12611
Szczegóły |
Tytuł |
12611 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12611 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12611 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12611 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
ROKOKO
Był tak ciepły wiosenny dzień, że Margot zdecydowała zjeść lunch na placyku
przed
biurem, tuż obok ultranowoczesnej, zaprojektowanej przez Spechocchiego kaskady.
Zawsze
kręciło się tam wielu przechodniów, ale odkąd w mieszczącym się w Jurgens
Building
jednookiennym gabinecie Margot zainstalowano superklimatyzację, jedzenie lunchu
tutaj
przypominało jej wakacje nad Morzem Śródziemnym.
Spożywając posiłek wyciągnięty z brązowej, papierowej torby, zachowywała taką
samą
klasę jak w pracy. Wyjęła szorstką, różową serwetkę od Tiffany’ego, w której
miała sfinciuni,
cienką kanapkę w rodzaju pizzy palermiańskiej z gotowaną szynką, z reocotta i
fontina; do
tego sałatka z mango i truskawek zmacerowanych w białym winie, a także butelka
źródlanej
wody Malvern.
Właśnie rozkładała posiłek, kiedy po raz pierwszy spostrzegła mężczyznę w szarym
garniturze o subtelnym odcieniu. Siedział po przeciwnej stronie placu niedaleko
krawędzi
kaskady. Prawie cały czas zasłaniali go przechodnie, ale nie było cienia
wątpliwości, że ją
obserwuje. Tak naprawdę to ani na chwilę nie oderwał od niej oczu. Po kilku
minutach doszła
do wniosku, że jego skierowany na nią nieruchomy wzrok jest wysoce deprymujący.
Margot przywykła do tego, że mężczyźni bez przerwy się na nią gapią. Była
wysoką,
mierzącą ponad sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu kobietą o niezwykle
intensywnie czarnych, kędzierzawych włosach. Dawny narzeczony, Paul, mówił jej,
że ma
twarz anioła, który za chwilę się rozpłacze; wielkie, niebieskie oczy, kształtny
nos i subtelnie
zarysowane usta. Podobnie jak jej matkę, natura wyposażyła ją w wielkie piersi i
rozłożyste
biodra, ale w przeciwieństwie do matki ona mogła sobie pozwolić na ukrywanie
swych
bujnych kształtów pod szytymi na miarę garsonkami.
Była jedyną kobietą na kierowniczym stanowisku w sekcji finansowej
przedsiębiorstwa
Rutter Blane Rutter. A zarazem kobietą najlepiej zarabiającą spośród wszystkich,
jakie znała.
Postanowiła znaleźć się na szczycie. Żadnych kompromisów. Na szczycie.
Zaczęła jeść, ale nie potrafiła nad sobą zapanować i co chwila podnosiła wzrok,
żeby
zobaczyć, czy tamten mężczyzna jeszcze ją obserwuje. Siedział swobodnie, założył
nogę na
nogę. Musiał mieć ze trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć lat. Jego lśniące,
jasne włosy
były zbyt długie i zbyt pofalowane, żeby uznać fryzurę za modną; w każdym razie
w tych
kręgach, w których obracała się Margot. Ubrany był w jasnokremową koszulę i
dopasowany
odcieniem szarości do garnituru krawat. W całej jego postaci było coś, co
mówiło, że jest
bardzo bogaty i bardzo z siebie rad.
Margot kończyła właśnie sfinciuni, kiedy pojawił się Ray Trimmer. Ray należał do
najlepszych pisarzy w Rutter Blane Rutter, ale jego niezorganizowanie nieraz
doprowadzało
Margot do szaleństwa. Cisnął wielką, niechlujnie zapakowaną torbę z kanapkami na
betonowy stolik i usiadł obok Margot.
— Mogę się do ciebie przysiąść? — zapytał, rozchylając kanapki, żeby zobaczyć, z
czym
są. — Dzisiaj córka przygotowywała mi lunch. Ma osiem lat. Powiedziałem, że
zdaję się na
jej wyobraźnię.
Margot zmarszczyła brwi, kiedy spojrzała na kanapkę leżącą na samej górze.
— Tuńczyk z marmoladą. Nie możesz narzekać na brak wyobraźni.
Ray zaczął jeść.
— Chciałem z tobą porozmawiać o spring flower. Skłaniałbym się ku rozwiązaniu,
które
miałoby mniej prowincjonalny charakter, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Wiem,
że
odświeżacz łóżek jest typowym pomysłem adresowanym do mieszkańców przedmieść,
ale
moglibyśmy coś wykombinować, żeby nadać mu bardziej elegancki i bardziej rynkowy
wygląd.
— Podobał mi się twój pierwszy pomysł.
— Nie wiem. Przedstawiłem go Dale’owi i nie był nim zachwycony. Kobiety
najwyraźniej
lubią okadzać łóżka, żeby usunąć smród bąków swoich mężów.
— Czyż nie po to właśnie jest spring flower?
Ray pochylił się i sięgnął po następną kanapkę, a Margot znów sobie uświadomiła,
że
mężczyzna w szarym garniturze nieustannie się na nią gapi. Jasne, lśniące włosy,
twarz
zdumiewająco średniowieczna, oczy jasnobłękitne.
— Ray, widzisz tamtego faceta? Tego, co siedzi obok kaskady?
Ray uniósł głowę z ustami zapchanymi kanapką. Odwrócił się i popatrzył we
wskazaną
stronę. Ale w tej samej chwili grupa japońskich turystów przeszła przez plac i
mężczyzna
chwilowo zniknął im z oczu. Kiedy turyści przeszli, jego już na ławce nie było.
A Margot nie
miała zielonego pojęcia, jak mógł odejść tak niepostrzeżenie, że ona tego nie
zauważyła.
— Nikogo nie widzę — odezwał się Ray. Zmarszczył brwi i rozchylił kanapkę, którą
właśnie jadł. — Do licha, a to co znowu? Słodzony ser z pastą rybną! Jezu!
Margot złożyła serwetkę i wsunęła ją do torby od Jaspera Conrana.
— Porozmawiamy później, Ray, zgoda?
— Nie jesteś ciekawa, co mam na deser?
Margot szybko przeszła przez plac, kierując się w stronę kaskady. Woda tak
gładko
przelewała się przez krawędź, że sprawiała wrażenie płynnego szkła. Ku swemu
zaskoczeniu
niedaleko za fontanną dostrzegła tego mężczyznę stojącego w ceglanej niszy,
gdzie
umieszczono pomnik nagiej kobiety wykonany z brązu. Naga kobieta miała zawiązane
oczy.
Nieznajomy zobaczył nadchodzącą Margot, ale najwyraźniej nie zamierzał
odchodzić.
Przeciwnie, spojrzał na nią w taki sposób, jakby się jej spodziewał.
— Przepraszam — powiedziała najbardziej majestatycznym tonem, na jaki ją było
stać,
choć w piersi serce skakało jej jak królik Roger. — Czy ma pan jakieś kłopoty z
oczami?
Uśmiechnął się i podszedł do Margot. Był bardzo wysoki, miał około metra
dziewięćdziesięciu wzrostu, pachniał cynamonem, piżmem i mocno perfumowanymi
papierosami.
— Kłopoty z oczami? — zapytał cichym, choć głębokim głosem.
— Pańskie oczy przejawiają dziwną inklinację do patrzenia tylko na mnie. Czy
chce pan,
żebym wezwała policję?
— Proszę mi wybaczyć — odparł, pochylając głowę. — Nie miałem zamiaru pani
wystraszyć.
— Wcale pan mnie nie wystraszył. Ale wiele kobiet mogłoby poczuć strach.
— Zatem jeszcze raz przepraszam. Mam na swoje usprawiedliwienie tylko to, że
jestem
panią zachwycony. Czy mógłbym pani coś podarować, jakiś mały dowód, że jest mi
naprawdę przykro?
Margot zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Nie musi mi pan niczego ofiarowywać. Proszę tylko, żeby nie patrzył pan na
kobiety
jak Kuba Rozpruwacz.
Wybuchnął śmiechem i wyciągnął rękę. Na dłoni trzymał maleńką lśniącą broszkę;
biało–
różowy kwiat zatopiony w szkle.
Margot popatrzyła na klejnocik.
— Jakież to piękne! Co to jest?
— Kwiat jinn z góry Rakapushi w Wysokim Pamirze. Wymarły gatunek, a ten okaz
jest
zapewne ostatnim, jaki jeszcze istnieje. Zrywano je wysoko, na granicy wiecznych
śniegów i
niesiono do Hunzy, gdzie zatapiano je w płynnym szkle metodami, jakich już od
dawna nikt
nie zna.
Margot nie była pewna, czy ma wierzyć, czy nie. Brzmiało to nadzwyczaj fałszywie
i
pokrętnie. Powoli potrząsnęła głową.
— Nie mogę tego przyjąć, nawet gdybym chciała.
— Naprawdę sprawi mi pani wielką przykrość — odparł łagodnie mężczyzna. —
Kupiłem
to specjalnie dla pani.
— Jest pan śmieszny. Przecież nawet mnie pan nie zna.
— Nazywa się pani Margot Hunter i kieruje pani działem finansowym Rutter Blane
Rutter.
Widziałem już panią wiele razy, Margot. Postanowiłem panią poznać.
— Ach, tak? — warknęła. — A kim pan jest, do diabła?
— James Blascoe.
— Aaa, James Blascoe? A co pan robi, panie Jamesie Blascoe? I kto dał panu prawo
wypytywać o mnie, i tak się na mnie gapić?
James Blascoe uniósł ręce w geście przeprosin i poddania się.
— Naprawdę nie zrobiłem nic złego. Pewni ludzie, tacy jak pani, są ludźmi czynu.
Inni,
tacy jak ja, tylko obserwują. Pani działa, a ja patrzę. To wszystko. Proste,
prawda?
— No cóż, może wybrałby pan sobie jakieś inne miejsce do patrzenia, panie
Blascoe? —
podsunęła Margot. — Gdzieś, gdzie nie będzie pan straszył?
— Doskonale rozumiem pani punkt widzenia — odparł James Blascoe, ponownie
pochylił
głowę i ruszył przez plac.
Margot obserwowała go tyleż z ulgą, co z niepokojem. Był niebywale atrakcyjnym
mężczyzną, a na dodatek najwyraźniej bogatym. Kiedy dotarł do znajdującego się
po drugiej
stronie Bowling Green, pojawił się granatowy lincoln. Przedłużona limuzyna
zaparkowała
przy krawężniku. Mężczyzna wsiadł do samochodu i nie oglądając się za siebie,
zatrzasnął
drzwiczki.
Margot wróciła do biura, gdzie już czekał na nią Ray. Na jej biurku piętrzył się
stos
notatek i wydruków.
— Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła upiora — stwierdził Ray.
Margot przesłała mu szybki, pełen roztargnienia uśmiech.
— Naprawdę? Nic mi nie jest.
— Chcesz przejrzeć te nowe pomysły? Kenny dał mi już szkice. Nie są jeszcze
takie, jakie
być powinny, ale sądzę, że zorientujesz się z grubsza, o co chodzi.
— Świetnie. — Margot skinęła głową.
Przeglądała stosy wydruków, ale jej myśli nieustannie krążyły wokół Jamesa
Blascoe’ego.
„Inni, tacy jak ja, tylko obserwują”.
— Gustowna szpilka — zauważył Ray, kiedy Margot podnosiła do oczu kolejny
wydruk.
— Słucham?
— Twoja szpila, broszka, czy jak się to nazywa. Skąd ją masz? Z Bloomingdale?
Margot popatrzyła na swoją beżową garsonkę, w której często chodziła do pracy.
Na
wyłogu kołnierza lśniła jasnym blaskiem broszka. Malutki kwiat jinn zatopiony w
szkle.
— Jak on to zrobił, do diabła? — mruknęła, a po chwili dodała gniewnie pod
adresem
Raya: — Z jakiego Blooming—dale? To najrzadsza broszka w tym całym zakichanym
wszechświecie! Prawdziwy kwiat specjalnymi metodami zatopiony w szkle.
Ray zdjął okulary i dokładniej przyjrzał się ozdobie.
— Naprawdę? — zapytał i obrzucił Margot najdziwaczniejszym spojrzeniem, jakie
kiedykolwiek widziała.
Kiedy następnego ranka podjechała pod biuro, on już czekał. Stał przy obrotowych
drzwiach w jasnym słońcu poranka. Była ósma rano. Podobnie jak poprzedniego dnia
był
nienagannie ubrany na szaro. Ruszył w jej stronę z wyciągniętymi dłońmi, jakby
chciał
powiedzieć: „Bardzo mi przykro, ale nie chciałem się wczoraj pani narzucać.
Dzisiaj też nie
chcę”.
— Jest pani na mnie zła — oświadczył, zanim Margot zdążyła otworzyć usta.
Musiała ustąpić z drogi śpieszącemu do pracy tłumowi urzędników.
— Nie jestem na pana zła — odparła. — Po prostu nie mogę przyjąć od pana tego
prezentu.
— Nie rozumiem — odpowiedział.
Margot po raz pierwszy w jaskrawym świetle dnia spostrzegła na jego lewym
policzku
niewielką bliznę w kształcie półksiężyca.
— Ona jest bardzo cenna, a ja pana nawet nie znam.
— A jakaż to różnica? Chcę po prostu, żeby pani miała tę broszkę.
— A czego żąda pan w zamian?
Potrząsnął głową, jakby jej pytanie go zdumiało.
— Chcę tylko, żeby się pani cieszyła. To wszystko. Czy pani myśli, że jestem
jakimś
Romeem?
— Ale dlaczego ja? Proszę popatrzeć na te wszystkie śliczne dziewczyny! Dlaczego
wybór
padł właśnie na mnie?
James Blascoe na chwilę spoważniał.
— Ponieważ pani jest wyjątkowa. Ponieważ pani została wybrana. Ponieważ na całym
szerokim świecie nie ma drugiej takiej dziewczyny.
— Cóż, pochlebia mi pan, panie Blascoe, ale naprawdę nie mogę…
— Proszę zatrzymać tę broszkę i nie łamać mi serca. I proszę… proszę przyjąć
jeszcze to.
Podał jej małą, zaciągniętą złotym paskiem torebkę z jasnoniebieskiej mory.
Margot
roześmiała się z niedowierzaniem.
— Nie może się pan powstrzymać od dawania mi takich podarunków?
— Proszę — błagał, a w jego oczach pojawił się taki wyraz, że nagle, z jakichś
osobliwych
względów Margot nie potrafiła mu odmówić. To spojrzenie zupełnie nie pasowało do
tonu;
nie było w nim błagania, lecz stanowczy rozkaz. Te oczy mówiły: „Bez względu na
to, czy ci
się to podoba, czy nie, przyjmiesz prezent”.
Zanim Margot zdołała zdać sobie sprawę z tego, co robi, i uświadomić sobie
wszystkie
implikacje z tego wynikające, wzięła jedwabną torebkę i podniosła ją do oczu.
— Zatem dobrze. Dziękuję — powiedziała.
— Znajdzie pani w środku uncję perfum przygotowanych przez Isabey z Faubourg St
Honore w Paryżu w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym. Zostały zrobione
specjalnie
dla polskiej baronowej Krystyny Waclacz i została już tylko ta jedna buteleczka.
— Ale dlaczego dla mnie? — zapytała Margot, bardziej wystraszona podarunkiem niż
z
niego zadowolona.
James Blascoe wzruszył ramionami.
— A co ja z tym mam robić? Proszę się nimi wypachnić dziś wieczorem. Proszę ich
używać co wieczór.
— Cześć, Margot! — zawołała jej sekretarka, Denise, kiedy ich mijała. — Nie
zapomnij o
spotkaniu z Perrym. O wpół do dziewiątej.
Margot popatrzyła jeszcze na Jamesa Blascoe’ego, ale stał pod słońce i jego
twarz kryła się
w cieniu. Przez chwilę się wahała, po czym oświadczyła:
— Muszę już iść.
Przeszła przez wahadłowe drzwi, zostawiając przed budynkiem Jamesa Blascoe’ego,
który
stał nadal i bacznie ją obserwował. Jego twarz rozmazywała się za wypukłą szybą.
W windzie poczuła się nagle tak, jakby trafiła do komory ciśnień. Stała w grupie
ludzi,
traciła oddech, bo zdawało jej się, że oni wszyscy postanowili wydusić z niej
życie. Zanim
winda dojechała na trzydzieste szóste piętro, zaczęła drżeć, jakby dopadł ją
nagły atak grypy,
a kiedy wreszcie dotarła do swojego biura, długo stała bez ruchu oparta plecami
o drzwi.
Oddychała ciężko i zastanawiała się, czy jest wystraszona, czy podniecona, a
może jedno i
drugie. Wieczorem Dominic Bross, producent płyt, którego poznała w czasach, gdy
pracowała jako księgowa w wytwórni Bross Record, zabrał ją na spektakl Les
Miserables.
Dominic miał pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy, był przystojny, gadatliwy
i uparty.
Margot nie poszłaby z nim do łóżka nawet za milion lat. Niemniej zawsze lubiła
jego
towarzystwo, a on ze swojej strony zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen.
W połowie drugiego aktu pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Czujesz ten zapach?
Margot pociągnęła nosem. Wychwyciła tylko piżmową woń perfum Isabey,
podarowanych
przez Jamesa Blascoe’ego. Perfumy sprawiały, że czuła ciepło skóry — posiadały
najgłębszy
i najbardziej zmysłowy zapach, jaki Margot poznała w życiu. Może nie powinien
jej się tak
podobać, ale było w nim coś zmysłowego, coś szczególnego, co przyprawiało Margot
o
zawrót głowy.
— Nie wiem — poskarżył się Dominic. — Ale pachnie tak, jakby tu coś zdechło.
Kiedy wróciła z kolacji, na którą zaprosił ją Dominic, przed drzwiami jej
mieszkania
czekał James Blascoe. Była zmęczona i zła. Dominic nagle zaczął traktować ją
zdecydowanie
bezceremonialnie. Śpieszył się i nie przyjął nawet jej propozycji wspólnego
pójścia na kawę.
Widok Jamesa Blascoe’ego pod własnymi drzwiami wcale nie poprawił jej humoru.
— Proszę, proszę — powiedziała, wyciągając klucz z torebki. — Dziwię się, że
Leland
wpuścił pana do budynku.
— Och, przecież zna mnie pani doskonale — odparł z uśmiechem James Blascoe. —
Korupcja i łapownictwo to moja druga natura.
— Nie zamierzam pana zapraszać do domu — uprzedziła Margot. — Spędziłam straszny
wieczór i teraz mam ochotę wyłącznie na kąpiel i sen.
— Przykro mi — odpowiedział James Blascoe. — Rozumiem i nie będę się narzucał.
Ale
chcę pani dać to.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął długą, czarną kasetkę jubilerską. Zanim Margot
zdążyła
zaprotestować, otworzył ją i pokazał zawartość. Spoczywał tam mieniący się
brylantowy
naszyjnik. Lśnił w sposób prawie magiczny. Do dziesięciu wysadzanych brylantami
kabłączków przymocowanych zostało siedem festonów z brylantami.
— To jakiś absurd — zaprotestowała Margot, ale trudno jej było oderwać oczy od
naszyjnika.
Była to bezsprzecznie najcudowniejsza rzecz, jaką widziała w życiu.
Twarz Jamesa Blascoe’ego powoli rozjaśniała się w uśmiechu; zupełnie jakby ktoś
zanurzał łyżkę w słoju z melasą.
— Tradycja głosi, że naszyjnik ten stanowił część okupu, jaki proponowała
sułtanowi
tureckiemu Katarzyna Wielka w zamian za uwolnienie z niewoli jej męża, Piotra
Wielkiego,
który dostał się w jasyr po bitwie pod Rusen w roku tysiąc siedemset jedenastym.
— No dobrze, a do kogo teraz należy? — zapytała Margot. Na jej policzki padały
rzucane
przez brylanty błyski.
— Teraz należy do pani — odparł z rozbrajającą szczerością James Blascoe.
Margot oderwała wzrok od klejnotu.
— Panie Blascoe, to śmieszne. Nie jestem kurwą.
— Czy kiedykolwiek coś takiego sugerowałem? Proszę go wziąć. To prezent. Nie
chcę
niczego w zamian.
— Naprawdę nie chce pan niczego? — indagowała Margot i spojrzała na niego
wyzywająco.
— Proszę to przyjąć. Chcę, żeby miała pani rzeczy najlepsze z najlepszych. To
wszystko.
To moja jedyna ambicja.
I znów w jego nieruchomych oczach pojawił się błysk nakazu. Margot zdawała sobie
sprawę, że kwiat jinn i perfumy Isabey to jedna sprawa. Ale gdyby przyjęła ten
naszyjnik, bez
względu na to, jak bardzo James Blascoe by się upierał, że daje go
bezinteresownie, zostanie
już z nim związana. Klejnot z pewnością miał wartość setek tysięcy dolarów. Był
prześliczny;
o takim klejnocie większość kobiet nie mogła sobie nawet pomarzyć.
— Nie — powiedziały jej usta.
Co ja wyprawiam? — wykrzyknął jej umysł, kiedy wyciągnęła rękę.
Dwa dni później Margot postanowiła zaryzykować i po raz pierwszy pokazać się
publicznie w naszyjniku na uroczystym koktajlu wydanym w Plaża Hotel na cześć
Overmeyer
& Cranston, jednego z ich najpoważniejszych klientów. Do tej biżuterii pasowała
niebieska
niczym wyładowanie elektryczne, prosta, koktajlowa suknia i skromne kolczyki z
brylancikami.
Przyjęcie było już w pełnym toku, kiedy Margot się na nim pojawiła. Przesłała
uśmiech i
pomachała ręką dyrektorowi O & C, George’owi Demarisowi, a potem Dickowi
Manziemu z
NBC. Zdziwiło ją nieco, że obaj popatrzyli na nią spod zmarszczonych brwi i
niepewnie
oddali pozdrowienie, ale jeszcze bardziej zdumiała się, kiedy kelner
wytrzeszczył na nią oczy,
patrząc wzrokiem kompletnie zbaraniałym, bo inaczej nie można było tego
spojrzenia
określić.
Sięgnęła po kieliszek szampana i popatrzyła wojowniczo.
— Coś nie tak?
— Och, nie, nie. Wszystko jest w najlepszym porządku, proszę pani.
Kilka chwil później przepchnął się do niej przez salę Walter Rutter, wziął pod
rękę i
zaciągnął do ustronnego kącika przy bufecie.
— Margot? Co to za naszyjnik? Nie możesz tutaj mieć na sobie czegoś takiego.
— O co ci chodzi, Walter? Ten naszyjnik jest wart fortunę. To część okupu, jaki
Katarzyna
Wielka zapłaciła sułtanowi Turcji!
Walter zmrużył oczy i długo patrzył w milczeniu. Odpowiedziała wyzywającym
spojrzeniem.
— Katarzyna Wielka dała ten naszyjnik sułtanowi Turcji? — powtórzył.
Margot skinęła głową.
— Dostałam go od bardzo bliskiego przyjaciela.
— Przykro mi — oświadczył Walter. Najwyraźniej bardzo starannie dobierał słowa.
—
Ale, skoro wart jest fortunę, to nie jest to miejsce, gdzie możesz go nosić.
Wiesz, ze
względów bezpieczeństwa. Może poprosimy kogoś w dyrekcji hotelu, żeby chwilowo
przechował ten klejnot w sejfie.
Niezadowolona Margot pieściła palcami biżuterię.
— Naprawdę tak myślisz?
Walter ojcowskim gestem objął jej odsłonięte ramiona.
— Tak, Margot. Naprawdę tak uważam. — Pociągnął nosem i rozejrzał się. — Te
kanapki
z rybą pachną nieco zbyt intensywnie. Mam nadzieję, że nikt się nimi nie
zatruje.
Następnego ranka w holu głównym Rutter Blane Rutter czekał na Margot James
Blascoe z
dużym pudłem. Czarny lśniący papier obwiązany był czarnym lśniącym sznurkiem.
— Panie Blascoe — powiedziała z emfazą, zanim zdążył jeszcze otworzyć usta. — To
naprawdę musi się raz na zawsze skończyć. Nie może mi pan dawać nieustannie tak
absurdalnie drogich podarunków.
Przez chwilę namyślał się, patrząc w ziemię.
— Zapewne powinienem pani wyjaśnić, że zakochałem się w pani bez pamięci.
— Panie Blascoe…
— Proszę mówić do mnie James. I proszę przyjąć ten prezent. To oryginalna
kreacja
wieczorowa uszyta w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym przez firmę
Fortuny dla
księżnej de la Ronce, najbogatszej kobiety we Francji. Jedyna osoba na świecie,
która jest
godna, żeby ją włożyć, to pani.
— Panie Blascoe… — zaprotestowała.
Ale jego oczy kazały jej przyjąć tę suknię, bez względu na wszystko.
— James — szepnęła i sięgnęła po paczkę.
Tego wieczoru siedział przed jej mieszkaniem z czarnym jedwabnym pudłem na
pantofle.
W środku znajdowała się para butów wysokich do kostek, z wąskimi noskami,
wykonanych
ręcznie przez Rayne’a. Miały kolor głębokiej czerwieni, idealnie pasujący do
barwy jej sukni
z Fortuny.
— Weź je i noś — powiedział stanowczo. — Noś je zawsze. I pamiętaj o tym, jak
bardzo
cię kocham.
Następnego ranka zbudził ją dzwonek telefonu. Wyplątała palce ze zmierzwionych
włosów
i sięgnęła po słuchawkę.
— Margot? Wybacz, że dzwonię tak wcześnie. Tu Walter Rutter.
— Walter! Cześć, dzień dobry! O co chodzi?
— Margot, chciałem cię złapać, zanim wyjdziesz do biura. Rozumiesz, chodzi o to,
że
mam tu pewien problem. Muszę poczynić pewne oszczędności w budżecie ogólnym
agencji,
a to wymaga zwolnienia pewnej liczby pracowników.
— Rozumiem. Czy wiesz już ilu?
— Niedokładnie, Margot. Chodzi o to, że najlepsi muszą odejść, a najgorsi
zostać. To nie
ma nic wspólnego z faktem, że jesteś kobietą, ani z twoimi umiejętnościami,
które ostatnio
okazywały się ogromne i przyniosły nam wiele sławy. Ale… tak się rzeczy mają, że
obawiam
się, iż muszę cię natychmiast zwolnić.
Margot usiadła na łóżku prosta jak struna.
— Jestem wylana, czy tak?
— Nie tak. Margot. Nie wylana. Po prostu przerywamy współpracę.
Margot miała kompletny zamęt w głowie. Słuchawka wypadła jej z dłoni na kołdrę.
Czuła
się tak, jakby ktoś nagle smagnął ją witką brzozową przez twarz, po rękach. Jej
tupet i
pewność siebie rozleciały się na strzępy.
Siedziała wyprostowana w łóżku przez dobrych dwadzieścia minut. Później do jej
uszu
dotarł dźwięk dzwonka przy drzwiach.
Machinalnie włożyła krótki, jedwabny szlafrok i poszła otworzyć drzwi. W progu
stał
James Blascoe z długim pudełkiem owiniętym w papier. Uśmiechał się jak człowiek,
któremu
nigdy nie odmówiono.
— Coś ci przyniosłem — oświadczył.
Nie pytając o pozwolenie, wszedł do salonu i położył pudło na stole. Rozwiązał
kokardkę i
uniósł wieko. Wewnątrz, owinięte w brązową bibułkę, tkwiło olbrzymie, zielonkawe
berło
długie prawie na sto dwadzieścia centymetrów, ozdobione złotymi klamrami oraz
skomplikowaną kompozycją wybrzuszeń i guzów. James uniósł insygnium. Margot
ujrzała,
że głowica berła ukształtowana została na obły kształt męskiej żołędzi, lecz
fallus był prawie
dwa razy większy niż w naturze. Wpatrywała się w przedmiot, dziwnie podniecona
wyzywającym charakterem tej dekoracji.
— Czy wiesz, co to jest? — zapytał James. — Miedziany fallus egipskiej królowej
Nefretete, którym sprawiała sobie rozkosz erotyczną. Przechodził przez całe
stulecia; z
dynastii na dynastię. Ślizgał się między udami większej liczby sławnych kobiet,
niż
ktokolwiek zdoła to zliczyć.
Chwycił żołądź w dłonie, jakby należała do niego.
— Mówi się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy
zwierzę. Teraz należy do ciebie. Zachowaj go i używaj.
Przeszedł z berłem przez pokój i złożył je w dłoniach Margot.
— Dzisiaj o północy włóż klejnoty i stroje, które ci podarowałem, skrop się
perfumami. A
następnie pomyśl o mnie i spraw sobie rozkosz, na jaką tylko ty zasługujesz.
Margot nie była w stanie wykrztusić słowa. James złożył na jej czole lodowaty,
suchy,
prawie abstrakcyjny pocałunek, po czym opuścił mieszkanie, cicho zamykając za
sobą drzwi.
O dwudziestej trzeciej, jak kobieta pogrążona w sennym transie, Margot wzięła
wonną
kąpiel. Myła się powoli i zmysłowo, namydlała pełne piersi, dopóki palcami nie
wyczuła, że
sutki stwardniały.
Na koniec wyszła z kąpieli i wytarła się do sucha grubym, ciepłym ręcznikiem.
Jej
mieszkanie pełne było luster. Przechodząc nago z pokoju do pokoju, nieustannie
mogła się w
nich przeglądać.
Wyszczotkowała włosy i zrobiła mocny, bardzo biały makijaż. Następnie włożyła
aksamitną suknię z Fortuny. Jej dotyk na gołym ciele był niczym grad
pośpiesznych,
delikatnych pocałunków. Zapięła brylantowy naszyjnik, a na stopy wciągnęła buty
do kostek.
Na koniec pokropiła się perfumami Isabey.
Była już prawie północ. Podeszła do stołu i ujęła w ręce olbrzymi złoto–
miedziany fallus i
odwinęła go z bibułki. Był bardzo ciężki i w świetle lampy lśnił martwym
blaskiem. „Mówi
się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy
zwierzę”.
Uklękła na środku podłogi i podciągnęła suknię. Trzymając fallusa obiema rękami,
rozsunęła uda i włożyła potężną, butelkowozieloną żołądź w ciemne, jedwabiste
włosy swego
sromu.
W pierwszej chwili sądziła, że nie uda się go wsunąć, i zagryzła zęby. Ale
wtedy,
pomalutku, wielka, zimna głowa zanurzyła się w niej, a ona wpychała ją głębiej i
głębiej, aż
w końcu klęczała ze wspartym o podłogę końcem fallusa.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywołało posiadanie w sobie tak olbrzymiego drąga z
zimnego, bezlitosnego metalu, jęknęła i zaskowyczała w zmysłowym oczekiwaniu.
Gładziła
rękami obrzmiałe wargi sromowe i pieściła śliskie miejsce, gdzie metal łączył
się z ciałem.
„Myśl o mnie” — prosił James.
Całym ciężarem wsparła się na fallusie i starała się wyobrazić sobie rysy jego
ofiarodawcy.
Ciało rozstąpiło się, pękała przepona, a Margot próbowała przypomnieć sobie
twarz Jamesa.
Ale nie potrafiła. Nawet nie była w stanie myśleć o jego oczach.
A jednak miał rację. Rozkosz przechodziła wszelkie wyobrażenie. Wciągnęła ze
świstem
powietrze i zadrżała pod naporem najsilniejszego doznania rozkoszy, ale wtedy
krew
nieoczekiwanie chlusnęła jej do gardła i wyprysnęła ustami.
Ray przez cały dzień próbował się do niej dodzwonić, a ponieważ nie odbierała
telefonów,
wsiadł do taksówki, udał się do domu, w którym mieszkała, i wytłumaczył
portierowi
Lelandowi, że ten powinien go puścić na górę.
Salon był ciemny, kotary zasunięte. Pośrodku pokoju, otoczona zwierciadłami,
leżała
Margot z oczyma wciąż otwartymi i z ustami pokrytymi warstwą krwi.
Na szyi miała kawałek skręconego drutu, do którego przyczepiono kapsle od pepsi–
coli i
rozwinięte prezerwatywy. Ubrana była w postrzępiony szlafrok z grubej, miękkiej
bawełny i
podarte tenisówki. Szlafrok splamiony był krwią, a spomiędzy ud sterczał kawał
rury od
rusztowania usmarowany odciskami zakrwawionych dłoni.
Drżąc w szoku, Ray przyklęknął, po czym kciukiem i palcem wskazującym zamknął
powieki Margot. Uświadamiał sobie już wcześniej, że kariera zawodowa uderzyła
jej do
głowy. Ciśnienie sukcesu — jak zwykł to określać Walter Rutter. Ale nigdy nie
przyszło mu
do głowy, że mogłaby się targnąć na życie, a już na pewno nie, że w ten sposób.
Jak kobieta
mogła się w ten sposób zabić?
W pokoju śmierdziało olejem ze śledzi; to był ten sam zapach, który przez kilka
ostatnich
dni ciągnął się za Margot.
W końcu Ray wstał z podłogi i rozejrzał się. W progu stał portier, blady,
nieruchomy jak
słup soli, niepewny, co ma zrobić.
— Proszę wezwać karetkę — powiedział Ray. — I policję.
Na ulicy skąpanej w wiosennym słońcu stał mężczyzna i obserwował przyjazd
ambulansu.
Człowiek był nie ogolony, ubrany w brudny, szary garnitur. Oczy miał przekrwione
z powodu
bezsenności i alkoholu. Poczekał, aż wniosą do karetki zawinięte w koc ciało, a
kiedy zawyły
syreny, ruszył na południe. Od czasu do czasu pociągał nosem i nieustannie
grzebał po
kieszeniach, jakby miał nadzieję, że znajdzie tam jakiś niedopałek, który
poprzednio
przeoczył, a może nawet ćwiarteczkę.
Kiedy dotarł do Times Sąuare, przez pięć czy dziesięć minut stał przy krawężniku
przed
Macysem. I wtedy dostrzegł wspaniale ubraną, piękną, młodą dziewczynę, która
przechodziła
przez jezdnię, zbliżając się w jego stronę.
Po raz ostatni pociągnął nosem, wyprostował się i przesłał jej uśmiech.