12609
Szczegóły |
Tytuł |
12609 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12609 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12609 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12609 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
RATUNEK
— Cóż, robiłeś, co mogłeś — powiedział dziadek, otworzył bagażnik rovera i
wrzucił do
środka torbę Jacka. — Byli więksi od ciebie, przynajmniej kilku z nich. Nie
wiem, czym ich
karmi trener. Moim zdaniem co rano daje im płatki „Six Shredded Wheat”.
Jack wsiadł do samochodu. Właśnie przechodziło trzech chłopaków z jego drużyny i
wrzasnęli chórem:
— Oferma! Takiej szmaty nie złapać!
— Robił, co mógł! — odkrzyknął dziadek. — Może nie powinniście tak często
wpuszczać
napastników w pole bramkowe!
— Dziadku… — zaprotestował Jack. — Teraz będą się tylko jeszcze bardziej śmiać.
„Nie
umiesz sam o siebie zadbać, Matthews? Musi cię bronić stulatek?”.
Dziadek trzasnął drzwiami i uruchomił silnik.
— Ale to przecież prawda. Praktycznie broniłeś sam.
Jechali między spowitymi mgłą boiskami w kierunku szkolnej bramy. Kiedy
przejeżdżali,
słyszeli gwizdy i szyderstwa chłopaków z Johnson House. Jackowi było zimno, czuł
się
okropnie, na dodatek uszy zaczęły go tak palić, aż bolało.
Barrons School przegrała z Johnson House 2 : 3 i choć nie była to najgorsza
porażka w
studziewięcioletniej historii szkoły, oznaczała, że jeśli przegrają jeszcze
jeden mecz, zostaną po
raz pierwszy w historii rozgrywek wyeliminowani z mistrzostw regionu.
Normalnie Jack nigdy by nie zagrał w pierwszej jedenastce, ale ich stały
bramkarz, Peter
Dunning, skręcił kostkę. Powiedział przełożonej, że grał w squasha, choć tak
naprawdę spadł z
dachu baraku na rowery udając Barmana.
— Co powiesz na herbatę? — spytał dziadek. — Moglibyśmy pojechać do tej kawiarni
z
bezami.
W kawiarni było ciepło, ściany rozweselała tapeta w wesołe kwieciste wzory, z
ciemnych
dębowych belek sufitowych zwisały miedziane garnki. Jack poprosił o colę i dwie
bezy, dziadek
wziął herbatę i trzy biskwity. Dziadek nie przyjeżdżał często, bo ostatnio
niezbyt dobrze się czuł
— miał chyba coś z sercem — ale Jack lubił jego wizyty, gdyż wtedy zawsze
dostawał wielkie
Toblerone i pięć funtów. Na dodatek był bardzo podobny do ojca — gdyby ojciec
miał siwe
wąsy.
Ojciec zginął w minionym roku w wypadku samochodowym w Kenii, gdzie pracował
przy
budowie zapory wodnej, i Jack tak bardzo za nim tęsknił, że nie dało się tego
wyrazić w słowach.
— Chodzi o to, że albo ma się talent do piłki, albo się go nie ma — powiedział
dziadek. —
Twój tata go nie miał. „Sarnie nóżki”… tak go nazywali. Za to twój wuj Bertie,
co by nie
powiedzieć, był znakomity. Zanim go powołano, grywał w Whetstone United.
— Wuj Bertie? Nigdy o nim nie słyszałem.
— Był starszym bratem twojego pradziadka, a nie słyszałeś o nim dlatego, że w
rodzinie nie
wolno wymawiać jego imienia. Wyrzekła się go. Że tak powiem, odwrócono jego
portret twarzą
do ściany.
— Dlaczego? Co się stało?
— Trafił w czasie pierwszej wojny światowej na front do Francji, gdzie siedział
długi czas w
okopach. Nie wiem, czy mówiono ci o tym w szkole, może jeszcze do tego nie
doszliście, w
każdym razie w wigilię Bożego Narodzenia strzelanina nagle ucichła. Niemcy
zaczęli śpiewać
kolędy i zapalać latarenki. Wkrótce angielska strona dołączyła do nich i długo
nie potrwało, a
jedni i drudzy wyszli z okopów i spotkali się pośrodku, na ziemi niczyjej.
Zaczęli rozmawiać i
częstować się papierosami. Potem zagrali w piłkę. Mecz zorganizował twój wuj.
Oficerowie byli
wściekli — to miała być wojna, nie rozgrywki piłkarskie. Z Ministerstwa Wojny
nadszedł
rozkaz, że już nigdy ma nie być przyjaźnienia się z wrogiem. Wuja Bertiego
bardzo to
wzburzyło. Zobaczył na własne oczy, że niemieccy żołnierze są takimi samymi
młodymi
chłopakami jak on, i stracił ochoty by ich zabijać… tak samo jak nie miał
ochoty, by oni zabili
jego. Popełnił błąd, wysyłając do wychodzącej w jego rodzinnym miejcie gazety
list, w którym
napisał, że wynik wojen powinien być ustalany w sposób pokojowy — nie przy
użyciu kul, a
poprzez mecze piłkarskie. Oczywiście wydawca gazety nie wydrukował listu.
Wszyscy byli
wtedy bardzo patriotycznie nastawieni, więc twierdzenie, że nasi żołnierze nie
powinni walczyć,
potraktowano jako zdradę. Wydawca przekazał list dowódcy wuja Bertiego, w
efekcie czego
zdegradowano go z kaprala na szeregowca i zaczęto mu przydzielać najgorsze i
najbardziej
niebezpieczne zadania: wychodzenie w nocy i przecinanie zasieków wroga,
ściąganie zabitych z
ziemi niczyjej czy kopanie latryn. Wuj był jednak specem, jeśli chodzi o
umiejętność
przetrwania, i udało mu się dożyć do następnej wigilii, w grudniu tysiąc
dziewięćset piętnastego
roku. Rano, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wyszedł z okopu i ruszył ku liniom
wroga. Ziemia
była pokryta śniegiem, a on niósł białą flagę na patyku i śpiewał „Miasteczko
Betlejem”*. Nikt z
niemieckich okopów do niego nie strzelał. Oficer dowodzący jego plutonem zaczął
krzyczeć, by
wracał, ale Bertie nawet się nie odwrócił. Wtedy oficer kazał jednemu z jego
przyjaciół zastrzelić
go. Kiedy żołnierz odmówił, oficer wziął od niego karabin i sam strzelił. Zabił
wuja pierwszym
strzałem. Wszystko to zostało opisane w liście, który przyjaciel Bertiego
przysłał jego rodzicom.
Napisał w nim mniej więcej, że choć „Bertram próbował zdezerterować, był moim
kumplem i nie
mogłem spełnić rozkazu oficera i go zastrzelić”. Jeśli dobrze pamiętam, człowiek
ten zginął dwa
miesiące później.
— To dlatego przestano mówić o wuju Bertiem?
Dziadek skinął głową.
— Rodzina tak się go wstydziła, że wycięto jego zdjęcia ze wszystkich albumów i
wyrzucono
cały jego sprzęt piłkarski oraz wszystko, co do niego należało. Wszystko.
Jack skończył bezę i otarł usta grzbietem dłoni.
— Masz jeszcze ten list, dziadku?
— Jest w domu. Wracając ze szkoły podjedziemy do mnie i dam ci go.
Był tak często rozkładany i składany, że niemal się rozpadał. Składał się z
pojedynczej kartki
miękkiego brązowego papieru, zapisanej wyblakłym brązowym atramentem. W nagłówku
miał
nadruk „Browns Hotel, Dover Street, London”, musiał więc zostać napisany, kiedy
przyjaciel
wuja pojechał na urlop. Gdyby spróbował go wysłać z Francji, prawdopodobnie
zostałby
zatrzymany przez cenzurę. Miał datę 31 grudnia 1915 roku.
Jack leżał na łóżku w internacie i raz za razem czytał list. Był w stanie
wyobrazić sobie niemal
jak na filmie, jak wuj Bertie wspina się po drabince ku szczytowi okopu i idzie
po zaśnieżonej
ziemi z białą flagą, wydychając po każdym kawałku kolędy obłok pary.
W tym, co zrobił, kryło się coś dziwnego. Dlaczego ruszył do Niemców? Z
pewnością nie
zamierzał się do nich przyłączyć, życie u nich musiało być tak samo
niebezpieczne i okropne jak
w angielskich okopach, w dodatku nawet niosąc białą flagę narażał się na strzał
snajpera.
Było jeszcze coś — o tym dziadek nie wspomniał. W liście napisano: „śpiewał
jedną linijkę,
następną opuszczał, i tak do końca”. Dlaczego?
Jack jeszcze czytał, kiedy do pokoju weszli z hałasem Thomson, Patel i jeszcze
dwóch albo
trzech graczy pierwszej jedenastki. Thomson był kapitanem i Jack starał się
schodzić mu z drogi,
ponieważ zawsze się rozpychał, bił innych i terroryzował.
Thomson usiadł ciężko na łóżku Jacka.
— Postanowiliśmy odbyć nad tobą sąd za to, że przegrałeś nam mecz z Johnson
House, i za
to, że jesteś żałosnym małym płazem.
— Nawet dziewczyna mogłaby złapać ostatnią piłkę — dodał Patel.
— Nie mogłem jej dosięgnąć.
— Widzieliśmy, i dlatego sąd postanowił okazać łaskę. Ponieważ jesteś żałosnym
małym
płazem, postanowiliśmy doprowadzić cię do formy. Będziemy ci co dzień przynosić
śniadanie do
łóżka. Zaczynamy od razu.
Jeden z chłopaków wyjął zza pleców wielkie pudło płatków kukurydzianych. Thomson
pchnął
Jacka na podłogę i ściągnął z jego łóżka kołdrę. Rozsypał wszędzie płatki, a
Patel wyjął z
kieszeni karton mleka i „pozalewał” je. Któryś z pozostałych posypał mieszankę
cukrem, jeszcze
ktoś wyjął słoik dżemu i rozsmarował jego zawartość na poduszce Jacka.
— Proszę bardzo, chłoptasiu. Pożywne śniadanko dla cherlawej ofermy.
Jack wstał z podłogi. Powstrzymywał łzy, ale nie było to łatwe.
— Chcę cię także ostrzec — dodał Thomson. — Pan Brabham oszalał i wystawia cię
do
następnego meczu, z Villiers. Jeśli przegramy, nie będziesz potrzebował więcej
śniadania do
łóżka, bo zginiesz i zostaniesz zakopany.
Pan Brabham siedział za biurkiem i poprawiał klasówki. Był to młody człowiek ze
stale
odstającymi z tyłu głowy włosami, zawsze chodzący w tweedowej marynarce.
Jack zapukał i czekał. W końcu pan Brabham podniósł wzrok.
— O, Matthews! Czym mogę służyć?
— Sir, chodzi o środowy mecz z Villiers.
— Co z nim ma być?
— Nie chciałbym stać na bramce.
— O! A na jakiej pozycji chciałbyś grać? Nie jesteś zbyt dobrym biegaczem, więc
wolałbym
nie wystawiać cię na skrzydle.
— W ogóle nie chcę grać.
Pan Brabham odłożył pióro i oparł się wygodnie.
— Z powodu tego, co miało miejsce wczoraj?
— Tak jakby.
— Od razu tak pomyślałem, ale prawda jest taka, że nie mam nikogo poza tobą.
Jest jeszcze
coś: uważam, że każdy powinien dostać szansę udowodnienia, że umie sobie
poradzić. Ten mecz
to twoja szansa. Jeśli nie zagrasz, wszyscy pomyślą, że jesteś tchórzem, ale
jeśli zagrasz i
wygramy, Thomson i jego kumple zapomną o tym, co było wczoraj, i ogłoszą cię
bohaterem.
— Tak jest, proszę pana.
— Oto i on — oznajmił sekretarz klubu, kiedy doszli do przedostatniej fotografii
na ścianie.
— Whetstone F. C, sezon 1912/1913. — Przyjrzał się bliżej zdjęciu, a potem wyjął
długopis i
wskazał nim wysokiego, przystojnego mężczyznę z niewielkim wąsikiem i
przedziałkiem na
środku głowy. — To twój człowiek. Bertram Matthews. Według kroniki jeden z
najlepszych
bramkarzy, jakich kiedykolwiek mieliśmy. Czemu się nim interesujesz?
Jack wpatrywał się w wuja, który w 1915 roku szedł przez ziemię niczyją między
frontami i
śpiewał „Miasteczko Betlejem”. No, przynajmniej pół kolędy zdążył odśpiewać.
— Był bratem mojego pradziadka i chcę się dowiedzieć, w jaki sposób zginął na
wojnie.
— Zginął, mówisz? Biedni oni byli, większość miała nieszczęście trafić na wojnę.
Najlepsze,
co możesz zrobić, to iść do Imperialnego Muzeum Wojny albo do archiwum
państwowego.
Czytałem kilka dni temu, że zaczęto ujawniać dużą partię tajnych dokumentów
wojskowych z
okresu pierwszej wojny światowej. Może warto rzucić na nie okiem?
— Oczywiście. Dziękuję za radę, spróbuję tak zrobić. Wrócili razem ciemnym,
wyłożonym
boazerią korytarzem.
— A więc ty też jesteś Matthews? — spytał sekretarz. — Założę się, że jesteś
świetnym
bramkarzem. Dryg do piłki przechodzi z ojca na syna. Dziedziczy się go. Musisz
mnie odwiedzić
za parę lat.
— Oczywiście — odparł Jack, choć nie miał najmniejszego zamiaru.
Sfałszował list, który jakoby napisał jego dziadek, prosząc o zwolnienie wnuka,
by go zabrać
na wyścigi w Kempton Park. Kierownik internatu, pan Tofry, miał hyzia na punkcie
wyścigów
konnych, więc jedynie machnął ręką i zgodził się puścić Jacka nie czytając
listu. Jack pojechał
pociągiem do Londynu, na dworcu wsiadł do metra i udał się do Public Records
Office w Kew,
gdzie spędził większą część pochmurnego sobotniego przedpołudnia na wertowaniu
książek oraz
przeglądaniu dokumentów i zdjęć. Przed wyjazdem z domu zrobił sobie kilka
kanapek z masłem
orzechowym i teraz, kiedy nikt na niego nie patrzył, ukradkiem je pogryzał.
Natknął się na nazwisko wuja Bertiego dość nieoczekiwanie, w teczce zawierającej
akta
dotyczące dezercji, aktów tchórzostwa i doraźnych egzekucji. W czasie tamtej
wojny około
trzystu brytyjskich żołnierzy zostało rozstrzelanych o świcie za odmowę walki
albo porzucenie
broni i ucieczkę z linii frontu.
Właśnie tutaj znajdowała się interesująca go notka. „Raport kapitana T. C.
Watsona z
Regimentu Londyńskiego na temat doraźnej egzekucji na szeregowym B. R.
Matthewsie,
wykonanej 25 grudnia 1915 roku przez podporucznika W. W. Pearsona”.
Wynikało z nich, że podporucznik Pearson został poinformowany przez swoich
dowódców o
konieczności zwracania uwagi na •wuja Bertiego, ponieważ „stanowi zagrożenie dla
morale oraz
jest tchórzem i niepewnym osobnikiem”. Owego dnia podporucznik ujrzał wuja
Bertiego, jak
„uciekał do Szwaba na oczach całego plutonu”, krzyknął więc za nim ostrzeżenie,
ale zostało
zignorowane, toteż —jak to sam określił: „położył go jednym strzałem”.
Kapitan Watson rozmawiał jeszcze z innymi naocznymi świadkami zdarzenia.
Ponieważ
zaczynał padać śnieg, większość żołnierzy dopiero wtedy zauważyła, że coś się
dzieje, gdy wuj
Bertie był już dwadzieścia albo nawet trzydzieści metrów od nich, na ziemi
niczyjej, jednak
szeregowy H. Rudd stał tuż obok wuja, kiedy ten postanowił wyjść z okopu.
„Było bardzo cicho. Padał śnieg i nikt nie strzelał. Szeregowy Matthews nagle
powiedział do
mnie: »Posłuchaj. Słyszę, jak ktoś woła«. Zacząłem się przysłuchiwać i bez
najmniejszej
wątpliwości usłyszałem, jak ktoś woła o pomoc, po angielsku. Szeregowy Matthews
oświadczył:
»Idę po niego. Jest ranny albo utknął w leju po bombie. Nie może spędzić wigilii
Bożego
Narodzenia zamarzając na śmierć«. Zrobił sobie białą flagę. Powiedziałem mu, że
oszalał i
skończy od kuli niemieckiego snajpera, na co odparł, że zamiast krzyczeć będzie
śpiewał kolędę,
więc Niemcy pomyślą, że to tylko taki objaw bożonarodzeniowej dobrej woli. Nie
mogłem go
przekonać, że to, co zamierza, jest głupie. Powiedział tylko: »Rudd, tam leży
czyjś syn« — i już
wspinał się po drabince. Słyszałem, jak śpiewa pierwszą linijkę „Miasteczka
Betlejem”, a potem
przerywa i rzeczywiście — z oddali doleciała druga linijka. Potem zaśpiewał
trzecią, zaczekał, a
tamten zaśpiewał czwartą. Wtedy podporucznik Pearson kazał mu się zatrzymać i
rozległ się
strzał. Próbowałem protestować i powiedzieć podporucznikowi, że przed okopami
leży ranny
człowiek, ale nie chciał słuchać i był w takim nastroju, że pomyślałem, że
lepiej będzie się z nim
nie spierać. Poza tym jego strzał zapoczątkował wymianę ognia z wrogiem i nie
było szansy
uratować tamtego nieszczęśnika. Następnego dnia o świcie zaczął się ciężki
ostrzał artyleryjski i
nigdy nie zabrano z pola ciała szeregowego Matthewsa ani tego, kogo zamierzał
uratować”.
Na końcu raportu kapitan Watson napisał: „Polecam, by ten materiał dowodowy
został
utajniony. Nie byłoby dobrze robić z człowieka mającego taką opinię jak
szeregowy Matthews
bohatera narodowego ani dawać do zrozumienia, że armia brytyjska ma zwyczaj
strzelać
wywodzącym się z własnych szeregów bohaterom w plecy”.
A więc tak wyglądała prawda. Wuj Bertie nie był dezerterem. Zaryzykował życie,
by
uratować człowieka, którego nie znał.
Kiedy Jack robił ksero raportu, pracownik archiwum stwierdził:
— Dość poważna sprawa jak na takiego chłopca jak ty, co?
— Bardzo poważna — odparł Jack.
W czasie weekendu sporządził sprawozdanie, przedstawiające przypadek wuja
Bertiego,
zrobił kilkanaście kopii i powysyłał je do wszystkich dużych stacji
telewizyjnych i gazet o
zasięgu ogólnokrajowym oraz do tamtej lokalnej gazety, do której wuj Bertie
napisał tyle lat
temu.
Podczas przerwy między lekcjami we wtorek rano przyszedł do niego na podwórze
pan Torfy.
— Matthews, chodź do środka — powiedział. — Chce z tobą porozmawiać paru
dziennikarzy.
Przez jeden dzień Jack był sławny. W środę jego zdjęcie ukazało się niemal w
każdej gazecie
obok zdjęcia wuja Bertiego, opatrzone tytułem: WIELKI TCHÓRZ WOJENNY OKAZUJE SIĘ
WIELKIM BOHATEREM — albo: KUZYN ZWRACA DOBRE IMIĘ BYŁEJ LOKALNEJ
SŁAWIE PIŁKARSKIEJ.
Tuż przed lunchem zjawił się Thomson i bez ostrzeżenia pchnął Jacka w plecy.
— Myślisz, że jesteś sławą, co, płazie? Na pewno będziesz sławny dziś po
południu, kiedy
zabiję cię za przegranie meczu z Villiers.
Gdy wyszli na boisko, zaczął padać śnieg. Dziadek Jacka stał przy linii autowej
— miał na
sobie kapelusz, szal i gruby brązowy tweedowy płaszcz.
— Zrobiłeś dla wuja Bertiego świetną rzecz — powiedział. — Szkoda tylko, że jego
rodzice
nie dowiedzieli się, jakim był bohaterem.
— Pospiesz się, Matthews, ty robalu! — wrzasnął Patel. — Im szybciej przegramy,
tym
szybciej będziemy mogli iść do domu!
Villiers miało sprawną, szybką, dobrze wytrenowaną drużynę. Trenował ich były
wojskowy
instruktor gimnastyki, który teraz biegał i podskakiwał wzdłuż bocznej linii,
krzycząc na
napastników, aż poczerwieniał jak burak. Całkiem inaczej zachowywał się pan
Brabham — stał z
parasolem, na którym zbierał się śnieg, i od czasu do czasu pokrzykiwał:
„Naprzód, Barrons!”,
poza tym ssał cukierki na gardło i pokasływał.
Bez względu na to, jak bardzo Thomson i Patel nie lubili Jacka, od początku było
jasne, że
starają się jak mogą. Śnieg gęstniał i wirował, a oni dwaj przez większość
pierwszej półgodziny
utrzymywali piłkę na połowie Villiers. W dwudziestej trzeciej minucie Patel po
podaniu Woodsa
walnął gola, aż huknęło.
Niestety minutę przed przerwą gracze Villiers przebili się przez obronę Barrons
i okiwali ją.
Nie zwracając uwagi na dmący prosto w twarz śnieg, Jack przykucnął, gotując się
do obrony.
Biegł ku niemu niewysoki Murzyn, perfekcyjnie balansując piłką. Zrobił zwód na
lewo i Jack
skoczył, wyciągając ręce jak najdalej w bok, jednak piłka w ostatniej chwili
zmieniła lot i zaczęła
wznosić się w górę. Musnął ją palcami, ale leciała zbyt skośnie, a on był za
niski i nie umiał
wyskoczyć odpowiednio wysoko, więc załopotała w siatce.
— Ty pajacu… — prychnął na niego Thomson podczas przerwy. — Przegramy przez
ciebie.
W drugiej połowie śnieg tak się rozpadał, że Jack ledwie widział, co się dzieje
na boisku.
Drużyna Villiers rzuciła się na nich jak wściekła, ich trener darł się jak
wariat. Najwyraźniej od
początku mieli taki plan: w pierwszej połowie grać spokojnie, defensywnie, a w
drugiej
zaatakować z całych sił.
Jack był dobry. Z przyklejonym do piłki wzrokiem rzucał się na kolejne strzały.
Chłopcy z
Villiers oddali ich na jego bramkę jedenaście i wszystkie obronił.
— Naprzód, Villiers! — ryczał trener. — Nie możemy zremisować! Musicie ich
wykończyć!
Do wora z nimi i brać, co nasze!
Do końca meczu zostały trzy minuty. Drużyna Villiers rozpoczęli szybki, dobrze
zorganizowany atak, podając piłkę tak szybko, że chłopcy z Barrons nie umieli
jej przejąć.
Thomson został zablokowany i upadł na ziemię ze skręconą kostką.
Jack widział zbliżających się napastników przeciwnika, przebijających się
kiwkami i zwodami
przez ostatnią linię obrony. Było mu tak zimno i był tak przerażony, że szczękał
zębami. Niski
Murzyn biegł prosto na niego, z piłką przyklejoną do stóp. „Ich najlepszy gracz
— pomyślał
Jack. — Nie mam szansy”.
Do końcowego gwizdka została góra minuta. Murzyn skulił się i obrócił wokół
własnej osi,
omijając w ten sposób chcącego go zablokować Patela, obiegł go i pofrunął w
kierunku bramki.
„Patrz zawsze na piłkę, Matthews, nie na zawodnika” — powtarzał ciągle pan
Brabham i Jack
robił, jak go uczono.
Niski Murzyn minął obu cofniętych obrońców z taką łatwością, jakby byli
skrzynkami na
listy. Był coraz bliżej i Jack wiedział, po prostu wiedział, że to koniec.
Przegra mecz. Thomson i
Patel ukarzą go za to, nie dadzą mu spokoju do końca szkoły. Będzie się cieszył,
znajdując w
łóżku coś tak niewinnego jak płatki kukurydziane, mleko i dżem.
Murzyn uśmiechnął się i kopnął piłkę. Wiedział, że wykonuje zwycięski strzał.
Najśmieszniejsze było to, że jego uśmiech wzruszył Jacka, spodobał mu się i
spowodował, że
niemal zechciał, by padła bramka. Skoczył jednak i wyciągnął ręce, by dosięgnąć
futbolówki i ją
wybić. Usłyszał własne stęknięcie.
Już w trakcie lotu wiedział, że piłka leci zbyt wysoko i za daleko w bok. Zdawał
sobie sprawę,
że jest za niski i ma za słabe nogi, by jej dosięgnąć. Próbował mocniej wyciągać
ręce, ale było to
bezowocne. Piłka zaraz przekroczy linię bramki, a on już zaczął opadać.
Nagle objęły go w pasie dwie silne dłonie. Jack poczuł, że ktoś go podnosi i
ciągnie do góry.
Miał wrażenie, że leci. Rozpaczliwym wysiłkiem sięgnął piłki i złapał ją.
Zabłocona kula
plasnęła prosto w wyciągnięte palce. Przyciągnął ją do piersi i opadł na trawę,
a kiedy
koziołkował, by wyhamować pęd, rozległ się końcowy gwizdek.
Usiadł. Widzowie i zawodnicy krzyczeli i klaskali. Nawet Thomson kuśtykał w jego
stronę,
triumfalnie unosząc kciuki w górę. Patel walił go w plecy, a Woods krzyczał:
— Fantastycznie! Fantastycznie! To najlepsza obrona w historii!
Jack wstał i nieco oszołomiony rozejrzał się wokół.
Ktoś go podniósł! Ktoś pociągnął go do góry! Sam nigdy nie dosięgnąłby tej
piłki. Nikogo
obok niego jednak nie było, pole bramkowe było puste, zasypywał je gęsty śnieg.
I wtedy na ułamek sekundy dostrzegł ciemny cień odchodzącego mężczyzny.
Wyglądał, jakby
miał na sobie gruby płaszcz w kolorze khaki, a na głowie hełm.
Jack osłonił oczy dłonią, by nie sypał w nie śnieg.
— Wuj Bertie? — szepnął.
— Co? — spytał Thomson. — O czym ty gadasz?
Jack ruszył biegiem za odchodzącym, ale postać zatrzymała się i odwróciła. Jack
też stanął —
jakieś dziesięć metrów dalej. Obaj milczeli.
Po chwili mężczyzna bardzo łagodnym, niskim głosem zaśpiewał:
— Jest gdzieś miasteczko Betlejem…
Jack chwilę się wahał, ale też zaśpiewał:
— Tak ciche pośród wzgórz…
— A w górze chroni ludzki sen — dodał wuj Bertie.
Jack przełknął ślinę. Po policzkach spływały mu niepohamowanie łzy i z trudem
zaśpiewał
ostatnią linijkę:
— Morze najcichszych gwiazd.
Wuj Bertie stał i uśmiechał się, jego twarz była łagodna, smutna i biała jak
wspomnienie.
Potem odwrócił się i odszedł w zamieć. Wkrótce zniknął w kłębach śniegu.
Jack wrócił do dziadka, który uścisnął mu rękę i powiedział:
— Chodź, napijemy się herbaty, dobrze? Musisz być przemarznięty.
Kiedy szli do szatni, rozległy się oklaski. Jack jeszcze raz odwrócił się ku
boisku, nie było tam
jednak niczego poza kurzawą i gromadzącym się mrokiem.
Gdy podczas szkolnej pasterki śpiewano „Miasteczko Betlejem”, Jack śpiewał co
drugą linijkę
i wsłuchiwał się, czy nie usłyszy śpiewu kogoś, kogo nie ma na sali.
* O Little Town of Betlehem — amerykańska kolęda pochodząca z XIX wieku, słowa
Phillips Brooks, muzyka
Lewis H. Redner (przyp. tłum.)