Howard Fast Niezwykła Kolacja (The Dinner Part) Tłum. Danuta Petach Pamięci J. Krishnamurtiego 1 Senator Richard Cromwell właśnie się obudził. Westchnąwszy pogodził się z faktem, że była piąta rano. Jeszcze nie rzucił okiem na swój japoński budzik, który najpierw odzywał się melodią, potem cicho dzwonił, wreszcie brzmiał głośnym alarmem. Tak, była piąta godzina. Senator Cromwell miał pięćdziesiąt siedem lat i odkąd skończył pięćdziesiąty piąty rok życia, budził się zawsze o tej godzinie z pełnym pęcherzem. Wspomniał kiedyś o tym doktorowi Gillespiemu w klubie, na co usłyszał: „Masz pięćdziesiąt sześć lat. Nie ma wyboru”. Co on niby miał na myśli? Potykając się sennie w łazience, oddając mocz, przypomniał sobie tę krótką rozmowę z doktorem. – Ostatnia oferma – zamruczał. Ranek był chłodny. Senator zamknął okno i ponownie wskoczył do łóżka. Obudzenie się o piątej rano nie było takie złe. Dawało możliwość przeżycia jeszcze rozkosznej półgodziny pod kołdrą w cieple i spokoju, podczas gdy umysł stopniowo uwalniał się od przykrości spowodowanej wczesnym obudzeniem się. Próbował powrócić do przyjemnego snu o swoim udziale w przedstawieniu teatralnym sprzed lat, jeszcze w college’u. Grał wtedy główną rolę w sztuce, której fabułę trochę sobie przypominał. Ale sen zbladł i umknął, a myśli senatora wróciły do teraźniejszości. Zaczął się zastanawiać, co uważał za swoje dobre i złe strony. Właśnie strony, a nie czyny, bo jeśli chodzi o czyny, mniemał, że jest dość przyzwoitym człowiekiem, który postępuje możliwie najlepiej, co nie jest takie łatwe w tych ostatnich latach dwudziestego wieku. Jeszcze nie będzie miał siedemdziesięciu pięciu lat, gdy nastąpi koniec stulecia. To skierowało jego myśli do przyszłego wieku – dwudziestego pierwszego. Komputery! Zawsze myślał o komputerach, gdy zastanawiał się nad przyszłością. To były urządzenia, które szanował i których nienawidził. Ze świata komputerów smarkacze dowiadywali się wszystkiego, ale i tak nic nie wiedzieli. Prawdę mówiąc, senator miał dwa komputery. Jeden tutaj, w gabinecie, i jeden w biurze waszyngtońskim, ale żadnego z nich nawet nie tknął. Mając cały sztab asystentów, z których każdy aż się palił, by na jego polecenie skoczyć do klawiatury, po prostu wykluczył możliwość, że osobiście będzie musiał szukać rady w takich urządzeniach. Nie znaczyło to, że miałby nie doceniać komputerów. Ale fakt, że w elektronicznym mózgu znajdowało się nazwisko i inne dane o każdym, kto wpłacił chociaż jednego dolara na rzecz którejś z jego kampanii wyborczych, raczej go mroził, niż podnosił na duchu. Komputer był częścią przyszłości, mętnej, nieprzewidzianej i groźnej. Dosyć takich rozważań! Senator przerzucił się myślami do pewnej dziewczyny, Joan Herman. Metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, błękitne oczy, bardzo ładne blond włosy, choć włosy na łonie miała ciemnobrązowe; niecałe sześćdziesiąt kilogramów. Do tego była wystarczająco inteligentna, by pełnić funkcję jego osobistej sekretarki, a wystarczająco dyskretna i ładna, by zostać jego kochanką. Przywołując w myślach jej obraz, poczuł napierającą rozkoszną męską żywotność. Wiedząc jednak, że czeka go ważny i trudny dzień, skończył z marzeniami, zsunął się z łóżka i uzbrojony wyobrażeniami o dumnym męskim senatorze rzymskim ze starożytności, popędził do łazienki pod prysznic. Z zaciśniętymi wargami próbował powstrzymać się od krzyku z powodu szoku w wyniku zetknięcia się z lodowatą wodą. Był w tym ból, ale i radość, że jest taki dzielny. No właśnie: ilu ludzi w jego wieku zechciałoby wyrwać się z ciepłego łóżka prosto pod lodowaty prysznic? Co prawda nie trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, ale jakżeż długa jest sekunda pod lodowatą kaskadą. Wspaniałe, ożywiające myśli. Choć miał pięćdziesiąt siedem lat, nie odczuwał tego. Gdy się wycierał, poczuł się, jakby miał nie więcej niż dwadzieścia siedem lat. Od kiedy on i jego żona Dorothy zdecydowali się na oddzielne sypialnie, życie stało się łatwiejsze, zdrowsze i niewątpliwie bardziej efektywne. Gdy senator skończył się golić, jeszcze nie było szóstej. Słońce zaledwie migotało wśród drzew z drugiej strony pastwiska dla koni. Stwierdził, że nadszedł czas na poranny bieg, i włożył stary, wygodny strój treningowy oraz trampki. Nie mógł się przyzwyczaić do nowego rodzaju butów do biegania, jakich używały jego dzieci, a poza tym nie uważał, by były mu potrzebne. Nie uprawiał joggingu, po prostu biegał, podczas gdy większość jego rówieśników kręciła się po polu golfowym. Gdy wędrował po cichych pokojach domu, mijając salon, jadalnię, spiżarnię, kuchnię, a potem już garaż, nagle przyszło mu na myśl, że podczas gdy mieszkańcy domu spali, spał również dom. Być może była to myśl do wykorzystania któregoś dnia w przemówieniu publicznym. Przynajmniej czasami próbuję być oryginalny – pomyślał. Jego dwudrzwiowy mercedes znajdował się w najdalszej części garażu, i to było pomyślne. Mógł wyślizgnąć się, nie budząc nikogo tak wcześnie, jeszcze przed szóstą. I to trochę łagodziło winę, którą odczuwał. Choć dlaczego miał się czuć winny, gdy zamierzał jedynie przebiec jakieś dwa kilometry na bieżni szkoły średniej? To było interesujące pytanie. Nie chciał w żadnym razie zapuszczać się głębiej w swoje myśli. – Tylko bieganie, nic więcej – powiedział sobie, naciskając guzik otwierający drzwi od garażu. – Tylko bieganie. Prawdę mówiąc, już prawie zdecydował się, że zarzuci ten rodzaj sportu. Doktor Gillespie ostrzegł go, że biorąc pod uwagę obecny stan zdrowia, wystawia na próbę swoje siły. „Jesteś silny, football w college’u i wszystkie inne dawne wyczyny, ale teraz masz prawie piętnaście kilo nadwagi i biegasz dziesięć razy w okresie lata, a siedzisz na tyłku dziesięć miesięcy w roku”. Odległość do bieżni szkoły średniej wynosiła dziewięć kilometrów. Już po pierwszym kilometrze jazdy samochodem senator odrzucił uwagi doktora Gillespiego i skierował myśli na dzisiejszą kolację, na którą zaprosił gości. Tracy Youman, zajmująca trzecie miejsce wśród najbardziej liczących się pań domu w mieście, powiedziała mu kiedyś, że aby przyjęcie było udane i uwieńczone sukcesem, musi stanowić dzieło sztuki. – Zawsze tak było – wyjaśniała pani Youman – od czasu zapanowania cywilizacji, ale większość pań wydających przyjęcia ani przez chwilę nie myśli o kolacji jako o dziele sztuki. Richard Cromwell próbował kiedyś przekazać tę ideę żonie, ale tylko parsknęła, że ostatnią osobą, która może występować z uwagami o formie sztuki, jest ta „wulgarna” baba Tracy Youman. Przynajmniej „parsknięcie” było słowem, którego senator użył przekazując reakcję żony swojej sekretarce, choć ona, pomimo niechęci do Dorothy, nie wyobrażała jej sobie parskającej. Dorothy miała sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, okrągłą twarz, siwe włosy i szare oczy. Była to uroda lalki, nawet teraz, gdy miała czterdzieści pięć lat. Ponadto mówiła głosem łagodnym. Jednego mógł być pewien: jedzenie i obsługa będą doskonałe. Dorothy tego dopilnuje. Było dziesięć po szóstej, gdy senator wjechał na parking szkoły. Nie było jeszcze żadnego samochodu. Przyjeżdżało tutaj zazwyczaj kilkunastu amatorów biegania, ale nikt nie zjawiał się kwadrans przed siódmą, a to cieszyło senatora. Cieszyło go, że zaczyna bieg samotnie i że widzi stare ceglane budynki szkoły jako tło. Oczywiście sprawiłoby mu wielką przyjemność, gdyby gromada chłopców i dziewcząt, którzy przebywali w szkole w czasie miesięcy zimowych, wybiegła przed budynek, by popatrzeć na niego, a potem opowiedzieć rodzicom, jak to senator Cromwell w starym stroju treningowym biega jak każdy z nich. To by dostarczało tematu do rozmów i powiązań z ludźmi. Często mówił ze swoim personelem o sztuce zbliżania się do ludzi i kontaktów z nimi, o tworzeniu więzi. Biorąc to pod uwagę, musiałby zacząć bieg jakieś trzy godziny później. Do tego mógł łatwo się dostosować, ale ponieważ było teraz lato, kto miałby wypełnić pusty budynek? Gdy, jak to sobie wyliczył, w ciągu piętnastu minut przebiegł około dwóch kilometrów, stanął spocony, oddychając chrapliwie. Wytarł się możliwie najdokładniej. Teraz należałoby wziąć lekki rozgrzewający prysznic, ale szkoła była nieczynna, a miasto nie chciało płacić dozorcy za pilnowanie szkoły otwartej tylko dla graczy w football i biegających. W gruncie rzeczy nie przeszkadzała mu warstwa potu pokrywająca ciało pod dresem. Miękka podszewka bawełniana przypominała mu dawne koszulki sportowe, jakie kiedyś musiały nosić dzieci trenujące lekkoatletykę; ale to było dawno temu, i kiedy ostatnio próbował kupić taką staromodną koszulkę, znalazł tylko współczesną imitację, cienką jak papier. Wsiadł do swojego mercedesa i z przyjemnością się odprężył. Niech diabli wezmą Gillespiego! Senator czuł się dobrze i odpoczywając teraz w swoim wozie, zobaczył samochody pierwszych biegaczy, jak wjeżdżali, parkowali i zaczynali bieg. Spóźnialscy! Gdy znowu zaczęło go opanowywać subtelne ciepło męskości, chwycił słuchawkę telefonu w samochodzie i zadzwonił do Joan. Odpowiedziała niewyraźnie. – O Boże, panie senatorze, czy pan wie, która godzina? – Zawsze nazywała go senatorem, nawet gdy byli sami. Uzgodnili to, i w ten sposób nic nie mogło zagrozić ich intymności, nawet gdyby ich podsłuchano. – Szósta trzydzieści – powiedział radośnie. – Oglądałam wczoraj późno cholerne przedstawienie. Usnęłam dopiero o pierwszej. W miarę mówienia głos Joan się ożywiał. Miała dźwięczny, niski głos, jedna z tych cech, które w niej lubił. Z kimkolwiek by rozmawiała, jej głos był łagodny i kojący. To nie jest tani romans – powtarzał sobie wielokrotnie. Jest wspaniałą kobietą. – A więc wstałam – oznajmiła. – Gdzie pan jest? W łóżku? – O nie, panno Herman. Nie jestem w łóżku. Ogoliłem się, wziąłem prysznic i przebiegłem moje dwa kilometry, a w tej chwili siedzę w mercedesie na parkingu szkoły. Co pani na to? – Brzmi to strasznie, a więc musi być bardzo chwalebne. Proszę przyjechać. – Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Mam niełatwy dzień i muszę zjawić się na śniadaniu. – Trudno, tak to bywa. W każdym razie mam tutaj bałagan i wątpię, czy w lodówce znalazłoby się jajko. Nie znoszę tego mieszkania. Jej dom rodzinny znajdował się w Waszyngtonie. Ojciec był dość wysoko postawionym funkcjonariuszem w Departamencie Skarbu, a ona urodziła się i wychowała w Georgetown. Mały apartament w mieście senatora był najlepszym rozwiązaniem, jeśli idzie o względy służbowe i możliwości spotkań. Panna Herman, mająca trzydzieści trzy lata, była dwukrotnie zamężna i rozwiedziona. Zarówno senator, jak i ona wiedzieli, że nie wyjdzie ponownie za mąż. Chyba że miałaby zostać panią Cromwell. Przeszkody stawiała nie Dorothy Cromwell, ale sam senator. Rozmarzył się. – Czy wiesz – mówił kiedyś Joan – że nikt nie pragnął bardziej rozwodu niż John Kennedy. Nic nie dałoby mu większego zadowolenia. Słyszałem jednak, iż papież Jan XXIII powiedział mu, że jeśli nie rozwiedzie się, zostanie prezydentem. Dzisiaj jednak wspomnienie o Johnie Kennedym nie było przyjemne. Jechał wolno, namiętność już wygasła, a on uświadomił sobie, że uciska go w klatce piersiowej lekki kłujący ból. Zlekceważył to, przypisując ten objaw gazom, zwykłej rzeczy o tej wczesnej porze. Ponownie wracał myślami do przeszłości, usprawiedliwiając się z powrotu wspomnień o Johnie Kennedym. O, Boże! Jak on kochał Johna Kennedy’ego, a teraz nicponie czynili go odpowiedzialnym za wojnę w Wietnamie. Zamiast zaszczytnego odznaczenia zawiesili mu na szyi albatrosa, znak niewybaczalnej winy. Nie mógł sobie przypomnieć tytułu tego poematu. Plątały mu się jakieś urywki. Upłynęło ponad trzydzieści lat, odkąd nie otwierał tomu z poezją. Dorothy kochała wiersze. Porzuć swojego ojca, porzuć swoją matkę, opuść czarne namioty swojego plemienia. Czym ci nie ojcem, matką? Cóż z czarnych namiotów? Czyż szkarłatnego domu serca swego nie masz? Ciekawe, jak by przyjęła to Joan. Zapewne z pełnym zaskoczeniem. „Czy wszystko w porządku, panie senatorze?” Pytanie byłoby uzasadnione. Dlaczego, u licha, przywrócił do życia ten młodzieńczy hymn? Szkarłatny dom swego serca. O, Chryste! Dlaczego reagował jak trzydziestolatek, któremu się wszystko powiodło, a do tego fascynował się seksem? On przecież nie był taki. Nie zadawał się z wieloma kobietami i w porównaniu z niektórymi rówieśnikami był nieomal mnichem. Dlaczego więc torturował siebie z powodu wyimaginowanej winy? Dotarł już na miejsce. Znalazł się na podjeździe za domem, gdzie garaż na cztery samochody graniczył z warzywnikiem Dorothy. Jakiś miesiąc temu ankieter z pewnego tygodnika przepytywał ludzi, by wygrzebać coś o właścicielach nieruchomości w tej okolicy, i dowiedział się, że senator odrzucił ofertę dwu i pół miliona dolarów za swój dom, pięć akrów należących do niego trawników, zadrzewienia, basen kąpielowy i kort tenisowy. Cromwell stracił godzinę na rozmowę z felietonistą, starając się go przekonać, aby tego nie drukował. Argumentował to faktem, że gdy jego teściowa zbudowała dom, a potem dokonała przebudowy, koszty nie przekraczały pięćdziesięciu tysięcy dolarów; że w rzeczywistości był to dom jego żony, nie jego własność, i że nie do niego można mieć pretensję o inflację w późniejszych latach. Jednym słowem, obecnie nie mieszkał w domu, który był wart dwa i pół miliona dolarów. Jego argumenty odniosły skutek, i wartości nie ujawniono, a w każdym razie człowiek, który złożył ofertę kupna, był z Teksasu, co ustawiało cenę w szczególnym świetle. Niemniej żył dobrze. Samochód stojący w garażu obok jego mercedesa był cadillakiem prowadzonym przez szofera, dalej stały buick kombi oraz czterodrzwiowe volvo Dorothy. Na zewnątrz garażu parkowały jeszcze trzy samochody. Furgonetka datsun, którą jeździł Baron MacKenzie, szofer, ogrodnik i człowiek do wszystkiego, stary volkswagen, z którym nie chciał się rozstać jego syn Leonard, oraz stary ford jego córki Elizabeth. W sumie siedem samochodów. Gdyby jeszcze jakiś dziennikarz szwendał się wokół, jak to zrobił felietonista z tygodnika, mógłby się zdziwić, że senator Stanów Zjednoczonych utrzymuje taki dom za wynagrodzenie wysokości siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Ciekawe, że nikt nie zwrócił na to uwagi z powodów, których senator do końca nie rozumiał. A nawet gdyby to ujawnili, senator nie czułby się winny. Ożenił się z bardzo bogatą kobietą. Inni zrobili to samo. Było to bezwzględnie uczciwe, a nawet uważane za godne podziwu w jego środowisku, ponieważ zwiększało się grono polityków ze wszystkich stanów, którzy nie należeli do establishmentu i musieli sami zbudować swoją pozycję klasową w środowisku, gdzie podziwiano bogactwo, a ubóstwa nikt nie zazdrościł. Jednakże większości głosujących daleko było do bogactwa, a senator potrzebował swego elektoratu. Bogactwo nie odbierało zaufania, natomiast zazdrość nie najbardziej sprzyjała zdobywaniu głosów. Senator westchnął, pogodził się z liczbą pojazdów, pozbywając się wewnętrznych rozterek, i wszedł do swojego domu. 2 Baron MacKenzie nastawiał zwykle budzik na szóstą trzydzieści, ale dzisiaj obudził się parę minut wcześniej, nim usłyszał alarm. Wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek. – Nie musisz tego robić – odezwała się jego żona Ellen. – Już się obudziłam. – Mamy przed sobą najlepsze chwile – powiedział MacKenzie, przyciskając głowę do ciepłego biustu żony. Był potężnym mężczyzną i tylko dlatego mieścił się w łóżku, że przybierał pozycję ukośną. – Za chwilę znajdę się na podłodze – narzekała Ellen. – Nie jestem akrobatką. – Chcesz się mnie szybko pozbyć i już ci się to udało. – Zsunął się z łóżka i poszedł do łazienki. Pomieszczenia służby były zadowalające. Mieli własną łazienkę i niewielki salon, w którym znajdowały się fotele, kanapka, telewizor, a także ściana półek na ich książki i książki ich dzieci. Dawniej mieli jeszcze drugą sypialnię, w której spała ich córka Abbey. Syn Mason spał w salonie, gdzie rozkładano kanapkę na noc. Teraz jednak i syn, i córka odeszli i dawny pokój Abbey zajęła biała pokojówka Nellie Clough. Pokoje MacKenziego i jego żony były zupełnie wygodne, a z całą pewnością znacznie lepsze niż zapluskwione mieszkanie we wschodnim Harlemie, gdzie spędzili pierwsze pięć lat po ślubie, zanim zrezygnowali z wychowywania dzieci w Nowym Jorku. Zakupili stertę gazet prowincjonalnych i ostatecznie odpowiedzieli na ogłoszenie Dorothy Cromwell. To działo się przed dwudziestu trzema laty. – Zastanawiam się nad naszą sytuacją – odezwał się MacKenzie, wychodząc z łazienki – daje mi to dużo do myślenia. Jesteśmy służącymi. Całe życie jesteśmy służącymi. Za każdym razem dociera to do mnie, gdy staję przed lustrem i golę tę swoją ohydną gębę. Nie jestem cholernym najemnikiem zbierającym bawełnę. Skończyłem szkołę średnią i ponadto mam dyplom szkoły zawodowej. Jestem mechanikiem pierwszej klasy i świetnie potrafię obsługiwać maszyny... – Dosyć tego! – warknęła Ellen. – Już zbyt długo słucham tej nie kończącej się litanii. Mówię sobie, że jest Murzynem i ma prawo śpiewać swoje bluesy. Ale dosyć to znaczy dosyć. – Nie waż się używać w stosunku do mnie słowa „Murzyn”. Nigdy. Przenigdy. – Będę mówiła, jak zechcę. Powiem ci coś, Mac, i to ostatni raz wciskam to do twojego głupiego czarnego łba. Rozwaliliśmy układ, rozwaliliśmy na całego. Dostaliśmy zajęcie, dzięki któremu mogliśmy odkładać ponad połowę zarobków, i to jest jedyna praca, która mogła to nam zapewnić. I mamy córkę, która jest farmaceutką i która ma męża farmaceutę, a oni mają własny sklep. I mamy syna, który jest lekarzem w jednym z najlepszych szpitali w tym stanie, i to jest, ty biedny bałwanie, rewanż co najmniej za tuzin południowych stanów nienawidzących Murzynów. Rzucił się na łóżko i objął ją ramionami. – Zamknij się. Jesteś zanadto bystra. Nie powinienem się żenić z najbystrzejszą lisicą, jaką jesteś. – Łatwo mi sobie wyobrazić, z kim byś się ożenił, gdybym nie znalazła się przed wszystkimi innymi. – Odepchnęła go od siebie. – Dosyć tego! Nie mam zamiaru kręcić zadkiem przez cały dzień. – Czy zamawiasz mnie na noc? – To odpowiedni czas. Jesteś za stary, by tak się palić. – Ach! Może uważasz, że mi się to zużyło? – Oprzytomnij, Mac. Mamy przed sobą długi dzień. Wieczorem będzie tu wielkie przyjęcie. Musisz pojechać na lotnisko po ich rodzinę, potem wyczyścić srebro, a ja mam do przygotowania trzy posiłki. Wygrzeb się więc z łóżka i ubierz się. MacKenzie westchnął, ściągnął z siebie górę pidżamy i wyjrzał przez okno w momencie, gdy do garażu wjeżdżał dwuosobowy samochód. – Kto to może być o tej porze? – zastanawiała się Ellen. – Senator. Biegał, jak sądzę. 3 Dolly. Tak ją nazywali, i to wszyscy, zapewne dlatego, że nigdy nie lubiła imienia Dorothy. Dolly odpowiadało jej. Ważyła tylko pięćdziesiąt pięć kilogramów, a jednak robiła wrażenie pulchnej. Zapewne z powodu szerokich bioder i okrągłej twarzy. Od czasu college’u – w jej przypadku była to szkoła Sarah Lawrence – czesała włosy na pazia z grzywką nad czołem. Mały nos sprawiał, że jej twarz była całkiem ładna, a włosy, kiedyś czarne, teraz, gdy miała czterdzieści pięć lat, przypominały kolor stali, co przyjemnie kontrastowało z twarzą bez zmarszczek. Należała do tych kobiet, które zdobywały autorytet bez uciekania się do gniewu, i zawsze wydawała się zrównoważona i zadowolona. Tego dnia Dolly nastawiła budzik na kwadrans przed szóstą i kiedy senator wrócił samochodem, już wzięła prysznic. Jej łazienka znajdowała się na froncie domu, zobaczyła więc, jak lśniący, mały mercedes migał wzdłuż wjazdu i skręcił za dom. Domyśliła się, że biegał, i jak zawsze jego energia i determinacja wprawiły ją w zdumienie. Były wprost niewyczerpane. Podobnie jak ambicja. Za przykład może służyć jego postawa wobec łysienia. Zaczął tracić włosy, gdy skończył pięćdziesiąt lat, i zaraz poddał się zabiegom chirurgicznej transplantacji owłosionych części ciała na czaszkę. Udało się to wcale dobrze i teraz jego głowę odpowiednio do wizerunku senatora Stanów Zjednoczonych pokrywały białe włosy. Być może zdumiewało ją to, ponieważ ona sama miała tak mało tego, co uważała za ambicję. Swoich wysiłków, by istnieć jako kobieta, nigdy nie traktowała jako wyrazu ambicji. Prawie nigdy nie malowała się podczas dnia, zadowolona, że ma ładną, zdrową skórę, a jeszcze bardziej była rada, że wystarczyło jej parę minut, by móc się pokazać ludziom. Dzisiaj prysznic, umycie zębów i przeczesanie włosów to było wszystko, czego potrzebowała. Potem narzuciła na siebie bluzkę i spódnicę, zbiegła po schodach i wyszła na dwór. Chciała odetchnąć chłodnym porannym powietrzem, zanim zrobi się ciepło, może nawet gorąco i parno, jeśli taki nieprzyjemny miał się okazać letni dzień. Rozpoczął się jednak przepięknym porankiem. Dla Dolly taka pogoda była darem i powiedziała sobie głośnym szeptem: – Tak się czuję uprzywilejowana, tak uprzywilejowana. – Przeszła całą długość rozległego wjazdu i z powrotem, nie dlatego, że należało to do jej rutynowych ćwiczeń, ale po prostu dlatego, że nie miała apetytu, dopóki nie zadała sobie fizycznego trudu. Ellen MacKenzie nastawiła dzbanek z kawą, i aromatyczny zapach wypełnił kuchnię. Kroiła chleb na grzanki, bo Dolly nie chciała, by używano w jej domu chleba pokrojonego przez producenta. – Nakryję do stołu na tarasie – oznajmiła Ellen. – Sądzę, że jest wystarczająco ciepło. – Z całą pewnością wystarczająco. I niech cię nie zamęczą dzieciaki. – W żadnym razie, proszę pani. – Czy dostarczyli mięso? – Wczoraj. Umieściłam je w dużej lodówce w spiżarni. Spoglądając na drzwi spiżarni, Dolly powiedziała: – Mam nadzieję, że rzeźnik przysłał cztery małe udźce bez kości przyrządzone i doprawione do pieczenia. Oczy zaskoczonej Ellen powędrowały za Dolly, która już otworzyła drzwi dużej lodówki, schyliła się i ujrzała olbrzymią szynkę. – To pomyłka – stwierdziła. – Ellen, przysłano nie to mięso. Czy powiedziałaś rzeźnikowi dokładnie, co chciałam? Cztery małe udźce jagnięce, bez kości i doprawione. Ellen westchnęła i potrząsnęła głową. – Jak ja nie znoszę być wplątana w takie sprawy! Powinnam panią spytać, ale senator mówił, że pani chciała wieprzowinę. Przeklęty kłamca. Nie powiedziała jednak tego. Nie nazywa się męża kłamcą w obecności gospodyni. – Czy prosił o szynkę? – Tak, prosił. Czy pani chcę, abym zadzwoniła do rzeźnika? – Nie. Dzisiaj już nie zdąży dostarczyć. Sama tam pojadę. Nalej mi tylko filiżankę kawy. Nic więcej nie chcę i znajdź mi dużą torbę czy coś w tym rodzaju, gdzie będzie można włożyć szynkę. Szynka była ciężka, ważyła co najmniej siedem kilogramów, i kiedy Dolly wyszła kuchennymi drzwiami, zobaczyła MacKenziego, który chwycił jej torbę. – Waży jak worek kartofli. – To świeża szynka. – Nie ogląda się tego często tymi czasy. Bardzo lubię świeżą szynkę. – Zwracam ją. – Ach, tak? Czy chce pani, abym ją zawiózł do miasta? – Nie. Sama to zrobię. Dolly wzięła buicka kombi. Senator używał często mercedesa, choć bardziej mu odpowiadało publicznie jeździć buickiem. Oczywiście mogłaby pojechać sportowym mercedesem. Dla niej właściwie nie miało znaczenia, że to był samochód niemiecki, choć jej ojciec, oficer piechoty w Siódmej Armii w czasie drugiej wojny światowej, nie znosił tego samochodu. I to jej wystarczyło, by unikać mercedesa. Nigdy nie wiedziała, dlaczego musi tak postępować, aby jej ojciec był zadowolony, choć dzieliła ich tak duża odległość. Przyjmowała to po prostu jako jeden ze swoich niewielkich kaprysów. W każdym razie fakt, że to był samochód senatora, a nie rodzinny wóz, nieraz sprawiał, że prowadząc go czuła się nieswojo. Jadąc do miasta, próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie dla łamigłówki z przekręconym zamówieniem mięsa. Właściwie Richard nie tylko nie wtrącał się do zamówień mięsa czy do prac w kuchni, ale do tego bardzo lubił udźce baranie przyrządzone według wskazań Dolly. Zwykle dawała dyspozycję, by rzeźnik wyjął kości z udźca, odciął trochę twardszy koniec i wreszcie usunął nadmiar tłuszczu. Potem wkładano mięso na jakieś cztery godziny do marynaty z wina z cebulą i z przyprawami. Następnie pieczono mięso na ruszcie, a nie smażono, i podawano w cienkich plastrach jak rostbef. Goście często mylili je z wołowiną, gdyż plastry były w środku różowe. – Jeśli pani sobie tego życzy, przyjmę ją, ale nie wiem, co z nią zrobię. Muszę wysłać ją do pakowacza oddzielnie i nie jestem pewny, czy przyjmie zwrot. Nie mam wielu zamówień na świeżą szynkę. Wie pani, jak dzisiaj ludzie podchodzą do szynki. – A więc zatrzymam ją – zgodziła się Dolly. – Mamy w domu dzieci i stopniowo z nią się uporamy. Ale czy znajdzie pan dla mnie cztery udźce jagnięce? – Oczywiście. Dostarczę je do domu za półtorej godziny. Pierwsza klasa. Dolly czuła się głupio, taszcząc z powrotem szynkę do kuchni. Nie powinna próbować zwracać mięsa. Było to bez sensu, jakby nie mogła sobie pozwolić na dwie porcje mięsa jednocześnie. Zrobiła to pod wpływem zwyczajnej urazy. Grzeczne pytanie Ellen, czy poda się mimo wszystko szynkę, wywołało w niej irytację. – Nie. Udźce będą tutaj za godzinę. Włóż je od razu do marynaty. – I zaraz, zawstydzona ostrym tonem swojej wypowiedzi, uścisnęła Ellen i powiedziała: – Przepraszam bardzo. Jest mi przykro. Pewnie to mój fatalny ranek. – Nie, wcale nie. Zawsze jest pani trochę spięta, gdy przyjeżdża rodzina. – To nie rodzina – zaprzeczyła łapiąc oddech – to całe to okropne – zawracanie głowy z przyjęciem wieczorem. I do tego jeszcze głupia historia z zamianą mięsa. Czy mówiłam ci, kto przyjeżdża? Ellen potrząsnęła głową. Dolly czasami traktowała ją jak siostrę, a czasami jak służącą. Zdarzało się, że Ellen była obiektem poufałości, o którą na ogół nie zabiegała, ale Dolly cieszyło, że miała w niej oparcie i mogła na niej polegać. Ellen umiała ustępować. Ustępowanie innym dawało jej dobre samopoczucie. Na swój sposób kochała Dolly, tak jak czarna kobieta może kochać białą kobietę, która jest jej chlebodawczynią. Ale zawsze była w tym mała bryłka lodu, trudna do przełknięcia dla inteligentnego biednego człowieka, słuchającego o „cierpieniach” bogatych ludzi. – Widzisz, jeśli to nie są znakomici goście, to na pewno są ważni. Będziemy mieli Webstera Hellera, który jest sekretarzem stanu, i tę idiotkę, jego żonę Frances. Będzie też Bill Justin, zastępca Hellera, i do tego dochodzi tata i mama, których chciała spotkać ta doborowa ekipa Białego Domu, co nie znaczy, że mielibyśmy dołączyć do nieprzyjacielskiego obozu, chyba że Richard zdecyduje się przestać już być ich wrogiem. Bill Justin przywozi żonę Winifred, która pod postacią kobiety ukrywa bystrą, złośliwą kotkę. Mówią, że kieruje mężem. Oczywiście tata będzie nalegał, żeby dzieci jadły z nami, a ty przecież znasz mojego ojca. – Tak – odpowiedziała Ellen. – Wspomniała pani wczoraj, że do stołu zasiądzie dziesięć osób. Nie będzie z tym kłopotu. – Albo jedenaście. – Ach tak? To też nie będzie kłopotliwe. To duży stół i jeśli Mac włoży trzy deski, można przy nim posadzić wygodnie szesnastu ludzi. – Jeśli to są ludzie – zgodziła się Dolly. – Ale w tym momencie nie jestem pewna, czy politycy są ludźmi. Ten numer jedenasty to przyjaciel Leonarda z Harvardu, błyskotliwy młody człowiek, jak słyszałam. Nazywa się Clarence Jones i przypadkiem jest czarny. – Ach! – No właśnie! – Czy pan senator wie? – Nie sądzę. Przyjechali bardzo zmęczeni około dziesiątej. Byłaś już w łóżku, a Richard jeszcze nie wrócił. Ulokowaliśmy go w środkowym pokoju gościnnym. Czy słyszałaś tam jakiś ruch? – Jeszcze nie. – Prawdopodobnie śpią długo. Przynajmniej mam nadzieję. Gdzie jest mój mąż? – Je śniadanie na tarasie. – Też tam idę. Proszę tylko grzankę, trochę białego sera i filiżankę kawy. 4 Przy stole na tarasie Richard Cromwell pochylał się nad talerzem z sześcioma małymi kiełbaskami i trzema jajkami. Jajka były sadzone z żółtkami na wierzchu, brzegi chrupiące, dokładnie tak jak lubił, a do tego doskonała grzanka i marmolada z importowanego owocu imbiru. Dolly zawsze była zdumiona ilością jedzenia, jakie spożywał. Trzy duże posiłki, deser, tłuste zapiekanki i budynie. Wszystko to zjadał bez wahania, krytykując najnowsze odkrycia w zakresie żywienia, które prywatnie nazywał kultem tandetnej dietetyki. Popierał produkcje wołowiny, która, jak uważał, poważnie ucierpiała wskutek „nieuzasadnionej” propagandy przeciw czerwonemu mięsu będącemu „energią i siłą Ameryki”, jak kiedyś się wyraził. Przy tym wszystkim nie był otyły, ale dobrze zbudowany i wystarczająco wysoki, by nadwaga piętnastu kilogramów nie rzucała się w oczy. Do tej pory zresztą jego dieta nie przyniosła mu szkody. Przed paru laty Dolly przez krótki okres próbowała zmienić jego przyzwyczajenia żywieniowe, ale to tylko denerwowało go i pogarszało ich wzajemne stosunki. Potem po prostu dała za wygraną i dostarczała mu potraw, które lubił. Nie było to wielkim ustępstwem w gospodarstwie, bo nawet w lecie, gdy nie odbywały się posiedzenia Kongresu, senator jadał niewiele posiłków w domu. Od czasu do czasu Dolly zdawało się, że jest świadkiem powolnego, ale zdecydowanego samobójstwa męża. Dzisiaj, gdy dołączyła do niego, niosąc swój talerz z nie posmarowaną grzanką, nie zrobiła żadnej uwagi o jego śniadaniu, a dzięki twardo przyjętej ugodzie on też nie zareagował na jej grzankę. Senator czuł się świetnie; można powiedzieć, że wyciągał ręce do świata, tak przenikało go otaczające piękno. Niskie wzniesienia, zielone łąki, śpiew ptaków i brzęczenie owadów. Do tego dochodziło dziwne poczucie, że jego postępowanie jest etyczne i słuszne, doznanie tych, którzy mają za sobą bieg. Uczucie, że Pan Bóg i świat uniósł opończę winy, która jak uciążliwa zasłona ciąży nad przyzwoitymi ludźmi. Ujął to w słowach: – Dzień dobry, Dolly. Ależ mamy wyjątkowo cholernie piękny dzień. – Istotnie. Dała mu jakieś dwadzieścia sekund, aby nalał jej kawy, ale zaraz zorientowała się, że musi to zrobić sama. Zupełnie zrozumiałe: Richarda pochłaniały jego własne sprawy. To nie było następstwo nieznajomości savoir-vivre’u. Jego ojciec był nie najlepiej opłacanym kasjerem banku, ale Richarda nauczono, że ma wstać z miejsca, gdy do pokoju wchodzi kobieta, i że mięso kroi się prawą ręką, a potem je widelcem trzymanym w lewej. Jego matka była Irlandką urodzoną w Irlandii. Jako małe dziecko przybyła do Ameryki. Richard mógł więc tam, gdzie jego wyborcy byli Irlandczykami, posłużyć się miękkim dialektem przodków i sugerować, że jeśli jego świętej matce przebaczono poślubienie człowieka o nazwisku Cromwell, to z pewnością i jego wyborcy mogą uznać za stosowne na niego głosować. Dla jego matki zachowanie dobrych manier było mocnym dowodem, że nie poddała się goryczy, jaką przynosi bieda, i gdyby zobaczyła, że jej syn w ten sposób lekceważy obsłużenie żony, bardzo by ją to rozgniewało. Dolly bynajmniej nie była rozgniewana, tak naprawdę nie obeszło jej to wcale. Jeśli stosunki z mężem intrygowały jej przyjaciół, to ją również. Dzisiaj jednak nie było czasu na introspekcję, za dużo miała do roboty. Po nalaniu sobie kawy i wypiciu jej małymi łykami spytała: – Richard, co cię opętało, że odwołałeś moje zamówienie na mięso i zastąpiłeś je świeżą szynką? – Nie było w tym wrogości, ale zdziwienie. – Nigdy nie podejrzewałam, że zdajesz sobie sprawę, iż mamy kuchnię, a tym bardziej rzeźnika. Jakim sposobem dowiedziałeś się nazwiska naszego dostawcy mięsa? – Spytałem Ellen. Udała pokorę. – Ależ jestem głupia. Oczywiście, że spytałeś Ellen. A zapewne tajemnica z mięsem jest równie prosta. – Bezwzględnie. Ale ty się nie gniewasz? – A gdybyś zechciał to wyjaśnić. – To proste – zapewnił ją senator. – Pomyśl tylko, że będzie dzisiaj u nas na kolacji Webster Heller, sekretarz stanu. Po raz pierwszy. To nieważne. Ważne jest, że pragnął spotkać twego ojca, i to musi być cholernie ważne, gdyż w przeciwnym razie nie ciągnąłby z sobą swego zastępcy od środkowej Ameryki. Z drugiej strony, to w moim domu się spotykają, przy naszym stole, a cokolwiek dotyczy twego ojca, jest dla mnie bardzo istotne. – Na litość boską, Richard, oni nie należą do grona naszych przyjaciół. Gdyby ktoś chciał dramatyzować, można by ich nazwać naszymi wrogami. Są gośćmi, którzy będą chcieli przekonywać mojego tatę. Zostaną podjęci gościnnie. Dostaną tak dobrą kolację, na jaką stać ten dom. Ale tu kończy się moja odpowiedzialność. I do tej pory nie zrozumiałam, dlaczego zamówiłeś tę przeklętą szynkę. – Czy zechcesz mnie wysłuchać? Czy zechcesz choć przez chwilę posłuchać? Mam przed sobą ponowne wybory, a to stawia mnie w sytuacji, że mam pewne słabe szanse na fotel prezydenta i jego Owalne Biuro. Dosyć długo o tym marzyłem. Ale jest pewna sprawa, bardzo dla mnie istotna. Jeśli jednak poruszę ją w Izbie Reprezentantów, będę uważany za lewicującego. Do wyboru potrzebuję centrum. – Na jakiej podstawie miałbyś wątpić w ponowny wybór? Kończysz drugą kadencję w tym stanie. To nasz stan. Nasz. Już gdy wypowiadała te słowa, zastanawiała się, dlaczego miał to być ich stan. A co to niby znaczy nasz? Rozważała tak, siedząc na nasłonecznionym tarasie z posadzką z czerwonej cegły, przed domem w stylu kolonialnym. W budowie jego wykorzystano oryginalny fragment z dawnej konstrukcji, liczący sobie dwieście lat. Taras zamykały dokładnie i akuratnie przycięte żywopłoty, za którymi rozpościerał się ogród ziołowy z grządkami bazylii, kopru, szczypiorku, mięty, tymianku i pietruszki. I nagle zdała sobie sprawę, że ten świat się zmienił. Już nie jest taki jak dawniej, ani w rzeczywistości, ani w myślach. – Ależ nie – powiedział Richard. – Nie tak szybko. Słyszałaś o nagonce na różnych ludzi. Ci dranie dysponują wielkimi pieniędzmi i używają ich. Atakują jakiegoś senatora, którego chcą zniszczyć, mierząc do niego grubym śrutem. Pokazują go w telewizji, kopią w jego przeszłości. A jeśli nie znajdą nic wstydliwego, wymyślają to. Widzisz, nie chcę, aby celem takich ataków stal się Richard Cromwell. – I dzisiejszego wieczoru chcesz obłaskawić bestię? – spytała z uśmiechem. – Może. Choćby tylko trocheja unieszkodliwić... – Jak? Jak, na Boga? – Odwołując się do solidarności. W każdym razie to nie ja zaprosiłem ich tutaj. To znaczy nie była to moja inicjatywa. Bill Justin... Ten gnojek – pomyślała Dolly. Nie przychodziło jej łatwo używać wulgarnego języka, tak jak to obecnie było w modzie. Nawet ten epitet dla zastępcy sekretarza stanu podrażnił jej nerwy, jak zgrzyt metalu na szkle. – Widzisz, Bill Justin zadzwonił do Joan i wspomniał, że Webster Heller jest jego gościem przez jakiś tydzień i że... – Wiem, jak doszło do zaproszenia. – Powinnaś zrozumieć, Dolly, że to daje okazję do nawiązania – bliższego kontaktu. Mogę nawet powiedzieć, że tworzy podstawę do istniejącego qui pro quo. Mają cholernie konkretne życzenia pod adresem twego taty. Ja będę ich prosił o drobną, ale dla mnie ważną przysługę. To sprzyjające okoliczności. Są mi potrzebni. – Nawet jeśli tak wyglądają sprawy, to ja mam przygotować dla nich kolację i chcę wiedzieć, dlaczego, na litość boską, zamówiłeś tę szynkę! – To z powodu Webstera Hellera. On szaleje za pieczoną świeżą szynką. Przed paroma miesiącami słyszałem, jak jeden z jego zastępców mówił komuś, że Heller bardzo lubi pieczoną szynkę i że obecnie nigdzie się nie widzi pieczeni ze świeżej szynki, tylko wędzoną i gotowaną; wiesz, jak się jest na Wzgórzu, to się słyszy różne rzeczy. Niby się nie słucha, ale przypadkiem coś wpada w ucho. I tak sobie pomyślałem, że byłby to niezły chwyt, gdyby właśnie podać Hellerowi jego ulubione danie. Wiesz, nic nadzwyczajnego, ale jeden z tych małych gestów, które trafiają do serca człowieka. – Mały gest waży siedem kilogramów. – Wiem, że powinienem porozumieć się z tobą, ale nie było cię w pobliżu i... – I ten błyskotliwy pomysł trafił ci do przekonania i wprowadziłeś go w czyn. – Hej, czyżbyś się gniewała? – Ani trochę. Po prostu popędziłam do miasta, nieomal wyciągnęłam Schillera z łóżka i jak prawdziwa idiotka musiałam przywlec szynkę z powrotem. Jednakże zamówiłam mięso, które planowałam podać, i dzięki Bogu miał je. – Masz na myśli cholerną jagninę bez kości? – Jedno z najlepszych mięs, jakie można kupić. – Dolly – odezwał się senator – zanim dojdzie do większej kłótni, powiedz mi, dlaczego nie chcesz podać szynki. Czy to zepsuje ci menu? – Pytał żałosnym tonem, a kiedy bywał taki żałosny, a w jego głosie czuło się nutę jęku, zaczynała mu współczuć. Tej strony swojej osobowości nie ujawniał nikomu innemu – taki mały chłopiec, – zagubiony w wielkim świecie, gdzie przypadkiem tak się złożyło, iż jest członkiem najbardziej elitarnego klubu; przynajmniej tak Dolly widziała swego męża. A z tym obrazem rodziło się podejrzenie, że większość członków Kongresu Stanów Zjednoczonych zbudowała taką fasadę kompetencji i władzy na wewnętrznym strachu i potknięciach, które nie różnią się wiele od reakcji małych chłopców. – Przyjeżdża mój ojciec i matka – powiedziała delikatnie. – Są Żydami. Mogłeś zauważyć, że nigdy nie podaję wieprzowiny Żydom. – Coś takiego! – Wykrzyknął tak gwałtownie, że Dolly wybuchła śmiechem. Teraz Richard zezłościł się i był oburzony. – Czy chcesz mi powiedzieć, że w ciągu tych dwudziestu trzech lat, w czasie których siadaliśmy do stołu może z pięciuset, może sześciuset, a nawet tysiącem Żydów, nigdy nie podawałaś szynki? – Nie. Nigdy. A ty nigdy tego nie zauważyłeś. – Dlaczego? Nigdy nie spotkałem Żyda, który nie jada wieprzowiny. – Są tacy. – Ściszyła głos. – Tak naprawdę to nie wiesz, czy są tacy. – Czy mówisz o religijnych nakazach żywieniowych? Dolly, nie sądzę, abyś nawet orientowała się w tych żydowskich przepisach. – Richard, to nie jest sprawa przepisów. To sprawa właściwego szacunku do tego, co mogą przedkładać twoi goście, bez wyważania drzwi zamykających ich przekonania. – Ale to chodzi o twojego ojca i matkę. – Właśnie. – Ależ, Dolly, przypadkiem znam ich przekonania religijne. Nieraz jadłem lunch, a także kolację z twoim ojcem w jego lub w moim klubie, i widziałem, jak jadł szynkę i bekon. – To nie było w moim domu. – Dolly, twoja matka nie jest Żydówką. O ile wiem, nigdy nie postawiłaś nogi w synagodze, a teraz miotasz we mnie tym argumentem żydowskim. – Potem dodał posępnie, z powagą: – Nigdy nie wytaczaj takich argumentów. Mam wady, ale antysemityzm do nich nie należy. – Bardzo bym chciała, abyś mnie zrozumiał. – Do diabła z tym... – I nagle jego głos zamarł. Z tyłu domu na drodze do basenu ukazało się troje ludzi w kostiumach kąpielowych: dwaj młodzi mężczyźni i młoda kobieta. – Kto to jest? – spytał obojętnie. – Czarny chłopiec? – Wiem, kim są pozostali. – A więc młody człowiek nazywa się Clarence Jones. Studiuje w Harvardzie i jest bliskim przyjacielem Leonarda. Korzysta ze stypendium, nie z jakiejś szczególnej subwencji, ale z tradycyjnego stypendium, które dostają ci, co mają lepiej w głowie niż inni. – Gość Lenny’ego? – Tak. – Na dzień? – Masz na myśli, czy wyjedzie przed kolacją? Nie, zostanie. Lenny zaprosił go na weekend, a ponieważ dzisiaj jest piątek, to znaczy, że będzie tu do poniedziałku. Dlaczego pytasz? – Sądzę, że cała trójka może zjeść kolację wcześniej. Towarzystwo starych facetów nie będzie dla nich zabawne. – Ależ, Richardzie – odezwała się Dolly – czy naprawdę uważasz, że wyrzekną się okazji siedzenia przy jednym stole z dwoma starymi piratami, których zaprosiłeś na wieczór? W każdym razie tatuś nie przyjeżdża tutaj, by nas zobaczyć; przyjeżdża, by zobaczyć Leonarda i Elizabeth, i gdyby ich nie było na kolacji, wszcząłby piekielną awanturę. Co cię niepokoi? – Dobrze wiesz, co. – Nie jestem pewna. – Wystarczy już jeden liberalny herold z Harvardu w osobie syna, który uważa, że sprzeniewierzyłem się rasie ludzkiej, ale do tego jeszcze bystry, zarozumiały czarny chłopiec z tego samego obozu. Wierz mi, że Web Heller nie nadąży za nimi. Ten dzieciak może go rozłożyć na części i jak będzie wyglądać twoja kolacja razem z moimi planami? – Dlaczego miałby to zrobić? – Dlaczego? Czy spotkałaś kiedyś Murzyna, który by nie uważał, że rząd robi wszystko, by szkodzić czarnej ludności? Dolly zdała sobie sprawę, że kłopot polegał na tym, iż poza koktajlami i kolacjami w Waszyngtonie nie poznała wystarczająco dużo Murzynów, by wyrobić sobie zdanie, co myślą. Ci, których spotykała na różnych przyjęciach, jak większość polityków maskowali albo ukrywali swoje myśli pod osłoną frazesów i banałów. Teraz trudno jej było pogodzić się z faktem, że gość jej syna będzie chciał świadomie prowokować innego gościa. – Czy chcesz, abym porozmawiała z Leonardem? – spytała. – Nie... Jeśli zaczną o tym mówić, sam się tym zajmę. 5 Elizabeth Cromwell miała dwadzieścia lat. Właśnie pod – jęła studia w college’u Sarah Lawrence. Wzrost jej wynosił sto osiemdziesiąt centymetrów i była dość ładna. W kasztanowych włosach słońce zostawiło jaśniejsze smugi i w miarę upływu lata jej skóra nabierze koloru dojrzałych jagód. Uroda i rzucające się w oczy dobre zdrowie przyciągały do niej mężczyzn, ale, sposób bycia raczej odstręczał – zdradzała zbyt słabo zawoalowany sardoniczny humor i zbyt wiele oznak przewagi intelektualnej. Mężczyźni, którzy próbowali zbliżyć się do niej, dość szybko odchodzili, sparzeni, rozdrażnieni, a czasami rozgniewani. Jej brat Leonard zdecydowanie wzbudzał sympatię. Przy wzroście prawie stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów był szczupły, przystojny, miał subtelny, miły sposób bycia oraz bystry, dociekliwy umysł. Był parę lat starszy od Elizabeth i uwielbiał ją. Długa koścista postać i ciemne rozwichrzone włosy nad okrągłą twarzą z małym jak guzik nosem – wszystko to mogło się podobać. Jego przyjaciel Clarence Jones, niższy, potężniej zbudowany, skórę miał w kolorze kawy. Obydwaj byli na pierwszym roku harwardzkiego prawa i łączyło ich dziwne podobieństwo fizyczne, jeśli chodzi o okrągły kształt głowy i małe zadarte nosy. Elizabeth i dwaj mężczyźni w kostiumach kąpielowych nieśli płaszcze frotte i ręczniki. Ich ciała wychylały się do ciepłego porannego słońca. Gdy wyszli na prowadzącą do basenu ścieżkę na tyle domu, znaleźli się w odległości około pięćdziesięciu pięciu metrów od miejsca, gdzie senator i jego żona jedli śniadanie. – Czy powinieneś mnie przedstawić? Nigdy przedtem nie spotkałem twojego taty – zastanawiał się Clarence. – Ciesz się jeszcze przez chwilę – odpowiedział Leonard lodowato. – Co znowu? – zaprotestowała Elizabeth. – Jest całkiem w porządku. – Tak? – Uważam, że podsuwasz Clarence’owi mylne sugestie. Tata jest grzeczny i sympatyczny i nie głaszcze ludzi pod włos. – Nie mam kompleksu – powiedział Clarence cicho. – Chodźmy na razie popływać. Jeszcze go spotkasz. – Jak chcesz. Basen kąpielowy osłaniały kwitnące krzewy, które sprawiały, że nie był na widoku publicznym, ale nie rzucały cienia. Miał pięćdziesiąt stóp długości i trzydzieści szerokości – jak na prywatny basen niezłe rozmiary. Trampolinę z jednej strony i sam basen ulokowano i udekorowano z wielkim smakiem. Od momentu przybycia do domu Cromwellów Clarence obserwował dyskretnie i uważnie sposób życia, o jakim dotąd tylko czytał lub jaki oglądał w filmach, ale nigdy nie miał okazji się z nim zetknąć. – Liz pierwsza przepłynie wzdłuż basenu kilka razy – poinformował go Leonard. – Korzysta z basenu sama przez pierwsze pół godziny, gdyż jest bezwzględną egoistką. – Idź do diabła! – sympatycznie burknęła Elizabeth, skoczyła pod wodę i zaraz wypłynęła z wrzaskiem. – Cholernie zimna! Czy nikt nie włączył grzejnika? – Włączyłem go wczoraj wieczorem, ale zaczyna grzać dopiero o szóstej rano. Jeśli Mac zacznie przykrywać basen, nie będzie z tym kłopotu. Elizabeth zaczęła płynąć nie słuchając do końca. Pływała lekko dowolnym stylem, który zyskał pochwałę Clarence’a. – Ależ ona pięknie pływa! – Pływaliśmy na czas ze sto razy. Zawsze mnie bije. Mężczyźni mogą pływać szybciej, ale nie potrafią pływać z taką klasą jak dobra pływaczka. Clarence rozglądał się wokoło, obserwując każdy szczegół, namiot w paski do przebierania, prysznic na zewnątrz, piękny stół i krzesła z kutego żelaza na tarasie z boku basenu, telefon, stolik na kółkach z małym aparatem telewizyjnym, osłoniętym na wypadek złej pogody. Nawet tutaj nie zabrakło szklanego smoczka, który ssie cała Ameryka. – Coś takiego nazywa się dobrym życiem – odezwał się – i nie powinieneś sprowadzać tu biednego Murzyna, aby tego zakosztował. Kiedy kelnerowałem u Caseya i przyniosłem ci piwo, nie miałem pojęcia, że wyskoczyłeś z rogu obfitości od razu gotowy do akcji uszczęśliwiania nędzarzy. – Bredzisz! Będziesz redaktorem „Law Review” i wyjdziesz ze szkoły wprost na posadę do naprawdę pierwszorzędnej firmy w Nowym Jorku czy Waszyngtonie z początkowymi zarobkami pięćdziesięciu tysięcy rocznie, toteż nie udawaj, że jesteś naiwny jak Topsy. – Topsy to przecież dziewczyna. Bogacze nigdy nic nie wiedzą. Zbliżyła się pokojówka, Nellie Clough. Była to mała rezolutna blondynka, przynajmniej Dolly zawsze twierdziła, że jest rezolutna. Mówiła z charakterystycznym akcentem irlandzkim. Opinia Clarence’a o bogaczach nie zrobiła na niej wrażenia. Jej wiary w bogaczy nie dało się zachwiać. Mieszkała z rodziną Cromwellów od sześciu lat i w tym czasie senator tylko raz wkradł się do jej łóżka. Znała dziewczęta w dawnej ojczyźnie, które to spotykało co miesiąc albo nawet co tydzień, a w jednym przypadku – chodziło o sir Rogera Kimberly’ego – codziennie, choć Nellie nie była do końca pewna, czy wierzyć dziewczynie, która jej to opowiadała. Gdyby tą miarką oceniać senatora, to był dżentelmenem. Wszystkie jej powściągliwe, ostrożne próby skuszenia Leonarda do tej pory nie przyniosły rezultatu, a jednak uśmiechała się do niego czule, mówiąc mu, że Ellen dzisiaj straciła cierpliwość. – Powiedziała – informowała ich – że nie poda śniadania przy basenie. Możecie być pewni, że nie będzie nawet soku ani kawy, a po dziesiątej już nie będzie śniadania w ogóle, ani okruszyny – bo dzisiaj nie ma dodatkowych godzin, tak powiedziała. – Nellie – odezwał się Leonard – wiesz, że cię kocham. – Nic o tym nie wiem. – I czy jest coś złego – naśladował jej akcent – w kropli kawy i dzbanku soku? Daj się przekonać, bądź miła. – Ellen by mnie zabiła. Wiesz, jaka jest. Znacznie bystrzejsza, niż się uważa. – I wskazując na Elizabeth pływającą tam i z powrotem, dodała: – Znowu to robi? – Nie mogę jej zatrzymać. Przynajmniej kawę, Nellie. Tylko kawę. Co o tym myślisz, piękna złotowłosa boginko? – Dobrze. Spróbuję. Nie przyrzekam, ale spróbuję. Oddaliła się, a Leonard przyglądał się Elizabeth. Clarence napomknął, że Nellie zdawała się nie zauważać jego obecności. – Ona nie wie, jak ustosunkować się do Murzynów. Do Ellen i Maca jest przyzwyczajona, być może udaje, że nie widzi, iż są czarni. Ale jeśli chodzi o innych, nie wiem. Być wyrwaną z chaty wiejskiej w Irlandii i wrzuconą tutaj – to szczególna zmiana. – Tak na marginesie, czy Elizabeth wie? – spytał Clarence. – Co wie? A, masz na myśli, czy wie o mnie. Nie, nie powiedziałem jej. – Czy wie, że jesteś pedałem? – Wie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jestem przekonany, że wie. Jest bystra. Jest o wiele bystrzejsza, niż to się jej przypisuje, gdyż przy takim wyglądzie nie oczekuje się zwykle, że można być bystrą. A jeśli chodzi o nas, to nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek się kłócili, wiesz, tak jak bracia i siostry zawsze się biją i kłócą. Byliśmy bardzo zżyci, a jak daleko sięgam pamięcią, była dla mnie romantyczną miłością i z całą niewinnością dokonywaliśmy seksualnych odkryć między sobą, jak dwoje kochających się zwierzaków, jak dwa szczeniaki. Czasami marzyłem o tym, że tylko z Liz znajdę się na bezludnej wyspie, jak dwoje dzieciaków w tym filmie... Co to był za film? Czy wiesz? – Błękitna zatoka. – Tak więc musiała wiedzieć, że jestem homoseksualistą, to tylko proste podsumowanie dwa plus dwa, i są inne sprawy między nami, o których ona wie i ja wiem, ale nigdy o tym nie mówimy. – A twoja matka i ojciec, czy oni nigdy nie doszli do tego? – Ugryź się w język, Jones. Ojciec musiałby przyhamować rozpęd, zrezygnować z Senatu i prezydentury, co najmniej przez pięć minut przyjrzeć mi się dobrze i przypomnieć sobie, że jestem jego synem; no i zapamiętać, jak wyglądam. Następnie przypomniałby sobie, że nigdy przedtem mi się nie przyglądał, więc jak, do diabła, mógłby podsumować dwa plus dwa, kiedy nigdy nie było tych drugich dwu? Czy rozumiesz? – Nie. A ty krzyczysz i Liz cię usłyszy. W każdym razie nie rozumiem cię. Senator jest przyzwoitym człowiekiem. – Nie usłyszy nawet wybuchu bomby przy tym pluskaniu. I nie mów mi nic o senatorze. – Spojrzał na zegarek. – Dwanaście minut. Pozostało jeszcze osiemnaście. – To się nazywa wytrwałość. – To wycior z nierdzewnej stali zamiast kręgosłupa. – Wymacał swój puls i mierzył uderzenia, patrząc na dużą wskazówkę zegarka. – Dobrze się czujesz? – Myślę, że tak. Czasami przez godzinę, nawet przez dwie nie pamiętam, ale potem to wraca i serce przestaje mi bić. Tak jest teraz, to znaczy nie wyczułem kilku uderzeń i klatkę piersiową wypełnia mi lód. Na Boga, Jonesy, boję się cholernie, ale teraz już wszystko wróciło do normy. Czuję się dobrze. W dzień jest jako tako. Noce są straszne. – Musisz o tym komuś powiedzieć, Lenny. Po prostu musisz. Nie możesz przeżywać tego sam. – Powiedziałem tobie. – To nie załatwia sprawy. A gdyby tak matce? Nigdy nie mówisz o swojej matce. – Ach! Moja matka, kochana, słodka Dolly. Kocham Dolly. Obecnie nie jestem pewien, nie w tej chwili. Teraz nie wiem, czy jestem zdolny do kochania kogoś, nawet ciebie. Ale Dolly była zawsze taka, jaka powinna być matka. Poświęciła się cała, by być matką, tak jak poświęciła się „Narodowej Fundacji Walki z Rakiem” czy stowarzyszeniom „Koniec z Ubóstwem”, „Ratujcie Dzieci” i „Amnestia Międzynarodowa”, czy wreszcie akcji na rzecz telewizji publicznej. Poczucie społeczne nakazuje jej ogarniać wszystkie szlachetne cele, które rodzą się w tym kraju, ale czy u podstaw tego nastawienia kryje się zwyczajne współczucie, wcale nie jestem pewien. – Jesteś wobec niej bardzo krytyczny. Mnie uderzyło, że jest wspaniałą kobietą. – Tak, jest wspaniałą kobietą. Jest piękna, i gdybym jej powiedział albo gdyby dowiedziała się od kogoś innego, toby jej pękło serce, gdyż mnie ubóstwia. Ale kim jest? I jaka jest jej rola? Od tylu lat żyje z człowiekiem, którym gardzi. Chce uchodzić za Żydówkę. Nazywa się Dorothy Shippan Constanza Levi. Shippan był jakimś tam przodkiem, a Constanza była pierwszą amerykańską antenatką, która poślubiła Gideona Leviego w Nowym Jorku. W siedemnastym wieku. – W tym mniej więcej czasie przybyli moi przodkowie – przerwał Clarence. – No właśnie. Do diabła, po co o tym mówię? Dolly jest Dolly. Jest kochana i chce być Żydówką. Ale to byłoby tak jak wtedy, gdy jej powiedziałem, że jestem wegetarianinem. Nie pytała mnie, dlaczego. Od razu zaczęła układać jadłospisy wegetariańskie. A teraz? Kochana mamo, jestem homoseksualistą, zdecydowanym pedałem i za jakieś sześć miesięcy nie będę żył. – Uspokój się. Przychodzi złotowłosa... Wielkimi krokami zbliżała się Nellie, dumnie niosąc plastikowy dzbanek z kawą, kilka również plastikowych kubków i pudełko rogalików. – Ellen mnie zobaczyła – wyjaśniła – ale zawołała ją twoja matka, tak że chwyciłam to i uciekłam. Czy to ci odpowiada? – Bardzo – odezwał się Clarence z uśmiechem skierowanym do niej. Spojrzała, jakby go pierwszy raz zobaczyła, wykręciła się na pięcie i uciekła. – Taką mieć władzę nad kobietami! – powiedział. Leonard poczuł nagle głód, dał rogalik Clarence’owi i sam ugryzł inny. Nalał kawę. – Czy próbowałeś kokainy? – spytał Clarence. To było głupie pytanie, które nim wstrząsnęło. – Próbowałem. – Leonardowi było obojętne, czy pytanie było głupie. – Nie pomaga? – Nie. Przynajmniej niewiele. Elizabeth, mokra i promienna, wychodziła z basenu. Patrząc na nią, Clarence poczuł, że nigdy nie widział piękniejszej kobiety. Zaczął się zastanawiać, jak zresztą często już się zastanawiał, co by było, gdyby pokochał kobietę, tak naprawdę, ze wszystkich sił; gdyby pożądał jej dzień po dniu, gdyby pod dotykiem jej ręki ożywał. Ale już za chwilę powiedział sobie: „Wcale nie jest taka piękna, a poza tym cały ten cuchnący świat białych ludzi wypełniają piękne kobiety. Tracę wszelkie wyczucie proporcji, siedząc tutaj w tym dwudziestowiecznym raju białych”. Przypomniał też sobie, jak jego ojciec został zwolniony po dwudziestu latach pracy w firmie, i wtedy, mając dziesięć lat, on, Clarence, spytał go, jaki jest Bóg i czy nie zechce im pomóc. Ojciec odpowiedział: „Wiem, jak Bóg wygląda. Jest zimnokrwistym blond sukinsynem z niebieskimi oczyma i jak wyciągniesz do niego rękę, to kopnie cię w łeb, jak wszyscy cholerni biali szefowie”. Usłyszała to jego matka i wybuchła płaczem. Nigdy przedtem nie słyszał, by jego ojciec tak mówił. Byli rodziną chodzącą do kościoła i nigdy nie pozwalano im na używanie brzydkich słów w domu. A teraz on i pozostałe dzieciaki patrzyli, a strach i przerażenie nie pozwalały im nawet odezwać się szeptem. – Dwadzieścia minut – oznajmił Leonard. – Ręcznik! Rzucił jej ręcznik i patrzył, jak się wyciera. Oddychała głęboko, całkowicie zajęta sobą. – Muszę mieć trochę czasu – odezwała się. – Dopiero wróciłam do tego przed tygodniem. – Potrząsnęła włosami. – Co to jest? Rogaliki? Daj mi jednego. I kawy. Nellie jest aniołem. A więc, Jonesy – zwróciła się do Clarence’a – co myślisz o tym cuchnącym stosie pieniędzy i tej klasie? – Gdyby dano mi szansę, nauczyłbym się, jak żyć w takich warunkach. – Nie wątpię. Pieniądze rządzą światem. Ale trzeba je mieć. Jeśli nie masz odpowiedniego dziadka, nie stać cię na to. A senator musi mieć rezydencję w Waszyngtonie. I to dość okazałą. Dom w Georgetown, odpowiedni do właściwego podejmowania gości. – Wypiła łyk kawy. – Oczywiście to pestka w porównaniu ze skromnym poziomem życia dziadka. On ma siedem domów. – Co znowu, robisz sobie żarty. – Czy Lenny ci nie powiedział? Leonard z desperacją potrząsnął głową. – To prawda. Lenny’ego cholernie żenuje bogactwo. Mnie to nie przeszkadza. Mogę z tym żyć. Chociaż uważam, że siedem domów nie jest oznaką rozsądku czy równowagi psychicznej. Ale nie myślę, żeby ludzie bogaci byli zupełnie zrównoważeni, zresztą tak samo biedni, kiedy się nad tym zastanowić. – Siedem domów? – Biedny czarny chłopiec nie może w to uwierzyć. Zaraz dokładnie ci je wyliczę. Stary dom rodzinny w City Nowego Jorku, na East Sixty-fourth Street. Cztery piętra, siedemnaście pokoi, zbudowany przez jego dziadziusia w 1896 roku. Dom myśliwski w Adirondacks, apartament w Paryżu, dom na Cape Cod, dom w Montecito – jego – dziaduś był za pan brat z nieboszczykiem Williamem Randolphem Hearstem i zbudował dom w Montecito w możliwie najbliższym jego sąsiedztwie. Ile wyliczyłam? – To wystarczy – rzekł Leonard. – Czy możesz zapomnieć o cholernych domach? – Lenny jest podobny do matki. Oboje mają to, co Thorstein Veblen [(1857-1929) – ekonomista, socjolog amerykański. Najważniejsze prace: The Theory of the Leisure Class (1899) i Theory of Business Enterprise (1904).] nazwał sumieniem bogatych, to zaś jest oczywistym kłamstwem, gdyż ludzie bogaci nie mają sumienia. Wymieniłam starego Veblena, gdyż nikt z naszej generacji nic o nim nie wie. – Imponujesz mi wiedzą – powiedział Clarence. – Co znowu, Jonesy, jesteś zbyt bystry, bym mogła ci zaimponować. – Czy możesz zejść na ziemię? – Leonard był bliski płaczu. – Cudownie patrzeć tak na ciebie i doprawdy nienawidzę siebie, że muszę cię oblać najgorszym świństwem, ale naprawdę muszę. Przerwała swoje paplanie i czekała, patrząc na niego z troską. – Mówię tylko do ciebie. To nie jest wiadomość dla mamy czy senatora. Czy rozumiesz? Tylko dla ciebie. – W porządku – wyszeptała. – Zaczynam od faktu, że jestem pedałem. Elizabeth uśmiechnęła się posępnie. – Czy to wszystko, Lenny? Zawsze o tym wiedziałam, w każdym razie od dawna. – Wiem. Ale nie byłem pewny. – I co z tego? Jonesy jest pedałem i biedak jest do tego czarny. A gdyby tak Jonesy był Żydem – Żyd, czarny i pedał to dopiero byłoby coś... – Nie rób sobie z tego żartów – odezwał się Clarence. Wyczuła to wszystkimi zmysłami. Miała wrażenie, jakby zatrzymał się poranny powiew wiatru, jak gdyby wszystko nagle zostało zmrożone jak z nastaniem zimy. Zobaczyła to w ich twarzach, w ich oczach. – O Boże! Powiedzcie! – błagała ich. – Biedna, kochana Liz. – Oczy Leonarda wypełniły się łzami. – Mam aids. Elizabeth nie mogła od niego oderwać oczu, aż zobaczył, że jej twarz raptownie się skurczyła; przeobraziła się w wykrzywioną, pofałdowaną maskę, pełną smutku i przerażenia. Leonard podszedł do niej, wziął ją w ramiona, przycisnął do siebie, a ona ukryła swoją zalaną łzami twarz na jego piersi. Czuł, jak płacz wstrząsa jej ciałem, i szeptał: – Uspokój się, Lizzie. Nie chciałem doprowadzić cię do łez. Proszę, przestań płakać. Wiesz, co się dzieje ze mną, gdy płaczesz. On także płakał. Tak właśnie reagował, gdy płakała jego siostra, ale to się zdarzyło pierwszy raz od czasów dzieciństwa. Teraz, obejmując ją, przypomniał sobie, jak w wieku ośmiu lat po raz pierwszy doznał poczucia śmierci; mały chłopiec sam w łóżku z zimnym wyobrażeniem śmierci. – Proszę, nie płacz. Ich żałość wciągnęła przyglądającego się im Clarence’a. Choć łączyła go wielka zażyłość z Leonardem, nigdy nie dopuścił, by biały człowiek przekroczył mur jego samoobrony. Samotnie przeżywał długie chwile przerażenia i rozpaczy, gdy badania ujawniły mu tę fatalną prawdę. A będąc czarny, nie zdradził tego nikomu, tak jak wielu innych spraw. Teraz opierał się długo, jak tylko mógł, tym przemożnym siłom, które ciągnęły go do brata i siostry. W końcu jednak załamał się, upadł na krzesło i zakrywając rękoma twarz, zapłakał. Płakał nad sobą. Jakżeż jest się samotnym, gdy płacze się nad sobą! – Na litość boską, idzie tata! – Leonard próbował wyrwać się z tej rozpaczy. – Otrzyjcie łzy! Błagam. Nie mogę spojrzeć mu w oczy w tym stanie. Proszę. Wytarli oczy i gdy senator znalazł się na tarasie koło basenu, już wzięli się w garść. Miał na sobie żółto-różowe spodenki kąpielowe. Nadwaga piętnastu kilogramów nie zakłócała doskonałej męskiej sylwetki. Sprawiała to silna budowa i szerokie ramiona. Potrząsnął ręką Clarence’a z taką energią, że ten uścisk zmiótł wszelkie ślady wrażliwości chłopca na cierpienie, które przed chwilą ich powaliło. Huknął: „Dzień dobry!” Leonardowi i serdecznie ucałował Elizabeth. – A więc mam przyjemność z Jonesem – odezwał się do Clarence’a. – Wiele o tobie słyszałem i cieszę się, że mogłeś przyjechać. Czuj się jak u siebie. Mamy świetną bibliotekę i dobry wybór tych kaset filmowych, które zdają się obecnie porywać Amerykę. Jeśli chodzi o mnie, to gdy chcę zapomnieć o świecie, przez godzinę koncentruję się nad stołem bilardowym. – To powiedziawszy, zbliżył się do basenu, zanurzył w wodzie i wypłynął z okrzykiem: – Zimna, bardzo zimna! Leonardowi udało się uśmiechnąć. – Widzisz, jakby wcale mnie nie widział. Jakby nie miał pojęcia, że tu jestem. 6 Richard Cromwell dwukrotnie przepłynął długość basenu, zanim zdał sobie sprawę, że zrobił coś niewybaczalnego. Z wyjątkiem powiedzenia „dzień dobry” synowi nie zwrócił się nawet jednym słowem bezpośrednio do niego. A nie widział go od dwóch miesięcy. Na myśl o tym poczuł się chory. Jak mógł tak postąpić? Nie leżało to w jego charakterze. Nigdy przedtem nie zrobił czegoś podobnego. A może? Próbował sięgnąć pamięcią wstecz i przypomnieć sobie, jak traktował syna w przeszłości. Było to jednak za trudne w czasie pływania, i po pokonaniu czterech długości wyszedł z wody, wierząc, że naprawi błąd. Oni jednak odeszli. Co teraz? Kochał syna. Kochał swoje dzieciaki. Tę deklarację uczuć skierował tylko do siebie, mamrocząc w myślach: „Nie mówcie mi tylko, że nie kocham moich dzieci”. Prawdę mówiąc, kochanie Leonarda nie było takie proste. Inni synowie opowiadali ojcom o swoich sprawach, grali z nimi w piłkę, baraszkowali na trawie i chodzili na spacery. Tak, zdarzały się takie sprzyjające okoliczności, kiedy udawało mu się namówić Leonarda na wspólny spacer, ale takie okazje mógł policzyć na palcach. Nie znaczyło to jednak, że nie kochał swojego syna ani że syn go nie kochał. Ale czy naprawdę syn go kochał? Nigdy jeszcze nie zadał sobie tego pytania. Chłopiec był w podstawówce, potem w college’u, a senator zawsze przebywał w Waszyngtonie. Usprawiedliwiał się, że robił, co tylko mógł. Ale teraz? Co mógł zrobić teraz? 7 O dziesiątej Dolly poszła do kuchni, by omówić z Ellen menu na dzisiejszą kolację. Przez te wszystkie lata pracy Ellen i Maca w jej domu Dolly zawsze miała trudności z właściwym ułożeniem stosunków między służącymi a sobą. Wyrosła wśród służących, ale to byli biali, a matka jej odnosiła się do nich ze sztywną, wyniosłą rezerwą. Ten stosunek pochodził z epoki, kiedy biedni byli biedni i tak pozostawali aż do śmierci, a bogaci łaskawym zrządzeniem Boga byli bogaci. Kiedy jednak nastały dzisiejsze czasy czarnych służących, wszystko się zmieniło. Nastąpiła niewątpliwie subtelna, ale widoczna różnica, jak Dolly wyjaśniała swojemu psychoanalitykowi. Był jednym z najdroższych psychoanalityków w Waszyngtonie, brał sto pięćdziesiąt dolarów za pięćdziesiąt minut, a cieszył się wystarczająco dobrą renomą, by usprawiedliwić taką stawkę. Co najmniej dwadzieścia kilka jego pacjentek to były żony ważnych funkcjonariuszy, czy to z wyboru, czy z nominacji, i Dolly często myślała, że świat mógłby chociaż trochę stać się lepszy, gdyby mężowie zajęli miejsca swoich żon. Mówiąc o tym, złościła doktora Philipa Westfielda. Wywoływała w nim irytację także innymi uwagami – co nie powinno się nigdy przydarzyć inteligentnemu psychiatrze o takiej reputacji. Kiedy zaś głęboko wlazła mu za skórę, przestawał być jedynie słuchającym analitykiem freudowskim i zaczynał mówić. Tak jak kiedyś, gdy jej powiedział: – Zbyt dużą wagę przywiązuje pani do problemu murzyńskiego. Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Żyjemy z tym. – Co pan rozumie przez to „żyjemy z tym”? To czarni żyją z tym. To oni cierpią, nie pan. Po zakończeniu tej wizyty zdecydowała, że wyjazd na możliwie najdłuższy okres z Waszyngtonu będzie tańszy i bardziej efektywny niż psychoanaliza. Teraz, przypomniawszy sobie o tym, spytała Ellen, czy ona zna kogoś, kto korzysta z psychoanalizy. Ku jej zaskoczeniu Ellen odpowiedziała, że jej córka ostatnio studiowała psychologię i że teraz, po urodzeniu dwojga dzieci i po tak korzystnym rozwoju interesu, iż mogli nawet zaangażować farmaceutę, chciałaby się zająć terapią psychiatryczną. – To dobrze. Powinnaś ją do tego zachęcić. Ale zabierzmy się do roboty. Już wiesz, że będziemy mieli jedenaście osób. Sekretarz stanu i jego zastępca. Niech to zrobi na tobie odpowiednie wrażenie. – Już zrobiło. Siedziały przy dużym stole kuchennym, obie z ołówkami i blokami do notatek. Według Dolly przyjęcie powinno być samo w sobie przedstawieniem teatralnym, a jako takie należało je zaplanować do najmniejszego szczegółu. A szczegóły się zmieniają. – Nie mogłam dostać łososia – powiedziała. – Jaka szkoda – zmartwiła się Ellen. – Mieli kilka płatów, ale było ich za mało i nie podobał mi się ich wygląd. Zamiast tego kupiłam solę. – Równie dobrze. – Prawie. Przelecę jeszcze raz przez menu, a ty mi powiedz, gdzie będą trudności. Zacznijmy od pulpetów z soli. – Sądzę, że będzie do nich potrzebny biały sos. – Nie jestem pewna. W każdym razie zrób notatkę – doradziła Dolly. – Myślę, że mamy wszystko. Są dwa słoiki kawioru, a i szalotek wystarczy. Wino, ocet, masło – jest gdzieś tutaj przepis. – Tak sądzę. – Główne danie, udźce jagnięce, fasolka. Czy mamy dwie puszki fasolki? Jeśli nie, podamy plewiasty ryż. Bardzo szykowne danie, ale ja nie lubię. Ellen poszła do spiżarni i oznajmiła, że jest dużo fasolki. – Do tego siekany szpinak. – Mamy przeszło dwa kilo świeżego szpinaku i jak sobie przypominam – osiem pudełek mrożonego. – Świeży szpinak. Moja matka doceni. – Niewątpliwie – zgodziła się Ellen. – Teraz sałata, chcę, żebyś mi doradziła. Myślałam o endywii i obranych pomidorach. – Endywia? – Nie? Nie podoba ci się? – Sądzę, że to podobnie jak z plewiastym ryżem. – Dobrze. Pretensjonalne danie, a nic nadzwyczajnego. Zgadzasz się? A gdyby podać sałatę bostońską? – A może arugulę? – spytała Ellen od niechcenia. – Koniecznie. Ale do tego musi być ostry sos. – Oczywiście – potwierdziła Ellen. Zawsze łatwiej im było się porozumieć, gdy coś razem robiły. – Na deser mus cytrynowy?” – Świetnie. Mój ojciec ogromnie lubi mus. – Ale podano go, gdy był tutaj ostatnim razem – przypomniała Ellen. – Z sokiem cytrynowym. Dzisiaj będzie z sokiem truskawkowym. To zupełnie coś innego. – To prawda, trzeba przyznać. Wczoraj całą godzinę przeciskałam truskawki przez sitko. Okropne pestki. – A teraz to już zrobione. – Całkowicie. W czasie dyskusji nad menu do kuchni wszedł MacKenzie. Stanął przy zlewozmywaku z nierdzewnej stali i umył ręce. – Proszę pani – odezwał się – czy pani nic nie zauważyła, jadąc kombi? – Hamulce ściągały na prawo, ale tylko odrobinę. – Już to załatwiłem. Teraz nie będą już ściągać. Kiedy mam jechać na lotnisko, by przywieźć pani rodziców? – O, nie! Potrzebuję cię tutaj, Mac. Chciałabym, abyś wyczyścił srebro i postarał się wywabić plamę z dywanu w jadalni. Chciałabym też porozmawiać o mięsie. – Piekłem jagninę bez kości z pewnością kilkanaście razy, proszę pani, i dokładnie wiem, co pani sobie życzy. – Nie chcę, by była przepieczona jak podeszwa, a to też ci się zdarzyło – zauważyła Ellen. – Mac, wyślę dzieci po mamę i tatę. – Tak, proszę pani. – Zaczynał się irytować. Stał się sztywny i patrzył prosto przed siebie. – Jesteś moim ekspertem win. Tylko do ciebie mogę się zwrócić w sprawie wina. Co naprawdę dobrego mamy w piwnicy, co będzie pasowało do mojego menu? To mu się spodobało. Senator tak naprawdę to wcale nie interesował się winem ani mocniejszymi trunkami. Picie w towarzystwie było w jego sytuacji obowiązkowe, tak samo jak od czasu do czasu w pewnych okolicznościach cygaro. Natomiast chęć pozostania młodym pchała go na bieżnię i do basenu pływackiego, a nie do butelki. Pozory, że zna się trochę na winie, zawdzięczał czytaniu etykiet na butelkach wybranych przez MacKenziego. To MacKenzie dbał o ich niewielką, ale doskonałą piwnicę win, zarówno tutaj, jak i w Waszyngtonie. Teraz zwrócił się do Dolly. – Proszę przeczytać mi jeszcze raz menu. Dolly wiedziała, iż dokładnie orientował się, co podadzą na kolację, i że to był rodzaj zadośćuczynienia z jej strony za pozbawienie go przyjemnej jazdy na lotnisko i skazanie na czyszczenie srebra i różne takie drobiazgi, jak powiększenie stołu i wybranie kwiatów do ścięcia. Nie przeszkadzało jej, że jeszcze raz mu przypomni. – Pulpety z soli, pieczona jagnina, sałata i mus cytrynowy. W bibliotece będą podane różne orzeszki, patyczki z sera i oliwki do napoi. MacKenzie zastanawiał się chwilę. – Mamy dobre białe wino. Bardzo wytrawne, ale lekkie i łagodne w smaku, być może najlepsze z białych win Pavillon Blanc z siedem dziesiątego ósmego roku. Chateau margot, jak pamiętam. Dolly jak zawsze podziwiała go. Mac od wielu lat czytał książki o winie i przewidując, że dzisiaj będzie od niego wymagała wyboru, już wcześniej tego dokonał. Dolly skinęła głową. – Do pulpetów – dodał. – Podałbym to samo wino do biblioteki. – Ale nie do udźców? – Myślałem, że należy podać coś innego. Oglądałem rosę, ale mamy tylko po trzy butelki wszystkich rosę i nie byłoby źle podać coś cięższego do mięsa. Poza tym większość gości będzie myślała, że to wołowina ze względu na sposób przygotowania. Mamy prawie pełną skrzynkę lafite rothschilda, czerwonego bordeaux z sześćdziesiątego czwartego roku. To jest to wino, które odkładaliśmy na wyjątkowo specjalne okazje, jeśli to rzeczywiście są szczególni goście. Dolly uśmiechnęła się i dwoje czarnych zachichotało. – Nie wiem – powiedziała. – Kierują krajem, ale nie jestem pewna, czy to czyni z nich szczególnych gości. Co o tym myślisz, Ellen? – Proszę mnie nie pytać, co o tym myślę, bo będą kłopoty. Tak naprawdę to myślę, że Mac mógłby dostać pracę w jednej z tych modnych restauracji, gdy dojdziemy do wieku, kiedy kończy się pracę. Jak to pani nazywa? – Nie stan spoczynku – odparła Dolly. – Sommelier – rzekł MacKenzie. – Czy odpowiada pani rotschild? – Oczywiście. Chciałabym, Mac, abyś zajął się krajaniem mięsa i winem. Do stołu będzie podawała Nellie, ale naucz ją, która jest prawa ręka, a która lewa, a ty będziesz nalewał wino. Czy sądzisz, że powinniśmy coś pić z deserem? – Tylko mus? – Mamy słodkie paluszki – powiedziała Ellen. – Bardzo smaczne, lekkie. Upiekłam je wczoraj. – Zapomniałam o nich. – Dolly kiwnęła głową. – Koniecznie trzeba je podać. Do tego powinniśmy pić szampan. Czy mamy coś specjalnego? – Mamy skrzynkę cordon bleu i, zdaje się, cztery butelki dom perignon, ten sam rocznik co margaux, siedemdziesiąt osiem, naprawdę świetne. – Dobrze. Włóż je do lodówki i zajmij się deskami do powiększenia stołu. Nakryję z Ellen, jak tylko się da najszybciej. – Zwróciła się do Ellen: – Jeśli chodzi o lunch, to wyłożysz zimne mięso i sałatkę nicejską, chleb, przyprawy i tym podobne rzeczy. Nie możemy poświęcać na to więcej czasu. – Ugotuję parę jajek na twardo. – Wspaniale, wspaniale! – Dolly westchnęła, oparła się o poręcz krzesła, na którym siedziała, i pomyślała, cóż to za szczególny rytuał ich czeka. Podejmowanie gości kolacją. Kiedyś powiedziała jej Elizabeth, że „takie kolacje są bezsensowne. To całe zamieszanie i udręka, wszystko po kolei musi być jak należy, z takim winem, nie innym, z odpowiednim sosem. Droga mamo, to od początku do końca śmieszne i tak typowo narzucone tej klasie”. Ale Elizabeth myliła się. To jest rytuał, ale nie śmieszny. Z całą pewnością jeden z najstarszych rytuałów, który przetrwał bez zmian jeszcze z początków cywilizacji. Obecnie – siedząc w swojej wspaniałej kuchni z dwudziestego wieku z ośmioma palnikami pieca do gotowania, jak w restauracji, - uzupełnionego kuchenką mikrofalową, z olbrzymią lodówką, dużą powierzchnią do przygotowywania potraw, na której stał opiekacz do ośmiu kawałków chleba jednorazowo, dwa roboty, dwa elektryczne miksery – z jakiegoś powodu przypomniała sobie opowiadanie, które czytała jako dziecko. W tym opowiadaniu król zaprosił na kolację jednego ze swoich potężnych poddanych szlachetnego rodu. Była to bardzo elegancka kolacja i do stołu przynoszono jedno danie po drugim. W pewnej chwili arystokrata zauważył, że nie podano chleba, i zrozumiał, że po skończeniu kolacji będzie zabity. Łamanie chleba z gościem gwarantuje, że nie może mu się stać nic złego. Gdy pierwszy raz to czytała, zmroziło ją na wskroś, i teraz zimny dreszcz przeniknął ją na wspomnienie tej historii. Ellen jakby coś zauważyła. – Czy nic pani nie dolega? Udało jej się uśmiechnąć. – Ależ nie. Myślałam o chlebie. – Wszystko w porządku – odezwał się Mac. – Przedwczoraj kupiłem sześć francuskich bułek. Cztery są jeszcze w zamrażalniku. Ale Dolly zmroziła nie myśl o chlebie, lecz o śmierci. 8 – Uważam, że powinniśmy udać się do jakiegoś cichego zakątka, gdzie będziemy mogli medytować – powiedział Jones. – A co nam to da? – spytała Elizabeth. – To pomaga. – To pomaga – powtórzył Leonard. – Nic innego nie pomaga. – Nie wiem, jak się medytuje – rzekła Elizabeth z oczyma pełnymi łez. – To łatwe, Liz. Poszli do starej stodoły. Posiadłość senatora obejmowała pięć akrów, a stara stodoła chowała się za wzniesieniami. Dom, który kiedyś stał obok, spalił się dawno temu. Pozostały z niego tylko kominy z polnego kamienia, teraz zarośnięte kapryfolium i parzącym bluszczem. Do polany, na której stała stodoła, dochodziło się wąską polną drogą, wijącą się wśród słodko pachnącej trawy. Unosiły się nad nią roje owadów i ptaków. Wszystko ożywiało ciepło poranka. Swego czasu, gdy Elizabeth miała siedem lat, matka uległa jej błaganiom i zgodziła się, by dziadek Augustus Levi kupił jej konia. Do tamtych czasów stara stodoła była tylko konstrukcją luźno połączonych desek, ale senator kazał ją odbudować dla ślicznej, małej źrebicy, która mogła w niej mieszkać – przynajmniej w letnich miesiącach. Zimą znajdowała schronienie gdzie indziej. Leonard nigdy nie interesował się końmi, a i Elizabeth po ukończeniu czternastu lat miała już za sobą etap hobby w jeździectwie. Włożyli dżinsy i koszule bawełniane. Wszyscy troje byli jednakowo ubrani, jakby kierowała nimi jedna myśl. – Usiądziemy ze skrzyżowanymi nogami – zarządził Clarence. W rogu stodoły leżało stare angielskie zniszczone siodło. – Możesz na tym usiąść, Liz, jeśli chcesz. – Mogę siedzieć ze skrzyżowanymi nogami. Nauczyłam się tego, kiedy ukończyłam dwa lata. Leonard usadowił się na ziemi również ze skrzyżowanymi nogami, ręce splótł na kolanach. Wszyscy troje razem tworzyli trójkąt, każdy z nich w rogu stodoły. – Wybieram punkt w środku do skupienia na nim wzroku – oznajmił Clarence. – Mam otwarte oczy. W stodole unosiła się ostra woń zapomnianego od dawna miejsca, pełnego wspomnień i nostalgii minionych dni. Dlaczego Leonard wybrał stodołę? Pomyślała, że wstanie i powie im, iż to nie jest dobre miejsce, że muszą iść gdzie indziej, ale zamiast tego spytała brata: – Czy powiesz mamie i tacie? – Kiedyś będę zmuszony. – Lepiej byłoby, żebyśmy nie rozmawiali – doradził Clarence. – Ja będę trochę mówił, żeby pomóc Elizabeth. – Przepraszam. – Wytrzyj łzy, Liz. To tylko chwila, tylko ta chwila. Teraz nic się nie dzieje. Nie myśl o niczym. Policzę moje oddechy. Dziesięć. Ona także policzyła oddechy do dziesięciu. – A teraz przestaję liczyć – dalej mówił Clarence – ale uważam na swoje oddychanie. Obserwuję wdechy i wydechy, a jednocześnie jestem świadomy mego ciała. Czuję palce u nóg, stopy, nogi, po kolei odczuwam moje ciało i uświadamiam je sobie. Dla Elizabeth było to dziwne doświadczenie. Zaprzęgła całą duchową siłę, by oczyścić umysł z wszelkiej myśli, by nie myśleć o Leonardzie i jego losie, by nie przypominać sobie wspólnego dzieciństwa; gier, w które się bawili; pewnego zdarzenia, gdy oboje zgubili się w niezliczonych hallach i pokojach gmachu Kapitolu w Waszyngtonie; godzin w tej starej stodole, gdy obydwoje obrządzali jej konia; sekretnych rozmów i odkryć. Trudno było uwolnić się od tych myśli, a jednak to się stało, nastąpiły teraz długie chwile nicości, które przeniknęły ją jak dziwne błogosławieństwo. – Sprawiłem, że zniknęło całe napięcie mojego ciała, ramion, szyi i głowy... – mówił Clarence. Jego głos oddalał się. Elizabeth wzniosła oczy, by spojrzeć na brata. Oczy Leonarda były zasłonięte powiekami. Siedział bardzo prosto. Zastanawiała się, od jak dawna prowadził medytacje. Nie ochroniło go to. Nic nie mogło go ochronić. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, szczupły, wyprostowany, przystojny, oczekując niechybnej śmierci. I błagał bez słów, przerażony i smutny. „Odsuń to ode mnie”. Ale kogo błagał? Jacy bogowie słuchają modłów? Gdy jako dziecko przychodził do matki z siniakiem, skaleczeniem czy guzem na głowie, mama całowała go i ból znikał, i zaraz potem skaleczenie, siniak czy guz. Teraz jednak, jak w tym zapamiętanym strasznym wersecie Swinburne’a: „Tylko wieczny sen w wiecznej ciemności”, nic nie mogło uśmierzyć bólu. Jonesowi tak łatwo powiedzieć: „Oczyść swój umysł”. To Jones skłonił go do medytacji. Czyżby nie wystarczyło, że świat nie wiejący jesteśmy? My także nie wiemy, jacy jesteśmy i kim jesteśmy, a tego trzeba się dowiedzieć. Tego jedynie. W czasie zimowej przerwy semestralnej, zamiast udać się do domu, pojechał do pewnego miejsca w lasach stanu Maine, które nazywali schronem, i tam z trzydziestu siedmioma innymi osobami siedzieli sześć dni i medytowali. Były to krótkie zimowe dni. Zawsze było im zimno, ale naśladowali Buddę, który medytował wiele lat, aż pewnego dnia mógł powiedzieć: „Znam odpowiedzi na wszystkie pytania”. Ale Leonard nie znalazł odpowiedzi. Ani dlaczego, ani jak. Teraz jedyną prawdziwą modlitwą było dziękczynienie, gdyż Jonesa cudownym sposobem to ominęło. Czy rzeczywiście? Jeśli Jonesowi się udało i nie zaraził się, to Leonard tylko się cieszył, ale przypuśćmy, że także go to dotknęło. Czy byłoby mu łatwiej, gdyby szli przez to razem? Tę myśl należało zganić. Nie, Jones musi żyć, a on musi umrzeć. Jestem naznaczony przekleństwem – pomyślał buntowniczo. Tak musi być, zlekceważę przeklętą śmierć. Nie boję się. Przez chwilę rozpamiętywał spokojnie w pamięci, co kiedyś powiedział mu stary duchowny buddyjski: „Śmierć? Pytasz mnie, gdzie się znajdziesz? A gdzie byłeś przed urodzeniem?” Ale tylko chwilę trwała ta lekceważąca obojętność, potem nadeszła bezdźwięczna nicość, która czasami następuje po medytacji, zanim wróci pamięć. Przypomniał sobie to coś na stopie, małą fioletową plamkę, jak czarna jagoda, i przyglądającego się jej starego doktora, który wreszcie powiedział cicho: Sarcoma Kaposi. Powiedział to z takim smutkiem, że serce Leonarda zamarło. A potem były testy, ale nigdy żadnej nawet wzmianki, że mógł żywić jakąś nadzieję. Jedyną pozytywną rzeczą, którą wymusił na nich, było przyrzeczenie, że nie zawiadomią rodziny; on zaś obiecał, iż będzie przestrzegał ostrzeżenia doktora: „Twoje plemniki i krew są teraz śmiertelnie niebezpieczne. Pamiętaj! Mogą zabijać!” 9 Teraz, już ubrany, senator Cromwell nastawił się, że odmówi wyjazdu na lotnisko, by przywieźć teściów. Gdyby Dolly uznała, że to on powinien pojechać, wykorzystałby fakt, iż jego sekretarka, Joan Herman, miała przyjechać za pół godziny, by zabrać parę listów i notatek. Gdy Dolly poinformowała go, że to dzieci pojadą, poczuł ulgę. Jednocześnie Dolly powiedziała mu, iż nie wie, gdzie są dzieciaki, ale że przebywają na terenie posiadłości, ponieważ wszystkie samochody znajdują się w garażu. Właśnie miała wysłać Maca, by ich odszukał. – Ja po nich pójdę – rzekł senator. Nie chodziło o to, że nie lubił? rodziców Dolly; było to instynktowne wyczucie, że nim pogardzali. I nic poza tym, gdyż w ich postawie wobec niego niczego nie zauważył. „Czy nie możesz tego zrozumieć? – mówiła mu Dolly. – Oni gardzą wszystkimi. Należą do najstarszych rodzin w Ameryce. Patrzą z góry na późniejszych przybyszy, nawet Rockefellerów, Vanderbiltów, na cały tłum bostoński, Lodgesów, Adamsów i innych. Są nieznośni i nieznośni są wszyscy moi czterej bracia. Ja jestem jedyną cywilizowaną osobą w rodzinie. Patrzą z góry na niemieckich Żydów i na Żydów ze wschodniej Europy, choć akceptują związki małżeńskie z nimi. Żyją dyskretnie. Uważają, że prawdziwa arystokracja nie szuka reklamy, i tata zatrudnia bardzo inteligentnego człowieka, który czuwa, by jego imię nie ukazywało się w mediach. Tak więc nie zaprzątaj sobie tym myśli. Nie widujemy się tak często, by to miało stwarzać problem”. Senator starał się żyć zgodnie z tą radą, ale nie było to łatwe. Olbrzymie zasoby Dolly były niezależne od nich, i Augustus, i Jenny Levi, szczodrzy w obdarowywaniu prezentami, nigdy nie ofiarowywali pieniędzy ani nie dyskutowali o nich, z wyjątkiem funduszy na kampanię wyborczą zięcia. Bez względu na to, co czuli do senatora, on nie bardzo ich kochał. Jeśli to była nienawiść, nie przyznawał się do tego, nawet przed samym sobą. Już dawno temu zrozumiał, że w polityce amerykańskiej nie było miejsca na nienawiść, i tak to zapamiętał, że należało wątpić, czy był zdolny do silnej nienawiści na starą modłę. W działalności publicznej politycy zajmujący pozycję na prawo od Dżyngis-chana byli jego dobrymi przyjaciółmi, ludzie o umysłach neandertalskich pozostawali cennymi współpracownikami, a żyjący jeszcze ciągle kategoriami społeczności, gdzie było miejsce na niewolnictwo – jego szanowanymi przeciwnikami. Nienawiść, podobnie jak miłość, honor i szacunek wobec opinii ludzi, została usunięta, by ustąpić idei rozważnego postępowania. Ta właśnie koncepcja skłaniała go, by za wszelką cenę unikać spotkań z teściami! Dzieci nie znaleziono w domu i senator wpadł do jadalni, gdzie Dolly zaczęła nakrywać stół, i zapytał, gdzie są. – Nie wiem – powiedziała Dolly. – Czy zaglądałeś do starej stodoły? – Dlaczego tam? – Ponieważ tam mogą być – odparła cierpliwie, jakby to było najoczywistsze. Senator wzruszył ramionami, wyszedł z domu i skierował się w stronę starej stodoły. Dzień zrobił się gorący. Dokuczały mu roje owadów i nie wiadomo dlaczego zdawało mu się, że na pewno wpadnie na parzący bluszcz. Nie znosił tej trucizny. W stosunku do tego bluszczu żywił więcej złości niż wobec ajatollaha i nawet rozważał możliwość wprowadzenia ustawy o wytrzebieniu parzącego bluszczu w całej Ameryce. W dzieciństwie wielokrotnie natknął się na to pnącze i nic odtąd nie było w stanie go przekonać, że nie można się sparzyć bez dotknięcia go. Podchodząc do zakrętu ścieżki, skąd jeszcze dzieliło go od stodoły paręset metrów, nagle poczuł się zmęczony. Obudził się dziś bardzo wcześnie, te godziny wlokły się jak dni. Biegał, pływał, dwukrotnie brał prysznic i wkrótce pojawi się tu Joan Herman, z którą będzie pracował w gabinecie, przygotowując pierwszy szkic projektu ustawy, jaką zamierzał wprowadzić, i teraz zastanawiał się nad nią i nadawał jej kształt w myślach. Prócz tego Joan Herman w domu rodzinnym stwarzała problemy. Właśnie w tym domu, pod nosem jego żony, zdawała się eksplodować zmysłowością, kusząc go do kochania czy też tego, co tak określano. Do kochania przy zamkniętych drzwiach – w pozycji stojącej, siedzącej, na podłodze, na blacie biurka, gdziekolwiek. Powinien tego dnia pojechać do jej mieszkania. Dlaczego, do diabła, kazał jej przyjechać? – Lenny! – zawołał, przekonany, że zaszedł już wystarczająco daleko. Jeśli byli w stodole, to go usłyszą. Jeśli nie, będzie szukał dalej. A kiedy zobaczył ich wychodzących ze stodoły, przypomniał sobie swoje powitanie z synem, a raczej brak powitania, i szybko zaczął przygotowywać jakieś słowa zadośćuczynienia. Nie poszło to dobrze. Słowa nasuwające mu się na myśl były sformułowaniami, które opanowały jego umysł w związku z ustawą, aż stały się obsesją. Ustawa tkwiła w jego mózgu. Ale to była kiepska podstawa do przeprosin. – Rozumiem, tato – odezwał się Leonard. – Nie ma sprawy. Czy o tym chciałeś porozmawiać? – Właśnie. Ale także przekazać prośbę matki. Chce, żebyście wzięli kombi i pojechali na lotnisko po Gusa i Jenny. – Kiedy przylatuje ich samolot? Senator spojrzał na zegarek i stwierdził, że mają co najmniej godzinę. – Myślałem, że pojedzie po nich Mac. – Wiecie, jak jest z matką przed ważnym przyjęciem. Nie chce tracić Maca z oczu nawet na dziesięć minut. – Okay. Poszli z senatorem do garażu i nikt nie wspomniał o przerwanej medytacji. W garażu Clarence przeprosił, że nie pojedzie, bo przecież tu chodzi o rodzinę i on woli pozostać w domu. – Chciałbym trochę skorzystać z biblioteki, proszę pana – oznajmił senatorowi. – Mam wrażenie, że to wspaniały księgozbiór. – Proszę bardzo – odparł senator. – Masz masę czasu. Zaczekamy z lunchem do ich powrotu, a staruszkowie muszą przedtem trochę odpocząć. – Dziękuję. To będzie wspaniale. – Dosyć bibliotek w szkole. – Elizabeth zwróciła się do brata: – Pojadę z tobą. Czy mogę prowadzić? – Czy sądzisz, że dasz radę? – Tak mi się zdaje. – Co to znaczy? – senator spytał Elizabeth. – Czy jesteś chora? – Tak to można nazwać. Stara jak świat przypadłość. Leonard kiwnął głową. Zwalenie czegoś na miesiączkę dobre jest w każdej sytuacji. Rodzeństwo weszło do kombi i samochód wyprowadzono z garażu. Senator wziął pod ramię Clarence’a i prowadził go do domu. Nieustannie myślał, jak zmieniają się czasy, może nie tak bardzo, ale oczywiście zmieniają się. Gdyby tak sobie wyobrazić tę sytuację dwadzieścia pięć lat temu! Wprowadził Clarence’a do biblioteki, ciepłego i przyjemnego pokoju, w którym trzy ściany od podłogi do sufitu zastawiały półki z książkami. Znajdowały się tam fotele skórzane, piękny mahoniowy stół, a przez trzy wysokie okna widać było trawnik. Podłogę przykrywał stary, wytarty dywan francuski z Aubusson. Na środku dywanu był motyw groźnego orła z piorunami wydobywającymi się spod jego szponów. – Dywan jest darem dla praprababki mojej żony od stowarzyszenia właścicieli przędzalni na Rhode Island – wyjaśnił senator – choć za żadne skarby nie umiałbym powiedzieć, z jakiej okazji. Po tym dziwnym oświadczeniu, które zastanowiło Jonesa, Cromwell poprosił o wybaczenie, że musi odejść, i skierował się wzdłuż korytarza do skrzydła domu, gdzie znajdowały się jego sypialnia i gabinet. Usłyszał, że Dolly woła go, stojąc w drzwiach spiżarni. – Richard – odezwała się Dolly – zobaczyłam jej samochód, a więc ona jest tutaj, ale przecież może zaczekać. Myślałam, że dzisiaj będziesz tylko dla rodziny. – Będę. Chcę ją zatrudnić tylko godzinę. Chodzę z tym projektem Azylu w głowie i muszę ująć to formalnie na piśmie. – Jeśli nie zostanie na lunchu... – Na Boga, Dolly! – zaprotestował. – Nie mogę pozbyć się jej przed pierwszą. Jak mogę ją odesłać bez lunchu? – Nie umrze z głodu. Ellen przyniesie jej kanapkę, jeśli tak cię to niepokoi. – Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedział, zmartwiony. – Na litość! Idąc do samochodu, zobaczy taras. Czy podasz lunch na tarasie? – Tak. – To będzie dla niej policzek. Dolly, bądź rozsądna. – Nie czuję się rozsądna i nic a nic mnie nie obchodzi, czy to odczuje jako policzek. Bardzo by się jej przydał. Będą tam rodzice, i dzieciaki. Chcę, aby była tylko rodzina. Jej nie chcę. Nie chcę, aby tata łamał się chlebem z kimś, o kim wie, że z tobą sypia. – Co takiego? – Richard, to nie pora i nie miejsce. Wiem. On wie. Inni też wiedzą. – Na Boga, Dolly! Nie możemy rozmawiać o czymś takim w ten sposób, w przejściu. – Masz rację. Ale chcę, żeby wyszła przed lunchem. – Wszechmocny Boże! – westchnął. – Ależ ty musisz mnie nienawidzić. – Nie. Wcale tak nie jest. – Odeślę ją do domu – zdecydował, czując beznadziejność sytuacji. Łatwiej jednak było to powiedzieć niż wykonać. W rzeczywistości, prócz stanowiska osobistej sekretarki, była szefem jego personelu. Kiedy Richard skończył wyjaśniać, że dzisiaj nie mógł uporządkować myśli, mając przed sobą wizytę sekretarza stanu i jego zastępcy Billa Justina, Joan powiedziała zimno: – Nonsens, Richard. Czysty, najprawdziwszy nonsens. – Ode zwała się do niego po imieniu. Prawie nigdy tego nie robiła. Cromwell westchnął i potrząsnął beznadziejnie głową. – Należy to wyjaśnić – dodała. – To ta suka narzuciła ci regulamin. Joan tak się różniła od Dolly, jak tylko dwie osoby mogły się różnić. Dolly trudno było pokonać, jej pozycja towarzyska wydawała się tak mocna jak królowej Anglii. Jeśli idzie o Joan, to nawet najdrobniejsza, ale tendencyjna uwaga, jakieś uchybienie, nietakt, dowcip skierowany pod niewłaściwym adresem – mogły ją łatwo zniszczyć. Przewyższała wzrostem Dolly. Była blondynką o grubych kościach i długich nogach. Raczej bardzo przystojna niż piękna. Nieustannie walczyła, by nie stracić opanowania, a tę cnotę Dolly posiadała bez żadnych starań ze swej strony. – Joan, to nieodpowiednie miejsce. – Pomyślał, że nie był nim też korytarz. Joan opanowała swój głos, głęboko wciągając powietrze, i ściszyła go prawie do szeptu. – Tak, to nie jest odpowiednie miejsce, Richard. Nie widziałam cię od paru dni i przyszłam tutaj spragniona jak cholerna suka z durną nadzieją, że weźmiesz mnie od razu tutaj, na podłodze. Do diabła z tym! Chwyciwszy swoją torbę i teczkę, wybiegła wielkimi krokami z pokoju. Senator przezwyciężył chęć do pogoni za nią. Nie będzie tego robił we własnym domu. A na pewno chciał uniknąć kompromitujących scen w obecności Dolly i służących jako świadków. To już zdarzało się i wyobrażał sobie, że zdarzy się jeszcze nieraz. Potrzebował Joan. Rozumiała sprawy, których on nie rozumiał, i wyczuwała politykę trafniej niż on. W istocie Richard Cromwell był człowiekiem dobrodusznym i niewymagającym. Brakowało mu niezbędnych pazurów i nie był najlepszy, jeśli chodzi o myślenie polityczne. Do tej pory nie bardzo wiedział, dlaczego sekretarz stanu wyróżniał go i dlaczego postanowił przywieźć ze sobą jedno ze swoich największych dzieł w osobie Billa Justina. To, że chcieli porozmawiać z jego teściem, mogło oznaczać różne rzeczy. Joan już sugerowała przed paroma dniami, że chodziło o podjętą przez Augustusa budowę drogi w środkowej Ameryce. On natomiast skłonny był przypuszczać, że chcą rozmawiać właśnie z nim. Czuł, że ma coś do powiedzenia nieoficjalnie, poza Waszyngtonem, nad kieliszkiem dobrej brandy i przy dobrym cygarze. Nie rozmawiał o tym z Joan Herman. Mogłaby przecież powiedzieć: „Kochany senatorze, to nie jest myślenie polityczne”. Pozostał w swoim pokoju, wyglądając przez okno, dopóki nie zobaczył samochodu Joan wyjeżdżającego zza domu wzdłuż podjazdu w kierunku głównej drogi. – Moja jazda zwykle śmiertelnie cię przerażała – powiedziała Elizabeth. – Tak? To śmieszne przerazić mnie śmiertelnie. Chciałbym, żebyś to zrobiła. – Wybacz! To dlatego, że nie wierzę w to. Nie mogę uwierzyć. Nawet nie wyglądasz na chorego. Jesteś piękny, jak zawsze. – Śmieszne. Gdybym nie był pedałem, pewnie nie powiedziałabyś tego. – Czego nie powiedziałabym? – Piękny. – Czy przez to rozumiesz, że dla mnie tylko pedał jest piękny? – spytała. – Nie, niezupełnie to miałem na myśli. – Zawsze jesteś piękny – powtórzyła. – Zawsze mnie zachwycasz. Jesteś szlachetny. Zawsze mówiłam dzieciom w szkole, że mam wspaniałego starszego brata... – Zamilkła i naciskając hamulec, z głośnym zgrzytem opon zjechała na pobocze drogi i zaczęła płakać nad kierownicą. – Nie mogę prowadzić płacząc – powiedziała rozedrganym głosem. – Weź tę cholerną kierownicę, Lenny. Leonard wysiadł z samochodu i obszedł go naokoło, podczas gdy Elizabeth przesunęła się na jego miejsce. – Długie nogi. Bardzo ładnie. Nie muszę dopasowywać fotela. – Nie mów tak głupio – rzuciła mu. – Dlaczego niby? – Znaleźli się znowu na jezdni. – „Głupio” to pierwszorzędne określenie, nie sądzisz? Umieram w kraju, gdzie społeczność kretynów, którzy uważają siebie za „moralną większość”, określi moją śmierć jako sąd Boży nad moimi grzechami. Te same osiołki prowadzą krucjatę przeciwko aborcji, nazywając ją zabójstwem, podczas gdy popierają politykę atomową, która prawdopodobnie w ciągu następnych paru lat zmiecie z ziemi rasę ludzką. Nie można oczekiwać, że będę mądry w takim układzie. Proszę bardzo, staruszko, znasz to powiedzenie, że jeśli bogowie chcą kogoś zniszczyć, najpierw zsyłają na niego szaleństwo. Szaleństwo to zbyt eleganckie określenie dla naszej obecnej sytuacji. Głupota, wariactwo, idiotyzm... – Lenny – przerwała mu – nie mów tak. – Jak? Kochana Liz, nigdy nie wymyślono jakiegoś szczególnego stylu mówienia dla odjeżdżających gości. Nie staram się być dowcipny, po prostu stwierdzam, że słowa są bez znaczenia. – Tak cię kocham. – Zatem może odkrywamy, co to znaczy miłość. Nie mógłbym ci powiedzieć, ile razy zadawałem sobie to pytanie, co to słowo oznacza. Jeśli w ogóle coś znaczy obecnie w Ameryce. To śmieć, oszustwo do zamaskowania tandetnego produktu TV, każdego bezwartościowego – związku, każdego uczuciowego szalbierstwa. Czy widziałaś, jak zachował się tata? Najpierw przy basenie, gdy nie był w stanie uznać we mnie człowieka, i potem, gdy próbował to naprawić. A to dla mnie bardzo ważne, gdyż tak strasznie chciałbym, aby objął mnie ramionami i powiedział, że mnie kocha, gdyż teraz zdaje mi się, że go rozumiem i mogę kochać. Czy mówię z sensem? – Tak mi się zdaje, ale nie myślę jasno. Siedzę tutaj i próbuję pogodzić się z tym, co mi powiedziałeś... – Liz! Kiwnęła głową, przecierając oczy. – Liz, musisz wziąć się w garść. Musisz przestać płakać i postępować, jakby wszystko było normalne. – Dobrze. – Masz czerwone oczy. Proszę, skończ z płaczem. Patrząc na ciebie, staruszkowie pomyślą, że zaczynasz być staromodna. – Postaram się. – I jeszcze jedna sprawa, Liz. Gdy powiem o tym mamie i tacie, powinnaś ich podtrzymywać. – O Chryste! Nie obarczaj mnie tym, Lenny. – Któż inny może to zrobić? Żyję z tym już od pięciu tygodni, a może to trwać jeszcze parę miesięcy. Mam tę świadomość. Mam za sobą noce potwornego strachu. Nigdy nie stanąłem przed takim problemem. Jestem na ziemi. Nie wyglądam inaczej – jeszcze nie. Ale jestem skazany na śmierć. – Lenny! – jęknęła, załamana. – Nie! Musisz dostosować się. Proszę, postaraj się, Liz. – Dobrze. Potrafię panować nad sobą. Nie natychmiast, gdy coś takiego do mnie dotrze. Teraz już wszystko w porządku. Już nie będzie łez. – Okay. Porozmawiajmy teraz o staruszkach i tym wielkim przyjęciu dzisiaj. Czy domyślasz się czegoś? – Tylko tego, że chodzi o środkową Amerykę. Mama mówi, że to sprawa autostrady. A ten śmierdziel Justin ma dom w odległości dwunastu mil stąd. Pewnie sekretarz stanu przebywa u niego. – Dlaczego właśnie tutaj? Dlaczego nie poproszą, by dziadek przyjechał do Waszyngtonu? Elizabeth udało się uśmiechnąć. – To by nabrało oficjalnego charakteru. Dziadek powiedziałby im, żeby się odpieprzyli. A tak po prostu spotykają się przy stole. Elizabeth lubiła politykę. Już od czasu pobytu w internacie wykorzystywała wszystkie okazje – wakacje szkolne, długie weekendy – na wyjazdy do Waszyngtonu. Tam kręciła się po biurze ojca i wokół niego. Zawsze starała się nie naprzykrzać, nie zadawać zbyt wielu pytań i była gotowa do dostarczenia wszystkiego, co było potrzebne: gazety, kanapki i tym podobne. Czasami senator uważał, że przeszkadza, ale na ogół czuł się dumny, iż jest ojcem pięknej, młodej dziewczyny, która lubi jego towarzystwo. Ze swej strony Elizabeth bardzo wcześnie oceniła, że to jest gra, najbardziej fascynująca i znacząca gra, jaką wymyślono. Od wczesnego dzieciństwa słuchała rozmów w domu rodziców i w miarę dorastania traciła iluzje, którym ulegały inne dzieci. Mając szesnaście lat wyznała Leonardowi, że tego właśnie chce. Gdy spytał, dlaczego, odpowiedziała: „Ponieważ jest to podniecająca gra i wielka zabawa”. A w wieku dwudziestu lat jej odpowiedź brzmiała: „Ponieważ nie prowadzi się walki z bystrymi ludźmi, takimi jak dziadek. Ludzie polityki są różni, przebiegli, sprytni i pazerni na władzę, na którą nie zasłużyli. Jeśli zna się grę, łatwo można sobie z nimi poradzić”. Niech pozostanie przy polityce – pomyślał Leonard. – Chcą, żeby dziadek zrezygnował z autostrady – oznajmiła. – Jak możesz być tak tego pewna? – Oto on, gdy śmierć w nim pełza, chłodno manipuluje rozmową, aby jego błyskotliwa siostra nie myślała o jego końcu. – Po prostu wiem. W tej chwili wszystkie wiatry wieją w jednym kierunku. To jedna z tych nędznych chwil. Patrz, patrz! Przy drodze rosły krzaki białego bzu. Były pokryte późnymi kwiatami; ponad pół kilometra pięknego kwiecia, nasycającego zapachem ciepłe powietrze. – Jakież są piękne! – wykrzyknęła Elizabeth. – Chciałabym być krzewem bzu – choćby na jeden dzień. Lenny, czy pamiętasz opowiadanie pod tytułem Pan Jawor czy coś w tym rodzaju? To było o listonoszu, który tak się zmęczył chodzeniem, że po prostu zakopał stopy w ziemi, i z tego wyrósł piękny jawor. Zróbmy to samo, Lenny. Ja będę bzem, a ty jaworem. O Boże! dlaczego opowiadam takie głupstwa jak dziecko...? Znowu była bliska płaczu. Przewidując to, Leonard odezwał się: – Zejdź na ziemię, siostrzyczko. Co chcesz mi powiedzieć? Że chcą go przekonać, by zarzucił projekt budowy autostrady? – Właśnie tak. – Zwariowałaś? – Czyżby? Jeśli wygram, pocałujesz mnie w siedzenie na wystawie Macy’ego. – Nie ma rady. Zawsze przegrywam. Przegrałem tak dużo tych głupich zakładów, że w końcu musiałbym spędzić całe przedpołudnie całując cię w siedzenie na wystawie Macy’ego. Nie powiedziałaś, w której filii. Czy to miałoby być w Nowym Jorku? Musimy zatem tam kiedyś pojechać. Pójdziemy wprost do zarządzającego. Powiem mu: „Jestem synem senatora Cromwella, a to jest moja siostra”. Trzeba przedstawić się właściwie. „Ona jest bystrzejsza niż ja i za każdym razem, gdy robimy zakład, przegrywający całuje siedzenie drugiej osoby w oknie wystawowym Macy’ego. Właśnie teraz muszę pocałować ją w twoim oknie wystawowym”. Którym oknie? – spytał Elizabeth. – Jeśli się nie mylę, to miała być wystawa na Seventh Avenue albo na Thirty-fourth Street, a może być Broadway. – Właściwie tam, gdzie będzie największy tłum. – Przegrałem co najmniej trzysta pocałunków. Niech to się odbędzie na Seventh Avenue. Załóżmy, że potrzeba na to dwóch godzin. – Powiedz zarządzającemu, że to będzie dobra reklama dla sklepu. – Co on mówi na ten temat? – Chce wiedzieć, czy będzie telewizja i prasa. Zmieniając temat, czy naprawdę uważasz, że dziadek ulegnie naciskowi? On jest przeciwieństwem tolerancji. Może wyrzucić nawet prezydenta ze swego domu, jeśli uzna, że stary aktorzyna powiedział coś niewłaściwego. – Kto wie? Może masz rację – zgodziła się Elizabeth. – Teraz już jestem okay. W każdym razie to nie jest poddanie się. Czy chcesz, abym prowadziła? – Nie, czuję się lepiej, gdy coś robię, a to, co mówisz, rzeczywiście nie jest poddaniem się. Oczywiście ulegnie naciskowi. – Tak mówisz o dziadku, jakby miał zasady. Wcale nie ma zasad, Lenny. On nie kocha nikogo... – Co znowu! Kocha nas. Chryste, z pewnością to wiesz. Jego słońce obraca się wokół nas. – Należymy do niego, tak to widzi. Możesz nazwać to miłością, jeśli chcesz. Jesteśmy jak jego domy, jego jacht, konie, ale w centrum zainteresowania są władza i pieniądze. To tak jak ta głupia żydowska mistyfikacja, którą odgrywa. Czy zdajesz sobie sprawę, ilu Żydów weszło do naszej rodziny w ostatnich dwustu latach? Nie więcej jesteśmy Żydami niż papież. Ale dziadek tak się zachowuje, jakby był pierwszą generacją żydowskiego imigranta. – To prawda – zgodził się Leonard. – To mu daje określony status. Nikt inny mu nie dorówna. – A więc nie ustąpi. Aby uchronić swoje głupie imperium, zrobi wszystko, co nakazuje chwila. – Wiem, ale go lubię. Chce, abym przeniósł się do Instytutu Technologicznego, a potem wszedł do spółki. Czy możesz sobie wyobrazić mnie jako inżyniera? Śmierć na chwilę się oddaliła. Żadne z nich nie było w stanie pojąć naprawdę zjawiska śmierci. – Nie, w żadnym wypadku – odparła Elizabeth. – A gdybym tak powiedziała: „Dziadku, Lenny jest poetą i nic nie – możesz z tym zrobić”? Śmierć znowu się wdarła. Elizabeth wybuchła płaczem. – Przestań, Lizzie – prosił Leonard. – Kochana Lizzie, za piętnaście minut będziemy na lotnisku. – Postaram się, Lenny. Przyrzekam, już przyrzekam. – Wytarła oczy. – Jak wyglądam? – Cudownie. Zawsze wyglądasz cudownie. – Nawet nie spojrzałeś. – Prowadzę. Mów dalej o interesach dziadka. Nie wiedziałem, że zajmujesz się psychoanalizą. – To nie jest psychoanaliza. Po prostu patrzę i słucham. To dla mnie rodzaj gry, już od czasu, gdy jako dziecko kręciłam się po biurze taty w Waszyngtonie. Gdy miałam siedemnaście lat, usłyszałam, jak senator Bassington powiedział tacie: „Cromwell, wokół nas są tylko dwa rodzaje ludzi, i w obu przypadkach to dranie. Różnica sprowadza się tylko do tego, że połowa ich to nasi dranie, druga połowa to ich dranie...” Mocno powiedziane, no nie? – Co odrzekł tata? – Powiedział: „Mylisz się...” Byłam w pokoju obok, tak że nie mogłam pozostać tam dłużej i wysłuchać reszty, ale tyle usłyszałam. – Punkt dla senatora. – Powiem ci coś, Lenny. Pewna grupa w naszej szkole zainteresowała się sprawą Azylu. Wiesz coś na ten temat? – Nie jestem pewien. Ostatnio nie interesowałem się. Nie interesowało mnie wiele spraw. – Dobrze, spróbuję opowiedzieć o tym w skrócie. Wiesz, co się dzieje w Salwadorze z brygadami śmierci. W ostatnich paru latach wymordowali prawie czterdzieści tysięcy ludzi, którzy stanowili jakąś opozycję wobec rządu. Tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci uciekło z Salwadoru i dostało się do Stanów. Instytucje imigracyjne łapały ich i odsyłały z powrotem. Potem kilku z nich uzyskało schronienie w kościele. Tak rozpoczęła się akcja Azylu. Dołączyły do niej inne kościoły i synagogi, aż okazało się, że są setki takich kościołów na Zachodzie. Powstało coś w rodzaju podziemnej sieci metra. Rządowi to się nie bardzo spodobało, wytypowali więc kogoś z Salwadoru, na kogo mieli haczyk i kogo mogliby tam odesłać, gdyby zachcieli; opłacili go, wyposażyli w magnetofon i wysłali do małego kościoła w Arizonie w charakterze szpiega i świadka. – Żartujesz! – z niedowierzaniem rzekł Leonard. – Co znowu! To fakt, pisał o tym „New York Times” i inni. Teraz wobec ludzi z Rady Kościelnej toczy się postępowanie w Sądzie Federalnym w Tucson i grozi im skazanie na pięć lat. Wiesz, jak to jest w szkole. Dziewczęta zaczęły o tym gadać. To nas naprawdę wytrąciło z równowagi. Wiesz, żeby coś takiego zdarzyło się w tym kraju! No, a przecież jest Liz i jej tata to senator Stanów Zjednoczonych. – Na miłość boską, nie mogłaś im nic przyrzec! – Powiem ci, co zrobiłam. Dostaliśmy masę materiałów, bo zbieraliśmy pieniądze, by wysłać je do Tucson. Ja wybrałam najlepsze dowody i wysłałam je do taty. – I co dalej? – Doprawdy nie wiem – odparła Elizabeth. – Nie wspomniałam o tym ojcu, ale niby dlaczego miałby przyjmować w naszym domu tych dwóch żałosnych ludzi z rządu? Chcą zobaczyć się z dziadkiem. A więc z jakiego powodu tata nie powiedział: „Jeśli chcecie go widzieć, to dlaczego nie zaprosicie go do siebie?” Zamiast tego tata zrobił wysiłek, by zorganizować to przyjęcie. – Liz, te dwie strony się nienawidzą, ale trącają się nogami pod stołem. I sądzę, że uspokoiłoby to nerwy senatora, gdyby pobratał się z przeciwną stroną. – O, nie. Nic na to nie wskazuje. Wprawdzie nie jest święty, ale nigdy nie występował w roli podwójnego agenta. Nigdy. – Matka bardzo lubi przyjęcia wieczorem. Organizuje to wspaniale. – Niewystarczająco. Nie. Tacie wiele rzeczy się nie udało, ale wie, jak się poruszać w tej małpiej klatce. Naprawdę wie. Obserwowałam – go. Teraz jest przerwa w posiedzeniach Kongresu. A nawet gdyby teraz była sesja, to uchwalenie ustawy, która by pomogła tym kościołom, zabrałoby długie miesiące. Cała sprawa jest tandetną konstrukcją administracji i wydaje mi się, iż tata sądzi, że jeśli zaprosi tych dwóch żałosnych osobników do swego domu na kolację, poda im smaczne półmiski i będzie z nimi przyjemnie rozmawiał, może spodziewać się, że odstąpią od oskarżenia. – Czy mogliby to zrobić? – Z miejsca. Schyliła się i odsunęła prawą rękę Leonarda z kierownicy, przyciągając ją na dłuższą chwilę do swoich ust. Potem powiedziała cicho: – Jest dobry, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w tym strasznym świecie. Musisz mu powiedzieć, bo on na swój sposób będzie umierał tysiąc razy. Najdroższy Lenny, kochaj go odrobinę. – Chryste! Ja już teraz go kocham! – wykrzyknął Leonard. – Dlaczego choć raz nie będzie dla mnie ojcem? 10 – Czy wiesz, że coś niedobrego czai się dzisiaj w tym domu? – powiedziała Ellen MacKenzie mężowi, który wycierał i polerował kieliszki do szampana. – Coś ciemnego i posępnego. – Ja jestem ciemny, a ty sprawiasz, że jestem smutny i posępny. – Jakim sposobem? – najeżyła się Ellen. – Jesteś pesymistką. Zawsze nią byłaś, a ja jestem optymistą. – Też gadanie! – W porządku, kobieto, w porządku. Powiedz to wyraźnie. Co jest ciemne i posępne? – Wibracje. – Chciałbym – rozważał głośno Mac – być takim Murzynem, który rzuciłby żonę na łóżko, odkrył jej tyłek i dał dziesięć batów. – Jeśli jeszcze kiedyś użyjesz tego brudnego słowa, to ja ci dam te dziesięć batów. – Wibracje, wibracje. Boże, dopomóż nam. Co więcej, dzisiaj rano sama użyłaś tego słowa. – Tamto oznaczało coś innego. Bóg ci nie pomoże, gdyż nie masz żadnej wrażliwości. Jesteś Tumanus Americanus. – Co? Co, do licha, znaczy Tumanus Americanus? – To z Menckena [Henry Louis Mencken (1880-1956) – pisarz i krytyk życia amerykańskiego. Na sześć tomów jego Prejudices składają się satyryczne eseje o religii, ekonomii i wartościach średniej klasy (1919-1927).] – Kto to jest Mencken? – Ten drugi pan, który przyjeżdża wieczorem, nazywa się Justin i jest z Departamentu Stanu. Spytałam senatora, czy ma jakieś specjalne wymagania, o których powinniśmy wiedzieć, ale senator nazwał go Tumanus Americanus, co powiedział ten Mencken. Postaw kieliszki na stole, tutaj. – Zatem jestem tumanem – zamyślił się Mac. – A jak to się stało, że mam dwoje takich bystrych dzieci? – To moje geny. – Muszę przyznać, że jesteś chytra lisiczka. Kiedy mam wyjechać na lotnisko po Bardzo Ważne Osoby? – Wcale. Letni dom Justina jest tylko kilkanaście kilometrów stąd i ktoś ich przywiezie. Chciałabym, abyś wyciągnął federalne talerze, te z błękitnym i złotym paskiem i orłem w środku. Jest ich dziewiętnaście, ale dziś będziemy potrzebować tylko jedenastu. Będą plakietki z nazwiskami. – Coś mi się zdaje, że nie używaliśmy ich ze dwa lata. – Są zbyt cenne. Mają sto siedemdziesiąt lat, jak mówi pani Dolly. Postanowiła zrobić z nich prezent dla Białego Domu, gdyż Levi dostał je od... jak on tam się nazywał? – Jefferson. Thomas Jefferson. – Skąd o tym wiesz? Mac wzruszył ramionami i rozłożył ręce. – Wszyscy to wiedzą. – Zatem jak coś zbijesz... – Czy zbiłem kiedykolwiek jakieś naczynie? Uśmiechnął się do niej serdecznie, czym ją rozbroił zupełnie. – Na Boga, trudno z tobą wytrzymać. I nie waż się włożyć ich do zmywarki elektrycznej. Tylko wytrzyj je delikatnie zmoczoną w ciepłej wodzie ścierką. – Jawohl, Fuhrer! – Wynoś się stąd! – Proszę wejść – odpowiedział senator na pukanie do swoich drzwi. Weszła Dolly. Chwilę czekała, nie ruszając się z miejsca, z wahaniem, a nawet z przepraszającą miną. Gabinet senatora był urządzony komfortowo. Znajdowały się w nim pikowana kanapa skórzana oraz dwa głębokie fotele ze skóry. Ściany pokrywała boazeria. Wisiały na nich dwa doskonałe obrazy. Jeden Thomasa Eakinsa, przedstawiający nagich chłopców kąpiących się w zatoce; drugi, prezent od teścia, był ogromnych rozmiarów pejzażem górskim George’a Innessa Hudsona. Umieszczono tu także dwa sztychy Johna Jamesa Audubona przedstawiające ptaki, podarunek Dolly z jej schedy. Pradziadek jej miał olbrzymią kolekcję sztychów ptaków i po jego śmierci w 1890 roku podzielono je między dzieci. Osiem przypadło Dolly. Sześć wisiało w różnych pokojach, a dwa w gabinecie senatora. Puszysty dywan chiński w barwach różu i kości słoniowej dodawał gabinetowi ciepła. Dolly bardzo lubiła ten pokój. To ona go urządziła. Dywan kupili w czasie ich wspólnej podróży do Hongkongu. Eakinsa zaś zobaczyli na aukcji w Londynie, przystąpili do licytacji i dostali za nadzwyczajnie niską cenę, tylko dlatego, że był Amerykaninem, a wtedy to nie było takie pozytywne – zanim ceny Eakinsa podskoczyły do sześciu cyfr, a nawet wyżej. Senator, który wyglądał przez okno, odwrócił się do wchodzącej. Jest takim olbrzymim, przystojnym mężczyzną, pomyślała Dolly, no, może nie całkiem przystojnym, bo nos ma zbyt potężny i twarz za szeroką, ale gdy tak stał w szarych spodniach i czarnym swetrze z golfem, sprawiał takie wrażenie. – Na pewno bardzo się na mnie gniewasz? – odezwała się Dolly. – Nie... – Mówię straszne rzeczy. Postępuję okropnie. Senator wzruszył ramionami. Dolly nie znosiła nieporozumień w domu, gdy były tu dzieci, a jeszcze bardziej, gdy przyjeżdżali rodzice. Nigdy do końca nie poznał żony, to znaczy nie potrafił zrozumieć jej reakcji i motywów. Jeszcze najbardziej zdawał sobie sprawę z jej zamiłowania do porządku, nakazów dobrego wychowania, co sprowadzało się w gruncie rzeczy do konserwatyzmu. Ale skądinąd w Waszyngtonie pogardzała konserwatystami, których spotykała w towarzystwie, ich manierami lub ich brakiem, ich gustem oraz nie budzącym wątpliwości, otwartym dążeniem do władzy. Nie znosiła umeblowania ich domów, fryzur, obwieszania się bezcenną biżuterią; ich kamiennych, nic nie wyrażających twarzy, gdy mówiła o wpływie na amerykańską sztukę sekty pierwszych osadników o nazwie Shakers czy o tym, że Sam Houston mógł recytować całą Iliadę na pamięć. Nie byli świadomi historii. Rządzili państwem, którego przeszłość nie stanowiła przecież tajemnicy; była zbiorem mitów opartych na otumanieniu i chaosie. Senator nigdy nie miał całkowitej pewności, czy jej przywiązanie do jego partii nie było po prostu wynikiem pogardy dla innej partii. – Chciałabym, żebyś mi pomógł – rzekła. Nie mogła znaleźć słów, które by lepiej wyrażały jej skruchę – nie z powodu wcześniejszych wypowiedzi, ale ich formy. – Czy będziemy wyznaczać miejsca przy stole? Skinął głową. – Nic nie mówisz. Czy to jeden z tych złych dni? – Ależ mówię. Niewątpliwie pomogę ci. Ale wyznaczanie miejsc nie ma większego znaczenia. – Po lunchu będę miała jeszcze dużo roboty. Czy mógłbyś poświęcić trochę czasu rodzicom? – Oczywiście. – I może porozmawiasz z Leonardem. On tego potrzebuje, Richardzie. Wydaje mi się, że jest bardzo smutny. Obawiam się, że dzieje się z nim coś niedobrego. – Na pewno nie. Za bardzo przejmujesz się dziećmi. Obydwoje wyglądają wspaniale. – Jak możesz mówić, że wyglądają wspaniale! Czy tak naprawdę patrzysz na nich czasami? – Dolly – powiedział za znużeniem w głosie. – Gdyby to był inny dzień, mógłbym wynieść się do biura czy gdziekolwiek. Dzisiaj muszę pozostać w domu. Czy możemy odłożyć tę kłótnię, zanim dojdzie do sytuacji, że nic się nie da zrobić? – Nie chcę się z tobą kłócić – zapewniła. – Dobrze, Dolly. Nie jestem nieczułym głupcem. Wiem, że dzieli mnie od Leonarda mur. Wiem, że to ja go wzniosłem, i teraz nie wiem, jak go przeskoczyć. – Dlaczego nie zapomnisz o murach i po prostu nie pójdziesz do niego? – Tak – przyznał, pamiętając próby w przeszłości. – Nie można zapomnieć o murach. One po prostu są. Ale spróbuję. Gdy uświadomiła sobie, że dotknęła w nim najczulszej struny, że go w jakiś sposób poniżyła i że teraz stoi przed nią tragiczny, zagubiony człowiek, jakiego świat nigdy nie oglądał, poczuła wy rzuty sumienia. I w tym znękanym mężczyźnie z nadwagą znalazła tego, w którym przed laty się zakochała, kogoś, kto był więcej niż wspomnieniem. – Mówiłaś o wyznaczaniu miejsc przy stole – odezwał się. – Tak. Potrzebuję pomocy. Nie miałam pojęcia, że Leonard przyjedzie z tym młodym Jonesem. A teraz, kiedy on tutaj jest... – Oczywiście. – Były czasy, kiedy mogliśmy nakryć dla dzieci w pokoju śniadaniowym – powiedziała z cieniem smutku. – Co wiesz o Jonesie? – Jest kolegą Leonarda z Harvardu. Kocha studia, tak jak Leonard ich nienawidzi. Leonard studiuje prawo tylko dlatego, że tak sobie życzyłeś. Wiesz o tym z pewnością? – Nie zwalaj wszystkiego na mnie, Dolly. Pytałem cię o czarnego chłopca. – Przepraszam cię, Richard. Dlaczego to robię? Nie wiem. Jeśli chodzi o Jonesa, postaraj się zapamiętać jego imię, a nazywa się Clarence. Leonard uważa go za bardzo zdolnego. Dyplom cum laude. Pochodzi z bardzo ubogiego środowiska. Może studiować, mając stypendia i tym podobną pomoc. Wyszli teraz z gabinetu, kierując się w stronę jadalni. – Mówi ciekawie i ma miły głos – kontynuowała Dolly. – Zdaje się, że Leonard wspominał, iż pochodzi z Północnej Karoliny. Nie wprowadza mnie to w zakłopotanie. Dla naszych gości może się okazać pożyteczne łamanie chleba ze zwykłym czarnym chłopcem, który nie jest jakimś przekarmionym Wujem Tomem pokazywanym w kampanii wyborczej. – Nie będzie raził. – Powiedziałam Leonardowi, że obowiązuje strój wieczorowy. Dla Clarence’a ma drugą białą marynarkę. Są prawie tego samego wzrostu. Ale miejsca... Teraz już znaleźli się w jadalni. Jadalnię, jak i cały dom, urządziła Dolly. Uważała, że dom powinien być starannie umeblowany i odpowiednio ozdobiony. W tym przypadku oznaczało to wyposażenie z okresu obejmującego lata 1750-1820. Większość mebli pochodziła z Filadelfii, Nowego Jorku i Bostonu z niewielkim odstępstwem na rzecz Wielkiej Brytanii. Nie wszyscy muszą wybierać ten styl. Ludzie wybierają, co dla nich odpowiednie. Dla Dolly odpowiednie i właściwe było właśnie to: nad oparciem kanapy wspaniała tkanina w kolorze szaro-lila; połyskliwa jasność drzewa; żyrandol z brązu; dwanaście krzeseł, stół mahoniowy z 1793 roku w stylu królowej Anny. Wszystko to ustawione na perskim dywanie, odpowiednio wytartym ze względu na jego wiek. Na ścianach parę amerykańskich prymitywów, dar jej babki. Elizabeth powiedziała kiedyś swojej przyjaciółce: – W świecie matki nic się nie starzeje, nic się nie zmienia, nic nie jest nowe. To cudowne, ale jednocześnie dziwaczne. Richard Cromwell przyjął to z odpowiednim szacunkiem. Ożenek z bogatą kobietą wcale nie jest taką prostą sprawą ani nie jest taki łatwy, jak uważają niektórzy ludzie. Richard Cromwell znalazł się na obcej ziemi, gdzie jedynie język był wspólny. Tylko szachraje, szulerzy i kompletni nicponie żeniący się z bogatymi kobietami wpadają w to środowisko jak listy do skrzynki, wykorzystując i wydając pieniądze z chorobliwą lekkomyślnością arystokratów środkowoeuropejskich. Senator do nich nie należał i nigdy nie dostosował się łatwo do pieniędzy żony czy stylu życia bogatych ludzi. Jego ojciec, kasjer w Banku Środkowo- Zachodnim, przynosił stopniowo wzrastający czek za pracę, począwszy od lat trzydziestych wynoszący dwadzieścia siedem dolarów tygodniowo. Przez całe dzieciństwo Richarda nic im nie przychodziło łatwo: nowe buty, nowe spodnie, mielone mięso, mortadela, bilety do kina dla rodziny, lekarstwa. Prawdziwe ubóstwo jest bezkształtne, bezładne i chaotyczne. Na szczęście późniejszego senatora jego matka była twarda jak skała, jeśli chodzi o dyscyplinę i organizację domu. Bezlitośnie walczyła z biedą i nie poddawała się. Pod wieloma względami Dolly była podobna do jego matki, ale znajdowała się na drugim krańcu spektrum. Ożenił się z nią ze względu na to podobieństwo, a nie dla pieniędzy. MacKenzie właśnie wsunął płyty rozszerzające stół do końca. – Gdyby pan senator zechciał przytrzymać z drugiej strony, można będzie zsunąć, by nie było szpary. Teraz już stół był prawidłowo złożony. MacKenzie wyszedł, a Dolly rozłożyła na stole plakietki wyznaczające miejsca. – My jesteśmy na przeciwległych krańcach stołu – oznajmiła. – Tego musimy się trzymać. Normalnie powiedziałabym, że powinnam mieć z obu stron dwóch dostojnych panów z Pennsylwania Avenue, a ty ich małżonki. – Dlaczegóż by nie? – zastanowił się senator. – Od tego zacznijmy. – Dlatego, że w tej właśnie chwili ląduje Augustus Adams Fillmore Rosenberg Levi i niedługo przywiozą go nasze dzieci. – Mówiąc to uśmiechnęła się, dając mu do zrozumienia, że przynajmniej dziś chce być przyjacielska. – Do diaska! Czy to wszystko należy do jego nazwiska? – Co do joty. – Nigdy mi tego nie mówiłaś. Nikt nie ma czterech imion. – Tata ma. Mój dziadek był osobliwym człowiekiem. – Tak to jest ze starymi rodzinami – zauważył senator. – Postępują osobliwie. – Tak? – przyjrzała mu się bacznie. – Powiedziałem to pod wpływem podziwu. I szacunku. Słowo daję, Dolly, cztery imiona. Jestem zazdrosny. Moja rodzina nigdy nie miała tyle pieniędzy, aby chociaż zacząć postępować osobliwie. Drugie imię, tak. Ja mam Joseph na drugie imię. Ale nic więcej. – Twój tata był cudownym człowiekiem i gentlemanem. Czasami go przypominasz, Richardzie. Możesz być bardzo zabawny i bardzo miły. Czasami. – Nie angażowała się zbytnio. – Dlaczego nic nie powiedziałaś, kiedy doszłaś do wniosku, że mam romans? – W jakim celu? Nie chcę rozwodu. – Dlaczego? – Bóg wie dlaczego. Czy nie zajmujemy się posadzeniem gości? – Oczywiście. Czy sądzisz, że Gus poczuje się dotknięty, jeśli nie będzie siedział z prawej strony koło ciebie? – Tak mi się wydaje. – A gdybyś posadziła Winnie Justin z prawej strony ode mnie? Jest błyskotliwa, odrobinę złośliwa i przystojna. Na Gusie robią wrażenie bystre, przystojne panie, tak że mógłby usiąść koło niej, a Liz – posadziłabyś z drugiej jego strony. Wtedy będzie się czuł jak ryba w wodzie. – Jest nas jedenaścioro. To znaczy pięć osób po jednej stronie stołu i cztery po drugiej. Kto usiądzie między Liz i mną? A może na prawo ode mnie będzie pięć nakryć? Ułożyła plakietki zgodnie z sugestiami senatora. – Sądzę, że będziesz po stronie dla czterech gości. – To rozgniewa Gusa. Przyjeżdżając tutaj, gdy dzieci są w domu, będzie chciał zająć miejsce między Liz a mną. – Dolly, wiem, że twój ojciec zna wszystkich w tym kraju i prawie wszystkich w większości innych krajów; że zna Weba Hellera, ale to po raz pierwszy będzie na kolacji z Billem Justinem, niebezpiecznym i znaczącym człowiekiem. Będzie siedział z dwoma bardzo wpływowymi ludźmi w tym kraju, w rzeczywistości z dwoma ludźmi, którzy rządzą tym krajem w kuluarach, za sceną, którą nazywają prezydenturą. Dlatego wydaje mi się, iż Gusowi najbardziej by odpowiadało, gdyby siedział naprzeciw tych dwóch ważniaków. Wtedy mógłby wygłosić to, co chce, bez wykręcania szyi. – To możliwe – zgodziła się Dolly i przesunęła plakietki. – Gdybym posadziła Hellera koło siebie, kto by siedział z jego drugiej strony? – Jenny. Twoja matka. – Dobrze. Mama da sobie radę z tym skończonym starym łajdakiem. Wtedy z drugiej strony matki... Franny Heller? – Dlaczegóż by nie? Biorę to na siebie. Trochę komplementów i zmięknie nad talerzem. A wtedy po mojej lewej ręce znajdzie się Clarence Jones. – Dobrze, zupełnie dobrze pomyślane. Będziesz go miał pod swoim skrzydłem. – Znowu przesunęła plakietki. – Pozostaliśmy z ojcem, Liz i Leonardem. Ale to już postęp. – Spojrzała na plakietki. – Wolałbyś Liz koło Jonesa czy Winnie Justin? – Jeśli posadzimy Liz koło Jonesa, to Leonardowi dostanie się Winnie Justin. – To byłoby niedobrze. W żadnym wypadku. – A więc załatwione. Między Jonesem i Gusem. – Czy Jones da sobie z nią radę? Leonard mówi, że jest ogromnie błyskotliwy, ale ona pochodzi z Południa, ma ostry język i reputację dziwki. – Jednakże przy stole będzie pod okiem męża. Będzie się zachowywała jak należy. A Jones może nas zaskoczyć. – A więc dobrze – zgodziła się Dolly, ustawiając plakietki na wypolerowanym blacie stołu według miniaturowego schematu. – Po mojej prawej ręce Leonard, Liz, tatuś, Winnie i Jones. Na lewo Heller, matka, Bill Justin i Frannie Heller. – Nie powinno być kłopotów. – Czy wiesz, na ilu kiepskich przyjęciach byliśmy? To dlatego, iż niewiele pań domu uświadamia sobie, że nie tylko mają podać dania, ale że powinny też stworzyć dzieło sztuki, mam na myśli odegranie sztuki teatralnej. – Spojrzała na męża pytająco. – Tak. Sądzę, że zgadzam się z tym. Z całą pewnością zgadzam się, że bywają przyjęcia nieudane. – Tymczasem zastanawiał się, jakie to dziwne, że on, senator Stanów Zjednoczonych, na którego sumieniu ciąży cały zmierzający do samobójstwa świat, zajmuje się wyznaczaniem miejsc przy stole. Ale zdawał sobie sprawę, że tak właśnie postępowali wszyscy. Jedli, pili i romansowali; płakali, śmiali się, kradli i zabijali. Dlaczego on miał być inny? Dolly wzruszyła ramionami. – Przepraszam – powiedziała gorzko. – Bronię sprawy, że istnieje jakaś racja uzasadniająca moje istnienie na tym świecie. Że jestem dla kogoś pożyteczna. 11 Trochę wcześniej MacKenzie wspomniał żonie, XX że nie widział na śniadaniu Jonesa. Ellen właśnie przeprowadzała próbę podawania do stołu z Nellie Clough. Nellie umiała to robić, ale za każdym razem, czy odbyła próbę, czy nie, zawsze musiało się coś zdarzyć. – Pan MacKenzie – powiedziała Ellen (dla Nellie zawsze był panem MacKenzie) – pokroi mięso w kuchni i sam poda. Ja przygotuję półmisek z fasolką i siekanym szpinakiem. Potem wrócimy do tego. Ty będziesz szła za panem MacKenziem z półmiskiem jarzyn. Czy rozumiesz mnie, dziewczyno? – Wiem, co mam robić. – Wiesz i nie wiesz. Półmisek z pulpetami będzie przygotowany w kuchni, podasz je najpierw, jak pan MacKenzie będzie nalewał wino. – Zwróciła się do męża: – Nikt z młodych ludzi nie jadł śniadania. Liz i Leonard pojechali na lotnisko. Gdzie jest pan Jones? – To jeszcze dzieciak, Ellen. – Rusz się, Nellie. Czy już posprzątałaś sypialnie? – Pewnie, że posprzątałam. – Przeleć odkurzaczem w bibliotece. Jest gościem w tym domu – powiedziała do męża – i tak długo, jak będzie tutaj gościem, będzie też panem Jonesem. – Zdaje się, że jest w bibliotece. – Nellie! – zawołała. – Zaczekaj z odkurzaniem. Na razie posprzątaj gabinet senatora. Tylko trochę uporządkuj i wytrzyj kurze. Nellie zniknęła. – Są ludzie, którym nie robi różnicy, czy jedzą śniadanie, czy nie – zauważyła Ellen. – Spytam go, czy chciałby coś zjeść, na przykład kanapkę i kawę. – Potrząsnął głową. – Pójdę tam i powiem temu dzieciakowi: panie Jones... – Zamilcz! – rzuciła Ellen. – Mam problemy – zaprotestował Mac. – Sam wynajdujesz problemy. Dlaczego nie możesz wbić sobie w głowę, że nie ma różnicy między czarnym i białym? – Ponieważ – odparł wolno – ja jestem czarny i Jones jest czarny, i to sprawia tę pieprzoną różnicę. – Coś ci powiem – złościła się Ellen. – Nigdy nie używaj tego plugawego języka, gdy jesteś z ludźmi i ze mną. Jak śmiesz? Czy jestem prostytutką? Co ci daje prawo tak mówić do mnie? Całe życie próbowałam cię ucywilizować i mam już tego dosyć. – Przepraszam... – zaczął Mac. – Nie wysilaj się na przeprosiny! Idź do biblioteki i spytaj pana Jonesa, czy nie jest głodny! Pana Jonesa! Czy mnie zrozumiałeś? MacKenzie kiwnął głową i bez słowa opuścił pośpiesznie kuchnię, zadając sobie pytanie, dlaczego, do licha, ciągle dawał Ellen okazje do poniewierania nim. Wysunął prosty, słuszny problem, a ona ścięła mu głowę i jeszcze podała ją na talerzu. W rezultacie wszedł do biblioteki z pewną dozą wojowniczości, ale natychmiast ją stracił na widok ujmującego uśmiechu Clarence’a. – Hej! Czy nie robię tutaj za dużo bałaganu? – Na stole przed nim leżało kilka książek i czasopism. – Nie, nie szkodzi. Po prawdzie przyszedłem, panie Jones, bo pomyśleliśmy, że pan nie był na śniadaniu i może chciałby pan zjeść kanapkę czy coś w tym rodzaju. – Dziękuję bardzo. To bardzo uprzejmie z pana strony, ale Nellie przyniosła nam coś, gdy byliśmy przy basenie, i zjedliśmy trochę. Nagle coś sobie przypomniał. – Mam nadzieję, że nie narażam jej na przykrości. – Nie, jeśli nie powiem mojej żonie. – Na imię mam Clarence. Nie jestem przyzwyczajony, by nazywano mnie panem Jonesem. – Clarence – przytaknął MacKenzie. – Nazywają mnie Mac. Patrzył na książki na stole. Chciał koniecznie udowodnić Jonesowi, że on, Mac, nie był niezdarnym, tępym służącym. Jednocześnie zawahał się i poczuł zażenowanie, że miałby przedstawić się temu przystojniakowi, szczupłemu młodemu Murzynowi, tylko z tej racji, że obaj są czarni. Wszystkie książki i czasopisma na stole dotyczyły jednego tematu. Musiał zdobyć się na odwagę, by wydusić z siebie: – Musisz być bardzo zainteresowany mechaniką kwantową. – Załamał mu się głos, ale wykrztusił to. Clarence odpowiedział szerokim uśmiechem. – Masz rację, człowieku, to jak religia. Wiesz, że moja mama i tata chcieli i marzyli tylko o tym, abym został prawnikiem i zajął się polityką jak Julian Bond. To ich bohater, oczywiście są z Południa. Stawiali na to, a jakże, bo podobno przypominam wyglądem Juliana, czego ja nie zauważam. – Ależ tak, przypominasz – zgodził się Mac. – A zatem jestem w szkole prawa w Harvardzie i mama i tata są szczęśliwi. Gdybym jednak mógł robić, co chcę, to zająłbym się fizyką i mechaniką kwantową. Wszystkie tajemnice wszechświata czekają na rozwiązanie... a tu może jest nawet ze sto książek na ten temat. – To prawda, a prawie co tydzień przychodzi nowa. – Ale kto za tym stoi? Czy to sekret Leonarda? Nigdy o tym nie mówił, a Bóg jeden wie, ile mu dałem okazji, zanudzając tym na śmierć. Czy może Liz? – Masz na myśli, kto studiuje książki z mechaniki kwantowej? To senator. Nigdy nie opuszcza domu bez włożenia jednej z nich do swojej teczki. – Doprawdy? – Tak jest, panie... Clarence. Prawdę mówiąc, sam kiedyś zacząłem czytać jedną, ale nic nie zrozumiałem – przyznał się. – Zupełnie nie mogłem się rozeznać. Jestem zbyt ciemny do takich spraw. – Nie, nie. Nie masz przygotowania. Powinno się najpierw opanować podstawy, trzeba pracować nad tym latami. – Po prostu jestem za stary i zardzewiały. – Mac się uśmiechnął. – Ale senator... kiedyś go spytałem, czy to potrzebne, aby być senatorem. Odpowiedział, że nie, że to tylko jego hobby. „To tylko moja własna droga do...” – Mac zamilkł. – Jakie to słowo? Już wiem, wieczność. – Jak niewiele wiemy o ludziach – odezwał się Jones, a Mac zaczął się zastanawiać, dlaczego mówił tak posępnie. – Nie, proszę pana, panie MacKenzie, nie jestem głodny, ale dziękuję, że pan tu przyszedł i zaproponował mi śniadanie. Odłożę książki dokładnie tam, gdzie były. – Ależ nie. Nie chodzi o książki. To nie ma związku z książkami. Ja je odłożę. Proszę swobodnie z nich korzystać. Podamy lunch na tarasie, między pierwszą i drugą, zależnie od tego, kiedy przyjadą staruszkowie. Tutaj jest chłodno i przyjemnie, dlatego jeśli pan chce tu zastać, będę szczęśliwy, gdy będę mógł zawiadomić, że lunch już gotowy. Jones podziękował, a on poszedł do kuchni. – Znalazłeś go? – spytała Ellen. – W bibliotece. – Czy chce coś przegryźć? – Nie. Mówi, że nie jest głodny. Ellen mełła czosnek, którego zapach był dla Maca okropny i nie mógł się do niego przyzwyczaić. Powąchał, wykrzywił się i cofnął. – Jaki jest? Czy miałeś okazję coś mu powiedzieć? – Świetny chłopiec. Przypomina mi naszego Masona. Gdy patrzę – na niektórych tych czarnych chłopców, jestem zadowolony. To przyjaciel Leonarda. Śmieszna sprawa. Mason i Leonard rośli tutaj jak bracia, ale nigdy nie stali się prawdziwymi przyjaciółmi. Wiesz, co mam na myśli? – Wiem, że stoisz tutaj i mielesz językiem. Pani Dolly w jadalni nakrywa do stołu, a ty z pewnością mógłbyś jej pomóc. – Jawohl, mein Fuhrer. – Nie zaczynaj tego od nowa. – Na miłość boską, Ellen! Po prostu komentuję fakt, że syn senatora wraca do domu z czarnym chłopcem, a to nikogo nie wzrusza. – Dlaczego miałoby być inaczej? – Poddaję się – zakończył i dumnym krokiem wyszedł z kuchni. 12 – Sądzę, że mamy to za sobą – powiedziała Dolly do senatora. – Myślę, że miałaś trochę uciechy, sadzając Jonesa koło Winnie Justin. Dolly uśmiechnęła się do niego. Przyjemnie było patrzyć, jak się uśmiecha. Rozjaśniała jej się twarz i stawała się młoda i żywa, taka, jaką pamiętał z początków małżeństwa. – To ty to zrobiłeś. – Tak, sądzę, że to mój wyczyn. Oboje jesteśmy figlarzami. – Usiłujemy być. – Zaśmiała się. – Zawsze uważałam, że przyjęcie zyskuje na tym, gdy mu się przydaje odrobiny humoru. Gdy wszedł MacKenzie, Dolly rzekła: – Mac, przykro mi, że jeszcze dorzucam ci czyszczenie srebra, ale lich tarze... – Oczywiście. Powinienem pamiętać. – A do lunchu nakryjemy na tarasie – dodała. – Jeżeli ktoś chce prowadzić restaurację – zwróciła się do senatora – to musi się z tym liczyć. – Bez względu na to, jak ciężkie miałyby nam przypaść czasy, nigdy nie otwierajmy restauracji – odparł. – Za żadną cenę, to zupełnie nieprawdopodobne – dorzucił Mac. – Czy wiesz – powiedział senator do żony – nagle poczułem się zmęczony. Czy sądzisz, że będę mógł zdrzemnąć się przed lunchem? Jej żart o restauracji oczyścił atmosferę. Znowu panowała między nimi zgoda, aż do następnej okazji, gdy któreś z nich wybuchnie gniewem. Dotknęła jego ramienia. – Oczywiście. Oczywiście, Richardzie. W skrzydle domu, gdzie senator miał sypialnię i połączony z nią mały gabinet, znajdowała się Nellie. Ten gabinet to była jego kryjówka, do której przejście prowadziło jedynie przez sypialnię. Chciał, żeby tak pozostało, żeby to był jego schron; drzwi prawie stale były zamknięte. Nellie pościeliła łóżko i elektryczną szczotką zamiatała dywan. Gdy wszedł senator, wyłączyła szczotkę. – Prawie skończyłam, panie senatorze – powiedziała niby to oficjalnie, ale z pewną poufałością, do której upoważnia kobietę fakt, że była w łóżku z mężczyzną nie będącym jej mężem, ale miłym i delikatnym. Wstąpiła w ten sposób w związek, który niełatwo daje się zaklasyfikować: nie jest kochanką; trudno nazwać ją przyjaciółką, nie jest też siostrą; ten związek zapewniający pewną serdeczną osłonę opiera się na darze jej ciała, który on przyjął. Nellie wysoce to sobie ceniła. Senator był niewyczerpanie uprzejmy. Czasami spoglądał pożądliwie na jej miłe, okrągłe kształty i połyskujące złotorude włosy, na białą, delikatną karnację. Nigdy nie siadała na słońcu. Rasowa mądrość irlandzka nakazywała jej tego unikać. .Nellie zebrała przyrządy do sprzątania. – Czy chciałby pan, abym uporządkowała pana gabinet? – Nie. Dzisiaj nie, Nellie. – Wygląda pan na zmęczonego, jeśli mogę pozwolić sobie na tę uwagę. – Jestem zmęczony. – Mogłabym przynieść panu filiżankę dobrej herbaty. – Dziękuję, moja droga. Nie. Usiadł na brzegu łóżka i zrzucił buty, stare wygodne mokasyny, które były jak dobrzy starzy przyjaciele. – Czy mogę zasłonić okno? – Proszę. Zsunęła story i senator rozciągnął się jak długi na łóżku. Nellie pomyślała, że byłoby przyjemnie pochylić się nad nim i pocałować go, ale to była tylko myśl. Mogła myśleć o skuszeniu senatora, ale nie była do tego zdolna. Zabrała swoje szczotki i wyszła z pokoju, cicho zamknąwszy drzwi. Senator prawie natychmiast usnął, ale wyrwał go ze snu telefon. Spał nie dłużej niż pięć czy dziesięć minut i teraz próbował za wszelką cenę zatrzymać półświadome marzenie senne o lecie sprzed wielu lat, gdy był jeszcze dzieckiem i brodził gołymi stopami po brzegu zatoki za ich domem. Telefon zadzwonił trzykrotnie, zanim włączyła się mechaniczna sekretarka, i usłyszał głos Joan. „Panie senatorze, zamykam biuro. Nic się nie zdarzyło dzisiaj z wyjątkiem Callahana, pamięta pan tego tłustego, brzuchatego piwosza, który chce zrobić porządek z Azylem. Im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to beznadziejne. Właśnie przyszedł raport i jest plan przeniesienia albo usunięcia prawie czterystu rodzin. Wygląda na to, że mamy zbyt wielu nieprzyjaciół w tym stanie. Przykro mi z powodu dzisiejszego spotkania, przepraszam za moje zachowanie i, na litość boską, bądź ostrożny w sprawie Azylu. To wybuchowy temat”. Jak to się działo, że zdobywał kobiety, które go kochały i nigdy nie postępowały na jego szkodę? Nie uważał siebie ani za przystojnego, ani sympatycznego. Nastawił ponownie mechaniczną sekretarkę, rzucił się na fotel koło łóżka i myślał o Joan Herman. Zdecydowana, jeśli coś postanowiła, cyniczna bez reszty, nie wierząca w nic, a jednak lojalna i zdolna do miłości, co mu się nie mieściło w głowie. Jej cynizm był mu potrzebny, gdyż san był do niego niezdolny. Kiedyś naszkicował projekt uchwały, na mocy której zastąpiono by amerykański hymn Gwiaździsty Sztandar, dla niego nie do przyjęcia, pieśnią Piękna Ameryka, o której zawsze myślał, że powinna się stać hymnem narodowym. Joan powiedziała wtedy: – Panie senatorze, kogo to obchodzi, o czym się śpiewa w hymnie? Z Gwiaździstym Sztandarem nie ma żartów. – To okropna pieśń pijacka. Autor Francis Scott Key był pijakiem – bronił się. – Ten pomysł nie przyniósłby głosów. A Azyl. Dlaczego miałby to być dynamit? Ludzie, którzy będą dziś u niego na kolacji, nie należeli do jego partii. Jeśli zgodził się zaprosić ich do swego stołu, to tylko ze względu na szacunek dla teścia. Szacunek? – „Ten stary sukinsyn” – powiedziała Joan Herman, zawsze mówiąca prosto z mostu, mając na myśli jego teścia – „ma wodę we krwi i lód w sercu”. 13 Czekając na miejscowym lotnisku na przylot samolotu z dziadkami, Leonard spytał Elizabeth, czy kiedykolwiek czuła się Żydówką. To było takie pytanie, na które w innych okolicznościach można by było usłyszeć udany dowcip. Teraz, zanim odpowiedziała, szybko spojrzała na brata i długo mu się przyglądała. – Myślałam o tym czasami. Dlaczego? – Podobno jesteśmy Żydami. – Tak nam mówią. – Czy to ci kiedyś przeszkadzało? – Nie. Prawdę mówiąc, nigdy. – Nigdy nie byłem w synagodze – oznajmił. – Wiesz, jak to jest, gdy coś takiego ci się zdarzy, zastanawiasz się, czego nigdy nie doświadczyłeś. – Byliśmy raz w synagodze – przypomniała mu Elizabeth. – Nie, dwa razy. Pierwszy raz, gdy tatuś przemawiał w świątyni Emanuela w Nowym Jorku, i drugi raz w Newport. – To nie ma najmniejszego znaczenia, Liz. Sama to wiesz. Nie wiem nawet, co to znaczy czuć się Żydem. – Nie wiem, czy jest w tym coś szczególnego, żeby to odczuwać. Słyszałam, jak dziadek kiedyś mówił, że zgodnie z definicją hitlerowską, jeśli się ma jedną ósmą krwi żydowskiej, jest się Żydem i kandydatem do pieca gazowego. Dziadek, zdaje się, ma jedną szesnastą krwi żydowskiej, jeśli to coś ma mówić. Ojciec babci należał do kościoła kongregacjonalistów czy coś w tym rodzaju. Nigdy nie wiedziałam dokładnie. Wobec tego matka byłaby... – No tak – przerwał Leonard. – Już są. Na tym małym prowincjonalnym lotnisku stał tylko jeden niezbyt okazały budynek. Do lądujących samolotów podjeżdżano z ruchomymi schodkami. Samolot Augustusa Leviego z numerem 727 był w kolorze biało-niebieskim; dużymi czarnymi literami wymalowano na nim z obu stron kabiny słowo Macamaw. Była to nazwa firmy inżyniersko- konstrukcyjnej, założonej przez pradziadka Augustusa Leviego w czasie wojny domowej. Budowała ona drogi i linie kolejowe na zamówienie Armii Unii. Widząc, że w oczach siostry znowu ukazały się łzy, Leonard rzekł zdecydowanie: – Dość tego, Liz. Mamy przed sobą długi, ciężki dzień. – Czy nie powiemy im? – Nie, w żadnym razie. Musimy przebrnąć przez tę piekielną kolację. To jest bardzo ważne dla mamy. – Jak możesz podchodzić do tego tak chłodno? – Już się przyzwyczaiłem, siostrzyczko. Człowiek uczy się żyć z czymś takim. – Dobrze. Już mam to za sobą. Samolot zatrzymał się na chwilę i już rolował w stronę budynku. Gdy Elizabeth i Leonard wchodzili do wnętrza od strony parkingu, Augustus i Jenny Levi ukazali się od strony pola startowego. Widząc Elizabeth i Leonarda, Augustus wielkimi krokami wysunął się do przodu i objął wnuczkę niedźwiedzim uściskiem. Jego żona zbliżała się bardziej statecznie, by uścisnąć i ucałować najpierw Leonarda, potem Elizabeth. Leonard zawsze się bał uścisku dłoni dziadka. Ten uścisk był miażdżeniem kości, i teraz jeszcze poddawał mu się przerażony, starając się nie krzywić z bólu. – Niech na was spojrzę. Cofnijcie się – powiedział Augustus. Leonard zawsze uważał, że dziadkowi dano odpowiednie imię. Levi – przy wzroście stu dziewięćdziesięciu centymetrów – miał szeroką, wypukłą klatkę piersiową, czerwoną twarz i przypominał Johna Bulla ze znanej karykatury. Ze względu na silną budowę, pomimo wału tłuszczu wokół żołądka, nigdy nie uważano go za otyłego i mówiono tylko, że jest tęgi, choć ważył sto dziewięć kilogramów. Jego żona Jenny – w świadectwie urodzenia figurowało imię Jean – należała do tych wysokich, smukłych kobiet, które uprawiają golf, narty, tenis i jeździectwo; miała szerokie ramiona, co pozwalało jej z wdziękiem królowej nosić eleganckie stroje. Obecnie, w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, ciągle świetnie wyglądała, miała tylko piętnaście kilo więcej niż dziewczyna, którą Augustus poślubił. Charakteryzowała ją niewielka arogancja, wynikająca z faktu, że urodziła się bogata i pozostała bogata przez całe życie. Augustus miał siedemdziesiąt trzy lata, ale walczył z wiekiem tak, jak walczył z wszystkim innym. Jeśli zaś okazywał w tym większą energię, niż wymagała sytuacja, umiał ją przyhamować. Leonard często się zastanawiał, jak tych dwoje zadowolonych z siebie masywnych ludzi mogło być rodzicami ich matki. Dolly, w przeciwieństwie do nich, była mała, delikatna i nieustannie popadała w rozterkę. – Nie wyglądacie dobrze, żadne z was – natychmiast zauważył Augustus. – Potrzebujecie słońca i ruchu! Dzieci nie odżywiają się teraz dobrze. Do diabła, czy to nie jest kokaina? – Mówił do nich tak, jakby zwracał się do jednego ze swoich dyrektorów, ale podczas gdy dyrektor kurczyłby się ze strachu, Leonard i Elizabeth zgodnie, po raz pierwszy tego dnia, wybuchli śmiechem. Ubóstwiał ich i zapewne obchodziło go tylko tych dwoje szczupłych, pięknych stworzeń, z jego krwi i kości. Oni zaś uważali go za swojego olbrzymiego, grubego i na wskroś miękkiego, ulubionego niedźwiadka. Z Jenny było trochę inaczej. Była kochającą babką, ale zbytnio nie demonstrowała swoich uczuć. Choć zawsze pozostawała w cieniu człowieka, którego poślubiła, wzrost i królewska postawa wystarczały jej, by czuć się panią siebie. Z samolotu wydobyto bagaż – pięć walizek na jedną dobę pobytu w Cromwells. Augustus poszedł wydać ostatnie polecenia swemu pilotowi. Gdy wrócił, Leonard holował walizkę do kombi. Bez wysiłku Augustus wrzucił inne bagaże do samochodu. – Czy poczekamy na pilota? – spytał Leonard. – Nie, teraz zabieramy z sobą nawigatora, który zastępuje częściowo pilota. Udadzą się do miasta. Bardzo bym chciał pobyć z wami jakiś czas i pograć trochę w tenisa. Ojej, przecież to już ze trzy albo cztery lata minęło od czasu, gdy grałem z wami. Czy sądzisz, że pobiłabyś mnie, Liz? – Bardzo bym się starała. – A może dziś po południu? – Nie brałeś do ręki rakiety tenisowej od lat – wtrąciła się Jenny – i dzisiaj też ci się to nie uda. – Tylko jej posłuchajcie! – Dopisywał mu wspaniały humor. – Dlaczego nie możecie zostać dłużej? – Jesteśmy w drodze do Szwajcarii. To interes, nie przyjemność. – Jakżeż zazdroszczę – westchnęła Liz. – Dołącz do nas. – Czy otworzyliście dom w Klosters? – Nie – odpowiedziała Jenny z irytacją. – I nie otworzymy. Jest zimny, wiatr w nim hula. I do tego rozpada się. Doprawdy nie wiem, dlaczego go nie sprzedamy. – Jest taki piękny – zauważyła Elizabeth. – Czy pamiętasz, Lenny, wielki kominek? – Pamiętam, jak tam marzłem – odparł Leonard. – Zamieszkamy w porządnym hotelu w Genewie – oświadczyła Jenny. – Będę omijała Klosters. On myśli, że mam trzydzieści lat. W październiku ukończę siedemdziesiąt, i czuję to. Myśli Leonarda krążyły teraz wokół Klosters, gdy w wieku siedmiu lat, zmarzniętego do szpiku kości, zaprowadzono go wśród strasznego, zacinającego śniegu do domu z bali na kamiennej podmurówce. W wielkim kominku buzował ogień, ale on nie mógł się ogrzać i drżał ze śmiertelnego zimna. Śmierć – zimno, zimny oddech śmierci. Jenny paplała dalej. – Wierzcie mi, że niczego bym bardziej nie chciała jak zabrać was z sobą i przedstawić pewnym osobom, które znamy w Szwajcarii i Francji. Nic tak nie podnosi statusu ludzi jak dwoje uroczych wnuków, a jestem teraz na takim etapie, że nie ukrywam wieku. Właściwie nawet jestem z tego dość dumna... i nigdy nie uciekałam się do operacji plastycznej. Uch! Okropna sprawa, chwytają twoje mięśnie i tak je odciągają, że jak spojrzysz w lustro, nie poznajesz siebie. Pamiętasz, Liz, Maggie Blakely z Wirginii, którą twoja matka zapraszała, jak was odwiedzaliśmy w Georgetown – a więc te zabiegi z jej twarzą zrobiły z niej obcą osobę. To znaczy własna matka by jej nie poznała i chociaż twarz jest całkiem znośna, to naprawdę nie wiesz, kim jest. A dla niej wyjaśnianie, kim jest, stało się koszmarem. Elizabeth zaczęła płakać. – Zamknij się – ostrzegł żonę Augustus. – Proszę cię, zamknij się. – To tylko tak – odezwała się Elizabeth. – Głupia reakcja uczuciowa, z racji, że wszyscy jesteśmy razem. – Rozumiem – powiedziała Jenny. – Siedziała z Elizabeth na tylnym siedzeniu, podczas gdy jej mąż zajmował miejsce obok prowadzącego samochód Leonarda. – Z całą pewnością rozumiem cię. – Objęła ją ramieniem i przyciągnęła do siebie. Jenny pamiętała, jak sama była drażliwa i skłonna do płaczu w czasie kobiecych przypadłości. To było dawno temu, ale jeszcze pamiętała. Z całą pewnością o to chodzi. Gdy Augustus spojrzał na nią pytająco z troską w oczach, Jenny porozumiewawczo kiwnęła głową. – Zaraz się uspokoi – powiedział bez przekonania Leonard. – Nie martw się, dziadku. Zaraz się uspokoi. 14 MacKenzie wszedł do jadalni z koszykiem kwiatów z ogrodu. Wybrał białe bzy oraz białe i jasnoróżowe peonie, olbrzymią masę słodko pachnących, pięknych kwiatów. Na ich widok Dolly klasnęła z zachwytu w ręce. – Jakie wspaniałe! Ale co mam z nimi zrobić? Pękłoby mi serce, gdybym musiała je przyciąć, a jednak są za duże, aby postawić je na stole. Będzie z nich piękny bukiet na kredens. Ale co w takim razie postawię na środku stołu? Pamiętam, że kiedy jeszcze byłam dzieckiem, przeczytałam opowiadanie o wielkim nadwornym włoskim kuchmistrzu jakiegoś księcia czy kogoś w tym rodzaju. Któregoś dnia kuchmistrz wyczerpał pomysły na dekorację stołu. Wtedy jego siostrzeniec poprosił go, aby dał mu faskę masła, i z tego masła wyrzeźbił wspaniałego lwa. Czy wiesz, że chłopiec został słynnym rzeźbiarzem, ale za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywał. I oczywiście nie mamy faski masła ani rzeźbiarza. A zatem? No, Mac! Wymyśl coś. – Czy pamięta pani tego szklanego orła, którego senator dostał od Czerwonego Krzyża w podziękowaniu za pomoc w ich akcji? – Wspaniale! Medal Cromwella lub coś w tym rodzaju. – Słucham? – Właśnie nadałam ci medal. A więc do roboty, Mac. Przynieś – orła i duży wazon Wedgewood do kwiatów. Poza tym wino i wodę, trzy kieliszki do każdego nakrycia. MacKenzie poszedł do kuchni, by przyciąć kwiaty i nalać wody do wazonu, pięknego naczynia porcelanowego w kolorze jasnoniebieskim i białym. – Jak ci idzie? – spytała Ellen. – Od dawna nie widziałem jej w takim nastroju. Buja w obłokach jak latawiec. – Dzięki Bogu. – Czy wiesz, jaki jest tego powód? – Nic takiego nie wymyśliłam, co chciałabym ci powtórzyć. Weź się do roboty. – Do roboty. Robię całe życie jak pieprzony robol, a tylko od czasu do czasu pieprzę. Do kuchni weszła Nellie Clough, która, słysząc ostatnie słowa, zaczęła chichotać. – Co cię tak rozśmieszyło? – chłodno spytała Ellen. – Nic, pani Ellen, absolutnie nic. – Muszę zanieść ten wazon pani Dolly – oznajmił MacKenzie – a jak wrócę, będę pomagał. Wrócił z Dolly. – Czy uwierzysz – powiedziała do Ellen – że zapomniałam o lunchu? Ellen wskazała na tacę pełną nakryć. – Trzeba to najpierw załatwić, proszę pani, a potem zastanowimy się. Dolly liczyła nakrycia. – Potrzeba siedmiu nakryć. Jest tutaj tylko sześć. – O! Rzeczywiście. – Dodała jeszcze jedno nakrycie, zastanawiając się, dlaczego, do diabła, zapomniała, że Clarence Jones był gościem. Mówiła sobie, że przecież to nie pierwszy raz Murzyn był tu na przyjęciu. Oczywiście, że nie. – Na litość boską! – odezwała się do męża. – Nie stój tutaj. Zanieś tacę na taras. – Ale miała pretensję – do siebie, że wykorzystywała Maca, by ukryć, że była taka nieprzytomna. – Idź z nim – poleciła Nellie – i nakryj duży okrągły stół. Gdy wyszli, zwróciła się do Dolly, próbując usprawiedliwić swoje postępowanie. – Sama nie wiem, co mnie napada. – Zdaje się, że jesteś dla niego zbyt surowa. – To jego wina. Jest taki dobry i cierpliwy. Naprawdę tak jest. – Oczywiście, że wiem o tym, Ellen. – Jak senator. Ten sam typ. I to sprawia, że napadam na niego. Od dawna były przyjaciółkami, nie istniał między nimi stosunek pani-służąca, ale w tym dziwnym sanktuarium, zwanym kuchnią, łączyło je coś innego. Dolly dłuższą chwilę przyglądała się Ellen i wreszcie spytała: – Czy pokroiłaś zimną kurę? – Taak. – Nie będziemy podawać do stołu. Przygotuj bufet na kredensie i niech każdy sobie nakłada. Mój ojciec lubi kurę pokrojoną w plastry z kawałkami łodyg selerów i majonezem z boku. Mamy sałatkę z kartofli, dodaj do tego sałatkę nicejską i półmisek pokrojonych pomidorów. Wspomniałaś o jajkach na twardo. Będą świetnie pasowały do pomidorów. Ponadto przygotuj prostą sałatkę z tuńczyka, gdyby dzieci miały ochotę na dziecinne danie. Jest duży kawał cheddaru i wystarczająco dużo stiltonu. Tatuś lubi stilton. Jeszcze cienko pokrojony ciemny chleb i parę bułek. Zawołaj Nellie do pomocy. – Jest pani na mnie zła – odezwała się Ellen. – Na pewno panią zirytowałam. – Nic podobnego – zdecydowanie zaprzeczyła Dolly. – A więc mówisz, że senator jest dobry i cierpliwy? – Tak mi się zdaje. – Jestem pewna, że tak uważasz. Potem Dolly wróciła do jadalni i zaczęła układać kwiaty. Znalazł ją tam senator. Przebrał się w białą koszulę, jasnoszare spodnie i trampki. Po wejściu do pokoju stanął i bez słowa przyglądał się stojącej tyłem do niego Dolly. Miała na sobie różową marszczoną spódnicę, białą bawełnianą bluzkę i sandały. Padały na nią promienie słońca z zawrotnie wirującymi wśród nich pyłkami, nasuwając senatorowi myśl o obrazach francuskich impresjonistów, opętanych światłem słonecznym. Kwiaty mieniły się w słońcu błyskotliwie, jak gdyby były oświetlone od środka. – Czasami myślę, że to jest twój ulubiony pokój. – Chyba tak – odpowiedziała, nie odwracając się, i dalej układała kwiaty, jak gdyby postanowiła stworzyć jakąś doskonałą kompozycję. – I jest najbardziej cenny. Każdy z tych mebli był w rodzinie co najmniej, powiedzmy, od tysiąc osiemset dziesiątego roku. – A to jest dla ciebie ważne? Wolno odwróciła się do niego. – Ryszardzie, całą tę sprzeczkę dziś rano z powodu szynki oczywiście ja wywołałam. Tak mnie czasami złościsz i wtedy muszę się do czegoś przyczepić; był jednak konkretny powód. Do diabła, Richardzie, jestem Żydówką. Może to jest moja świeża decyzja i naturalnie zdaję sobie sprawę, że jest wielu Żydów, których nie lubię. Urodziłam się na rok przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor i zanim zakończyła się druga wojna światowa, nigdy nawet nie podejrzewałam, że jestem Żydówką. No, może zaledwie podejrzewałam, nic więcej. Nie zwróciłam nawet uwagi, że Levi jest żydowskim nazwiskiem. W wieku lat czternastu po raz pierwszy przeczytałam o holocauście. Jak widzisz, niezbyt szybko dochodziłam do tego. – Staram się to zrozumieć. – Nie sądzę, aby można zrozumieć związki rodzinne. Nie rozumiem własnego ojca i matki. Zrezygnowałam z tego. Nawet nie wiem, czy ich kocham, czy nienawidzę. – Myślę, że ich kochasz – rzekł senator niepewnie, zastanawiając się, dokąd to ich zaprowadzi. Augustus lxvi zawsze wzbudzał w nim strach. Był tak pewny siebie, że to czasami wywoływało w senatorze zimny dreszcz grozy. Cromwell znał sporo ludzi w Senacie Stanów Zjednoczonych, którzy hołdowali poczuciu, że wiedzą wszystko najlepiej. On zaś bardzo się tego obawiał, uważając, iż jedynym prawdziwym, trwałym złem na świecie jest niepodważalna pewność, niewzruszona ortodoksja. Dolly układała kolorowe serwetki na stole i senator zrobił uwagę, że nigdy nie używa obrusów. – Mama używała obrusów – powiedział. – Dobrze pamiętam. To oznaczało, że była jakaś okazja. Mam na myśli szczególną okazję. – Tak, oczywiście. Nie mogłabym jednak pogodzić się z przykryciem tego pięknego stołu. To dodatkowy czynnik. – Wszystko się teraz zmieniło. To znaczy w dołach. – W dołach? Richardzie, twoi rodzice należeli do cieszącej się szacunkiem klasy średniej. – Byli, jak to określa nasz prezydent, większością z zasadami. Mój ojciec miał takie zasady, że raczej by umarł, niżby poprosił o podwyżkę gaży. Czy wiesz, że nigdy nie doszedł do sumy pięćdziesięciu dolarów na tydzień? Kasjerzy bankowi są podstawą społeczności cieszącej się powszechnym szacunkiem. Mama wierzyła w modlitwę. Nigdy nie widziałem nikogo modlącego się bardziej żarliwie. Kiedy zaś wygrałem pierwsze wybory, powiedziała mi: „Żebyś nigdy nie mówił, iż nie spełniają się intencje modłów”. – Czy mam przez to rozumieć, że modliła się, abyś został politykiem? – Oczywiście. Była Irlandką. – Wzruszające. Czy zechcesz wyciągnąć z szafy ściennej kasety z kompletem srebrnych sztućców i postawić je na bufecie? Czy może powinnam wezwać Maca? – Nie potrzeba. Wstałem o piątej rano. Przebiegłem ponad kilometr, pływałem, brałem prysznic i ciągle jeszcze jestem na nogach. – Przepraszam, jeszcze raz przepraszam – odezwała się Dolly. Jakimś dziwnym sposobem przez tę parę minut sam na sam w jadalni stosunki między nimi ogromnie się poprawiły. Od wielu miesięcy, jeśli nie lat, nie przypominała sobie, by były lepsze. Nie wiedziała, jaka to tajemnicza siła na nich podziałała. Godzinę temu była gotowa udusić go, a teraz patrzyła czule, jak niósł i stawiał na bufecie ciężkie kasety ze srebrem. Kolejny już raz musiała przyznać, że był przystojny, odrobinkę za tęgi, ale jeszcze ciągle silnie zbudowany, dobrze umięśniony mężczyzna. Podobali jej się krzepcy mężczyźni. – Nigdy nie zapomnę – sięgał myślami wstecz – jak byłem pierwszy raz na obiedzie w domu twojej matki. Było to zaraz po skończeniu college’u i dzięki Bogu miałem na sobie mundur. Nie miałem wtedy przyzwoitego garnituru. – Domyśliłam się tego – przyznała się Dolly. – Twój ojciec spojrzał na mnie, jakbym był robakiem. – To typowe dla niego. Nie byłeś oficerem. Pocieszyło go, że byłeś prokuratorem wojskowym. Potem powiedział mi, że zdradzałeś wyraźne oznaki inteligencji. – Trochę koloryzujesz. – Senator uśmiechnął się. – Nigdy mi o tym nie mówiłaś. – Słowo harcerki. – Otworzyła trzy kasety ze srebrem, które Richard postawił na bufecie, i przyjrzała się im uważnie. – Spójrz. Czy wymagają czyszczenia? – Nie – rozstrzygnął. – Weźmy tę idiotyczną, bezsensowną, piekielną wojnę w Korei... – Nawet nie spojrzałeś. – Ależ tak. – Podniósł do góry widelec. – Antyczne. Tego dnia w twoim domu dwanaście łyżek, osiemnaście widelców, siedem noży – wszystko stłoczone wokół mego talerza... Uśmiechnęła się do niego. – Musiałeś się czuć fatalnie, jestem tego pewna. – Opowiedziałem o tym mamie. Chciała wiedzieć, co to za ludzie. Powiedziałem jej: „Bogaci”. „Ach – rzekła – nie to miałam na myśli. Czy są katolikami, czy protestantami?” Wiesz, ja nie wiedziałem. Spytała mnie, czy widziałem krucyfiks, i oświadczyła, że bogaci ludzie wieszają krzyże w sypialni. Następnym razem miałem wkraść się do sypialni i sprawdzić to. – Wymagają czyszczenia – stwierdziła Dolly. – Biedny Mac, rano czyścił półmiski i serwis do kawy, a teraz znowu czeka go to. – Ależ to najzupełniej niepotrzebne. – Parę sztuk. Niewiele. – Następnie nieoczekiwanie podeszła do senatora i stając na palcach, delikatnie go pocałowała. Potem pospiesznie wyszła z pokoju. Niech mnie diabli, powiedział senator do siebie, czeka mnie wieczne piekło. Rzucił się na krzesło, próbując podjąć decyzję, czy ma za nią pójść do kuchni, czy może ona powróci. Nie wróciła jednak do jadalni. Po paru minutach Richard wyszedł z jadalni i mijając pokój po pokoju, znalazł się na dworze. Wszedł na taras, nie bardzo wiedząc, dlaczego, MacKenzie i Nellie nakrywali tam do stołu przed lunchem. Choć przez parę godzin nic szczególnego się nie działo, senator uświadomił sobie, że ten poranek nie był taki zwyczajny. 15 Po rozmowie z MacKenziem Jones umieścił książki na półkach w miejscach, skąd je wyjął. Drzwi biblioteki wychodziły na osłoniętą werandę, która rozciągała się do końca jednego skrzydła domu. Jones, ciekawy domu, choć niepewny, czy może go zwiedzać sam, otworzył drzwi na osłoniętą werandę i wyszedł. Na werandzie stały kolorowe meble: miękka kanapka, obita tkaniną z wzorem w kolorach żółtym i różowym, duże fotele oraz bujaki z trzciny. Sama ta weranda była większa od mieszkania, w którym spędził swoje dzieciństwo. Nigdy przedtem nie przebywał w takiej rezydencji. Nieoczekiwanie przyszło mu na myśl, że ludzie, którzy mieszkali w takim domu, w gruncie rzeczy byli bezbronni. W dzielnicy, gdzie spędził dzieciństwo, śmierć była częstym i zazwyczaj okrutnym gościem. W walce z nią nie widziano szans. Choć jej nienawidzono, musiano ją akceptować. Gdy miał zaledwie dziewięć lat, jego stara jak świat prababka opowiedziała mu, jak to jego dziadek, niewolnik z plantacji w Karolinie, zmierzył się ze swoim właścicielem. Właściciel wycelował dubeltówkę w niewolnika i kazał mu na kolanach odwołać słowa, które wypowiedział. „Nigdy, ty biały draniu” – odparł niewolnik i właściciel wypalił do niego prosto w twarz, zabijając go. – Duma – powiedziała stara kobieta prawnukowi. – W obliczu śmierci musisz mieć dumę. Nie miało to większego sensu dla Jonesa ani nie zmniejszyło jego silnego strachu przed śmiercią, a do tego duma była słowem z innej epoki, dzisiaj prawie nie używanym. Jones wiedział, tak samo jak wiedział Leonard, że on, Jones, mógł zostać redaktorem „Law Review” jeszcze przed ukończeniem studiów. Jest wysoki, przystojny, czarny, ale nie bardzo czarny, elegancki i ma wystarczająco dobre maniery, by zostać funkcjonariuszem Najwyższego Sądu albo wstąpić do najlepszej firmy adwokackiej w Waszyngtonie czy Nowym Jorku. Może też wrócić do Karoliny i tam rozpocząć pracę w firmie oraz zająć się polityką. Skończyć z nonsensem dumy, która przyniosła śmierć głupiemu niewolnikowi od strzału prosto w głowę. Odsunąć śmierć. Nie będzie śmierci. Człowieku, sam ją prowokujesz. Do czasu, aż otrze się o twoje ramię. Ale wtedy, na Boga, duma nie pomoże ani trochę. Jones wyszedł przez werandę, okrążył dom i znalazł się na zewnętrznym tarasie z markizą w paski, chroniącą to miejsce od słońca. Miał tu być podany lunch. Markiza zakrywała tylko połowę tarasu, gdzie nakryto do stołu. W drugiej połowie stały fotele wypoczynkowe. Senator, uzbrojony w gazetę i okulary do czytania, zatopił się w jednym z nich. Na widok Jonesa wskazał na fotel koło siebie. – Usiądź, Clarence, jeśli nie przeszkadza ci słońce. – Niektórym Murzynom to przeszkadza – rzekł Jones. – Skóra staje się ciemniejsza. Ja mogę być czarny jak noc. Senator przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Czy chłopak był arogancki, niegrzeczny, wyzywający, czy tylko zwyczajnie bezpośredni? – My oczywiście usiłujemy być ciemniejsi. Opalanie się należy do głupich nawyków naszych czasów – zauważył senator. Jones z uśmiechem rzucił się na fotel koło senatora i rzekł: – Dla nas to coś w rodzaju komplementu. Biali chcą być ciemniejsi. Nigdy tego nie rozumiałem. Ale białych niełatwo zrozumieć. – Może masz rację. – Buszowałem w pana bibliotece – powiedział Jones od niechcenia. Wcale nie było tak łatwo siedzieć koło senatora i prowadzić z nim konwersację. Zaraz na początku zmusił się do tego. Gdyby siedział bez słowa, już widział, jak senator mówiłby żonie o gburowatym czarnym chłopaku, którego przywiózł Leonard. – To wspaniała biblioteka. – Nie tyle wielka, co różnorodna w tematyce i zgodna z moimi zainteresowaniami, gustem mojej żony i oczywiście Leonarda i Elizabeth. Bardzo niewiele książek prawniczych, co jest wielką szkodą, ponieważ słyszę, że przebijasz się przez szkołę prawa. Trzymam jednak większość księgozbioru z zakresu prawa w Waszyngtonie – w moim biurze i w domu w Georgetown. Natomiast w biurze miejscowym – popularne prace i zbiory praw. – Nie szukałem książek prawniczych. – Jones powiedział to wbrew swojej woli i momentalnie przeraził się, uświadamiając sobie, że chyba musiał być nieprzytomny, kiedy przyjął zaproszenie Leonarda. A jeśli Leonard postanowił wyjawić dzisiaj wszystko, powiedzieć temu człowiekowi, swemu ojcu, matce i pozostałym, że umiera? Zawsze mogę uciec – pomyślał. Mogę poprosić, aby odwieźli mnie na dworzec, zanim Leonard wróci. Licząc się z taką ewentualnością, zapytał senatora: – Kiedy wracają Elizabeth i Leonard? Senator spojrzał na zegarek. – Powinni być lada moment. Czy nic ci nie jest? – Nie, proszę pana. – Westchnął. – Na pewno? – Tak, proszę pana. Nastąpiła chwila ciszy. Senator patrzył na niego pokrzepiająco, zdając sobie sprawę, jak chłopiec musi być zażenowany. – Czy chciałbyś przejrzeć gazetę? – spytał. – Nie, dziękuję panu. – I teraz Jones powtórzył: – Nie szukałem – książek prawniczych w bibliotece. Przeglądałem książki, które pan ma z mechaniki kwantowej. – Ach tak! Myślałem, że studiujesz prawo. – Tak, proszę pana, a mechanika kwantowa jest moim hobby. – Hej, także moim – powiedział senator z zadowoleniem w głosie. – Dlaczego nie studiujesz fizyki? – Marzeniem moich rodziców jest, abym wrócił na Południe i zajął się polityką. – Rozumiem to – oświadczył senator. – Czasami robimy to, czego chcą rodzice. Ja tak postąpiłem. Fizyką zainteresowałem się w wojsku, był to dla mnie okres nudów. Armia to najbardziej bezcelowy i bezwartościowy dodatek do tak zwanej cywilizacji i prócz śmierci i kalectwa jej głównym produktem jest nuda. Jones przyglądał mu się z uwagą. – Czy to nie zgadza się z moimi wypowiedziami z kampanii wyborczej? Na to Jones nie odpowiedział. Nie wiedział, jak reagować, gdy konwersacja przybrała taki obrót. Spojrzał przed siebie nad trawnikiem w kierunku basenu. Ciągle nurtowały go sprzeczności, a tutaj pojawiło się ich zbyt wiele, by dał sobie z nimi radę. Dlaczego senator zaczął z nim tę szczególną rozmowę? I jak to jest możliwe, aby taki, zdawałoby się, wrażliwy człowiek miał się okazać tak nieludzko niewrażliwy w stosunku do własnego syna? A czy naprawdę był niewrażliwy, czy może on, Jones, tak mało znający reakcje białych, opierał swoje opinie na podstawie fałszywych mniemań? – Mnie ta teoria powstrzymuje od rozpaczy – powiedział senator z wahaniem, jakby w każdym słowie ukrywał pytanie. Pominął to, co mógłby powiedzieć o losie katolika, który właściwie nie był katolikiem, a ożenił się z Żydówką, która nie była Żydówką. – Czy wiesz, co mam na myśli? Dlaczego właśnie ja? – zastanawiał się Jones. Wcale nie był pewien, że rozumiał, co senator miał na myśli. Jego, Jonesa, rozpacz rodziła się ze zbliżania się bezsensownej, zagrażającej śmierci – ale senator takiej śmierci nie oczekiwał. Senator uśmiechnął się. – Nie mówię o moralności – wyjaśnił. – Mówię o tym, jak się przedstawiają konkretne sprawy. Kłopot polega na tym, że nikt, kto nie zakopał się w mechanice kwantowej, nie ma pojęcia o tym, co mówię. A ty, Jones? – Nie jestem pewien. – Ale zgodzisz się, że to stawia przed nami problemy ontologiczne. – Tak, na pewno, proszę pana – odparł Clarence, zadowolony, że może powiedzieć coś rozsądnego. – Jeśli na przykład weźmiemy pod uwagę sytuację, gdy dwie formy bytów wydają się połączone i przedmiot – w braku lepszego terminu – jest zarówno falą, jak cząsteczką, to wtedy można się trochę pocieszyć założeniem, że ten dom wariatów, który nazywamy społeczeństwem, jest mniej rzeczywisty niż iluzja. Oczywiście tak jest. Sądzę, że mechanika kwantowa jest grą, ostatnią dostępną grą. Teraz uśmiechał się kpiąco, a Jones po prostu nie wiedział, co powiedzieć. W tym momencie na taras wszedł MacKenzie z tacą pełną wiktuałów. – Panie senatorze. Przyjechali państwo Leviowie. 16 Gdy senator wyszedł, by powitać gości, Jones poczuł ulgę. MacKenzie pojawił się ponownie, tym razem z tacą napojów i lodem – napojami bezalkoholowymi i alkoholem. Nellie szła za nim, niosąc na tacy zastawę do kawy. – Podamy obiad o wpół do drugiej – zwrócił się Mac do Jonesa. – Zadzwonię, tak że będzie pan mógł jeszcze pospacerować. – Uśmiechnął się. – Dziękuję, panie MacKenzie. – Proszę nazywać mnie Mac. Wszyscy tak się do mnie zwracają. Jones miał na sobie dżinsy, tenisówki i białą trykotową koszulkę z krótkimi rękawami. – Czy wyglądam dobrze? To znaczy: czy jestem odpowiednio ubrany? – Doskonale. Nie ubieramy się specjalnie do lunchu. Pani Dolly nie lubi tylko kostiumów kąpielowych. Leonard wyszedł z domu i zawołał Clarence’a. Poszli za dom do ogrodu ziołowego. Dolly chciała, by przynieśli trochę zielonej pietruszki. – Jak poszło? – spytał Leonard. – Czułem się winny zostawiając cię z białymi ważniakami. – Białymi ważniakami? Nie znoszę tych uwłaczających wyrażeń. Rodzą się z nienawiści. Byłem zadowolony, że zostawiłeś mnie samego na parę godzin. Spotkałem MacKenziego i trochę z nim sobie porozmawiałem. To sympatyczny człowiek. A potem miałem dziwaczną rozmowę z twoim ojcem. – Dziwaczną? – Nie. Może nie dziwaczną. Zadał mi parę pytań. Całkiem zwyczajne pytania. Było to coś w stylu: muszę być uprzejmy dla tego młodego czarnucha, gdyż w tych czasach ludzie są tacy zacofani. Potem dowiedział się, że interesuję się mechaniką kwantową, i okazało się, że to jest jego hobby. – To było dziwaczne? – Może trochę. Wchodzi się w taki temat i nagle rzeczywistość okazuje się trochę niejasna. Czy naprawdę jesteśmy, czy to złudzenie? – Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. – Wiem. Ale z nim było inaczej. Muszę przyznać, że był dla mnie bardzo miły. – Myślę, że potrafi to – uznał Leonard. – Jeśli chodzi o kwanty, to on kieruje podkomisją energii atomowej czy coś w tym rodzaju. Zapomniałem dokładną nazwę. Jak mógł zapomnieć dokładną nazwę? – pomyślał Jones. – Wydaje mi się, że nie ma tygodnia, aby u nas nie było na kolacji jakiegoś fizyka... – Przecież jesteś w szkole – przerwał mu Jones. – Ale przedtem. Gdy byłem jeszcze dzieckiem. Clare, czy jesteś może na mnie wściekły? Jones objął go ramieniem. – Co znowu? Nie jestem wściekły. – Dlatego, że jestem chory? – O Chryste! Lenny. Kocham cię. Wiesz o tym dobrze. – Tak. Z pewnością. – Wiesz, Lenny, może nie powinienem zostawać na noc. Wpakowałem się w tę wielką, ważną kolację, którą wydaje twoja matka dziś wieczorem, i prawdę mówiąc, narzucam swoją obecność przy stole. Kto mnie zapewni, że chcą tam czarnego faceta? Może to być dla nich żenujące. Jak mam niby siedzieć przy jednym stole z sekretarzem stanu? – Tym nieudacznikiem? Kim on właściwie jest? Czy zrobił coś takiego, o czym warto mówić? – Jest sekretarzem stanu. – Jonesy, gdyby mój ojciec nie chciał cię przy stole, toby ci to powiedział. – Słuchaj – zastrzegł się Jones – wszystko, co wiem o twoim ojcu, pochodzi od ciebie. – Skończ już z tym. Nie kłóćmy się. Jones potrząsnął głową. – Wybacz mi, Lenny. Proszę, wybacz mi, na litość. Zapomniałem o... – Nie skończył zdania. – Zapominasz i zaczynasz traktować mnie jak normalnego człowieka, który nie zmierza jeszcze do rzeźni. I ja traktuję cię jak normalnego człowieka. Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie, i wreszcie Jones kiwnął głową. Oczy wypełniły mu się łzami. – Jezu Chryste! Nie płacz! Jeśli pozostał mi tylko miesiąc, chcę przeżyć go jak człowiek. Nie jak potępione stworzenie kierujące się do bram piekła, jak to było z biednym Martym Helsenem, pozostawionym sobie, samotnym, gdyż nikt nie chciał zbliżyć się do niego. – Będę się starał. Leonard odetchnął głęboko i spuścił głowę. – Wiem, że mój ojciec jest skomplikowanym człowiekiem. Ale ty siadasz koło niego i rozmawiasz. Ja tego nie potrafię. – Czy próbowałeś? – Próbowałem, próbowałem nieraz. Zapomnijmy o tym. Doszli już do ogrodu ziołowego, kompozycji ceglanych miedz i grządek. Stare cegły przeplatały się z białymi kamieniami wapniowymi. Dolly zaprojektowała ten ogród według osiemnastowiecznych sztychów i własnych dwudziestowiecznych pomysłów. – Pietruszka – zastanowił się Leonard. – Jak wygląda pietruszka? Jones spojrzał na niego, jakby pytał, jak to możliwe, żeby ktoś mieszkający tu całe życie nie rozpoznawał pietruszki. – Wiem, ale nie jestem ogrodnikiem. W każdym razie chciała pietruszkę z nacią o dużych liściach, a to już coś innego. – Tutaj – wskazał Jones. – To mięta. Nawet ja to wiem. – Wskazując na jakąś roślinę Leonard powiedział: – To właśnie to. – To mięta. Leonard ugryzł źdźbło. – Pietruszka. – Nigdy nie widziałem takiej pietruszki – przyznał się Jones. – Jeszcze jedno cudo bogaczy. Teraz Elizabeth wychyliła się z drzwi kuchennych i zawołała: – Matka pyta, gdzie jest pietruszka! – Gdybym miał taką posiadłość – rzekł Jones – miałbym Murzyna do zbierania pietruszki. – To znaczy, że traktujesz mnie jak normalnego człowieka. Jesteś wrogi, jesteś nieprzyjemny i wykorzystujesz okazję, by mówić głupstwa. – Trafna uwaga. – O Chryste! Jonesy, nie odchodź, potrzebuję cię. 17 Augustusowi Leviemu udało się w drodze na taras odciągnąć Dolly na bok. – Kim jest ten czarny chłopiec? – spytał. – Student. Przyjaciel Leonarda. Prawo na Harvardzie. Bardzo zdolny. – Czy będzie na kolacji? – Tak – odpowiedziała Dolly, patrząc na ojca w oczekiwaniu na jego reakcję. – Ten bałwan, Justin, kierujący Departamentem Stanu, nienawidzi czarnych, a tak samo jego żona, która jakoby uchodziła kiedyś za piękność z Południa. – Czy to ci nie na rękę? – Mnie? Rozmawiasz z Gusem Levim, moja mała. Nic nie odpowiada mi bardziej, jak zadać parszywcowi bobu, jeśli wybaczysz mi język. – Wiesz, tato, że nie – odezwała się Dolly. – I, na litość boską, nie wyrażaj się tak w obecności Clarence’a. Pochodzi z porządnej chrześcijańskiej rodziny, a wiesz, że trudno spotkać się z bardziej właściwym zachowaniem niż w przypadku przyzwoitych czarnych, którzy chodzą do kościoła. – Skoro tak uważasz, skarbie. – Mówię to z całą stanowczością. Chodzi mi zwłaszcza o kolację. – A podczas lunchu? – Również. W czasie lunchu Augustus Levi dominował nad towarzystwem nie tylko ze względu na swoją okazałą posturę. Sprawiał to także wyróżniający go strój. Zawsze opowiadał się za oryginalnością, uważając, że ma to głębokie znaczenie psychologiczne. Obecnie, gdy wszyscy byli ubrani swobodnie, on miał na sobie garnitur z nie gniotącej się kory bawełnianej, białą koszulę i krawat w kolorach uniwersytetu, w tym przypadku Harvardu. Studiował także w Instytucie Technicznym w Massachusetts, gdzie otrzymał dyplom inżyniera. Na jego białych butach nie było nawet jednej plamki, a w kieszonce marynarki tkwiła jasnolawendowa chusteczka ze znaczkiem uczelni inżynierskiej ITM. W ten sposób ukazywał dwa osiągnięcia z przeszłości spośród licznych różnorodnych nagród i wyróżnień, które nagromadził i on, i rodzina. – Dolly, wyglądasz cudownie – odezwał się do córki. – Gdybyś jeszcze zdobyła się na rozsądek i ufarbowała włosy, wyglądałabyś na trzydzieści lat. Twoje dzieciaki niewystarczająco się odżywiają. Anoreksja należy do bezsensownych przypadłości naszych czasów. Twój dom wygląda dość przyzwoicie, ale drzewa wymagają cięcia. – Zgadzam się, tatusiu – cicho odpowiedziała Dolly. Prowadziła rozmowę z matką i tylko częściowo docierało do niej, co mówił ojciec. Elizabeth i Leonard zanieśli się nagle konwulsyjnym śmiechem. To zdziwiło Jonesa, który lekko zażenowany jadł bez słowa. Uwielbiali dziadka. Jenny zaś w ciągu długiego życia z Augustusem nauczyła się nie słuchać tego, co mówił, chyba że zaczynał od gromkiej prośby: „Jenny, podaj mi sól”, jak właśnie w tej chwili. – Nie powinieneś solić. Doskonale o tym wiesz. – Podała mu sól. – Mam nadzieję, że wieczorem kucharka ograniczy sól – zwróciła się do córki. – Mamo, przecież to nic nie da. Na pewno będzie dodawał soli. Sałatka z kurczaka nie była solona. Ale on soli ją teraz. – Jak idzie ci gra w golfa? – Gus zwrócił się do senatora, który choć go nie uwielbiał, to jednak znosił. – To nie jest moja ulubiona gra. Wiesz o tym, Gus. – Oczywiście, i tu popełniasz błąd. Właśnie na polu golfowym załatwia się interesy w Ameryce. – Czy wiesz, co to jest ciśnienie krwi? – zwróciła się Jenny do córki. Matka, wzrostu stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, była kiedyś jedną z amerykańskich jasnowłosych piękności. W wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat miała figurę matrony z dużym biustem; ważyła prawie siedemdziesiąt kilogramów i była wystarczająco tęga, by nie poddawać się operacji plastycznej twarzy. Dolly słyszała pogłoski, że jej ojciec miał przygodę z pielęgniarką, która robiła mu zastrzyki z testosteronu na niemoc płciową, ale uważała to za jedną z plotek, które muszą krążyć wokół osobistości znanej w życiu publicznym. Choć niewątpliwie jej ojciec starał się utrzymywać swoją pozycję w cieniu, z dala od plotek i reklamy. Ciągle jeszcze uważała matkę za piękną i pociągającą kobietę i kto wie, czy współczucie dla niej nie było silniejsze niż miłość córki. Gdyby ktoś spytał ją, jakie uczucia żywi względem ojca, bez wahania odpowiedziałaby, że bardzo go kocha. Jednakże zadając sobie samej takie pytanie – co robiła niezmiernie rzadko – odpowiedziałaby znacznie mniej pewnie. Teraz kładąc rękę na ramieniu matki powiedziała: – Wiem, jakie ciśnienie krwi ma Richard. – Na szczęście nie sięga do solniczki. – Widzisz – Dolly zniżyła głos – tatuś jest nieśmiertelny, ale nie Richard. – Doprawdy, powiedzieć coś takiego! – Mamo, to tylko głupkowaty żart. – Tenis – Augustus mówił senatorowi – stawia twego przeciwnika z drugiej strony siatki. Dlatego to jest gra dla lekarzy i dla bogatych próżniaków. Nie dla polityków. – Dziadku – odezwała się Elizabeth – nie jestem ani lekarką, ani bogatym próżniakiem, ale kocham tenis. – Podziękujmy Bogu, maleńka, że nie jesteś politykiem. Staram się uświadomić twemu ojcu, że na korcie tenisowym nie ma wiele do roboty. Gdy coś z tego wpadło do uszu Dolly, choć nie bardzo słuchała, odważyła się powiedzieć, że tenis jest bardziej religią niż sportem. – Nie mój tenis – odparł senator. – To prawda. Richard nie ulega nakazom. – Ani nie prowadzi targów. – Ha! – wykrzyknęła Dolly. – Czasami, może czasami – rzekł senator. – Wszyscy, po kolei, gorszymy młodego Jonesa – powiedział Augustus. Dolly szybko zajęła się posiłkiem. – W bufecie są smakowite dania, panie Jones. Sałata nicejska jest wyśmienita, jeśli nawet jest to zwykły tuńczyk i zielenina. A chleb jest jeszcze ciepły. Sami robimy majonez i z tego jesteśmy sławni, przynajmniej na odległość kilometra w prostej linii wzdłuż wjazdu. Sałatka z kartofli też nie jest zwykłą sałatką, proszę się przekonać. Jak to miło z jej strony – pomyślał senator – w ten sposób ośmielić czarnego chłopca. – Nie, proszę pana. – Jones zwrócił się do Augustusa. – Nie czuję się zgorszony. Może oświecony. – Nie ma tu nic, co by cię mogło oświecić – powiedziała Elizabeth. – Doprawdy, Elizabeth – rzekła babka. – Słyszę jednak, że zamierza pan zająć się polityką – kontynuował Augustus. – Zapewne tak, proszę pana, jeśli kiedyś skończę studia prawnicze, jeśli zdam egzamin adwokacki. Tego chcą moi rodzice, ale na Południu jest masa roboty dla zwykłego prowincjonalnego prawnika. – Nie umniejszaj godności zwykłego prowincjonalnego prawnika. Był nim z pewnością Sam Ervin, ale nic u niego nie było zwyczajne. Uznawano go za jednego z najbystrzejszych ludzi w Kongresie i najlepszego znawcę prawa konstytucyjnego w kraju. – Czy odpowiada panu ten cel, panie Jones? – spytał senator. – Ależ, tatusiu – wtrąciła się Elizabeth – biedny chłopak ma na imię Clarence. – Tak, proszę pana? – zastanowił się Jones. – Chciałem spytać, czy odpowiada panu pomysł zajęcia się polityką. – Widzi pan... – Jones zawahał się i zamyślił nad odpowiedzią. Jenny, rzadko przysłuchująca się dyskusjom męża, martwiła się serwisem, który miał być użyty do kolacji. – Ma wartość muzealną – mówiła do Dolly. – Powinnam przekazać cały komplet do Białego Domu. Myślałam o tym, ale Biały Dom nie był zainteresowany stoma sztukami nakryć do kolacji. Nie przewidywałam, że będziesz ich używała. Wreszcie, odpowiadając na pytanie senatora, Jones oświadczył: – I tak, i nie. – Uśmiechnął się nieśmiało, ale był zadowolony z siebie. – Nie byłoby to właściwe miejsce do kwestionowania uczciwości wszystkich polityków. – Nic podobnego. Tatuś zgadza się z tobą – zapewniła Elizabeth. – Co znowu! – zaprotestował senator. – Są politycy i politycy. – A jeśli są milionerami, nie biorą łapówek – dodał Leonard. – Nie tak szybko, synu. Nie tak szybko – zaoponował Augustus. – Polityk potrzebuje głosów, a to sprawia, że są ludzcy. Ci dwaj faceci, którzy przyjadą na kolację, są mianowani. Nie potrzeba do tego głosów. – Z tego na ogół ludzie nie zdają sobie sprawy – stwierdził senator. – Być może jest to slaby punkt naszej konstytucji. – Dziadku, co ci dwaj dobroduszni jegomoście chcą od ciebie? – spytała Elizabeth. – Oto przykład następstw tego nonsensu z prawami kobiet. W moich czasach młoda dziewczyna przy stole jadalnym ze starszymi nie odważyłaby się zadać takiego pytania. – To nie jest stół jadalny. To lunch na tarasie, a ja nie jestem młodą dziewczyną, ale dorosłą kobietą. – A oni nie są dobrodusznymi jegomościami, ale żarłocznymi rekinami. – Kłopot polega na tym – Jenny zwróciła się do Dolly – że zanim Jackie Kennedy objęła Biały Dom, nikt się nie troszczył o jego wyposażenie. A poza tym kto przedtem wchodził w grę? Eleonora nie zniżała się do takich spraw. A ta kobieta Trumana nigdy nie wychyliła głowy z Kansas... – Myślę, że to było Missouri, mamo. – Może. A biedna Mamie [Mary (Mamie) Geneva Doud Eisenhower, żona prezydenta.] – Mamo, z przyjemnością oddam ci serwis, abyś mogła podarować go jakiej tylko zechcesz instytucji. – Cóż to za absurd! Rzucając szybkie spojrzenia na Leonarda, obserwując go kątem oka, Elizabeth była zachwycona jego samokontrolą. Razem z Clarence’em zatopili się w dyskusji z Augustusem na temat, czy możliwe jest, by polityk był całkowicie uczciwy. Młodzi ludzie wypowiadali się negatywnie, a Augustus odrzucił pojęcie uczciwości w tym przypadku, jako że nie przystaje do rzeczywistości. – Chcecie utożsamiać polityka z kanciarzem. To stary amerykański mit – dowodził Augustus. – Ciągle jeszcze pokutuje, służąc elektoratowi do złagodzenia poczucia, iż jest oszukany przez gang waszyngtoński. Ale mój tata przyjaźnił się z Alem Smithem i według taty nie było wspanialszego i bardziej uczciwego polityka. Oczywiście byli ludzie, którzy nazywali Ala Smitha kanciarzem. Ale to nic nie znaczy. Elizabeth przestała rozumieć sens tej dyskusji. Obserwowała Leonarda, walcząc ze łzami i jednocześnie ciesząc się na widok jego ożywienia. – Czy chcesz nam powiedzieć, dziadku, że ten system jest godny podziwu, gdyż jest krętactwem? Czy może pomimo to? – I jedno, i drugie. – Dziadku, naprawdę nie wiem, co masz na myśli. – Leonard zwrócił się do ojca: – Czy ty wiesz, tatusiu? Czy wiesz, co on chce powiedzieć? Elizabeth zdała sobie sprawę, że stało się coś niezwykłego. Nigdy dotąd nie słyszała, by Leonard nazywał senatora tatusiem. Kiedyś nazywał go tatą, a potem już był „ojciec”. Jeszcze później i to zniknęło, a mówiąc o Richardzie, Leonard nazywał go senatorem. A Cromwell też zdał sobie z tego sprawę. Pytanie zostało skierowane do niego. Jakimś dziwnym trafem również Dolly, która niewiele wychwytywała z rozmowy wskutek paplaniny matki, nagle to sobie uświadomiła. Zaczęła przysłuchiwać się wymianie ich zdań, aż Jenny zamilkła. Tylko Jones i dziadkowie nie zauważyli, co się stało. – Sądzę, że wiem – rzekł senator w odpowiedzi synowi. – Jest coś ogromnie ważnego w tym, co mówi, ale być może także ogromnie przykrego. – Czy rozumiesz coś z tego? – Leonard spytał Jonesa. – Nie jestem pewien. Panie Levi – zwrócił się do starego człowieka – czy pełnił pan w przeszłości funkcję publiczną? – Najbardziej zbliżyłem się do tego, prócz udziału w różnych komisjach powołanych do rozwiązywania nonsensownych problemów, gdy byłem oficerem w czasie drugiej wojny światowej. Nie, młody człowieku. Jestem inżynierem, nie politykiem. – Tato, jesteś osamotniony – rzekła Elizabeth. – Już mi się to zdarzało. – A dziadek nie odpowiedział na moje pytanie. – Lizzie, nie będzie ci się podobał świat, w którym są odpowiedzi na wszystkie pytania. – Jedynie Budda zstąpił do takiego świata – mruknął Leonard. Augustus uśmiechnął się do wnuka. – Tak? Opowiedz mi o tym. – Znał odpowiedzi na wszystkie pytania – wolno powiedział Leonard. – To ktoś, kogo chciałbym mieć na liście płacy. – Nie jest do wynajęcia. – Tak jakoś mi się wydaje – wtrąciła Elizabeth – że jeśli ci dwaj zacni dyplomaci chcieli zjeść z tobą kolację, to i ty musisz tego chcieć. W przeciwnym wypadku powiedziałbyś im, by się odczepili. – I straciłbym okazję zobaczenia moich wnuków? – To prawda, tato, potrzebne ci było zaproszenie, abyś tu przyjechał – odezwała się Dolly. – Kłopot polega na tym – Augustus zwrócił się do senatora – że jeśli pochodzi się ze starej bogatej rodziny, tak to obrzydliwie pretensjonalnie nazywa się w Ameryce, okazuje się, że twoje dzieci rodzą się z większymi pieniędzmi, niż je sam miałeś. – Widząc zaś wyraz twarzy Jonesa, powiedział: – Clarence, to kłopotliwa sprawa. Niestety, ten kłopot cię nie nęka. Mój ojciec, bogatszy od Pana Boga, zostawił garść swych zasobów mojej córce, unicestwiając całkowicie moje rodzicielskie wpływy.» – Augustusie – odezwała się surowo Jenny. – To nieodpowiednia okazja, by mówić o pieniądzach. – Każda okazja, moja droga, jest odpowiednia do mówienia o pieniądzach. To powietrze, którym oddychamy, i pokarm, którym się żywimy. – A gdybyśmy tak przerzucili się na pokarm na naszych talerzach – powiedziała Dolly z pewną irytacją, po czym skarciła dzieci i Jonesa: – Nic nie jecie. Zabawiacie się jedzeniem. – Nie jesteśmy głodni. – Masz stuprocentową rację, mamusiu – przyznała Elizabeth. A zwracając się do młodych ludzi, dodała: – Co znowu, chłopcy? Zjedzcie coś. – MacKenziemu zaś, który poruszał się w głębi tarasu, oznajmiła: – Ależ to tuńczyk, zawsze jestem gotowa jeść sałatkę z tuńczyka. Był dla nas mlekiem matki w dzieciństwie. – Doprawdy, tak traktować sprawy! – Jenny lekko się oburzyła. Nie pochwalała postępowania córki. Uważała, że para służących i pokojówka nie dość odpowiadają ich sytuacji, jak to się wyraziła. Ani nie mają wystarczającej liczby służących, ani dom nie jest taki, jaki powinien być; rozległa budowla w stylu kolonialnym przypominała zlepek małych domków. Sama pochodziła ze starej rodziny z New Hampshire i wyszła za mąż za (jak to zawsze mówił jej ojciec) „bogatego Żyda”. Kiedyś, w okresie gdy Augustus starał się o jej rękę, ojciec spytał go o pochodzenie jego majątku. – Ze sztucznej biżuterii – odparł. – Prowadziliśmy handel w różnych częściach kraju. Jenny to zezłościło. W rzeczywistości rodzina Levich, Żydów sefardyjskich, przybyła do Filadelfii z Kuby w 1692 roku. W połowie osiemnastego wieku zaczęli napływać do Filadelfii Żydzi polscy i byli tak biedni i zacofani, z brodami, pejsami – przy czym porozumiewali się w języku jidisz – że wywoływali zażenowanie swoich braci, którzy wyemigrowali z Hiszpanii i od paru już generacji byli osiedleni w Filadelfii. Avrum Levi, urodzony w 1714 roku, znalazł korzystne rozwiązanie tej kłopotliwej sprawy. Każdemu z tych polskich Żydów ofiarował dwa osiołki i dwa worki tego, co Augustus określał jako sztuczną biżuterię. Składały się na to lusterka, błyskotki, sznurki koralików, noże i fajki gliniane w stylu holenderskim w kształcie głowy ludzkiej. Sprzedawali je Indianom, otrzymując w zamian skóry z bobrów. Wielu z polskich Żydów nie udało się przetrwać w takich prymitywnych warunkach, ale ci, co pozostali, w wyniku sprzyjających okoliczności wzbogacili się i zapoczątkowali wiele fortun. Tylko nieliczni pozostali Żydami. Zawierali mieszane związki małżeńskie i po paru generacjach tracili żydowską tożsamość. Leviowie także zawierali mieszane związki, ale Augustus wrócił do wiary przodków, jak to określał. Po lunchu Augustus, lekceważąc prośbę żony, by udał się na drzemkę, zawiadomił senatora, że chciałby z nim pójść na spacer. Jak zwykle, senatora przerażała energia teścia. – Wolałbym drzemkę, którą proponowała Jenny – wyznał. – Jestem za stary na drzemkę, a ty jesteś za młody – odpowiedział teść. – Jestem na nogach od piątej rano. – Ja też – rzekł Augustus. Usadowili się w dwóch fotelach rozstawionych wzdłuż basenu pływackiego. Basen, zbliżony kształtem do prostokąta, obramowany ciętymi płytami granitu, odpowiednimi do granitowego występu z jednej strony, sprawiał wrażenie, przynajmniej do pewnego stopnia, tworu natury. Nie tylko nie ujmował nic z czaru małego wąwozu, ale dodawał mu uroku. – Zawsze podobał mi się ten basen. Zbudowałeś go blisko piętnaście lat temu? – Coś w tym rodzaju. – Ile cię kosztował? – Około czterdziestu tysięcy wraz z ukształtowaniem krajobrazu. – Dzisiaj kosztowałby cię setkę. Czy wszyscy pływacie? – Głównie rano – odpowiedział, zastanawiając się, czy teść zamierzał omawiać zdrowie rodziny. – Ja pływam. Ale Jenny nie mogę skłonić do kąpieli ani w basenie, ani w morzu. Na chwilę zamilkł, a senator zamknął oczy, zaczynając zapadać w drzemkę. – Richard! – Taak? – Jeśli chodzi o dzisiejszą kolację, jak do tego doszło? – Matka Justina ma w pobliżu dużą rezydencję, w górach. Jeden z tych małych starych zamków z końca ubiegłego wieku. Starsza pani przebywa w niej miesiąc, a może dłużej w lecie z armią służących i zdaje się, że Justin rokrocznie spełnia tam swoje synowskie obowiązki. Jest bogata jak Krezus, a Justin jest skończonym nicponiem. A więc zaprosili na parę dni Hellera z żoną i w ubiegły poniedziałek Justin zadzwonił do mnie i oznajmił, że Heller byłby zachwycony spotkaniem z moim teściem. Ale wyście się poznali, jeśli się nie mylę? – Spotykałem go wielokrotnie, wystarczająco, by się dowiedzieć, że jest normalnym mężczyzną. To było przed laty. Ale nie lubię spotykać się z takimi typami. – Nie chodzi tylko o spotkanie. Chciałby porozmawiać spokojnie, siedząc w fotelach. Poprosiłem więc Dolly o zorganizowanie przyjęcia. Powiedziałem Justinowi, że będzie nam miło ich tutaj zobaczyć, ale uzależniałem to od twojego terminarza. Ponieważ nie mam żadnych względem nich zobowiązań, mogłem zachować się bez namaszczenia. Gdy wyraziłeś zgodę, zaprosiłem Justina i Hellera. Przypuszczałem, że się zgodzisz, bo chciałeś z nimi porozmawiać. – To prawda, ale jeśli choć trochę cię znam, Richardzie, to domyślam się, że zorganizowałeś to wszystko, bo też chciałeś z nimi pomówić. – To możliwe – przyznał się senator. – O czym? – O co gramy, Gus? Ty powiesz mi o swoich marzeniach, ja o moich. – Możesz się domyślić, czego chcą ode mnie. Ja nie mogę przewidzieć, czego mógłbyś chcieć od tych dwóch wilków w jagnięcej skórze. Chyba że masz zamiar wystąpić z szeregów? – To byłby dopiero ważny dzień. Ale teraz nie ma o tym mowy. Gdy postanowię odejść od linii, zostać republikaninem i włączyć się do waszego zgromadzenia złodziei, odrzucę togę i zacznę uczciwie zarabiać na życie. – Coś takiego! – Augustus zareagował dobrotliwie. – Po tym doskonałym lunchu, z którym wystąpiła moja córka, nie mogę ci nawymyślać. To nie dlatego, że twoi skurwysyny są lepsi od moich skurwysynów, ale my jesteśmy bogatsi. Twoich chłopaków łatwiej przekupić. – Doprawdy? Wracając do naszej kolacji, powiedziałbym, że chcą porozmawiać z tobą o autostradzie. – Myślę, że ciągle cię nie doceniam, Richardzie. Ten wygląd – ociężałego wołu i sposób niezdarnego poszukiwania słów dezorientują ludzi. – To chroni mnie przed opinią przebiegłego. Czy naprawdę myślisz, że jestem przebiegły, Gus? – Nie, nie mogę tego powiedzieć. Myślę, że jesteś taki, na jakiego wyglądasz. Nie wprowadzasz w błąd. – Nie wiem, czy jesteś miły, czy złośliwy. – A ja ciągle nie wiem, co chcesz wydobyć od naszego czcigodnego sekretarza stanu. – W odpowiednim czasie. – No, nie będę cię naciskał. – A co z autostradą? – spytał senator. – Zobaczymy. Włożyłem w nią dwieście milionów, prawie ćwierć miliarda dolarów. To, Richardzie, nie jest licha stawka w grze. – Z całą pewnością ja nie postawiłbym takiej sumy. – Nadal będziesz milczał? – Na razie nic nie powiem. – Może to pomóc – powiedział Augustus. – Mam nadzieję. – W porządku. Dosyć na ten temat. Co się dzieje z Leonardem? Wygląda potwornie. – Zawsze był za szczupły. – A co między wami? Czy nie możecie, do diabła, żyć jak ojciec z synem? – Jak zawsze jesteś przykładem subtelności, czyż nie, Gus? Dlaczego mnie nie spytasz, ile razy w tygodniu śpię z twoją córką? – Chciałbym. – Tak, a ja chciałbym zwalić cię na deski, choć nigdy nie użyłem pięści, a teraz już za późno, by zacząć. Nigdy dotąd nie walczyłem z tobą na serio, ze względu na fakt, że jesteś ojcem Dolly, i nie zamierzam teraz zaczynać. Augustus uśmiechnął się do niego. – Czy wiesz, że cię lubię, Richardzie? Zawsze cię lubiłem, i to nie dopiero teraz się dowiedziałeś, że jestem starym draniem. – Wyciągnął rękę. – Czy możemy zacząć od początku? – Chętnie. – Wiesz, Richardzie, nigdy się nie spieramy o pieniądze. Nigdy nie sprzeciwiałem się twojej obecnej grze politycznej. – Dziękuję ci za niezrównaną uprzejmość. – Jestem nieprzyzwoicie bogaty i dość stary, a gdy odejdę, nie zabiorę z sobą nawet pięciu centów. Odziedziczą moi synowie, a córka też ma odłożoną ładną sumkę, prócz paczki, którą zostawił jej dziadek. Mój ojciec nigdy nie miał serca do chłopców i dlatego zostawił Dolly taką dużą sumę. – Chciałbym jak najszybciej skończyć omawianie sytuacji finansowej w twojej rodzinie. Czy chcesz powiedzieć, że ożeniłem się z Dolly dla jej pieniędzy? – Nie. – Przynajmniej za tyle mogę dziękować Bogu. – Oczywiście miałem coś innego na myśli, głuptasie. Chciałem powiedzieć, że ty i Dolly nic ode mnie nie chcecie. To w mojej opinii jest niespotykane. Podoba mi się. Nie musisz mi schlebiać. Każdej chwili możesz powiedzieć, abym się odczepił. Senator tylko skinął głową. Od dawna nic bardziej go nie rozgniewało i nie ufał sobie, gdyby chciał coś powiedzieć. – Do diabła, Richardzie, czy możesz przestać zadzierać nosa? Senator opanował się. Gdy gniew minął, zaproponował: – Przejdźmy się jeszcze trochę, Gus. – Za gorąco na spacer. – A więc chodźmy do domu i strzelmy parę pul. – Chcę z tobą porozmawiać. Jeszcze nie skończyłem. – Porozmawiamy w czasie gry. Daje mi to szansę zastanowić się nad odpowiedzią i może jedynie w tej grze mógłbym cię pobić. – Może. Stół do bilardu znajdował się w obszernej suterenie. Gdy nowoczesny system ogrzewczy uwolnił ich od składowania tu węgla, a elektryczność i lodówki sprawiły, że przechowywanie jarzyn korzennych i jabłek należało już do historii, ojciec Dolly przebudował piwnice na pokój bilardowy. Gdy matka dala im dom w prezencie ślubnym, był tam już pokój bilardowy. Wysokość sutereny wynosiła prawie trzy metry. Dom wspierały ułożone na jej suficie olbrzymie belki o średnicy trzydziestu centymetrów. Dolly przyczyniła się do upiększenia pomieszczenia, polecając pomalować na biało przestrzeń między belkami, a ściany i podłogę wyłożyć deskami dębowymi szerokości dwudziestu paru centymetrów. Stół bilardowy był antyczny, zrobiony w Milwaukee w 1901 roku przez Steina i Schersona, o czym informowała złota plakietka umieszczona na brzegu. Miał olbrzymie, wypukłe nogi. Nad nim zawieszono zielone lampy. – Pobiłeś mnie kiedyś raz czy dwa – odezwał się Augustus – ale bez praktyki traci się wprawę. Ja zacząłem grać przy tym stole w wieku dwunastu lat. Gdy miałem osiemnaście, mogłem zwyciężyć mistrza. Ale teraz już nie gram, ani w klubie, ani w domu. W domu... stół bilardowy jest w Szwajcarii, i doprawdy nie wiem, do diabła, gdzie jest teraz mój dom. – Gramy w zwykły bilard? – Może być. Senator wyciągnął bile i dał znak Augustusowi, który posypał kredą wybrany kij. – Zaczynaj – powiedział Richard. – Jesteś dżentelmenem. Zawsze to podziwiałem u ciebie. Ja nim nie jestem. – Dotknął swego kija i ustawił białą bilę do rozbicia. – Definicja dżentelmena mówi, że traktuje on najbardziej pośledniego, najbiedniejszego, najbardziej niepociągającego osobnika z taką samą uprzejmością i kurtuazją, jaką powinien okazywać temu naszemu aktorowi w Białym Domu. Nie, ja nie jestem dżentelmenem. – Rozbił bile, które rozleciały się szeroko. – Wiesz, Richardzie – rzekł, przyglądając się rozrzuconym bilom i planując dalsze uderzenie – zaraz wyłożę ci całą sprawę. Dlaczego nie? Nie chcę dzisiaj przy kolacji za dużo hałasu. – Myślałem, że właśnie o to ci chodzi. Augustus zamilkł. Skupił uwagę na stole i uderzył bile. Potoczyły się wszystkie. Cromwell obserwował go z podziwem: pewną rękę starego człowieka, jego skupienie i niesamowitą zdolność oceny bili i bandy. – Niezbyt często gram teraz w bilard – oznajmił Augustus. – To pewnie sprawa stołu. Znam ten stary stół. Twoja kolej. – Do diabła z bilardem. Jesteś dla mnie zbyt trudnym przeciwnikiem. Porozmawiajmy. – Czy masz cygara? – Trzymam tutaj pudełko don diegos. – Kubańskie? – Nie palę kubańskich. – Co znowu, Richardzie? Palą je w Kongresie i w Białym Domu, jeśli o to chodzi. – Po zawarciu pokoju z Kubą przez naszych osiłków zajmujących się sprawami zagranicznymi będę palił kubańskie. – Wyjął z szafki pudełko cygar i podał teściowi. – W każdym razie nie są gorsze. – Jeśli zjawi się tutaj Jenny, urwie mi głowę. – Trzeba spróbować. Nasze życie nie jest łatwe. Zagłębili się w skórzanych brązowych fotelach stojących w końcu pokoju i zapalili cygara. – Czy nigdy nie grałeś w bilard w dzieciństwie? – spytał Augustus. – Nigdy. – Coś straciłeś. Świetne cygaro, Richardzie. Nie zaprzeczam – powiedział, mając na myśli temat, który podjęli. – Chodzi o autostradę. – Nigdy nie byli chętni. – Czy wiesz, że od początku zawładnęło to moimi myślami? Droga przez środkową Amerykę, łącząca dwa oceany. Jedynie stary Goethals [G.W. Goethals (1858-1928) – generał, inżynier. Ukończył budowę Kanału Panamskiego i został pierwszym gubernatorem Zony Kanału.] zrealizował takie marzenie. – To wielkie marzenie. Z całą pewnością wielkie. – Przecież nie powiesz mi, Richardzie, że ostrzegałeś mnie. – Nie. – Podziwiam twoją postawę. – Ty budujesz drogi, ja jestem politykiem. – Nie mów mi, że nie masz marzeń. Ja nigdy przedtem nie pragnąłem czegoś tak bardzo jak właśnie tego. To tak jak zbudowanie tunelu, który ma połączyć Anglię z Europą. I to jest potrzebne od dawna. Sam to wiesz. Wszyscy w Kongresie wiedzą. Szeroka, piękna, niezależna od pogody droga, od oceanu do oceanu, z linią kolejową biegnącą równolegle. Zmieni to całą historię Ameryki Środkowej. – To prawda. – Do diabła z tym! – żachnął się Augustus. – Te dwa myszołowy mogły przyjechać do mojego biura; mogli też wezwać mnie do Waszyngtonu... dlaczego tutaj? – Tu będzie okazja towarzyska. Aksamitne rękawiczki i wszystkie te brednie. Wiesz, co powiedzą? Niewłaściwy czas, Gus. Polityczne przeciwwskazania. Wszystkie głupstwa Pentagonu. Dużo gadania, ale wydaje mi się, że sprowadzi się to do powiedzenia: zapomnij o tym albo zamkniemy ci wszystkie tamte interesy. – Zamkną je, to pewne jak piekło. – Zgasło mu cygaro. Zapalił je i dodał: – Wydaje mi się, że będą mogli to zrobić. – Nie jestem taki pewien. Pracujesz dla miejscowych samorządów – zauważył zięć. – Za pieniądze pożyczone od nas. – Tak, to nasze pieniądze. Mimo wszystko moglibyśmy rozpocząć straszną walkę w Kongresie, a istnieje możliwość wygrania. – Moglibyśmy? Kto mógłby, do diabła? Czy po twojej stronie, Richardzie, znajdzie się trzydziestu ludzi, którzy by stawili opór tym podżegaczom wojennym? Wymień ich. Twoja cholerna partia ma zepsutą krew. Jestem republikaninem. Nienawidzę tych łajdaków, którzy przejęli Biały Dom. Nienawidzę ich, bo są głupi i ponad miarę zachłanni i dlatego, że mogliby spalić nas wszystkich w bezsensownym holocauście. Ale ja jestem, kim jestem. Jestem bogaty i należę do partii bogatych. I, na Boga, nie szło nam źle przez te wszystkie lata, zanim nastała ta ekipa krwiopijców. Co zrobili twoi ludzie? Daliście nam Koreę, daliście Wietnam i zostało pasmo krwi i cierpień ciągnące się przez cały dwudziesty wiek. Razem z waszym głupkowatym Johnsonem i nierozgarniętym sklepikarzem Harrym Trumanem.. Wszczynacie wojny, a my zbieramy trupy i kończymy te wojny. Wasi ludzie stworzyli Pentagon i CIA, a teraz próbujecie sprzedać narodowi amerykańskiemu opinię, że to my jesteśmy za to wszystko odpowiedzialni. Senator potrzebował trochę czasu, by odpowiedzieć na to gniewne przemówienie, z jakim nigdy nie spotkał się ze strony teścia. Zanim odezwał się, usiłował poskromić własny gniew. Udało mu się to i mógł dość chłodno powiedzieć: – Czy naprawdę w to wierzysz? – O Boże! Richardzie, to nie jest oskarżenie pod twoim adresem. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. To, co powiedziałem, to fakty historyczne, nie opinia. Cromwell wciągnął głęboko powietrze, zapalił cygaro i przez chwilę pykał głośno. Z zasady cygarem się nie zaciąga, ale jeśli się to zrobi, to nie można tego z niczym porównać. Spokój, spokój, spokój. Możesz pomóc temu człowiekowi. On może tobie pomóc. To, co powiedział, nie do końca jest niezgodne z prawdą. Nie różni się też wiele od tłumu w Białym Domu. Tak jak jemu, nie zależy im, aby ukrywać własne poglądy. Jeśli kłamią, robią to z całą krzykliwą bezczelnością i tylko głupcy im wierzą. Gdy wydali wojnę opiece społecznej, nie ukrywali pod eufemistycznymi hasłami nienawiści do potrzebujących. Potrzebują głodnych robotników, by złamać związki, i potrzebne są im małe wojny, by podtrzymać dobrą koniunkturę w przemyśle wojennym. A kiedy jego własna partia ich naśladowała, też kłamała. Gniew minął. – Jesteś wściekły – powiedział stary człowiek. – Nie. Nie żyję iluzjami bardziej niż ty, ale marzę, że być może uda się to załatwić trochę lepiej. Sądzę, że mógłbym uzyskać sto głosów w Kongresie na twoją korzyść, ale to nie zmieniłoby za bardzo sytuacji, czyż nie? – A jak myślisz, Richardzie? – Nie. Nigdy nie uzyskałbym większości. Jeśli chcą, byś zrezygnował, wiedzą, jak naciskać. CIA może spowodować więcej wypadków niż armia czarnych kotów. Twoje ładunki towarów staną, maszyny będą eksplodować, a okrętom przydarzą się przedziwne wypadki. Robotnicy zaś nabiorą dziwnego przyzwyczajenia do żegnania się z tym światem i zaczną umierać. Ile w to włożyłeś do tej pory? Mam na myśli – własnych kapitałów. – To nie są bagatelne sumy. Przygotowujemy własne plany oparte na naszych pomiarach. Tylko wtedy można sprzedać obligacje. To już kosztowało prawie pięć milionów dolarów. Zaprojektowaliśmy nowy typ koparek, większych niż używane do tej pory, i złożyliśmy zamówienia, powiedzmy z grubsza, na szesnaście milionów. Zatrudniliśmy sporą ekipę, która przygotowuje wejście na budowę, kupując ziemię i czyszcząc teren. – Czy coś z tego jest gwarantowane? – Te republiki bananowe nie mają absolutnie nic. Obligacje, które przyniosą kapitał, muszą być gwarantowane przez USA. – Ile ty zaryzykowałeś? To znaczy: jaki jest twój osobisty wkład? – Około dwustu milionów. Zrozum, Richardzie, użytkownicy będą płacić. Założymy przedsiębiorstwo, sprzedamy obligacje i zamierzamy poprowadzić firmę na zasadach Kanału Panamskiego. – Czy zanosi się na to, że możesz stracić? – Właśnie. Ale nie stracimy, jeśli zaczniemy budować drogę. Wtedy wchodzi Waszyngton z wystarczającą gotówką, by pokryć wydatki, i przejmie resztę nie sprzedanych obligacji. – Ale obecnie dwieście milionów jest wyrzucone w błoto. – Nie sądzę. Myślę, że te dwa nietuzinkowe typy coś zaproponują. – Aby uratować twoje dwieście milionów czy uratować drogę? – A co ty myślisz? – spytał Augustus. – To cholernie oczywiste, że nie chcą drogi. – Przyglądał się z zainteresowaniem teściowi. – Nie będziesz z nimi walczył? – Całkiem możliwe, Richardzie, że przerazili się trudności, ale to moje kłopoty. Czy ty także coś od nich chcesz? – Tak. Nie trzeba od razu się poddawać. Możesz im utrudnić zadanie, bo i tak ostatecznie osiągną to, co chcą i po co tutaj przyjadą. Możesz przecież pertraktować. – A ty na tym skorzystasz? – Nie tylko ja. Inni także. – Opowiedz mi o tym. Richard skinął głową. – Dobrze. Myślałem o wystąpieniu z tym po kolacji, ale ponieważ zdecydowałeś się mówić o drodze, równie dobrze możemy teraz pomówić o mojej sprawie. Czy słyszałeś o Ruchu Azylu? – Widziałem coś w prasie. Nie interesowałem się. – Znowu zapalił cygaro. – Dobre cygaro, Richardzie, zmiękcza nawet takiego starego potwora jak ja. Łagodzi niecywilizowany język. Kiedy indziej mógłbym powtarzać, że ani na jotę nie obchodzi mnie Ruch Azylu. Teraz, gdy zjadłem świetny lunch, gdy widziałem moją ulubioną córkę i moją ulubioną wnuczkę, jestem gotowy cię wysłuchać. – Przynajmniej tyle, dzięki Bogu. Wierz mi, Gus, sprawę tę traktuję bardzo poważnie. Tło przedstawię w skrócie. Od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku nasze urzędy imigracyjne deportowały ponad pięćdziesiąt tysięcy uciekinierów do Gwatemali i Salwadoru. Prawie połowa z nich trafiła tam do więzień lub poniosła śmierć. Wieści, które trafiają do nas, są przerażające, aż trudno w nie uwierzyć. Okropności tych dokonują rządy, które popieramy. To możliwie najkrótsze streszczenie. W odpowiedzi na tę sytuację powstał Ruch Azylu. W zeszłym roku w San Francisco księża otworzyli dla tych uchodźców drzwi kościołów. Ukrywali ich, żywili, zapewniali bezpieczeństwo. I to nie tylko kościoły protestanckie, Gus, ale także katolickie i synagogi, a w jednym przypadku nawet katolicki – zakon. Czy możesz wyobrazić sobie coś takiego? Nie, nic podobnego nie zdarzyło się od czasów starej podziemnej sieci przed wojną domową. Czy powiedziałem, że zaczęło się to w San Francisco? No tak, i rozszerzyło się od Kalifornii do Arizony, od Newady do Kolorado, aż ponad dwieście kościołów i synagog włączyło się do akcji. – Dlaczego synagog? Chcesz mnie zmiękczyć? – Nie, do diabła! – gniewnie wykrzyknął senator. – Należą do tego synagogi. Czy to cię dziwi? Czy spodziewasz się mniej od Żydów niż od nas? – Skończ swoją opowieść, Richardzie. Skończył, ale nie wiedział, dlaczego i w jakim celu. Człowiek siedzący obok niego był obcy. Wart był ponad miliard dolarów; wygrywał w bilard przy pierwszej próbie; deklarował miłość do córki i wnuczki, a niewątpliwie nie kochał nikogo i był najmniej żydowskim Żydem, jakiego senator kiedykolwiek spotkał. – Spróbuj zgadnąć, Gus. Jak się nazywa generał z trzema gwiazdkami, który w zeszłym miesiącu powiedział, że największym nieprzyjacielem Pentagonu są cholerne kościoły – prócz oczywiście większości z zasadami? – Odbiegasz od tematu. – Przepraszam. Wracam do opowieści. A zatem Biały Dom rozstrzygnął, że Ruch Azylu, odrodzenie starej podziemnej sieci, takie wykorzystanie kościołów i synagog, jak to ujął generał, jest przestępstwem. Dlatego wydano polecenie, by służby imigracyjne i FBI aresztowały i postawiły w stan oskarżenia ludzi zaangażowanych w akcji. Zaaresztowano szesnastu działaczy, pastora prezbiteriańskiego, zakonnicę katolicką i wielu cywilnych pracowników kościołów. Dwóch z nich znajduje się obecnie, gdy my tu rozmawiamy, w Tucson, w Arizonie, przed sądem. Postawiono im zarzut organizowania spisku, co może oznaczać, że czeka ich pięć lat więzienia za każdy paragraf oskarżenia, jeśli zostaną uznani za winnych. – To wykracza poza moje możliwości. Mam siedemdziesiąt trzy lata. Serce mam słabe i nic nie robię, by je wzmocnić. Jestem zimny jak lód wobec cierpiących. – Nie proszę o pieniądze. Proszę, abyś użył swojej drogi, by ułatwić mi dogadanie się z moimi czcigodnymi gośćmi. Chciałbym, aby odwołali swoje gończe psy i odstąpili od sprawy w Tucson. Augustus uśmiechnął się i ze smutkiem potrząsnął głową. – Powiedziała mi kiedyś Dolly, że marzy jej się dla ciebie prezydentura. Richardzie, Richardzie! Byłoby bardzo miło widzieć moją córkę, gdy będę między duchami, jako Pierwszą Damę. Nigdy jednak ci się to nie uda. Jesteś sentymentalny i przyzwoity. Ja jestem typem starego Jankesa mającego za sobą dwieście lat składek, które płacił za lodowatą wodę w żyłach zamiast krwi. Pozostało jednakże we mnie wystarczająco dużo pierwiastka żydowskiego, abym zdał sobie sprawę, że żyjemy wśród nędznych ludzi. Przyzwoity, sentymentalny, uczciwy człowiek nie może być prezydentem tego kraju. Wiesz o tym. Prosisz o zrozumienie dla twojej sprawy, ale to nie leży w moim charakterze, tak jak i współczucie. Nie będę nadstawiał karku dla nikogo, ani tutaj, ani w Afryce, ani w Azji. Istnieję, by cieszyć się życiem i robić pieniądze. Miałem już swoje przyjemności i zrobiłem olbrzymi majątek. Takich haseł używam w mojej grze, Richardzie. – Nie mogę nawet przyzwoicie rozgniewać się na ciebie – powiedział senator. – Tak bezwstydnie podszedłeś do tej sprawy i nawet nie jest ci przykro. Może to w dodatku wzbudzić podziw. Wiesz, Gus, przez te wszystkie lata, odkąd cię poznałem, nigdy nie rozmawialiśmy o żydowskim pochodzeniu. Zawsze uważałem, że jest to coś nadzwyczaj szlachetnego. To było coś w rodzaju filosemityzmu, jaki istnieje w Anglii. Wiesz, co mam na myśli: Einstein, Salk, Bernstein, Modigliani, wielcy lekarze, naukowcy, artyści. Podciągałem to pod powołanie do czynów na rzecz ludzkości... – Bo jesteś sentymentalny, Richardzie. – Doprawdy? Czy wszystko do tego się sprowadza? – Richardzie, miałem dwóch przodków, którzy uczestniczyli w rewolucji amerykańskiej, co dało mi wstęp do tej humorystycznej – organizacji „Synowie Rewolucji Amerykańskiej”. Jeden z nich to porucznik Levi, drugi – kapitan Peretz. Obaj byli mieszkańcami Filadelfii. Po sukcesach Benedicta Arnolda [Generał Benedict Arnold (1741-1801) – po dzielnych wyczynach bojowych przeciw Anglikom próbował oddać w ich ręce ważny strategicznie West Point i przeszedł do obozu brytyjskiego.] i jego ucieczce do Anglików generał miał czelność zwrócić się do George’a Waszyngtona o pozwolenie, by mogła do niego przyjechać do Nowego Jorku, pozostającego wówczas w rękach Brytyjczyków, jego żona. Wojny wypowiadali wtedy i prowadzili dżentelmeni, którzy trzymali się bezsensownych zasad. No i oczywiście generał Waszyngton wydał takie pozwolenie. Jego żoną była Peggy Shippen Arnold, młoda dama o świetnej pozycji, jak wtedy to określano, i ze znacznym majątkiem. A ponieważ na terytorium między Filadelfią, gdzie mieszkała pani Arnold, a Nowym Jorkiem, gdzie schronił się jej mąż, było pełno gniewnych ludzi, którzy mogli być mniej przychylni wobec pani Arnold niż generał Waszyngton, Kongres wysłał oddział wojskowy do jej ochrony. Oddziałem dowodzili porucznik Levi i kapitan Peretz. Zgodnie z pewnymi listami, które czytałem, żaden z tych panów nie popuścił Peggy przez całą drogę z Filadelfii do Nowego Jorku. Ta podróż powozem i konno nie trwała krótko. Tak więc istnieje możliwość, że parę generacji żydowskich Arnoldów zadziera nosa w Anglii. Co tam było „żydowskie”? Dzieci? Czy zachowanie dwóch oficerów? Uważam, że ich zachowanie nie było „żydowskie”, a dzieje się tak na całym świecie. Nie było mowy o gwałcie. Pani aprobowała to z godnością damy. W tej sytuacji nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek mężczyzna bez względu na narodowość postąpił inaczej. Nieoczekiwanie senator poczuł się znudzony i lekko oburzony takimi wynurzeniami starego człowieka. Po przekroczeniu pewnego wieku lubieżność nie wzbudza uznania ani nie dodaje uroku. Senator poczuł, że już spełnił swoje zadanie i wystarczająco długo słuchał. – Dlaczego nie załatwisz tego uchwałą Senatu? – spytał Augustus, jakby chciał ułagodzić zięcia. – Takich spraw nie załatwia się uchwałami. – Ciągle jeszcze masz szanse porozumieć się ze swoimi dzisiejszymi gośćmi. Nie będę ingerował. Nie mogę pomóc, ale nie będę przeszkadzał. – Nie masz do tego żadnego stosunku? – spytał senator. – Nie, Richardzie. Absolutnie nic nie czuję. A jeśli uważasz, że jestem bez serca, masz całkowitą słuszność. Nic mnie nie obchodzi ani Gwatemala, ani Salwador, z wyjątkiem tego, że należą do terytorium, gdzie buduję drogę. To wzbudza moje zainteresowanie, ale nie współczucie. – A gdyby ci ludzie z Tucson byli Żydami? – Wierz mi, Richardzie, że to by dla mnie nie stanowiło żadnej różnicy. Jeśli uważasz, że konserwatyści są głupi (a wielu z nich istotnie jest), to ja uważam, że liberałowie są śmieszni i działają nierozsądnie. – Dlaczego więc, na litość boską, tak trzymasz się tego, że jesteś Żydem? Co zresztą jest humorystyczne. – Gdyż kocham to, Richardzie. To mnie wyróżnia w szczególny sposób. Straciliśmy nazwisko Levi parę generacji wstecz. Ja je przywróciłem. Przez związki krwi, jeśli zgodzisz się z tym nonsensem, jestem Żydem, mając jedną szesnastą krwi żydowskiej, ale pielęgnuję to. Jest to wyzwanie wobec W ASP [White, Anglo-Saxon, Protestant (biały, pochodzenia brytyjskiego, protestant) – grupa, która według powszechnej opinii ma wpływy i władzę w społeczeństwie amerykańskim.] dominującej grupy w naszym establishmencie. Obawiam się jednak, że ty tego nie rozumiesz. – Istotnie, nie rozumiem – przyznał senator. 18 Elizabeth, po opuszczeniu tarasu wraz z bratem i Jonesem, zaproponowała szeptem: – Chodźmy do mojego pokoju, mam cztery specjalne sztuki acapulcogold. Bardzo dobre. Popalimy i popłaczemy trochę. – To dziecinne środki – powiedział Leonard. – Lenny, dziecinne środki teraz nam nie zaszkodzą – odezwał się Jones. – Zasmrodzimy pokój. – Co znowu, jest klimatyzacja. Wywieje wszystko – uspokoiła ich Elizabeth. Zaskoczyło ją, że dotknięty chorobą brat martwi się zapachem marihuany i reakcją rodziców, gdyby się dowiedzieli, że palili papierosy marihuanowe. Byli dziećmi. Ona jest najmłodsza z trójki, ale jest kobietą. Przyszło jej na myśl, że śmierć straszniejsza jest dla dzieci. Dziecko wie przecież, że zostało oszukane i że pozbawiono je tego, co jest najlepsze, zanim naprawdę tego doświadczyło. Nie ma znaczenia, że dziecko ma dwadzieścia dwa lata, jest błyskotliwe, wrażliwe, a nawet mądre. Nie mądrość bowiem mierzy się ze śmiercią. – To pomaga – odezwał się Jones. – Żarty! Nic nie pomaga – odparł Leonard. – To koniec. Wiecie, ile razy rozmawialiśmy o bombach atomowych, które gromadzą szaleńcy z Kremla i Białego Domu. Dyskutowaliśmy w szkole, kiedy to się może stać, i wszyscy uważali, że mamy nie więcej niż pięć, sześć lat, zanim nastąpi wypadek albo zanim prezydent naciśnie guzik w przeświadczeniu, że jest bohaterem filmowym, jakim zresztą jest. I wtedy nastąpi koniec wszystkiego i nas samych. Wszyscy jakoś w to wierzyliśmy, ale jednocześnie czuliśmy, że może się zdarzyć cud i coś nas uratuje. – Może – powiedziała Elizabeth. – Ale ze mną jest inaczej, Liz. Dla mnie nie będzie cudu, nie ma nawet nadziei. Odwracając się do matki, która pozostała na tarasie z Jenny, Elizabeth zawołała: – Mamo! Znajdziesz nas w moim pokoju, jeśli będziesz nas potrzebowała. – Leonardzie – przypomniała Dolly – pamiętaj o strojach wieczorowych. – To nie tak – zaoponowała łagodnie Elizabeth. – To nie sprawa cudu. Znajdą coś... szczepionkę, lekarstwo, muszą znaleźć. – Droga Lizzie, obawiam się, że nie znajdą. Jones dziwnie zareagował na pokój Elizabeth. Był duży, piękny, z kominkiem wypełnionym polanami drewna, z białym gzymsem; meble z jasnego drzewa, ściany obite tkaniną w kolorze szaroróżowym. Na podłodze leżał gruby gobelin portugalski. Na ścianach wisiały osiemnastowieczne sztychy przedstawiające modę z tego okresu i portret jej prababki namalowany przez Johna Singera Sargenta. Łóżko przykrywała narzuta z haftowanego jedwabiu, nad którą przed stu laty jakaś biedna Włoszka traciła wzrok. W oknach udrapowano nakrochmalone firanki z organdyny. Dawne naftowe, malowane lampy, przerobione na elektryczne, świetnie pasowały do mebli z drzewa czereśniowego. Od razu coś odrzuciło go od tego widoku. Nieoczekiwanie ogarnęło go dziwne uczucie zbliżone do paniki. Stał w drzwiach, szukając w duszy wyjaśnienia przyczyn strachu. To było dawno temu, gdy jego matka pracowała jako sprzątaczka; jego mały brat został wtedy ranny. Taki mały czarny dziewięcioletni chudzielec pobiegł do domu, gdzie pracowała matka. Ponieważ drzwi do wielkiego domu były otwarte, wszedł do środka, przebiegł przez pokoje na dole, potem szerokimi schodami na piętro, do wielkiej sypialni jak ta. W zatartym wspomnieniu wyglądała podobnie. Zaledwie rzucił okiem, gdy z przyległej łazienki wyszła, wycierając się, wysoka jasnowłosa, półnaga kobieta. Jej krzyk na długie lata pozostał w jego pamięci. – Wejdź dalej – zachęciła go Elizabeth. Leonard podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. – Czy zwróciłaś uwagę, jak chodzi babcia Jenny? Żegluje wolno, a wydaje się, że nie porusza nogami, tylko ciałem. To niespotykane tutaj, ale nagminne w Anglii – powiedział Leonard. Elizabeth przerzucała zawartość szuflady. – Kłopot z chowaniem rzeczy polega na tym, że zapomina się, gdzie się je ukryło. Musiało upłynąć z pięć lat, odkąd schowałam te głupie papierosy. Wiesz, dlaczego tak chodzą w Anglii? Bo naokoło mają wodę. Żeglarstwo i krykiet. – O, Boże! – wykrzyknął Leonard. – To bardzo mądra uwaga – zgodził się Jones – ale ten biedny, mały czarny nigdy nie był w Anglii. Nie bywał też wiele w domach białych ludzi. Leonard spojrzał na Jonesa i potrząsnął głową. – Za każdym razem, gdy występujesz z tym czarnym sloganem, jesteś wściekły jak diabli. Co cię gnębi tym razem? – Wspomnienia. – Odrzuć je – radziła Elizabeth. – Nie przynoszą nic dobrego i nie można ich zjeść. Któregoś dnia, gdy będziesz występował w Trybunale Apelacyjnym, a może w Sądzie Najwyższym, po dziesięciu latach sprzedajnej praktyki prawniczej wszystkie wspomnienia znikną... Znalazłam. – Podała im marihuanę. – Zapalmy. – Jakim sposobem stałaś się tak cyniczna? – Tata jest senatorem. Kocham go, ale jest senatorem. Elizabeth zapaliła zapałkę, odwracając się do brata, ale on odsunął ją mówiąc: – Zaczekaj. Nie odczujemy skutków, jeśli będziemy myśleć o obmierzłym aids. Jutro może będę płakał cały dzień, ale obecnie jestem z dwojgiem ludzi, których kocham. Chcę otworzyć serce i rozmawiać. Ale, Wszechmocny Boże, musicie ze mną rozmawiać bez przyglądania mi się przez widmo śmierci, jakie maluje się na waszych twarzach. Elizabeth wyrzuciła zapaloną zapałkę. Zapaliła następną i podała ogień Leonardowi. Jones wziął od niej zapałki, zapalił jej papierosa, a potem sobie. Mocno się zaciągnęli i usiedli, patrząc na siebie. Ponownie się zaciągnęli. Jones siedział na krześle. Leonard ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Elizabeth, rozciągnięta na dywanie, opierała się plecami o łóżko. Miała na sobie dżinsy, błękitną koszulę Levisa i wyglądała pięknie. Zapomnę, że jestem pedałem, powiedział sobie Jones, i gdybym miał senne marzenia, jak to zawsze jest z czarnymi, będę marzył, że poderwała pedała i wyszła za mąż za tego właśnie wspaniałego człowieka. Mogę sobie pomarzyć. – Jeśli mamy siedzieć bez słowa, to pewnie trzeba będzie wzmocnić dawkę – odezwała się Elizabeth. – W żadnym razie – zaprotestował Jones. – Opowiem historię. Dawno temu w czasach tysiąca i jednej nocy żył przemytnik o imieniu Ahmed Umahr i był niewątpliwie największym przemytnikiem w tamtej epoce. – Czy to jeszcze jedna twoja pokrętna przypowieść z zakresu islamskiego sufizmu? – Te przypowieści nie są pokrętne. Wyznawcy sufizmu są bardzo mądrzy w wyniku tego, że wielu z nich jest czarnych jak ja. – Oczywiście – zgodziła się Elizabeth. – Tak więc, jak powiedziałem, Ahmed Umahr przychodził do punktów celnych z karawaną siedmiu, ośmiu, a nawet dziesięciu osiołków z brzemieniem drzewa opałowego na grzbietach zwierząt, a strażnicy graniczni oglądali patyk po patyku z każdego ładunku. Nigdy jednak nie znaleźli nic wartościowego, co by mógł przemycać. Dopiero po czterdziestu latach pomyślnego procederu Ahmed, obecnie bogaty człowiek, oznajmił, że teraz już odpocznie od swego zajęcia. Wtedy przybyła do niego delegacja strażników granicznych i oświadczyła, że skoro teraz już nic nie przewozi, to chyba może im powiedzieć, co przemycał. Na to Ahmed odpowiedział: „To oczywiste, przemycałem osły”. Jones skończył, łagodnie się uśmiechając. – To wszystko? – spytała Elizabeth.. – Nic więcej. – Czy nie powiesz nam, co to oznacza? – On nie wie, co to oznacza – powiedział Leonard. – To tak jak z wszystkimi przypowieściami ze źródeł sufizmu i zenu. To tak jak klaskanie jedną ręką. – Albo uśmiech – rzekł Jones. – Sądzę, że twoje opowiadanie zawiera pewną prawdę. W naszym wieku jeszcze jesteśmy dość młodzi, by próbować coś odkryć, ale ciągle szukamy nie tego, co trzeba, jak ludzie z granicy, a potem przestajemy szukać. – Dlaczego powiedziałeś „uśmiech”? – spytała Jonesa Elizabeth. – Sam nie wiem. Aby coś powiedzieć. – Nie wiem, dlaczego opowiedziałeś nam tę głupią historię – rzekł Leonard. – Gdy myślę o umieraniu, co dzieje się prawie bez przerwy, najbardziej dokucza mi świadomość, że straciłem coś bardzo ważnego, a nie wiem, co to jest. Nie życie, nie to, że nie mam szansy, ale coś innego, co było tu, ale ominęło mnie. – Wiem – wyszeptała Elizabeth. – Wszystkich nas coś ominęło – zauważył Jones. – Ale co? Co? Palicie to głupie paskudztwo, a wasz mózg zamienia się w galaretę. Jesteś najbystrzejszy z nas – uznał Leonard. – Dlaczego nie powiesz, co? Spojrzeli na niego bez gniewu. Twarz Elizabeth zaczęła się marszczyć. – Siostrzyczko, nie płacz. Podskoczyła i zdjęła ze ściany antyczny talerz z rysunkiem Teniersa. – Potrzebujemy popielniczki – wykrztusiła, kładąc talerz między siedzących i zanosząc się płaczem. Załamała się, jak gdyby cały jej kościec nagle stracił moc podtrzymującą ciało i stała się kształtem błękitnej koszuli i błękitnych dżinsów. Leonard podszedł do niej, uściskał ją i ucałował z tyłu jej szyję. Następnie cofnął się i zatopił w białym fotelu. – Ja także płaczę. Elizabeth, spójrz, co ze mną zrobiłaś – odezwał się Jones. – Oto chudy, czarny, dorosły chłopak, który wiele widział i myślał, że jest twardy jak nikt. I oto siedzi w białym kobiecym buduarze i płacze jak dziecko. Spojrzała na niego, wycierając oczy rękoma. – Jakież to zabawne. – Ale przestała płakać. – Właśnie trzeba mi było trochę popłakać. – Teraz, gdy wszyscy sobie popłakali, czy możemy porozmawiać jak normalni ludzie? – spytał Leonard. – Ludzie nie są normalni. Psy są normalne. Koty są normalne. – Wiem, co masz na myśli – powiedział Jones. – Wiele medytowaliśmy, codziennie, a przez pewien czas rano i wieczorem i po wariacku dążyliśmy do uzyskania oświecenia, czyli sartori; a można to nazwać, jak kto chce; i wiedzieliśmy, że dojdziemy do tego, ale wiedzieliśmy również, że to się nie może udać. – Wyjaśnij to – poprosiła Elizabeth. – To zupełnie tak samo jak z obsesją twego taty. – Skąd wiesz o jego obsesji? – spytał Leonard. – Rozmawialiśmy z nim o podstawowej sprzeczności w mechanice kwantowej: światło jako fala i światło jako cząsteczka. Można długo roztrząsać to zagadnienie, ale ostatecznie dochodzi się do wniosku, że wszystko jest iluzją, łącznie z nami. – To takie samo cudowne lekarstwo jak to, które stosowali twoi przodkowie zajmujący się leczeniem w Kongo. – Możliwe. Papierosy z marihuany zaczynały przynosić efekty. – Jeśli dojdziesz do tego miejsca, gdziekolwiek miałoby to być, i staniesz się oświecony, to co wtedy osiągniesz? – spytała Elizabeth ze smutkiem w głosie. – Sądzę, że byli czarownikami-uzdrowicielami – oznajmił Jones. – To dlatego jestem taki bystry. Trzeba było mieć dobrze w głowie, by zostać uzdrowicielem. W większym stopniu, niż tego wymaga się od studentów medycyny. – Co się z wami dzieje? – znowu odezwała się Elizabeth. – Nikt nic nie mówi i nikt nie odpowiada. – Gdy Budda został oświecony, siostrzyczko – odparł Leonard – to powiedział, to znaczy Budda powiedział, że teraz zna odpowiedź na wszystkie pytania. – Doprawdy? Jedną odpowiedź? – Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – odparł Jones – ale to musi być jedna odpowiedź. 19 Wchodząc do domu z Dolly, Jenny powiedziała: – Nie podoba mi się wygląd Leonarda. Oboje są zbyt szczupli, a Leonard jest blady i nie wygląda dobrze. Czym on się odżywia? Czy masz pojęcie, co je, gdy jest w Harvardzie? Czy wiesz, że kiedyś zjedliśmy tam posiłek z Gusem w ogólnej jadalni? Okropne jedzenie. Jak jesteśmy w Nowym Jorku, Gus uważa, że powinniśmy jadać w Klubie Harvardu. Tak samo straszna kuchnia. Leonarda interesuje zapewne tylko tania żywność. – Dobrze, mamo, porozmawiam z nim. Jenny od razu skierowała się do jadalni. Prosto, naprzód, prowadziła córkę jak generał, który przejął dowodzenie. Spojrzawszy na stół, powiedziała: „Dolly”, a w słowie tym kryła się krytyka bez granic. – Mamo, to tylko plakietki wyznaczające miejsca. – Czy wiesz, kto dał ten komplet zastawy stołowej twojej rodzinie? Ephraimowi Leviemu? – Podobno Thomas Jefferson. Wcale nie jestem tego pewna. Zastawę wyprodukowano w Anglii w okresie Federacji, długo po ustąpieniu ze stanowiska Jeffersona. Co zaś do Ephraima Leviego, to wyróżniały go jedynie duże pieniądze i fakt, że jego ojciec sypiał z Peggy Shippen Arnold. – Mówisz straszne rzeczy. – Mamo, ale robić coś takiego i jeszcze się tym chwalić?! Nie kocham ani Ephraima, ani jego ojca i jestem przekonana, że zamówił te naczynia w czasie pobytu w Londynie, a potem zaczął rozgłaszać o darze Jeffersona. Nasza historia zgodnie z definicją pana Clemensa składa się z kłamstw, cholernych kłamstw i statystyki. – A kto to jest pan Clemens? – Mark Twain. Jenny powstrzymała się od odpowiedzi. Okrążyła stół, jak gdyby mierzyła każdy talerz. Stare talerze były bardzo piękne. Biała glazura bez skazy, nie zeszpecona rysami, złoty pasek w takim dobrym stanie jak w dniu powstania, a złoto-błękitny orzeł wyglądał dumnie i drapieżnie. – Nie zdajesz sobie sprawy, gdyż nigdy ci o tym nie powiedziałam – odezwała się Jenny – że pani Whittercur telefonowała do mnie, jak napisałaś list z rezygnacją z członkostwa Stowarzyszenia Córek Rewolucji Amerykańskiej. Zajęło mi prawie godzinę przekonywanie jej, aby nie włączyła twego listu do kartoteki. Przyrzekła, że go zniszczy. Kochana Dolly, jak mogłaś nazwać Córki odrażającą organizacją? – Gdyż tak jest. A chciałam, by mój list znalazł się w kartotece. – Takich rzeczy nie można robić. A Elizabeth? Czy jej dzieci nie będą pielęgnować tradycji przodków? A czy nie uważasz, że członkostwo to jest szczególnie ważne dla Żydów? – Nie uważam. A poza tym, mamo, w najmniejszym stopniu nie jesteś Żydówką. Stanowiska tatusia zupełnie nie pojmuję, ale godzę się z tym. A ty chcesz, by córka Elizabeth, jeśli będzie ją miała, należała do Córek? Po prostu nie rozumiem. – Nigdy nie rozumiałaś – odparła Jenny, ponuro przyglądając się stołowi – a nadto gardzisz tradycją. Dlaczego dzisiaj używasz tego serwisu? – Zaraz ci powiem. Przychodzi dzisiaj na kolację dwóch pospolitych typów, prosto z Balzaka, a mój mąż chce coś na nich – wymusić. Sądzę, że dzięki tym talerzom będę mogła pomóc, choćby odrobinę. – Balzak? Co, do licha, ma z tym Balzak? – Mamo, ależ ze mnie potwór. Wybacz mi tę prowokację. – Objęła Jenny ramionami i jak zwykle musiała wspiąć się na palce, by ją ucałować, – Jestem zmęczona – przyznała się Jenny. – Myślę, że pójdę na górę i położę się na chwilę. – Bardzo dobry pomysł. – Jeśli zobaczysz Leonarda, powiedz mu, żeby przyszedł do mojego pokoju. Chcę z nim porozmawiać. – Oczywiście, mamo. Jenny wolno ruszyła po schodach. Każdego następnego roku wolniej – pomyślała Dolly. Biedna mama. Wróciła do jadalni, by jeszcze raz popatrzeć na talerze. Nigdy nie potrafiła kultywować przywiązania do przedmiotów. Zastanawiała się, czy powiedziała prawdę, mówiąc, że robiła to dla Richarda. Parę godzin wcześniej była na niego wściekła bez granic. Nastawiła się, że go opuści, że będzie go nienawidziła do końca życia; że zemści się na nim, że sprawi, iż będzie cierpiał, a ona będzie się temu przyglądała. Wszystko to z powodu zdenerwowania, jakie wzbudził „samochód tej blond suki”, jak to ujmowała w myślach. Gdyby „blond suka” była płocha czy ładna, czy głupia, jak to jest w przypadku Nellie, Dolly podeszłaby do tego inaczej. Jednakże fakt, że Joan Herman miała dominującą inteligencję, zadziwiającą pamięć i bezcenną znajomość Waszyngtonu, stawiał ją w szczególnej pozycji; do tego dochodziła słabostka w charakterze Dolly, sprawiająca, że odrzucało ją od gry politycznej. Jeśli snobistycznie patrzyła z góry na Joan, na jej instynkt polityczny, to tylko tym tłumaczyła zainteresowania swojego męża. W żadnych innych sprawach nie była snobką, ale myśląc o Joan Herman, uruchamiała wszystkie swoje tego typu nastawienia, jakich nie znosiła w kołach milionerów, właścicieli nowo zdobytych fortun, starych fortun, ludzi, wśród których przebywał senator. Obecnie zaś, zaledwie parę godzin potem, jak wezbrał w niej gniew, myślała jedynie o dziwnej chwili intymności, która opanowała ich w jadalni przed lunchem. W tej chwili chciała go znowu zobaczyć, być z nim w jednym pokoju. Napór tego doznania przypominał uczucie głodu. Wyszli z ojcem, niewątpliwie, by wypalić cygara, ponieważ jedynym punktem, w którym się obaj zgadzali, było zadowolenie z cygara po posiłku. Obaj też zdawali sobie sprawę, że jedynym miejscem w domu, gdzie mogli wypalić cygara bez wywoływania gniewu kobiet, był pokój bilardowy. Zapach dymu cygar potwierdził jej przypuszczenie, ale pokój bilardowy był pusty, a w popielniczkach leżały niedopałki cygar. Kręciła się po domu, szukając Richarda, ale wmawiała sobie, że go nie szuka. Z pokoju Elizabeth dochodził cichy gwar rozmowy, a z pokoju gościnnego, gdzie rodzice przypuszczalnie udali się na popołudniową drzemkę, bardziej stłumiony szmer głosów. Stanęła przed gabinetem senatora, zawahała się, otworzyła drzwi i weszła do środka. Ani w gabinecie, ani w sypialni nie było nikogo. Dolly wolno mijała oba pokoje, przyglądając się oprawionym afiszom wyborczym i portretowi Franklina Delano Roosevelta z autografem, za który senator zapłacił prawie tysiąc dolarów na aukcji. Spojrzała na starannie oprawione serdeczne listy od demokratycznego reprezentanta w Kongresie Tipa O’Neila i Teda Kennedy’ego oraz karykaturę autorstwa Conrada wyciętą z „Los Angeles Times”, która przedstawiała Richarda Cromwella w zbroi jako Don Kichota, nacierającego kopią na wiatrak, przypominający kształtem Biały Dom. Na drugiej karykaturze Herblocka Richard jako święty Jerzy ciął mieczem smoka z twarzą Nixona. Ależ to była wspaniała chwila dla nich obojga zobaczyć Richarda jako świętego Jerzego! Byli wtedy jeszcze szaleńczo zakochani i uczcili ten rysunek Herblocka wspaniałą kolacją w restauracji Belnicks. A potem wracali do domu w Georgetown, trzymając się za ręce, głowy w chmurach pełne jasnych planów, bo wszystko wtedy wydawało się możliwe. Zatrzymała się przy biurku, przyglądając się obrazowi na ścianie. Był to olejny portret Johna Petera Altgelda, dzieło Johna Sloana z 1897 roku, jej dar dla Richarda w piątą rocznicę ich ślubu. Dolly wiedziała, że Altgeld był bohaterem Richarda, ale o samym gubernatorze Illinois wiedziała niewiele, dopóki nie kupiła portretu. Była dumna, że Richard wybrał go jako symbol dla siebie; potem wiele przeczytała o Altgeldzie. Teraz jej wzrok powędrował z obrazu na biurko, gdzie długi żółty, poliniowany blok pokrywało równe, okrągłe pismo senatora. Wbrew sobie nie mogła przezwyciężyć ciekawości czy może podejrzenia. Zaczęła czytać. „Czyż zatarła się już pamięć, że ten kraj zbudowali ludzie, którzy pragnęli za wszelką cenę wielbić na swój sposób Boga? A wielbienie nie sprowadza się do wypowiadania modlitw. Wielbienie jest sposobem życia, żywą siłą w tworzeniu tego państwa. Wszyscy jesteśmy pod wpływem tego pradawnego wielbienia Boga, które sprawiło, że nasz Kościół jest naszym azylem. To była siła, która stworzyła podziemną sieć do zmierzenia się z niewolnictwem. Silą azylu i wiara w niego. A teraz co zrobił ten nasz rząd prócz tego, iż wysłał szpiegów z rejestrującymi urządzeniami do kościołów, w których powstała możliwość azylu dla uciekinierów przed szwadronami śmierci Salwadoru? A potem postawili przed sądem pastora i jego żonę, oskarżając go o popełnienie grzechu posłuszeństwa wobec najświętszego nakazu Boga... Usłyszała kroki wchodzącego do pokoju senatora. Z arkuszem w ręku odwróciła się, czując się winna i przerażona, że pozwoliła sobie na niedyskrecję. – Gniewasz się. Masz wszelkie do tego prawa. Richard potrząsnął przecząco głową. – Leżało tutaj. Patrzyłam na obraz, przypominając sobie, kiedy ci go dałam. Zobaczyłam blok. – Nie gniewam się. Dlaczego miałbym się gniewać? – Szukałam cię. – Tak? – Bez powodu. Nie chciałam być sama. – Zamilkła, a milczenie przedłużało się. Położyła żółty arkusz, który chwycił senator. – Co to jest? – spytała. – Notatki do przemówienia. Jeszcze nie skończyłem. – Do Senatu? – Tak. Nic nie załatwi. Nie można już wstrząsnąć sumieniami ani pobudzić pamięci. W Waszyngtonie są teraz tak zimni dranie jak nigdy przedtem. Już nic nie wiem. Oto senator Richard Cromwell, który nie wierząc w Boga ani w wiele innych spraw, przywołuje właśnie Boga, próbując przezwyciężyć najbardziej szkodliwą niesprawiedliwość, jakiej dopuścił się ten rząd. Jeśli to nie ma sensu to co miałoby być sensowne? Gdzie jesteśmy? Czy wszyscy pogodziliśmy się z faktem, że złowieszcze bomby przyniosą koniec życia na ziemi w najbliższych latach? Jeśli tak jest, to dlaczego nie zadać śmierci bliźniemu i przy okazji zarobić dolara? – Przestań – powiedziała cicho. Rzucił papier na biurko i mocno przytrzymał ją za ramiona nie spuszczając z niej oczu. Już od dawna się jej nie przyglądał i teraz jej wygląd zaskoczył go, choć patrzył na nią codziennie. Ładna kobieta z owalną twarzą, orzechowe oczy i siwe, krótko obcięte na pazia włosy z grzywką nad czołem. Nie zauważył żadnej różnicy w porównaniu z okresem sprzed dwudziestu pięciu lat z wyjątkiem koloru włosów. Od tamtej pory nigdy nie była u fryzjera. To Ellen obcina jej włosy w kuchni. – Chcę cię pocałować. – Jego głos był prawie błagalny. Nie odpowiedziała, tylko spojrzała na niego. Schylił się, uniósł ją trochę w górę, trzymając cały czas w ramionach, i pocałował ściśniętymi wargami; a potem, gdy poczuł, że jej wargi miękną i rozchylają się, pozwolił i swoim ustom rozluźnić się. Chwilę pozostali w uścisku, ale zaraz, ciągle obejmując ją ramieniem, poprowadził ją do drzwi między gabinetem i sypialnią. Nie padło nawet jedno słowo. Senator zamknął drzwi na klucz. Rozebrali się, patrząc sobie w oczy. Zdjął narzutę i nadzy znaleźli się pod kołdrą, drżąc lekko w klimatyzowanym pokoju. Już zatopili się w sobie pod lekką osłoną, ukryci przed światem i sobą. Ich namiętne oddanie miłosne było bliskie szaleństwa, jakby bali się, że już więcej się nie zobaczą; jakby każde z nich chciało się zapaść w drugim, by stanowić jedność. Richarda obudził głos Dolly: – Na Boga, która to godzina? – Prawie czwarta – odpowiedział, znalazłszy swój zegarek. – Richardzie, nawet nie skończyłam nakrywać do stołu. Teraz był już w pełni rozbudzony, tulił jej ciało, dotykał jej, głaskał. – Nie odchodź! – Skarbie, za jakieś trzy godziny przybędą tutaj Dżyngis-chan i Attyla. Muszę wszystko wykończyć na dole i przebrać się... Proszę, przestań – wyszeptała. – Do diabła z nimi! – Skarbie, nie... – Kiedy? – Dziś w nocy, jutro. – Dopilnuję tego – powiedział. 20 Pełnym godności krokiem do kuchni wszedł MacKenzie. Zaraz zwrócił się surowo do żony: – O czym myślisz? – Wcale nie myślę – odpowiedziała Ellen. – Nakarmiłam siedem osób lunchem i do tego dwoje bezużytecznych trutni, co oznacza ciebie i leniwą Nellie, a teraz usiłuję skończyć słone paluszki na wieczór. Muszę znaleźć panią Dolly, a przebiegłam cały dom na próżno, dopóki nie znalazłam się pod drzwiami do sypialni senatora; a z odgłosów, które stamtąd wychodzą... no, co byś pomyślał? – Pewnie albo kłócą się, albo pieprzą. Ellen podeszła do niego i potrząsając palcem tuż koło jego nosa, rzekła: – MacKenzie, jeśli jeszcze raz użyjesz tego brudnego słowa... jeszcze tylko jeden raz... – No, a niby jak mam powiedzieć „pieprzą”, jeśli nie mogę powiedzieć „pieprzą”? – Powiedz „kochają się”. Wiesz, że jesteś ladaco. Można wydobyć ladaco z getta, ale getta nie da się wydobyć z ladaco. – To nie zawsze jest kochanie się – powiedział z uśmiechem Mac. – A ty nie wyszłaś za ladaco. Wyszłaś za pełnego godności syna – narodu wyzyskiwanego znacznie bardziej niż Afrykańczycy, których wyzyskują szaleni Holendrzy. – Pełen godności! A to dopiero dzień! – I myślę, że to będzie piękny dzień. – Ja też tak myślę, ale nie ten dzień, kiedy mamy jedenaście osób na kolacji. A o czym myślę? – Co przez to rozumiesz: „A o czym myślę?” Skąd mam wiedzieć, o czym myślisz? – spytał. – To ty się tak wyraziłeś, gdy wszedłeś tutaj. Pytałeś jak na Sądzie Ostatecznym. – Widzisz, znalazłem się pod drzwiami Elizabeth, a stamtąd wydobywały się takie kłęby śmierdzącego dymu marihuany jak zimowa mgła w Waszyngtonie. – Nonsens. Dzieciaki nie paliły od lat. – Jeśli po wychowaniu dwojga twoich dzieciaków nie znam zapachu marihuany, to powinienem całkowicie dać za wygraną. – Moje dzieciaki! – wrzasnęła. – Sugerujesz, że to nie są twoje dzieci. – Powiedziałem tylko, że czułem zapach marihuany, a nie chciałbym myśleć, że przywiózł ją ten przemądrzalec z Harvardu. – Dlatego, że jest czarny?! Wiesz, że mama miała rację. Powiedziała, że znajdę kogoś lepszego niż takiego ignoranta, przetrenowanego Murzyna, który nawet nie skończył szkoły średniej. – Za bardzo sobie pozwalasz – rzekł MacKenzie twardo. – Jestem samoukiem i bardziej jestem wykształcony niż wielu chłopców po college’ach. A jeśli chodzi o twoją mamę, to kochała mnie. Powiedziała mi, że jestem urodzonym dżentelmenem. A więc albo mnie przeprosisz, albo wypróbuję na tobie kija. Zawsze można zacząć. – Kij na mnie? Przenigdy. – Uściskała go i ucałowała. – Przepraszam, ale nie próbuj nigdy brać na mnie kija. Nie, proszę pana. Teraz wyjdź stąd. Jeszcze nie skończyłeś z czyszczeniem srebra i przyślij mi tę Nellie. A jeśli dzieciaczki chcą palić marihuanę, to ich sprawa, są już dorośli. Mają prawo robić, co chcą. Gdy to mówiła, do kuchni weszła Dolly. Czarna kobieta odwróciła się do niej zmieszana i zakłopotana. MacKenzie wyślizgnął się z kuchni, a Dolly powiedziała: – Wiem, przechodziłam tamtędy. – Jak pan Augustus poczuje ten zapach, to dostanie ataku. – Wiem. To jedyna zasada moralna tatusia. Ellen potrząsnęła głową. – Tak nie można mówić o pani tatusiu – wyszeptała. – To dobry, szlachetny człowiek. – Jaki masz najsilniejszy środek dezynfekcyjny? – Sądzę, że lizol. – Daj mi go. Dolly wzięła puszkę lizolu na górę i rozpyliła zawartość w korytarzu, a potem zapukała do drzwi pokoju Elizabeth. – Tak? – Otwórz, Elizabeth – poprosiła. – Hall śmierdzi. Rozpyliłam lizol, a teraz daję ci tę puszkę wraz z poleceniem, abyś spuściła resztę tego świństwa w toalecie, otworzyła okna i rozpyliła w pokoju lizol. – Mamo, to nieszkodliwe. – Przedyskutujemy to po wyjeździe dziadka. W otwartych drzwiach ukazała się twarz Elizabeth. Dolly wręczyła jej puszkę. – Nie paliliśmy tego od lat – tłumaczyła się Elizabeth. – Mam nadzieję. – Gniewasz się? – Tak. Jesteście zbyt rozumni, by postępować tak głupio. – Mamo, proszę, niech to pozostanie między nami. – Jeśli tak chcesz. Porozmawiamy później. – Dzięki. Jesteś kochana. – Oczy Elizabeth wypełniły się łzami. – To nie powód do płaczu – rzekła Dolly. Elizabeth kiwnęła głową i zamknęła drzwi. Ciągłe jeszcze płacząc, wzięła talerz z trzema niedopałkami i spłukała je w toalecie. Chłopcy przyglądali się w milczeniu, jak otwierała okna i rozpylała lizol. Następnie wróciła do łazienki i umyła twarz. – Czuję taką pustkę w środku – wyznała. – Jestem prosię myśląc o sobie, ale czuję pustkę. Leonard i Jones siedzieli w milczeniu. Cisza się przeciągała, aż Elizabeth odezwała się ze złością: – Czy któryś z was może coś powiedzieć? Cokolwiek? – W czasie gdy byłaś w łazience – odezwał się Leonard – Clarence powiedział mi, że musi odjechać. – Odjechać? Dokąd? – Po prostu nie mogę zostać – odparł Jones. – Nie dam rady, Liz. Nie mogę. Początkowo myślałem, że może będę mógł. Może wytrzymałbym jakimś sposobem. To będzie interesujące. Nie, nie będzie interesujące, będzie ciekawe. Przebiorę się w ubranie Lenny’ego i będę udawał. Ale nie mogę udawać. Po prostu nie mogę dzisiaj wieczór usiąść przy stole i jeść ze wszystkimi kolację. – Czy boisz się? – dociekała Elizabeth. – Trafiłaś. W samo sedno. Spytaj czarnego chłopaka, czy boi się. Jestem produktem cywilizacji, jestem wykształcony, nie jakiś ćpun żyjący i rozrabiający na ulicach Harlemu. Boję się na myśl, co mogą ze mną zrobić. Boję się, że wstanę i powiem gwarą murzyńską: „Wy dwaj skurwysyny, którzy rządzicie tym krajem, jesteście tak plugawi i tak mało warci jak sprawcy tego, co się dzieje w południowej Afryce. A tymczasem mój przyjaciel siedzący obok mnie, mój przyjaciel Lenny, tak piękny i miły, który nigdy nikogo nie skrzywdził, umiera. A wy, straszni dranie, którzy zabijacie tysiące w Afryce i w środkowej Ameryce, siedzicie naprzeciw niewinnego, naprzeciw śmierci. Tak samo zabijacie w gettach, gdzie uciskacie ludzi mojego narodu...” – Jonesy, Jonesy – przerwał Leonard – już dosyć. Wiem, jak się czujesz, ale na pewno tego nie powiesz. – Muszę stąd wyjechać. – Proszę, bądź rozsądny – błagała Elizabeth. – Motywuję to – egoistycznie, ale jak będziemy mogli wytłumaczyć twój odjazd? To poważne. To tak jakbyśmy wbili nóż w serce taty. – Przeżyje to – odparł gniewnie Jones. – Dlaczego jesteś taki wściekły? – Jeszcze pytacie? – Tak – powiedziała Elizabeth. – Powiem ci, siostrzyczko – odezwał się Leonard. – To z mego powodu. Gdyby nie to, zachowywałby się jak chojrak, a następnego roku poszedłby do szkoły i opowiadał wszystkim, że jadł kolację z dwoma bałwanami, którzy rządzą najpotężniejszym państwem na ziemi i którzy w każdej chwili mogą wysadzić nas w powietrze. Ale on mnie kocha. Jesteśmy czymś więcej niż braćmi. Łączy nas jeden węzeł, a to jest węzeł śmierci. Czy wiesz, co zaczynam rozumieć? Zaczynam rozumieć, że tylko ja mogę stawić temu czoło. To istota życia. Tak, śmierć jest istotą życia. Umieram i dlatego mogę stawić temu czoło. Ty nie możesz. On nie może. Zaczynacie dopiero pojmować, co to jest śmierć. Niech Bóg wam pomoże. Dotąd to była tylko literatura z całym jej parszywym słownictwem: szlachetność, bohaterstwo, bezinteresowność, poświęcenie, idealizm. Cały świat chrześcijański przyglądał się postaci biednego zadręczonego syna żydowskiego, przybitego do krzyża i umierającego, a nikt nie wiedział, jakie to świństwo. – Racja – wyszeptał Jones z oczyma pełnymi łez. – Teraz wiem. I to jest pierwsza prawda, którą poznałem. – Niech nas Bóg ma pod swoją opieką. – Nie da rady. Potrzebuję ciebie przy moim boku, Lizzie. Jones wyjeżdża. Ma rację. Musi wyjechać. A to będzie najbardziej przeklęty wieczór w porównaniu z tym, co dotąd przeżyliśmy. Chcę, abyś przy mnie była, abyś mocno stała na nogach obok mnie, i to bez łez. Zawsze byłaś silniejsza. Prosię, nie płacz. Błagam cię, nie płacz. Twoje łzy ranią mnie, wywracając mi trzewia. Tak cię kocham. Cóż oni, do licha, mogą wiedzieć o miłości, gdy mówią, że pedał nie jest w stanie kochać kobiety? Miłość jest miłością. Wszystko, co się z nią wiąże, nadaje sens temu wszawemu światu. Kocham was oboje. – Muszę znowu umyć twarz – powiedziała Elizabeth, udając się do łazienki. – Nie ma dziś samolotów po ósmej – rzekł Leonard. – Jest jeden o szóstej. – To z pewnością kawał drogi? – spytał Jones. – Nieważne. – A dworzec autobusowy w mieście? Czy jest coś takiego? Leonard kiwnął głową. – To mi wystarczy. – Nie zniósłbym myśli, że jedziesz autobusem. – Do licha, Lenny. To mi nie przeszkadza. – Jedziesz do domu? – Tak jest. Mama i tata od dawna prosili, abym przyjechał. Leonard się uśmiechnął. Elizabeth wyszła z łazienki i chciała się dowiedzieć, co go rozśmieszyło. – To Jonesy. Jak tylko zaczął mówić o wyjeździe do domu, powrócił jego cholerny południowy akcent. – Nie mam południowego akcentu. To ty masz akcent północny. Leonard podszedł do niego i uścisnął go. Potem powiedział do Liz: – Zawiozę go na dworzec autobusowy. Ty broń twierdzy. – Dobrze. – Nie zabierze to więcej niż godzinę. – Co mam im powiedzieć? – Powiedz, że nie mogłem stawić temu czoła – odparł Jones. Elizabeth uścisnęła go i pocałowała. – Jesteśmy wspaniali – rzekł Jones. – Wszyscy troje jesteśmy wspaniali. – Z pewnością. – A ty, Leonardzie Cromwell, nie umrzesz. – Dziękuję. – Znajdą lekarstwo. Mówię wam, że znajdą lekarstwo. Leonard uśmiechnął się. – Dlaczego by nie? Okłamujemy się bez przerwy. – Prowadź ostrożnie – poprosiła Elizabeth. Nieoczekiwanie zdała sobie sprawę, że Jonesa, tak samo jak Leonarda, nie ominie śmierć. Nagle pojawił się jej przed oczami niewyraźny, przelotny obraz brata i Jonesa wpadających w największym pędzie na mur czy płot albo na ścianę skalną. Czy też może spadną z urwiska? Lecz między domem a miastem nie było skał i wiedziała, że Lenny nigdy nie miał skłonności samobójczych. Za bardzo kochał życie. Oboje je kochali. Oczywiście, Jones także miał aids. Jak mogło być inaczej? Teraz powoli Elizabeth połączyła to wszystko: swoje łzy za nich obu; Clarence Jones, skała wspierająca Leonarda; biały człowieku, nie możesz pozostać z tym sam, oddam ci własną siłę, gdyż śmierć, obca dla ciebie, jest dla mnie starą przyjaciółką, przyjaciółką moich pobratymców. Stanęło to przed nią wszystko, i wybuchła szlochem. Płakała głośno. – Nie, to nie może się stać. To świństwo! Nie mogą tego zrobić. Tylko zwierzęta umierają samotnie, nie ludzie. Westchnęła głęboko, wytarła łzy i pomyślała: „Dobry Panie Boże, spraw, żebym się myliła. On pojedzie do domu. Dlatego nas zostawił. Musiał pojechać do domu. Clarence musiał udać się do domu”. Ukazał się jej w myślach obraz Jonesa przy kolacji dzisiejszego wieczoru, elegancka ozdoba stołu, świadectwo szalbierczej równości, wykształcony, dobrze ułożony, elokwentny. – Do widzenia, Jonesy – wyszeptała. – Jesteś mądry. Będę myślała o tobie z całą serdecznością. 21 Ścinając szczaw w ogródku ziołowym na tyle domu MacKenzie zobaczył Leonarda za kierownicą i Jonesa siedzącego obok niego. Zostawił zieleninę w kuchni i poszedł do pokoju gościnnego zajmowanego przez Jonesa. Jego podejrzenie potwierdziło się. Walizeczki Jonesa nie było, a szuflady i szafa ziały pustką. Ponieważ duży pokój gościnny zajmował Augustus i Jenny, Dolly umieściła Jonesa w tak zwanym pokoju pani. Pozostały jeszcze pokój gościnny miał dwa łóżka i własną łazienkę. Musiała brać pod uwagę możliwość, że ktoś z gości zaproszonych na kolację będzie musiał pozostać na noc. Gdyby obie pary zdecydowały się pozostać, musiałaby przenieść Jonesa do pokoju Leonarda, gdzie spałby na łóżku polowym. Wytłumaczyła to dokładnie Leonardowi, mając nadzieję, że Jones nie będzie się czuł urażony wyglądem małego „pokoju pani”, białym dywanem, białą narzutą szwajcarską na łóżku, biało- różowymi zasłonami w oknach i tapetą w paski białe i różowe. – Jest bardzo kobiecy, ale mamy tylko trzy pokoje gościnne i ten trzeci muszę zachować na wszelki wypadek. – Będzie zachwycony, mamusiu. Takie dzikie kolory. – Jak możesz powiedzieć coś takiego? W każdym razie kolory pastelowe nie są dzikie. Teraz ładny biało-różowy pokój gościnny był pusty, tak dokładnie czysty, jakby nikt z niego nie korzystał. MacKenzie poszedł do kuchni, by powiadomić żonę o ostatnim odkryciu. – Dlaczego? – zastanawiała się Ellen. – Dlaczego miałby wymknąć się bez powiedzenia „do widzenia” i podziękowania? – Masz jakieś przypuszczenia? – spytał MacKenzie. – Z całą pewnością nie. – Weźmy naszego syna, Masona. Wyrósł tutaj z dzieciakami Cromwellów i teraz jest lekarzem, co w moich oczach stawia go prawie na szczycie. Możesz go jednak sobie wyobrazić pchającego się do stołu z sekretarzem stanu? – Dlaczego nie? – Ponieważ nie ma znaczenia, że teraz jadasz trzy posiłki dziennie i masz pracę, w której biali traktują cię przyzwoicie. Nie, proszę pani, ponieważ do końca będą cię określali jak twoich pobratymców, którzy żyją w brudzie, głodzie i nędzy. – Mówisz jak komunista – rzekła Ellen. – Coś podobnego! Tylko powiem parę słów różniących się od tego, co mówią kolorowi Wujowie Tomy w Białym Domu, i od razu jestem komunistą. Nie usłyszawszy repliki, spytał: – Czy powinienem powiedzieć o tym pani Dolly? – Skoro nakryła stół na jedenaście osób, powinna się dowiedzieć. – Wiesz, czytałem tę książkę Thorsteina Veblena z biblioteki senatora... – Mam robotę do wykonania i nie jestem w nastroju, by zajmować się twoimi zdobyczami wiedzy samouka. Pani Dolly jest w jadalni. MacKenzie rzeczywiście znalazł Dolly w jadalni. Była zajęta przekazywaniem Nellie ostatnich wskazówek, jak podawać do stołu. – O, Mac! Cieszę się, że przyszedłeś. Zdecydowałam się na inny sposób podawania. Nie będziemy tego robić po angielsku. Chciała bym, abyś pokroił mięso w kuchni, cienkie plastry, i tylko górę udźca. Podasz pierwszy półmisek zaraz po pokrojeniu, a Nellie poda jarzyny. Ellen będzie wtedy mogła przygotować drugi półmisek. Tak będzie zręczniej. Oczywiście, pamiętaj o nalaniu wina. Nellie rozniesie wcześniej pulpety z ryby, a ty od razu podasz wino. – Tak, proszę pani, ale muszę pani powiedzieć o panu Jonesie. – Co takiego? – Wyjechał. Odwozi go Leonard. – Dokąd? Co to znaczy? Dokąd Leonard go odwozi? – Może na lotnisko, może do miasta. Właśnie widziałem, jak wyjeżdżali. Następnie udałem się do pokoju pana Jonesa. Spakował walizkę i wyniósł się. – Mac – powiedziała Dolly – dostosuj zastawę na dziesięć osób. Chcę dotrzeć do sedna sprawy. Możesz powtórzyć z Nellie próbę podawania? Nellie była zawiedziona. Od dawna nachodziła ją fantazja, że ktoś z gości w domu senatora wślizgnie się którejś nocy do jej łóżka. Nigdy się to nie zdarzyło. Większość erotycznych fantazji Nellie zazwyczaj się nie sprawdzała. Ale tym razem, jak tylko spojrzała na Clarence’a Jonesa, postanowiła, że teraz jej marzenie po prostu musi się spełnić. A on tymczasem wyjechał. Nie spełnione marzenia rozwiały się i jak tylko Dolly wyszła z pokoju, Nellie wybuchła. – Taki skandal, po prostu cholerny skandal, był taki sympatyczny. W tym czasie Dolly poszła na górę do pokoju Elizabeth. Weszła bez pukania i spytała córkę rozciągniętą na łóżku: – Powiedz mi, jak to się stało. Kto wygnał tego miłego chłopca z domu? – On sam. Nikt go nie wygnał. Wyjechał. – To nie jest odpowiedź, Liz, i ty wiesz o tym najlepiej. – Myślę, że się bał – odpowiedziała Elizabeth po chwili. – Leonard powiedział mi, że jest wyróżniającym się studentem i jeśli może stawić czoło okolicznościom w Szkole Prawa Harvardu, to w domu Cromwellów nic nie mogło go przestraszyć. – To zupełnie co innego. – Wiesz, Liz, ten wasz podejrzany kodeks postępowania trzyma – nas z dala od waszych spraw. Zdecydowaliście, iż nasze światy do tego stopnia nie mają nic wspólnego, że nie można przekroczyć bariery, która je dzieli. To nie jest wyraz uznania dla nas. – Nie, to nie jest tak. – A jak? – spytała rozgniewana Dolly. Elizabeth usiadła. – Jesteś moją matką. Ja jestem twoją córką. – Co to niby ma znaczyć? – Mamo, wiesz, o czym mówię. To są różne płaszczyzny. Nie mogę wyjść poza nie tylko dlatego, że cię kocham i że ty jesteś inteligentna i wrażliwa. Czy możesz to zrobić ze swoją matką, z babcią Jenny? – Nie, chyba nie. Elizabeth wstała z łóżka, podeszła do matki, objęła ją i pocałowała. – To miłe, ale to nie zwalnia cię z odpowiedzi. – Nie mógł sprostać dzisiejszemu wieczorowi i ucieka od niego. Czy rozumiesz? Jest jeszcze dzieckiem. Ma ponad metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ale niech to nie wprowadza cię w błąd. Jest zdolnym chłopcem i od początku miał stypendia. Ale jest czarny i pochodzi ze slumsów murzyńskich w Północnej Karolinie. Dzisiaj poczuł, że nie da rady usiąść przy jednym stole z sekretarzem stanu i panem Williamem Justinem. A więc uciekł. Lenny odwozi go na dworzec autobusowy w mieście. Dolly umilkła na chwilę, po czym skinęła głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie. – Porozmawiam o tym z Leonardem. Żałuję bardzo. To byłoby dla niego interesujące doświadczenie. – Raczej obmierzłe. – Elizabeth, jakiekolwiek są twoje odczucia, ci dwaj ludzie kierują naszą polityką zagraniczną. – Tak. Zawsze uważałam, że to również trochę sprawa prezydenta. – Nie chcę teraz mówić o tym biednym człowieku. Ważne jest, czy Leonard wróci na czas przed kolacją. – Przyrzekł, że będzie za godzinę. – Bardzo dobrze. A przy stole, kochanie, staraj się głęboko ukryć sarkazm. Wiem, że jesteś mądra i wykształcona i dla ciebie ci dwaj ludzie będą raczej nudni i ograniczeni. Jeśli więc chcesz wciągnąć kogoś do swoich dowcipów, niech to będzie pani Justin. – Kocham cię, gdy jesteś taka przepisowa i przyzwoita. Postaram się. Opuszczając pokój, już w drzwiach Dolly zagadnęła: – Czy nie uznałabyś za słuszne powiedzieć mi, w co wplątał się Leonard? Ostatecznie jestem jego matką. Elizabeth potrząsnęła przecząco głową, bo co niby mogła odpowiedzieć? 22 Mydląc się energicznie pod prysznicem, senator wspominał, co wydarzyło się dzisiaj od przebudzenia się o piątej. W zwykłym trybie spraw, gdy ktoś obudzi się o piątej rano, dzień może ciągnąć się bez końca. W tym przypadku wszystko było niezwykłe. Jeszcze ciągle go zastanawiało intymne przeżycie z żoną. Wybuch namiętności był zadziwiający. Wytrącił go z równowagi, a przecież było to rozkoszne doznanie. Teraz gdy wycierał się do sucha, samo wspomnienie wywołało erekcję i wypełniło go nowym pożądaniem. Gdyby miał zareagować jak podniecony pies gończy, pobiegłby w poszukiwaniu Dolly i jeszcze raz zaciągnął ją do łóżka. To było niedopuszczalne. Próbował rozważyć fakty spokojnie. Już od dawna był przekonany, że nie jest zdolny do monogamii. A gdy kobiety lądowały z nim w łóżku, zawsze kryło się za tym pewne uczucie. Być z kobietami to była dla niego przyjemność, tak samo rozmowa z nimi, jak ich kochanie. A teraz nagle i nieoczekiwanie zakochał się we własnej żonie. A do tego miał kochankę. Spod fascynacji Joan Herman nie wyzwolił się jeszcze tak dalece, by być pewnym, że to zauroczenie nie wybuchnie na nowo. Ależ to wszystko się pogmatwało! Pięknie się poplątało i teraz musiał sobie powiedzieć, że według wszelkich kanonów był najbardziej bezwartościowym mężczyzną, i w dodatku ważył osiemdziesiąt pięć kilogramów. Tego samego dnia rano na samą myśl o Joan Herman w łóżku zareagował jak jeżozwierz prężący kolce, a w niecałe dziesięć godzin później próbuje przekonać siebie, że romans się skończył. Oczywiście to jest koniec. Ten związek stał się nijaki i pusty. Ale gdy zastanowił się nad tym wnioskiem, poczuł, że coś obróciło się dla niego w ruinę. Od lat był przecież członkiem Narodowej Organizacji Kobiet i jednym z najbardziej znaczących i bojowych zwolenników równych praw. A jak to wszystko wyglądało w świetle dzisiejszych zdarzeń? Postępował obmierzle, zarówno z żoną jak z kochanką. Gdyby ten dzień miał być pewnego rodzaju powrotem, jeśli nie do cnoty, której nienawidził, to do normalności duchowej, nie byłby pewny, czy dałby sobie z tym radę. Postanowił ponownie się ogolić, co było niezwykłą decyzją. Golenie stanowiło dla niego, jak dla większości mężczyzn, rytuał poranny, a tak naprawdę nie musiał się już golić wieczorem. Z drugiej strony golenie, przynajmniej w przypadku Richarda Cromwella, wymagało całkowitej koncentracji. To chociaż na chwilę oderwie jego myśli od pogmatwanego życia erotycznego. Ogolił się. W czasie golenia zawsze stwierdzał, że jego twarz jest nie do zniesienia. Tylko dlatego to wytrzymywał, że byli tacy dziennikarze, którzy nazywali go przystojnym. Zastanawiał się jednak, jak ktoś o takim wyglądzie może uporządkować sobie życie. Tymczasem golenie nasunęło mu nowe myśli i gdy wycierał twarz, krytycznie spojrzał na spotkanie z teściem. W duchu uczciwie musiał się przyznać, że jednak nienawidził teścia. Argumenty, które Augustus wysunął przekonując go, że nawet nędzny Żyd posiada ukrytą w głębi serca odrobinę współczucia dla innych, były nieistotne i nieznaczące. Senator rozstrzygnął, że Augustus nie przewyższał w zdolnościach do współodczuwania Johna D. Rockefellera. Nie w większym też stopniu niż Rockefeller miał coś wspólnego z Żydami. Ale on ze swej strony rozegrał to źle, i to nie pierwszy raz zdarzyło się w jego rozmowach z teściem. Decydując się zagrać parę setów bilardu, od razu po rozbiciu bil przez Augustusa poddał się, krzyżując plany starego drania. Poddanie się nie oznaczało przecież, że teść wygrał. Po prostu kwalifikowało to senatora jako partnera, który nie ma dość ikry, by stanąć do rozgrywki z prawdziwym graczem. Ponadto nie powinien w żadnym razie poruszać tematu Azylu w pokoju bilardowym natychmiast po wycofaniu się z gry. Gdyby rozumował właściwie, odłożyłby ten temat do dyskusji wieczorem, kiedy Augustus znalazłby się naprzeciw tych dwóch panów, mając obok siebie senatora jako członka rodziny. To by nadało sprawie zupełnie inny wydźwięk. Jego talenty makiawelskie pozostawiały wiele do życzenia, i to stwierdzenie jeszcze raz skierowało jego myśli do osobistej sekretarki Joan Herman. Była jego prawą makiawelską ręką i bez niej pozostałby jedynie naiwnym uczciwym politykiem. Posiadanie obu tych cech przynosiło wyrok śmierci w tym dziwnym miejscu, które nazywano Wzgórzem Kapitolińskim. Wszystko to stawia mnie w bardzo niewygodnej pozycji, między młotem a kowadłem – przyznał się senator i z wiszącą mu na szyi nie zawiązaną muszką wyruszył na poszukiwanie Dolly, by prosić ją o pomoc. To przynajmniej uznał za makiawelski figiel, bo gdyby się przyłożył, sam dałby sobie radę. Ale w ten sposób spełni się to, czego tak pragnął w tej chwili, wyciągniętych rąk Dolly, gdy schylona nad krzesłem otoczy go ramionami od tyłu, podczas gdy on potulnie pozwoli, by mu wiązała muszkę. 23 Jenny znalazła Dolly w jadalni, gdzie dokonywała ostatnich uzupełnień na stole. Dodała nowe świece w antycznych lichtarzach, ustawiła dwa płaskie bukieciki kwiatów i zamieniła plakietki z nazwiskami po wyeliminowaniu Jonesa i przeznaczeniu dla Elizabeth miejsca między Webem Hellerem i Billem Justinem. Miejsce Jenny znalazło się między Leonardem i Augustusem. – Będziesz w ten sposób siedziała – oznajmiła Dolly matce – obok Leonarda i na wprost naszych wybitnych gości. – I obok Gusa. Mogłaś mi tego zaoszczędzić. – Mamo – wyjaśniła Dolly – oczekujemy, że ci dwaj panowie załatwią coś ważnego dla Richarda, a sądzę, że ładna młoda kobieta wprawi ich w lepszy nastrój. – Niż stara tłusta dama. – Mamo, na litość boską, nie jesteś tłusta i jesteś bardzo piękna. – Powinnaś powiedzieć, że mam wygląd ma trony. – Na ciebie będą patrzyli, ale mogą próbować dotknąć pod stołem kolan Elizabeth. – Że też musisz mówić coś tak obrzydliwego! Nie wiem, co się z tobą dzieje, Dolly, ale wyrażasz się bardzo pospolicie. Bez względu na to, czy ich lubisz, czy nie, są ważni i wysoko postawieni w naszym rządzie. – Tak, mamo. Kręcąc się wokół stołu, Jenny prychnęła na kartę z nazwiskiem Frances Heller, między nakryciem Billa Justina i Richarda, który miał siedzieć na szczycie stołu. – Jej miejsce jest za daleko od ciebie i mnie. Ona potrzebuje ochrony. Jest taka słodka i niewinna. – I głupia. Będzie ją chronił Richard, a jeśli w wieku pięćdziesięciu dwóch lat nie nauczyła się jeszcze sama bronić, to tylko Pan Bóg może jej pomóc. – Posadziłaś ją obok Billa Justina. – Winnie Justin będzie go pilnowała jak jastrząb. A przecież broniłaś go, mamo. – Dlaczego jesteś taka prowokacyjna? Wiesz, że bronię stanowiska, nie człowieka. Gus mówi, że jest ostatnią świnią. – Mamo, jesteś wspaniała. Wiesz, że ty nie stosujesz dwóch kryteriów, masz trzy miarki. – Cóż za bzdura! Dlaczego wyjechał czarny chłopiec? – Sądzę, że z powodu nieśmiałości. – To nie był powód do wyjazdu. Był gościem Leonarda. Mogłaś zarządzić podanie mu tacy z kanapkami do jego pokoju. Potrząsając głową, Dolly westchnęła. – Jesteś moją matką od czterdziestu pięciu lat, a ciągle mnie zadziwiasz. – No dobrze, co propagujesz w tym roku? – spytała Jenny ze złością. – Murzyni, kolorowi czy jeszcze coś innego? – Mamo! – Sądzę, że powinnam iść do mojego pokoju i przebrać się. Zaczynamy się tak strasznie kłócić. Wiem, że jesteś ze mnie niezadowolona, a nigdy nie dowiem się powodu. To nie zdarza się z innymi moimi dziećmi. Dlaczego jesteś taka trudna, Dolly? – Ponieważ cię kocham. – To nie jest odpowiedź. – Potrząsnęła głową, jeszcze przez chwilę rozdrażniona. Ale zaraz z uśmiechem spytała: – Czy Ellen może mi pomóc w ubieraniu się? – Ma roboty po uszy. A poza tym to by jej się nie spodobało. Ona nie jest osobistą pokojówką pani. – Nie spodobało? Na litość boską, Dolly, służący są służącymi. – Mogłabym wysłać Nellie. – Tę głupią dziewczynę? W żadnym razie. – A zatem sama ci pomogę. Mam teraz czas. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie masz osobistej pokojówki. Prowadzisz taki duży dom. Jest dość miejsca dla służby. Powinnaś mieć szofera i osobistą pokojówkę. – Z pewnością – zgodziła się Dolly. – Nie potrzebuję twojej pomocy przy ubieraniu się – powiedziała dotknięta Jenny. – W razie potrzeby pomoże mi Gus. Zawsze sprawiasz, że czuję się potwornie, i ty wiesz o tym. Czy odmówiłam ci kiedykolwiek daru na cele społeczne? Świat jest taki, jaki jest, nie mogę go zmienić. – Ja też nie mogę, mamo – ponownie zgodziła się Dolly. – Nie chcę, abyś czuła się nieszczęśliwa. Naprawdę cię kocham. Czy jednak nie mogę ci pomóc przy ubieraniu się? – W żadnym razie – zdecydowanie odparła Jenny, pewna swoich racji, i dumnym krokiem wyszła z jadalni. Dolly westchnęła. To było jak na huśtawce, ona z jednej strony, matka z drugiej. Zakłócenie na którymkolwiek końcu nie miało wielkiego znaczenia. Gdy zdała sobie z tego sprawę, doszła do wniosku, że również jej całe życie nie miało wielkiego znaczenia. Jeszcze parę przeżytych pór roku, i wszystko się skończy. Matka była starą kobietą, ona w średnim wieku, a wyglądało na to, że to wszystko się zdarzyło w momencie, kiedy odwróciła na chwilę oczy. A potem? Gdy myślała czasami o śmierci, przejmował ją lodowaty chłód. A co potem? Wolno obeszła stół dookoła, jeszcze raz sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Tak naprawdę to jedynym moim celem – powiedziała sobie – jest przygotować dom do kolacji. Gdybym była kelnerką w restauracji, robiłabym to samo, ale byłabym przynajmniej związana z rzeczywistością. Tutaj nie ma tego związku. Z drugiej strony uświadomiła sobie, że w tym, co się dzisiaj działo, był jakiś nadprzyrodzony element. Dwaj najbardziej wpływowi ludzie w całych dziejach ludzkości przybędą do jej miłego, starego wiejskiego domu. Reprezentują władzę, która przewyższa władzę Aleksandrów i Cezarów, Napoleonów i Hitlerów. Mogą nacisnąć guzik i zniszczyć nie tylko ludzkość, ale wszelkie życie na ziemi. Są bogami piorunów i, jak jej ojciec, nie są ani Żydami, ani nie-Żydami, i nie są ludzcy w żadnym aspekcie modlitwy, nadziei, czci. Wiedziała. Urodziła się w tym świecie, żyła z tym wszystkim i obserwowała. Teraz sumiennie obeszła naokoło stół, od czasu do czasu dotykając widelca tu, łyżki tam, talerza, który był umieszczony niezupełnie równo na haftowanych serwetkach z irlandzkiego płótna. Nie mogła się powstrzymać od podziwiania pięknej, starej porcelany, błyszczącego srebra na wypolerowanym mahoniowym stole. Wszystko to bardzo przyjemne, jak przyjemne jest dzieło sztuki. 24 – Nie wiem, ile mi pozostało czasu – rzekł Leonard do Jonesa w czasie jazdy do miasta. – Nie powiedzieli mi. Nie byli pewni. – Wiem. – Nie wydaje się to ważne, a ja robię tyle hałasu z tego powodu. Nie pomaga, gdy się zna dokładnie czas. – Jesteś dzielny – stwierdził Jones. – Tchórz umiera sto razy. Ja już umarłem tysiąc razy. Dlaczego mnie okłamujesz, Jonesy? – Próbuję ci pomóc. – Już to zrobiłeś. – Po przyjeździe do domu muszę zacząć pracować. Jest w mieście prawnik o nazwisku Ruddiman, biały i dość przyzwoity człowiek. Powiedział mi, że mogę u niego dostać na lato pracę jako urzędnik za czterdzieści dolarów tygodniowo. – To poniżej oficjalnego minimum. – Nie zawracają sobie tam zanadto głowy z oficjalnym minimum. Ale tata rozmawiał z brygadzistą sekcji załadunku w wytwórni Coca-Cola. Oni zawsze poszukują rąk do pracy w miesiącach letnich. Brygadzista, Jake Tinsel, powiedział, że mnie przyjmą i będą płacić dwa dolary siedemdziesiąt pięć centów za godzinę. To duża różnica. – Z pewnością. Co na to twój tata? – Tata potrzebuje pieniędzy i ja ich potrzebuję, ale powiedział, że mogę wybrać, co uznam za najlepsze dla siebie. U Ruddimana nauczę się nieźle prawa Północnej Karoliny, a na dalszą metę to będzie się liczyło. – Za czterdzieści dolarów tygodniowo nie będziesz mógł za bardzo pozwolić sobie na podróżowanie. – Na pewno. Ale to ty mógłbyś przyjeżdżać. Moja rodzina jest dobra i będą cię traktować jak jednego z nas. – Nawet jeśli powiem, że mam aids? – Nie musimy im o tym mówić. – Zwariowałeś? Musisz im powiedzieć. – Spędziliśmy noc u ciebie i nikt nikomu nic nie powiedział. – To z powodu kolacji. Tylko z powodu przyjęcia wieczorem. Potem Jones zamilkł i już nie rozmawiali aż do przyjazdu do miasta i zaparkowania na dworcu autobusowym. Jones wszedł do budynku i kupił bilet. – Mam około piętnastu minut – poinformował Leonarda. – Napijmy się czegoś. – Ty? Prowadzisz samochód, Lenny, i nie masz zbyt mocnej głowy. Co, do diabła, sobie wyobrażasz? – Nie zamierzam się zabić – odparł Leonard – jeśli to miałeś na myśli. Boję się, ale nie jestem zdesperowany. I ciągle jest jedna szansa na milion, że odkryją jakąś szczepionkę. Wysiadł z samochodu, obszedł go naokoło i zatrzymał się w miejscu, gdzie stał zakłopotany Jones. Leonard objął go ramieniem. – Porozmawiaj z mamą i tatą i powiedz im, że jestem chory, ale że nie jest to niebezpieczne dla innych. Wiem, jak ludzie przyjmują aids. Strach wyzwala w nich piekło. Jones, niezdolny do mówienia, kiwnął tylko głową. W oczach znowu ukazały mu się łzy. Jeszcze chciał coś powiedzieć, ale głos wydobyty z gardła przypominał ochrypłe krakanie. Jeszcze raz spróbował, mówiąc wolno, panując nad swoim głębokim, miękkim głosem. – Nikomu nie zrobisz krzywdy. – To nie jest sprawa winy i kary – powiedział Leonard. – Nie krzywdzimy ludzi. Nie powinniśmy czuć się winni. Jedź do domu i przedstaw im całą cholerną sprawę. – To ty wiesz? – spytał Jones ponuro. – Oczywiście, że wiem. – Chciałem ci pomóc. – Wiem. – Nie chciałem, abyś czuł się winny. Jestem od ciebie silniejszy. – Wiem. Ale nie ma tu niczyjej winy, Jonesy. Jedź do domu. Jones oddalił się, a Leonard stał przyglądając się, jak przeszedł przez brzydki betonowy budynek i znalazł się pod gołym niebem, gdzie czekał autobus. Zwalczył impuls, by pobiec za Clarence’em i błagać go: „Jonesy, Jonesy, nie zostawiaj mnie samego. Pozwól mi pojechać z tobą”. Potem wsiadł do samochodu i ruszył w drogę powrotną, pytając siebie: „Dlaczego? Dlaczego to musimy być my?” 25 Dolly nie mogła sobie uzmysłowić, co spowodowało to dziwne uczucie chłodu wokół jej serca. Było to przykre doznanie. Przeżyła dzisiaj chwile prawdziwej radości. Poszła do łóżka z mężem i on ją kochał. Może pięć, sześć czy dziesięć lat temu kochał ją w ten sposób, a całkiem możliwe, że nigdy tak tego nie robił. To było tak dawno. Trudno zachować pamięć namiętności. Nawet gdyby już tak ją kochał, to dzisiejsze doznanie było nowe i przez ostatnią godzinę jej ciało pałało z rozkoszy. Teraz poczucie rozkoszy zakłócił strach. Już wiedziała, że to był strach o Leonarda. Wyczuła, że coś złego działo się z chłopcem; inny sposób bycia, wahania przy odpowiedziach na pytania, niepewność, którą – jak się jej wydawało – dzieliła z nim Elizabeth. Przypisywała to obecności Clarence’a Jonesa. Jej dzieci, przebywających od dzieciństwa na zmianę w domu w Georgetown i w tej siedzibie wiejskiej, wówczas gdy nie odbywała się sesja Senatu, niełatwo zbijało się z pantałyku. Jeśli już można im było coś zarzucić, to jedynie to, iż były raczej wyrafinowane w rozmowie, co nawet czasami ją irytowało, a nierzadko wprawiało w zakłopotanie. Natomiast zaproszenie tego czarnego chłopca do uczestnictwa w tak delikatnej sytuacji jak dzisiejsze przyjęcie było, jeśli nie przypadkowe, to przynajmniej nieodpowiedzialne. Nie wątpiła, że jego wyjazd ułatwiał sprawy, ale przecież ani słowem, ani czynem nie dała Clarence’owi do zrozumienia, że czuje się zażenowana jego obecnością. A może? A Richard? Nie. Szybko odrzuciła takie przypuszczenie. Cokolwiek można powiedzieć o senatorze Richardzie Cromwellu, pomysł, że mógł być nieuprzejmy czy lekceważący wobec czarnego chłopca, wydawał się humorystyczny. Może jej ojciec albo matka? Na pewno nie ojciec – rozstrzygnęła. Przy całej jego rezerwie i pogardzie dla moralności jego maniery były bez skazy, przynajmniej dla obcych. Ileż to razy słyszała go cytującego własną definicję dżentelmena: dżentelmenem jest ten, kto traktuje zwykłego pracownika jak księcia, a księcia jak zwykłego pracownika. Dolly nie zgadzała się z tą definicją, gdyż uważała, że cechą dżentelmena jest coś więcej niż pokazywanie dobrych manier. Była jednak zadowolona, że żadna uwaga jej ojca nie mogła przyspieszyć wyjazdu Jonesa. Z drugiej strony jej matka starannie unikała bezpośredniego zwracania się do Jonesa, ale było mało prawdopodobne, by mógł oczekiwać rozmowy z panią, którą Richard nazwał kiedyś „królową WASP-ów”. Odczuwając przemożną potrzebę zobaczenia męża, dotknięcia go, znalazła się przed jego pokojem. Drzwi do gabinetu były otwarte, a gdy weszła, usłyszała go wołającego ją z sypialni. Stał w drzwiach. W lustrze odbijała się cała jego postać, w czarnych butach, czarnych spodniach, eleganckiej wieczorowej koszuli z zakładkami, białych szelkach i muszce zwieszającej się na szyi. – Usiłowałem ją zawiązać. Dolly chwyciła końce muszki. – Przykucnij. Masz prawie dwa metry wzrostu. Czy może wolisz usiąść? – Jeszcze mogę przykucnąć. Do diabła, mogę nawet uklęknąć na jednym kolanie. – Bufonada! Nie klękałeś na jednym kolanie od lat. Przyglądał się jej rękom, gdy stojąc za nim, okrążała go ramionami i wiązała muszkę. Jej ręce były tak sprawne, jak jego były nieudolne. Zanim minęła minuta, zawiązana muszka wyglądała świetnie. – Jeszcze się nie ubrałaś – zauważył. – Jest masa czasu. Wiesz, że się szybko ubieram. Przy okazji, Clarence Jones wyjechał. Leonard odwozi go na dworzec autobusowy w mieście. Senator przez chwilę zamyślił się, a potem spytał, dlaczego. – Prawdę mówiąc, nie wiem. – Czy Liz pojechała z nimi? – Nie, tylko chłopcy. – Czy pytałaś Liz, dlaczego? – Tak. Powiedziała, że czuł się onieśmielony, przerażony, skrępowany i zażenowany... wszystko, co chcesz. – Nie zaznaczyła, że to było w związku z tym, co powiedział ktoś z nas, ty albo ja czy też Gus albo Jenny? – Nie. Doprawdy nie. Uważam, że jej wyjaśnienie jest pełne. Muszę się przyznać, Richardzie, że poczułam ulgę. – Tak, pomyślałem sobie, że nasi dwaj wytworni dżentelmeni ze swoich piedestałów nie patrzyliby na to z sympatią. A zwłaszcza żona Justina. – Ale ja nie chcę odczuwać ulgi – narzekała Dolly. – Richardzie, co się ze mną dzieje? Z obojgiem nas? Ten wspaniały młody człowiek... Czy wiesz, że jego walka o stypendium była walką o życie? Jego ojciec jest zwykłym robotnikiem, i to na Południu. Gdy się pomyśli o inteligencji, naturalnej elegancji tego sympatycznego chłopca, to dziw bierze, iż usprawiedliwialiśmy się, że wyznaczamy mu miejsce przy stole obok tego człowieka, który przewodzi sprawom prowadzącym do końca wszystkiego. – Dolly, Dolly, nie możesz tak do tego podchodzić. Poczucie, że atomowy holocaust jest nieunikniony, działa paraliżująco. Nie jesteśmy ani tak szaleni, ani tak źli, a to poczucie winy wobec Murzynów nie przynosi nic dobrego. Byliśmy tak źli jak południowa Afryka, nawet gorsi w wielu dziedzinach, i zmieniliśmy to. – My? – spytała Dolly oburzona. – Przewodził temu doktor King... tak, oczywiście, ale z pomocą wielu czarnych i wielu białych. Skurczyła się jej twarz, zaczęła płakać. – Dolly, dlaczego płaczesz? – Nie wiem – wydusiła przez łzy. Przytulił ją do siebie. – To był dobry dzień. Najlepszy dla nas dzień od bardzo dawna. 26 Wracając do domu, Leonard powiedział sobie, że nie umrze i że to jest prawda. Krótko mówiąc, to fakt. Już dosyć lamentów i przerażenia. Teraz trzeba z tym skończyć. Zaczął się śmiać, nie histerycznie, ale naturalnie, rozradowany, że przekonywał siebie o tym, co oczywiście nie odpowiadało prawdzie. To nie miało znaczenia. W tej chwili był pewien, i bez względu na to, czy takie przeświadczenie potrwa godzinę, czy dzień, odczuwał wielką ulgę. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy przeczytał Przygody Piotrusia Pana Barriego. Pewnie miał wtedy dwanaście lat, a Elizabeth dziesięć. Czytali to w tym samym czasie. Czasami on czytał głośno, czasami ona, a ponieważ bohater książki Piotruś oznajmił, że jeśli ktoś bardzo chce, to jest zdolny do fruwania, oboje uznali, że Piotruś ich przekonał. Przez długie miesiące zajmowali się próbami latania, umacniając swoje postanowienie i coraz bardziej tego pragnąc. A kiedy marzenie się nie spełniało, Leonard zdecydował, że należy to robić z większej wysokości niż krzesło. Wspięli się na dach starej stodoły i zgodnie z wymyśloną grą Leonard skoczył. Następstwem była złamana noga, ale odpowiedzialności nie przypisywał książce, tylko niewystarczająco silnemu pragnieniu. Marzenia dzieciństwa właściwie nigdy się nie pozbył, ale miał przeświadczenie, że to jest tylko marzenie, nic więcej. To oczywiście nie zmieniało faktu, że od czasu do czasu można było zrobić wyłom w świadomości i uwierzyć na krótko, iż marzenia mogą się spełnić. Parkując samochód w przeznaczonym dla niego miejscu, miał jeszcze dobre samopoczucie i tak wszedł do domu. Zapukał do drzwi pokoju Elizabeth, sprawdził, że nie są zamknięte, i wszedł. – Lizzie! – Jestem pod prysznicem! – odkrzyknęła. Leonard przemierzał pokój dużymi krokami. Rozpierała go energia. Gdy Elizabeth wyłoniła się z łazienki, okrywając się płaszczem kąpielowym, oświadczył: – Dość tego! Postanowiłem, że nie umrę! Przyglądała mu się bez słowa. A potem wolno powiedziała: – Oczywiście. – Nie zwariowałem. Jeśli to świństwo mnie zabije, to trudno, ale nie z moją pomocą. Będę walczył bez wytchnienia. Może mnie pokona, ale może też mi się udać. Elizabeth zarzuciła mu ręce na szyję. Wilgotne jej włosy spadły na jego twarz. – Pokonasz to. – Kochana Lizzie, nie uda mi się, ale wiesz, co mam na myśli. – Wiem, o czym myślisz. – Odsunęła się od niego, przyglądając się, obserwując go. – Pamiętasz te wszystkie walki, które stoczyliśmy? – Pewnie. – Dlaczego walczyliśmy, Lenny? – Byliśmy dziećmi. Dziecinne zabawy. – Byłeś taki wspaniały. Nigdy nie chciałam z tobą walczyć. Czułam się zawsze winna. Zawsze zaczynaliśmy z mojej winy. – Nie! Ależ nie! – Oczywiście, że tak. Pamiętasz, jak kiedyś biłam cię pięścią, a tobie ani razu nie udało się mnie uderzyć; biłam cię dalej, aż tak się zmęczyłam, że nie mogłam już zadawać ciosów. – Lizzie, miałaś wtedy dziesięć lat. Nie mogłaś zadać wystarczająco silnego ciosu, by zabić muchę. – Czy jesteś pewny? – spytała, zaczynając posępnie pochlipywać. – Nie mówisz tego, by mnie pocieszyć? – Lizzie, miałaś wtedy dziesięć lat. Zaczęła się śmiać przez łzy. – W jakim nastroju był Jonesy? – Wiesz, że wszystko ze mną w porządku. Skończ ze łzami, bardzo proszę. Musimy przejść przez tę kolację. Przyrzeknij mi, siostrzyczko. – Dobrze, Lenny. Przyrzekam. – Już przyrzekłaś wcześniej. – Tym razem podwójnie, podwójnie. Teraz powiedz mi o Jonesie, a potem muszę się przebrać. Jest prawie szósta. – Sądzę, że czuł się dobrze. Po prostu, jeśli miałby się spotkać z atakiem wstrętnych zniewag i insynuacji, to dlaczego miałby zostać? Na Boga, Liz, ten problem białych i czarnych śmierdzi. Czy wiesz, że on ma aids? Chronił mnie od poczucia winy i żalu, a właściwie bardziej żalu. – Naprawdę tak uważasz? – spytała Elizabeth. – To by go stawiało we wspaniałym świetle. – W obliczu śmierci dowiadujemy się o wielkości – rzekł Leonard. 27 W sukni do kostek z szyfonu w kolorze beżowym, białych atłasowych pantoflach na wysokich obcasach i w perłach, należących kiedyś do jej prababki, a także z bransoletką ze szmaragdami (aby zaimponować Winifred Justin) Dolly czuła się dość zadowolona. Fryzura, pięć lat temu nowatorska, dziwnie dodatkowo przyczyniała się do jej młodzieńczego wyglądu. Przypominała promienną, radykalną dziewczynę z Greenwich Village, która dopiero co ukończyła college Sarah Lawrence czy Bennington. Jej wejście do kuchni powitały oklaski zachwyconej Ellen i Nellie, a MacKenzie tylko pokiwał głową na znak uznania. Obie kobiety włożyły białe stroje do podawania do stołu, MacKenzie czarne spodnie i białą marynarkę. Dolly odpłaciła komplementem. – Wyglądamy świetnie, zupełnie jak z serialu telewizyjnego, jaki to tytuł? – Dynastia! – pisnęła Nellie. – Właśnie. Mac, bądź na froncie domu, gdy podjadą. – W środku czy na dworze? – Tym razem na zewnątrz. Przyjadą w czarnej długiej limuzynie i, prócz czworga gości z tyłu, z przodu będzie dwóch agentów z Secret Service. Jeden będzie prowadził, drugi siedział obok niego. Wyskoczą – i otworzą drzwi samochodu. Ty staniesz zaraz na zewnątrz naszego wejścia frontowego, otworzysz je i wprowadzisz gości do środka. Wiem, że to wszystko jest oczywiste i głupie, ale senator chce, aby to się odbyło bardzo przepisowo. Nellie, ty będziesz stała tuż za drzwiami i powiesz: „Proszę za mną”. Tylko to. Jeśli jednak panie będą miały okrycia, a prawdopodobnie tak będzie, przedtem Mac weźmie je od nich. – Tak, proszę pani – odezwała się Nellie. – A w tym czasie, Mac, wskaż agentom, gdzie mają zaparkować wóz na tyle domu. Mogą życzyć sobie pozostania w samochodzie, ale mogą też chcieć wejść do domu. Weranda na tyle domu jest osłonięta, więc będzie im tam wygodnie. Spytasz ich, czy chcą dzisiejszych gazet ewentualnie czasopism i czy nie są głodni. Wytłumacz im, że ponieważ usiądziemy do kolacji o ósmej, dla kuchni będzie łatwiej od razu ich nakarmić. Co przygotowałaś, Ellen? – Są zawsze głodni. Z lunchu zostało tyle, że można nakarmić dziesięć osób, a w lodówce mam smaczne zimne dania i... – Na litość boską, nie nazywaj ich SS. To wytrąca ich z równowagi i irytuje. – A gdzie mam wprowadzić gości? – chciała wiedzieć Nellie. – Do biblioteki czy do salonu? – Do salonu przed kolacją. Po kolacji zaprowadzę panie, Elizabeth i Leonarda... – słowa zamarły. Dolly wymieniła spojrzenie z Ellen. – Nie pomyślałam o tym. – Nie robiliśmy tego od bardzo dawna – powiedziała Ellen z wahaniem. – Chociaż myślę, że nigdy tego nie było. – W Waszyngtonie, pamiętasz, byli zaproszeni dwaj sędziowie Najwyższego Sądu. – Tak, przypominam sobie. Dolly spojrzała na duży zegar kuchenny. – Muszę porozmawiać z senatorem. – Zrzuciła pantofle na wysokich obcasach, prosząc: „Przypomnijcie mi”, i przeleciała przez dom, kierując się do pokoju senatora. Drzwi były zamknięte. Bez zastanowienia otworzyła je i wpadła do pokoju. Senator stał przed biurkiem, całkiem przystojny w białej marynarce, perorując do ściany: – Nie, miłosierdzie nie jest nam obce i trzeba będzie wezwać boskiej pomocy, jeśli wyrzekniemy się solidarności. Co wtedy nam pozostanie, jaki honor, jaka duma... – Przyglądając się Dolly, rzekł: – Nabieram wprawy. Wyglądasz pięknie. Gdzie masz buty? – W kuchni. Nie mogę biegać na wysokich obcasach. Przyzwyczaiła się do jego prób przemówień i teraz nie oczekiwała wyjaśnień. – Mamy kłopot. – Coś pilnego? – Niewątpliwie. Powtarzałam z personelem w kuchni ostatnie polecenia i wyjaśniłam im, że zgodnie z twoją sugestią po kolacji zaprowadzę panie do biblioteki, a ciebie i twoich jastrzębi zostawię przy stole. Cygara, brandy i wszystko, co potrzeba. Ale nie wiedzieliśmy, że będzie Lenny. Co, do diaska, mam zrobić? Nie mogę poprosić chłopca, by wyszedł z paniami. To byłaby bardzo głupia sytuacja i po prostu nie mogę tego zrobić. O co właściwie chodzi? Czy wiesz? I czy Leonard nie może zostać z mężczyznami? – Dolly, wiesz, o co chodzi. Twój ojciec zaczyna budować autostradę przez środkową Amerykę. Wydaje mi się, że chcą to zastopować, nie wywołując głośnego zamętu. – Ale ty tam będziesz. – Jeśli to ma być nieoficjalna rozmowa, a ja jestem gospodarzem w naszym wiejskim domu, to wszystko pozostanie poufne. Gdyby nie można było zapewnić tego rodzaju dyskrecji, to cały nasz rząd upadłby w parę godzin. A ponieważ, jak sądzę, twój ojciec się nie sprzeciwi, to ja pierwszy będę się starał poruszyć sprawę Azylu. – A więc Leonard może pozostać z wami? – Jeśli będzie milczał i zrozumie reguły gry. Dolly westchnęła z ulgą. – Dzięki Bogu. Czy mam z nim porozmawiać? Senator się zawahał, ale zaraz powiedział: – Nie. – Po chwili milczenia dodał jeszcze: – Nie, sam z nim porozmawiam. – Tak będzie najlepiej – zgodziła się Dolly. – Muszę biec. Czekająca w kuchni służba wydała się Dolly żywym obrazem. Rzuciła się na krzesło i włożyła pantofle. – Wiesz, że mogłabym o nich zapomnieć – zwierzyła się Ellen. – Już mi się to zdarzyło. To takie przyjemne uczucie nie mieć tych przeklętych pantofli... A więc dobrze – powiedziała zwracając się do służących. – Odbędzie się to zatem tak: ja zabieram panie do biblioteki, a Nellie poda kawę i czekoladki miętowe, dwa dzbanki, bezkofeinową i naturalną. Ellen przygotuje wszystko. W tym czasie, Mac, podasz do stołu w jadalni kawę, brandy i porto. Jeszcze – zwracając się do Nellie – zaproponuj paniom brandy albo likier Baileya, tylko te dwie rzeczy, chyba że poproszą o coś innego. Będę tam, więc zorientujemy się. – I nic więcej na stół? – spytał Mac. – To znaczy: gdyby poprosili? – Wszystko, oczywiście, czego zażądają. A jak podasz pudło z cygarami, sprawdź, czy masz co najmniej dwa rodzaje. – Zawsze tak robię. Zmieszam don diego i flaminco. – Zostawisz więc kawę i cygara na stole i zamkniesz za sobą drzwi. Potem rozmowa będzie poufna. Nie wchodź, jeśli nie poprosi cię senator. – Rozumiem. Proszę się nie niepokoić, pani Dolly. Pójdzie jak z płatka – zgodził się MacKenzie, który robił to dziesiątki razy. Pamiętałaby, gdyby robił to niezdarnie. Dlaczego, zastanawiał się, ten wieczór tak się różni od innych? – Pani matka telefonowała – odezwała się Ellen. – Potrzebuje pani. 28 Senator Cromwell, podobnie jak wielokrotnie powtarzał sobie przemówienie do Senatu, tak i teraz powtarzał, co ma powiedzieć synowi. Ale nie odbyło się to tak, jak zamierzał. Zapukał do drzwi pokoju Leonarda. – Proszę wejść – odpowiedział syn. Senator wszedł, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę stal zażenowany, połykając ślinę. Leonard już ubrany, choć bez białej marynarki, która wisiała na oparciu krzesła, leżał na łóżku. Podniósł się i stanął wyprostowany. – Wiesz, Lenny – rzekł – jak odczuwam... – Nie, to nie chwyci. Dlaczego, do licha, nie może rozmawiać ze swoim synem prosto, bez ogródek i powiedzieć mu, co zamierzał, i nic poza tym? – Lenny, jestem potwornym ojcem – zaczął. Leonard przyjrzał mu się, jakby senator zjawił się w jego pokoju nagi. – Wiesz – kontynuował ojciec – nie jestem nadzwyczajny w rzeczach, do których się zabieram. Gdybym nie był senatorem, nie jestem pewny, czy zarobiłbym na przyzwoite życie. – Tak, tatusiu! – Niech raz w moim głupim życiu powiem prawdę. Kocham cię. Nie powiedziałem ci tego od czasu, gdy przestałeś być dzieckiem. Nigdy nie umiałem tego powiedzieć. Chodzę z głową pełną waszyngtońskiego Kapitolu i nie widzę ciebie. Nic nie widzę. Nie widzę twojej matki. Nie widzę ciebie i nigdy nie miałem dotąd odwagi, by prosić cię o przebaczenie. – Po tym wyznaniu stanął smutny. Leonard z oczyma pełnymi łez pytał siebie, dlaczego to się dzieje teraz. Dlaczego właśnie teraz ojciec ofiarowuje mu coś, co jest przeznaczone na stracenie? Podszedł do Richarda i objął go ramionami, początkowo nieśmiało, a potem uścisnął go z całą rozpaczą, a senator odwzajemnił się, przytulając mocno syna. Po raz pierwszy od czasu, gdy Leonard był małym dzieckiem. Dotykał jego żeber, chudego ciała, chwytał kurczowo wystające kości, jakby chodziło o przytrzymanie jego życia, jego ciała i ducha. Leonard zaśmiał się przez łzy. – Czy czujesz się dobrze? – spytał go senator. – O Chryste! Tatusiu, wszystko w porządku. Serce unosi mi się jak latawiec, a jednocześnie śmieję się i płaczę, bo muszę umrzeć, a wcale tego nie chcę. Chcę pozostać z tobą i z tobą pracować. Senator chwycił syna za ramiona i serdecznie, ale zdecydowanie odsunął go na długość ramienia. – Co powiedziałeś? – Umrę wkrótce – wyszeptał chłopiec. – Nie chciałem ci powiedzieć. Muszę ci powiedzieć. Wybacz mi, proszę. – Co wybaczyć? Co masz na myśli? O czym mówisz? – Tatusiu, mam aids. – Nie! Co próbujesz powiedzieć? – Że mam aids. Chorobę... a-i-d-s. – O Boże, nie! Nie, Lenny, jesteś szalony! Nie możesz mieć aids. – Dlaczego? – Co znowu? Nie igraj ze mną. – Tato... – Wyglądasz świetnie. Nie jesteś chory. Leonard oswobodził się z ramion ojca, upadł na krzesło, podniósł jedną nogawkę spodni i zsunął skarpetkę. Była tylko jedna szkarłatna krostka wielkości czarnej jagody. – To właśnie to. Sarcoma Kaposi. Nie mogę od tego uciec. Pozostało mi sześć miesięcy, może trochę dłużej. Jak lunatyk senator podszedł do syna, ukląkł i dotknął szkarłatnej krosty. – Czy to boli? – spytał bez sensu. – Niewiele. Teraz mówił z wysiłkiem. – Lenny, czy mówisz prawdę? Czy nie chcesz mnie ukarać? Jeśli o to ci chodzi, to w porządku. Zasłużyłem. – To prawda. Ciągle jeszcze klęcząc, senator oparł twarz na kolanach syna. Nie mógł teraz powstrzymać płaczu. Leonard głaskał go po włosach i błagał, by przestał płakać. – Tato, proszę. Senator podniósł się ze skinieniem głowy, włosy rozwichrzone, w nieładzie. Leonard wstał, wyciągnął z kieszeni swojej marynarki chustkę i podał ją ojcu. Senator wytarł nią oczy. – Nie zostawimy tego tak – powiedział nieoczekiwanie. – Nie. Będziemy z tym walczyć na całego. Musi być jakiś sposób. Mamy dość pieniędzy, by wziąć się do tego ostro i pokonamy to nieszczęście. Pokonamy je, Lenny. – Oczywiście, tatusiu – zgodził się. – Razem. Pomożesz mi. – To będzie odtąd celem mojego życia. – Dzięki Bogu. Nic lepszego dzisiaj nie usłyszałem. Obawiałem się, że będziesz się na mnie gniewał. – Gniewał? Jak mógłbym się gniewać? Oddałbym życie, aby ci pomóc. – Tatusiu! – Lenny nie hamował desperackiego krzyku. – Czy nie rozumiesz? Jestem homoseksualistą. Jestem pedałem. Ojciec i syn wpatrywali się w siebie przez dłuższy czas: Leonard przybity, że ujawnił to, co powiedział; Richard Cromwell zatopiony w wieczności, aż wreszcie się ocknął: – Figa mnie to obchodzi. Jesteś moim synem, kocham cię i znajdziemy sposób, by to pokonać. Senator zbliżył się do Leonarda. – Czy mi wierzysz? – Staram się. Nie odwrócisz się ode mnie dlatego, że jestem pedałem? – Przestań! – Senator zamknął go w niedźwiedzim uścisku. I wtedy przypomniał sobie żonę. – Odwołam gości. Nie będzie przyjęcia. – Nie, nie rób tego. Musiałbyś powiedzieć matce. – Tak, muszę. – Ale nie dzisiaj, proszę. Nie w czasie wizyty jej rodziców. Nie zniósłbym tego, gdy są tutaj. – Lenny, ona się dowie. Czy Elizabeth wie? – Tak. – Biedne dziecko, to dlatego jest taka cicha. – Dasz radę z tym przyjęciem – prosił Lenny. – Nie chcę stawić czoła dziadkowi i babci. To za dużo. – Nie wiem, czy mi się uda. – Na pewno tak. Spójrz na mnie, właśnie powiedziałeś mi, że jesteś ze mną. To tak jakbyś dał mi nowe życie. Myślałem, że mnie znienawidzisz, a to byłoby gorsze niż aids. Czy nie możesz tego zrobić dla mnie? Proszę. – Czy dobrze się czujesz? – zaniepokoił się senator. – Czy nic cię nie boli? – Nie. Obecnie czuję się dobrze. Spójrz na mnie. – I jesteś pewien, że naprawdę będziesz w stanie wytrzymać taki wieczór? – Czuję się teraz... – Potrząsnął głową, szukając słów. – Czuję się dobrze – powiedział cicho. – W porządku. – Skoro więc tak chcesz, sprostamy temu. – Pewnie. Nie mów dzisiaj mamie. To będzie dla niej bardzo bolesne. Senatora zastanowiło, że jego syn umiera, a jednak myśli o innych. Usiłował to zrozumieć. Jednocześnie wyrok śmierci na Leonarda wywołał reakcję. Był wewnętrznie sparaliżowany, chory, wszystko w nim krzyczało w buncie przeciw losowi, który zabierał mu syna. Syn podszedł do niego, uścisnął go i powiedział: – Wszystko ze mną dobrze, tato. Ręce Leonarda miały siłę uspokajającą, a głos był chłodny. W ciągu jednego dnia nazwał go tatusiem, tatą i ojcem. „Jestem homoseksualistą” – powiedział mu. Ale Richard Cromwell wiedział o tym od dawna. Wyrósł między nimi mur, ale dlaczego dopiero teraz tak naprawdę zdał sobie z tego sprawę? Dlaczego zbliżyła ich dopiero ta śmiertelna groza? Słowa i wspomnienia przeszywały boleśnie jego umysł jak ostre strzały. I w tej ukrytej głęboko części mózgu, zwanej pamięcią, jakiś głos wołał: „Oby Bóg dał, bym to ja był umarł zamiast ciebie! Absalomie, synu mój, synu mój!” I dopiero teraz, nie przedtem, pojął to całkowicie. Jego syn umierał. – O, Chryste! Tato, nie bierz tego tak do serca. Senator skinął głową, ale jego twarz zwiotczała, mięśnie się rozluźniły, już nie podtrzymywały dawnego kształtu. Leonard odsunął się, ale senator przycisnął go do siebie. – Niech to diabli! – odezwał się Leonard szorstko. – Nie rób tego. W ten sposób mnie opuszczasz. Nie chcę cholernego smutku. Chcę miłości. Senator jeszcze raz skinął głową, ciągle nie mogąc wymówić słowa. – Nie odchodź ode mnie. Twój smutek oddala cię. Czy nie rozumiesz? Śmierć była nowym przeżyciem dla senatora. Leonard już się do niej przyzwyczaił. – Ojcze – powiedział Leonard cicho – czy wiesz, co sobie mówię? Mówię sobie, że to musi spotkać wcześniej czy później wszystkich ludzi. Dla innych zjawia się później. Ale przychodzi, i musimy z tym się zmierzyć. Zaprowadził ojca do fotela, w którym senator zanurzył się, ciągle jeszcze jak człowiek, który budzi się ze stanu śpiączki. Leonard podszedł do biurka i wyciągnął arkusz papieru z szuflady. – Napisałem do ciebie list. Senator już się obudził. – Na Boga, nie! Nie pozbawisz się życia! Powiedziałem, że będziemy walczyć. Naprawdę walczyć. – Nie myślę o samobójstwie. Kocham to, co nazywamy życiem. Będę opierał się i walczył do ostatniej chwili. Ale nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć. Nie miałem odwagi. Przeczytał fragment listu. „Podjąłem walkę ze straszną sprawą i nic nie osiągnę, jeśli nie powiesz mi, że mnie kochasz. Jeśli nie możesz, zgnieć to i wyrzuć...” Zgniótł papier i wrzucił do kosza. – Głupi list. Nie mógłbym go skończyć. Proszę cię, zostań moim przyjacielem. – Na zawsze – wyszeptał senator. – Wyglądasz strasznie – powiedział Leonard, uśmiechając się do ojca. – Potrzebujesz trochę zimnej wody i grzebienia. – Wskazując drzwi do łazienki, dodał: – A potem pójdziemy na spotkanie z przeciwnikiem. Senator zniknął w łazience. Ktoś zapukał do drzwi. Leonard otworzył je i zobaczył Elizabeth. – Czy tata jest u ciebie? – spytała. – W łazience. – Już są tutaj. Olbrzymi cadillac, dwaj tłuści tajniacy na frontowych siedzeniach. – Właśnie teraz? – Przed paru minutami. Śmiesznie spotkać ich twarzą w twarz, jakby postaci z karykatury wyszły z kadru. Na wysokich obcasach, z upiętymi wysoko włosami w kolorze kasztanowym, Elizabeth nieomal dorównywała wzrostem bratu. Miała na sobie białą suknię z woalu, szeroką w dole, z falbanami, białe pantofle z koźlej skóry i pojedynczy, długi sznur pereł, prezent od ojca na szesnaste urodziny. – Jesteś piękna – rzekł Leonard. – Spostrzegłeś to. – Zawsze tak uważam. – Co się stało? – Powiedziałem mu. – Doprawdy? Czy to było straszne, Lenny? – spytała szeptem. – Tak, przyjął to strasznie. – Czy teraz już dobrze? To znaczy: czy wszystko się ułożyło? – Tak dobrze, jak to możliwe. – Idę na dół. – Pocałowała go delikatnie w policzek. – Ani słowa mamie, pamiętaj. Skinęła głową i uciekła. Leonard zamknął drzwi i odwrócił się do ojca, który właśnie wyszedł z łazienki. – Jak wyglądam? – spytał. – Dobrze. To była Liz. Już przyjechali. – Niech dranie czekają. Jeszcze coś, Lenny. Twój przyjaciel, Jones, czy on...? – Słowo zawisło w powietrzu. Nie mógł skończyć pytania. Myślał o tym, i cały porządek rzeczy załamał się. Kiwając głową, Lenny szukał odpowiednich słów. – Tak. Choć zaprzecza, gdyż nie chce, abym się czuł winny. Nie jest w stanie płakać, nie może wyzwolić się z przerażenia... – W oczach ukazały mu się łzy. – Boli mnie mówienie o tym. To doprawdy cholernie przykre. Wytarł oczy. Senator wziął go pod ramię i razem wyszli z pokoju. 29 MacKenzie oświadczył żonie, że jej rozterki wynikają z braku uświadomienia politycznego. Już jej to mówił przedtem, oznajmiając, że nie jest wystarczająco świadoma, iż jest czarną kobietą. Jeśli fakt, że jest czarna i że jest kobietą – odpowiedziała mu – nie uświadomił jej należycie, że jest czarną kobietą, to zwróci się do niego, gdy będzie potrzebowała informacji na ten temat. Poruszył sprawę ponownie tego wieczora, zanim opuścił kuchnię, by zająć swoje miejsce we frontowym hallu. – W porządku – powiedziała Ellen – czuję się śmiertelnie zmęczona tym, że jestem czarną kobietą, a zatem jak spojrzysz na mnie dziś wieczorem, zobaczysz białą kobietę. To rozwiąże problem, a teraz jestem bardzo zajęta. – Po chwili dodała: – Zbyt zajęta, by mieć czas na kłótnie. – Żadnych kłótni – zapewnił ją MacKenzie. – W żaden sposób. – I wyciągnął ramiona, a Ellen musiała przyznać, że mając metr osiemdziesiąt pięć wzrostu przedstawiał się całkiem imponująco w białej marynarce i czarnych spodniach z kantami. – Pomyślałaś, jak o tym opowiedzieć twoim dzieciom, co nie omieszkam zrobić? Mieliśmy masę gości na kolacjach, ale to zupełnie co innego, to szczególna sprawa. Ci dwaj panowie kierują polityką zagraniczną – zagraniczną Stanów Zjednoczonych, co sprawia, że są najważniejszymi ludźmi w świecie. – Senator jest ważniejszy! – sprzeciwiła się energicznie Ellen. – W żaden sposób. Chciałbym tego, ale niestety. Ci dwaj podejmują decyzje i kierują sprawami. Jestem pewien, że nieraz budzą prezydenta w nocy. „Panie prezydencie, oto co się zdarzyło w ciągu ostatnich dwóch dni”. Odczytuje i znów kładzie się spać. – Czy przestaniesz zawracać mi głowę? Mam pracę do wykonania. Co więcej, musisz tam stanąć przy wejściu, bo mogą przyjechać w każdej chwili i będą stali pod drzwiami. – A poza tym – MacKenzie mówił wolno i z rozmysłem – oni nie lubią czarnych. – Na litość boską! W tym kraju jest wielu ludzi, którzy nie lubią czarnych. Czy pójdziesz sobie wreszcie? Przechodząc przez hall z szeroką zakręconą klatką schodową i wspaniałym starym perskim dywanem, MacKenzie zobaczył schodzących po schodach Augustusa z żoną. Zaprowadził ich do salonu, gdzie oczekiwała Nellie, ożywiona i pewna siebie, w świeżo wyprasowanym wykrochmalonym stroju pokojówki. Augustus zmierzył ją wzrokiem z uznaniem, podczas gdy Jenny powiedziała: – Wyglądasz naprawdę przystojnie, Mac. – Staram się, jak mogę – odparł. Wrócił do drzwi wejściowych, skąd widział cały podjazd. Punktualnie o siódmej trzydzieści zajechał długi cadillac i zatrzymał się przed frontem domu. Jeden agent z ochrony wyskoczył z wozu, nieomal zanim samochód stanął. Jego oczy skierowały się błyskawicznie na dom, wejście, ozdobny cis i rododendron, jak gdyby za każdym krzewem w tym pięknym wieczornym oświetleniu ostatnich promieni słońca ukrywał się zabójca; jeszcze przebiegł wokół samochodu i otworzył tylne drzwi. Kierowca samochodu, także olbrzymi mężczyzna, wzrostu swego partnera, o szerokiej, tak samo bez wyrazu twarzy, w takim samym czarnym ubraniu, białej koszuli z czarnym fontaziem, jak jego partner, wyskoczył ze swojej strony wozu i zajął pozycję między domem a gośćmi. Zapewne tak, by mógł widzieć linię strzału w razie ataku terrorystów. Ale terroryści nie zaatakowali, i w zapadającym zmroku nad malowniczym domem w stylu kolonialnym zawisła różowa poświata, ubarwiając białe ściany na różowo i fioletowo. Przybyli goście znaleźli się nagle w snopie światła, które okryło ich złotawym poblaskiem, na co zareagowali zadowoleniem. – A więc to jest to stare domostwo – powiedział William Justin. – Jest tu ślicznie – rzucił komplement pod adresem właściciela, którego w rzeczywistości nie lubił. Justin był średniego wzrostu; miał metr siedemdziesiąt, ale robił wrażenie niższego z powodu łysiny. Był dumny z siebie, że nie nosił peruki, a niewątpliwie dobrze to o nim świadczyło, gdyż był jedynym wśród rówieśników, który nie ukrywał słabości pod korcem. Miał maleńkie, świdrujące oczy i nie wyglądał ani na młodego, ani na starego. W rzeczywistości liczył sobie czterdzieści dziewięć lat. Prasa nigdy nie nazywała go ani Młodym Billem Justinem, ani Starym Billem Justinem, uznając, że jest wieczny. Jak fretkę pobudzała go i popędzała obsesja zwyciężania, choćby po trupach. Jego żona, Winifred Lackover Justin, pochodziła z Luizjany, z rodziny, która kiedyś posiadała olbrzymie, okazałe domy nad Missisipi z klasycznymi greckimi kolumnami i wielu niewolników. Błękitnooka blondynka z Południa, z upływem lat zdając sobie sprawę, że jej mąż nigdy nie sięgnie po prezydenturę, stała się zgorzkniała. Nie tylko był wyjątkowo niefotogeniczny, ale nad jego przeszłością wisiał cień. Babka miała rzekomo urodzić nieślubnego potomka. Webster Heller, sekretarz stanu, wywodził się z innego świata, świata nowych ludzi, bardzo zasobnych w pieniądze. Urodził się w Teksasie, był wysoki, posępny, oczy miał tak zimne, że ich niebieski kolor robił wrażenie prawie białego. Senator uważał, że za tymi oczami kryła się pustka, nie było duszy, nie było serca, tylko mózg, który działał nie gorzej od najlepszego komputera. Wzrostem dorównywał Augustusowi, ale nie potężną budową muskularnej klatki piersiowej. Wzrost i szczupła sylwetka sprawiały, że był w typie Gary’ego Coopera. Jego żona stanowiła dziwny kontrast. Heller miał sześćdziesiąt trzy lata, żona była jedenaście lat młodsza. Miała białe włosy i pokaźny biust. Uśmiechała się nieśmiało, jakby przepraszająco, a głos jej był cienki i niepewny. Mogłaby z powodzeniem pozować do reklamy mrożonych szarlotek, pudełek z asortymentem drobnych ciastek i puszek z herbatnikami. Opowiadano, że żyła w ciągłym strachu, ale tak naprawdę niewiele o niej wiedziano prócz tego, co sama powiedziała. Jej naiwna wzorzysta jedwabna suknia wydawała się jak najbardziej dla niej odpowiednia, choć na innej kobiecie mogłaby wyglądać śmiesznie. Musiała jednak całkowicie ustąpić pierwszeństwa toalecie w kolorze rubinu, jaką prezentowała Winifred Justin. MacKenzie wziął od pań okrycia i zaprowadził czworo gości do salonu. Był to piękny pokój z olbrzymim jedwabnym chińskim dywanem, szarozielonymi ścianami i jasnymi meblami. Wytworny i tchnący spokojem. Światło wieczorne ukośnie padało przez okna, rywalizując z lampami. MacKenzie odłożył okrycia pań, uznał, że Dolly panuje nad sytuacją, i pośpieszył na dwór. Dwaj agenci Secret Service siedzieli przepisowo na przednich siedzeniach limuzyny. – Proszę podjechać wjazdem na tył domu – powiedział. – Można zaparkować koło garażu, w ten sposób będą panowie widzieli wejście kuchenne, a po prawej stronie jest zasłonięta weranda. Można tam wygodnie się usadowić, a pani MacKenzie przyśle tam panom kolację. – A jak jest z bezpieczeństwem? – A co ma być? – Są drzwi frontowe. – Mamy niemieckiego owczarka. Mogę go tam przywiązać, jeśli potrzeba. – Czy stroisz sobie ze mnie żarty, człowieku? – Nie, na Boga – zaprotestował MacKenzie – ma pan na myśli terrorystów czy coś w tym rodzaju? – Mam na myśli bezpieczeństwo. – Mogę zatem zamknąć na dobre frontowe drzwi. – Zaczynasz mnie denerwować, człowieku. Drugi agent powiedział do swego partnera: – Uspokój się – a do MacKenziego: – Myślę, że pozostaniemy raczej tutaj, jeśli będzie można skorzystać z toalety. – Zostawię frontowe drzwi otwarte. – Nie, tego nie zrobisz. Podejdziemy od tyłu, jeśli będziemy potrzebować toalety. MacKenzie powiedział sobie: „Macie zamiar sikać na trawie, jak się zrobi ciemno”. Dumnym krokiem, wściekły, pomaszerował do domu; uspokoił się dopiero przed wejściem do salonu. Oczy Dolly sygnalizowały mu: „Na litość boską, podaj im coś do picia”. Nalał pavillon blanc dla Winifred i wysłuchał prośby Frances Heller, która chciała wody mineralnej Perrier, podczas gdy Dolly zasyczała do ucha Elizabeth: „Pobiegnij na górę i sprowadź ich tutaj”. – Nie piję alkoholu – wyjaśniała Frances MacKenziemu. – Podczas kolacji wypiję kieliszek wina, ale nic mocnego. Pan Heller jest bardzo dyskretny, a ja przestaję być dyskretna, gdy piję alkohol. – Różowa twarz, jak torcik owocowy, uśmiechała się do niego i choć to, co mówiła, było zwariowane, MacKenzie poczuł, że pulchna mała dama z białymi włosami była zachwycająca. Zarówno Heller, jak Augustus pili whisky, a Justin napój chłodzący z białym winem. Pomysł rozcieńczenia chateau margaux wodą sodową zdumiał MacKenziego. Gdy zwrócił się do Dolly, szepnęła: – Zaczekam, Mac, gdzie oni są? – Czy mam iść na górę? – Nie. Wysłałam Liz. – Wygląda mi na to, że para podchmielonych republikanów zakasuje mojego zięcia! – grzmiał Augustus. Heller właśnie zapewniał uroczyście, że przynajmniej raz na tydzień gra w golfa. – Jeździsz wózkiem czy chodzisz? Justin stanowczo oznajmił, że on osobiście chodzi. Heller przyznał się, że trochę chodzi, a trochę używa wózka. Pani Heller podziwiała tapety. – Wyglądają na prawdziwe – powiedziała do Dolly, która zastanawiała się, co Frances mogła przez to rozumieć. – Są prawdziwe – potwierdziła, nie kładąc na to nacisku. – Miała na myśli „autentyczne” – wyjaśniła Winifred. – Ale państwa dom nie jest bardzo stary? – Nie. Zbudowała go moja matka. Jest zadowalającą reprodukcją. Kuchnia i spiżarnia są pozostałością starego domu, ale zostały tak zmodernizowane, że trudno im pretendować do antycznego rodowodu. – Jeśli można mówić o reprodukcjach, że są zadowalające – zauważyła Winifred. – Może nie, jeśli chodzi o domy – zgodziła się Dolly. – Z całą pewnością nie w tym sensie, jak w przypadku zabiegów kosmetycznych twarzy i tak dalej. Ale meble można reprodukować prawie doskonale. Był to szpikulec wbity w czułe miejsce Winifred, i Dolly zrobiłaby wszystko, by móc cofnąć te słowa. Normalnie nigdy by tego nie powiedziała. Nie rzuciłaby tego w twarz osobie, o której mówiono, że miała dwie operacje plastyczne. Małe, niezupełnie ukryte blizny koło uszu świadczyły o tym niezbicie. – Tak, oczywiście – zgodziła się Winifred, uśmiechając się skąpo. – Jak kobiety, które niby to są doskonałe. Słyszałam, że taką opinię ma Joan Herman, ale osobiście nie uważam, by była taką doskonałością. Mam na myśli, że fakt, iż się jest wysoką blondynką, nie wystarczy do wybaczenia wszystkich grzechów. – Słusznie – wyszeptała Dolly. – Mamy przed sobą długi wieczór. Czy możemy się zaprzyjaźnić? – Dobrze byłoby się postarać – rzuciła Winifred. – Ja zawsze się staram – wtrąciła Frances Heller. – To bardzo ważne w świecie polityki. – Naprawdę? Nie zauważyłam. – Nie potrzebuję... chyba żebym przeszła na jakąś makabryczną dietę, ale nie mam takich zamiarów. – Czego pani nie potrzebuje? – podchwyciła Dolly, ale natychmiast pożałowała swoich słów. – Zabiegu kosmetycznego. – Oczywiście, kochanie – powiedziała lodowato Winifred. – Nie brakuje ci urody. Ale Frances Heller, zbyt podniecona, by wyczuć ironiczny ton, po prostu uśmiechnęła się i skinęła głową. – Dziękuję – rzekła. Gdy miała sześć lat, matka poradziła jej, żeby nie zaprzeczać, gdy ktoś nazwie ją ładną, ale przyjąć to wdzięcznie i podziękować. – Frank Bixbee powiedział, że zmarszczki uciekają od pulchnej twarzy. Czy czeszesz się u Franka, Winnie? – W słowach Frances nie było żadnej umyślnej uszczypliwości. Ciągle wydawała się sześcioletnią dziewczynką, której wszyscy mówili, że jest bardzo ładna. – Pulchna twarz? – głośno zastanawiała się Dolly. – Tłusta – z naciskiem sprostowała Winifred. – Nie korzystam z usług Franka. Siedemdziesiąt pięć dolarów za obcięcie włosów przekracza moje wyobrażenie. – Zginęłabym bez Franka. A pani? – Obawiam się, że nie – przyznała się Dolly. – Gdy włosy mam już za długie, Ellen bierze nożyce i skraca je. Do pokoju weszła Elizabeth, i Dolly zdała sobie sprawę, że córka była zbyt młoda i zbyt piękna, by nie wywołać niechęci starszych kobiet, które z przykrością musiały uświadomić sobie, jakie naprawdę były. Nie zanosiło się na miły wieczór. – Zaraz zejdą – szeptem oznajmiła matce Elizabeth. – Czy nic się nie stało? – Ależ nie. Wszystko gra. – Kłamstwo. Jak mogła tak okłamywać matkę? Smutek będzie narastać. Teraz smutek należy do nich trojga. Byłoby niesłuszne dzielić go, odcinać, jeśli tak można powiedzieć, odsuwać. Jak ona i jej ojciec mogą przetrwać przez pozostałe godziny wieczoru? Nie będzie jednak zadawała tych pytań. Ciągle jeszcze próbowała pojąć, że jej brat umiera, a teraz wszystko zależy od ojca. Ciągle nie mogła się dość nadziwić, że potrafiła tak udawać. Czyżby urodziła się ze zdolnościami do oszukiwania? Kto to powiedział, że „jedynie kobieta może skutecznie przyczynić się do wprowadzenia w błąd”? Przedstawiono Elizabeth sekretarzowi stanu i jego zastępcy do spraw Ameryki Środkowej. Justin przywitał się sztywno. Jego stosunek do kobiet wywodził się ze świata wyobraźni, w którym jakoby wszystkie kobiety go pożądały. Władza stwarzała taką przynętę erotyczną, iż krążyły pogłoski, że osiągnął nowy rekord szybkich, nietrwałych podbojów. Rekord imponujący nawet jak na Waszyngton, gdzie rzeczywiście była duża konkurencja. Ale obecność Winifred paraliżowała jego pragnienia, uświadamiała mu jego fizyczne niedociągnięcia. Webster Heller natomiast był przystojnym Teksańczykiem z wyraźnym południowym akcentem. W mass mediach często określano go jako wytwornego mężczyznę. Ukłonił się i z entuzjazmem oznajmił jej, że mała dziewczynka stała się piękną kobietą. Elizabeth wywnioskowała, że już kiedyś się spotkali. Nie pamiętała tego, ale Heller pospieszył z informacją, że miała wtedy sześć lat, a może siedem. – Małe dziewczynki zmieniają się w duże dziewczyny! – zagrzmiał Augustus. – To prawidłowe. A także jest faktem, że doceniają to jurni starsi panowie. Dlaczego nie? Jest piękna jak wiosenny poranek. Jenny przywykła do tego i tylko spojrzeniem w kierunku pań i głębokim westchnieniem wyraziła swoje ubolewanie. – Przypomina mi pani moją matkę – powiedział Heller do Elizabeth. – Była pierwszą, która zdobyła koronę królowej piękności w Teksasie. Prawdziwy kwiat starych rubieży. – Jego rodzina prowadziła sklep z paszą w Dallas, a jego matka miała końską twarz – szepnęła Winifred swojemu mężowi. – Zamknij się! – zasyczał Justin. – Szlag by cię trafił! – odwzajemniła się. – Webster jest czarujący. – Słowa te skierowała Frances do Dolly, patrząc na męża z tkliwym podziwem. – Czy nie uważa pani? – Tak – potwierdziła Dolly. – I on, i mój tatuś. Obaj są czarujący. – Gdzie oni się podziewają? – szepnęła do niej Jenny. – To straszne. Ale wtedy senator i jego syn weszli do salonu. 30 Na widok męża i syna wchodzących razem do pokoju Dolly ogarnęła radość i duma. Obaj tacy wysocy i przystojni, tak podobni do siebie, chociaż senator był silniej zbudowany i ważył co najmniej dwadzieścia pięć kilogramów więcej niż syn. Ta pierwsza reakcja ucieszyła ją, a jednocześnie poirytowała. Richard Cromwell był tym samym człowiekiem, który wielokrotnie szarpał na strzępy jej uczucia, który sypiał z innymi kobietami, czasami zupełnie nie zwracał uwagi ani na nią, ani na dzieci i nieraz pogrążał ją w kompletnej rozpaczy. Co się zmieniło? A może nic się nie zmieniło? Czy miała zrezygnować z tej miłości? Czy przestała go kochać? Brała przecież pod uwagę rozwód. Jego stanowisko publiczne nie było przyczyną, że się nie rozwiedli. Było tylko usprawiedliwieniem. W salonie senator stawał się inną osobą. Dolly rozpoznawała zmianę. Obserwowała ją już setki razy. To było podobnie jak z człowiekiem, który wieczorem zamieniał się w wilkołaka. Senator przeistaczał się w bestię polityczną. Odprężał się psychicznie. Wszyscy w pokoju należeli teraz do jego wielkiej rodziny. Był łaskawy, był czarujący. Powiedział Hellerowi, że ten nigdy nie wyglądał młodziej, Justinowi, że przeczytał z wielkim zainteresowaniem jego artykuł w „Washington Post”, Winifred, że nic się nie zmieniła, a Frances, że gdyby zdecydowała się sprzedać sekret swojej świeżej karnacji, stałaby się milionerką. Przedstawił Leonarda z widoczną dumą i zostawił go pod skrzydłami dziadka i babki, a na koniec bardzo czule pocałował Dolly. Przypomniała sobie odczyt senatora sprzed kilku lat w Yale. Tematem była polityka. Senator rozpoczął wtedy od wyjaśnienia, że „polityka, słowo pochodzące od łacińskiego politicus i greckiego politikos, jest sztuką istnienia jako obywatel, sztuką brania udziału w życiu publicznym”. Czy on w to wierzy? Czy kiedykolwiek w to wierzył? Ale przecież jest tyle rzeczy, które nie są ani czarne, ani białe, lecz raczej należą do zmiennej palety szarości. Poza tym tak często mówił o niechęci i odrazie do ludzi Białego Domu kierujących administracją. Ludzi, którzy wydzierali władzę prezydentowi. A przecież nie posiadali jedynego tytułu do rządzenia, który powinien być podstawowy dla każdej administracji i osiągany w wyniku decyzji wyborców. Oni nie zostali wybrani. Nigdy nie stanęli przed narodem. Nigdy nie zetknęli się z narodem, nie czuli go. Należeli do starego nikczemnego świata królów i dworaków. – Uważam, że pani syn jest wyjątkowo przystojny – zwróciła się Frances do Dolly. – Dziękuję. – Nie mamy syna – dodała Frances – i z tej racji Webster uważa, że został skrzywdzony przez los. Ale przyjęło się takie powiedzenie, że syn jest synem, dopóki się nie ożeni, a córka jest córką przez całe życie. Richard ostrzegł ją przed Frances Heller. – Wygląda na kompletną idiotkę. Może nie jest inteligentna, ale jest cholernie przebiegła i jeśli wygadasz się z czymkolwiek, natychmiast przekazuje to Hellerowi. Dlatego zabiera ją z sobą. Jest użyteczna, coś w rodzaju przenośnego mikrofonu. Dolly nie mogła sobie wyobrazić, by Hellerowi mogło się przydać cokolwiek z tego, o czym tu mówiono. Przez całe swoje życie przebywała w kręgu rozmów – właściwiej byłoby powiedzieć: wśród paplaniny bogatych i wpływowych ludzi. I jeśli ta paplanina nie dotyczyła bezpośrednio sposobu bogacenia się i zdobywania władzy, to były to zwykłe głupoty. A ponieważ kobiet zazwyczaj nie dopuszczają do rozmów o bogaceniu się i zwiększaniu wpływów, to poprzestawały na głupotach. W czasie pogawędek na koktajlach i przy kolacjach nigdy nie słyszała, by mówiono o filozofii, własnej czy filozofii w ogóle, o zainteresowaniu wszechświatem i jego ostatecznymi tajemnicami, o refleksjach, może nawet naiwnych, na temat przeznaczenia i nadziei człowieka. Nie poruszano spraw etyki czy ogólnie braterstwa ludzi. Oczywiście rozmawiano o książkach, ale tylko o tych, na które – jako najlepiej sprzedające się – zwracał uwagę „Washington Post”. Dyskusje były jednak powierzchowne. Brakowało im głębi i dowcipu. Już dawno temu przestała być uczestniczką; przyjęła rolę obserwatorki. – Przywiązujemy największą wagę do młodych – zwrócił się Heller do Elizabeth i Leonarda. – Z całą pewnością – zgodziła się Elizabeth. – To dlatego mamy wojny i bomby atomowe. – Obrona jest gwarancją naszej przyszłości. Dolly dała znak Richardowi, i ten, dotykając ramienia Elizabeth, oznajmił, że kolacja jest gotowa. W drodze do jadalni każdy krok i każde słowo Richarda Cromwella były wyrazem walki, by nie zasłonić twarzy rękoma i nie zacząć płakać. MacKenzie był już w jadalni, przyjąwszy rolę angielskiego kamerdynera, jak to zaobserwował w brytyjskich filmach. Gdy senator zajął miejsce, MacKenzie szepnął mu do ucha: – Panie senatorze, kukły w cadillaku nie chcą się ruszyć z wozu, czekając na terrorystów. – Do diabla z nimi – odparł szeptem senator. Jak zwykle obaj zgadzali się całkowicie. 31 Powinienem to odwołać – z przekonaniem myślał senator. Należało to odwołać z chwilą, gdy Leonard mu się zwierzył. Trzeba było czekać na ich przyjazd przed domem i zaraz odprawić samochód. Jaka miała być jego rola na tym przeklętym przyjęciu? Ciągle się zastanawiał, do czego było potrzebne to spotkanie Augustusowi. Dlaczego tak szybko się na nie zgodził? Do tej pory Augustus zawsze decydował o odwiedzeniu Cromwellów. Kiedy chciał przyjechać i zobaczyć wnuków, zawiadamiał Dolly o swoich zamiarach. Jeśli to kolidowało z planami senatora, Dolly rozkładała bezradnie ręce, pytając męża, co ma zrobić. Richard mógł postanowić, że nie przyjmie centa od Augustusa, ale doceniał, że znaczne sumy na jego kampanie wyborcze pochodziły za pośrednictwem Dolly od teścia, ostatniego człowieka, który by chciał zachować to w tajemnicy. W późniejszych latach pieniądze przychodziły bezpośrednio, a Augustus powiedział bez ogródek: „Każdy polityk musi być żebrakiem”. Tak więc senatora nurtowała zagadka, jakie znaczenie miało dzisiejsze przyjęcie dla Augustusa. Wielkie czy znikome? Tak samo zresztą zastanawiał się nad swoją nieprzepartą obawą o proces Azylu, który w tym czasie odbywał się w Tucson, w Arizonie. Aresztowania i akty oskarżenia w sprawie Ruchu Azylu nie były pierwszą niesprawiedliwością i nieprzyzwoitością, które oburzały amerykańską opinię publiczną. Tworzenie męczenników z ludzi walczących o najlepsze elementy demokracji było, jak się okazywało, typowe dla władzy. Przecież powiesili Johna Browna, rozstrzelali Joego Hilla, zamordowali na krześle elektrycznym Sacca i Vanzettiego. A teraz byli przekonani, że zwykły pastor, jego żona i ich przyjaciele, którzy zapewniali schronienie ściganym i prześladowanym, powinni być ukarani więzieniem. Jego jedyny syn umierał, a on ciągle jeszcze nie mógł się uwolnić od obaw w sprawie Azylu. W ostatecznym rachunku to tłumaczyło wszystko. Z tą jego obsesją łączył się przecież fakt, że syn uważał, iż nie należy odwoływać kolacji. W śmiertelnej udręce Richard zdał sobie sprawę, że to po raz pierwszy Leonard prosił go, by coś dla niego zrobił. Prosił o miłość, o pomoc i by ojciec doprowadził ten dzień do końca zgodnie z zamierzeniami. Stało się coś nadzwyczajnego, co zdarza się tylko czasami – senator stał się jakby dzieckiem swego syna. 32 Justin okazał się znawcą pulpetów. Wytrwale dążył do mistrzostwa w wyrafinowanej dziedzinie kuchni. Wiedział, że nikt go nie lubi. Kiedyś zwrócił uwagę Winifred, że jest podobny fizycznie do Johna Adamsa [(1735-1826) – pierwszy wiceprezydent i drugi prezydent USA.], którego, jak ją zapewnił, także nie lubiano. Justin czytywał pismo „Gourmet”. Przeglądał kąciki kobiece w prasie. Jego żona była snobką, a on zazdrościł, że snobizm przychodził jej tak łatwo. Rozpaczliwie szukał głośnego podziwu dla swojej wiedzy o drobnych sprawach życiowych. – Nie mogłyby być lepsze – głośno wyraził opinię o pulpetach. Żona była na tyle dla niego życzliwa, że dołączyła się do pochwały, choć wyjaśniła, że w Wirginii pulpety przyrządzano zwykle z cielęciny. – Doprawdy? – zdziwiła się Dolly. – Jakie to interesujące! Ta cięta odpowiedź obudziła w Justinie zazdrość, że można tak zareagować. Winifred zaś przyjęła to jak wyzwanie. Senator westchnął, godząc się z sytuacją, że nikt z nich nie schowa miecza do pochwy. Wystarczająco znał swoją żonę, ale nieoczekiwanie poczuł się zarówno zirytowany, jak i zadowolony. Jenny udawało się kontrolować niechęć do Winifred Justin i jej męża. Dolly zaś panowała tylko nad swoją mimiką i głosem. Wyraz okrągłej twarzy lalki z ciemnymi łagodnymi oczyma, małym noskiem i srebrną grzywką wydawał się tworem niewinności; a głos raczej słaby, o wysokim tonie, świadczył o prostej, nieostentacyjnej szczerości. Wielu ludzi przekonywał ten wizerunek, choć potem musieli tego żałować. Augustus wypił łyk wina. – Na Boga! – zagrzmiał.– Chateau margaux. Z siedemdziesiątego ósmego roku. Chyba się nie mylę, Richardzie? Oczywiście, senator wiedział, że teść przeczytał nalepkę. To samo wino podano w salonie. Richard zauważył też, że Dolly zamieniła miejsca przy stole, przesuwając Jenny i Winifred, w wyniku czego teściowa siedziała między senatorem i jego teściem, podczas gdy Winifred miała z jednej strony Augustusa, a z drugiej Leonarda. Zastanawiał się, czy Dolly zrobiła to po to, by mogła słyszeć Winifred, czy chciała połechtać jej próżność, umieszczając ją obok bardzo przystojnego młodego człowieka. Augustus wzniósł toast na cześć gospodyni, co senator uznał za trochę żenujące. Powinno się przeznaczyć pierwszy toast dla sekretarza stanu, ale Richard Cromwell wystarczająco długo należał do rodziny, by wiedzieć, że wszystko, co robił Augustus Levi, zostało przez niego całkowicie przemyślane i że czując się panem sytuacji, będzie jej bronił do końca. – Ten stół jest bardzo ładny – powiedziała Jenny, podziwiając połyskujący mahoń, stare srebro bez ornamentu, kryształową zastawę i serwis porcelanowy. Plakietki z nazwiskami, położone tak niedbale, sprawiały jej nieomal fizyczny ból. Ale z westchnieniem zaakceptowała to i teraz była dumna, że przezwyciężyła swoje rozterki. Jenny kochała przedmioty i lubiła o nich mówić. „Architectural Digest” poświęcił kiedyś siedem stron jej skarbom, porcelanie, srebrom, dywanom, obrazom, siedemnastowiecznym i osiemnastowiecznym meblom. Wszystkie te przedmioty służyły jej obronie przeciw mężowi, którego nigdy nie rozumiała. Obronie przeciwko światu i oczywiście przeciw ludziom, którzy do niej nie dorośli. Jenny nie czuła się dobrze w świecie stanowiącym środowisko Augustusa, tak samo jak w świecie, w którym żyła jej córka. Jej skarby były tarczą i mieczem, a także uzasadnieniem jedynego, według niej, właściwego stylu istnienia. Frances Heller zrozumiała to. – Bardzo piękny stół. A plakietki! – Czyż nie są wspaniałe? Ciarki mnie przechodzą, że można którąś z nich stłuc. – Ciągnie mnie, by obejrzeć drugą stronę. – Po kolacji – przyrzekła Jenny. – Co takiego knujecie po kolacji? – chciał dowiedzieć się Justin. – Zupełnie niewinny spisek – tylko spojrzeć na plakietki z drugiej strony. – Za bardzo się zamartwiasz spiskami, Justin – odezwał się Augustus. – Wszyscy po trochu zaczynamy mieć hysia na punkcie spisków. – Nie bez racji. – Coś ci powiem. Nie ma już tajemnic. Wszystkie wielkie zmowy są tajemnicą publiczną. Nikt się tym nie przejmuje. Frances Heller wyglądała na zaintrygowaną. Jenny potrząsnęła głową. Zdała sobie sprawę, że Augustus wprowadził ten temat, by zagmatwać rozmowę. – Pani dziadek jest ciekawym człowiekiem – Webster Heller podzielił się swoją opinią z Elizabeth, która siedziała obok niego. – Jest wielkim człowiekiem – sprostowała z powagą Elizabeth. – A zatem nie godzi się pani z przekonaniami ojca? – Nie rozumiem – odparła Elizabeth, zastanawiając się, czy mógł sobie pozwolić na taki nietakt, by odnieść się do faktu, że senator nie jest Żydem. – Myślę o poglądach demokratów. Gus jest zatwardziałym republikaninem. Ja nie mam przekonań politycznych, ani demokratycznych, ani republikańskich. Jestem zwolenniczką buddyzmu. – Nie dodała, że właśnie tego dnia rano oddała się medytacjom po raz pierwszy. Nellie zabierała etykietki z nazwiskami i talerze po pierwszym daniu. Za nią szedł MacKenzie, ustawiając talerze do następnej potrawy. – Czy Ellen kroi mięso? – spytała szeptem Dolly. – Właśnie to robi. – Trudno to nazwać przekonaniami politycznymi – Heller odpowiadał Elizabeth. – Buddyzm jest religią. – Tak naprawdę to nie. Nie w znaczeniu europejskim. Czy zgodzisz się ze mną, Leonardzie? – spytała brata, który siedział po drugiej stronie stołu, naprzeciw Hellera. – Wydaje mi się, że skoro można być buddystą, chrześcijaninem czy żydem, tak samo można być buddystą, demokratą lub republikaninem. Może to miała na myśli Liz. – Byłoby ciekawe dowiedzieć się, co miała na myśli Elizabeth. – Doprawdy, Webster, czy w czasie kolacji powinno się prowadzić rozmowy o religii? – wtrąciła się Frances. W tym momencie wymiana zdań w końcu stołu, gdzie siedziała Dolly, przyciągnęła uwagę całego towarzystwa. Inne rozmowy ustały, a sekretarz stanu powtórzył pytanie. – Buddyzm – odezwała się Winifred. – Cóż to za dziwny temat. – Nie wykręcam się od odpowiedzi – wyjaśniła Elizabeth. – Po prostu mam trudności z właściwym jej sformułowaniem. Możesz to zrobić, Lenny? – spytała brata. – Mogę spróbować – zgodził się Leonard. – Słyszałem kiedyś o dyskusji między Allenem Ginsbergiem i Helmsem. To było jakiś czas temu. Zdaje się, że pan Helms był wtedy szefem CIA. Rozmawiali o medytacji i buddyzmie i Ginsberg powiedział panu Helmsowi, że gdyby zechciał medytować przez sześć miesięcy, to musiałby zrezygnować z kierowania agencją wywiadowczą. – I zrezygnował? – spytała Frances. – Tak, ale nie z tego powodu. Jego rezygnacja nastąpiła z innych przyczyn. I nigdy nie podjął medytacji. Zgodnie z tym, co słyszałem, był oburzony sugestią i stwierdził, że kocha swoją pracę i byłby cholernym głupcem, gdyby się zdecydował na coś, co by uczyniło go niezdolnym do sprawowania jego urzędu. – Czy mówicie o przekonaniach, które sprawiają, że stajecie się niezdolni do służenia ojczyźnie? – spytał Justin. – Nie wyciągaj tak szybko wniosków, Bill – przestrzegł Heller. – Oboje wyglądają na całkowicie sprawnych, by służyć ojczyźnie. Ale co dokładnie chciał pan powiedzieć? – zwrócił się do Leonarda. – Byłem w Tajlandii. To przecież kraj w znacznym stopniu buddyjski. Nigdy nie odniosłem wrażenia, które mogłoby mnie doprowadzić do zaakceptowania tego, co powiedział pan o Ginsbergu i Helmsie. Leonard milczał. Zamknął się w sobie, myślał, i Dolly, patrząc na niego, bacznie obserwując swoje dzieci, poczuła chłodny strach. Nagle ukazał jej się obraz ich dwojga odwracających się od niej, odchodzących na zawsze. Straszliwy obraz, który zniknął tak szybko, jak się pojawił – w ciągu niespełna sekundy. – Proszę pozwolić mi na próbę odpowiedzi, panie Heller – powiedziała z chłodnym opanowaniem Elizabeth. – Nie uważam, by Leonard chciał sugerować, że mamy do czynienia z jakimiś magicznymi czy wywrotowymi siłami. Wiem, że w takiej sytuacji zawsze narzuca się podejrzenie o siły wywrotowe, ale ja nawet nie jestem pewna, co to są te siły. Wydaje mi się, że gdyby pan Helms, czy ktoś taki jak on, poważnie poddał się przez sześć miesięcy medytacji, to prawdopodobnie doszedłby do wniosku, że akty przemocy są niedopuszczalne. A nie sądzę, by kierowanie Centralną Agencją Wywiadowczą było możliwe bez stosowania siły. – Tutaj cię pokonała – rzekł Augustus – choć nie wiem, o czym, do diabła, mówi. – O czym rozmawiacie? – spytał Justin. – Czy o pacyfizmie? – Niezupełnie – odparła Elizabeth. – Czy pani i jej brat nie jesteście zdolni do aktu przemocy? – spytał Heller. – To taka osobista sprawa – wtrąciła się Jenny. – Sądzę, że powinniśmy zaniechać tego tematu. – Babciu, wszystko w porządku. – Elizabeth uśmiechnęła się, dotykając ręki Hellera. – Nie mam nic przeciwko tym pytaniom. Te kwestie stały się bardzo aktualne, odkąd przestaliśmy być dziećmi. Jeśli chodzi o mnie i Leonarda oraz stosowanie przemocy, to któż to może wiedzieć. Ale chciałabym mieć przekonanie, że żadne z nas nie jest do tego zdolne. – Zbyt złożone problemy – podsumowała Winifred. – Za bardzo złożone i prowokujące. Gdy byłam dzieckiem, mówiliśmy o innych sprawach. – To oczywiste – powiedziała łagodnie Dolly. – Ale przecież tyle lat upłynęło. – Czy zgadza się pan? – spytał Heller Leonarda. – Ależ tak. Sądzę, że zgadzam się. – Właśnie oprzytomniał. Dolly, patrząc na syna, zaczęła odczuwać, że działo się z nim coś złego, coś strasznie niedobrego. Więzy, które ich łączyły, nagle się powikłały. Wszystko dla niego przybierało zły obrót. Wszystko, co mogłaby jakoś opanować, układało się złowrogo. Spojrzała przez stół na senatora i ujrzała w jego oczach swoje własne obawy, choć nie wiedziała dokładnie, co to jest. Podano mięso. Smakowite różowe plastry. Zapomniała, że Leonard nie jadał mięsa. Gdyby pamiętała, nie sprawiłoby to kłopotu w przygotowaniu dla niego menu. Dlaczego tak się denerwowała? Skąd ta rozmowa o buddyzmie i medytacji? – Smakowita wołowina. Krucha – stwierdził z uznaniem Heller. – To nie wołowina, to jagnię. – Nigdy bym nie pomyślała – przyznała się Frances. – Została zamarynowana i upieczona jak rostbef. Frances zajęłaby się przepisem i to by wypełniło czas głównego dania, ale senator nie chcąc, by zajęła kompletnie Dolly, zarzucił ją pytaniami o niedawną wizytę Hellera w Związku Radzieckim. Frances rozpoczęła sprawozdanie od wysypki, której Heller nabawił się w czasie tej wizyty. – Była to tak swędząca wysypka, że na pewno przyczyniła się do pogorszenia naszych stosunków z Rosją. Webster powiedział, że przyczyną był brak u nich zrozumienia tego, co my uważamy za higienę. To wszystko zepsuło. – Kropla drąży skałę – powiedział senator. – Słucham? – Nic ważnego. Przepraszam. Jenny uratowała go występując z komplementem pod adresem stroju Frances. Ona sama w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, wysoka, ze spiętrzonymi na głowie bujnymi białymi włosami, w jedwabnej sukni koloru kości słoniowej, mogła odgrywać rolę królowej snobów. Uważała, że może wystąpić w tej roli, gdy Augustus był zagrożony, a metodą, jaką stosowała wtedy, było zadanie ciosu w formie wypowiedzianego od niechcenia komplementu. Rzeczywiście, to była jej jedyna broń, gdyż poza tarczą poczucia klasowego kryła się czuła, sentymentalna osoba. Nieczęsto używała tej broni. Pochwała skierowana pod adresem sukni Frances zupełnie pozbawionej smaku była zabójcza. Frances spuściła oczy, wymamrotała słowa podziękowania i zacisnęła usta. Jenny poczuła się winna. Na drugim końcu stołu Heller naciskał Elizabeth. – Co do medytacji, to jeśli jej wpływ jest taki, jak pani mówi, wygląda mi to na niebezpieczną sprawę. – W jakim sensie? Heller przyjrzał się jej przenikliwie. Czy ta wiotka, ładna dziewczyna prowadziła z nim grę? Uśmiechnął się i powiedział, że to może spowodować rozprzężenie w wojsku. – Ale żołnierze nie medytują – zapewniła go Elizabeth – więc nie ma obaw. Senator i Dolly przysłuchiwali się. Richard starał się łowić ciche wypowiedzi Elizabeth z miejsca zajmowanego po przeciwnej stronie stołu. Nawet MacKenzie przerwał nalewanie lafite-rothschilda, by usłyszeć rozmowę. – Skąd pani to wie? – spytał Justin. Elizabeth siedziała między Hellerem i Justinem. – To bardzo proste. Gdyby medytowali, nie byliby żołnierzami, czyż nie? – Wietnam jest pełen pagód buddyjskich, a walczyli jak diabli. Elizabeth wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, aby do walki wychodzili z pagód. – Słyszałem opowieść o Helmsie i Ginsbergu – wtrącił się Justin – i nie przypisuję temu żadnego znaczenia. Heller, który wypił łyk wina, podniósł do góry kieliszek. – A gdyby tak porozmawiać o czymś cywilizowanym, na przy kład o winie. Jest doskonałe, Richardzie. Co to jest, jeśli mogę spytać? MacKenzie pokazał butelkę. – Doskonałe! – Heller skinął głową. – Jest pan znawcą, panie sekretarzu – powiedziała Dolly. – Nie bardzo. Ale to należy do stanowiska. – Uważam, że jest znakomite, choć nie najlepiej odróżniam dobre wino od złego. – Nie widzę powodu do usprawiedliwień. Nie ma to większego znaczenia. Ale proszę mi powiedzieć, jak pani przyjmuje wyznanie pani dzieci o ich przekonaniach buddyjskich. – Nigdy nie traktowałam tego jako przekonań religijnych. Tacy są. Nie narzekam. – Rzuciła okiem na Leonarda, który położył na swoim talerzu łyżkę fasolki i szpinaku. – Nie jestem bardzo głodny, mamo. – Spróbuj coś zjeść. – Oczywiście. Augustus wzniósł do góry kieliszek. – Za naszych znakomitych gości i kraj, którym rządzą! – Daj spokój – mruknął Justin. – Piję za kraj – powiedział Heller, a po wypiciu łyka wina dodał: -a nie za cierpki humor naszego starego przyjaciela. Nie ma w tym nic zabawnego – zastanawiał się senator. Co też zamierza stary drań na dzisiejszy wieczór? Z pewnością bada teren. Na krótko zapomniał o wyroku losu na syna, a może tylko odłożył sprawę na później czy nawet przerzucił ją do sfery spraw, którym nie należy dać wiary. To jego umysł dokonał tej sztuki i teraz skoncentrował się na dowcipie i swobodzie towarzyskiej dzieci. Ale zaraz gwałtownie wtargnęła rzeczywistość i poczuł, że w oczach pojawiają mu się łzy. Na chwilę schował się za serwetką, ale gdy spojrzał, stwierdził, że Dolly obserwowała go przez cały czas i nic nie uszło jej uwagi. Był przejrzysty. Zawsze był taki. To była przeklęta cecha dla polityka. – Jaki to ma być kraj? – spytał Augustus, uśmiechając się. – Salwador, Honduras, Nikaragua, Gwatemala? Niestety, mojego cierpkiego poczucia humoru nie podziela pięćdziesiąt stanów. Mam na myśli tylko moje poczucie humoru. Gdyby tak było, Webster, śmiałbyś się do rozpuku wraz ze wszystkimi koleżkami. – Tak nie można mówić – zauważył Justin, ledwo broniąc się przed wybuchem złości. Heller, starszy i rozsądniejszy od Williama Justina, uśmiechnął się do Augustusa i przypomniał Justinowi stary film pod tytułem Człowiek z Wirginii. – Nie wtedy, Bill, gdy się to mówi z uśmiechem. Pamiętasz film? Czy był w nim Gary Cooper? Tak mi się zdaje. Czarny typ obraża Coopera. – Rozejrzał się wokół stołu. W oczach wszystkich było pytanie. Wypowiedź Augustusa przerwała inne rozmowy. – Odpowiadając uśmiechnij się – niewinnie powiedziała Elizabeth. – Naprawdę widziała pani ten film? – W późnych godzinach nocnych. Ta straszna, mała skrzynka umożliwia naszemu pokoleniu cofnąć się w czasie. – A jednocześnie, młody przyjacielu – Augustus zwracał się do Justina – to ukazuje wartości Partii Republikańskiej. Wypowiadamy naszą kwestię, nie mącąc wody. Demokrata nie ośmieliłby się wystąpić z oświadczeniem, że rządzimy Ameryką Środkową jak swoją własnością. O, nie! Proszę pana. Zostałby napiętnowany jako komunista i w rezultacie zwinąłby pod siebie ogon i uciekł gdzie pieprz rośnie. Po tych słowach nastąpiła długa cisza, którą przerwała Winifred Justin. – Skoro tak jest, panie Levi, i to nie są żarty, choć jestem pewna, że pan żartuje, to wydaje mi się, że drażni pan kilka osób tutaj. Jeśli jednak tak jest istotnie, to gdzie pan widzi wartości? – U dobrze wychowanej kobiety. Gdzież poza tym miałbym ich szukać? Jenny, królowa stołu, cierpliwa małżonka Augustusa Leviego, postanowiła uciszyć wzburzone wody. – Droga pani Justin – zwróciła się do Winifred, nie nazywając jej po imieniu, gdyż tę formę rezerwowała dla służby i uznawanych przez siebie jej równych – proszę nie traktować mego męża poważnie. Wywoływać oburzenie to dla niego przyjemność. – Ale ja muszę traktować go poważnie – nie dał za wygraną Heller. – Znam go od dawna. – Nieoczekiwanie zwrócił się do Leonarda: – A czy pan nie traktuje go poważnie? Co na to powiesz, chłopcze? Leonard zawahał się. Senator przez chwilę miał wrażenie, że wcale nie odpowie. Ale jego syn, blado się uśmiechając, odezwał się w końcu: – Nasze stosunki z dziadkiem są szczególne. Kiedyś nosił mnie na plecach, bawił się ze mną na kolanach i wykradał dla mnie cukierki za plecami mamusi, ale czy pan wie... nigdy nie rozmawialiśmy o zabijaniu. – Zabijaniu? – Oczywiście to tylko mój punkt widzenia – wyjaśnił Leonard ze skruchą. Chciał na tym poprzestać. – Dlaczego miałby z panem mówić o zabijaniu? – zastanawiała się Frances Heller. – Chyba że to jest następny żart? – Dokończ, Lenny – łagodnie zachęcił go senator. Leonard spuścił głowę na chwilę, ale zaraz spojrzał na Hellera i rzekł: – Miałem na myśli politykę i wojnę. Dla mnie zadawanie śmierci człowiekowi jest morderstwem. 33 W kuchni MacKenzie półgłosem strofował Nellie. – Podawaj z lewej strony, zbieraj talerze z prawej, podawaj z lewej, zbieraj z prawej. Czy nie możesz tego zrozumieć, głupia dziewczyno? To twoja prawa ręka, a to lewa. – Wiem, wiem, która jest moja prawa ręka. Ale rogi stołu... – Wiem, o co ci chodzi. Nic mnie nie obchodzą rogi. Podajesz z lewej, zbierasz z prawej. – Daj spokój biednemu dziecku. – Ellen podała Nellie srebrny koszyk z gorącym pieczywem. – Sprawdź, jak jest z chlebem. – A kiedy dziewczyna znikła, powiedziała do męża: – Gdyby ci się tak nie paliło do tego dziecka, nie dręczyłbyś jej przez cały czas. – Nie jest dzieckiem, a ja się nie palę. – Gdybyż tak było! Jak tam idzie w jadalni? – Interesująco. Na razie bez zgrzytów. – Idź sprawdź, czy nie dolać wina. Nie stój tutaj z wyszczerzonymi zębami. – Stary pan Gus właśnie rozłożył na łopatki sekretarza stanu niczym Mohammed Ali przeciwników w najlepszym swoim okresie. – Mac, wróć do jadalni, nie będę tego powtarzała jeszcze raz. Dzięki troskliwemu dolewaniu wina przez Maca opróżniono czwartą butelkę lafite- rothschilda. Nieoczekiwanie Frances pozwoliła sobie zbliżyć kolano do senatora i pozostając w takiej pozycji, spytała go, czy widział którąś z nowojorskich sztuk teatralnych. Wychowany na księdze dyplomatycznego protokołu, która stwierdza, że nigdy nie wiadomo, co kto może zrobić na rzecz drugiego, i odwrotnie, Richard nie uchylił się od dotykającego go kolana. Można nie zauważać, ale nie odrzucać, a na razie wyjaśnił, że nieczęsto bywa w Nowym Jorku. – W Londynie zaliczamy teatry bez opamiętania – wtrąciła się Jenny. – Ale oczywiście Gus robi wszystko bez opamiętania. Nie wiem, dlaczego w Nowym Jorku postępujemy inaczej. Nowy Jork jest inny. – A z całą pewnością wcześniej czy później wszystko przyjeżdża do Waszyngtonu – powiedziała Frances. Richard Cromwell uznał, że ogólna atmosfera z jego końca stołu nie budzi niepokoju. Czasami bezsensowna paplanina denerwowała go, teraz to nie miało znaczenia. Nie było drobnych irytacji, jedynie to straszne przerażenie, które przysłoniło mu wszystko. Jenny, siedząca obok niego, nigdy go nie irytowała. We wczesnych latach małżeństwa z Dolly, gdy Jenny dopiero przekroczyła czterdzieści lat i była imponującą, silnie zbudowaną kobietą z wydatnym biustem, miewał związane z nią ciągoty erotyczne. I choć to czułe pożądanie nie spełniło się, to do tej pory podnosiło jej urok w jego oczach. Jenny kochała go za to i nie pozwalała na żadne wobec niego słowa krytyki. Zupełnie możliwe, że wyczuwając jego nastawienie, sama była gotowa do pożądanej reakcji, choć to zdawało się nie do pomyślenia. Jenny była zadowolona z jego wyrozumiałości wobec Frances Heller, nie dlatego, że lubiła Frances, ale że była to jeszcze jedna dodatnia cecha w obrazie zięcia. Justin po czwartym kieliszku wina, nie znajdując oddźwięku w postawie Elizabeth, wetknął kij w mrowisko, które od dawna opanowało jego myśli, i spytał Liz, czy w świetle tego, o czym mówili, Leonard zaciągnął się do wojska. Nie był pijany w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie był przygaszony, śmieszny i nie mówił głupstw. Właściwie to w ogóle nie był pijany, tylko bardziej nieprzyjemny niż zazwyczaj. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała Elizabeth. – Dlaczego nie spyta pan jego? Justin spojrzał na Hellera, który ściągnięciem warg i lekkim skłonem głowy dał znak niezadowolenia. – Jakieś pytanie? – zainteresował się Leonard z drugiej strony stołu. Wobec takiego zwrotu w rozmowie Dolly wystąpiła z pierwszą kwestią, która przyszła jej na myśl. – Ostatnio byłam zaskoczona słysząc prezydenta cytującego poezję. – Doprawdy? – zdziwił się Heller. – Z pewnością nie największego poetę. Był to Robert W. Service. Dziwny wierszyk Kremacja Sama Magee. Z jakiegoś powodu znał go na pamięć. – Jego pamięć wcale nie szwankuje! – parsknął Augustus. – Nauczyłby się na pamięć zawartości słownika i przedstawił go jako orędzie do narodu, gdyby ktoś mu to podsunął. Justin już chciał wybuchnąć gniewem, ale sekretarz stanu roześmiał się i przypomniał Aligustusowi o jedenastym przykazaniu. – A co ono nakazuje? – spytał stary człowiek. – Kochaj swego bliźniego republikanina. Bez ciosów poniżej pasa. Jest nasz i kochamy go. – Masz rację, Web. Ja też go kocham – zadeklarował Augustus. – Augustus zawsze lubił kowbojskie filmy – zauważyła z uśmiechem Jenny. – Ale nam sprezentowano chmurę w kształcie grzyba i któregoś dnia wylecimy w powietrze... – cicho, śpiewnie powiedziała Elizabeth. – Nie powinnaś tego mówić – upomniała ją łagodnie Dolly. – Tak, przepraszam – zgodziła się Elizabeth. – A jednak – zaczął Leonard, przez chwilę szukając w pamięci – jest tak – i zaczął recytować: Gdy dzieci naszych dzieci powiedzą o wojnie: to szaleństwo, którego więcej być nie może, gdy my będziemy Bogu dziękować spokojnie za smutek, rozwijając nad lądy i morze w imieniu naszych martwych pokoju chorągwie – wtedy rozbłysną nam zwycięstwa zorze. – To ten sam poeta, który napisał wiersz cytowany przez waszego prezydenta. Ale ponieważ brał udział w pierwszej wojnie światowej, zabrakło mu bystrości wobec obecnych czasów. – Nie wiem, jaki to ma związek z czymkolwiek – wtrąciła się Dolly, zaniepokojona tym zwrotem w rozmowie. – Myślę, że to, czego nie zapamiętał prezydent, jest ważne – z uśmiechem oznajmiła Elizabeth. – Sądzę, że to wystarczy – powiedziała Dolly. Heller uśmiechnął się z pobłażaniem. Wyprzedzając reakcję Justina, Richard zrobił uwagę, że takie jest młode pokolenie. – Chodzi o to, że po przekroczeniu dwudziestu lat od razu zaliczają się do następnej generacji, z nowymi pojęciami, nowymi ideałami, a niewątpliwie i z nową formą ich wyrażania. – Proszę nie myśleć, że nie jesteśmy na to wyczuleni – odezwała się Frances. – Zna pani zapewne Sylwię Palmer? – zwróciła się do Jenny. – Nie spotkałam jej od bardzo dawna. Nie przebywamy wiele w Waszyngtonie. – A więc jej córka, Claire, wyniosła się z domu i wyszła za mąż za Murzyna. Murzynów w moich czasach nazywano kolorowymi, ale dzisiaj mówi się „czarni”. To nie znaczy, że jest czarny. Ma skórę w kolorze kawy i jest przystojny. Zajmuje ważne stanowisko w biurze rachunkowości. Otóż Sylwia przyszła do mnie z prośbą, czy Webster nie mógłby coś zrobić dla jej zięcia. Gdy ją spytałam, czy nie jest zdruzgotana tym małżeństwem, zaprzeczyła i dodała, że przecież mogła równie dobrze wyjść za Żyda. Na nieszczęście głos Frances był doniosły, taki wysoki piszczący głos dziewczęcy, i chociaż przy drugim końcu stołu nie słuchano jej, ostatnia uwaga dotarła do wszystkich, O senatorze mówiono, że jest niewzruszony, gdyż w takich momentach przybierał obojętną, bez wyrazu maskę. Zamiast od razu wybuchnąć mógł zastanowić się, co powinien odpowiedzieć w danych okolicznościach. Jenny wykazała opanowanie. To była jej stała postawa. Wychowała się w środowisku, w którym kontrolowano swoje reakcje. Nie odezwała się, tylko jej twarz zesztywniała. Tak więc gdy Frances krzyknęła: „Proszę o wybaczenie!” – wyraz twarzy Jenny wcale się nie zmienił, nie zareagowała również słowami. Richard powiedziałby, że jej spojrzenie było miażdżące (określenie, któremu przypisywał dotąd tylko zastosowanie literackie). Było wystarczająco miażdżące, i dlatego postanowił zostawić inicjatywę teściowej i nie powiedzieć nic, co mogłoby złagodzić atmosferę. Przy drugim końcu stołu Dolly zapamiętale mówiła o trudnościach odtworzenia ogrodu ziołowego z okresu kolonialnego. Przed swoim wywodem zwróciła się jednak do Frances: – Nie przejmuj się, Frances. To całkiem zrozumiałe przejęzyczenie. – Nigdy nie pomyślałabym, że ta stara naiwniaczka jest taka głupia – zwierzyła się Augustusowi Winifred, panująca jeszcze nad swoją nietrzeźwością. Senator zastanawiał się przedtem, dlaczego Justin zabrał ją z sobą. „Zwykle jej nie zabiera” – powiedział Dolly. Ale tego wieczoru nic nie było zwyczajne i senatorowi się zdawało, że przyjęcie coraz bardziej przypomina podwieczorek u Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów. Augustus zachichotał zadowolony, a Dolly, uzbrojona w wieloletnie doświadczenie w dyplomacji politycznej, prowadziła ożywioną rozmowę z Justinem i Hellerem. Leonard i Elizabeth tylko obserwowali. Frances zaś, zmuszona naprawić swój błąd, zaznaczyła, że Jenny nie jest przecież Żydówką, a zatem nie powinna się czuć dotknięta. Teraz podano mus cytrynowy. Senator uświadomił sobie, że kolacja zbliżyła się do końca. To go ucieszyło. 34 Gdy panie wstały od stołu i udały się do biblioteki, a w jadalni pozostali już tylko panowie, Leonard szepnął do ucha ojcu: – Nie mogę tu zostać, tato. – Oczywiście. Rozumiem cię. – Myślę, że wyjdę na dwór. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. – Słusznie. Czy zobaczę cię później? Leonard skinął głową. Dolly przejęła pieczę nad trzema kobietami w różnym stopniu strapionymi, rozdrażnionymi i niejednakowo odczuwającymi wpływ alkoholu. Gdy Leonard upewnił się, że panie już na dobre zniknęły, wyślizgnął się przez salon i hall. Gdy wyszedł z domu, spostrzegł, że wielka limuzyna ciągle stała w tym miejscu, gdzie się zatrzymała po przyjeździe. Jeden z ludzi z Secret Service wyszedł z domu i stanął przed nim. – Kim pan jest? – Leonard Cromwell. – Czy ma pan dowód tożsamości? – Mieszkam tutaj. – Pytałem, czy ma pan dowód tożsamości. – Mieszkam tutaj – powtórzył. – Byłem na kolacji. Mam na sobie strój wieczorowy i jestem w swoim domu, więc nie mam dowodu tożsamości. Jeśli jest pan tak zwariowany na tym punkcie, wejdę do środka i przyniosę. – Odwrócił się w stronę domu. – Proszę się zatrzymać. Nie wejdzie pan do domu. Drugi agent wyszedł z wozu, mówiąc: – Na litość boską, Hinton, to dzieciak senatora. – Skąd wiesz? – Skąd wiem? Po prostu wiem. – Do Leonarda powiedział: Zapomnij o tym, synu. Leonard skierował się w stronę basenu. – On cię przeprasza, synu. Zapomnij o tym. Leonard posuwał się w ciemności, nie oglądając się za siebie. Księżyc był prawie w pełni i cudowny srebrny poblask oświetlał ziemię. Miał uczucie, że stąpa we śnie. Agent był szalony, oczywiście szalony. Wziął go za terrorystę. Wszyscy byli szaleni, opanowani przez potworną psychozę; narodem zawładnęła paranoja, a aids był tego częścią. W kotle obłędu wykluła się szaleńcza choroba i tam, gdzie kiedyś tańczyły zwyczajne kościste wiedźmy, teraz odbywa się taniec nawiedzonych kleryków, wrzeszczących, że aborcja jest grzechem; że aids jest karą zesłaną przez Boga, który po wieczne czasy smaży dusze w piekle i spaliłby chętnie całą ludzkość, aby sprawdziła się przypowieść biblijna. To jest koszmar. I tylko w koszmarnym śnie szaleńcy mogą rządzić światem za pomocą tysięcy bomb atomowych, bo w rzeczywistości ta straszliwa broń – uruchomiona przez nich w chwili rozdrażnienia czy pokrzyżowania planów – mogłaby zniszczyć całą ludzkość. Z podwiniętymi nogami usiadł na rozgrzanym kamiennym tarasie. Dom był w dole i w świetle księżyca wyglądał pięknie. Ale to nie był sen. Stał tam długi cadillac, a oparty o niego jeden z ludzi z Secret Service palił papierosa. Mała iskierka z papierosa była robaczkiem świętojańskim wznoszącym się w górę i opadającym w dół. Myśl, że on, Leonard, miał opuścić ten dom, bez względu na to, czy to był zły sen, czy nie, że miał przenieść się do lodowatej wieczności, ciągle boleśnie ściskała mu serce i wzbudziła wewnętrzne przekonanie, że to nie powinno się stać. Tyle było wokół piękna, by złagodzić ten koszmar; srebrzysty świat w dole i wokół niego, oświetlony dom, jak domek lalek ze świecą mrugającą w środku; w powietrzu delikatna domieszka zapachu dymu drzewnego przyniesiona przez wiatr; i obojętny księżyc królujący nad fantastycznym zbiorowiskiem gwiazd; miliardy gwiazd, miliardy planet i miliardy kultur; a tutaj pyłek kurzu zwany ziemią, gdzie szaleńcy nazwali się wikariuszami Boga. „Piękna i bestia”. Czy może jest tak, że to, czego dotyka bestia, nie ma prawa do piękna? Kiedyś wszystko było piękne. Niezależnie od tego, jaki jest Stwórca, to na pewno jest artystą. Zdjął płaską poduszkę z jednego z foteli wypoczynkowych, podwinął jeden z jej rogów i przyjął pozycję do medytacji. Medytacji nie nauczył go jakiś guru, ale skromny japoński profesor filozofii w Harvardzie. Uczeń przyszedł do nauczyciela, który uczył medytacji, i spytał go, dlaczego należy usiąść i medytować. Nauczyciel odpowiedział mu, że dzięki medytacji przestanie się bać śmierci. Bardzo stara opowieść, tak stara jak strach przed śmiercią. W letnią noc wkradł się chłód. Leonard poddał się pieszczocie rześkiego powietrza. Powietrze było w nim i na zewnątrz, nierozdzielnie. Obserwował swoje wdechy i wydechy. Stopniowo jego umysł stawał się jasny i uwalniał się od strachu. 35 Gdy kobiety opuściły jadalnię, czterej mężczyźni, senator, Augustus Levi, Webster Heller i William Justin, usiedli przy jednym końcu stołu. MacKenzie nalał napoje, brandy dla Hellera i Augustusa, baileysa dla Justina i porto dla senatora, a teraz podawał duże pudło cygar. – Nie widzę kubańskich – zauważył Justin. – Nie trzymam ich. – Coś podobnego! – zdziwił się Heller. – Pewnie jesteś jedynym członkiem Kongresu, który pali cygara, a nie sięga po kubańskie. Senatora dręczyły złe myśli. Całym wysiłkiem woli starał się skoncentrować na temacie rozmowy, przedkładając sobie w wyobraźni, że Leonard się mylił, że wymyślił całą tę historię, że wykorzystał ją dla dramatycznego efektu. Wiadomość, że jego syn był homoseksualistą, nie wstrząsnęła nim. Wyczuwał to od paru lat. Ale wyznanie, że miał aids, nie mogło być prawdą. W żadnym wypadku! – Senatorze! – Nie jestem przemytnikiem – powiedział ostro. – Co znowu? To cierpkie słowa. W czasie kolacji Augustus uświadomił sobie, że działo się tutaj coś złego. Znał senatora, ale dzisiejszego wieczoru to był inny człowiek. MacKenzie zbliżył się teraz do niego i Augustus wybrał długie, cienkie cygaro Flaminco. – Te cholerne cygara są prawie tak dobre jak kubańskie. Nie jestem tak cnotliwy jak senator, ale uważam, że to potwornie głupio wydawać dekret, aby wszyscy palacze cygar i połowa Waszyngtonu łamali go. Są tutaj flaminco i don diegos i nie wierzę, by kubańskie miały być lepsze. – Nie wydaje mi się, abyś musiał nas pouczać, Gus – odezwał się Justin. – Nie? To nie jest mój dom i nie jestem gospodarzem, a więc mogę złamać parę prawideł. Znam starego Weba od dwudziestu pięciu lat, ale pana dopiero dzisiaj poznałem i niech mnie diabli, jeśli będę tu siedział spokojnie, gdy pan nazywa mnie Gusem. Nazywam się Levi, pan Levi. Proszę się do mnie tak zwracać, a na pocieszenie może pan sobie powiedzieć, że trzeba zjednać sobie starego Żyda. Bo czegóż można oczekiwać od tego wrednego semickiego typa? – Dość tego! – odezwał się senator. – Proszę cię, Gus, to niedopuszczalne, i jeśli nie wystąpisz z przeprosinami, zrobię to ja. Justin wstał z okrzykiem: – Nie muszę tego słuchać! – Siadaj – powiedział Heller. – Jesteśmy rodziną. Gus należy do naszej partii od czasów przed twoim urodzeniem. Jest najbardziej odpychającym bykiem w naszej gromadzie, ale to jego styl. – Przepraszam, panie Justin – odezwał się Augustus bez pośpiechu, zapalając swoje cygaro z uśmiechem. – Webster ma rację. Tak się zwracam do ludzi, jak na to zasługują. Powinien pan posiedzieć parę godzin w Izbie Gmin w Londynie i posłuchać, jak ci Brytyjczycy napadają na siebie. Nie używają gładkich słów w wyrażaniu krytyki. Jeśli ktoś jest dla nich wrogiem, nie ukrywają tego. – Gus, nikt z nas nie jest twoim wrogiem. – Z drugiej strony, gdy słucham, co mówią w Kongresie, robi mi się niedobrze: „Mój szanowny kolega”, „Mój czcigodny oponent”, „Mój stary przyjaciel”. Płaszczą się przed najbardziej bezmyślnymi ignorantami, jacy kiedykolwiek zanieczyszczali powietrze Waszyngtonu. I nikt nie otwiera ust, by skurwysyna nazwać skurwysynem. – Wydaje mi się – chłodno odezwał się Richard – że nikt z nas nie jest nieprzyjacielem. – Ma rację – zgodził się Heller. – Nie pozbawiaj nas paru pozostałych jeszcze przejawów cywilizacji. Justin starał się uspokoić, popijając baileysa i paląc cygaro. Po chwili, ciągle wściekły, spojrzał na Augustusa przymrużonymi oczyma i opanowanym głosem powiedział: – Rozumiem pana sytuację. Jest pan starym człowiekiem i ma pan prawo korzystać ze swoich prerogatyw. Popełniłem błąd. – Dobry chłop. – Gus skłonił głowę. – I sądzę – dodał Justin – że powinniśmy przejść do sprawy, która nas tu sprowadziła, do autostrady. Jest bardzo dobry, pomyślał senator, zupełnie opanowany i wszystko już przemyślał. – Jestem pewien – kontynuował Justin – że zrozumiał pan cel tej kolacji, którą pana córka łaskawie urządziła. – Byłbym głupcem, gdybym nie zrozumiał. Jak pan myśli, ile razy wzywają mnie na naradę z dwoma panami, którzy rządzą moim krajem? – Nie rządzimy pana krajem – zaprotestował Justin. Heller westchnął. – Uspokój się, Bill – powiedział Justinowi. – Mamy dobre cygara i cholernie dobrą brandy, a nawet ta irlandzka lura, którą sączysz, nadaje się do picia. Zjedliśmy doskonałą kolację, lepszej nie przypominam sobie w przeszłości, a to mięso, Richardzie, jakie smakowite, bardzo smakowite. Do diabła! Jest nam tak dobrze jak niemowlakowi przy cycku matki, a zatem odpręż się i pozwól, aby starzy republikanie trochę sobie powrzeszczeli. Senator nie słyszał dotąd takich wulgarnych przenośni w ustach sekretarza stanu, nie uważał także, by to, co mówił, miało jakieś znaczenie. Wydawało mu się, że Heller zapożyczył parę wyrażeń z różnych źródeł, choćby z telewizji. – Zanim zajmiemy się sprawą autostrady – rzekł Augustus – chciałbym przedyskutować pewną kwestię interesującą mojego zięcia. Czy nie masz nic przeciwko temu, Richardzie? – Masz wolną rękę – zapewnił senator. Augustus zaciągnął się cygarem i zaczekał, aż dym wolno wzniósł się do żyrandola. – Kobieta jest tylko kobietą, ale dobre cygaro jest dymem. Dzisiaj polityk nie ośmieli się nic powiedzieć, nie wziąwszy pod uwagę drepczącej mu po piętach organizacji kobiet. Zresztą to, co mówi, nigdy nie ma znaczenia. Dobre cygaro jest pocieszeniem. Sprawia, że wierzymy choćby przez chwilę, iż obowiązuje nas miłość i solidarność... Sami wiecie najlepiej. Mój zięć, senator Cromwell, jest, jak to powszechnie wiadomo, cholernym liberałem. Ale to nie wszystko. Jest uczciwym liberałem, który nie ustępuje nawet na jotę i przez długie lata wsadza nam szpile. Jest człowiekiem z zasadami i takim facetom jak my nic nie może bardziej dokuczyć niż człowiek z zasadami. – Czy to wprowadzenie? – spytał Justin. – Tak mi się zdaje, jeśli okaże pan cierpliwość i pozwoli mi związać parę luźnych kwestii. Otóż Richard uważał, że jedyną sprawą, która by mogła nas tutaj sprowadzić na nieoficjalną rozmowę, będzie autostrada; że poprosicie mnie, abym zarzucił projekt, a ponieważ moja prośba dotyka istotnych dla was interesów, on będzie mógł wystąpić poza protokołem z czymś znacznie mniejszym, na czym mu zależy. Nie muszę mówić pierwszy, a więc proszę, aby on przedstawił swoją sprawę, zanim powiem o moim przedsięwzięciu. – Dlaczego nie? – rzekł Heller. – To dom Richarda, on jest tu gospodarzem. Senator musiał stoczyć walkę, by zebrać rozpierzchłe myśli. Żałował, że nie pomyślał o sprawdzeniu, czy Leonard wrócił do swego pokoju, czy do biblioteki. Ale zabrakło już na to czasu. Nie mogło być lepszego wprowadzenia niż to, co powiedział Augustus. – Chciałbym rozpocząć – zagaił senator – od stwierdzenia, że oczywiście mógłbym wystąpić z tym przed Senatem. Ale teraz nie ma sesji, a nawet w czasie sesji wprowadzenie mego wniosku zabrałoby miesiące, jeśli w ogóle doczekałoby się realizacji. Ponieważ wiedziałem, że przyjeżdżacie, pomyślałem, że można to załatwić bez hałasu i szybko. Mówię o Ruchu Azylu, o setkach kościołów i synagog, które stworzyły podziemną sieć, by pomóc, dać schronienie i azyl nieszczęśnikom, mężczyznom, kobietom i dzieciom, uciekającym od szwadronów śmierci Salwadoru. – Nie wiemy, czy uciekają od, jak to pan nazywa, szwadronów śmierci – przerwał Justin. – Nie będę tego udowadniał – odparł Richard. – Obaj panowie znacie fakty lepiej niż ja, a tylko nas czterech jest w tym pokoju, bez ukrytych mikrofonów, bez prasy i innych środków przekazu. – Ma rację – odezwał się Heller. – Nie przekonujemy przecież tłumu. Wypowiemy się szczerze. – W porządku – powiedział Justin. – Zgadzam się. – Już zamordowano prawie pięćdziesiąt tysięcy. – Pana dane są zbyt wysokie – znowu wtrącił się Justin. – Najwyżej czterdzieści tysięcy. To są marksiści. – Nie odróżniają Marksa od świętego Mikołaja. Sześcioletnie dzieciaki wiejskie nie są marksistami. – O tym można dyskutować. – A jeśli ich odsyłamy, to prosto do szwadronów śmierci, przez nas uzbrojonych i utrzymywanych. – I to może podlegać dyskusji – znowu odezwał się Justin. – Do czego pan zmierza, senatorze? – To oczywiste. Aresztując w tej chwili jedenaścioro ludzi oskarżonych o pomoc uciekinierom, zrobiliśmy coś, co nigdy przedtem nie zdarzyło się w całych dziejach tego narodu. – Richardzie – teraz odezwał się Heller – robimy wiele rzeczy, które nigdy nie zdarzyły się w dziejach tego narodu. – Czy wie pan, jak zebrano dowody przeciw nim? – Oczywiście, że wiem. Zrobiliśmy, co było konieczne. Uzbroiliśmy w mikrofony kilku tych uchodźców i wysłaliśmy ich do kościołów. Nagrali to, co się tam działo. A to, co się działo, było spiskiem nawołującym do obejścia i łamania przepisów imigracyjnych Stanów Zjednoczonych. – Szpiedzy na rzecz rządu federalnego nagrywający w kościołach modlitwy, które miały się stać dowodami i podstawą do skazania ludzi na więzienie. Czy od tego nie lodowacieje krew, panie sekretarzu stanu? Czy znalazłby pan inny tak niegodny i nieprzyzwoity przypadek w dziejach tego narodu? – Czy może pan wymienić kraj, który byłby tak nieprzyzwoity jak Związek Radziecki? – To niczego nie usprawiedliwia. Już walczyliśmy z nieprzyjaciółmi i prowadziliśmy wojny z Brytyjczykami, z Konfederacją i dwukrotnie z Niemcami, ale nigdy nie było potrzeby wkradać się do kościołów i rejestrować modlitw jako dowodów winy. Mój Boże, co się z nami stało? Jacy teraz jesteśmy? – Dobrze, Richardzie – rzekł Heller. – Wysłuchaliśmy pana. Jakie ma pan propozycje? O co prosi? – Proszę, byście skończyli z tym, byście położyli temu kres. Wszystko, co macie do zrobienia, sprowadza się do zawiadomienia prokuratora generalnego o waszej decyzji, a sędzia zdejmie sprawę z sądu i na tym się skończy. – Nakłonić do tego sędziego? Sędziego federalnego? – Justin uśmiechał się. – Doprawdy, panie senatorze, gdybym to ogłosił publicznie! Senator Richard Cromwell prosi o wywarcie presji na sędziego federalnego? – Mówię poważnie – powiedział senator. – Jestem śmiertelnie poważny w tej tragicznej, ważnej sprawie. Nie podoba mi się obrócenie tego w żart. – Ja także jestem poważny. – Powiedziałem mu – wtrącił się Augustus – że nie ma żadnej szansy, aby dwóch jastrzębi przekabacić na rzecz współczucia dla – tych ludzi. Do diabła, Richardzie, współczucie nie mieści się w polityce i nikomu nie udało się wzbogacić przez zachętę do współczucia. Chcą mieć Salwador i chcą Nikaragui. Możesz ustawić w szeregu wszystkie amerykańskie kościoły, a wszystkie zostaną zniszczone, i to odnosi się także do twojej ulubionej większości z zasadami, kiedy tylko jej członkowie przestaną tańczyć w takt prawicowej melodii. – Czy naprawdę tak jest? – spytał Richard. – Panie senatorze – odezwał się z powagą Heller – sprawa jest w sądzie. Rozumiem pana argumenty i ani na jotę nie zgadzam się ze starym tumanem, pana teściem. Podziwiam pana uczuciowe nastawienie do sprawy, ale jesteśmy państwem prawa. Tylko na tym możemy się opierać, gdy wyciągamy końcowe wnioski. Prawo. To cement, który przytrzymuje nas razem i wyróżnia od innych państw na świecie. Nie mogę uchylić ustawy. Wie pan o tym i Bill też nie może postąpić inaczej. Będą sądzeni przez swoich współobywateli. Niech tak pozostanie. – Myślałem, że zgodziliśmy się porzucić cholerny bełkot – powiedział Richard wolno, z namysłem. – Proszę mnie nie raczyć, panie sekretarzu, sloganem o prawie. Proszę powiedzieć z godnością „nie”. Proszę mi zalecić, abym się odczepił, ale uczciwie i z godnością. Te przeklęte szwadrony śmierci należą do was i dlatego odgrywacie tę farsę na sali sądowej w Tucson, w Arizonie. Zaproszeni tutaj, jesteście moimi gośćmi i macie omówić ważną sprawę. Nie jestem przy tym potrzebny. Po tych słowach senator wstał i opuścił pokój. Jak jego syn senator ominął bibliotekę i wyszedł przez drzwi frontowe. Jak jego syn zobaczył dwa psy podwórzowe, które przyjechały z gośćmi. Gdy jeden z nich spytał go, kim jest, wybuchnął z wściekłością: – Ty tępy ośle! Jestem senatorem Cromwellem, i to jest mój dom, a kim, do diabła, ty jesteś, że pytasz mnie o podanie nazwiska? Jak przedtem drugi agent przepraszał. – Panie senatorze, przykro mi. Dostaliśmy rozkazy... – Nic mnie nie obchodzą wasze rozkazy. Zaparkowaliście przed moim domem i wiedzieliście, gdzie przyjeżdżacie. Jeśli zdrowy rozsądek nie mówi wam, że ktoś wychodzący z domu w wieczorowym stroju zapewne należy do niego, jeśli rozsądek zawiódł was, to oddajcie odznaki policyjne i poszukajcie pracy przy pilnowaniu owiec. – Panie senatorze... – Dosyć, obaj powiedzieliście wystarczająco dużo. A teraz: w którą stronę poszedł mój syn? Jeden z nich wskazał kierunek i senator poszedł w tę stronę. Jego wściekłość, jak zwinięty wąż, nie była wymierzona w dwóch głupich funkcjonariuszy rządowych, ale przede wszystkim w siebie samego, że był tak naiwny. Naiwny w stosunku do ludzi siedzących w jego jadalni i pijących jego brandy, palących jego cygara, ludzi, którzy rządzili Ameryką w imieniu papierowego przywódcy i chichotali z głupca, który pojękiwał o współczuciu. Senator nie był dumny ze swojego wizerunku. Ponieważ w rzeczywistości obudził się przed szesnastu czy siedemnastu godzinami, jego samopoczucie systematycznie się pogarszało, i tylko w chwilach, gdy trzymał w objęciach żonę, pozbył się trochę goryczy. Był całkowicie pogrążony w myślach, nieczuły na piękno wieczoru. Nie uświadamiał sobie nawet, że idzie tak swobodnie w ciemności. Ba! Nawet że idzie ścieżką. Ogarnęły go strach i współczucie. Współczucie dla syna i dla siebie samego, a zaraz potem także dla żony. Nie potrafił stawić czoła śmierci syna i nie mógł wyobrazić sobie, jak zniesie to Dolly. Nagle ogarnęła go natrętna myśl, że Leonard, niezdolny już do dźwigania swego brzemienia, postanowił zabić się; by oszczędzić matce wiadomości o swojej chorobie i homoseksualizmie. Ale znów rzeczywistość wróciła. Senatora opanował żal: żal syna, z którym życie zaczął dzielić dopiero tego wieczoru; żal syna, którego czekały miesiące cierpień; żal traconej miłości, która mogłaby trwać. Podbiegł do basenu kąpielowego, gdyż przez chwilę nawiedziła go myśl, że może znaleźć na powierzchni pływające martwe ciało syna. Tak mocno przeraził się, że jego przeczucia mogą się spełnić, iż długo przyglądał się cichej powierzchni basenu, a nie zauważył Leonarda siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i medytującego. Gdy go wreszcie zobaczył i zdał sobie sprawę, że żyje, ogarnęło go uczucie ulgi. Nie poruszał się, stał cicho, przyglądając się, aż syn odwrócił głowę i wyszeptał: – Tata? – Nie chcę ci przeszkadzać. – Nie przeszkadzasz. – Leonard wstał. Nagle senator poczuł chłód, i drżąc spytał syna, czy nie jest mu zimno. – Nie, niezupełnie. Czy już odjechali? – Nie. Ciągle tam są. Zostawiłem ich. Niech ich diabli! – Chodziło o sprawę Azylu? – Wiesz coś o tym? – Mniej więcej. Czy to dla ciebie bardzo ważne? – Teraz sam już nie wiem. Wszystko się zmieniło, hierarchia ważnych spraw, całego ciągu tego, co chciałbym osiągnąć... – Senator zanurzył się w fotelu. – Usiądź, Leonardzie. A może chcesz wrócić do domu? – Nie. Nie spieszę się z powrotem. Kiedy wyjadą? Senator spojrzał na zegarek. Zrobiło mu się zimno, ale był zdecydowany pozostać tutaj i rozmawiać z synem. – Dochodzi dziesiąta trzydzieści. Nie powinni pozostać już długo. Dla Dolly byłaby to niezręczna sytuacja. – Mamusia da sobie radę. Jeśli nie – Leonard uśmiechnął się – jest tam babcia Jenny. Popatrzy na nich z góry, i z ulgą się wycofają. – Tak, na pewno – zgodził się senator. – Jednakże przysporzyłem sobie dzisiaj dwóch wrogów. – Co mogą ci zrobić, tato? Od początku byli wrogami. – I tak, i nie. Mieli do mnie pewne nastawienie, ale takie – nastawienie mają do wielu ludzi. Teraz mają do mnie szczególny stosunek. – Czy bardzo ci to nie na rękę? – Nie, Lenny. Nie tak bardzo, wcale mi to nie przeszkadza – zawahał się szukając słów. – To, co praktykujesz, to medytacja? Co to właściwie jest, prócz tego, co widać? Widzę ciebie siedzącego ze skrzyżowanymi nogami. – Przyjrzał się bacznie synowi. – Nie masz mi za złe, że pytam? – Ależ nie. Wszystko w porządku. Cieszę się, że mnie o to spytałeś. Wydaje mi się, że częściowo to jest to, co widzisz. Ktoś siedzi w pewien sposób ze skrzyżowanymi nogami. To naturalna pozycja, tak siedzą dzieci. Z czasem zapominamy tego sposobu siedzenia, wiążemy się z krzesłem. Potem zaczyna się proces wewnętrzny. Starasz się uświadomić sobie własne ciało, obserwujesz swoje wdechy i wydechy, i wtedy, po pewnym czasie, przestajesz się bać śmierci. – I rzeczywiście możesz pozbyć się strachu? – spytał ojciec. – Mam na myśli: strachu przed śmiercią? – Nie zawsze. Ale kiedy medytuję, to się nie boję. Przez chwilę milczeli. Zimny wiatr ustał i wszystko naokoło znieruchomiało. Senator starał się pojąć coś, co przekraczało możliwości jego rozumienia, i zamiast odrzucić to jako absurd rozpaczliwie próbował myśleć podobnie jak jego syn. Ale pomimo największego wysiłku nie potrafił odnieść prostej czynności siedzenia ze skrzyżowanymi nogami do swego świata, do strasznych jego zagrożeń. W przeszłości, świadomy nieomal kobiecej delikatności swego syna, pragnął za wszelką cenę, aby Leonard był raczej typem chłopca, który woli grać w baseball albo football niż zajmować się czym innym, i by stał się twardziochem w walce z innymi dzieciakami. Kiedy Lenny osiągnął w wieku siedemnastu lat prawie dwa metry wzrostu, Richard kazał urządzić boisko z koszem za stodołą i rozpaczliwie starał się, by jego syn został graczem w koszykówkę, choć chłopaka zupełnie to nie interesowało. Teraz wszystko przestało być ważne; nawet fakt, że był homoseksualistą, nie miał znaczenia. Śmierć otworzyła mu szeroko oczy, przezwyciężając wszelkie uprzedzenia. Próbując powrócić do rozmowy, spytał: – Czy to jest to, co Japończycy nazywają satori?– Satori oznacza oświecenie. – Nie wiedziałem. Jak zdefiniujesz oświecenie? – Nie wiem – odpowiedział Leonard. – Nigdy się z tym osobiście nie spotkałem. – Ja tego nie rozumiem – rzekł Richard. – To jest stan istnienia. Sądzę, że można by to nazwać stanem świadomości. Ale co to jest, nie wiem. Nigdy tego nie doświadczyłem. Senator desperacko szukał wyjaśnienia i nadal prowokował syna. – Skoro nigdy tego nie doświadczyłeś... – Tato, rozmawiałem z ludźmi, którzy tego dostąpili. – I co mówią? – Nie mówią wiele. Tego nie można opisać. Znowu zapanowała cisza, dopóki Richard nie spytał: – Któregoś dnia, może w następnym tygodniu, będziesz mi mógł pokazać, jak to się robi? – Oczywiście. – Czy nie wycofam się z Senatu? Mam na myśli – gdy podejmę się medytacji. – Miało to zabrzmieć dowcipnie, ale tak się nie stało. Leonard potrząsnął głową, uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Przynajmniej tak wydawało się senatorowi. 36 – Wygnaliście stąd mojego zięcia – odezwał się Augustus. – To nie bardzo dyplomatycznie, Web. Pamiętasz, co mówił stary Dave Dubinski: należy karać wrogów, a nagradzać przyjaciół. Richard nie jest waszym nieprzyjacielem, a przynajmniej nie był nim. – No wiesz, Gus! Próbował skłonić mnie do mieszania się w sprawy imigracji i wtrącania się do sądów. – A skoro sprawa jest w sądzie – dodał Justin – tak się nie postępuje. – Mówicie do starego Augustusa Leviego. Żyję dość długo. – Wiesz, że nie mogłem powiedzieć „tak” – usprawiedliwiał się Heller. – Że nie mogłeś – nie zgadzam się. Że nie chciałeś – to oczywiste. Uprzedziłem go o tym, Webster. To nie dlatego, że jesteś zimnym draniem, w co nie należy wątpić, ale wy po prostu chcecie, aby ten proces się odbył. Chcecie rozbić Ruch Azylu. – Naturalnie, że tak. – Powiedziałem mu to. Kłopot polega na tym, Webster, że Richard nie rozumie takich ludzi jak ty i ja i nigdy nie zrozumie. Ciebie nie włączam do tego, Bill, gdyż z tobą jest całkiem inaczej. Jesteś chorągiewką na wietrze. Webster i ja jesteśmy wychodkami – mocno zbudowanymi z cegły od góry do dołu. Wiatr w najmniejszym stopniu nie narusza takiego smrodu. – Zauważyłem, że zwrócił się pan do mnie po imieniu – Justin uśmiechnął się blado. – Cholernie dobrze usłyszałeś, synu. To mój przywilej, nie twój. Musisz przebyć jeszcze parę dystansów na drodze. I przestań się oburzać. Jestem wystarczająco stary, by być twoim tatusiem. – To niełatwe – powiedział Justin. – Będę się starał dla wspólnego dobra. – Już się uczysz. Webster Heller ponownie zapalił cygaro i zgodził się, że flaminco było zbliżone jakością do kubańskich. – Ile płacisz za takie cygara, Gus? – Będziesz musiał spytać Richarda. Domyślam się, że trzy dolary. – Drogo. Wszystko jest takie drogie. – Zawsze było. Justin spojrzał na swój zegarek. – Porozmawiajmy. Patrząc na Augustusa, Heller przytaknął. – Porozmawiajmy – zgodził się Augustus. – Jesteśmy w drodze do Szwajcarii. Moja córka Dolly poprosiła nas, by wstąpić do nich dziś wieczorem i przełamać chleb z dwoma eleganckimi dżentelmenami. A więc jestem do waszej dyspozycji, biedny stary Żyd w obliczu najwyższej władzy. – Czekałem na ten ozdobnik ze starym Żydem – przyznał się Heller. – Przejdźmy od razu do sprawy. Nie podoba nam się ta droga, nie chcemy jej, nie potrzebujemy. – Nam? – Właśnie tak, Gus. Nam. – Jesteście krótkowzroczni – odparł Augustus, obserwując spiralę dymu ze swego cygara. – Może się okazać, że będziecie potrzebować tej drogi bardziej, niż sobie teraz wyobrażacie. A gdyby – tak bomba zniszczyła kanał? Nie potrzeba nawet broni atomowej do wysadzenia w powietrze śluzy. Wtedy droga łącząca dwa oceany przez środkową Amerykę byłaby na wagę złota. Do tego przecinamy autostradę Pan-Am. Pomyślcie o tym. – Myśleliśmy o tym, Gus. To nie byłaby nasza droga. To byłaby ich droga, a gdybyśmy chcieli ją dostać, musielibyśmy stoczyć jakąś wojenkę. A wierz mi, że zorganizowanie wojenki w środkowej Ameryce przestało być tak łatwe jak kiedyś. – Współczuję wam całym sercem. – Jestem pewien. Gdybyśmy chcieli drogi, tobyśmy ją zbudowali. Ciągle jeszcze mamy więcej pieniędzy niż ty, choć czasami zaprzeczam temu. – A zatem chcecie, abym zarzucił projekt. Do tego to się sprowadza. – Właśnie tak. – Podobasz mi się, Web. Nie kluczysz. Czy wiesz, że sporo włożyłem w ten projekt? – Ile? – Ponad dwieście milionów. – Co znowu? To przecież dopiero początek. – Wiem, że wasi chłopcy pilnują mnie jak jastrzębie, ale tylko zastanówcie się. Cztery lata pomiarów gruntów i transakcji. Czyszczenie terenu. Zamówienie specjalnych koparek. Sześć różnych maszyn przeznaczonych do tego rodzaju prac. Zbudowanie nabrzeża do rozładunku statków. Cement i szopy do magazynowania wszystkiego. Piasek... To tylko początek, Webster, ale sądzę, że w tej chwili zbliżamy się do ćwierci miliarda. Taka suma liczy się, nawet dla mnie. – Masz gwarantów. – Z tamtych krajów? Wiesz przecież. Oczywiście, gdy zaczniemy budować, wypuścimy obligacje, i to przyniesie fundusze. To propozycja handlowa, wchodzą w grę opłaty za korzystanie z drogi i z czasem wszystko się pokryje. Ale obecnie to ja dostarczam pieniądze. To moje marzenie i nie zapraszam nikogo, by marzył ze mną, zanim coś się tam – zrealizuje. I nie siedź tutaj, mówiąc mi, że chcesz, abym przełknął te dwieście pięćdziesiąt milionów, gdyż gnębi cię koszmar, że mogą wpaść w ręce Rosjan. – Nie jesteśmy głupcami, panie Levi. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy namawiali pana do przełknięcia tych pieniędzy. – A zatem przyszliście z darami. Chętnie posłucham o tym. W tym momencie wszedł MacKenzie. – Czy mogę coś podać? Może kawę? Augustus spojrzał na Hellera i Justina, ale obaj zaprzeczyli ruchem głowy. – Dziękujemy, Mac. Powiedz paniom, że to nie potrwa długo. Mac postawił pudło z cygarami na stole i wyszedł z jadalni. – Wiesz, że mógłbyś całkiem przyjemnie przełknąć tę ćwiartkę miliarda, gdyby to okazało się konieczne. Twoje zarobki w tym roku będą cztery razy wyższe. To pociąga duże podatki, a my moglibyśmy to złagodzić przez Krajowy Dochód Skarbowy. – Dziękuję – powiedział kwaśno” Augustus. – To nie wszystko, Gus. Rosjanie wymacują możliwości zainstalowania przez nas dwóch platform wiertniczych na wybrzeżu syberyjskim. Dostaniesz od nas to zamówienie. Tam są złe warunki i każda platforma przyniesie co najmniej pół miliarda. To cholernie korzystne wyrównanie i wyjdziesz z tego z przyzwoitym zyskiem. Znacznie wyższym niż to, co wykalkulowałeś z budowy drogi. – Pięknie. – Do diabła, nie patrz tak na mnie – powiedział Heller. – Wiesz, co się dzieje. Głaszczemy ich i oni nas głaszczą. Sprzedajemy im zboże i wiele innych rzeczy. Mogą przyjść czasy, że będziemy potrzebować tej syberyjskiej ropy. – Ależ ja was podziwiam, panowie. – Nie udawaj takiego świętego, Gus. – Broń Boże! – Wiesz cholernie dobrze, że jeśli nie będziemy straszyć tego kraju zagrożeniem wojny, która może wybuchnąć przed upływem – dwudziestu czterech godzin, nie dostaniemy nawet szeląga od Kongresu. Nie udawaj naiwniaka, Gus. Mamy ekonomię wojenną bez wojny, to bardzo dobrze działa i nikt nie głoduje. Gdybyśmy kiedyś rozpoczęli wojnę ze Związkiem Sowieckim, to trwałaby dwadzieścia minut i wtedy wszystko się skończy. Nawet karaluchy nie znajdą nic do jedzenia. – Powiedziałeś to tak jasno, że już nie można jaśniej. A więc chcesz, Web, abym zarzucił budowę drogi, która mogłaby się przyczynić do rozwoju tego ścieku zwanego Ameryką Środkową, i zaczął pracować dla komuchów. Chcesz, abym zbudował dla nich dwie morskie platformy. – Teraz jego cygaro zgasło. Chwilę przyglądał mu się, rozważając, czy warto jeszcze raz je zapalić, i z całą powagą postanowił ponownie podjąć wątek. – Czy mogę wypowiedzieć moją kwestię? – Po to zebraliśmy się tutaj. – Odejdę trochę od tematu. Wymaga tego chwila. A zatem muszę się trochę cofnąć w przeszłość. Zaangażowałem kiedyś na żądanie mojej drogiej żony naukowca, aby zbadał historię mojej rodziny. Pierwszy Levi, który zaczął linię, przybył do Nowego Jorku w tysiąc sześćset sześćdziesiątym dziewiątym roku. Jego syn osiedlił się w Filadelfii w tysiąc siedemset dziesiątym. Zajął się handlem detalicznym, co mnie nigdy nie pociągało. Otworzył mały sklepik i sprzedawał wstążki, bawełnę, płótno, nici. Nieźle mu się powiodło i w sto lat później rodzina posiadała trzy domy w śródmieściu; handel płótnem i bawełną przyniósł im pierwsze miejsce w Filadelfii. Zapłaciłem wtedy temu młodemu człowiekowi ze Swarthmore jedenaście tysięcy dolarów – to było bardzo dużo przed inflacją – aby odkryć całą historię rodziny o nazwisku Levi. Niewiele z tego mogło się przyczynić do dumy z pozycji antenatów prócz pieniędzy. No i jeden z dwóch braci, którzy byli kapitanami w armii Waszyngtona, został przewodniczącym college’u. Inny przodek był sekretarzem stanu po wojnie domowej, jeszcze inny – wiceprezydentem w latach trzydziestych ubiegłego wieku. – Mam nadzieję – przerwał Justin – że to doprowadzi w końcu do naszej sprawy. – Z całą pewnością. Cierpliwości, młody człowieku. Powiem wam, co poza tym wykopał tamten badacz. Odkrył, że w koloniach w czasie wojny o wolność z Anglikami było ponad tysiąc rodzin żydowskich, a tylko dzieje trzech z nich można prześledzić do dnia dzisiejszego. Reszta stopniowo zmieniała religię na chrześcijańską czy podobną i nie odwoływała się do dawnego pochodzenia żydowskiego. Przynajmniej tak mówili. Nasza rodzina postąpiła tak samo, ale pamięć o nich została zapisana w historii wojny. Jednakże w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku zmienili nazwisko na Livia. Możecie sobie wyobrazić: Livia? A w dwadzieścia lat później wpadli na pomysł, by Livia zmienić na Livingston, i ja urodziłem się z tym nazwiskiem. Ten młody naukowiec był bardzo sprawny i pracowity. Udowodnił, że w jednej szesnastej jestem Żydem, co nie jest takie mało znaczące po dwustu latach przypadkowych związków krwi. W czasie drugiej wojny światowej byłem kapitanem piechoty i do naszego pułku przydzielono rabina Hirschmana. Któregoś dnia wspomniałem mu, że mam jedną szesnastą krwi żydowskiej. Wściekł się na mnie i oznajmił, że nie można być Żydem w jakiejś części. Albo jest się nim, albo nie. „Dobrze, rabbi, co mam zrobić, żeby być Żydem?” – spytałem. „Czy jesteś obrzezany, Gus?” „Niewątpliwie” – odparłem. „A więc jesteś Żydem, a jeśli ktoś będzie powątpiewał, przyślij go do mnie”. Ale bycie Żydem to nie jest chleb z masłem. Pierwszym efektem tego była degradacja. – Dlatego że jest pan Żydem? – zainteresował się Justin. – Zgadłeś, dlatego że jestem Żydem. Był w pułku kapitan, taki wstrętny sukinsyn, antysemita, że trudno znaleźć większego. I on zaatakował mnie, ponieważ przyznanie się, że jestem Żydem, było dla niego osobistym afrontem. Sprawiłem mu wtedy takie lanie, że poszedł do szpitala, a ja zostałem postawiony przed sądem wojennym i zdegradowany do stopnia podporucznika. Heller wybuchnął śmiechem, dusząc się swoim cygarem, i musiał dobrze odkaszlnąć, zanim powiedział: – Dlaczego nie zdegradowali cię do stopnia szeregowca i nie zamknęli za drutami? To byłoby właściwe postępowanie. – Oczywiście, tak też uważano. Ale wtedy działy się delikatne sprawy. Właśnie wyzwolono obozy koncentracyjne. – Ciągle nie wiem jeszcze, do czego to nas prowadzi. Wysłuchaliśmy historii pana rodziny. Choć nie po to przyjechaliśmy tutaj, ale słuchaliśmy. Skinąwszy głową w stronę Justina, Augustus spytał: – Webster, czy to jest ktoś, z kim musisz pracować? – Tak, Gus. I on ma rację. Kpisz z nas. – Nie, proszę pana. Już kończę swoją opowieść. Gdy wyszedłem z wojska, porozumiałem się z prawnikami rodziny i wróciłem do nazwiska Levi. I, na Boga, podoba mi się, że jestem Żydem. Cywilizowanym. Wiecie, co jest duszą cywilizacji. Przemysł. Handel. Drogi. Ta droga na Południu jest moim marzeniem. To tak jak rzeźba dla artysty. Buduję przejście dla towarów z całego świata. – Muszę to trochę przemyśleć, zanim coś powiem – odezwał się Heller. – Muszę to przemyśleć. – Czy wiesz, dlaczego cieszy mnie, że jestem Żydem? Bo jestem inny niż ty. Widzę, gdzie zmierza twoja ślepota. Nie mówię o religii, etyce, ideałach, lojalności – nikt z nas tym się nie szczyci. Mówię o zwykłej, paskudnej przyjemności, jaką odczuwam, siedząc tutaj i mówiąc tobie i temu twojemu człowieczkowi: „Idźcie do diabła”. Buduję drogę i zamierzam budować dalej. Wyślecie tam CIA, zamordujecie moich robotników, wysadzicie w powietrze moje materiały i może w końcu uda się wam zatrzymać mnie. Ale wykorzystam wszystko, co w mojej mocy, przeciw wam. Będę walczył z wami w Kongresie, w prasie i w telewizji. Nie dlatego, że cokolwiek obchodzi mnie wasz zwariowany taniec z waszymi obłąkanymi towarzyszami z Kremla. Ale moja droga to cement i stal, a nie polityka. Droga będzie zbudowana, gdyż na jej zbudowanie czekano trzysta lat, i ja ją zbuduję. Gdy skończył, zapanowało długie, bezkompromisowe milczenie. Trzej mężczyźni siedzieli bez słowa, aż ta cisza wydała się czymś materialnym, co lada chwila mogło zwalić się z głośnym trzaskiem. Wreszcie przerwał ją Heller, pytając cicho: – Czy to twoje ostatnie słowo, Gus? – Tak jest. – Szkoda, że nie powiedziałeś tego wcześniej, bez tych wszystkich epitetów. Należymy do jednej partii. Dałeś okrągły milion dolarów na kampanię prezydencką. Nie jesteśmy wrogami. – Nie jesteśmy przyjaciółmi – odparł Augustus. – Lubię życie i nie będę się łudził, że jest poza nim jeszcze coś. Wy i wasze lustrzane odbicia z Kremla mogliście zatrzymać to szaleństwo dawno temu, ale zabrakło wam rozumu i odwagi. Teraz nie można tego naprawić. Skazaliście na zagładę tę naszą piękną planetę. Oczywiście, że jesteśmy wrogami. Głupcy! To nie komunizm nas zniszczy, ale zwykła, prastara ignorancja i głupota. 37 Winifred Justin upiła się. Zwierzyła się Dolly, że w Waszyngtonie nigdy nie pila w towarzystwie. – Jeden raz, tylko jeden raz, a ten drań zlał mnie wtedy aż strach. Frances była zgorszona, a Jenny oburzyła się. – Naprawdę uderzył panią? To niemożliwe. Nie robi się tego w naszym środowisku. – W jego środowisku wywodzącym się z jaskini to się praktykuje. Jenny nie mogła zmusić się do pozostania w towarzystwie pijanej kobiety. Pijana Winifred pogwałciła wszelkie tradycje, którym hołdowała Jenny, i teraz o najmniejszym nawet kompromisie nie mogło być mowy. – Bardzo boli mnie głowa – zwróciła się do Dolly. – Zechciej mnie zrozumieć. I ty, Frances. – Ja cię rozumiem – powiedziała Winifred. – Chce ci się siusiu, wyjdź z domu i skręć w lewo. Nie mamy nic przeciw temu. Dolly podeszła do matki i ucałowała ją w policzek. Choć miała pantofle na obcasach, musiała wspiąć się na palce, by dosięgnąć policzka Jenny. – Bił cię? Czy masz na myśli, że okładał cię pięściami? – spytała zaciekawiona Frances. – Idź na górę, mamo, i połóż się – poradziła Dolly. Jenny pochyliła się, by pocałować Frances, która była jeszcze o parę centymetrów niższa niż Dolly. Za każdym razem, gdy Dolly widziała wysokiego Webstera Hellera z jego niską, tęgą żoną, zdawało się jej, że nie byli żywymi ludźmi, że to raczej ktoś ożywił malowane karykatury. – Głęboko ufam, że przestanie panią boleć głowa. Bóle głowy są bardzo dokuczliwe. Websterowi zdarzają się, mnie nigdy. – Trzeba mieć głowę, aby zabolała – zamruczała Winifred. – Dobranoc, Winifred – powiedziała Jenny. – Dobranocka, dobranocka – zakwakała rozwalona na kanapie Winifred. Dolly zaproponowała świeżo zaparzoną, mocną kawę, na co Winifred odpowiedziała: – Nie, do diaska, proszę o alkohol. Elizabeth, skurczona w fotelu, tylko przyglądała się, nic nie mówiąc. Teraz poderwała się na nogi i uścisnęła babkę. Były tego samego wzrostu. – Wspaniałe towarzystwo – wyszeptała do ucha babki. – Nie daj się im pognębić, babciu. – Nigdy. – Jenny podniosła głowę i majestatycznie wyszła z pokoju. Dolly zawsze zazdrościła sposobu, w jaki jej matka wchodziła i wychodziła z pokoju; nie znała żadnej innej kobiety, o której można było powiedzieć, że wyszła czy weszła majestatycznie. Uwielbiała matkę jak rodzaj świętego obrazu z minionych wieków, ze straconej na zawsze epoki. – A co z moim alkoholem? – upomniała się Winifred, zwracając się do Dolly. – Co można pani podać, pani Justin? – spytała ją Elizabeth. – Pani Justin. Jakie to miłe. Sądzę, że brandy. Na strzemiennego. Elizabeth zadzwoniła po MacKenziego. – Czy pamiętacie tę żonę kongresmana, która rozebrała się i naga zanurzyła w fontannie? To coś dla mnie – bez przerwy paplała Winifred. Do pokoju wszedł MacKenzie. – Mac, proszę przynieść brandy dla pani Justin. – Czy jeszcze coś? – Nie. – Spojrzała na Frances, która potrząsnęła głową. – Tylko brandy. Gdy MacKenzie powrócił, Winifred zapadła w głęboki, pijacki sen. – Czy wie pani, że zazwyczaj nie można się jej dobudzić? – narzekała Frances. Jej wysoki, piskliwy głos zamienił się w jęk. – Już byłam świadkiem takiego stanu. Webster i Bill będą musieli zanieść ją do samochodu. Czy to możliwe, żeby on rzeczywiście ją bił? – To się zdarza – odparła Dolly. – Ale nie u cywilizowanych ludzi. Sądzę, że Webster umarłby, zanim podniósłby na mnie rękę. Oczywiście pani, będąc Żydówką, nie musi się tym przejmować. Żydzi nie biją swoich żon. A może tylko ktoś mi to mówił? – Tatuś nie jest Żydem – rzekła Elizabeth. – Nazywa się Cromwell, chyba że zmienił nazwisko. Ale i tak tatuś nie bije mamy. – Elizabeth! – wykrzyknęła Dolly. – Jak możesz mówić takie rzeczy! – Wybacz mi, Frances. To tylko głupi żart Elizabeth. – Przepraszam, mamo – powiedziała Elizabeth z szacunkiem. – Czy nie powinniśmy zawiadomić pana Justina o jego żonie? – spytała Dolly, za wszelką cenę próbując zmienić temat. – To już się zdarzało – oznajmiła Frances, zadowolona, że wiedziała więcej od innych. – Czy to może jeszcze długo trwać? – spytała Elizabeth. – Jest teraz za dwadzieścia jedenasta. – Dolly nie mogła nic przewidzieć. – A więc zaraz skończą – zauważyła Frances. – Webster zawsze stara się być w łóżku przed północą. 38 Na tarasie przy basenie kąpielowym siedział senator z synem. Na zmianę mówili bądź milczeli. Richard Cromwell uświadomił sobie, że po raz pierwszy rozmawiał z synem nie po to, by dać mu jakieś polecenie lub poinformować o czymś, ale by po prostu porozmawiać. A także by odpowiedzią mogło być milczenie zamiast reakcji negatywnej czy jakiegoś uniku. Rozmawiali o prośbie senatora w sprawie wolontariuszy Ruchu Azylu. Leonard spytał ojca, czy oczekiwał innej odpowiedzi niż ta, którą uzyskał. – Nie. Prawdę mówiąc, nie. Gus powiedział mi, że to beznadziejne. Trudno uwierzyć, że wszystko jest tak cholernie beznadziejne. – Czy właśnie takie masz odczucia we wszystkich sprawach? – Zdarza się. Byłem jeszcze dzieckiem, gdy prowadziliśmy wojnę z nazistami, ale pamiętam to. Uratowaliśmy świat od największej makabry, jaka mogła zaistnieć. Gdy dorosłem, jedynym moim pragnieniem było zostanie członkiem Kongresu Stanów Zjednoczonych. Nic więcej nie chciałem. Senator przykrył rękę syna swoją dłonią, chcąc dodać: „I mieć syna”. Ale tego nie powiedział. Lekki wietrzyk zaczął poruszać liśćmi drzew. Po chwili senator odezwał się znowu. – Byliśmy biedni w okresie mego dzieciństwa. Urodziłem się w czasach wielkiego kryzysu. – Zawsze się czujesz tutaj obcy. – Skąd wiesz? – Sam się tak czuję. Zaskoczyło go to. Jak Leonard mógł się tak czuć? Zaczynało się robić coraz chłodniej. Leonard wskazał ręką w kierunku domu. Otworzyły się drzwi frontowe i doszły do nich głosy gości. Strumień światła rozlał się na podjeździe. – Czy nie powinniśmy podejść, tato? Powiedzieć im dobranoc. – Nie! – W takim razie wszystko się skupi na mamie. – Dobrze. Powiemy im dobranoc. Wołała ich Elizabeth. – Tato! Lenny! Gdy zbliżyli się do domu, zobaczyli Webstera Hellera i Williama Justina w otwartych drzwiach. Trzymali Winifred, która zwisała z ich ramion jak lekko wypchany worek. Dwaj agenci Secret Service podbiegli z pomocą. Zabrali ją i umieścili w samochodzie. Augustus stanął przed drzwiami, mówiąc: – Czy uściśniemy sobie ręce, Web? Nie chciałbym patrzyć na ciebie z tym wyrazem sfrustrowanego lisa w kurniku. Webster Heller wyciągnął rękę i rzekł: – Przypieczemy ci, Gus, do żywego. – Tak pomyślałem. Justin wszedł do samochodu bez słowa. Frances była gotowa pocałować na pożegnanie Dolly i Elizabeth, ale widząc poważną, nie zachęcającą minę Dolly, zmieniła zamiar. Wypiszczała podziękowania i życzenia dobrej nocy i popędziła do samochodu. – Dobranoc – powiedział krótko Richard Cromwell, nie myśląc o żadnych przeprosinach. Drzwi samochodu zatrzasnęły się, i długi cadillac ruszył podjazdem. Grupa w otwartych drzwiach przez dobrą chwilę stała w milczeniu, dopóki nie przerwała go Dolly. – Jak mogłeś, Richardzie? – Miał wystarczający powód – odparł Augustus. – Dziadku, podarowałeś im drogę? – Oczywiście, jak diabli. Gdzie jest Jenny? – Udała, że ją boli głowa, i poszła do łóżka, zostawiając mnie i Elizabeth z tymi kreaturami. – Sądzę, że pójdę do niej. Dobranoc, dzieci – pożegnał się i zniknął za drzwiami. Dolly zwróciła się do Richarda: – Powtórzę to jeszcze raz. Jak mogłeś zostawić mnie samą na zakończenie tego okropnego wieczoru? – Mamy co innego do omówienia. – Cóż innego? – Tato – prosił Leonard. – Nie, Leonardzie – zaprotestował senator. – To nie może czekać. Jesteśmy rodziną. Jesteśmy razem. Twoja matka jest na mnie zła, i nieraz była zła, ale ja bardzo ją kocham, bardziej, niż może to pojąć. – Co masz na myśli, na litość boską? – zaniepokoiła się Dolly. – Przejdźmy do biblioteki. Nie możemy mówić o tym, stojąc na dworze. – O czym? Nie zwracając uwagi na jej naleganie, Cromwell szedł pierwszy do biblioteki. Minęli jadalnię, gdzie MacKenzie zbierał kieliszki po brandy i brudne popielniczki. – Czy będą państwo jeszcze czegoś potrzebowali? – spytał senatora. – Dziękuję, Mac, nie sądzę. Skończ i idź do łóżka. Mieliście ciężki dzień, ty i Ellen. W bibliotece Richard zamknął drzwi. Leonard podszedł do Dolly i stanął przy niej. Elizabeth przeszła na drugą stronę pokoju i odwróciła się do matki, obserwując ją z napięciem. – Przerażacie mnie, wszyscy po kolei – odezwała się Dolly. – Proszę, powiedzcie, co się stało. Czy to Webster Heller? – Nie – odparł senator. – Spóźniłem się na przyjazd naszych gości. Spóźniłem się, gdy się żegnali. W obu przypadkach byłem z Lennym. Parę minut przed zjawieniem się gości jego starania o zachowanie tajemnicy okazały się daremne i powiedział mi, że ma aids. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Czyś zwariował? – Dolly potrząsnęła głową. Leonard objął matkę ramieniem. – Mamusiu, posłuchaj. Nie bój się. Ja się nie boję. Mam aids. – Nie! – krzyknęła. – Nie! Nie! – Tak mi przykro, mamusiu. Tak mi przykro. Dolly przytuliła się do niego, a on zaczął płakać jak mały chłopiec, który popełnił coś bardzo złego i teraz płacze, by uniknąć kary.. – Tak mi przykro – szlochał, daleki, by bać się o siebie, ale pełen udręki, że tak zranił matkę. – To nie jego wina! – wykrzyknęła Elizabeth. – Mamo, powiedz mu, że to nie jego wina. Ciało i duszę Dolly przeszył ból. Nic więcej nie czuła. Nic nie słyszała, nic z tego nie pojmowała. Podszedł do niej Richard. – Maleńka – odezwał się. – Biedna maleńka. – Dolly ciągle nie odstępowała od Leonarda. – Pozwól, że ją zabiorę – zwrócił się do syna. Leonard odsunął się, a Richard odwrócił Dolly tak, że miał przed sobą jej zalaną łzami twarz. Kosmetyki rozmazały się jej, wargi drżały. – Gdzie jest Leonard? – spytała bardzo głośno. – Tutaj, mamusiu. – Nie zostawisz mnie? – Nigdy. Osłabła, i senator w obawie, że upadnie, chwycił ją w ramiona i uniósł do góry, szepcząc: – Już dobrze, skarbie. Wszystko się skończy dobrze. – Jakim sposobem? Jak? – Wszystko się skończy dobrze – powtórzył. Leonardowi i Elizabeth powiedział, że zaniesie ją na górę, do jej pokoju. – Porozmawiamy. Jest silniejsza, niż myślicie. Lepiej będzie, gdy zostaniemy sami. Poczuła się lekko w ramionach męża. Leonard otworzył drzwi i Richard opuścił pokój; trzymając Dolly w ramionach, jakby była małym dzieckiem. 39 Leonard i Elizabeth siedzieli jakiś czas bez słowa. Pierwszy odezwał się Leonard. – Wypadło gorzej, niż myślałem. – Biedny, kochany Leonard, biedna Dolly. – A jednak – dodał głosem nabrzmiałym uczuciem – są i dobre strony, małe łaski. – Co masz na myśli? – Miłość. Dawanie z siebie. Pragnienie, by być kochanym. – Tak. Mogę to zrozumieć. – Czy masz kogoś, Elizabeth? Nie myślę o tych dzieciakach, z którymi się umawiasz. Mam na myśli kogoś dla ciebie ważnego. Zanim potrząsnęła przecząco głową, zastanawiała się chwilę. – Znajdź kogoś – doradził. – Łatwo powiedzieć... znajdź kogoś, kto nie jest wulgarny, nudny, głupi, gniewny, arogancki, biadolący albo twardziel. – Nie powinnaś borykać się z tym sama. – Zagrajmy jutro w tenisa – zaproponowała nieoczekiwanie. – Co? – Właśnie tak. Nie uważam cię za straconego. I nie uważamy, że życie jest stracone. W każdym razie to dobrze podziała na matkę, gdy zobaczy nas grających. Możemy zaproponować jej seta. – Jesteś okropna – skwitował Leonard z uśmiechem. – Hurra! Co więcej, wcale nie jest taka zła. Mogłabym pozwolić jej wygrać. – O nie, Lizzie, to niemożliwe. Czy myślisz, że jest jakaś szansa, choćby jedna na tysiąc, że zwalczą to, zanim umrę? Mam sześć miesięcy, do roku. To niedługo. – Coś ci powiem. Gdy jutro dowie się o tym dziadek, ufunduje laboratorium szpitalne bądź instytut badawczy. – Wszystko to już istnieje, ale nie doszli do żadnych wyników. Zamilkli. Duży zegar w hallu uderzył dwanaście razy, obwieszczając północ. Gdy uderzenia ucichły, Liz spytała: – Czy wyszedłeś zaraz po kolacji? – Tak, nie mogłem dłużej na nich patrzyć. – Gdzie poszedłeś? – Udałem się na taras koło basenu. Medytowałem. To trochę pomaga. – Widziałam, że wracałeś razem z tatą. – Tak. Dołączył do mnie, gdy ci dwaj dranie odmówili jego prośbie. Rozmawialiśmy o medytacji. – Wydaje mi się, że ten wieczór był dla niego straszny. Tak bardzo chciał powstrzymać te wrogie akcje przeciw Azylowi. Ale to nie wszystko, co go gnębi. Nie ma gdzie się udać. – A my mamy? – Nie wiem. Po prostu nie wiem. 40 Jenny ciągle jeszcze nie spała, gdy Augustus wczołgał się do łóżka obok niej. Odsunęła się. – Śmierdzisz tymi wstrętnymi cygarami. – Ale bądź co bądź jesteś kobietą... – Nie. Dość tego. Nie ośmielaj się mówić do mnie czegoś takiego. To najbardziej ohydne i głupie powiedzenie, jakie słyszałam. Będę nalegała, by Dolly wstawiła tutaj dwa łóżka. – Lubię szerokie łóżko. – Lubisz wszystko, co jest duże. – Dlaczego jesteś taka zła? – zastanawiał się Augustus. – Dlaczego? Ośmielasz się pytać mnie, dlaczego, gdy po sprowadzeniu tutaj tych zasługujących na pogardę ludzi i celebrowaniu z nimi całego wieczoru zostawiłeś mnie i Dolly z dwoma kreaturami, ich żonami? – Ależ to jest dość snobistyczne podejście. – Ty masz pewien rodzaj osłony, pozwól mi zachować mój snobizm jako osłonę. – Zgadzam się. – Czy wiesz – powiedziała znużonym głosem – że trudno z tobą wytrzymać? Jesteś arogancki, niewrażliwy, wrzaskliwy i nie masz ani krzty dobrych manier. – To dlatego, że jestem Żydem – zachichotał. – Jestem z tobą, bo masz te wspaniałe duże cycki. Ale dlaczego ty pozostajesz ze mną? – Z powodu twoich pieniędzy. A teraz jestem zmęczona i ty też, śpij. – Moje ty stare kurczątko! Wzmianka o twoich wspaniałych cycuszkach sprawia ci ogromną przyjemność. – Powiedzieć, że jesteś bezwstydnym starcem, to za mało. Jesteś sprośnym starcem. – Jesteśmy małżeństwem ponad pięćdziesiąt lat, skarbie, i ciągłe jeszcze jestem napalony jak młodzik, gdy wchodzę z tobą do łóżka. Jej uśmiech zamarł, bo już poczuła szorstki dotyk jego twarzy na swoich piersiach. Było już dobrze po północy, gdy MacKenzie i Ellen opróżnili po raz trzeci zmywarkę naczyń, posprzątali jadalnię, otworzyli szeroko okna, by świeże powietrze wymiotło dym z cygar; uporządkowali kuchnię, zapakowali to, co zostało z kolacji, i wysłali Nellie Clough do łóżka. Dopiero wtedy poszli zmęczeni do swojej sypialni. MacKenzie nagle przestał się rozbierać. Zatopiony w myślach, milczał posępnie. – Co się z tobą dzieje, staruszku? – spytała Ellen. – Przestań rozmyślać i chodź do łóżka. – Ten piękny czarny chłopiec. Czy wiesz, kogo mi przypomniał? Obraz przedstawiający młodego Zulusa z dawnych lat. – Wszystko ci coś przypomina. Jestem zbyt zmęczona, by mleć z tobą językiem. Zbyt zmęczona, by jeszcze mieć otwarte oczy. – Myślę o ilustracjach do powieści Ridera Haggarda. Wypożyczyłem je z biblioteki. Dawniej, gdy byłem dzieckiem, dużo czytałem. Teraz już nie czytam, a Pan Bóg patrzy i ubolewa nade mną. Ellen, żebyś wiedziała, co tutaj było tego wieczoru. Obaj chłopcy mają aids. – Co?! – Tak, właśnie tak. – Ty głupi ośle, że też musisz mieć takie bezsensowne wymysły! – Nie, niestety, to nie są bezsensowne wymysły. Na małego Jezuska, chciałbym, żeby tak było. Ale tak nie jest. Obaj chłopcy, Leonard i ten wspaniały chłopak Jones, mają aids. Obaj umrą. Boże, miej nas w opiece. – Skąd wiesz? – wyszeptała. Dyktowało ten szept straszne przerażenie. – Słyszałem ich rozmowę. – Może się mylisz. Potrząsnął głową. Ellen zaczęła szlochać, a wtedy on usiadł przy niej i zaczął gładzić jej włosy. – To zły świat, maleńka, wszawe, głupie miejsce. 41 Dolly trzy razy zwymiotowała. Cios zrujnował ją fizycznie. Richard, patrząc na nią, gdy ją prawie niósł z łazienki do łóżka, zdał sobie sprawę, jak była delikatna i słaba. Dał jej valium. To jej pomogło, i teraz błagała, by ją zaprowadził do Leonarda. – Jest późno, kochanie. Jutro będzie łatwiej się tym zająć. – Jutro może już nie żyć. – Ależ nie! Ma przed sobą długie miesiące, a może lata – skłamał, rozpaczliwie pragnąc uwierzyć w swoje kłamstwo. – Do tego czasu może znajdą jakieś lekarstwo. – Czy naprawdę tak myślisz, Richardzie? – Oczywiście. Setki ludzi nad tym pracuje. Inwestujemy w to pieniądze. – Ależ, Ryszardzie, oni nie mają pieniędzy. Wszystko zagarnia Pentagon. Wiesz o tym. – Mówiła wolno, z namysłem. – Wystarczy tego, co mają. A gdy jutro powiemy o tym Gusowi, zbuduje własny ośrodek badawczy. – Na pewno tak zrobi. – Ziewnęła i zamknęła oczy. – Proszę, nie zostawiaj mnie samej tej nocy. W tej chwili wolno otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa Leonarda. Senator ruchem głowy zachęcił go do wejścia. Wszedł, a tuż za nim Elizabeth, i oboje podeszli do Dolly. Elizabeth uklękła przy łóżku, wzięła rękę matki i przycisnęła ją do ust. Leonard schylił się i pocałował Dolly. – Wiem, że to ty – powiedziała, zanim otworzyła oczy. – Nie wyjedziesz, Leonardzie, prawda? – Nie. Dobrze mi tutaj. Lizzie mówi, że jutro powinienem zagrać z tobą w tenisa, ale nie jesteś za bardzo mocna, a wiem, że przegranie seta z Elizabeth przygnębia cię. – Nie. Nie przygnębia mnie. To nie tak. – Z trudem utrzymywała otwarte powieki. – Podaj mi rękę. – Przycisnęła do ust wyciągniętą dłoń syna. Była kompletnie wyczerpana, a pod wpływem valium zaraz usnęła. Elizabeth wstała i ucałowała Richarda, a on uścisnął najpierw córkę, potem syna. – Idźcie spać, dzieci – rzekł cicho. – Zostanę z nią. Gdy wyszli, rozebrał się, zostawiając na sobie tylko podkoszulek, i położył się obok Dolly. Instynktownie przysunęła się do niego i przytuliła twarz do jego ramienia. Richard leżał na wznak, oddychając spokojnie, myśląc o tym, że ten straszny dzień wreszcie się skończył. Wykazał tylko swoją nieudolność i nie osiągnął nic. Jego syn umrze, a on nic nie może zrobić w tej sprawie. Zasiadał w najbardziej wpływowej i ważnej instytucji ustawodawczej świata. Nic nie mógł zrobić, aby zatrzymać szaleństwo tego świata, a przynajmniej zwolnić jego obłąkańczy pęd do zgubnego przeznaczenia. Nie był błyskotliwy, ale był przyzwoitym, dobrym człowiekiem. Miał tyle miłości, nadziei i współczucia. W ciągu dziejów ludzkości był ostatnim ogniwem w łańcuchu takich ludzi, jak Sokrates siedzący z kielichem cykuty. Należałoby nawet sięgnąć jeszcze głębiej w przeszłość. Powinien jednak uświadomić sobie, że wina nie leży w gwiazdach, ale w nim samym. To był tylko krótki moment olśnienia, w którym zrozumiał tę prawdę. Wtedy zamknął oczy i zapłakał nad synem i nad sobą. Cisza pokoju przyniosła Leonardowi ulgę. Był w pełni obudzony. Można było powiedzieć, że bardziej przytomny, bardziej świadomy niż kiedykolwiek przedtem. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na małej okrągłej poduszce, odczuwając każdy swój wdech i wydech, medytując nad pytaniem: „Gdzie byłeś, zanim się urodziłeś?” W tym momencie pozbył się strachu. Jego umysł opanowała świadomość, że jest tutaj. Że to jest święta ziemia. Tu jest wieczność. Spytał kiedyś medytującego, na czym polega różnica między istnieniem tego człowieka a jego. Uzyskał odpowiedź: „W twoim nastawieniu do życia uważasz skórę za zewnętrzną swoją osłonę, oddzielającą cię od świata. W moim przekonaniu skóra łączy mnie z resztą świata”. Leonard nadal obserwował swoje wdechy i wydechy.