12618
Szczegóły |
Tytuł |
12618 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12618 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12618 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12618 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
SZARA MADONNA
Zawsze wiedział, że musi wrócić do Brugii. Tym razem wybrał jednak zimę, kiedy
powietrze
było mgliste, kanały przybrały barwę zaparowanej cyny, a na wąskich,
średniowiecznych
uliczkach było znacznie mniej wlokących się ociężale turystów.
Od trzech lat starał się nie myśleć o tym mieście. Ale zapomnieć o nim, tak
naprawdę
zapomnieć, nie potrafił. Wynajdywał rozmaite sposoby, żeby odwracać od niego
uwagę, nie
rozmyślać o Brugii. Telefonował więc do przyjaciół, włączał telewizor lub też
wyjeżdżał
samochodem na spacer, nastawiał aparaturę dźwiękową na największą głośność i
osiągał stan
nirwany.
Wszystko, byle tylko nie stać znów na drewnianym molo, naprzeciwko wystających
okapów i
przystani XIV—wiecznego szpitala zakaźnego, czekając, aż belgijscy
płetwonurkowie policyjni
znajdą ciało Karen. Tyle razy, w tylu już snach stał tam — oszołomiony,
przyrumieniony
słońcem turysta amerykański z torbą na ramieniu i kamerą wideo — podczas gdy
chorowicie
niemrawe szpaki przysiadały na stromych, falistych dachówkach ponad nim, a niżej
przelewała
się i bulgotała woda w kanale.
Byle tylko nie przyglądać się lekarce w świeżym białym uniformie, ze splecionymi
blond
włosami: nie patrzeć, jak rozpina suwak czarnego, poliwinylowego worka na trupy
i jak pojawia
się twarz Karen, nie biała, lecz prawie zielona.
— Nie cierpiała długo — usłyszał gardłowy, wydobywający się z głębi krtani,
flamandzki
akcent. — Szyja została złamana prawie natychmiast.
— Czym?
— Cienkim sznurkiem o średnicy około ośmiu milimetrów. Mamy próbki dla sądu,
pobrane z
jej skóry. To były albo konopie, albo splecione włosy.
Inspektor policji, Ben de Buy, kładąc mu na ramieniu poplamioną nikotyną dłoń,
powiedział:
— Jeden z dorożkarzy twierdzi, że widział, jak pańska żona rozmawiała z
zakonnicą. To było
mniej więcej dziesięć minut wcześniej, nim przewoźnik zobaczył jej ciało
pływające w kanale.
— W którym miejscu?
— Na Hoogstraat, przy moście. Potem zakonnica skręciła na rogu
Minderbroederstraat i
woźnica stracił ją z oczu. Nie widział już pańskiej żony.
— Dlaczego miałby w ogóle zapamiętać moją żonę?
— Ponieważ była atrakcyjna, panie Wallace. Woźnice mają oko na przystojne
kobiety.
— To wszystko? Rozmawiała z zakonnicą? Czemu miałaby rozmawiać z zakonnicą? Nie
jest
katoliczką… — Przerwał, a potem poprawił się: — Nie była katoliczką.
Inspektor de Buy zapalił cuchnącego papierosa Ernte 23 i wydmuchnął dym przez
nos.
— Może pytała o drogę. Nie wiemy jeszcze — powiedział. — Odnalezienie zakonnicy
nie
powinno być trudne. Nosiła jasnoszary habit, co jest dość niezwykłe.
Dean został w Belgii jeszcze przez tydzień. Policja nie zdobyła żadnego nowego
materiału
dowodowego; nie było nowych świadków. Opublikowano zdjęcie Karen w gazetach i
skontaktowano się z wszystkimi zakonami w Belgii, południowej Holandii i
północnej Francji.
Ale nie znaleziono żadnego śladu. Nikt nie widział, w jaki sposób umarła Karen.
I nie było
takiego klasztoru, w którym zakonnice nosiłyby szary strój; a zwłaszcza
jasnoszary, o jakim
mówił dorożkarz.
Inspektor de Buy oznajmił:
— Czemu nie zabierze pan żony z powrotem do Ameryki, panie Wallace? Tu, w
Brugii,
niczego więcej pan nie uzyska. Gdyby nastąpił przełom w sprawie, wyślę panu
faks, dobrze?
Teraz Karen leżała na cmentarzu episkopalnym w Milford, w stanie Connecticut,
pod
purpurową warstwą klonowych liści, a Dean przybył ponownie do Brugii. Był zimny
flandryjski
poranek, a on czuł się zmęczony i otumaniony po długim locie odrzutowcem, i
bardziej samotny
niż kiedykolwiek.
Przeszedł rozległy pusty plac, nazywany ‘t Zand, na którym tryskały fontanny, a
we mgle
majaczyła rzeźba grupy cyklistów. Prawdziwi cykliści dzwonili i pedałowali
wściekle po kocich
łbach. Przechodził koło kafejek z zaparowanymi, oszklonymi werandami, gdzie
Belgowie o
nalanych twarzach siedzieli, pijąc kawę, paląc i pochłaniając ogromne kremówki.
Ładna
dziewczyna o długich czarnych włosach odprowadziła go wzrokiem, kiedy ją mijał;
twarz miała
białą jak aktorka kina europejskiego. W osobliwy sposób przypominała mu twarz
Karen tego
dnia, kiedy spotkał ją po raz pierwszy.
Z podniesionym z powodu chłodu kołnierzem i parującym oddechem, przechodził koło
sklepów sprzedających koronki i czekoladki, pocztówki i perfumy. Zgodnie ze
starą flamandzką
tradycją nad wejściem do każdego sklepu wisiała flaga przyozdobiona herbami
wszystkich ludzi
zamieszkujących dom w ciągu wieków. Trzy groteskowe ryby pływające w srebrzystym
morzu.
Mężczyzna, podobny do Adama, zrywający jabłko z drzewa. Kobieta o bladej twarzy
i dziwnym,
dwuznacznym uśmiechu.
Doszedł do rozległego, brukowanego rynku. Po przeciwległej stronie dwadzieścia
lub
trzydzieści zakonnic, wyglądających jak stado mew, w milczeniu dreptało we mgle.
Wysoko nad
nim prześwitywała strzelista wieża Dzwonnicy Brugijskiej — sześćset stopni
stromo
wznoszących się na szczyt. Dean znał te schody, ponieważ kiedyś, razem z Karen,
pokonali
wszystkie, dysząc i śmiejąc się podczas wspinaczki. Obok dzwonnicy stały dorożki
furgonetki z
lodami i kioski z parówkami. W lecie turyści czekali w długich kolejkach na
zbiorowe wycieczki
po mieście z przewodnikami. Ale nie dzisiaj. Trzy dorożki stały obok siebie,
podczas gdy
woźnice palili papierosy, a okryte kocami konie zanurzały głowy w workach z
obrokiem.
Dean podszedł do woźniców i podniósł rękę w powitalnym geście.
— Trasa wycieczkowa, sir? — zapytał młody, nie ogolony ciemnooki mężczyzna w
przekrzywionym, słomkowym kapeluszu.
— Dziękuję, nie dzisiaj. Szukam kogoś… jednego z waszych kolegów. — Dean wyjął
złożony wycinek z gazety. — Nazywa się Jan de Keyser.
— Kto go szuka? Czy on ma jakieś kłopoty?
— Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Może pan mi powiedzieć, gdzie on mieszka?
Dorożkarze
popatrzyli po sobie.
— Czy ktoś wie, gdzie mieszka Jan de Keyser? Dean wyjął portfel i wręczył im po
sto
franków. Znów popatrzyli po sobie, więc Dean dał im po jeszcze jednej setce.
— Oostmeers, w połowie ulicy, po lewej stronie — powiedział nie ogolony
mężczyzna. —
Nie znam numeru, ale jest tam mały sklep spożywczy, a jego domek jest następny,
ma brązowe
drzwi i brązowe szklane wazy w oknie. — Zakaszlał, a potem spytał: — Czy prócz
tego chce pan
pojechać na wycieczkę?
Dean potrząsnął głową.
— Nie, dziękuję. Myślę, że widziałem w Brugii wszystko, co kiedykolwiek chciałem
zobaczyć… a może nawet więcej.
Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż Oude Burg, a potem, pod nagimi lipami,
szedł
Simon Stevin Plein. Autor pomysłu wprowadzenia waluty w systemie dziesiętnym
tkwił ponuro
na swoim cokole, spoglądając na sklep z czekoladą po drugiej stronie ulicy.
Ranek był tak zimny,
że Dean żałował, iż nie przywiózł pary rękawiczek. Wielokrotnie przechodził z
jednej strony
kanału na drugą.. Kanał był cuchnący i posępn i nasuwał mu myśl o śmierci.
Pierwszym razem przyjechali do Brugii z dwóch powodów. Przede wszystkim po to,
by
skończyć z Charleyem. Charley nie mówił, nie spacerował, nie ujrzał nawet
światła dziennego.
Ale sonda dźwiękowa powiedziała, że jeżeli się urodzi, będzie na zawsze kaleką —
przez całe
swoje życie pozostanie zaślinionym, kiwającym się chłopcem w wózku inwalidzkim.
Dean i
Karen siedzieli cały wieczór, płacząc i pijąc wino, i zdecydowali w końcu, że
Charley będzie
szczęśliwszy, jeśli pozostanie w sferze nadziei i pamięci — błyskiem
rozjaśniającym przez
sekundę ciemność — i umrze. Charley został usunięty i teraz Dean nie miał już
nic, co
przypominałoby mu Karen. Jej zbiór porcelany? Jej stroje? Jednego wieczoru
otworzył szufladę z
jej bielizną, wyjął parę majtek i trzymając przy nosie, rozpaczliwie wciągał
powietrze, mając
nadzieję poczuć jej zapach. Ale majtki były wyprane, a Karen nie było — jak
gdyby w ogóle nie
istniała.
Przyjechali do Brugii także dla sztuki: do Groeninge Museum, do jego XIV —
wiecznych
obrazów religijnych i jego kolekcji mistrzów współczesnych; przyjechali dla
Rubensów, van
Eycków i Magrittesów. Dean był weterynarzem, a jednocześnie zapalonym malarzem
amatorem,
Karen zaś projektantką tapet. Spotkali się po raz pierwszy blisko siedem lat
temu, kiedy Karen
przyprowadziła do jego gabinetu swego złotawego psa myśliwskiego, żeby Dean
zajrzał mu do
uszu. Dean spodobał jej się od samego początku. Zawsze lubiła wysokich,
subtelnych,
ciemnowłosych mężczyzn („Wyszłabym za Clarka Kenta, gdyby Lois Lane mnie nie
ubiegła”).
Ale tym, co najbardziej ją urzekło, była czułość i cierpliwość, jaką Dean
zajmował się jej psem.
Po ślubie śpiewała mu często piosenkę Love Me, Love My Dog, akompaniując sobie
na starym
banjo.
Teraz Buffy także już nie żył. Tęsknił za Karen tak rozpaczliwie, że Dean w
końcu go uśpił.
Oostmeers była wąską ulicą, składającą się z małych, schludnych, szeregowo
stojących
domków; każdy z nich miał wypucowane okno frontowe, świeżo pomalowane drzwi i
nieskazitelnie czyste koronkowe firanki. Dean łatwo odnalazł sklepik spożywczy,
ponieważ był
jedyny, nie licząc sklepików handlarzy antykami. Sąsiedni domek był bardziej
odrapany niż inne,
a brązowe szklane wazy w oknie pokrywała warstwa kurzu. Przycisnął dzwonek i
potarł dłonie,
próbując je rozgrzać.
Po długiej chwili usłyszał, jak ktoś schodzi po schodach, potem kaszle a jeszcze
później drzwi
frontowe uchyliły się nieco. Przez szparę spoglądał młody mężczyzna o twarzy
koloru szarego
mydła.
— Szukam Jana de Keysera.
— To ja. Czego pan chce?
Dean wyjął wycinek z gazety i pokazał mu.
— Pan był ostatnią osobą, która widziała moją żonę żywą.
Młody człowiek marszczył twarz nad wycinkiem przez blisko pół minuty, jak gdyby
niedowidział, a potem rzekł:
— To było dawno temu, proszę pana. Od tamtej pory choruję.
— Czy mimo to mogę z panem porozmawiać?
— Po co? Wszystko, co powiedziałem, jest w gazecie.
— Chciałbym dowiedzieć się, jak to się stało.
Jan de Keyser zaniósł się wysokim, rzężącym kasztem.
— Zobaczyłem, jak pańska żona rozmawia z zakonnicą… i już jej nie było. To
wszystko.
Obróciłem się na siedzeniu i zobaczyłem, że zakonnica wchodzi w
Minderbroederstraat, w
słoneczny blask, i też znika. I to było wszystko.
— Widział pan kiedykolwiek przedtem zakonnicę ubraną w podobnie jasnoszary
habit?
Jan de Keyser potrząsnął przecząco głową.
— Nie wie pan, skąd ona mogła być? Z jakiego zakonu? Na przykład dominikanie,
franciszkanie lub coś takiego?
— Nie znam się na zakonnicach. Ale może to nie była zakonnica.
— Co pan ma na myśli? Zeznał pan policji, że to była zakonnica.
— A co, według pana, miałem powiedzieć? Że to był posąg?
Mam już dwa wyroki z powodu narkotyków. Zamknęliby mnie albo wysłali do tego
przeklętego szpitala dla idiotów w Kortrijk.
— O czym pan mówi… O posągu? — zapytał Dean.
Jan de Keyser znów zakaszlał i zaczął zamykać drzwi.
— Czemu pan się dziwi? To jest Brugia.
— Ciągle nie rozumiem.
Drzwi zawahały się tuż przed zatrzaśnięciem. Dean wyciągnął portfel,
ostentacyjnie wyjął z
niego trzy stufrankowe banknoty i trzymał przed sobą.
— Przyjechałem po to kawał drogi, Jan. Muszę wiedzieć wszystko.
— Niech pan poczeka — odparł Jan de Keyser i zamknął drzwi.
Dean czekał. Spojrzał w mglistą Oostmeers i zobaczył młodą dziewczynę z rękami w
kieszeniach, stojącą na rogu Zonnekemeers. Nie był pewny, czy go obserwowała,
czy nie.
Po dwóch lub trzech minutach drzwi znów się otworzyły i Jan de Keyser wyszedł na
ulicę,
ubrany w brązową, skórzaną kurtkę. Na szyi miał szalik w kratkę. Śmierdział
papierosami i
jakimś mazidłem.
— Byłem bardzo chory od tego czasu. Moje płuca. Może to nie miało nic wspólnego
z
zakonnicą, a może miało. Ale wie pan, jak mówią: plaga jak raz dopadnie
człowieka, to już go
trzyma.
Poprowadził Deana z powrotem drogą, którą tamten przyszedł — w poprzek kanałów,
koło
Gruuthuuse Museum wzdłuż Dijver do Vismarkt. Szedł bardzo szybko, garbiąc wąskie
plecy.
Konne pojazdy turkotały po ulicach jak wozy ze skazańcami, z dzwonnicy rozległ
się dźwięk
dzwonów. Brzmiał mocno i słychać w nim było obcą muzykę, europejską. Ten dźwięk
przypominał Deanowi święta Bożego Narodzenia i wojny — pomyślał, że może to
właśnie jest
charakterystyczne dla Europy.
Przez most doszli do rogu Hoogstraat i Minderbroedertraat. Jan de Keyser wskazał
palcem w
jedną i w drugą stronę.
— Wiozę Niemców, pięcio— czy sześcioosobową rodzinę niemiecką. Jadę wolno, bo
mój koń
jest zmęczony, rozumie pan? Widzę tę kobietę w obcisłych, białych szortach i
niebieskiej
koszulce, i patrzę na nią, ponieważ jest ładna. To była pańska żona, prawda?
Jest dobrze
zbudowana. Obracam się i patrzę, ponieważ jest ładna, poza tym rozmawia z
zakonnicą. Z
zakonnicą ubraną na szaro, tego jestem pewny. Rozmawiają tak, jakby się ze sobą
o coś spierały.
Rozumie pan? Jakby sobie coś zawzięcie udowadniały. Pańska żona podnosi ramiona,
o tak, raz i
jeszcze raz, jakby mówiła: „Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?” A zakonnica
potrząsa głową. Dean
rozejrzał się dookoła, zawiedziony i zakłopotany.
— Mówił pan coś o posągach. I o pladze.
— Niech pan spojrzy w górę — powiedział Jan de Keyser. — Na rogu prawie każdego
budynku zobaczy pan kamienną madonnę. Tu jest jedna z największych, wielkości
człowieka.
Dean podniósł oczy i zobaczył łukowato sklepioną niszę, wbudowaną w róg budynku,
przy
którym rozmawiali. W niszy stał posąg Marii Panny z dzieciątkiem Jezus w
ramionach, patrzącej
smutno w dół, na ulicę.
— Widzi pan teraz? — zapytał Jan de Keyser. — W Brugii jest tyle do oglądania…
jeśli tylko
podniesie się głowę. Na drugich piętrach jest inny świat. Posągi, chimery,
flagi. Proszę spojrzeć
na tamten budynek. Widać na nim twarze trzynastu diabłów. Zostały tam
umieszczone, żeby nie
dopuścić szatana i żeby uchronić mieszkańców domu przed czarną śmiercią.
Dean przechylił się przez poręcz i spojrzał w dół, na wodę. Zrobiło się tak
mglisto i lodowato,
że nie mógł nawet rozpoznać własnej twarzy: była zamazaną plamą, jak gdyby ktoś,
robiąc
zdjęcie, poruszył aparatem.
Jan de Keyser mówił dalej:
— W czternastym wieku, kiedy na miasto spadła plaga, mówiło się, że mieszkańcy
Brugii są
pełni grzechu, rozumie pan? I że Bóg zesłał na nich karę. Ustawili więc na
każdym rogu posągi
Marii Świętej, żeby odpędzały zło. I obiecali Marii Świętej, że będą jej zawsze
posłuszni, i że
będą oddawali jej cześć, jeżeli uchroni ich przed plagą. Rozumie pan, o co
chodzi? Zawarli
wiążącą umowę.
— A co się miało stać, gdyby jej nie dotrzymali?
— Panna Święta przebaczyłaby, bo Panna Święta zawsze przebacza. Ale posąg Panny
Świętej
wymierzyłby im karę.
— Posąg? W jaki sposób posąg mógłby kogoś ukarać?
Jan de Keyser wzruszył ramionami.
— Postawili je obłudnie. Postawili je w fałszywej wierze. Posągi wzniesione w
fałszywej
wierze będą zawsze niebezpieczne, ponieważ obrócą się przeciw ludziom, którzy je
postawili, ci
tymczasem będą spodziewali się nagrody za ich wzniesienie.
Dean nie mógł się w tym wszystkim połapać. Zaczynał podejrzewać, że woźnica był
nie tylko
fizycznie chory, lecz także niezrównoważony umysłowo, i zaczął żałować, że z nim
tu przyszedł.
De Keyser wskazał najpierw na posąg Marii Panny, potem na most, później na rzekę
i
powiedział:
— To nie są tylko kamienie, to nie są tylko rzeźby. Kryją w sobie wszystkie
ludzkie intencje,
niezależnie od tego, czy te intencje są czyste, czy niegodziwe. To nie są tylko
kamienie.
— Co próbuje mi pan dać do zrozumienia? Co pan zobaczył?
— Szarą madonnę — odrzekł. — Jeśli ktoś wobec niej zawini, na pewno za to
zapłaci.
Dean wyjął następne trzy stufrankowe banknoty, zwinął je i wetknął Janowi de
Keyserowi do
kieszeni kurtki.
— Dziękuję, kolego — powiedział. — Ja też cię kocham. Przyleciałem aż z New
Milford, z
Connecticut, żeby usłyszeć, że moja żona została zabita przez posąg. Dziękuję
ci. Pij zdrowo.
De Keyser złapał go kurczowo za rękaw.
— Nie rozumie pan. Opowiadano panu bzdury. Usiłuję powiedzieć panu prawdę.
— Jakie znaczenie ma prawda… dla pana?
— Nie musi mnie pan obrażać. Prawda jest dla mnie tak samo ważna jak dla innych.
Cóż
zyskałbym, okłamując pana? Parę setek franków. Więc… jak będzie?
Dean popatrzył na szarą madonnę w niszy ściennej. Potem znów spojrzał na Jana de
Keysera.
— Nie wiem — odrzekł bezbarwnie.
— Więc proszę mi dać pieniądze, a o filozofii i o zasadach moralnych ewentualnie
porozmawiamy później.
Dean nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wręczył Janowi de Keyserowi należne
mu
pieniądze i patrzył, jak tamten oddala się pośpiesznie, z rękami w kieszeniach,
kołysząc się w
ramionach. Jezu — pomyślał — starzeję się. Starzeję się albo Jan de Keyser z
premedytacją
wodził mnie za nos.
Stał jednak w dalszym ciągu na rogu ulicy i patrzył na szarą madonnę, aż zimno
wdarło się do
jego zatok i zaczęło mu kapać z nosa. Szara madonna, spokojna i dostojna,
patrzyła na niego nie
widzącymi, kamiennymi oczami, ze smutkiem matki, która wie, że jej dziecko
dorośnie, że pozna
smak zdrady i że przez przyszłe wieki mężczyźni i kobiety będą wzywali imienia
Boga
nadaremno.
Dean ruszył z powrotem wzdłuż Hoogstraat na rynek i wszedł do jednej z kafejek
obok
wejścia do dzwonnicy. Usiadł W kącie, pod wyrzeźbioną w drewnie statuetką
jakiegoś
zezowatego średniowiecznego muzyka. Zamówił małą kawę z ekspresu i brandy marki
Asbach
dla rozgrzewki. Ciemna dziewczyna siedząca po drugiej stronie kafejki
uśmiechnęła się do niego
i odwróciła głowę. Grająca szafa grała Guantanamerę.
Był już prawie gotów do wyjścia, kiedy wydało mu się, że zobaczył szarą postać
zakonnicy,
przesuwającą się wzdłuż zaparowanego okna.
Zawahał się, ale zaraz wstał od stolika, podszedł do drzwi otworzył je. Był
pewien, że widział
zakonnicę. Gdyby nawet była to inna zakonnica, nie ta, z którą rozmawiała Karen
w dniu, kiedy
została uduszona i wrzucona do kanału, to miała na sobie również jasnoszary
habit. Może
należała do tego samego zakonu i pomogłaby mu znaleźć tę, której szuka, żeby
mógł się
dowiedzieć, o czym Karen z nią rozmawiała.
Grupa dzieci szkolnych, za którą postępowało sześciu czy siedmiu nauczycieli,
szła po
wachlarzowato ułożonych kamieniach rynku. Dean był pewien, że za nauczycielami
mignęła mu
szaro ubrana postać, podążająca szybko ku łukowatemu wejściu do dzwonnicy.
Ruszył
pośpiesznie w poprzek rynku właśnie w chwili, kiedy rozpoczęły bić dzwony, a z
dachów wokół
placu zerwały się szpaki. Zobaczył, jak postać znika w zamglonym, cienistym
wejściu, i zaczął
biec.
Był już prawie przy bramie, kiedy jakaś dłoń złapała go za rękaw tak, że niemal
stracił
równowagę. Odwrócił się. Był to kelner z kafejki, blady i zadyszany.
— Musi pan zapłacić — powiedział.
— Oczywiście, zapomniałem, przepraszam — odparł Dean i w pośpiechu wyjął
portfel. —
Proszę, reszty nie trzeba. Śpieszę się… w porządku?
Zostawił oszołomionego kelnera na środku placu i wbiegł do bramy. Za nią był
obszerny
dziedziniec. Kamienne schody po prawej stronie wiodły ku wejściu do wieży
dzwonnicy. Nie
było innej drogi, którą mogłaby pójść zakonnica.
Skoczył po stopniach, pchnął ogromne dębowe drzwi i wszedł do środka. Młoda
kobieta w
podniesionych na czoło okularach, z ciasno upiętymi na czubku głowy włosami,
siedziała za
okienkiem biletowym, malując sobie paznokcie.
— Czy widziała pani przechodzącą tędy zakonnicę?
— Zakonnicę? Nie, nie widziałam.
— W takim razie proszę o bilet.
Czekał niecierpliwie, podczas gdy kasjerka wręczała mu bilet i ulotkę z historią
dzwonnicy.
Potem otworzył wąskie drzwi wiodące ku kręconym schodom i zaczął po nich
wbiegać.
Były bardzo strome, więc wkrótce musiał zwolnić. Wspinał się mozolnie, aż
doszedł do małej
galeryjki w jednej trzeciej drogi na górę. Zatrzymał się i nasłuchiwał. Jeśli
rzeczywiście była tu
jakaś zakonnica, to na pewno by ją usłyszał.
I rzeczywiście mógł rozpoznać wyraźne stuk—puk czyichś stóp na zużytych
kamiennych
stopniach. Dźwięk wracał echem od podnóża klatki schodowej i brzmiał, jakby ktoś
rzucał
kamyki do pustej studni. Dean sięgnął po grubą, śliską linę, służącą za poręcz,
i znów zaczął się
wspinać, z jeszcze większą determinacją, chociaż ociekał zimnym potem i
brakowało mu tchu.
Im wyżej, tym klatka schodowa wieży dzwonnicy stawała się coraz węższa i
ciaśniejsza, a
kamienne stopnie zostały zastąpione drewnianymi. Dean mógł widzieć przed sobą
jedynie
trójkąty kolejnych schodków, spoglądając w dół widział to samo. Ponad tuzinami
zwojów spirali
schodów nie było okien, tylko ściana z ociosanych kamieni, i chociaż znajdował
się tak wysoko
nad ulicą, poczuł się, jakby był uwięziony w pułapce. Od szczytu dzwonnicy wciąż
jeszcze
dzieliły go setki stopni; tyle samo musiałby pokonać, gdyby chciał się znaleźć z
powrotem na
dole.
Zatrzymał się, żeby odpocząć. Kusiło go, by zrezygnować. Zmusił się jednak i
wspiął o dalsze
sześć stopni, i wtedy się zorientował, że doszedł do wysoko sklepionej galerii,
która mieściła
mechanizm kurantów zegara — gigantyczną, średniowieczną szafę grającą. Ogromny
bęben był
obracany mechanizmem zegarowym, a skomplikowany układ metalowych czopów
uruchamiał
dzwony.
Na galerii panowała cisza. Jedynym dźwiękiem było delikatne, cierpliwe tykotanie
mechanizmu, od prawie pięciuset lat odliczającego bez przerwy kolejne godziny.
Wspinać się po
tych stopniach i patrzeć na tę samą maszynerię mógł ojciec Kolumba.
Dean miał zamiar odpocząć parę chwil dłużej, ale usłyszał szybki, tajemniczy,
szeleszczący
dźwięk po drugiej stronie krużganka. Kiedy tam spojrzał, błysnął mu jasnoszary
rąbek spódnicy,
znikający na następnej kondygnacji schodów.
— Zaczekaj! — krzyknął.
Przebiegł krużganek i zaczął się wspinać. Tym razem słyszał nie tylko odgłos
kroków, lecz
również szelest wykrochmalonej bawełny; raz czy dwa razy nawet mu mignęła.
— Zaczekaj! — zawołał. — Nie mam zamiaru cię straszyć, chcę tylko z tobą
porozmawiać!
Zakonnica jednak wbiegała na górę w tym samym energicznym tempie, a jej postać w
jasnoszarym habicie wciąż pozostawała poza zasięgiem wzroku.
W końcu powietrze zaczęło się stawać zimniejsze i świeższe. Dean stwierdził, że
znajdują się
prawie u szczytu. Pomyślał, że zakonnica nie będzie mogła pójść już nigdzie
dalej i będzie
musiała z nim porozmawiać.
Wyszedł na krużganek widokowy dzwonnicy i rozejrzał się dookoła. We mgle widać
było
tylko pomarańczowy kolor dachów Brugii i matowy połysk kanałów. W pogodne dni
widok
rozciągał się na kilometry nad płaskim krajobrazem Flandrii — w stronę Ghent i
Kortrijk i Ypres.
Ale dziś Brugia była tajemnicza i jakby zmniejszona, podobna bardziej do obrazu
Brueghla niż
do rzeczywistego miasta. W powietrzu unosił się zapach mgły i kanałów.
Z początku nie mógł dostrzec zakonnicy. Ale musiała tu być, chyba żeby
wyskoczyła. Okrążył
kolumnę i zobaczył ją — stała plecami do niego, spoglądając w stronę bazyliki
Świętej Krwi.
Podszedł do niej. Nie obróciła się ani nie dała żadnego znaku, że wie, iż on tam
jest. Stanął
parę kroków za nią i czekał obserwując, jak słaby powiew porusza jasnoszarą
tkaninę jej habitu.
— Jest mi bardzo przykro, jeśli panią przestraszyłem — powiedział. — Nie
chciałbym, żeby
pani odniosła wrażenie, że ścigam ją lub coś podobnego. Ale trzy lata temu tu, w
Brugii, umarła
moja żona, a tuż przed jej śmiercią widziano, jak rozmawiała z zakonnicą.
Zakonnicą w
jasnoszarym habicie, w takim, jaki pani nosi.
Umilkł i czekał. Zakonnica pozostała na swoim miejscu, milcząc i nie ruszając
się.
— Czy mówi pani po angielsku? — zapytał ostrożnie Dean. — Jeśli nie, znajdę
kogoś, kto
będzie tłumaczył.
Zakonnica wciąż nie reagowała. Dean zaczął się denerwować. Nie chciał jej
dotykać ani
zmuszać siłą do odwrócenia się. Zależało mu jednak, by przemówiła albo choćby
spojrzała na
niego, aby mógł ujrzeć jej twarz. Może należała do milczącej reguły? Może była
głucha? A może
po prostu nie chciała z nim rozmawiać?
Myślał o szarej madonnie i o tym, co powiedział mu Jan de Keyser: „To nie są
tylko kamienie,
to nie są tylko rzeźby. Kryją w sobie wszystkie ludzkie intencje, niezależnie od
tego, czy te
intencje są czyste, czy niegodziwe. To nie są tylko kamienie”.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu wstrząsnął nim dreszcz — i nie był to
dreszcz
wywołany jedynie chłodem. Doznawał uczucia, że przebywa w obecności czegoś
przerażającego.
— Ja… ja chciałbym, żeby pani się odezwała — rzekł głośno, chociaż jego głos
brzmiał
niepewnie.
Zapadła bardzo długa cisza. Nagle dzwony zaczęły bić z taką mocą, że Deana
niemal
ogłuszyło. Wydawało mu się, że gałki oczne wibrują w oczodołach. Zakonnica
obróciła się —
nie było to odwrócenie głowy, lecz gładki obrót, jak gdyby stała na tarczy
poruszającej się wokół
własnej osi. Spojrzała na niego. Dean odwzajemnił to spojrzenie… i strach
wywołał w nim
uczucie lodowatych mdłości.
Jej twarz była z kamienia, oczy zostały wyrzeźbione w granicie; nie mogła mówić,
ponieważ
jej wargi były również kamienne. Spoglądała na niego — ślepa, smutna i
oskarżająca — a on nie
miał dość tchu, żeby krzyczeć.
Cofnął się o krok, potem o drugi. Szara madonna sunęła za nim, odcinając mu
drogę do klatki
schodowej. Sięgnęła pod fałdy habitu i wyciągnęła cienki sznur, spleciony z
ludzkich włosów;
takie sznury splatały z własnych włosów zakonnice znajdujące się w stanie
depresji lub histerii…
by się na nich powiesić. Lepiej było spotkać się z Chrystusem w niebie, niż żyć
w strachu i
wstręcie do samej siebie.
Dean powiedział:
— Nie podchodź do mnie. Nie wiem, czym jesteś ani jaka jesteś, ale nie podchodź.
Był pewny, że się lekko uśmiechnęła. Miał też pewność, że coś wyszeptała.
— Co? — zapytał. — Co?
Zbliżała się coraz bardziej. Była z kamienia, lecz mimo to oddychała, uśmiechała
się i
wyszeptała:
— Charley, to za Charleya.
— Co?! — krzyknął ponownie.
Złapała jego lewe ramię w miażdżącym uścisku, wstąpiła na platformę biegnącą
wzdłuż okien
i jednym zdecydowanym obrotem na plecach przetoczyła się przez parapet i
ześlizgnęła na
pomarańczowe dachówki wieży.
— Nie! — wrzasnął Dean, próbując oderwać się od niej.
Ale szara madonna nie była zwykłą kobietą. Trzymała go mocno i okazała się tak
silna, że
przewlokła go poza parapet. Poczuł, iż ześlizguje się po mokrych od mgły
dachówkach, na
których końcu znajdowała się ołowiana rynna… potem pozostał już tylko pionowy
spadek na
bruk dziedzińca, rozciągającego się pięćdziesiąt dwa metry niżej.
Próbował prawą ręką uczepić się dachówek. Ale szara madonna okazała się dla
niego za
ciężka. Była z litego granitu. Jej ręka była z litego granitu i mimo że nie
miała giętkości ręki
ludzkiej, dzierżyła go mocno.
Przetoczyła się przez krawędź dachu. Dean złapał się rynny i przez jeden moment
straszliwego wysiłku zawisnął w powietrzu, razem z szarą madonną obracającą się
pod nim i
mającą na twarzy wyraz takiego spokoju, jaki może mieć tylko twarz Marii Panny.
Lecz rynna
była ze średniowiecznego ołowiu, miękkiego i zniszczonego, i powoli wyginała się
pod ich
ciężarem, aż w końcu puściła.
Dean spojrzał w dół, na plac. Zobaczył dorożki, samochody i ludzi idących w
rozmaitych
kierunkach. Usłyszał świst powietrza w uszach.
Uczepił się kurczowo szarej madonny, ponieważ była jedynym trwałym przedmiotem,
którego
mógł się złapać. Trzymał ją w objęciach, kiedy spadali. Niewiele osób widziało
upadek, ale ci,
którzy go widzieli, podnieśli w przerażeniu ręce, jak ludzie tracący cały swój
dobytek, spadał i
spadał z Dzwonnicy Brugijskiej: dwie ciemne postacie przebijające mgłę,
obejmujące się niczym
para kochanków, przez moment błysnęła Deanowi irracjonalna myśl, że wszystko
skończy się
dobrze, że będzie spadał i spadał bez upadku. Ale nagle zobaczył, że dachy domów
są znacznie
bliżej, a bruk powiększa się coraz szybciej. Uderzył w dziedziniec,
przygnieciony madonną.
Ważyła ponad pół tony i rozpadła się w zetknięciu z kamiennym podłożem, podobnie
jak on.
Przypominało to wybuch bomby. Głowy oderwały się od korpusów i potoczyły daleko,
kamienne
ręce i ludzkie ręce poleciały w powietrze.
Potem było już cicho, nie licząc przytłumionych odgłosów ruchu ulicznego,
trzepotu skrzydeł
szpaków siadających ponownie na dachach i dźwięku dzwonków rowerowych.
Inspektor Ben de Buy stał wśród szczątków mężczyzny i madonny, patrząc na
dzwonnicę;
dym papierosowy wypuszczany z jego nosa mieszał się z oparami mgły.
— Spadł z samego szczytu — powiedział do swojego asystenta, sierżanta van
Pepera.
— Tak, panie inspektorze. Dziewczyna sprzedająca bilety może go zidentyfikować.
— Czy niósł ze sobą posąg, kiedy kupował bilet?
— Nie, naturalnie, że nie. Nie mógłby go nawet unieść. Był o wiele za ciężki.
— Ale znajdował się z nim tam na górze, prawda? W jaki sposób udało mu się
wnieść
naturalnej wielkości granitowy Posąg Marii Panny po schodach? To niemożliwe. A
nawet gdyby
było możliwe, to po co? Obciążenie jest potrzebne temu, kto się chce utopić, ale
nie temu, kto
chce skoczyć ze szczytu dzwonnicy.
— Nie wiem, panie inspektorze.
— Ja też nie… i myślę, że tak naprawdę to nie chcę wiedzieć.
Stał jeszcze ciągle wśród krwi i rozbitych kamieni, gdy pojawił się jeden z jego
najmłodszych
detektywów, niosąc w ramionach jakiś szarobiały przedmiot. Kiedy podszedł
bliżej, inspektor de
Buy zobaczył, że mężczyzna trzyma kamienne dziecko.
— Co to jest? — zapytał.
— Dzieciątko Jezus — odparł detektyw, czerwieniąc się. — Znaleźliśmy je na rogu
Hoogstraat, w niszy, w której zwykle stała kamienna madonna.
Inspektor de Buy spoglądał przez chwilę na granitowe dziecko, potem wyciągnął
ręce.
— Proszę mi to podać — powiedział i detektyw wręczył mu je. Inspektor podniósł
dziecko
nad głowę i z całej siły rozbił o bruk. Rozpadło się na pół tuzina kawałków.
— Panie inspektorze…? — zdumiał się sierżant.
Inspektor de Buy poklepał go po ramieniu.
— Nie będziecie oddawali czci fetyszom, sierżancie van Peper. Teraz wiecie już
dlaczego.
Wyszedł z dziedzińca dzwonnicy. Na zewnątrz, na placu czekał ambulans; jego
szafirowe
światła błyskały we mgle. Ben de Buy powędrował na Simon Stevin Plein, gdzie
zostawił swój
samochód. Zamajaczył nad nim spiżowy posąg Simona Stevina w kubraku i w
kapeluszu, czarny
i groźny. Inspektor wyjął kluczyki do wozu i zawahał się przez moment. Był
pewien, że Simon
Stevin lekko się poruszył.
De Buy stał nieruchomo obok swojego citroena, z kluczykami w ręku, nie
oddychając,
nasłuchując, czekając. Ktokolwiek by go zobaczył, pomyślałby, że to posąg.