12692
Szczegóły |
Tytuł |
12692 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12692 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12692 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12692 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
P.L. TRAVERS
MARY POPPINS I NUMER OSIEMNASTY
(Przełożyli: Krystyna Tarnowska, Andrzej Konarek)
PULS
1995
Trzask! Filiżanka uderzyła z brzękiem o dno pełnej mydlin miednicy. Jakubowa,
która
zmywała naczynia, pogrzebała w iskrzących się banieczkach i wyłowiła dwie
skorupy.
- No cóż - powiedziała starając się bez powodzenia dopasować jedną do drugiej,
widocznie jest potrzebna gdzie indziej. - I cisnęła obie połówki, z ich girlandą
różyczek i
niezapominajek, do kubła na śmieci.
- Gdzie? - spytał Michaś. - Gdzie będzie potrzebna? „Komu może być potrzebna
stłuczona filiżanka?” - zastanawiał się w duchu. Nie był to chyba zbyt mądry
pomysł.
- A skąd ja mam wiedzieć? - zdenerwowała się Jakubowa. - Tak się mówi, i tyle.
Lepiej bierz się do roboty. I usiądź wygodnie, żeby się nic więcej nie stłukło.
Michaś usadowił się na podłodze i brał jedno po drugim naczynia, które mu
podawała,
wycierając je do suchości i cały czas wzdychając.
Tego dnia Helenka miała jeden z tych swoich okropnych katarów. Maciuś spał na
trawie, a pani Banks odbywała popołudniową drzemkę na sofie w saloniku.
- Jak zwykle - poskarżyła się Jakubowa - nikt palcem nie kiwnie, żeby mi pomóc.
- Michaś pomoże - powiedziała wtedy Mary Poppins, chwytając ścierkę i ciskając
nią
w niego.
- A reszta dzieci pójdzie ze mną na zakupy i przyniesie sprawunki do domu. To
też
jest pomoc.
- Dlaczego ja? - burknął Michaś i kopnął nogę krzesła. Najchętniej kopnąłby Mary
Poppins, ale na to by się nigdy nie odważył. Noszenie sprawunków było
szczególnie
przyjemne, bo zawsze po zapłaceniu rachunku właściciel sklepu kolonialnego dawał
każdemu
- nawet Mary Poppins - smakowitego lizaka.
- A dlaczego nie ty? - odparła Mary Poppins, rzucając mu jedno z tych swoich
surowych błękitnookich spojrzeń. - Ostatnio robiła to Janeczka. A ktoś musi
pomóc
Jakubowej.
Michaś wiedział, że na to nie ma żadnych argumentów. Gdyby wspomniał o lizaku, w
odpowiedzi usłyszałby tylko krótkie, ostre prychnięcie. A zresztą nawet sam król
musi chyba
od czasu do czasu wytrzeć kilka talerzy.
Wobec tego kopnął drugą nogę krzesła i przyglądał się, jak Mary Poppins, w
towarzystwie Janeczki, która niosła torbę na zakupy, oraz bliźniąt i Amelki
stłoczonych w
wózku, kroczy po ścieżce do furtki.
- Nie poleruj ich. Nie mamy na to czasu. Po prostu wycieraj do sucha i kładź
jedno na
drugie - poradziła mu Jakubowa.
No więc siedział przy stosie naczyń, z musu spełniając dobry uczynek, ale
bynajmniej
nie czując w sobie ani odrobiny dobroci.
A po jakimś czasie - Michasiowi wydawało się, że były to lata - wszyscy wrócili
do
domu, śmiejąc się i krzycząc, no i oczywiście ssąc lizaki. Janeczka dała mu
jednego,
rozgrzanego w jej dłoni.
- Właściciel sklepu przysyła go specjalnie dla ciebie. I ktoś zgubił puszkę
kakao.
- Ktoś? - powtórzyła zgryźliwie Mary Poppins. - To ty niosłaś torbę, Janeczko!
Któż
inny mógł być tym ktosiem?
- No tak, może po prostu wypadła gdzieś w parku. Mogłabym tam pójść i poszukać,
Mary Poppins.
- Nie teraz. Co się stało, to się nie odstanie. Jeden gubi, drugi znajduje. A
poza tym
czas na podwieczorek.
I wyciągnąwszy maluchy z wózka popędziła je przed sobą na górę.
A po chwili już siedzieli przy stole w pokoju dziecinnym czekając na gorące
grzanki i
na placek. Z wyjątkiem lizaków wszystko było jak zwykle. Rzeczy Mary Poppins:
jej
parasolka z rączką w kształcie papuziej główki, jej kapelusz (dziś przybrany
herbacianą różą),
jej rękawiczki i torebka były porządnie ułożone, każda na swoim miejscu. I
dzieci siedziały
porządnie na swoich miejscach. A Mary Poppins zajmowała się swoją popołudniową
pracą
jak porządny i systematyczny huragan.
„Dzień jak każdy inny” - powiedział do siebie Numer Siedemnasty, przysłuchując
się
dobrze znanym odgłosom i czując dobrze znany ruch.
Ale Numer Siedemnasty nie miał racji, bo w tej samej chwili do saloniku wpadła
Jakubowa z żółtą kopertą w ręku.
- Telegram! - podniesionym głosem zawiadomiła panią Banks. - Może ciocia
Klementyna złamała nogę, a może coś jeszcze gorszego. Nie mam zaufania do
telegramów.
Pani Banks drżącymi rękami wzięła od niej kopertę. Ona też nie ufała telegramom.
Uważała, że zawsze przynoszą złe wiadomości.
Niepewnie obracała w rękach kopertę.
- No i co, nie otworzy pani? - Jakubowa bardzo chciała dowiedzieć się choćby
najgorszej prawdy.
- Och, chyba nie otworzę - powiedziała pani Banks. - Wolę poczekać, aż mąż wróci
do
domu. Zresztą to i tak jest adresowane do niego. O, widzi Jakubowa: Jerzy Banks,
ulica
Czereśniowa Siedemnaście.
- Tak, ale jeżeli to pilne, dostanie pani za swoje, że pani czekała. Telegram
obchodzi
każdego.
Jakubowa niechętnie wyszła z pokoju. Rada byłaby posłuchać złych wiadomości.
Pani Banks wpatrywała się w żółtą kopertę, która teraz stała na kominku oparta o
jakąś fotografię, obojętnie strzegąc swej tajemnicy.
„Może mimo wszystko to dobra wiadomość - powiedziała do siebie z nadzieją w
duszy. - Jakubowa nie wie wszystkiego”.
Ale nie mogła stłumić w sobie pragnienia, aby to był jeden z tych dni, kiedy pan
Banks wraca wcześniej do domu. I tak się właśnie stało.
Pan Banks wysiadł z autobusu na końcu ulicy Czereśniowej i szedł sobie powolutku
koło Numeru Dwudziestego Pierwszego - siedziby admirała Buma zbudowanej na
kształt
okrętu - dalej koło Numeru Dwudziestego i jego żywopłotu z kapryfolium, wreszcie
koło
Numeru Dziewiętnastego, gdzie w ogrodzie był staw z rybami, aż dotarł do Numeru
Osiemnastego.
I tam się zatrzymał, bardzo zdumiony, ale bez zbytniego zachwytu. Wokół furtki
zebrali się wszyscy sąsiedzi rozmawiając poważnie ze sobą. Admirał i pani Bum,
pan z
Dwudziestego i pani z Dziewiętnastego, i panna Skowronek z Numeru Szesnastego.
Nie była
to bynajmniej rzecz niezwykła - ot, po prostu spotkanie przyjaciół.
Ale pana Banksa zatrzymało coś całkiem innego: namiot w czerwono-białe pasy,
taki,
jaki rozpina się nad odkrytymi studzienkami i innymi dziurami w jezdni. A przy
nim stał
muskularny robotnik pogrążony w rozmowie z grupką sąsiadów.
- A, jesteś, Banks, witamy na pokładzie! - powitał go potężny głos admirała. -
Jesteś
właściwym człowiekiem, żeby się dowiedzieć, co ten osobnik tu właściwie robi.
- Chyba sam nie wiem - powiedział łagodnym głosem robotnik. - Oglądam ten dom,
żeby zobaczyć, co tu trzeba naprawić.
- Ależ on jest pusty - zauważył szybko pan Banks. - Stoi pusty od wielu lat.
- Ale nie będzie długo pusty - odparł mężczyzna. - Sprowadzają się lokatorzy.
- To przecież niemożliwe! - Pan Banks był bardzo strapiony. - Wszyscy
polubiliśmy
go w takim stanie. Każda ulica powinna mieć swój opuszczony dom.
- Po co?
- No więc - zaczął pan Banks odrobinę zakłopotany - no więc po to, żeby ludzie
mogli
wypełnić go swoimi marzeniami, sąsiadami, jakich chcieliby mieć. Nie chcemy byle
kogo,
rozumie pan?
Rozległ się szmer aprobaty, bo wszyscy pomyśleli o dawno opustoszałych pokojach
ich ukochanego Numeru Osiemnastego.
Admirał umieścił w nich kapitana marynarki, który niegdyś pływał z Nelsonem i
był
gotów w każdej chwili, bez względu na pogodę, podnieść kotwicę i wyruszyć na
morze.
Pani Bum wyobrażała sobie, że mieszka tam mała dziewczynka o prostych ciemnych
włosach - takie dziecko, jakie sama chciałaby mieć - która chodzi po domu
cichutko jak
myszka, nucąc coś łagodnym głosem.
Pan z Dwudziestego, którego żona nie chciała grać z nim w szachy, miał tam
przyjaciół przebranych za figury szachowe - czarnego i białego króla i królową,
gońców
biegnących z kąta w kąt i skoczków baraszkujących na schodach.
Pani z Dziewiętnastego, osoba bardzo romantyczna, wierzyła, że w pustym domu
mieszka jej babcia, której nigdy nie widziała, opowiadająca cudowne bajki na
dobranoc,
robiąca dla niej piękne stroje na drutach i zawsze nosząca srebrne pantofelki,
nawet rano.
Dla panny Skowronek z Numeru Szesnastego - najokazalszej rezydencji na ulicy
Czereśniowej - był to dom jeszcze jednego pieska, dokładnie takiego samego jak
Duduś,
małego arystokratycznego psa, który nigdy by sobie nie wybrał (jak to uczynił
Duduś)
ordynarnego przyjaciela, jakim był Anastazy.
Co do pana Banksa, to lubił on myśleć, że na poddaszu Numeru Osiemnastego
mieszka stary i bardzo mądry człowiek z bardzo szczególnym teleskopem, który,
kiedy się
spojrzało przez jego okrągłe szkiełko, pokazywał wszystko, co się dzieje we
wszechświecie.
- W każdym razie - powiedział do robotnika - ten dom nie nadaje się do
zamieszkania,
skoro był pusty tak długo. Obejrzał pan wszystkie rury?
- Są w doskonałym stanie.
- No dobrze, a kominy? Głowę dam, że pełno w nich gniazd szpaków.
- Czyste jak łza - odparł tamten.
- Ale meble? Myszy drążące sobie tunele w łóżkach, karaluchy w kuchni?
- Ani jednej myszy. Ani jednego karalucha.
- No i kurz. Musi być wszędzie, gruba warstwa.
- Ten, kto się wprowadzi do tego domu - powiedział mężczyzna - nie będzie
potrzebował nawet ścierki do kurzu. Wszystko jest jak nowe. A zresztą - i zaczął
zwijać swój
czerwono-biały namiot - domy są dla ludzi, nie dla jakichś fanaberii.
- Cóż, jeśli tak musi być, to nie ma rady - westchnęła panna Skowronek. - Chodź
tu,
Duduś, chodź, Anastazy, wracamy do domu. - I odeszła strapiona z dwoma psami u
nogi,
które wyglądały na równie przygnębione.
- Powinieneś był pójść do marynarki - rzekł admirał, spoglądając groźnie na
robotnika.
- Dlaczego?
- Bo marynarz przebywa na pokładzie swojego okrętu i nie zjawia się nagle, żeby
sprawić kłopoty tym, co mieszkają na lądzie.
- Nie znoszę morza, dostaję morskiej choroby. I tak czy inaczej to nie moja
wina.
Dostałem takie polecenie i powiedziano mi, że „ma być wykonane niezwłocznie”.
Lokatorzy
przyjeżdżają jutro.
- Jutro! - zawołali wszyscy. To było straszne.
- Chodźmy do domu - odezwała się przymilnie pani Bum. - Awantury robi indyjską
potrawkę na kolację. Będzie ci smakowało, prawda, mój drogi?
Awantury był emerytowanym piratem, który dbał o to, aby zbudowany w kształcie
okrętu dom admirała Buma był zawsze w idealnym porządku.
- Cóż, koledzy, podnosimy kotwicę i odpływamy. Nie ma tu nic więcej do roboty.
Admirał wziął panią Bum pod rękę i powlókł się ociężale w stronę domu. Za nim
podążyła pani z Dziewiętnastego i pan z Dwudziestego, oboje jednakowo
niepocieszeni.
- Dziwne z was towarzystwo, ani słowa. - Robotnik spakował namiot i narzędzia. -
Cały ten hałas z powodu jednego pustego domu!
- Nic pan nie rozumie - powiedział pan Banks. - Dla nas on nie jest pusty, ani
trochę. -
I skręcił w stronę domu.
Z drugiej strony ulicy pan Banks słyszał głos dozorcy parku patrolującego swój
teren:
- Przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach! - Szpak na kominie Numeru
Siedemnastego pogwizdywał jak zwykle.
Z pokoju dziecinnego dochodziły śmiechy i krzyki, zmieszane z uwagami Mary
Poppins. Słyszał także nieustanne kichanie Helenki, brzęk talerzy w kuchni,
senne
pochrapywanie Maciusia - wszystkie te dobrze znane dźwięki, takie same jak
zawsze, miłe,
swojskie.
„Ale odtąd - pomyślał - wszystko będzie inaczej”.
- Mam dla ciebie nowinę - rzekł posępnie do pani Banks, która powitała go w
drzwiach.
- A ja dla ciebie - odparła. - Na kominku jest telegram.
Wziął żółtą kopertę, rozerwał ją, przeczytał treść i nagle całkiem
znieruchomiał.
- Nie stój tak bez słowa, Jerzy! Odezwij się! Czy coś się stało z ciocią
Klementyną? -
Pani Banks była bardzo zaniepokojona.
- To nie ciocia Klementyna. Ciocia Klementyna nie wysyła telegramów. Przeczytam
ci:
Będę mieszkać pod Numerem Osiemnastym. Przyjazd jutro, czwarta trzydzieści. Jest
ze mną Luti.
Nie potrzebuję pomocy.
- Pan Banks przerwał na chwilę. - Jest jeszcze podpis, dodał: - Eufemia Duduś.
Pani Banks wydała cichy okrzyk:
- Panna Duduś! Och, po prostu nie mogę w to uwierzyć! Nasz ukochany Numer
Osiemnasty!
Bo pani Banks też miała przyjaciółkę w tym domu, panią bardzo podobną do niej,
która zawsze – ilekroć Jakubowa brała dużo wolnych dni, żeby odwiedzić dziecko
siostrzenicy swojej kuzynki, albo Helenka miała jeden z tych swoich okropnych
katarów, albo
Maciuś zasnął na grządce z różami - unosiła ręce do nieba usłyszawszy taką
nowinę i mówiła:
- Och, jakie to straszne! Jak pani sobie da radę?
To stanowiło dla niej prawdziwą pociechę. A teraz będzie musiała sama stawić
czoło
swoim kłopotom.
- I Luti! - zawołała. - Kto to może być?
- Prawdopodobnie nie kto, tylko co. Może jedno z jej lekarstw.
Pan Banks usiadł na krześle i oparł głowę na rękach. Panna Duduś była jego
guwernantką, kiedy był jeszcze małym chłopcem, panną, która, choć silna jak wół,
połykała
tuzinami różne pigułki, a przy tym osobą tak surową, tak groźną, tak
odpychającą, że wszyscy
mówili o niej Skaranie Boskie. A teraz ona, właśnie ona, ma mieszkać w jego
sąsiedztwie, w
domu pełnym jego marzeń.
Spojrzał na telegram. - „Nie potrzebuję pomocy”. No, chociaż jedna dobra rzecz.
Nie
będę musiał rozpalać ognia w jej sypialni, jak wtedy, kiedy przyjechała i
zniknęła tak nagle,
udając się na Morza Południowe.
- Szkoda, że tam nie została - powiedziała pani Banks. - Ale chodź już,
kochanie,
musimy powiedzieć dzieciom.
- Sam chciałbym być na Morzach Południowych. Wszędzie, byle nie tu.
- Daj spokój, Jerzy, nie bądź taki ponury!
- Dlaczego? Skoro człowiek nie może być ponury we własnym domu, to chciałbym
wiedzieć, gdzie może być ponury? - Pan Banks westchnął ciężko i poszedł za żoną
na górę z
miną człowieka, któremu dobrze znany świat nagle runął w gruzy.
W pokoju dziecinnym wszystko się kotłowało. Amelka waliła łyżką w stół, Jaś i
Basia, bliźnięta, usiłowały zepchnąć się nawzajem ze swoich krzesełek, Janeczka
i Michaś
walczyli o ostatnią grzankę.
- Co to właściwie jest: pokój dziecinny czy klatka z małpami - spytała Mary
Poppins
swoim najsurowszym głosem.
- Klatka z... - Michaś miał zamiar zdobyć się na odwagę, gdy nagle otworzyły się
drzwi.
- Mamy dla was nowinę - powiedziała pani Banks. - Dostaliśmy telegram.
- Od kogo? - zapytała Janeczka.
- Od panny Duduś. Pamiętacie pannę Duduś?
- Skaranie Boskie! - zawołał Michaś.
- Cicho! Musimy zawsze być uprzejmi. Przyjeżdża i zamieszka pod Numerem
Osiemnastym.
- Och, nie! - zaprotestowały dzieci. Bo rzeczywiście pamiętały pannę Duduś i nie
zapomniały, jak przyjechała kiedyś na stałe, a potem zniknęła w tak dziwny
sposób.
- Ale to nasz dom! - zawołał Michaś. - Numer Osiemnasty należy do nas. Ona nie
może tak po prostu przyjechać i mieszkać tam! - Omal się nie rozpłakał.
- Niestety może - odparła pani Banks. - Przyjeżdża jutro. I przywozi kogoś albo
coś
imieniem Luti. - I dodała przymilnie: - Musimy wszyscy być dla niej uprzejmi i
mili, prawda?
Mary Poppins, dopilnuj, żeby dzieci były czyste, porządnie ubrane i ładnie ją
przywitały,
dobrze? - Zwróciła się bojaźliwie do Mary Poppins, która stała nieruchomo jak
słup soli. Nie
sposób było odgadnąć, co sobie myśli.
- A kiedyż to - zapytała kwaśno, wyniosła niczym księżniczka - nie są czyste i
porządnie ubrane? - Sama myśl o tym wydawała się czystym absurdem.
- Ależ nigdy, nigdy - wyjąkała nerwowo pani Banks, czując się jak zawsze wobec
Mary Poppins tak, jakby była bardzo małą dziewczynką, a nie matką pięciorga
dzieci. - Ale
wiesz, jaka panna Duduś jest kapryśna! Jerzy! - zwróciła się niespokojnie do
męża. - Nie
masz nic do powiedzenia?
- Nie - odrzekł pan Banks groźnym tonem. - Nie mam absolutnie nic do
powiedzenia.
Przekazawszy nieszczęsną nowinę pani Banks wzięła męża za rękę i wyszła z nim z
pokoju.
- Ale ja mam przyjaciela, który tam mieszka - powiedział Michaś. - To Gobbo,
klaun,
którego widzieliśmy w cyrku. On wszystkich rozśmiesza, a sam wygląda tak smutno.
- Ja myślę, że jest tam Śpiąca Królewna. Leży pod koronkowym szalem z krwawą
plamką na palcu. - Janeczka też miała własne marzenia o tym domu.
- To niemożliwe - zaprotestował Michaś. - Tam nie ma żywopłotu z cierni.
- Ale są pokrzywy. Też dobre. Mary Poppins! - Janeczka zwróciła się do
nieruchomej
postaci. - A jak ty myślisz? Kto mieszka pod Numerem Osiemnastym?
Mary Poppins prychnęła wyniośle:
- Pięcioro miłych, spokojnych, dobrze wychowanych dzieci... nie takich, jak
niektóre
znane mi osoby.
Jej niebieskie oczy spoglądały surowo, ale w ich głębi migotały iskierki humoru.
- No dobrze, ale jeśli są takie doskonałe, nie potrzebują żadnej Mary Poppins.
To my
ciebie potrzebujemy - dodał Michaś. - Może i nas tak udoskonalisz.
- Hmmm. To mało prawdopodobne - odpaliła Mary Poppins.
- Każdy jej potrzebuje. - Janeczka poklepała jej dłoń, mając nadzieję, ze skłoni
ją do
uśmiechu.
- Hmmm - powtórzyła Mary Poppins. Ale uśmiech pojawił się mimo wszystko, kiedy
spojrzała na swe odbicie w lustrze. Naturalnie, jedna twarz zdawała się mówić
drugiej:
wszyscy potrzebują Mary Poppins. Jakże mogłoby być inaczej?
A potem obie twarze ponownie stały się surowe.
- No, a teraz dosyć gadania. Raz-dwa-trzy i jesteście w łóżkach.
I chociaż raz bez gadania dzieci zrobiły, co im kazano.
Dużo się wydarzyło tego dnia. Musiały to przemyśleć i były szczęśliwe czując
miękkie dotknięcie poduszki na policzkach i miłe ciepło kołdry.
Michaś myślał o Gobbo, Janeczka o Śpiącej Królewnie. Ich mgliste kształty miały
teraz zniknąć z Numeru Osiemnastego; zamiast nich będzie straszyć w tym domu
masywna
postać panny Duduś.
- Ciekawa jestem - powiedziała w zadumie Janeczka - co to właściwie jest Luti? -
Nigdy przedtem nie słyszała tego słowa.
- Może to jakieś zwierzę - zastanowił się Michaś. - Może kangur.
- Albo małpka - małpka Luti. Bardzo bym chciała - dodała Janeczka.
I zasnęli marząc o kangurze, a może małpce fikającej wesoło koziołki na ich
ulicy,
wśród czereśniowych drzew.
Ale, jak mieli się przekonać nazajutrz, nie był to kangur ani małpka.
Była to sobota. Numer Osiemnasty wydał się nagi i trochę samotny bez
otaczających
go pokrzyw. Wcześnie rano przyszedł robotnik, ściął je i wywiózł na wózku.
Rodzina Banksów przeżyła niespokojny ranek, a po południu pan Banks, niczym
nerwowy generał, uszykował swoje wojsko przy furtce.
- Musimy ją tu powitać - powiedział. - Trzeba być uprzejmym.
- Nie przejmuj się aż tak bardzo, kochanie - uspokajała go pani Banks. - Może
ona nie
zostanie zbyt długo.
Janeczka i Michaś popatrzyli na siebie, bo pamiętali, jak ostatnim razem panna
Duduś
nagle przyjechała i odjechała, a także jaką rolę w tym niezwykłym zniknięciu
odegrała Mary
Poppins.
Spoglądali na nią, jak stoi obok z różową, pogodną twarzą, kołysząc bliźnięta i
Amelkę w ich wózku. Co sobie myślała? Nie dowiedzą się nigdy.
- Jest! - wykrzyknął pan Banks, gdy dwukołowa dorożka, obwieszona walizkami,
skręciła z głównej alei w ulicę Czereśniową. - Zawsze podróżuje z całą górą
bagaży. Jeden
Bóg wie, co w nich jest.
I wszyscy przyglądali się z zapartym tchem, jak dorożkarski koń wlókł się
ociężale
ulicą ciągnąc swój ładunek - koło domu panny Skowronek i małej grupki czekającej
niecierpliwie przed Numerem Siedemnastym.
- Prr, stój! - zawołał woźnica ściągając lejce, po czym osobliwy wehikuł
zatrzymał się
przed furtką pustego domu. Woźnica wygramolił się z wysokiego kozła i zdjął
kilka walizek
zwisających z dachu dorożki. Następnie otworzył drzwi i wytaszczył duży kufer z
czarnej
skóry.
- Tylko proszę ostrożnie, w środku są kruche przedmioty - rozległ się ze środka
wyniosły, dobrze znany głos. Na stopniu ukazała się noga w czarnym bucie, a
potem reszta
panny Duduś - ogromna, niezgrabna i niezdarna postać - wyładowała się z wolna na
chodnik.
Rozejrzała się dokoła i dostrzegła rodzinną grupkę.
- Cóż, Jerzy, cieszę się, żeś nie zapomniał o dobrych manierach. Spodziewałam
się, że
będziecie mnie oczekiwać.
- Witamy panią, panno Duduś! - Państwo Banks byli sztywno uprzejmi.
- A dzieci wyglądają czysto i schludnie. Mam nadzieję, że ich wygląd dorównuje
ich
zachowaniu.
Następnie panna Duduś wyciągnęła szyję i na widok schludnej postaci w niebieskim
płaszczu stojącej z tyłu cofnęła się nerwowo o krok.
- Jak widzę - powiedziała, a głos jej drżał przy każdym słowie - macie nadal tę
samą
młodą osobę, która zajmuje się waszym gospodarstwem. No cóż, mogę tylko wyrazić
nadzieję, że daje wam powody do zadowolenia.
- Tak jest w istocie - odrzekł pan Banks i ukłonił się niebieskiemu płaszczowi.
- Witam panią, panno Duduś - powiedziała Mary Poppins głosem, jakiego Janeczka i
Michaś nigdy nie słyszeli, słodziutkim, nieśmiałym i skromnym. Panna Duduś
odwróciła
głowę i rozejrzała się po ogrodzie.
- Doprawdy, Jerzy, żyjecie jak w dżungli. To wszystko wymaga przystrzyżenia. A
co
ta kupka odzieży robi na środku trawnika?
- To jest Maciuś - odparł pan Banks. - Trochę sobie odpoczywa.
- Po południu? Śmiechu warte! Mam nadzieję, że będziecie dobrze pilnować, żeby
nigdy nie odpoczywał w moim ogrodzie. - Ale, ale - zwróciła się, grzebiąc w
torebce, do
ciężko dyszącego woźnicy: - Proszę wziąć klucz i wnieść moje rzeczy do domu.
- Tak, tak, muszę tylko podważyć ten kufer. - Woźnica wysunął skrzynię przez
drzwi
powozu. - Wtedy będziemy mogli wydostać tego małego.
Janeczka i Michaś popatrzyli na siebie. „Ten mały! Czy ten człowiek ma na myśli
małpkę albo kangura?”
Skrzynia upadła z głuchym łoskotem na chodnik. W ślad za nią nie pojawił się
jednak
ani kangur, ani małpka, lecz mały, dziwnie odziany chłopiec, może trochę wyższy
od
Janeczki, z dużą czarną walizką w ręku, tak ciężką, że uginał się pod jej
ciężarem. Zobaczyli
okrągłą twarz barwy miodu, okoloną czarnymi włosami opadającymi luźno na biały
sztywny
kołnierz.
- Mój Boże! - wyszeptał pan Banks. - On ma na sobie moje stare ubranie! Musiała
je
przechować przez wszystkie te lata!
Drobna postać w pumpach, kurtce i dużych brązowych butach zeszła ostrożnie po
stopniu powozu i stanęła przed nimi ze spuszczoną głową.
- To jest Luti - oznajmiła panna Duduś. - Jego imię znaczy Syn Słońca. Przybył
ze
mną z wysp na Morzach Południowych, aby otrzymać przyzwoitą edukację, a także
zaopiekować się moją osobą. Postaw tę walizkę z lekami, Luti, i powitaj naszych
najbliższych
sąsiadów.
Luti postawił walizkę i podniósł pochyloną głowę. Gdy ujrzał grupkę przy furtce,
postąpił krok w jej stronę, a brązową twarz rozjaśnił uśmiech.
- Pokój wam i błogosławieństwo - powiedział nieśmiało rozpościerając ramiona.
- Dosyć, dosyć - przerwała ostro panna Duduś. - My tu nie używamy tego
wyspiarskiego języka. Wystarczy powiedzieć: „Dzień dobry”.
- Pokój tobie i błogosławieństwo, Luti - zawołał serdecznie pan Banks. -
Cieszymy się
bardzo, że możemy cię u nas powitać. W płocie jest dziura, o tam - pokazał
palcem. - Możesz
przez nią przechodzić o każdej porze. Dzieci będą zachwycone... prawda, Janeczko
i
Michasiu?
- Och, tak - odpowiedziały dzieci z entuzjazmem. To było jeszcze lepsze niż
kangur
czy małpka. To był nowy kolega do wspólnych zabaw.
- Jerzy! - głos panny Duduś zabrzmiał jak świst bicza. - Bądź łaskaw nie wtrącać
się
do moich spraw. Luti jest tu po to, żeby pracować, a nie żeby się bawić. Będzie
zajęty
lekcjami i robieniem owsianki - będziemy jeść tylko owsiankę, jest bardzo
pożywna - i musi
przygotowywać mi lekarstwa. Chcę być z niego dumna, bo chcę, aby gdy wróci na
swoją
wyspę, był tam kimś użytecznym - może lekarzem lub nauczycielem. Tymczasem
będziemy
kontynuować naukę. A dla wytchnienia raz na miesiąc, oboje razem, złożymy ci,
Jerzy,
krótką wizytę. Więc proszę cię, idź obudzić tego twojego chłopaka i każ mu
załatać dziurę w
płocie. Nie będzie żadnego latania tam i z powrotem między naszymi domami. Czy
cały
bagaż jest już w środku?
Zwróciła się z tym pytaniem do zacnego woźnicy, a gdy przytaknął, wręczyła mu
monetę.
- Weź walizę z lekarstwami, Luti. Pójdziemy obejrzeć nasz nowy dom.
Ruszyła w stronę Numeru Osiemnastego, a Luti, spojrzawszy na Janeczkę i Michasia
-
nie umieli powiedzieć, czy ze smutkiem, czy z radością - dźwignął swój ciężar i
poszedł za
nią. Drzwi wejściowe zamknęły się za nimi.
Dzieci popatrzyły na Mary Poppins. Tylko jej twarz była wesoła. Ale teraz
uśmiechała
się tajemniczo, jak gdyby kryjąc w myślach jakiś sekret.
- Idziemy na podwieczorek - powiedziała energicznym tonem, popychając wózek. - A
potem może zagramy w chińczyka.
Janeczka i Michaś lubili grać w chińczyka. Ale dziś ta gra ich nie interesowała.
Mieli
co innego w głowie. Poszli powoli, powłócząc nogami, myśląc o złocistym chłopcu,
który
pojawił się na krótką chwilę i zaraz został im odebrany.
- Biedne dziecko! - wyszeptała pani Banks, spoglądając ze łzami w oczach na
męża.
- Słusznie mówiłem, że to Skaranie Boskie - pan Banks westchnął głęboko i ruszył
w
stronę niekształtnej masy na trawniku, żeby obudzić śpiocha.
I wszyscy mieszkańcy ulicy Czereśniowej, którzy oparci o furtki przyglądali się
całej
scenie, poszli spokojnie do swoich domów. Numer Osiemnasty już do nich nie
należał. Cóż
więcej można było powiedzieć?
Ulica pogrążona była w ciszy, którą zakłócał tylko głos dozorcy parku: -
Przestrzegać
regulaminu. Pamiętać o przepisach! - Bliżej, tuż obok, słychać było senne
ziewanie Maciusia,
który przyłożył gwóźdź do obluzowanej sztachety i uderzył weń młotkiem. Co
uczyniwszy
osunął się na trawę i natychmiast znów usnął.
Po niedługim czasie gwóźdź wypadł, sztacheta odchyliła się na bok i dziura w
płocie
między dwoma domami była taka sama jak dawniej.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, gdy słońce wstawało nad drzewami parku, cała ulica
Czereśniowa spała sobie spokojnie; nie poruszał się nawet żaden ptaszek.
A jednak coś się ruszało Janeczka i Michaś, jedno z bananem, drugie z jabłkiem w
ręku, przekradali się ostrożnie na paluszkach przez pokój dziecinny pod Numerem
Siedemnastym, obok polowego łóżka, na którym spała Mary Poppins, leżąca tak
równo i
schludnie, jak gdyby i ona, i łóżko były przedmiotami ze sklepowej wystawy.
Dzieci
uśmiechnęły się do siebie triumfalnie - Mary Poppins ich nie zauważy! Ale w tym
momencie
otworzyła oczy i jej błękitne spojrzenie padło na nich.
- I cóż wy właściwie robicie? - Popatrzyła na owoce na ich dłoniach.
Podskoczyły jak oparzone. A jednak się obudziła.
- Wiesz, Mary Poppins... - wykrztusił Michaś. - Chciałabyś nie jeść nic innego
oprócz
owsianki? - Wpatrywał się w nią z niepokojem.
- Myśleliśmy, Mary Poppins... - próbowała wyjaśnić Janeczka - myśleliśmy, że jak
położymy trochę jedzenia przy płocie, Luti - tu skinęła głową w stronę Numeru
Osiemnastego
- może tam przyjdzie i znajdzie je. - Była równie niespokojna jak Michaś.
Mary Poppins nie powiedziała ani słowa. Po prostu podniosła się z łóżka niczym
posąg, nie zostawiając najmniejszej fałdki na pościeli. Jej włosy splecione w
warkocz zwisały
na plecach, nocna koszula opadała w równych, porządnych fałdach. Wyciągnęła rękę
w stronę
drzwi.
- Podajcie mi torebkę. Wisi na klamce.
Usłuchały skwapliwie, a ona pogrzebała w torebce, wyjęła tabliczkę czekolady i
podała im ją w milczeniu. Michaś rzucił się na nią i objął mocno w pasie. Czuł
teraz w
ramionach jej kościste ciało, a jej warkocz kołysał mu się koło uszu.
- Michale Banks, przestań mnie tak ściskać i miętosić. Nie jestem pluszowym
misiem!
- Jasne, że nie - zawołał zachwycony. - Jesteś lepsza niż pluszowy miś.
- Każdy może mieć pluszowego misia. Ale my mamy ciebie, Mary Poppins -
powiedziała Janeczka.
- Ach tak? - prychnęła wyniośle i uwolniła się z ramion Michasia. - No cóż, mieć
można różnie, zapewniam was! A teraz proszę spokojnie zejść na dół, żeby nie
budzić całego
domu. - Popchnęła ich przed sobą w stronę drzwi i zamknęła je cicho za nimi.
Wszystko dokoła było pogrążone we śnie, gdy dzieci przekradły się przez dom,
zjechały na dół po poręczy i na paluszkach wyszły do ogrodu.
Z Numeru Osiemnastego nie dobiegał najlżejszy szmer, kiedy układały owoce i
czekoladę na poprzecznej belce parkanu.
I nie rozległ się tam żaden dźwięk przez cały ranek, kiedy bawiły się wśród
drzew i
kwiatów i kiedy Mary Poppins zawołała je na obiad. I nawet gdy zbiegły ponownie
na dół,
banan, jabłko i czekolada leżały w tym samym miejscu.
Ale potem, gdy odwróciły się od dziury w płocie, ż sąsiedniego domu rozległ się
dziwny hałas - głuche, rytmiczne dudnienie, nie ustające ani na chwilę. Słyszał
je każdy
mieszkaniec ulicy Czereśniowej i wydawało się, że trzęsie się od niego cały dom.
Pani z Numeru Dziewiętnastego, osoba bardzo nerwowa, obawiała się, że może to
zapowiedź wybuchu wulkanu. Pan z Dwudziestego wyraził pogląd, że jest to
chrapanie lwa.
Janeczka i Michaś, czatujący na gałęziach gruszy w ogrodzie za domem, czuli, że
tak
czy inaczej jest to niewątpliwie znak, że coś się wydarzy.
I wydarzyło się.
Frontowe drzwi Numeru Osiemnastego otworzyły się i wyszła z nich drobna postać,
ostrożnie rozglądając się na wszystkie strony. Chłopiec szedł wolno dokoła domu,
aż dotarł
do dziury w płocie, a wtedy, ujrzawszy owoce i czekoladę, dotknął ich delikatnie
palcem.
- To dla ciebie! - zawołała Janeczka, złażąc pospiesznie z gałęzi i ciągnąc za
sobą
Michasia.
Luti podniósł głowę i szeroki uśmiech rozpromienił mu twarz niczym tarczę
słoneczną. Rozpostarł ramiona.
- Pokój i błogosławieństwo! - wyszeptał nieśmiało, przekrzywiając głowę na bok,
aby
lepiej słyszeć owo dudnienie.
- Panadudu śpi po południu, od godziny drugiej do trzeciej. Przyszedłem więc,
aby
zobaczyć, co to jest.
Ostatecznie okazało się, że to nie wulkan ani nawet lew. Ten hałas to było po
prostu
chrapanie panny Duduś.
- Owoce są od Janeczki i ode mnie - wyjaśnił Michaś - a czekolada jest od Mary
Poppins.
- Mary Poppins? - Luti rzekł półgłosem do siebie, jakby przypominając sobie coś,
o
czym dawno zapomniał.
- To ona. - Michaś ruchem głowy wskazał miejsce, gdzie pod gruszą stała Mary
Poppins, kołysząc wózek z Amelką.
- Pokój jej i błogosławieństwo - powiedział Luti, kiwając dłonią w stronę
wyprostowanej postaci z dużą herbacianą różą przy kapeluszu. - Ukryję te
podarunki w
kieszeniach i zjem wieczorem, gdy już będę w łóżku. Panadudu je tylko owsiankę.
- Czy to wygodne łóżko? - dopytywała się Janeczka. Chciała wiedzieć o wszystkim,
co się dzieje pod Numerem Osiemnastym.
- Wiesz, chyba trochę za miękkie. Na mojej wyspie nie śpimy w łóżkach, tylko na
matach, które moja matka tka z liści palmy kokosowej.
- Mógłbyś kłaść się na podłodze - powiedział Michaś. - To byłoby prawie tak samo
przyjemne.
- Nie, muszę postępować tak, jak sobie życzy Panadudu. Jestem tu po to, aby jej
być
pomocą, podawać wszystkie lekarstwa, gotować owsiankę, kiedy pali się ogień,
uczyć się
rachunków. To przyrzekli jej moi rodzice, bo uważają, że ona jest osobą bardzo
uczoną i że
odeśle mnie pewnego dnia z powrotem na wyspę ze znajomością wielu rzeczy.
- Ale czy nie jesteś samotny? - zapytała Janeczka. - I czy oni nie czują się
samotni bez
ciebie?
Myślała o tym, jak sama by się czuła, gdyby panna Duduś zabrała ją gdzieś
daleko, i
jak martwiliby się jej rodzice. Nie, nic takiego nie mogłoby się nigdy zdarzyć,
nawet gdyby
chodziło o najlepszą edukację na świecie.
Twarz Lutiego skurczyła się, uśmiech zniknął.
- Jestem zawsze samotny - powiedział ochrypłym głosem. - Ale dano jej
przyrzeczenie. Jeśli mnie będą potrzebować, przyślą...
- Telegram! - zawołał Michaś. - W żółtej kopercie. Telegram był zawsze czymś
pasjonującym.
- Na naszej wyspie nie ma takich rzeczy. Ale moja babcia, Keria, powiedziała,
żeby
mi dodać otuchy: „Kiedy będziemy ciebie potrzebować, dowiesz się”. Ona jest
czarodziejką.
Czyta w gwiazdach i rozumie mowę morza. Ale słuchajcie! Słyszę śpiew dzwonów!
Luti przyłożył dłoń do ucha, słuchając bicia dzwonu na kościele za parkiem.
„Jeden,
dwa, trzy!” - mówił dzwon. I w tej samej chwili dudnienie pod Numerem
Osiemnastym
ustało, jak gdyby ktoś wyłączył radio.
- Panadudu obudziła się ze snu.- Luti pośpiesznie zebrał owoce i czekoladę i
upchnął
je po kieszeniach.
- Pokój i błogosławieństwo! - Podniósł dłoń i powiódł promiennym wzrokiem po
Mary Poppins, Janeczce i Michasiu.
Potem odwrócił się i popędził przez trawnik, tratując trawę wielkimi butami pana
Banksa.
Drzwi otworzyły się, potem zamknęły za nim i Numer Osiemnasty stał się nagle tak
cichy jak zawsze.
Ale nazajutrz, a także we wszystkie dni następne, dokładnie o drugiej godzinie
zaczynało się to samo dudnienie.
- To szaleństwo! Po prostu nie do wytrzymania! Musimy poskarżyć się premierowi!
-
mówili mieszkańcy ulicy Czereśniowej. Ale wiedzieli, że nawet premier nie może
nikomu
rozkazać, żeby przestał chrapać, tak samo jak nie mógłby powstrzymać śnieżnej
zamieci.
Będą musieli robić dobrą minę do złej gry.
I to właśnie czynili. Ale robienie dobrej miny do złej gry pozwoliło im
uświadomić
sobie, że chrapanie panny Duduś ma swoją dobrą stronę. Bo teraz, między drugą a
trzecią,
mogli spotkać uśmiechniętego przybysza o brązowej twarzy, którego przywiozła z
drugiego
końca świata. Inaczej nigdy by go nie widywali, tak był więziony, zupełnie jak
ptak w klatce.
Tak więc, prócz owoców, które Janeczka i Michaś kładli na płocie każdego
popołudnia (mając zawsze Mary Poppins w pobliżu), Luti wkrótce został obsypany
prezentami.
Pani z Numeru Dziewiętnastego dała mu papierowy wachlarz, taki, jaki chciała
kiedyś
zrobić dla babci, której nigdy nie widziała na oczy.
Pan z Dwudziestego, człowiek gderliwy i nieśmiały, ofiarował mu króla i królową
ze
starego kompletu szachów, który miał na strychu.
Admirał Bum, głosem, który zbudziłby ze snu każdego z wyjątkiem panny Duduś,
pozdrowił go wykrzykując:
- Hej, marynarzu! - i wcisnął mu do ręki drewniane czółno długości sześciu cali*
[Cal
- angielska miara długości; 1 cal równa się około 24,5 milimetra.], wyblakłe i
wygładzone po
latach spędzonych w mrocznej kieszeni spodni. - To moja maskotka! - wyjaśnił. -
Przynosiła
mi szczęście całe życie, odkąd zostałem bosmanem i pływałem po Morzach
Południowych.
Awantury, emerytowany pirat, dał mu sztylet z ułamanym ostrzem.
- Nie jest najlepszy - usprawiedliwiał się - ale poderżnie jeszcze niejedno
gardło, jak
zechce ci się kiedyś zostać piratem.
Luti nie pragnął bynajmniej zostać piratem, a tym bardziej podrzynać komukolwiek
gardła, ale przyjął sztylet z wdzięcznością i ukrył go starannie w wewnętrznej
kieszeni kurtki,
żeby go przypadkiem nie zauważyła panna Duduś.
Dozorca parku też miał prezent dla niego: kartkę wydartą z zeszytu, na której
napisał
dużymi literami: PRZESTRZEGAĆ PRZEPISÓW. PAMIĘTAĆ O REGULAMINIE.
- Będziesz tego potrzebował! - powiedział poważnym głosem - jeżeli uda ci się
kiedykolwiek przyjść do parku.
Luti przesylabizował te dziwne słowa. - Co to jest regulamin? - spróbował się
dowiedzieć.
Dozorca parku podrapał się w głowę. - Dokładnie to ja sam nie wiem, ale to jest
coś, o
czym musisz pamiętać.
Pamiętać o czymś, o czym się nie wie! Luti uznał, że to jakaś zagadka. Ale
włożył
kartkę do kieszeni i postanowił sprawę przemyśleć.
Nawet Duduś i Anastazy z Numeru Szesnastego zjawiły się, każdy z kością w pysku.
A gdy Luti otworzył furtkę, położyły kości przed nim i odeszły do domu
wymachując dumnie
ogonami, z poczuciem, że są szlachetne i wielkoduszne.
- Pokój i błogosławieństwo! - powiedział Luti z uśmiechem (a mówił to każdemu) i
schował kości pod płotem, żeby któregoś dnia mógł je tam znaleźć jakiś inny
pies.
Wszyscy chcieli go poznać. To prawda, utracili Numer Osiemnasty, ale w zamian
otrzymali ogorzałego od słońca przybysza, który przez jedną godzinę każdego dnia
obdarzał
ich uśmiechem i błogosławił.
Lecz tę skradzioną godzinę spędzał przeważnie z Janeczką i Michasiem przed
dziurą
w płocie, która zdawała się już nie dziurą, tylko miejscem, gdzie spotykała się
Północ z
Południem, a róże i orliki chwiały się na wietrze wraz z liśćmi palm kokosowych.
Janeczka i Michaś dzielili się z nim zabawkami i uczyli go grać w chińczyka, a
Luti
robił im gwizdki z trawy, mówił o swej koralowej wyspie i opowiadał o przodkach,
którzy
przybyli z Kraju Słońca. I o swej babci, Kerii, tej, która znała język ptaków i
zwierząt, a także
wiedziała, jak poskromić burzę. Janeczka i Michaś nieraz żałowali, że ich babcia
nie jest
czarodziejką. Ciocia Klementyna nigdy nie dałaby sobie rady z piorunami.
Potrafiła tylko
uciekać przed burzą pod łóżko.
I zawsze jakby przypadkiem - ale dzieci wiedziały, że ona nic nie robi
przypadkiem -
Mary Poppins była w pobliżu, kołysząc do snu Amelkę, bawiąc się z Jasiem i Basią
albo
siedząc na ławce w ogrodzie i czytając O czym prawdziwa dama wiedzieć powinna.
Ale nadszedł dzień, gdy zegar wybił drugą, a Janeczka i Michaś podeszli do
dziury w
płocie i nie zastali tam Lutiego.
Był to poniedziałek, a więc dzień prania. Był ciemny i mglisty, wydawało się, że
wielka chmura połknęła słońce.
- Takie to moje szczęście! - narzekała Jakubowa, rozwieszając pościel na
sznurach. -
Jak ja potrzebuję słońca, to ono nie potrzebuje mnie.
Janeczka i Michaś nie przejmowali się mgłą. Wpatrując się w nią wyczekiwali
tylko
widoku dobrze znanej sylwetki. Ale kiedy się wreszcie pojawiła, nie był to Luti,
jakiego znali.
Był zgięty i przygarbiony jak stary, bardzo stary człowiek, ramionami kurczowo
obejmował
ciało. A kiedy rzucił się na ziemię koło nich, zobaczyli, że płacze.
- Co się stało, Luti? Przynieśliśmy ci kilka gruszek. Nie chcesz ich zjeść?
- Nie, nie, moje serce jest bardzo niespokojne. Coś próbuje do mnie przemówić.
Słyszę pukanie.
- Gdzie? - Dzieci rozglądały się niespokojnie. Znikąd nie dochodził żaden
dźwięk, z
wyjątkiem to wzmagającego się, to znów cichnącego chrapania panny Duduś.
- Tu w środku. - Luti uderzył się w piersi, kołysząc się przy tym do przodu i do
tyłu. -
Wzywają mnie... puk, puk, puk! Keria powiedziała, że się na pewno dowiem. Każą
mi wracać
do domu. O ja nieszczęsny, co mam czynić? - Patrzył na dzieci zapłakanymi
oczyma. - Ta
pani z kwiatem na kapeluszu - ona by zrozumiała.
- Mary Poppins! - wrzasnął Michaś. - Mary Poppins, gdzie jesteś?
- Nie jestem głucha i nie jestem w Timbuktu. A ty, Michasiu, nie jesteś hieną.
Bądź
łaskaw mówić ciszej. Amelka śpi.
Kapelusz z herbacianą różą pochylił się nad płotem. - Powiedz mi, o co chodzi,
Luti. -
Mary Poppins spoglądała z góry na szlochające dziecko.
- Słyszę pukanie w środku, o tutaj. - Luti położył dłoń na sercu. - Myślę, że
mnie
wzywają.
- W takim razie nadeszła chwila, abyś wracał do domu. Przejdź przez dziurę i idź
za
mną.
- Ale Panadudu... jej owsianka, jej lekarstwa i moje uczenie się tylu rzeczy! -
Luti
wpatrywał się w nią z niepokojem.
- Zaopiekujemy się panną Duduś - powiedziała stanowczym głosem Mary Poppins. -
Chodźcie ze mną. Jest mało czasu.
Janeczka i Michaś pomogli ociągającemu się jeszcze chłopcu przedostać się jak
najszybciej przez dziurę w płocie. Mary Poppins wzięła jego dłoń i umieściła ją
tuż obok
swojej na poręczy wózka. Mała grupka ruszyła korytarzem mokrych białych
prześcieradeł.
Wszyscy milczeli przemierzając okryty mgłą ogród, potem przeszli ulicą, gdzie z
drzew zwisały dojrzałe czereśnie, a każda kiść spowita była w biel, aż dotarli
do parku,
pełnego mglistych konturów drzew, krzewów i huśtawek.
Dozorca parku, niczym czujny pies, podszedł do nich swym ciężkim krokiem.
- Przestrzegać przepisów! Pamiętać o regulaminie! Masz to na swojej kartce -
powiedział patrząc na Lutiego.
- Niech pan sam ich przestrzega - odparła Mary Poppins. - Tam leży jakiś brudny
papier. Proszę go włożyć do kosza na śmieci.
Dozorca parku odwrócił się nadąsany i poszedł w stronę śmieci. - Za kogo ona się
uważa? - mruknął. - Ale nie dostał odpowiedzi.
Mary Poppins maszerowała dalej, zatrzymując się tylko na brzegu jeziora, gdzie
przez
chwilę podziwiała własne odbicie, z zamglonym, uwieńczonym różą kapeluszem i
szerokim
włóczkowym szalem, pokrytym takimi samymi różyczkami, który dziś miała na
ramionach.
- Dokąd idziemy, Mary Poppins? „Dokąd można iść w takiej mgle” - myślała
Janeczka.
- W górę, w górę! - powiedziała Mary Poppins. I dzieciom wydawało się, że ona
sama
idzie pod górę, stawiając nogi na chmurze, zupełnie jak na schodach, i
popychając wózek, jak
gdyby wspinała się na stok pagórka.
I nagle wszyscy zaczęli się wspinać. Park został gdzieś za nimi, a oni kroczyli
teraz po
mglistej substancji, twardej jak zaspa śniegu. Luti oparł się o Mary Poppins,
jak gdyby ona
była jedyną bezpieczną opoką na świecie, i razem popychali wózek. Janeczka i
Michaś
podążali ich śladem.
- Przestrzegać przepisów! - krzyknął dozorca parku. - Nie można wspinać się na
chmury. To wbrew regulaminowi! Będę musiał zawiadomić o tym premiera.
- Proszę bardzo! - odkrzyknęła przez ramię Mary Poppins, prowadząc ich coraz
wyżej.
Szli tak i szli, stale pod górę, a mgła z każdym krokiem stawała się twardsza,
niebo
zaś wkoło nich było coraz jaśniejsze. Aż wreszcie, jak gdyby dotarli do szczytu
schodów,
rozpostarło się przed nimi roziskrzone pole obłoków, płaskie i białe jak talerz.
Słońce kładło
się na nim plamami złota - i ku zdziwieniu dzieci stanął przed nimi olbrzymi
księżyc w pełni,
zakotwiczony, by tak rzec, u brzegu jednej z chmur.
Pełen był wszelkiego rodzaju przedmiotów; były tam parasole, torebki, książki,
zabawki, walizki, paczki, kije do krykieta, czapki, płaszcze, ranne pantofle,
rękawiczki - ot,
rzeczy, jakie ludzie zostawiają w autobusach i pociągach lub też na ławkach w
parku. A
wśród tych najróżniejszych rzeczy, obok małej żelaznej kuchenki, stał stary
powyginany
fotel, w którym siedział łysy mężczyzna, podnoszący w tym momencie filiżankę do
ust.
- Wujku! Przestań! Nie waż się pić! - rozległ się ostry głos Mary Poppins i
filiżanka
opadła z trzaskiem na spodek.
- Co, co? Kto to? Gdzie? - mężczyzna drgnął i podniósł głowę. - Ach, to ty,
Mary? Ale
mnie przestraszyłaś. Właśnie miałem wypić łyczek kakao.
- Otóż to, miałeś wypić, a przecież dobrze wiesz, że kakao usypia! - Pochyliła
się i
wyjęła mu filiżankę z dłoni.
- To niesprawiedliwe - zrzędził wuj. - Każdy inny może sobie pofolgować i wypić
kojący napój. Tylko nie ja, tylko nie biedny Księżycowy Człowiek. On musi czuwać
dzień i
noc, żeby wszystko widzieć. A swoją drogą ludzie powinni być uważniejsi, a nie
ciągle gubić
puszki kakao - tak, a także filiżanki na to kakao.
- To nasza filiżanka! - wykrzyknął Michaś. - Jakubowa mówiła, jak ją stłukła, że
widocznie będzie potrzebna gdzie indziej.
- No i była. A ja pozlepiałem skorupy. Potem ktoś upuścił puszkę kakao -
spojrzał na
puszkę stojącą na brzegu kuchenki, a Janeczka przypomniała sobie, że taka sama
wypadła z
torby na zakupy, kiedy wracali ze sklepu.
- Sam miałem paczuszkę cukru, no i sami rozumiecie, że w związku z tym nie
mogłem
się oprzeć pokusie. Przepraszam, Mary, więcej tego nie zrobię, przyrzekam. -
Księżycowy
Człowiek poczerwieniał ze wstydu.
- Nie będziesz miał okazji - powiedziała Mary Poppins, biorąc puszkę z kuchenki
i
pakując ją do swojej torebki.
- No cóż, żegnaj, kakao, żegnaj, śnie! - westchnął gorzko Księżycowy Człowiek.
Potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i popatrzył na Janeczkę i Michasia. - Czy
spotkaliście
kiedykolwiek kogoś takiego jak ona? - spytał.
- Nigdy, nigdy! - odpowiedzieli oboje.
- Jasne, że nigdy - rzekł z dumą, cały rozpromieniony. - Ona jest jedna jedyna.
- Czy wszystkie zagubione rzeczy znajdują się potem na Księżycu? - Janeczka
pomyślała o zgubach z całego świata i zastanawiała się, czy jest dla nich dość
miejsca.
- Tak, przeważnie - odparł Księżycowy Człowiek. - Księżyc jest czymś w rodzaju
magazynu.
- A co jest na jego tyłach? - spytał Michaś. - Widzimy tylko tę stronę.
- Ach, gdybym to wiedział, wiedziałbym wszystko. To tajemnica, rodzaj zagadki -
przód bez tyłu, że się tak wyrażę - przynajmniej jeśli chodzi o mnie. A poza
tym, tu jest
strasznie ciasno. Nie moglibyście zabrać czegoś, żeby mi ulżyć? Czegoś, co na
przykład
zgubiliście w parku?
- Ja mogę! - wyrwało się nagle Janeczce, bo wśród paczek i parasoli dostrzegła
podniszczony, dobrze znany przedmiot.
- Błękitna kaczuszka! - Sięgnęła po wyblakłą zabawkę. - Bliźnięta wyrzuciły ją z
wózka.
- A tam są moje kochane organki - Michaś pokazał palcem metalowy przedmiot
leżący na półce nad kuchenką. - Ale już nie grają. Właściwie nie są mi
potrzebne.
- Mnie też nie. Wypróbowałem je. Instrument muzyczny, który nie gra! Weź je,
bądź
tak dobry, i schowaj do kieszeni.
Michaś sięgnął po organki i właśnie w tym momencie coś, co leżało obok nich,
przewróciło się na bok, zleciało z półki w podskokach i potoczyło po chmurze.
- Och, to jest moje, to mój zaginiony orzech kokosowy! - Luti wyłonił się zza
pleców
Mary Poppins i chwycił toczący się owoc. Kokos był brązowy i kosmaty, okrągły
jak kula, a
na jednej stronie, zupełnie gładkiej, widniała wyrzeźbiona okrągła twarz.
Luti przycisnął włochaty skarb do piersi.
- Mój ojciec to wyrzeźbił - rzekł z dumą - a ja pewnego dnia zgubiłem orzech w
falach
przypływu.
- A teraz przypływ go zwrócił. Ale ty, młodzieńcze, powinieneś wyruszyć w drogę.
Wszyscy oczekują cię na wyspie, a Keria stoi na swym glinianym piecu i ziołami
odczynia
uroki za twój bezpieczny powrót. Twój ojciec skaleczył się niedawno w rękę i
potrzebna mu
pomoc przy wiosłowaniu - stanowczym tonem mówił Księżycowy Człowiek.
- On właśnie wyruszył w drogę - powiedziała Mary Poppins. - Dlatego tu jesteśmy.
- Ha! Wiedziałem, że masz coś w zanadrzu. Nigdy mnie nie odwiedzasz, moja miła
Mary, nie wpadniesz choćby na przyjacielską pogawędkę przy filiżance herbaty - a
może
powinienem powiedzieć: przy filiżance kakao! - Księżycowy Człowiek uśmiechnął
się
łobuzersko.
- Chcę, żebyś go nie spuszczał z oka. Jest bardzo młody jak na taką długą
podróż,
wujaszku.
- Jak gdybym mógł tego nie zrobić... wiesz przecież. Nie zmrużę oka ani na
sekundę,
nie mówiąc o dłuższej drzemce! Zaufaj staremu wujowi, dziewczyno.
- Skąd pan zna Kerię? - zapytała Janeczka. Myśl o dalekiej czarodziejce
wprowadziła
ją w nastrój marzycielski. Żałowała, że i ona nie zna Kerii.
- Stąd, skąd znam wszystkich. Czuwać i patrzeć to moja praca. Świat się obraca i
ja
obracam się wraz z nim. Widzę góry i morze, miasto i pustynię, liść na krzaku i
goły krzak,
ludzi we śnie, na jawie i przy pracy,