12692

Szczegóły
Tytuł 12692
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12692 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12692 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12692 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

P.L. TRAVERS MARY POPPINS I NUMER OSIEMNASTY (Przełożyli: Krystyna Tarnowska, Andrzej Konarek) PULS 1995 Trzask! Filiżanka uderzyła z brzękiem o dno pełnej mydlin miednicy. Jakubowa, która zmywała naczynia, pogrzebała w iskrzących się banieczkach i wyłowiła dwie skorupy. - No cóż - powiedziała starając się bez powodzenia dopasować jedną do drugiej, widocznie jest potrzebna gdzie indziej. - I cisnęła obie połówki, z ich girlandą różyczek i niezapominajek, do kubła na śmieci. - Gdzie? - spytał Michaś. - Gdzie będzie potrzebna? „Komu może być potrzebna stłuczona filiżanka?” - zastanawiał się w duchu. Nie był to chyba zbyt mądry pomysł. - A skąd ja mam wiedzieć? - zdenerwowała się Jakubowa. - Tak się mówi, i tyle. Lepiej bierz się do roboty. I usiądź wygodnie, żeby się nic więcej nie stłukło. Michaś usadowił się na podłodze i brał jedno po drugim naczynia, które mu podawała, wycierając je do suchości i cały czas wzdychając. Tego dnia Helenka miała jeden z tych swoich okropnych katarów. Maciuś spał na trawie, a pani Banks odbywała popołudniową drzemkę na sofie w saloniku. - Jak zwykle - poskarżyła się Jakubowa - nikt palcem nie kiwnie, żeby mi pomóc. - Michaś pomoże - powiedziała wtedy Mary Poppins, chwytając ścierkę i ciskając nią w niego. - A reszta dzieci pójdzie ze mną na zakupy i przyniesie sprawunki do domu. To też jest pomoc. - Dlaczego ja? - burknął Michaś i kopnął nogę krzesła. Najchętniej kopnąłby Mary Poppins, ale na to by się nigdy nie odważył. Noszenie sprawunków było szczególnie przyjemne, bo zawsze po zapłaceniu rachunku właściciel sklepu kolonialnego dawał każdemu - nawet Mary Poppins - smakowitego lizaka. - A dlaczego nie ty? - odparła Mary Poppins, rzucając mu jedno z tych swoich surowych błękitnookich spojrzeń. - Ostatnio robiła to Janeczka. A ktoś musi pomóc Jakubowej. Michaś wiedział, że na to nie ma żadnych argumentów. Gdyby wspomniał o lizaku, w odpowiedzi usłyszałby tylko krótkie, ostre prychnięcie. A zresztą nawet sam król musi chyba od czasu do czasu wytrzeć kilka talerzy. Wobec tego kopnął drugą nogę krzesła i przyglądał się, jak Mary Poppins, w towarzystwie Janeczki, która niosła torbę na zakupy, oraz bliźniąt i Amelki stłoczonych w wózku, kroczy po ścieżce do furtki. - Nie poleruj ich. Nie mamy na to czasu. Po prostu wycieraj do sucha i kładź jedno na drugie - poradziła mu Jakubowa. No więc siedział przy stosie naczyń, z musu spełniając dobry uczynek, ale bynajmniej nie czując w sobie ani odrobiny dobroci. A po jakimś czasie - Michasiowi wydawało się, że były to lata - wszyscy wrócili do domu, śmiejąc się i krzycząc, no i oczywiście ssąc lizaki. Janeczka dała mu jednego, rozgrzanego w jej dłoni. - Właściciel sklepu przysyła go specjalnie dla ciebie. I ktoś zgubił puszkę kakao. - Ktoś? - powtórzyła zgryźliwie Mary Poppins. - To ty niosłaś torbę, Janeczko! Któż inny mógł być tym ktosiem? - No tak, może po prostu wypadła gdzieś w parku. Mogłabym tam pójść i poszukać, Mary Poppins. - Nie teraz. Co się stało, to się nie odstanie. Jeden gubi, drugi znajduje. A poza tym czas na podwieczorek. I wyciągnąwszy maluchy z wózka popędziła je przed sobą na górę. A po chwili już siedzieli przy stole w pokoju dziecinnym czekając na gorące grzanki i na placek. Z wyjątkiem lizaków wszystko było jak zwykle. Rzeczy Mary Poppins: jej parasolka z rączką w kształcie papuziej główki, jej kapelusz (dziś przybrany herbacianą różą), jej rękawiczki i torebka były porządnie ułożone, każda na swoim miejscu. I dzieci siedziały porządnie na swoich miejscach. A Mary Poppins zajmowała się swoją popołudniową pracą jak porządny i systematyczny huragan. „Dzień jak każdy inny” - powiedział do siebie Numer Siedemnasty, przysłuchując się dobrze znanym odgłosom i czując dobrze znany ruch. Ale Numer Siedemnasty nie miał racji, bo w tej samej chwili do saloniku wpadła Jakubowa z żółtą kopertą w ręku. - Telegram! - podniesionym głosem zawiadomiła panią Banks. - Może ciocia Klementyna złamała nogę, a może coś jeszcze gorszego. Nie mam zaufania do telegramów. Pani Banks drżącymi rękami wzięła od niej kopertę. Ona też nie ufała telegramom. Uważała, że zawsze przynoszą złe wiadomości. Niepewnie obracała w rękach kopertę. - No i co, nie otworzy pani? - Jakubowa bardzo chciała dowiedzieć się choćby najgorszej prawdy. - Och, chyba nie otworzę - powiedziała pani Banks. - Wolę poczekać, aż mąż wróci do domu. Zresztą to i tak jest adresowane do niego. O, widzi Jakubowa: Jerzy Banks, ulica Czereśniowa Siedemnaście. - Tak, ale jeżeli to pilne, dostanie pani za swoje, że pani czekała. Telegram obchodzi każdego. Jakubowa niechętnie wyszła z pokoju. Rada byłaby posłuchać złych wiadomości. Pani Banks wpatrywała się w żółtą kopertę, która teraz stała na kominku oparta o jakąś fotografię, obojętnie strzegąc swej tajemnicy. „Może mimo wszystko to dobra wiadomość - powiedziała do siebie z nadzieją w duszy. - Jakubowa nie wie wszystkiego”. Ale nie mogła stłumić w sobie pragnienia, aby to był jeden z tych dni, kiedy pan Banks wraca wcześniej do domu. I tak się właśnie stało. Pan Banks wysiadł z autobusu na końcu ulicy Czereśniowej i szedł sobie powolutku koło Numeru Dwudziestego Pierwszego - siedziby admirała Buma zbudowanej na kształt okrętu - dalej koło Numeru Dwudziestego i jego żywopłotu z kapryfolium, wreszcie koło Numeru Dziewiętnastego, gdzie w ogrodzie był staw z rybami, aż dotarł do Numeru Osiemnastego. I tam się zatrzymał, bardzo zdumiony, ale bez zbytniego zachwytu. Wokół furtki zebrali się wszyscy sąsiedzi rozmawiając poważnie ze sobą. Admirał i pani Bum, pan z Dwudziestego i pani z Dziewiętnastego, i panna Skowronek z Numeru Szesnastego. Nie była to bynajmniej rzecz niezwykła - ot, po prostu spotkanie przyjaciół. Ale pana Banksa zatrzymało coś całkiem innego: namiot w czerwono-białe pasy, taki, jaki rozpina się nad odkrytymi studzienkami i innymi dziurami w jezdni. A przy nim stał muskularny robotnik pogrążony w rozmowie z grupką sąsiadów. - A, jesteś, Banks, witamy na pokładzie! - powitał go potężny głos admirała. - Jesteś właściwym człowiekiem, żeby się dowiedzieć, co ten osobnik tu właściwie robi. - Chyba sam nie wiem - powiedział łagodnym głosem robotnik. - Oglądam ten dom, żeby zobaczyć, co tu trzeba naprawić. - Ależ on jest pusty - zauważył szybko pan Banks. - Stoi pusty od wielu lat. - Ale nie będzie długo pusty - odparł mężczyzna. - Sprowadzają się lokatorzy. - To przecież niemożliwe! - Pan Banks był bardzo strapiony. - Wszyscy polubiliśmy go w takim stanie. Każda ulica powinna mieć swój opuszczony dom. - Po co? - No więc - zaczął pan Banks odrobinę zakłopotany - no więc po to, żeby ludzie mogli wypełnić go swoimi marzeniami, sąsiadami, jakich chcieliby mieć. Nie chcemy byle kogo, rozumie pan? Rozległ się szmer aprobaty, bo wszyscy pomyśleli o dawno opustoszałych pokojach ich ukochanego Numeru Osiemnastego. Admirał umieścił w nich kapitana marynarki, który niegdyś pływał z Nelsonem i był gotów w każdej chwili, bez względu na pogodę, podnieść kotwicę i wyruszyć na morze. Pani Bum wyobrażała sobie, że mieszka tam mała dziewczynka o prostych ciemnych włosach - takie dziecko, jakie sama chciałaby mieć - która chodzi po domu cichutko jak myszka, nucąc coś łagodnym głosem. Pan z Dwudziestego, którego żona nie chciała grać z nim w szachy, miał tam przyjaciół przebranych za figury szachowe - czarnego i białego króla i królową, gońców biegnących z kąta w kąt i skoczków baraszkujących na schodach. Pani z Dziewiętnastego, osoba bardzo romantyczna, wierzyła, że w pustym domu mieszka jej babcia, której nigdy nie widziała, opowiadająca cudowne bajki na dobranoc, robiąca dla niej piękne stroje na drutach i zawsze nosząca srebrne pantofelki, nawet rano. Dla panny Skowronek z Numeru Szesnastego - najokazalszej rezydencji na ulicy Czereśniowej - był to dom jeszcze jednego pieska, dokładnie takiego samego jak Duduś, małego arystokratycznego psa, który nigdy by sobie nie wybrał (jak to uczynił Duduś) ordynarnego przyjaciela, jakim był Anastazy. Co do pana Banksa, to lubił on myśleć, że na poddaszu Numeru Osiemnastego mieszka stary i bardzo mądry człowiek z bardzo szczególnym teleskopem, który, kiedy się spojrzało przez jego okrągłe szkiełko, pokazywał wszystko, co się dzieje we wszechświecie. - W każdym razie - powiedział do robotnika - ten dom nie nadaje się do zamieszkania, skoro był pusty tak długo. Obejrzał pan wszystkie rury? - Są w doskonałym stanie. - No dobrze, a kominy? Głowę dam, że pełno w nich gniazd szpaków. - Czyste jak łza - odparł tamten. - Ale meble? Myszy drążące sobie tunele w łóżkach, karaluchy w kuchni? - Ani jednej myszy. Ani jednego karalucha. - No i kurz. Musi być wszędzie, gruba warstwa. - Ten, kto się wprowadzi do tego domu - powiedział mężczyzna - nie będzie potrzebował nawet ścierki do kurzu. Wszystko jest jak nowe. A zresztą - i zaczął zwijać swój czerwono-biały namiot - domy są dla ludzi, nie dla jakichś fanaberii. - Cóż, jeśli tak musi być, to nie ma rady - westchnęła panna Skowronek. - Chodź tu, Duduś, chodź, Anastazy, wracamy do domu. - I odeszła strapiona z dwoma psami u nogi, które wyglądały na równie przygnębione. - Powinieneś był pójść do marynarki - rzekł admirał, spoglądając groźnie na robotnika. - Dlaczego? - Bo marynarz przebywa na pokładzie swojego okrętu i nie zjawia się nagle, żeby sprawić kłopoty tym, co mieszkają na lądzie. - Nie znoszę morza, dostaję morskiej choroby. I tak czy inaczej to nie moja wina. Dostałem takie polecenie i powiedziano mi, że „ma być wykonane niezwłocznie”. Lokatorzy przyjeżdżają jutro. - Jutro! - zawołali wszyscy. To było straszne. - Chodźmy do domu - odezwała się przymilnie pani Bum. - Awantury robi indyjską potrawkę na kolację. Będzie ci smakowało, prawda, mój drogi? Awantury był emerytowanym piratem, który dbał o to, aby zbudowany w kształcie okrętu dom admirała Buma był zawsze w idealnym porządku. - Cóż, koledzy, podnosimy kotwicę i odpływamy. Nie ma tu nic więcej do roboty. Admirał wziął panią Bum pod rękę i powlókł się ociężale w stronę domu. Za nim podążyła pani z Dziewiętnastego i pan z Dwudziestego, oboje jednakowo niepocieszeni. - Dziwne z was towarzystwo, ani słowa. - Robotnik spakował namiot i narzędzia. - Cały ten hałas z powodu jednego pustego domu! - Nic pan nie rozumie - powiedział pan Banks. - Dla nas on nie jest pusty, ani trochę. - I skręcił w stronę domu. Z drugiej strony ulicy pan Banks słyszał głos dozorcy parku patrolującego swój teren: - Przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach! - Szpak na kominie Numeru Siedemnastego pogwizdywał jak zwykle. Z pokoju dziecinnego dochodziły śmiechy i krzyki, zmieszane z uwagami Mary Poppins. Słyszał także nieustanne kichanie Helenki, brzęk talerzy w kuchni, senne pochrapywanie Maciusia - wszystkie te dobrze znane dźwięki, takie same jak zawsze, miłe, swojskie. „Ale odtąd - pomyślał - wszystko będzie inaczej”. - Mam dla ciebie nowinę - rzekł posępnie do pani Banks, która powitała go w drzwiach. - A ja dla ciebie - odparła. - Na kominku jest telegram. Wziął żółtą kopertę, rozerwał ją, przeczytał treść i nagle całkiem znieruchomiał. - Nie stój tak bez słowa, Jerzy! Odezwij się! Czy coś się stało z ciocią Klementyną? - Pani Banks była bardzo zaniepokojona. - To nie ciocia Klementyna. Ciocia Klementyna nie wysyła telegramów. Przeczytam ci: Będę mieszkać pod Numerem Osiemnastym. Przyjazd jutro, czwarta trzydzieści. Jest ze mną Luti. Nie potrzebuję pomocy. - Pan Banks przerwał na chwilę. - Jest jeszcze podpis, dodał: - Eufemia Duduś. Pani Banks wydała cichy okrzyk: - Panna Duduś! Och, po prostu nie mogę w to uwierzyć! Nasz ukochany Numer Osiemnasty! Bo pani Banks też miała przyjaciółkę w tym domu, panią bardzo podobną do niej, która zawsze – ilekroć Jakubowa brała dużo wolnych dni, żeby odwiedzić dziecko siostrzenicy swojej kuzynki, albo Helenka miała jeden z tych swoich okropnych katarów, albo Maciuś zasnął na grządce z różami - unosiła ręce do nieba usłyszawszy taką nowinę i mówiła: - Och, jakie to straszne! Jak pani sobie da radę? To stanowiło dla niej prawdziwą pociechę. A teraz będzie musiała sama stawić czoło swoim kłopotom. - I Luti! - zawołała. - Kto to może być? - Prawdopodobnie nie kto, tylko co. Może jedno z jej lekarstw. Pan Banks usiadł na krześle i oparł głowę na rękach. Panna Duduś była jego guwernantką, kiedy był jeszcze małym chłopcem, panną, która, choć silna jak wół, połykała tuzinami różne pigułki, a przy tym osobą tak surową, tak groźną, tak odpychającą, że wszyscy mówili o niej Skaranie Boskie. A teraz ona, właśnie ona, ma mieszkać w jego sąsiedztwie, w domu pełnym jego marzeń. Spojrzał na telegram. - „Nie potrzebuję pomocy”. No, chociaż jedna dobra rzecz. Nie będę musiał rozpalać ognia w jej sypialni, jak wtedy, kiedy przyjechała i zniknęła tak nagle, udając się na Morza Południowe. - Szkoda, że tam nie została - powiedziała pani Banks. - Ale chodź już, kochanie, musimy powiedzieć dzieciom. - Sam chciałbym być na Morzach Południowych. Wszędzie, byle nie tu. - Daj spokój, Jerzy, nie bądź taki ponury! - Dlaczego? Skoro człowiek nie może być ponury we własnym domu, to chciałbym wiedzieć, gdzie może być ponury? - Pan Banks westchnął ciężko i poszedł za żoną na górę z miną człowieka, któremu dobrze znany świat nagle runął w gruzy. W pokoju dziecinnym wszystko się kotłowało. Amelka waliła łyżką w stół, Jaś i Basia, bliźnięta, usiłowały zepchnąć się nawzajem ze swoich krzesełek, Janeczka i Michaś walczyli o ostatnią grzankę. - Co to właściwie jest: pokój dziecinny czy klatka z małpami - spytała Mary Poppins swoim najsurowszym głosem. - Klatka z... - Michaś miał zamiar zdobyć się na odwagę, gdy nagle otworzyły się drzwi. - Mamy dla was nowinę - powiedziała pani Banks. - Dostaliśmy telegram. - Od kogo? - zapytała Janeczka. - Od panny Duduś. Pamiętacie pannę Duduś? - Skaranie Boskie! - zawołał Michaś. - Cicho! Musimy zawsze być uprzejmi. Przyjeżdża i zamieszka pod Numerem Osiemnastym. - Och, nie! - zaprotestowały dzieci. Bo rzeczywiście pamiętały pannę Duduś i nie zapomniały, jak przyjechała kiedyś na stałe, a potem zniknęła w tak dziwny sposób. - Ale to nasz dom! - zawołał Michaś. - Numer Osiemnasty należy do nas. Ona nie może tak po prostu przyjechać i mieszkać tam! - Omal się nie rozpłakał. - Niestety może - odparła pani Banks. - Przyjeżdża jutro. I przywozi kogoś albo coś imieniem Luti. - I dodała przymilnie: - Musimy wszyscy być dla niej uprzejmi i mili, prawda? Mary Poppins, dopilnuj, żeby dzieci były czyste, porządnie ubrane i ładnie ją przywitały, dobrze? - Zwróciła się bojaźliwie do Mary Poppins, która stała nieruchomo jak słup soli. Nie sposób było odgadnąć, co sobie myśli. - A kiedyż to - zapytała kwaśno, wyniosła niczym księżniczka - nie są czyste i porządnie ubrane? - Sama myśl o tym wydawała się czystym absurdem. - Ależ nigdy, nigdy - wyjąkała nerwowo pani Banks, czując się jak zawsze wobec Mary Poppins tak, jakby była bardzo małą dziewczynką, a nie matką pięciorga dzieci. - Ale wiesz, jaka panna Duduś jest kapryśna! Jerzy! - zwróciła się niespokojnie do męża. - Nie masz nic do powiedzenia? - Nie - odrzekł pan Banks groźnym tonem. - Nie mam absolutnie nic do powiedzenia. Przekazawszy nieszczęsną nowinę pani Banks wzięła męża za rękę i wyszła z nim z pokoju. - Ale ja mam przyjaciela, który tam mieszka - powiedział Michaś. - To Gobbo, klaun, którego widzieliśmy w cyrku. On wszystkich rozśmiesza, a sam wygląda tak smutno. - Ja myślę, że jest tam Śpiąca Królewna. Leży pod koronkowym szalem z krwawą plamką na palcu. - Janeczka też miała własne marzenia o tym domu. - To niemożliwe - zaprotestował Michaś. - Tam nie ma żywopłotu z cierni. - Ale są pokrzywy. Też dobre. Mary Poppins! - Janeczka zwróciła się do nieruchomej postaci. - A jak ty myślisz? Kto mieszka pod Numerem Osiemnastym? Mary Poppins prychnęła wyniośle: - Pięcioro miłych, spokojnych, dobrze wychowanych dzieci... nie takich, jak niektóre znane mi osoby. Jej niebieskie oczy spoglądały surowo, ale w ich głębi migotały iskierki humoru. - No dobrze, ale jeśli są takie doskonałe, nie potrzebują żadnej Mary Poppins. To my ciebie potrzebujemy - dodał Michaś. - Może i nas tak udoskonalisz. - Hmmm. To mało prawdopodobne - odpaliła Mary Poppins. - Każdy jej potrzebuje. - Janeczka poklepała jej dłoń, mając nadzieję, ze skłoni ją do uśmiechu. - Hmmm - powtórzyła Mary Poppins. Ale uśmiech pojawił się mimo wszystko, kiedy spojrzała na swe odbicie w lustrze. Naturalnie, jedna twarz zdawała się mówić drugiej: wszyscy potrzebują Mary Poppins. Jakże mogłoby być inaczej? A potem obie twarze ponownie stały się surowe. - No, a teraz dosyć gadania. Raz-dwa-trzy i jesteście w łóżkach. I chociaż raz bez gadania dzieci zrobiły, co im kazano. Dużo się wydarzyło tego dnia. Musiały to przemyśleć i były szczęśliwe czując miękkie dotknięcie poduszki na policzkach i miłe ciepło kołdry. Michaś myślał o Gobbo, Janeczka o Śpiącej Królewnie. Ich mgliste kształty miały teraz zniknąć z Numeru Osiemnastego; zamiast nich będzie straszyć w tym domu masywna postać panny Duduś. - Ciekawa jestem - powiedziała w zadumie Janeczka - co to właściwie jest Luti? - Nigdy przedtem nie słyszała tego słowa. - Może to jakieś zwierzę - zastanowił się Michaś. - Może kangur. - Albo małpka - małpka Luti. Bardzo bym chciała - dodała Janeczka. I zasnęli marząc o kangurze, a może małpce fikającej wesoło koziołki na ich ulicy, wśród czereśniowych drzew. Ale, jak mieli się przekonać nazajutrz, nie był to kangur ani małpka. Była to sobota. Numer Osiemnasty wydał się nagi i trochę samotny bez otaczających go pokrzyw. Wcześnie rano przyszedł robotnik, ściął je i wywiózł na wózku. Rodzina Banksów przeżyła niespokojny ranek, a po południu pan Banks, niczym nerwowy generał, uszykował swoje wojsko przy furtce. - Musimy ją tu powitać - powiedział. - Trzeba być uprzejmym. - Nie przejmuj się aż tak bardzo, kochanie - uspokajała go pani Banks. - Może ona nie zostanie zbyt długo. Janeczka i Michaś popatrzyli na siebie, bo pamiętali, jak ostatnim razem panna Duduś nagle przyjechała i odjechała, a także jaką rolę w tym niezwykłym zniknięciu odegrała Mary Poppins. Spoglądali na nią, jak stoi obok z różową, pogodną twarzą, kołysząc bliźnięta i Amelkę w ich wózku. Co sobie myślała? Nie dowiedzą się nigdy. - Jest! - wykrzyknął pan Banks, gdy dwukołowa dorożka, obwieszona walizkami, skręciła z głównej alei w ulicę Czereśniową. - Zawsze podróżuje z całą górą bagaży. Jeden Bóg wie, co w nich jest. I wszyscy przyglądali się z zapartym tchem, jak dorożkarski koń wlókł się ociężale ulicą ciągnąc swój ładunek - koło domu panny Skowronek i małej grupki czekającej niecierpliwie przed Numerem Siedemnastym. - Prr, stój! - zawołał woźnica ściągając lejce, po czym osobliwy wehikuł zatrzymał się przed furtką pustego domu. Woźnica wygramolił się z wysokiego kozła i zdjął kilka walizek zwisających z dachu dorożki. Następnie otworzył drzwi i wytaszczył duży kufer z czarnej skóry. - Tylko proszę ostrożnie, w środku są kruche przedmioty - rozległ się ze środka wyniosły, dobrze znany głos. Na stopniu ukazała się noga w czarnym bucie, a potem reszta panny Duduś - ogromna, niezgrabna i niezdarna postać - wyładowała się z wolna na chodnik. Rozejrzała się dokoła i dostrzegła rodzinną grupkę. - Cóż, Jerzy, cieszę się, żeś nie zapomniał o dobrych manierach. Spodziewałam się, że będziecie mnie oczekiwać. - Witamy panią, panno Duduś! - Państwo Banks byli sztywno uprzejmi. - A dzieci wyglądają czysto i schludnie. Mam nadzieję, że ich wygląd dorównuje ich zachowaniu. Następnie panna Duduś wyciągnęła szyję i na widok schludnej postaci w niebieskim płaszczu stojącej z tyłu cofnęła się nerwowo o krok. - Jak widzę - powiedziała, a głos jej drżał przy każdym słowie - macie nadal tę samą młodą osobę, która zajmuje się waszym gospodarstwem. No cóż, mogę tylko wyrazić nadzieję, że daje wam powody do zadowolenia. - Tak jest w istocie - odrzekł pan Banks i ukłonił się niebieskiemu płaszczowi. - Witam panią, panno Duduś - powiedziała Mary Poppins głosem, jakiego Janeczka i Michaś nigdy nie słyszeli, słodziutkim, nieśmiałym i skromnym. Panna Duduś odwróciła głowę i rozejrzała się po ogrodzie. - Doprawdy, Jerzy, żyjecie jak w dżungli. To wszystko wymaga przystrzyżenia. A co ta kupka odzieży robi na środku trawnika? - To jest Maciuś - odparł pan Banks. - Trochę sobie odpoczywa. - Po południu? Śmiechu warte! Mam nadzieję, że będziecie dobrze pilnować, żeby nigdy nie odpoczywał w moim ogrodzie. - Ale, ale - zwróciła się, grzebiąc w torebce, do ciężko dyszącego woźnicy: - Proszę wziąć klucz i wnieść moje rzeczy do domu. - Tak, tak, muszę tylko podważyć ten kufer. - Woźnica wysunął skrzynię przez drzwi powozu. - Wtedy będziemy mogli wydostać tego małego. Janeczka i Michaś popatrzyli na siebie. „Ten mały! Czy ten człowiek ma na myśli małpkę albo kangura?” Skrzynia upadła z głuchym łoskotem na chodnik. W ślad za nią nie pojawił się jednak ani kangur, ani małpka, lecz mały, dziwnie odziany chłopiec, może trochę wyższy od Janeczki, z dużą czarną walizką w ręku, tak ciężką, że uginał się pod jej ciężarem. Zobaczyli okrągłą twarz barwy miodu, okoloną czarnymi włosami opadającymi luźno na biały sztywny kołnierz. - Mój Boże! - wyszeptał pan Banks. - On ma na sobie moje stare ubranie! Musiała je przechować przez wszystkie te lata! Drobna postać w pumpach, kurtce i dużych brązowych butach zeszła ostrożnie po stopniu powozu i stanęła przed nimi ze spuszczoną głową. - To jest Luti - oznajmiła panna Duduś. - Jego imię znaczy Syn Słońca. Przybył ze mną z wysp na Morzach Południowych, aby otrzymać przyzwoitą edukację, a także zaopiekować się moją osobą. Postaw tę walizkę z lekami, Luti, i powitaj naszych najbliższych sąsiadów. Luti postawił walizkę i podniósł pochyloną głowę. Gdy ujrzał grupkę przy furtce, postąpił krok w jej stronę, a brązową twarz rozjaśnił uśmiech. - Pokój wam i błogosławieństwo - powiedział nieśmiało rozpościerając ramiona. - Dosyć, dosyć - przerwała ostro panna Duduś. - My tu nie używamy tego wyspiarskiego języka. Wystarczy powiedzieć: „Dzień dobry”. - Pokój tobie i błogosławieństwo, Luti - zawołał serdecznie pan Banks. - Cieszymy się bardzo, że możemy cię u nas powitać. W płocie jest dziura, o tam - pokazał palcem. - Możesz przez nią przechodzić o każdej porze. Dzieci będą zachwycone... prawda, Janeczko i Michasiu? - Och, tak - odpowiedziały dzieci z entuzjazmem. To było jeszcze lepsze niż kangur czy małpka. To był nowy kolega do wspólnych zabaw. - Jerzy! - głos panny Duduś zabrzmiał jak świst bicza. - Bądź łaskaw nie wtrącać się do moich spraw. Luti jest tu po to, żeby pracować, a nie żeby się bawić. Będzie zajęty lekcjami i robieniem owsianki - będziemy jeść tylko owsiankę, jest bardzo pożywna - i musi przygotowywać mi lekarstwa. Chcę być z niego dumna, bo chcę, aby gdy wróci na swoją wyspę, był tam kimś użytecznym - może lekarzem lub nauczycielem. Tymczasem będziemy kontynuować naukę. A dla wytchnienia raz na miesiąc, oboje razem, złożymy ci, Jerzy, krótką wizytę. Więc proszę cię, idź obudzić tego twojego chłopaka i każ mu załatać dziurę w płocie. Nie będzie żadnego latania tam i z powrotem między naszymi domami. Czy cały bagaż jest już w środku? Zwróciła się z tym pytaniem do zacnego woźnicy, a gdy przytaknął, wręczyła mu monetę. - Weź walizę z lekarstwami, Luti. Pójdziemy obejrzeć nasz nowy dom. Ruszyła w stronę Numeru Osiemnastego, a Luti, spojrzawszy na Janeczkę i Michasia - nie umieli powiedzieć, czy ze smutkiem, czy z radością - dźwignął swój ciężar i poszedł za nią. Drzwi wejściowe zamknęły się za nimi. Dzieci popatrzyły na Mary Poppins. Tylko jej twarz była wesoła. Ale teraz uśmiechała się tajemniczo, jak gdyby kryjąc w myślach jakiś sekret. - Idziemy na podwieczorek - powiedziała energicznym tonem, popychając wózek. - A potem może zagramy w chińczyka. Janeczka i Michaś lubili grać w chińczyka. Ale dziś ta gra ich nie interesowała. Mieli co innego w głowie. Poszli powoli, powłócząc nogami, myśląc o złocistym chłopcu, który pojawił się na krótką chwilę i zaraz został im odebrany. - Biedne dziecko! - wyszeptała pani Banks, spoglądając ze łzami w oczach na męża. - Słusznie mówiłem, że to Skaranie Boskie - pan Banks westchnął głęboko i ruszył w stronę niekształtnej masy na trawniku, żeby obudzić śpiocha. I wszyscy mieszkańcy ulicy Czereśniowej, którzy oparci o furtki przyglądali się całej scenie, poszli spokojnie do swoich domów. Numer Osiemnasty już do nich nie należał. Cóż więcej można było powiedzieć? Ulica pogrążona była w ciszy, którą zakłócał tylko głos dozorcy parku: - Przestrzegać regulaminu. Pamiętać o przepisach! - Bliżej, tuż obok, słychać było senne ziewanie Maciusia, który przyłożył gwóźdź do obluzowanej sztachety i uderzył weń młotkiem. Co uczyniwszy osunął się na trawę i natychmiast znów usnął. Po niedługim czasie gwóźdź wypadł, sztacheta odchyliła się na bok i dziura w płocie między dwoma domami była taka sama jak dawniej. Nazajutrz, wczesnym rankiem, gdy słońce wstawało nad drzewami parku, cała ulica Czereśniowa spała sobie spokojnie; nie poruszał się nawet żaden ptaszek. A jednak coś się ruszało Janeczka i Michaś, jedno z bananem, drugie z jabłkiem w ręku, przekradali się ostrożnie na paluszkach przez pokój dziecinny pod Numerem Siedemnastym, obok polowego łóżka, na którym spała Mary Poppins, leżąca tak równo i schludnie, jak gdyby i ona, i łóżko były przedmiotami ze sklepowej wystawy. Dzieci uśmiechnęły się do siebie triumfalnie - Mary Poppins ich nie zauważy! Ale w tym momencie otworzyła oczy i jej błękitne spojrzenie padło na nich. - I cóż wy właściwie robicie? - Popatrzyła na owoce na ich dłoniach. Podskoczyły jak oparzone. A jednak się obudziła. - Wiesz, Mary Poppins... - wykrztusił Michaś. - Chciałabyś nie jeść nic innego oprócz owsianki? - Wpatrywał się w nią z niepokojem. - Myśleliśmy, Mary Poppins... - próbowała wyjaśnić Janeczka - myśleliśmy, że jak położymy trochę jedzenia przy płocie, Luti - tu skinęła głową w stronę Numeru Osiemnastego - może tam przyjdzie i znajdzie je. - Była równie niespokojna jak Michaś. Mary Poppins nie powiedziała ani słowa. Po prostu podniosła się z łóżka niczym posąg, nie zostawiając najmniejszej fałdki na pościeli. Jej włosy splecione w warkocz zwisały na plecach, nocna koszula opadała w równych, porządnych fałdach. Wyciągnęła rękę w stronę drzwi. - Podajcie mi torebkę. Wisi na klamce. Usłuchały skwapliwie, a ona pogrzebała w torebce, wyjęła tabliczkę czekolady i podała im ją w milczeniu. Michaś rzucił się na nią i objął mocno w pasie. Czuł teraz w ramionach jej kościste ciało, a jej warkocz kołysał mu się koło uszu. - Michale Banks, przestań mnie tak ściskać i miętosić. Nie jestem pluszowym misiem! - Jasne, że nie - zawołał zachwycony. - Jesteś lepsza niż pluszowy miś. - Każdy może mieć pluszowego misia. Ale my mamy ciebie, Mary Poppins - powiedziała Janeczka. - Ach tak? - prychnęła wyniośle i uwolniła się z ramion Michasia. - No cóż, mieć można różnie, zapewniam was! A teraz proszę spokojnie zejść na dół, żeby nie budzić całego domu. - Popchnęła ich przed sobą w stronę drzwi i zamknęła je cicho za nimi. Wszystko dokoła było pogrążone we śnie, gdy dzieci przekradły się przez dom, zjechały na dół po poręczy i na paluszkach wyszły do ogrodu. Z Numeru Osiemnastego nie dobiegał najlżejszy szmer, kiedy układały owoce i czekoladę na poprzecznej belce parkanu. I nie rozległ się tam żaden dźwięk przez cały ranek, kiedy bawiły się wśród drzew i kwiatów i kiedy Mary Poppins zawołała je na obiad. I nawet gdy zbiegły ponownie na dół, banan, jabłko i czekolada leżały w tym samym miejscu. Ale potem, gdy odwróciły się od dziury w płocie, ż sąsiedniego domu rozległ się dziwny hałas - głuche, rytmiczne dudnienie, nie ustające ani na chwilę. Słyszał je każdy mieszkaniec ulicy Czereśniowej i wydawało się, że trzęsie się od niego cały dom. Pani z Numeru Dziewiętnastego, osoba bardzo nerwowa, obawiała się, że może to zapowiedź wybuchu wulkanu. Pan z Dwudziestego wyraził pogląd, że jest to chrapanie lwa. Janeczka i Michaś, czatujący na gałęziach gruszy w ogrodzie za domem, czuli, że tak czy inaczej jest to niewątpliwie znak, że coś się wydarzy. I wydarzyło się. Frontowe drzwi Numeru Osiemnastego otworzyły się i wyszła z nich drobna postać, ostrożnie rozglądając się na wszystkie strony. Chłopiec szedł wolno dokoła domu, aż dotarł do dziury w płocie, a wtedy, ujrzawszy owoce i czekoladę, dotknął ich delikatnie palcem. - To dla ciebie! - zawołała Janeczka, złażąc pospiesznie z gałęzi i ciągnąc za sobą Michasia. Luti podniósł głowę i szeroki uśmiech rozpromienił mu twarz niczym tarczę słoneczną. Rozpostarł ramiona. - Pokój i błogosławieństwo! - wyszeptał nieśmiało, przekrzywiając głowę na bok, aby lepiej słyszeć owo dudnienie. - Panadudu śpi po południu, od godziny drugiej do trzeciej. Przyszedłem więc, aby zobaczyć, co to jest. Ostatecznie okazało się, że to nie wulkan ani nawet lew. Ten hałas to było po prostu chrapanie panny Duduś. - Owoce są od Janeczki i ode mnie - wyjaśnił Michaś - a czekolada jest od Mary Poppins. - Mary Poppins? - Luti rzekł półgłosem do siebie, jakby przypominając sobie coś, o czym dawno zapomniał. - To ona. - Michaś ruchem głowy wskazał miejsce, gdzie pod gruszą stała Mary Poppins, kołysząc wózek z Amelką. - Pokój jej i błogosławieństwo - powiedział Luti, kiwając dłonią w stronę wyprostowanej postaci z dużą herbacianą różą przy kapeluszu. - Ukryję te podarunki w kieszeniach i zjem wieczorem, gdy już będę w łóżku. Panadudu je tylko owsiankę. - Czy to wygodne łóżko? - dopytywała się Janeczka. Chciała wiedzieć o wszystkim, co się dzieje pod Numerem Osiemnastym. - Wiesz, chyba trochę za miękkie. Na mojej wyspie nie śpimy w łóżkach, tylko na matach, które moja matka tka z liści palmy kokosowej. - Mógłbyś kłaść się na podłodze - powiedział Michaś. - To byłoby prawie tak samo przyjemne. - Nie, muszę postępować tak, jak sobie życzy Panadudu. Jestem tu po to, aby jej być pomocą, podawać wszystkie lekarstwa, gotować owsiankę, kiedy pali się ogień, uczyć się rachunków. To przyrzekli jej moi rodzice, bo uważają, że ona jest osobą bardzo uczoną i że odeśle mnie pewnego dnia z powrotem na wyspę ze znajomością wielu rzeczy. - Ale czy nie jesteś samotny? - zapytała Janeczka. - I czy oni nie czują się samotni bez ciebie? Myślała o tym, jak sama by się czuła, gdyby panna Duduś zabrała ją gdzieś daleko, i jak martwiliby się jej rodzice. Nie, nic takiego nie mogłoby się nigdy zdarzyć, nawet gdyby chodziło o najlepszą edukację na świecie. Twarz Lutiego skurczyła się, uśmiech zniknął. - Jestem zawsze samotny - powiedział ochrypłym głosem. - Ale dano jej przyrzeczenie. Jeśli mnie będą potrzebować, przyślą... - Telegram! - zawołał Michaś. - W żółtej kopercie. Telegram był zawsze czymś pasjonującym. - Na naszej wyspie nie ma takich rzeczy. Ale moja babcia, Keria, powiedziała, żeby mi dodać otuchy: „Kiedy będziemy ciebie potrzebować, dowiesz się”. Ona jest czarodziejką. Czyta w gwiazdach i rozumie mowę morza. Ale słuchajcie! Słyszę śpiew dzwonów! Luti przyłożył dłoń do ucha, słuchając bicia dzwonu na kościele za parkiem. „Jeden, dwa, trzy!” - mówił dzwon. I w tej samej chwili dudnienie pod Numerem Osiemnastym ustało, jak gdyby ktoś wyłączył radio. - Panadudu obudziła się ze snu.- Luti pośpiesznie zebrał owoce i czekoladę i upchnął je po kieszeniach. - Pokój i błogosławieństwo! - Podniósł dłoń i powiódł promiennym wzrokiem po Mary Poppins, Janeczce i Michasiu. Potem odwrócił się i popędził przez trawnik, tratując trawę wielkimi butami pana Banksa. Drzwi otworzyły się, potem zamknęły za nim i Numer Osiemnasty stał się nagle tak cichy jak zawsze. Ale nazajutrz, a także we wszystkie dni następne, dokładnie o drugiej godzinie zaczynało się to samo dudnienie. - To szaleństwo! Po prostu nie do wytrzymania! Musimy poskarżyć się premierowi! - mówili mieszkańcy ulicy Czereśniowej. Ale wiedzieli, że nawet premier nie może nikomu rozkazać, żeby przestał chrapać, tak samo jak nie mógłby powstrzymać śnieżnej zamieci. Będą musieli robić dobrą minę do złej gry. I to właśnie czynili. Ale robienie dobrej miny do złej gry pozwoliło im uświadomić sobie, że chrapanie panny Duduś ma swoją dobrą stronę. Bo teraz, między drugą a trzecią, mogli spotkać uśmiechniętego przybysza o brązowej twarzy, którego przywiozła z drugiego końca świata. Inaczej nigdy by go nie widywali, tak był więziony, zupełnie jak ptak w klatce. Tak więc, prócz owoców, które Janeczka i Michaś kładli na płocie każdego popołudnia (mając zawsze Mary Poppins w pobliżu), Luti wkrótce został obsypany prezentami. Pani z Numeru Dziewiętnastego dała mu papierowy wachlarz, taki, jaki chciała kiedyś zrobić dla babci, której nigdy nie widziała na oczy. Pan z Dwudziestego, człowiek gderliwy i nieśmiały, ofiarował mu króla i królową ze starego kompletu szachów, który miał na strychu. Admirał Bum, głosem, który zbudziłby ze snu każdego z wyjątkiem panny Duduś, pozdrowił go wykrzykując: - Hej, marynarzu! - i wcisnął mu do ręki drewniane czółno długości sześciu cali* [Cal - angielska miara długości; 1 cal równa się około 24,5 milimetra.], wyblakłe i wygładzone po latach spędzonych w mrocznej kieszeni spodni. - To moja maskotka! - wyjaśnił. - Przynosiła mi szczęście całe życie, odkąd zostałem bosmanem i pływałem po Morzach Południowych. Awantury, emerytowany pirat, dał mu sztylet z ułamanym ostrzem. - Nie jest najlepszy - usprawiedliwiał się - ale poderżnie jeszcze niejedno gardło, jak zechce ci się kiedyś zostać piratem. Luti nie pragnął bynajmniej zostać piratem, a tym bardziej podrzynać komukolwiek gardła, ale przyjął sztylet z wdzięcznością i ukrył go starannie w wewnętrznej kieszeni kurtki, żeby go przypadkiem nie zauważyła panna Duduś. Dozorca parku też miał prezent dla niego: kartkę wydartą z zeszytu, na której napisał dużymi literami: PRZESTRZEGAĆ PRZEPISÓW. PAMIĘTAĆ O REGULAMINIE. - Będziesz tego potrzebował! - powiedział poważnym głosem - jeżeli uda ci się kiedykolwiek przyjść do parku. Luti przesylabizował te dziwne słowa. - Co to jest regulamin? - spróbował się dowiedzieć. Dozorca parku podrapał się w głowę. - Dokładnie to ja sam nie wiem, ale to jest coś, o czym musisz pamiętać. Pamiętać o czymś, o czym się nie wie! Luti uznał, że to jakaś zagadka. Ale włożył kartkę do kieszeni i postanowił sprawę przemyśleć. Nawet Duduś i Anastazy z Numeru Szesnastego zjawiły się, każdy z kością w pysku. A gdy Luti otworzył furtkę, położyły kości przed nim i odeszły do domu wymachując dumnie ogonami, z poczuciem, że są szlachetne i wielkoduszne. - Pokój i błogosławieństwo! - powiedział Luti z uśmiechem (a mówił to każdemu) i schował kości pod płotem, żeby któregoś dnia mógł je tam znaleźć jakiś inny pies. Wszyscy chcieli go poznać. To prawda, utracili Numer Osiemnasty, ale w zamian otrzymali ogorzałego od słońca przybysza, który przez jedną godzinę każdego dnia obdarzał ich uśmiechem i błogosławił. Lecz tę skradzioną godzinę spędzał przeważnie z Janeczką i Michasiem przed dziurą w płocie, która zdawała się już nie dziurą, tylko miejscem, gdzie spotykała się Północ z Południem, a róże i orliki chwiały się na wietrze wraz z liśćmi palm kokosowych. Janeczka i Michaś dzielili się z nim zabawkami i uczyli go grać w chińczyka, a Luti robił im gwizdki z trawy, mówił o swej koralowej wyspie i opowiadał o przodkach, którzy przybyli z Kraju Słońca. I o swej babci, Kerii, tej, która znała język ptaków i zwierząt, a także wiedziała, jak poskromić burzę. Janeczka i Michaś nieraz żałowali, że ich babcia nie jest czarodziejką. Ciocia Klementyna nigdy nie dałaby sobie rady z piorunami. Potrafiła tylko uciekać przed burzą pod łóżko. I zawsze jakby przypadkiem - ale dzieci wiedziały, że ona nic nie robi przypadkiem - Mary Poppins była w pobliżu, kołysząc do snu Amelkę, bawiąc się z Jasiem i Basią albo siedząc na ławce w ogrodzie i czytając O czym prawdziwa dama wiedzieć powinna. Ale nadszedł dzień, gdy zegar wybił drugą, a Janeczka i Michaś podeszli do dziury w płocie i nie zastali tam Lutiego. Był to poniedziałek, a więc dzień prania. Był ciemny i mglisty, wydawało się, że wielka chmura połknęła słońce. - Takie to moje szczęście! - narzekała Jakubowa, rozwieszając pościel na sznurach. - Jak ja potrzebuję słońca, to ono nie potrzebuje mnie. Janeczka i Michaś nie przejmowali się mgłą. Wpatrując się w nią wyczekiwali tylko widoku dobrze znanej sylwetki. Ale kiedy się wreszcie pojawiła, nie był to Luti, jakiego znali. Był zgięty i przygarbiony jak stary, bardzo stary człowiek, ramionami kurczowo obejmował ciało. A kiedy rzucił się na ziemię koło nich, zobaczyli, że płacze. - Co się stało, Luti? Przynieśliśmy ci kilka gruszek. Nie chcesz ich zjeść? - Nie, nie, moje serce jest bardzo niespokojne. Coś próbuje do mnie przemówić. Słyszę pukanie. - Gdzie? - Dzieci rozglądały się niespokojnie. Znikąd nie dochodził żaden dźwięk, z wyjątkiem to wzmagającego się, to znów cichnącego chrapania panny Duduś. - Tu w środku. - Luti uderzył się w piersi, kołysząc się przy tym do przodu i do tyłu. - Wzywają mnie... puk, puk, puk! Keria powiedziała, że się na pewno dowiem. Każą mi wracać do domu. O ja nieszczęsny, co mam czynić? - Patrzył na dzieci zapłakanymi oczyma. - Ta pani z kwiatem na kapeluszu - ona by zrozumiała. - Mary Poppins! - wrzasnął Michaś. - Mary Poppins, gdzie jesteś? - Nie jestem głucha i nie jestem w Timbuktu. A ty, Michasiu, nie jesteś hieną. Bądź łaskaw mówić ciszej. Amelka śpi. Kapelusz z herbacianą różą pochylił się nad płotem. - Powiedz mi, o co chodzi, Luti. - Mary Poppins spoglądała z góry na szlochające dziecko. - Słyszę pukanie w środku, o tutaj. - Luti położył dłoń na sercu. - Myślę, że mnie wzywają. - W takim razie nadeszła chwila, abyś wracał do domu. Przejdź przez dziurę i idź za mną. - Ale Panadudu... jej owsianka, jej lekarstwa i moje uczenie się tylu rzeczy! - Luti wpatrywał się w nią z niepokojem. - Zaopiekujemy się panną Duduś - powiedziała stanowczym głosem Mary Poppins. - Chodźcie ze mną. Jest mało czasu. Janeczka i Michaś pomogli ociągającemu się jeszcze chłopcu przedostać się jak najszybciej przez dziurę w płocie. Mary Poppins wzięła jego dłoń i umieściła ją tuż obok swojej na poręczy wózka. Mała grupka ruszyła korytarzem mokrych białych prześcieradeł. Wszyscy milczeli przemierzając okryty mgłą ogród, potem przeszli ulicą, gdzie z drzew zwisały dojrzałe czereśnie, a każda kiść spowita była w biel, aż dotarli do parku, pełnego mglistych konturów drzew, krzewów i huśtawek. Dozorca parku, niczym czujny pies, podszedł do nich swym ciężkim krokiem. - Przestrzegać przepisów! Pamiętać o regulaminie! Masz to na swojej kartce - powiedział patrząc na Lutiego. - Niech pan sam ich przestrzega - odparła Mary Poppins. - Tam leży jakiś brudny papier. Proszę go włożyć do kosza na śmieci. Dozorca parku odwrócił się nadąsany i poszedł w stronę śmieci. - Za kogo ona się uważa? - mruknął. - Ale nie dostał odpowiedzi. Mary Poppins maszerowała dalej, zatrzymując się tylko na brzegu jeziora, gdzie przez chwilę podziwiała własne odbicie, z zamglonym, uwieńczonym różą kapeluszem i szerokim włóczkowym szalem, pokrytym takimi samymi różyczkami, który dziś miała na ramionach. - Dokąd idziemy, Mary Poppins? „Dokąd można iść w takiej mgle” - myślała Janeczka. - W górę, w górę! - powiedziała Mary Poppins. I dzieciom wydawało się, że ona sama idzie pod górę, stawiając nogi na chmurze, zupełnie jak na schodach, i popychając wózek, jak gdyby wspinała się na stok pagórka. I nagle wszyscy zaczęli się wspinać. Park został gdzieś za nimi, a oni kroczyli teraz po mglistej substancji, twardej jak zaspa śniegu. Luti oparł się o Mary Poppins, jak gdyby ona była jedyną bezpieczną opoką na świecie, i razem popychali wózek. Janeczka i Michaś podążali ich śladem. - Przestrzegać przepisów! - krzyknął dozorca parku. - Nie można wspinać się na chmury. To wbrew regulaminowi! Będę musiał zawiadomić o tym premiera. - Proszę bardzo! - odkrzyknęła przez ramię Mary Poppins, prowadząc ich coraz wyżej. Szli tak i szli, stale pod górę, a mgła z każdym krokiem stawała się twardsza, niebo zaś wkoło nich było coraz jaśniejsze. Aż wreszcie, jak gdyby dotarli do szczytu schodów, rozpostarło się przed nimi roziskrzone pole obłoków, płaskie i białe jak talerz. Słońce kładło się na nim plamami złota - i ku zdziwieniu dzieci stanął przed nimi olbrzymi księżyc w pełni, zakotwiczony, by tak rzec, u brzegu jednej z chmur. Pełen był wszelkiego rodzaju przedmiotów; były tam parasole, torebki, książki, zabawki, walizki, paczki, kije do krykieta, czapki, płaszcze, ranne pantofle, rękawiczki - ot, rzeczy, jakie ludzie zostawiają w autobusach i pociągach lub też na ławkach w parku. A wśród tych najróżniejszych rzeczy, obok małej żelaznej kuchenki, stał stary powyginany fotel, w którym siedział łysy mężczyzna, podnoszący w tym momencie filiżankę do ust. - Wujku! Przestań! Nie waż się pić! - rozległ się ostry głos Mary Poppins i filiżanka opadła z trzaskiem na spodek. - Co, co? Kto to? Gdzie? - mężczyzna drgnął i podniósł głowę. - Ach, to ty, Mary? Ale mnie przestraszyłaś. Właśnie miałem wypić łyczek kakao. - Otóż to, miałeś wypić, a przecież dobrze wiesz, że kakao usypia! - Pochyliła się i wyjęła mu filiżankę z dłoni. - To niesprawiedliwe - zrzędził wuj. - Każdy inny może sobie pofolgować i wypić kojący napój. Tylko nie ja, tylko nie biedny Księżycowy Człowiek. On musi czuwać dzień i noc, żeby wszystko widzieć. A swoją drogą ludzie powinni być uważniejsi, a nie ciągle gubić puszki kakao - tak, a także filiżanki na to kakao. - To nasza filiżanka! - wykrzyknął Michaś. - Jakubowa mówiła, jak ją stłukła, że widocznie będzie potrzebna gdzie indziej. - No i była. A ja pozlepiałem skorupy. Potem ktoś upuścił puszkę kakao - spojrzał na puszkę stojącą na brzegu kuchenki, a Janeczka przypomniała sobie, że taka sama wypadła z torby na zakupy, kiedy wracali ze sklepu. - Sam miałem paczuszkę cukru, no i sami rozumiecie, że w związku z tym nie mogłem się oprzeć pokusie. Przepraszam, Mary, więcej tego nie zrobię, przyrzekam. - Księżycowy Człowiek poczerwieniał ze wstydu. - Nie będziesz miał okazji - powiedziała Mary Poppins, biorąc puszkę z kuchenki i pakując ją do swojej torebki. - No cóż, żegnaj, kakao, żegnaj, śnie! - westchnął gorzko Księżycowy Człowiek. Potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i popatrzył na Janeczkę i Michasia. - Czy spotkaliście kiedykolwiek kogoś takiego jak ona? - spytał. - Nigdy, nigdy! - odpowiedzieli oboje. - Jasne, że nigdy - rzekł z dumą, cały rozpromieniony. - Ona jest jedna jedyna. - Czy wszystkie zagubione rzeczy znajdują się potem na Księżycu? - Janeczka pomyślała o zgubach z całego świata i zastanawiała się, czy jest dla nich dość miejsca. - Tak, przeważnie - odparł Księżycowy Człowiek. - Księżyc jest czymś w rodzaju magazynu. - A co jest na jego tyłach? - spytał Michaś. - Widzimy tylko tę stronę. - Ach, gdybym to wiedział, wiedziałbym wszystko. To tajemnica, rodzaj zagadki - przód bez tyłu, że się tak wyrażę - przynajmniej jeśli chodzi o mnie. A poza tym, tu jest strasznie ciasno. Nie moglibyście zabrać czegoś, żeby mi ulżyć? Czegoś, co na przykład zgubiliście w parku? - Ja mogę! - wyrwało się nagle Janeczce, bo wśród paczek i parasoli dostrzegła podniszczony, dobrze znany przedmiot. - Błękitna kaczuszka! - Sięgnęła po wyblakłą zabawkę. - Bliźnięta wyrzuciły ją z wózka. - A tam są moje kochane organki - Michaś pokazał palcem metalowy przedmiot leżący na półce nad kuchenką. - Ale już nie grają. Właściwie nie są mi potrzebne. - Mnie też nie. Wypróbowałem je. Instrument muzyczny, który nie gra! Weź je, bądź tak dobry, i schowaj do kieszeni. Michaś sięgnął po organki i właśnie w tym momencie coś, co leżało obok nich, przewróciło się na bok, zleciało z półki w podskokach i potoczyło po chmurze. - Och, to jest moje, to mój zaginiony orzech kokosowy! - Luti wyłonił się zza pleców Mary Poppins i chwycił toczący się owoc. Kokos był brązowy i kosmaty, okrągły jak kula, a na jednej stronie, zupełnie gładkiej, widniała wyrzeźbiona okrągła twarz. Luti przycisnął włochaty skarb do piersi. - Mój ojciec to wyrzeźbił - rzekł z dumą - a ja pewnego dnia zgubiłem orzech w falach przypływu. - A teraz przypływ go zwrócił. Ale ty, młodzieńcze, powinieneś wyruszyć w drogę. Wszyscy oczekują cię na wyspie, a Keria stoi na swym glinianym piecu i ziołami odczynia uroki za twój bezpieczny powrót. Twój ojciec skaleczył się niedawno w rękę i potrzebna mu pomoc przy wiosłowaniu - stanowczym tonem mówił Księżycowy Człowiek. - On właśnie wyruszył w drogę - powiedziała Mary Poppins. - Dlatego tu jesteśmy. - Ha! Wiedziałem, że masz coś w zanadrzu. Nigdy mnie nie odwiedzasz, moja miła Mary, nie wpadniesz choćby na przyjacielską pogawędkę przy filiżance herbaty - a może powinienem powiedzieć: przy filiżance kakao! - Księżycowy Człowiek uśmiechnął się łobuzersko. - Chcę, żebyś go nie spuszczał z oka. Jest bardzo młody jak na taką długą podróż, wujaszku. - Jak gdybym mógł tego nie zrobić... wiesz przecież. Nie zmrużę oka ani na sekundę, nie mówiąc o dłuższej drzemce! Zaufaj staremu wujowi, dziewczyno. - Skąd pan zna Kerię? - zapytała Janeczka. Myśl o dalekiej czarodziejce wprowadziła ją w nastrój marzycielski. Żałowała, że i ona nie zna Kerii. - Stąd, skąd znam wszystkich. Czuwać i patrzeć to moja praca. Świat się obraca i ja obracam się wraz z nim. Widzę góry i morze, miasto i pustynię, liść na krzaku i goły krzak, ludzi we śnie, na jawie i przy pracy,