpowiadało publicznie jeździć buickiem. Oczywiście mogłaby pojechać sportowym
mercedesem. Dla niej właściwie nie miało znaczenia, że to był samochód
niemiecki, choć jej
ojciec, oficer piechoty w Siódmej Armii w czasie drugiej wojny światowej, nie
znosił tego
samochodu. I to jej wystarczyło, by unikać mercedesa. Nigdy nie wiedziała,
dlaczego musi tak
postępować, aby jej ojciec był zadowolony, choć dzieliła ich tak duża odległość.
Przyjmowała to
po prostu jako jeden ze swoich niewielkich kaprysów. W każdym razie fakt, że to
był samochód
senatora, a nie rodzinny wóz, nieraz sprawiał, że prowadząc go czuła się
nieswojo.
Jadąc do miasta, próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie dla łamigłówki z
przekręconym
zamówieniem mięsa. Właściwie Richard nie tylko nie wtrącał się do zamówień mięsa
czy do prac
w kuchni, ale do tego bardzo lubił udźce baranie przyrządzone według wskazań
Dolly. Zwykle
dawała dyspozycję, by rzeźnik wyjął kości z udźca, odciął trochę twardszy koniec
i wreszcie
usunął nadmiar tłuszczu. Potem wkładano mięso na jakieś cztery godziny do
marynaty z wina
z cebulą i z przyprawami. Następnie pieczono mięso na ruszcie, a nie smażono, i
podawano
w cienkich plastrach jak rostbef. Goście często mylili je z wołowiną, gdyż
plastry były w środku
różowe.
– Jeśli pani sobie tego życzy, przyjmę ją, ale nie wiem, co z nią zrobię. Muszę
wysłać ją do
pakowacza oddzielnie i nie jestem pewny, czy przyjmie zwrot. Nie mam wielu
zamówień na
świeżą szynkę. Wie pani, jak dzisiaj ludzie podchodzą do szynki.
– A więc zatrzymam ją – zgodziła się Dolly. – Mamy w domu dzieci i stopniowo z
nią się
uporamy. Ale czy znajdzie pan dla mnie cztery udźce jagnięce?
– Oczywiście. Dostarczę je do domu za półtorej godziny. Pierwsza klasa.
Dolly czuła się głupio, taszcząc z powrotem szynkę do kuchni. Nie powinna
próbować
zwracać mięsa. Było to bez sensu, jakby nie mogła sobie pozwolić na dwie porcje
mięsa
jednocześnie. Zrobiła to pod wpływem zwyczajnej urazy. Grzeczne pytanie Ellen,
czy poda się
mimo wszystko szynkę, wywołało w niej irytację.
– Nie. Udźce będą tutaj za godzinę. Włóż je od razu do marynaty. – I zaraz,
zawstydzona
ostrym tonem swojej wypowiedzi, uścisnęła Ellen i powiedziała: – Przepraszam
bardzo. Jest mi
przykro. Pewnie to mój fatalny ranek.
– Nie, wcale nie. Zawsze jest pani trochę spięta, gdy przyjeżdża rodzina.
– To nie rodzina – zaprzeczyła łapiąc oddech – to całe to okropne – zawracanie
głowy
z przyjęciem wieczorem. I do tego jeszcze głupia historia z zamianą mięsa. Czy
mówiłam ci, kto
przyjeżdża?
Ellen potrząsnęła głową. Dolly czasami traktowała ją jak siostrę, a czasami jak
służącą.
Zdarzało się, że Ellen była obiektem poufałości, o którą na ogół nie zabiegała,
ale Dolly cieszyło,
że miała w niej oparcie i mogła na niej polegać. Ellen umiała ustępować.
Ustępowanie innym
dawało jej dobre samopoczucie. Na swój sposób kochała Dolly, tak jak czarna
kobieta może
kochać białą kobietę, która jest jej chlebodawczynią. Ale zawsze była w tym mała
bryłka lodu,
trudna do przełknięcia dla inteligentnego biednego człowieka, słuchającego o
„cierpieniach”
bogatych ludzi.
– Widzisz, jeśli to nie są znakomici goście, to na pewno są ważni. Będziemy
mieli Webstera
Hellera, który jest sekretarzem stanu, i tę idiotkę, jego żonę Frances. Będzie
też Bill Justin,
zastępca Hellera, i do tego dochodzi tata i mama, których chciała spotkać ta
doborowa ekipa
Białego Domu, co nie znaczy, że mielibyśmy dołączyć do nieprzyjacielskiego
obozu, chyba że
Richard zdecyduje się przestać już być ich wrogiem. Bill Justin przywozi żonę
Winifred, która
pod postacią kobiety ukrywa bystrą, złośliwą kotkę. Mówią, że kieruje mężem.
Oczywiście tata
będzie nalegał, żeby dzieci jadły z nami, a ty przecież znasz mojego ojca.
– Tak – odpowiedziała Ellen. – Wspomniała pani wczoraj, że do stołu zasiądzie
dziesięć
osób. Nie będzie z tym kłopotu.
– Albo jedenaście.
– Ach tak? To też nie będzie kłopotliwe. To duży stół i jeśli Mac włoży trzy
deski, można
przy nim posadzić wygodnie szesnastu ludzi.
– Jeśli to są ludzie – zgodziła się Dolly. – Ale w tym momencie nie jestem
pewna, czy
politycy są ludźmi. Ten numer jedenasty to przyjaciel Leonarda z Harvardu,
błyskotliwy młody
człowiek, jak słyszałam. Nazywa się Clarence Jones i przypadkiem jest czarny.
– Ach!
– No właśnie!
– Czy pan senator wie?
– Nie sądzę. Przyjechali bardzo zmęczeni około dziesiątej. Byłaś już w łóżku, a
Richard
jeszcze nie wrócił. Ulokowaliśmy go w środkowym pokoju gościnnym. Czy słyszałaś
tam jakiś
ruch?
– Jeszcze nie.
– Prawdopodobnie śpią długo. Przynajmniej mam nadzieję. Gdzie jest mój mąż?
– Je śniadanie na tarasie.
– Też tam idę. Proszę tylko grzankę, trochę białego sera i filiżankę kawy.
4
Przy stole na tarasie Richard Cromwell pochylał się nad talerzem z sześcioma
małymi
kiełbaskami i trzema jajkami. Jajka były sadzone z żółtkami na wierzchu, brzegi
chrupiące,
dokładnie tak jak lubił, a do tego doskonała grzanka i marmolada z importowanego
owocu
imbiru. Dolly zawsze była zdumiona ilością jedzenia, jakie spożywał. Trzy duże
posiłki, deser,
tłuste zapiekanki i budynie. Wszystko to zjadał bez wahania, krytykując
najnowsze odkrycia
w zakresie żywienia, które prywatnie nazywał kultem tandetnej dietetyki.
Popierał produkcje
wołowiny, która, jak uważał, poważnie ucierpiała wskutek „nieuzasadnionej”
propagandy
przeciw czerwonemu mięsu będącemu „energią i siłą Ameryki”, jak kiedyś się
wyraził. Przy tym
wszystkim nie był otyły, ale dobrze zbudowany i wystarczająco wysoki, by nadwaga
piętnastu
kilogramów nie rzucała się w oczy. Do tej pory zresztą jego dieta nie przyniosła
mu szkody.
Przed paru laty Dolly przez krótki okres próbowała zmienić jego przyzwyczajenia
żywieniowe,
ale to tylko denerwowało go i pogarszało ich wzajemne stosunki. Potem po prostu
dała za
wygraną i dostarczała mu potraw, które lubił. Nie było to wielkim ustępstwem w
gospodarstwie,
bo nawet w lecie, gdy nie odbywały się posiedzenia Kongresu, senator jadał
niewiele posiłków
w domu. Od czasu do czasu Dolly zdawało się, że jest świadkiem powolnego, ale
zdecydowanego samobójstwa męża.
Dzisiaj, gdy dołączyła do niego, niosąc swój talerz z nie posmarowaną grzanką,
nie zrobiła
żadnej uwagi o jego śniadaniu, a dzięki twardo przyjętej ugodzie on też nie
zareagował na jej
grzankę. Senator czuł się świetnie; można powiedzieć, że wyciągał ręce do
świata, tak przenikało
go otaczające piękno. Niskie wzniesienia, zielone łąki, śpiew ptaków i
brzęczenie owadów. Do
tego dochodziło dziwne poczucie, że jego postępowanie jest etyczne i słuszne,
doznanie tych,
którzy mają za sobą bieg. Uczucie, że Pan Bóg i świat uniósł opończę winy, która
jak uciążliwa
zasłona ciąży nad przyzwoitymi ludźmi. Ujął to w słowach:
– Dzień dobry, Dolly. Ależ mamy wyjątkowo cholernie piękny dzień.
– Istotnie.
Dała mu jakieś dwadzieścia sekund, aby nalał jej kawy, ale zaraz zorientowała
się, że musi to
zrobić sama. Zupełnie zrozumiałe: Richarda pochłaniały jego własne sprawy. To
nie było
następstwo nieznajomości savoir-vivre’u. Jego ojciec był nie najlepiej opłacanym
kasjerem
banku, ale Richarda nauczono, że ma wstać z miejsca, gdy do pokoju wchodzi
kobieta, i że mięso
kroi się prawą ręką, a potem je widelcem trzymanym w lewej. Jego matka była
Irlandką urodzoną
w Irlandii. Jako małe dziecko przybyła do Ameryki. Richard mógł więc tam, gdzie
jego wyborcy
byli Irlandczykami, posłużyć się miękkim dialektem przodków i sugerować, że
jeśli jego świętej
matce przebaczono poślubienie człowieka o nazwisku Cromwell, to z pewnością i
jego wyborcy
mogą uznać za stosowne na niego głosować. Dla jego matki zachowanie dobrych
manier było
mocnym dowodem, że nie poddała się goryczy, jaką przynosi bieda, i gdyby
zobaczyła, że jej syn
w ten sposób lekceważy obsłużenie żony, bardzo by ją to rozgniewało.
Dolly bynajmniej nie była rozgniewana, tak naprawdę nie obeszło jej to wcale.
Jeśli stosunki
z mężem intrygowały jej przyjaciół, to ją również. Dzisiaj jednak nie było czasu
na introspekcję,
za dużo miała do roboty. Po nalaniu sobie kawy i wypiciu jej małymi łykami
spytała:
– Richard, co cię opętało, że odwołałeś moje zamówienie na mięso i zastąpiłeś je
świeżą
szynką? – Nie było w tym wrogości, ale zdziwienie. – Nigdy nie podejrzewałam, że
zdajesz sobie
sprawę, iż mamy kuchnię, a tym bardziej rzeźnika. Jakim sposobem dowiedziałeś
się nazwiska
naszego dostawcy mięsa?
– Spytałem Ellen.
Udała pokorę.
– Ależ jestem głupia. Oczywiście, że spytałeś Ellen. A zapewne tajemnica z
mięsem jest
równie prosta.
– Bezwzględnie. Ale ty się nie gniewasz?
– A gdybyś zechciał to wyjaśnić.
– To proste – zapewnił ją senator. – Pomyśl tylko, że będzie dzisiaj u nas na
kolacji Webster
Heller, sekretarz stanu. Po raz pierwszy. To nieważne. Ważne jest, że pragnął
spotkać twego
ojca, i to musi być cholernie ważne, gdyż w przeciwnym razie nie ciągnąłby z
sobą swego
zastępcy od środkowej Ameryki. Z drugiej strony, to w moim domu się spotykają,
przy naszym
stole, a cokolwiek dotyczy twego ojca, jest dla mnie bardzo istotne.
– Na litość boską, Richard, oni nie należą do grona naszych przyjaciół. Gdyby
ktoś chciał
dramatyzować, można by ich nazwać naszymi wrogami. Są gośćmi, którzy będą
chcieli
przekonywać mojego tatę. Zostaną podjęci gościnnie. Dostaną tak dobrą kolację,
na jaką stać ten
dom. Ale tu kończy się moja odpowiedzialność. I do tej pory nie zrozumiałam,
dlaczego
zamówiłeś tę przeklętą szynkę.
– Czy zechcesz mnie wysłuchać? Czy zechcesz choć przez chwilę posłuchać? Mam
przed
sobą ponowne wybory, a to stawia mnie w sytuacji, że mam pewne słabe szanse na
fotel
prezydenta i jego Owalne Biuro. Dosyć długo o tym marzyłem. Ale jest pewna
sprawa, bardzo
dla mnie istotna. Jeśli jednak poruszę ją w Izbie Reprezentantów, będę uważany
za lewicującego.
Do wyboru potrzebuję centrum.
– Na jakiej podstawie miałbyś wątpić w ponowny wybór? Kończysz drugą kadencję w
tym
stanie. To nasz stan. Nasz.
Już gdy wypowiadała te słowa, zastanawiała się, dlaczego miał to być ich stan. A
co to niby
znaczy nasz? Rozważała tak, siedząc na nasłonecznionym tarasie z posadzką z
czerwonej cegły,
przed domem w stylu kolonialnym. W budowie jego wykorzystano oryginalny fragment
z dawnej
konstrukcji, liczący sobie dwieście lat. Taras zamykały dokładnie i akuratnie
przycięte
żywopłoty, za którymi rozpościerał się ogród ziołowy z grządkami bazylii, kopru,
szczypiorku,
mięty, tymianku i pietruszki. I nagle zdała sobie sprawę, że ten świat się
zmienił. Już nie jest taki
jak dawniej, ani w rzeczywistości, ani w myślach.
– Ależ nie – powiedział Richard. – Nie tak szybko. Słyszałaś o nagonce na
różnych ludzi. Ci
dranie dysponują wielkimi pieniędzmi i używają ich. Atakują jakiegoś senatora,
którego chcą
zniszczyć, mierząc do niego grubym śrutem. Pokazują go w telewizji, kopią w jego
przeszłości.
A jeśli nie znajdą nic wstydliwego, wymyślają to. Widzisz, nie chcę, aby celem
takich ataków
stal się Richard Cromwell.
– I dzisiejszego wieczoru chcesz obłaskawić bestię? – spytała z uśmiechem.
– Może. Choćby tylko trocheja unieszkodliwić...
– Jak? Jak, na Boga?
– Odwołując się do solidarności. W każdym razie to nie ja zaprosiłem ich tutaj.
To znaczy
nie była to moja inicjatywa. Bill Justin...
Ten gnojek – pomyślała Dolly. Nie przychodziło jej łatwo używać wulgarnego
języka, tak
jak to obecnie było w modzie. Nawet ten epitet dla zastępcy sekretarza stanu
podrażnił jej nerwy,
jak zgrzyt metalu na szkle.
– Widzisz, Bill Justin zadzwonił do Joan i wspomniał, że Webster Heller jest
jego gościem
przez jakiś tydzień i że...
– Wiem, jak doszło do zaproszenia.
– Powinnaś zrozumieć, Dolly, że to daje okazję do nawiązania – bliższego
kontaktu. Mogę
nawet powiedzieć, że tworzy podstawę do istniejącego qui pro quo. Mają cholernie
konkretne
życzenia pod adresem twego taty. Ja będę ich prosił o drobną, ale dla mnie ważną
przysługę. To
sprzyjające okoliczności. Są mi potrzebni.
– Nawet jeśli tak wyglądają sprawy, to ja mam przygotować dla nich kolację i
chcę wiedzieć,
dlaczego, na litość boską, zamówiłeś tę szynkę!
– To z powodu Webstera Hellera. On szaleje za pieczoną świeżą szynką. Przed
paroma
miesiącami słyszałem, jak jeden z jego zastępców mówił komuś, że Heller bardzo
lubi pieczoną
szynkę i że obecnie nigdzie się nie widzi pieczeni ze świeżej szynki, tylko
wędzoną i gotowaną;
wiesz, jak się jest na Wzgórzu, to się słyszy różne rzeczy. Niby się nie słucha,
ale przypadkiem
coś wpada w ucho. I tak sobie pomyślałem, że byłby to niezły chwyt, gdyby
właśnie podać
Hellerowi jego ulubione danie. Wiesz, nic nadzwyczajnego, ale jeden z tych
małych gestów,
które trafiają do serca człowieka.
– Mały gest waży siedem kilogramów.
– Wiem, że powinienem porozumieć się z tobą, ale nie było cię w pobliżu i...
– I ten błyskotliwy pomysł trafił ci do przekonania i wprowadziłeś go w czyn.
– Hej, czyżbyś się gniewała?
– Ani trochę. Po prostu popędziłam do miasta, nieomal wyciągnęłam Schillera z
łóżka i jak
prawdziwa idiotka musiałam przywlec szynkę z powrotem. Jednakże zamówiłam mięso,
które
planowałam podać, i dzięki Bogu miał je.
– Masz na myśli cholerną jagninę bez kości?
– Jedno z najlepszych mięs, jakie można kupić.
– Dolly – odezwał się senator – zanim dojdzie do większej kłótni, powiedz mi,
dlaczego nie
chcesz podać szynki. Czy to zepsuje ci menu? – Pytał żałosnym tonem, a kiedy
bywał taki
żałosny, a w jego głosie czuło się nutę jęku, zaczynała mu współczuć. Tej strony
swojej
osobowości nie ujawniał nikomu innemu – taki mały chłopiec, – zagubiony w
wielkim świecie,
gdzie przypadkiem tak się złożyło, iż jest członkiem najbardziej elitarnego
klubu; przynajmniej
tak Dolly widziała swego męża. A z tym obrazem rodziło się podejrzenie, że
większość
członków Kongresu Stanów Zjednoczonych zbudowała taką fasadę kompetencji i
władzy na
wewnętrznym strachu i potknięciach, które nie różnią się wiele od reakcji małych
chłopców.
– Przyjeżdża mój ojciec i matka – powiedziała delikatnie. – Są Żydami. Mogłeś
zauważyć, że
nigdy nie podaję wieprzowiny Żydom.
– Coś takiego! – Wykrzyknął tak gwałtownie, że Dolly wybuchła śmiechem. Teraz
Richard
zezłościł się i był oburzony.
– Czy chcesz mi powiedzieć, że w ciągu tych dwudziestu trzech lat, w czasie
których
siadaliśmy do stołu może z pięciuset, może sześciuset, a nawet tysiącem Żydów,
nigdy nie
podawałaś szynki?
– Nie. Nigdy. A ty nigdy tego nie zauważyłeś.
– Dlaczego? Nigdy nie spotkałem Żyda, który nie jada wieprzowiny.
– Są tacy. – Ściszyła głos. – Tak naprawdę to nie wiesz, czy są tacy.
– Czy mówisz o religijnych nakazach żywieniowych? Dolly, nie sądzę, abyś nawet
orientowała się w tych żydowskich przepisach.
– Richard, to nie jest sprawa przepisów. To sprawa właściwego szacunku do tego,
co mogą
przedkładać twoi goście, bez wyważania drzwi zamykających ich przekonania.
– Ale to chodzi o twojego ojca i matkę.
– Właśnie.
– Ależ, Dolly, przypadkiem znam ich przekonania religijne. Nieraz jadłem lunch,
a także
kolację z twoim ojcem w jego lub w moim klubie, i widziałem, jak jadł szynkę i
bekon.
– To nie było w moim domu.
– Dolly, twoja matka nie jest Żydówką. O ile wiem, nigdy nie postawiłaś nogi w
synagodze,
a teraz miotasz we mnie tym argumentem żydowskim. – Potem dodał posępnie, z
powagą: –
Nigdy nie wytaczaj takich argumentów. Mam wady, ale antysemityzm do nich nie
należy.
– Bardzo bym chciała, abyś mnie zrozumiał.
– Do diabła z tym... – I nagle jego głos zamarł.
Z tyłu domu na drodze do basenu ukazało się troje ludzi w kostiumach
kąpielowych: dwaj
młodzi mężczyźni i młoda kobieta.
– Kto to jest? – spytał obojętnie.
– Czarny chłopiec?
– Wiem, kim są pozostali.
– A więc młody człowiek nazywa się Clarence Jones. Studiuje w Harvardzie i jest
bliskim
przyjacielem Leonarda. Korzysta ze stypendium, nie z jakiejś szczególnej
subwencji, ale
z tradycyjnego stypendium, które dostają ci, co mają lepiej w głowie niż inni.
– Gość Lenny’ego?
– Tak.
– Na dzień?
– Masz na myśli, czy wyjedzie przed kolacją? Nie, zostanie. Lenny zaprosił go na
weekend,
a ponieważ dzisiaj jest piątek, to znaczy, że będzie tu do poniedziałku.
Dlaczego pytasz?
– Sądzę, że cała trójka może zjeść kolację wcześniej. Towarzystwo starych
facetów nie
będzie dla nich zabawne.
– Ależ, Richardzie – odezwała się Dolly – czy naprawdę uważasz, że wyrzekną się
okazji
siedzenia przy jednym stole z dwoma starymi piratami, których zaprosiłeś na
wieczór?
W każdym razie tatuś nie przyjeżdża tutaj, by nas zobaczyć; przyjeżdża, by
zobaczyć Leonarda
i Elizabeth, i gdyby ich nie było na kolacji, wszcząłby piekielną awanturę. Co
cię niepokoi?
– Dobrze wiesz, co.
– Nie jestem pewna.
– Wystarczy już jeden liberalny herold z Harvardu w osobie syna, który uważa, że
sprzeniewierzyłem się rasie ludzkiej, ale do tego jeszcze bystry, zarozumiały
czarny chłopiec
z tego samego obozu. Wierz mi, że Web Heller nie nadąży za nimi. Ten dzieciak
może go
rozłożyć na części i jak będzie wyglądać twoja kolacja razem z moimi planami?
– Dlaczego miałby to zrobić?
– Dlaczego? Czy spotkałaś kiedyś Murzyna, który by nie uważał, że rząd robi
wszystko, by
szkodzić czarnej ludności?
Dolly zdała sobie sprawę, że kłopot polegał na tym, iż poza koktajlami i
kolacjami
w Waszyngtonie nie poznała wystarczająco dużo Murzynów, by wyrobić sobie zdanie,
co myślą.
Ci, których spotykała na różnych przyjęciach, jak większość polityków maskowali
albo ukrywali
swoje myśli pod osłoną frazesów i banałów. Teraz trudno jej było pogodzić się z
faktem, że gość
jej syna będzie chciał świadomie prowokować innego gościa.
– Czy chcesz, abym porozmawiała z Leonardem? – spytała.
– Nie... Jeśli zaczną o tym mówić, sam się tym zajmę.
5
Elizabeth Cromwell miała dwadzieścia lat. Właśnie pod – jęła studia w college’u
Sarah
Lawrence. Wzrost jej wynosił sto osiemdziesiąt centymetrów i była dość ładna. W
kasztanowych
włosach słońce zostawiło jaśniejsze smugi i w miarę upływu lata jej skóra
nabierze koloru
dojrzałych jagód. Uroda i rzucające się w oczy dobre zdrowie przyciągały do niej
mężczyzn, ale,
sposób bycia raczej odstręczał – zdradzała zbyt słabo zawoalowany sardoniczny
humor i zbyt
wiele oznak przewagi intelektualnej. Mężczyźni, którzy próbowali zbliżyć się do
niej, dość
szybko odchodzili, sparzeni, rozdrażnieni, a czasami rozgniewani. Jej brat
Leonard
zdecydowanie wzbudzał sympatię. Przy wzroście prawie stu osiemdziesięciu pięciu
centymetrów
był szczupły, przystojny, miał subtelny, miły sposób bycia oraz bystry,
dociekliwy umysł. Był
parę lat starszy od Elizabeth i uwielbiał ją. Długa koścista postać i ciemne
rozwichrzone włosy
nad okrągłą twarzą z małym jak guzik nosem – wszystko to mogło się podobać.
Jego przyjaciel Clarence Jones, niższy, potężniej zbudowany, skórę miał w
kolorze kawy.
Obydwaj byli na pierwszym roku harwardzkiego prawa i łączyło ich dziwne
podobieństwo
fizyczne, jeśli chodzi o okrągły kształt głowy i małe zadarte nosy.
Elizabeth i dwaj mężczyźni w kostiumach kąpielowych nieśli płaszcze frotte i
ręczniki. Ich
ciała wychylały się do ciepłego porannego słońca. Gdy wyszli na prowadzącą do
basenu ścieżkę
na tyle domu, znaleźli się w odległości około pięćdziesięciu pięciu metrów od
miejsca, gdzie
senator i jego żona jedli śniadanie.
– Czy powinieneś mnie przedstawić? Nigdy przedtem nie spotkałem twojego taty –
zastanawiał się Clarence.
– Ciesz się jeszcze przez chwilę – odpowiedział Leonard lodowato.
– Co znowu? – zaprotestowała Elizabeth. – Jest całkiem w porządku.
– Tak?
– Uważam, że podsuwasz Clarence’owi mylne sugestie. Tata jest grzeczny i
sympatyczny
i nie głaszcze ludzi pod włos.
– Nie mam kompleksu – powiedział Clarence cicho.
– Chodźmy na razie popływać. Jeszcze go spotkasz.
– Jak chcesz.
Basen kąpielowy osłaniały kwitnące krzewy, które sprawiały, że nie był na widoku
publicznym, ale nie rzucały cienia. Miał pięćdziesiąt stóp długości i
trzydzieści szerokości – jak
na prywatny basen niezłe rozmiary. Trampolinę z jednej strony i sam basen
ulokowano
i udekorowano z wielkim smakiem. Od momentu przybycia do domu Cromwellów
Clarence
obserwował dyskretnie i uważnie sposób życia, o jakim dotąd tylko czytał lub
jaki oglądał
w filmach, ale nigdy nie miał okazji się z nim zetknąć.
– Liz pierwsza przepłynie wzdłuż basenu kilka razy – poinformował go Leonard. –
Korzysta
z basenu sama przez pierwsze pół godziny, gdyż jest bezwzględną egoistką.
– Idź do diabła! – sympatycznie burknęła Elizabeth, skoczyła pod wodę i zaraz
wypłynęła
z wrzaskiem.
– Cholernie zimna! Czy nikt nie włączył grzejnika?
– Włączyłem go wczoraj wieczorem, ale zaczyna grzać dopiero o szóstej rano.
Jeśli Mac
zacznie przykrywać basen, nie będzie z tym kłopotu.
Elizabeth zaczęła płynąć nie słuchając do końca. Pływała lekko dowolnym stylem,
który
zyskał pochwałę Clarence’a.
– Ależ ona pięknie pływa!
– Pływaliśmy na czas ze sto razy. Zawsze mnie bije. Mężczyźni mogą pływać
szybciej, ale
nie potrafią pływać z taką klasą jak dobra pływaczka.
Clarence rozglądał się wokoło, obserwując każdy szczegół, namiot w paski do
przebierania,
prysznic na zewnątrz, piękny stół i krzesła z kutego żelaza na tarasie z boku
basenu, telefon,
stolik na kółkach z małym aparatem telewizyjnym, osłoniętym na wypadek złej
pogody. Nawet
tutaj nie zabrakło szklanego smoczka, który ssie cała Ameryka.
– Coś takiego nazywa się dobrym życiem – odezwał się – i nie powinieneś
sprowadzać tu
biednego Murzyna, aby tego zakosztował. Kiedy kelnerowałem u Caseya i
przyniosłem ci piwo,
nie miałem pojęcia, że wyskoczyłeś z rogu obfitości od razu gotowy do akcji
uszczęśliwiania
nędzarzy.
– Bredzisz! Będziesz redaktorem „Law Review” i wyjdziesz ze szkoły wprost na
posadę do
naprawdę pierwszorzędnej firmy w Nowym Jorku czy Waszyngtonie z początkowymi
zarobkami
pięćdziesięciu tysięcy rocznie, toteż nie udawaj, że jesteś naiwny jak Topsy.
– Topsy to przecież dziewczyna. Bogacze nigdy nic nie wiedzą.
Zbliżyła się pokojówka, Nellie Clough. Była to mała