12578
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12578 |
Rozszerzenie: |
12578 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12578 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12578 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12578 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marta Tomaszewska
Urwany ślad
Daleko, daleko, za horyzontem, jest tajemnicza legendarna Góra. Nie mogę ci
powiedzieć, gdzie, poza tym, że w Afryce. Ale Afryka to cały ogromny
kontynent...
Z tego samego powodu nie mogę ci powiedzieć, gdzie w Polsce jest ten dom, który
pewnego dnia zaatakowały duchy powietrzne. Wysłane, być może, przez tę Górę
właśnie. Jeżeli doczytasz moją książkę do końca – przyznasz mi rację.
Atak
Głos w wichurze
W ciszy śniegowej każdy dźwięk niesie się zwielokrotniony, Tadek jednak nie był
pewny, czy rzeczywiście usłyszał. Za jego plecami wiatr wzmagał się, wyżej już
dudnił, w górskiej gardzieli wzbierał złowrogi pomruk. Niżej leciał poświst,
nierówny, ostry, żłobiący dziury w śnieżnych czapach świerków, aż las po obu
stronach drogi z wolna upodabniał się do wielkiej, rozchylonej w upiornie
szczerbatym uśmiechu szczęki.
Tadek odruchowo obejrzał się: niebem sunęły ciężkie zwały chmur, lawina mroku,
pod którą niechybnie zginie przedwcześnie i tak krótki, zimowy dzień. Nie zdążę
– pomyślał z mimowolnym dreszczem i właśnie wtedy to usłyszał. Coś jakby trzy
warknięcia, głos żywej istoty, a może głos instrumentu?, jak rozpoznać w tych
szmerach, łopotach, poświstach, skoro trwało tak krótko i nie powtórzyło się
więcej, pies czy bies, licho wie; tak mało znał góry. On, syn góralki!
Ledwie przemknęła ta pełna goryczy myśl, budząca tyle niedobrych wspomnień i
skojarzeń – natychmiast przypomniał sobie ojca, znowu wiedział, po co się tutaj
na tej omroczonej drodze znalazł, i – raz jeszcze spojrzał za siebie: czarny wał
przybliżył się, był już niepokojąco blisko; nie patrz tam, patrz w dół, dobrze;
w dole rozbłysła ognista kula, niebo tam nad doliną pojaśniało jak wielka woda
bez końca, jak zew przygody, krzyk radości i w chwilę potem rozbełtało się w
szaroburą toń; zatopiła dolinę i – ten niewidoczny stąd drewniany dom na
zalesionym zboczu, do którego obaj powinni, musieli zdążyć: tatuś i on. On,
który wyszedł na spotkanie zaniepokojony, choć nawet przed sobą nie przyznał,
dlaczego po obiedzie, bardziej niż zwykle nie mógł uleżeć, dziwnie niespokojny,
wywinął się pod byle pretekstem z obowiązkowego leżakowania i chwyciwszy
ciupażkę umknął chyłkiem. Było jasno, przejrzyście, góry wyraźne, ostro układały
się w obraz, jego obraz, jedyny, jaki mógł znieść bez skurczu niechęci (on, syn
góralki nie lubił gór, taka była prawda, nie lubił, Boże i on nie lubi, tak jak
ojciec!): najeżony basztami mur, poza którym, przy oczytaniu i wyobraźni można
było przeczuwać rozległą przestrzeń tajemnicy, zew przygody, niezwykłego losu. Z
pozoru nic nie zapowiadało pogorszenia pogody, lecz jakiś niepokój, narastające
złe samopoczucie, kazało mu wstać i iść... Przejdę się, czemu nie... niech
diabli wezmą to głupie leżakowanie, poświstywał beztrosko, ciupażka na ramieniu,
na ciupażce wełniana czapeczka; nie cierpiał niczego na głowie! A ten uporczywy
bronchit, co tam...
Ani się spostrzegł jak przejrzysta, orzeźwiająca przestrzeń zmatowiała, stężała
i zaczęła zwierać się wokół niego niby zaledwie widzialne, rozmazane, a jednak
dojmująco realne kleszcze. I zarazem zrobiło się przeraźliwie pusto. Nie był
przecież bardziej sam niż przedtem, przedtem też ani żywej duszy na stromo
pnącej się w górę drodze, prowadzącej do ukrytego za Bliźniaczym Szczytem
klasztoru Braciszków Samotników. I nagle – uczucie, że pusto. Przeraźliwie
pusto, uczucie samotności i osaczenia, brak tchu.
„Zrozum, Marychno, góry mnie duszą” – głos ojca, w pierwszych latach niemal
błagalny, później zniecierpliwiony, zły i jeszcze... jeszcze coś... w
narastającej panice przywoływał to, czego normalnie nie chciał, po prostu nie
mógł sobie przypomnieć tych uparcie powracających rodzinnych sporów; mamo,
dlaczego ty, góralka z dziada pradziada, zakochana w górach, wyszłaś za cepra? –
pytała kiedyś ze łzami w oczach Uliśka. – Kochaliśmy się, córuś.
Kochali się, zafundowali sobie z tej miłości dwoję dzieci, był dom, a teraz...
Tadek nieświadomie zwolnił kroku, wyraźnie zwalniał, świat dookolny matowiał
coraz bardziej, ośnieżone świerki, w słońcu bajkowe jak piękna ilustracja
baśniowej książki, sposępniały jak gdyby ktoś odwrócił stronicę i zły czar
pochłonął ów jeszcze na poprzedniej radosny pejzaż; jakie to życie jest, kto by
mógł przypuścić jeszcze parę miesięcy temu, kto by mógł sobie to wyobrazić: on
na tej podstępnej górskiej drodze, ojciec jeszcze wyżej gdzieś... walczący z
lękiem (bał się, bał!), brakiem tchu, obaj samotni i tacy nieszczęśliwi, dom w
Warszawie zamknięty na cztery spusty, a mama... mama daleko, gdzieś w Afryce (W
Afryce!). Opuściła ich. Odeszła. Elegancko odeszła – jak z przekąsem powiedział
stryj Jan. – Nie przeskoczyli tych gór – dołożyła ciocia Tola.
Jakby podcięty przywołanymi słowami, a może tymi, których sobie nie
dopowiedział, a które tkwiły w nim jak zadra, Tadek właśnie w tym momencie
zawrócił, odwrócił się plecami do wzbierającej w górskiej gardzieli grozy, a
kiedy po pewnym czasie spojrzał za siebie, usłyszał z dołu?, z boku?... coś
usłyszał, głos żywej istoty, może trzy takty dziwacznej melodii? Przestał się
zastanawiać co, gdy odwrócił się po raz drugi: teraz już tylko lęk, dławiący,
paniczny: nie zdążę! Wicher runie, porwie, wyrywa przecież drzewa z korzeniami,
zasypie, rzuci o skały.
Zanim pomyślał – skoczył w bok, zboczem, jeszcze ma szansę, jeżeli na przełaj,
na przełaj bliżej, ma szansę, śnieg niegłęboki, nie zapadnie się, smyrgnie w dół
od drzewa do drzewa, zetnie całe ogromne zakole, wróci na drogę, mało to razy w
ten sposób na skróty gnał? Po mchu, po chroboczącej pod stopami skale, za
jasnego dnia. Za jasnego dnia łatwo było, (o tym nie pomyślał, jak zwykle nie
pomyślał: Tadzio-ryzykant, Tadzio-na łeb, na szyję, czyż nie nazywali go tak
koledzy?) na łeb, na szyję, jak wtedy, parę miesięcy temu, w Warszawie, z
ośnieżonej skarpy prosto w pokryty pierwszym lodem staw; od razu to sobie
skojarzył, bo od razu pośliznął się, obsunął, śniegu było niewiele, skąpa
warstwa, a pod spodem oblodzony stok. Zjechał parę metrów, z trudem chwytając
równowagę, z uczuciem takim samym, jak wtedy, tamtego fatalnego dnia sprzed
kilku miesięcy, że nie zatrzyma się... Nie, tutaj lód nie trzasnął. Nie skąpał
się w lodowatej wodzie. Przewrócił się tylko, zjechał na siedzeniu, spadał, aż
wreszcie udało mu się pochwycić ośnieżoną gałąź. Natychmiast otoczyła go chmura
śniegu, który poderwał się z gałęzi niczym chmura rozjuszonych os. W jednej
chwili pociemniało mu w oczach, w twarz uderzyły boleśnie maleńkie, ostre
kryształki lodu, skąd, czy to z drzewa, skąd... Odetchnął głęboko i poczuł jakby
całe ciepłe powietrze, które miał w płucach, zostało nagle wymiecione przez
podmuch zimna, a jednocześnie silne uderzenie w plecy niemal przygięło go do
ziemi: wiatr dogonił go, wiatr runął w las porastający zbocze, wył, świstał,
sypał, lodowato zimny. Jak tamta woda w stawie. Tadek skulił się, przywarł do
pnia, szukał oparcia, osłony, ale dla głowy zwłaszcza, zgubił spadając,
zuchowato zatkniętą na ciupażce wełnianą czapeczkę, wichura potężniała, coraz
silniejsza, podmuchy niosły gęsty, drobny śnieg, wtłaczały lodowate powietrze w
płuca. Tadek rozkaszlał się: słyszał własny kaszel w lamencie wichury, znowu ten
kaszel znienawidzony: mamo, szepnął przez łzy, mamusiu...
Kaszlał i płakał rozpaczliwie, teraz łzy, których nie było tamtego strasznego
dnia, wszystko zduszone, stłamszone przez tyle, tyle miesięcy, nikt go nie
zobaczy, teraz mógł krzyczeć, krzyczeć do woli, wykrzyczeć swój żal, swój ból i
swoją winę; wszystko przeze mnie, ja wiem... Mógłby krzyczeć do woli, nikt nie
usłyszy. Tym razem nie będzie walczył, nieważne. Już nie bał się, pragnął
umrzeć...
Wtem ucho wychwyciło ów zapamiętany dźwięk, ni to warknięcie, nie, nie
warknięcie, trzy takty dziwacznej melodii?, natychmiast pochłonięty przez łomot
wichury. Już nie słyszał, lecz czuł, wiedział, coś najwyraźniej parło, coś
nadchodziło. Tadek wyprostował się, ścisnął oburącz ciupażkę, tak, coś tam się
czaiło, może już od dawna polowało na niego? Tej długo trwającej, mroźnej zimy
zgłodniała zwierzyna schodziła nisko. Zwierzyna?
Duchy powietrzne
Uliśka otworzyła okno i odetchnęła głęboko. Z zachwytem spojrzała na ośnieżoną
kotlinę, dla której szczyty wysokich gór były błyszczącym, postrzępionym i
olśniewająco białym tłem. Wzgórza, dziś bardzo bliskie, szły w przejrzystym,
jasnym powietrzu szeregiem jak w karawanie wielbłądy. Wielbłądy w karawanie!
Oczywiście, teraz stale takie skojarzenia: mamo, gdzie ty teraz jesteś? Czy ja
to mogę sobie wyobrazić? Pustynne bezdroża afrykańskiego buszu, trudno dostępne
rozlewiska wielkiej rzeki o nazwie zapamiętanej z dziecinnego wierszyka, deszcze
zamieniające wszystko w błoto, skwar, lepki pot na skórze... a tu góry, twoje
ukochane (nasze ukochane, bo i moje, i moje!), to twój pokój i z tego okna
patrzyłaś niejeden raz, jak ja dzisiaj patrzę, z tym samym zachwytem... Och,
życie!
Drobne, pierzaste obłoczki jeszcze przed chwilą ledwo-ledwo widoczne, blade w
kontraście z lśniącą bielą lodowego szczytu, przybliżyły się, zarysowały
wyraźniej, jeszcze trochę, a wysuną się jak wielka pierzasta łapa i zgarną
ostatnie światło krótkiego, zimowego dnia. Jeszcze trochę, jeszcze godzina do
zachodu słońca, ten dobry czas, gdy mogła być sama w ciszy, gdy wreszcie cisza,
ta najwspanialsza śniegowa, wchodziła przez szeroko otwarte okno swobodnie,
rozlewnie, dała się smakować na języku, jak powietrze. Gwarny, żeby nie rzec
rozwrzeszczany dom pozwalał jej na to jedynie nocą i o tej wczesnej
popołudniowej godzinie właśnie. To było najgorsze: nieustający wrzask, gwar,
tupot, dzieciaki krzyczące, biegające, nawołujące, tyle robiły hałasu, jakby nie
było ich szesnaścioro, a tysiąc! Czy przystałaby na ten zwariowany pomysł, który
zrodził się w głowie zrozpaczonego, ogłuszonego nieszczęściem (pragnącego poza
tym pokuty) tatusia... gdyby mogła przewidzieć? Gdyby mogła przewidzieć, jak
bardzo się do tego wszystkiego nie nadaje!
Nikt z nas się nie nadaje – pomyślała, nagle zniechęcona, i zamknęła okno.
Lecz szczupły, wysoki mężczyzna w grubym szalu i wielkich narciarskich goglach
przesłaniających resztę zakrytej szalem twarzy, który ukryty w kępie drzew na
przeciwległym zboczu przyglądał się nieświadomej jego obecności dziewczynie, nie
odszedł od razu. Jeszcze przez pewien czas patrzył na dom, na tę starą, piękną
góralską chatę o ścianach ze ściśle przylegających szerokich modrzewiowych
płazów, tak naturalnie wrośniętą w zbocze, jak gdyby była jego częścią, czasem
tylko siwy dym sączący się z komina prosto w niebo zdradzał, że tam stoi, idący
dołem mógł ją przeoczyć, pewien, że na tym pustkowiu oddalonym od najbliższej
zagrody o dobre cztery kilometry nikt już nie mieszka. Jeżeli nie liczyć tych
mnichów, Braciszków Samotników, wysoko, wysoko w górze, z równie jak chata
starego, i też drewnianego klasztoru, zawisłego w załomie Bliźniaczego Szczytu,
niby niemal niedostępne orle gniazdo.
Tak, miejsce idealne – pomyślał mężczyzna z zadowoleniem, po czym wyjął ze
zwojów szala zawieszony na szyi maleńki posążek z żelaza i – nie, nie pomodlił
się, choć przyłożył go do ust: dmuchnął, rzucił w ciszę trzy takty nieopisanie
dziwacznej, nieopisanie obcej melodii. A właśnie w momencie, gdy Uliśka
usiadłszy przy stole pochyliła się nad rozpoczętym wczorajszego wieczora,
niedokończonym listem do swojej najbliższej warszawskiej przyjaciółki od serca,
ruszył (czy przypadkiem?) w stronę góry zwróconej na północ, podobnie, jak owa
dobrze mu znana, wyrastająca niby gigantyczny znak drogowy na dalekiej błękitno-
żółtej pustyni. Ruszył... lecz już nie sam...
Wysoko, wysoko w górskiej gardzieli wzbierał z wolna, dudniący jak huk
nadlatującego z wielką szybkością pociągu, złowrogi poszum.
„...Kochanie, nie dokończyłam tego listu wczoraj, bo byłam jakoś dziwnie
niespokojna...”
– napisała Uliśka, po czym spojrzała na to, co napisała, z pewnym zdumieniem,
jak gdyby dziwiło ją własne, drobne, przypominające nieco zapis nutowy pismo.
Wszakże nie pismo ją dziwiło, a to, co napisała. Przecież wcale nie była wczoraj
niespokojna! Tylko zmęczona tak, że zasnęła w połowie zdania. Więc skąd?... Ze
zmarszczonym czołem obracała w palcach czerwono-czarny długopis, wsłuchiwała się
w siebie. Wczoraj? Dziś! Dziś jestem jakoś dziwnie niespokojna – stwierdziła. –
Co mi właściwie jest?
„...a właściwie napisała mi się nieprawda, która jest prawdą na dziś – podjęła.
– Wczoraj padałam z nóg, bo dzieciaki (nasi pensjonariusze!) były po prostu
niemożliwe, co Babcia-Doktor uważa za oznakę zdrowia, przypływ sił żywotnych,
nawet Gorylek – pamiętasz, ten mały słabeuszek, dumnie wypinający chudziutką
pierś, pobił się z zakochaną w tatusiu Marzenką... krzyk, rwetes... powiadam
ci...”
Znowu urwała. Odchyliła głowę do tyłu, jej błękitne oczy zazwyczaj uśmiechnięte
pociemniały tak, że sprawiały wrażenie czarnych, nawet w zestawieniu z czernią
czarnych, prostych włosów, opadających na czoło i w tej chwili niewesołej
zadumy, ciemna, posępna niemal, naprawdę zasługiwała na swój przydomek: Czarna.
Czarna i Ruda – dwie nierozłączne przyjaciółki.
Ja już chyba tego po prostu nie mogę znieść – pomyślała spłoszona.
„Wiesz, Rudasku, ja już chyba po prostu nie mogę tego wszystkiego znieść, chyba
nie daję rady. I nie mów mi teraz, że odradzałaś, w s z y s c y nam odradzali,
ale pamiętasz, co się działo z tatusiem i przecież nie mogłam, nie mogłam go
zostawić (a mama mogła – dopowiedziała w myślach), i nie mów mi, że mama mogła.
Czy mogła? Nasz dom stał się po prostu nie do wytrzymania. Oni już w ogóle ze
sobą nie rozmawiali, tzn. rozmawiali, wymieniali uwagi w rodzaju: jutro będzie
deszcz, udało mi się kupić śledzie itp., byli niesłychanie uprzejmi dla siebie i
miałaś wrażenie, że obchodzą się z daleka, wielkimi kręgami w obawie, że potrącą
coś, co wybuchnie, co się stłucze i było to jeszcze gorsze niż te ciągłe
spięcia, a przecież... – czarno-czerwony długopis Uliśki zawisł nad papierem jak
koliber nad kwiatem – a przecież jestem pewna, że się kochali, że nie przestali
się kochać! Najlepszy dowód, jak tatuś rozpaczał (i rozpacza), a Bóg jeden wie,
co się działo z nią, co przeżywała podejmując taką decyzję... Czasem zdaje mi
się, że to ja jestem okropnie dorosła, a oni są jak dwoje dzieci, które powinnam
chronić (ja to zresztą ja, ale co się stało z Tadziem, to po prostu zgroza, tym
bardziej, że ten kochany bidaka ubzdurał sobie, że to on... że to, co zrobił –
ta kąpiel w lodowatej wodzie, jego choroba, było ową przysłowiową kroplę, która
przepełniła czarę). No bo popatrz sama co oni, co kochani staruszkowie,
najlepszego robią: mama, urodzona góralka, która nie cierpi upałów, ciepłych
krajów itd., jakby na przekór sobie, podpisuje kontrakt z jakąś firmą w Afryce,
a wówczas tatuś natychmiast, również jakby na przekór sobie albo dla pokuty,
porzuca miasto, które uwielbia, on, wybitny, uznany w świecie naukowiec porzuca
swoich studentów, swoje bardzo już zaawansowane badania, przenosi się w
znienawidzone góry i zakopuje się na istnym odludziu; zamienia się w
skrzyżowanie niańki z nauczycielem czteroklasowej wiejskiej szkółki! I w dodatku
zakazał cioci Hani, która jedyna wie dokładnie, gdzie mama jest, napisać o tym,
co zrobił! No, powiedz, czy tak postępują dorośli? Mam tylko siedemnaście lat,
no, prawie osiemnaście, ale... wydaje mi się, że ja bym nie zrobiła tego, co
mama zrobiła, kiedy wychodziła za mąż, bo to właśnie ona poświęciła się,
zrezygnowała ze swych planów i ambicji, a przy okazji złamała serce babci, która
tak bardzo pragnęła, aby jej córka (skoro to już musiała być córka a nie syn,
którego babcia chciała) przejęła rodzinną pałeczkę i kontynuowała te góralsko-
społecznikowskie tradycje, które sprawiły, że rodzina jest znana i szanowana w
całym regionie”.
Tak właśnie napisała jednym ciągiem po tym: „ale”, choć ciąg dalszy miał być
inny i w ogóle Ruda to wszystko wiedziała – ile godzin przegadały! – wiedziała
nawet o tym, że jej przyjaciółka Czarna uwielbiała babcię góralkę i chciała być
dla niej zadośćuczynieniem za doznany zawód, kontynuatorką społecznikowskich
góralskich tradycji, a tymczasem, choć podobna do matki jak siostra bliźniaczka,
babcia, jakoś o dziwo, nie miała do niej serca, wolała delikatnego, jasnowłosego
Tadzia – cepra...
Ja bym nie zrobiła tego co mama – powtórzyła Uliśka już w myślach, buntowniczo,
odrobinę za buntowniczo i oczywiście natychmiast zobaczyła poszarzałe z
wściekłości i (oj, chyba tak) bólu oczy Irka, genialnego asystenta tatusia,
dwudziestoczteroletniego intelektualisty o wzroście i wyglądzie koszykarza: ja
bardzo, nie muszę ci mówić, jak bardzo cenię profesora Sandeckiego... to jest
geniusz, uważam go za geniusza i mam... miałem wielką nadzieję... ale nie dość,
że sam wszystko zostawia, to jeszcze ciebie skazuje na korespondencyjną maturę,
na odcięcie od wszystkiego, z czego sam czerpał pełnymi garściami, od kultury,
od... Czy ja się dla ciebie tak zupełnie nie liczę?! Czy ci na mnie tak zupełnie
nie zależy?!
– Oj, zależy mi, Irku, nawet nie wiesz jak – westchnęła Uliśka. – I nigdy nie
będziesz wiedział – dopowiedziała sama sobie.
Znowu pochyliła się nad listem: „Coś mi dzisiaj miesza myśli, jakiś chochlik...”
Nie chochlik wszakże sprawił, że to zdanie pozostało niedokończone. W izbie
pociemniało, jakby ktoś bez uprzedzenia zasunął zasłony, a jednocześnie coś
szarpnęło okiennicami, zaświstało nad belkowaną powałą, fala chłodu podpełzła od
lekko uchylonego lufcika.
Uliśka zaalarmowana tymi niezwykłymi odgłosami spojrzała wokół, zrazu niezbyt
przytomnie i – podbiegła do okna.
– Jezus Maria! – szepnęła ze zgrozą.
Dopiero co... dopiero co ośnieżone, łagodne wzgórza szły, niemal unosząc się w
powietrzu, szły szeregiem jak w karawanie wielbłądy. Teraz zmieniło się
wszystko. Wzgórza znikły. Ciemne mgły, chmury spływały po nich śpiesznie, jakby
na wyścigi, kłębiąc się i koziołkując, spodem najciemniejsze, wierzchem jasne,
zwiewne, pędziły w pośpiechu, jakby popędzane, jakby uciekając byle dalej, byle
dalej, byle dalej...
Uliśka otworzyła okno i wychyliła się, by zobaczyć więcej:
Bliźniacze Szczyty, delikatne, najeżone turniczkami, wystrzelające bezpośrednio
nad niewidocznym stąd klasztorem Braciszków Samotników znikły za czarną ścianą,
lecz w czerni chmur dziwnym zrządzeniem zostały dwie śnieżne szpary, jakby
białka oczu wyzierające z ziejącej grozą maski, kryjącej jakieś niewyobrażalne
zagrożenie. I – nie cały ów niesamowity krajobraz dojrzany przed chwilą, piękny
i groźny w swej posępnej surowości, a ta maska właśnie sprawiła, że serce Uliśki
ścisnął niedobry lęk, że zadrżała. Porywczo zamknęła okno.
– To są góry – powiedziała za jej plecami babcia. – To są, moja droga Zosiu,
właśnie góry.
„Moja droga Zosiu” – zarejestrowała z niezmienną przykrością Uliśka; babcia
uparcie nazywała ją tym nielubianym, oficjalnym imieniem.
–
Orawiak, babciu? – spytała siląc się na spokój.I nagle sobie przypomniała:
tatuś! Gdzieś tam w tej kotłującej ciemności jest tatuś.
–
Tatuś! – wykrzyknęła. – Babciu, przecież tatuś poszedł...
Jej pełen trwogi okrzyk odbił się od kamiennej, nieruchomej twarzy zaprzątniętej
inną troską.
– Uprzedzałam go, że zbiera się na orawiak – rzuciła sucho babcia. – I innym już
głosem:
–
Nie widziałaś gdzieś Tadzia?
–
Nie ma go na werandzie? Nie mógł spać i powiedział, że idzie po książkę. Nie
chce chyba babcia powiedzieć, że nie wrócił? – spytała Uliśka spłoszona i przed
jej oczami przesunęła się ziejąca grozą czarna maska, z której przezierały
białka oczu; ten sam niedobry lęk jeszcze silniej ścisnął serce.
– Właśnie chcę. Właśnie chcę to powiedzieć. Nie wrócił. Powinnaś była to
przewidzieć, Zosiu, i dopilnować. Mówiłam, że ten szalony pomysł twojego ojca ma
jakie takie szanse powodzenia, jeżeli wszyscy, powtarzam wszyscy, będą
bezbłędnie wykonywali swoje obowiązki. Mówiliśmy o tym.
Poszum ostrzejszy uderzył w dom, przeleciał z wyciem, zamilkł, lecz już teraz na
dobre pociemniało.
–
Och, babciu, czy ty teraz musisz... – pomyślała Uliśka.
–
Och, babciu! – powiedziała znękana.
Tylko tyle. Zmilczała swoją gorycz, nie zdążyłaby wszakże powiedzieć nic więcej,
wygłosić dalszego ciągu sformułowanego w myślach zdania. Drugi, silniejszy
podmuch uderzył, przeleciał, za nim następny i następny, dom zadrżał, a w sieni
rozległ się tupot nóg (normalny tupot!), przekrzykujące się głosy, drzwi
zadygotały, jak gdyby ktoś tam wyrywał sobie klamkę z rąk, wreszcie otworzyły
się i – wpadli. Niemal wszyscy. I wszyscy krzyczeli. Jedno przez drugie, w
ogromnym podnieceniu, w którym więcej było emocji niż strachu.
–
Babciu-Doktor, koniec świata!
–
Atomówkę rzucili!
–
Trzęsienie ziemi!
–
Góry się walą, góry się walą! – przekrzyczał wszystkich Totek.
–
Cisza – Babcia-Doktor wreszcie zapanowała nad chaosem. – Zaczyna się orawiak.
Górski wiatr, jak halny, tylko zimny. Będzie jeszcze gorzej i może to trwać trzy
dni. Kto się boi, niech przestanie. Ten dom ma sto lat i przeżył sto orawiaków i
sto halnych. Schodzicie teraz do kuchni. Podwieczorek gotowy. Aha... – czy
naprawdę, powtarzam, naprawdę nikt z was nie wie, co się stało z Tadziem?
Słuchajcie mnie uważnie. Wiecie, że nie lubię skarżypytów. I nie chodzi tu o
donos. Tylko – to są góry. Tu ktoś znienacka może znaleźć się w
niebezpieczeństwie, mówiłam wam. Więc...
–
Widziałem, jak wychodził – bąknął Rafał i jak zwykle, gdy był zmieszany, grzywą
włosów przesłonił okulary spadające na czubek nosa. – Musiałem do łazienki i...
widziałem, jak wychodził.
Tyle powiedział. Za żadne skarby jednak nie dodałby, że Tadzio wymknął się przez
okno na tyłach i to z ciupażką... Tego już nie powie, co to to nie.
– Może jest w szopie u starego Ciaptaka – podsunął Totek.
– Sprawdziłam! Nie ma go tam – powiedziała Babcia-Doktor. – Po czym wyprostowała
wysoką, leciusieńko przygarbioną postać, ujęła się pod boki, zadreptała w
miejscu drobniutko, po góralsku, jakby miała puścić się w drobionego, co dzieci
zawsze rozśmieszało. I teraz skutek był taki sam. – No, szybciutko, do kuchni!
Nie musiała powtarzać tego dwa razy. Strach strachem, emocja emocją, ale w
brzuchu burczy po leżakowaniu. Zresztą kto by się tam bał, skoro Babcia-Doktor
tańczy?!
–
A ty, Zosiu, pozamykaj okiennice i zejdź do nich.
–
Babciu, a może bym ja poszła poszukać...
–
Ciaptak zaraz pójdzie po Tadzia. W górze już na dobre duje, a u nas to dopiero
początki. W górze już na dobre duje. Ciaptak pójdzie po Tadzia. A tatuś? Tatuś!
Oczekiwanie: Matylda
Teraz już tylko czekali.
Żadne z dzieci po podwieczorku nie opuściło kuchni, a Babcia-Doktor jakby tego
nie zauważyła. Uliśka zaś – naprawdę nie zauważyła: to znaczy nie zdała sobie
sprawy z tego, że dzieje się coś, co zakłóciło normalny porządek dnia.
Wykonywała swoje obowiązki jak nieobecna. B y ł a nieobecna. Cała na zewnątrz,
strwożoną wyobraźnią powiększała i tak nie podlegającą wątpliwości grozę
rozpętanego w górach żywiołu. Och, bała się o Tadka. Lecz po Tadka poszedł
Ciaptak-Gąsienica, stary, doświadczony góral, i Tadek nie mógł zajść wysoko, ale
tatuś... Tatuś wyszedł rano. Dlaczego, po co tatuś poszedł w Wysokie Góry, on,
który tak źle sobie z nimi radził? – myślała ustawiając w kredensie zmyte po
podwieczorku naczynia. Babcia istotnie ostrzegała, że będzie orawiak. Czyli
tatuś poszedł wiedząc, że naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo! To
wszystko jest zdecydowanie niejasne. Powiedział... zaraz... och, czemu człowiek
czasem tak mało zwraca uwagi na to, co inni mówią, że dostał list i musi pójść
do klasztoru, pilnie... Tatuś! Tam! Tam nawet górale niechętnie zimą podchodzą.
Tak, wiem, córeczko... ale... (ta chwila wahania, jakby gorączkowo szukał
właściwego słowa) – ale ja właściwie nie do samego klasztoru... Ktoś, ktoś
wyjdzie mi na spotkanie – dodał już energicznie, zadowolony, że znalazł
odpowiedź, która mogła uspokoić, przeciąć jej usprawiedliwione wątpliwości.
Wyraźnie plątał się – przypominała sobie Uliśka – tatuś nie umie kłamać. To
wszystko jest niejasne, niejasne... dziwne – stwierdziła znękana i wówczas przed
jej oczami ukazała się twarz. Czyja, czemu teraz przypomniana, wykrojona z
czerni... tylko białka oczu, czyje? Umęczona nieskutecznym przywoływaniem (to
ważne, to ważne) obrazu, który bezustannie umykał, jakby ktoś bawił się z nią w
kotka i w myszkę, upuściła na podłogę blaszany kubek. Kubek potoczył się z
brzękiem, brzęknął, potoczył się hałaśliwie, po czym wylądował gdzieś pod stołem
i – nastała cisza. Cisza zdumiewająca, wprost głębinowa. Jeszcze przed chwilą
wyło, huczało, gwizdało, jęczało, jak gdyby dusze potępione oblegały dom, a
teraz jakby świat (a razem z nim drgający od wichury dom) zanurzony został w
głębinową ciszę. I oto w tej ciszy otworzyły się drzwi. Upiornie cicho otworzyły
się drzwi.
Do kuchni wszedł Tadek.
„Ja teraz nie wiem, czy tak było naprawdę – pisała później Czarna do Rudej – ale
tak to odczułam (i nie tylko ja). Wyobraź sobie, ten nieustający hałas ustaje i
w ciszy, drzwi, które normalnie skrzypią, otwierają się bezszelestnie, po czym
wchodzi Tadzio, zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, siada przy piecu, zdejmuje
czapeczkę, rozciera policzki i najzwyczajniej w świecie...
– Znalazłem ją w lesie – powiedział i siadł na ławie możliwie najbliżej
paleniska kuchni.
Tak to powiedział najzwyczajniej, jakby absolutnie nieświadom wrażenia, jakie
wywiera oraz tego, że wszyscy są zgromadzeni w kuchni, że na niego patrzą, jak
patrzą na niego!
– Ale duje – dorzucił jeszcze, lekko, za lekko i, wyobraź sobie, znowu
usłyszeliśmy wiatr. A ze mną stało się coś, jakby mnie ktoś z tego zaskoczenia
odczarował i zobaczyłam, że po pierwsze Tadek jest potwornie zmarznięty, a po
drugie potwornie zmęczony, po trzecie napięty, wprost na granicy jakiegoś
wybuchu czy łez.
Więc zapytałam szybko:
–
Kogo znalazłeś?A Tadek tylko skinął głową w stronę drzwi.
–
Jest tam – powiedział. – Na werandzie.
–
Ktoś obcy na werandzie i Baca nie szczeka? – rzekła wówczas cicho, jakby do
siebie, babcia. Jej pociągła twarz spalona przez słońce, ogorzała od wiatru, o
ostrych, niezmiernie wyrazistych rysach, przypominająca nieco twarz legendarnego
Sabały (gdy rozpuściła splecione w warkocz włosy i zdjąwszy chustkę odsłoniła
wysokie, poorane zmarszczkami czoło) stężała, w oczach, jak u Sabały odrobinę
sennych, pojawił się wyraz czujności, i teraz właściwie Babcia-Doktor
przypominała (z twarzy i postawy) starego zbójnika gotującego się do odparcia
niewiadomego niebezpieczeństwa...”
Chwila czujnego namysłu trwała krótko. Babcia energicznie ruszyła ku drzwiom.
Nie zdążyła. Drzwi otworzyły się tym razem z normalnym, jękliwym skrzypieniem
(słyszalnym w wichurze!) i na progu stanęła nieznajoma dziewczynka. W czerwonym,
puchowym kombinezonie.
–
To ja go znalazłam! – oznajmiła dobitnie. – Tego chudego długonóżka. Stał w
śniegu i jedną ręką trzymał się drzewa, a drugą ciupażki. Jak tylko zobaczyłam,
że w ten sposób stoi, od razu wiedziałam, że trafiłam. A ty nie patrz na mnie
złym okiem – dodała, już do Tadka. – Mówię prawdę. Ja zawsze mówię prawdę, chyba
że – dodała chytrze – chyba że mam sekret. A zwłaszcza wspólny sekret –
uzupełniła z tak wyczuwalną wieloznacznością, że Tadek, który na razie zrozumiał
tę aluzję w najprostszy, sam się narzucający sposób – zapamiętał i słowa, i ton,
i spojrzenie. Ale o tym, jak bardzo zapamiętał, dowie się później. Z udaną
nonszalancją odwrócił głowę w bok, spojrzał w rozżarzone fajerki. Wspólny
sekret... To ja go znalazłam... tak powiedziała bezczelnie ta smarkula. Nie
zdradziła jednak wspólnego sekretu: że znalazła również moją wełnianą czapeczkę,
ani tego co zobaczyła. Ale jeśli powie... jeżeli powie, jak się
skompromitowałem, to... zamorduję... zamorduję!
Nie spuszczał oczu z rozżarzonych fajerek, siedział blisko kuchni (Boże, jaki
był zmarznięty, kiedy babcia to zauważy?), lecz kiedy obserwująca go bacznie
Uliśka zobaczyła, że na jego policzku pojawia się poszerzająca się z wolna
czerwona plama, od razu wiedziała, że to nie odblask ognia, a oznaka
wzbierającej w nim nieprzytomnej wściekłości.
– Że gdzie trafiłaś? – zapytała szybko.
–
Do domu słabych dzieci – odparła dziewczynka. – Tu jest prywatny pensjonat
„Szarotka” dla dzieci o osłabionej odporności, który przyjmuje jedno dziecko
nieodpłatnie? – spytała jednym tchem. – Jest – odpowiedziała sama sobie. – A ja
właśnie jestem nieodpłatna.
– Ja jestem nieodpłatne dziecko! – zaprotestował z wrzaskiem Gorylek.
–
Jesteś nieodpłatny chłopiec. A ja będę nieodpłatną dziewczynką. Razem dziecko.
Jeżeli umiesz liczyć do dwóch. A zresztą, jeżeli nie chcecie mnie przyjąć za
darmo, możecie mnie zatrudnić. Umiem obchodzić się z małymi dziećmi. Takimi jak
ten – wskazała palcem Gorylka.
– Ja dziecko?! – oburzył się Gorylek.
–
A! Tu cię mam! – zawołała triumfalnie nieznajoma. – Miejsce jest wolne!
Powiedziałeś, że jesteś nieodpłatne dziecko. A teraz mówisz, że nie jesteś
dzieckiem. Więc...
– Ja nie chcę do domu – rozbeczał się nie na żarty przerażony Gorylek.
Uliśka słuchała tej wymiany zdań oszołomiona. I – jak jej się to często zdarzało
słuchając, przeżywając coś, jednocześnie w myślach pisała do Rudej: „...powiadam
Ci, Ruda, to wszystko było zupełnie surrealistyczne. Jak z filmu grozy. Nawet
babcię, która, jak wiesz, rzadko traci głowę, jak gdyby na moment coś
zablokowało”.
Naprawdę zaś Babcia-Doktor myślała. Patrzyła na nieznajomą dziewczynkę i myślała
tak intensywnie, że przez ów zauważony przez dociekliwą Uliśkę moment istotnie
zachowywała się tak, jakby straciła zdolność do jakiejkolwiek reakcji. Aż
ocknęła się.
–
Dość tego! – powiedziała wreszcie. – Gorylek, uspokój się. A ty – zwróciła się
do nieznajomej – opowiedz wszystko. Po kolei.
–
Skąd się wzięłaś przede wszystkim – mruknął Tadek ledwo słyszalnie, dziewczynka
jednak usłyszała.
Zachichotała. Tadek aż zmrużył oczy, bo stale się zmieniała, przekorny chochlik
ustępował miejsca dziwnie nieuchwytnej, drwiąco zagadkowej istocie.
– Taki duży, a pyta, skąd się biorą dzieci! No! Więc ja się też stamtąd wzięłam.
Przyszłam
– dodała poważniej – i jestem. A to – nieco teatralnym gestem otworzyła drzwi do
sieni – jest
moja walizka. A to – jest mój pies. To znaczy suczka. Wabi się Mądrusia.
Walizkę wniosła. Bez szczególnego, jak się wydawało, wysiłku. A pies wszedł sam.
Walizka była nieduża, z ciemnobrązowej, miękkiej skóry, bardzo elegancka. A
suczka –
suczka była po prostu wytworna. Zrobiła prawdziwe entree: wkroczyła lekkim,
pełnym wdzięku krokiem. Po czym przystanęła i spoglądała, jakby mówiła: patrzcie
i podziwiajcie! W chwilę potem zaś zaczęła niespiesznie, jakoś tak po
gospodarsku obchodzić całą kuchnię.
– Podoba jej się tu – stwierdziła z zadowoleniem dziewczynka. – Mnie też. Nigdy
jeszcze nie byłam w takiej dużej kuchni z piecem. Cieszę się. A opowiadać teraz
– obrzuciła babcię chytrze przymilnym spojrzeniem – nie będę. Jeśli pani pozwoli
– dodała grzeczniej, było jednak w jej tonie coś... co mogło każdego wyprowadzić
z równowagi. Gdyby mu dała na to czas. – Muszę się rozebrać, bo się już
strasznie rozgrzałam. A on – znowu to spojrzenie dziwnie chytre na Tadka –
powinien się ubrać. I rozgrzać. Choć prawie wlazł w kuchnię i przypieka się.
Jakby chciał sam z siebie przyrządzić danko. Późno. Zjadłabym co. A i Mądrusia
też.
„Wygłosiła takie oto maleńkie przemówienie i wiesz – nagle zdałam sobie sprawę z
tego, że ona wspaniale się bawi. Że gra. Jak na scenie. A zarazem czaruje.
Dosłownie, stara, trzyma wszystkich pod jakimś czarem. Spojrzałam na dzieci.
Słuchaj, żadne poza Gorylkiem, sprowokowanym zresztą, w ogóle się nie odezwało.
Nikt się nie roześmiał. Gapili się z otwartymi ustami jakby... obezwładnieni.
Właśnie: ona nas wszystkich, włącznie z babcią i pogodą, obezwładniła. Dzieci
siedziały tak cicho, że po prostu o nich zapomniałam.
Wygłosiwszy zatem takie oto maleńkie przemówionko, nieznajoma dziewczynka
rozpięła zamek błyskawiczny swego czerwonego, puchowego kombinezonu, zrzuciła z
głowy kaptur, potrząsnęła głową. I wtedy... Dopiero wtedy po raz pierwszy
dzieciaki zareagowały. Powstawały z miejsc. Bo ona ma włosy... Ruda, powiadam
ci, że chyba żadna inna dziewczynka na świecie nie ma takiej masy włosów.
Wspaniałych. hebanowo-czarnych, tak czarnych, że ja... ja, Czarna, poczułam się
przy niej blondynką! Te włosy, bynajmniej nie sfalowane czy poskręcane, zdawały
się, rozumiesz, rosnąć w górę, co ja mówię, nie rosły w górę, a wytryskiwały jak
fontanna, by w górze, złamawszy się jak fontanna – spływać z powrotem w dół
czarną, lśniącą kaskadą.
Dzieciaki wstały z miejsc i natychmiast wstała również Mądrusia. Nieco – rzecz
dziwna, jedna z tych zagadkowych rzeczy – zapomniana.
–
Nie bójcie się, ona nikogo nie ugryzie. Ona tylko hi, hi, pokazuje, że też ma co
pokazać...
–
Jezusieńku! – szepnął Totek. – One są prawdziwe? Te twoje włosy?
–
Prawdziwe – odparła dziewczynka najzwyczajniej na świecie. – I p r o s t e –
dodała z wyraźnym naciskiem. Może z dumą? I wysunęła się z puchowego wdzianka.
Jak motyl z już mu niepotrzebnego kokonu.
Porównanie nawet trafne: w czerwonym, puchowym, bardzo puchowym kombinezonie ze
swymi czarnymi, nieprzeniknionymi, a jednak pełnymi wyrazu oczami wyglądała jak
krępe i grubaśne dziecko eskimoskie. Ledwo zaś kombinezon opadł, po pierwszym
zaskoczeniu włosami (stopniowała to smarkula!) zobaczyliśmy, że stoi przed nami
smukła, harmonijnie zbudowana dziewczynka. Nie, więcej: zrzuciwszy kokon, ta
poczwarka przemieniła się w prawdziwą księżniczkę, naprawdę cała się absolutnie
zmieniła, szlachetność, wdzięk, dystynkcja, to się czuło, rozumiesz... Dopóki
się znowu nie odezwała. Odezwała się i uderzył mnie zaskakujący kontrast,
zastanawiające konstrasty w jej zachowaniu się, mimice. Myślałaś, że już wiesz,
już rozumiesz, a tu nagle coś sztucznego, coś jakby nie pasującego.
–
Naprawdę jestem głodna – rzuciła z pewną arogancją. – Późno już. I lepiej coś
zjeść, dopóki się ta chata nie zawali. Bo potem trudno będzie coś znaleźć...
Wiesz, Rudasku, trudno w to uwierzyć, ale to naprawdę był jakiś czar. Bo ja
podczas tej całej groteskowo niesamowitej sceny zapomniałam o tym, co dzieje się
na zewnątrz. A ledwo to powiedziała, ledwo pozwoliła, byśmy sobie o wszystkim,
co nie było nią, przypomnieli, odczułam dygot świata. A zwłaszcza dygot naszego
domu. Dygotał jak w gorączce, jakby istotnie miał za chwilę się zawalić. I
oczywiście natychmiast przypomniałam sobie najważniejsze; że ciągle nie ma
tatusia!”
Oczekiwanie: Emuś
–
Gdzie jest Ciaptak, Tadziku? – spytała babcia.
–
Nie wiem, babciu.
–
To nie wróciliście razem? Poszedł ciebie szukać!
–
Ale to ja go znalazłam – sprostowała natychmiast dziewczynka.
Tadek spojrzał w stronę, gdzie stała, z czerwonym kombinezonem u stóp, i nie
zobaczył jej! W miejscu, gdzie przed sekundą(?) stała, leżał rzucony niedbale
czerwony, puchaty kombinezon. Lśnił jak grożące burzą czerwone oko słońca. Jak
ogromny, malinowy księżyc. Albo... jak kałuża krwi?
Przymknął oczy walcząc z mdłościami.
– Tadziku – głos babci był bardzo łagodny – powiedziałam, że Ciaptak poszedł
ciebie szukać.
Tadek usłyszał, choć głos babci dobiegał jakby zza ściany. I od razu wiedział,
że tamtych słów: „ale to ja go znalazłam”, nie usłyszał nikt poza nim. Więcej:
nikt poza nim (nawet dzieciaki ciągle stojące) nie zauważył, a w każdym razie
nie zauważył świadomie, że nieznajoma już wcale nie stoi w miejscu, gdzie
dopiero co ją widzieli, że tam leży tylko ten kombinezon, jak lśniąca, czerwona
kałuża krwi. I właśnie wówczas, po raz pierwszy od momentu, kiedy mała, silna
dłoń powstrzymała jego rękę z uniesioną do ciosu ciupażką i nastąpiło wszystko,
co nastąpiło, co przyniósł do domu, zyskał pewność, że te doprowadzające go do
szaleństwa i rozpaczy błyski, które pojawiały się jakby wyłącznie po to, by mu
ukazać przeczuwany sens i znowu pogrążyć w tym większej, jeszcze czarniejszej
ciemności, to były sygnały. To są sygnały. Odczuł wielką, wyzwalającą ulgę. Coś,
co zaciskało mu gardło, co sprawiało wrażenie, jakby już nigdy nie mógł
swobodnie złapać tchu, pozwoliło mu wreszcie szerokim haustem zaczerpnąć
powietrza. Nie musiał otwierać oczu, by wiedzieć, gdzie ona teraz była.
Właściwie nie zamierzał ku niej spojrzeć. I pewno by nie spojrzał, gdyby nie
odezwały się bębenki. Dobiegły go ciche, delikatne dźwięki, rytm zrazu powolny,
potem szybszy, nabierający siły i wyrazu. Uchylił powieki i nie odwracając głowy
spojrzał: siedziała w najciemniejszym kącie kuchni. Można by ją wziąć za istotę
pozbawioną życia, o oczach nieruchomych jak oczy bogini. Tylko jej ogromne,
hebanowe włosy poruszały się rytmem tajemniczym i wymownym. Ledwo to dojrzał –
bębenki umilkły. Otworzył oczy prosto na babcię. Stała naprzeciw: długa, lekko
pochylona ku niemu, jak znak zapytania wpatrzona w oczekiwaną odpowiedź.
– Nie, babciu, nie wróciliśmy razem – nie miałem pojęcia, że poszedł mnie szukać
– odpowiedział i przeciągnął się. Całym sobą przeciągnął, wyciągnął, jakby go
rozpierało zdrowie i siła, jak człowiek budzący się leniwie z głębokiego,
zdrowego snu. I tak też teraz wyglądał, choć dopiero co siedział zdrętwiały niby
kawał zmarzniętego drewna. Rozpierała go siła i zdrowie, zwłaszcza siła, czuł ją
w sobie, czuł, że jest lekki, tak lekki, że mógłby poszybować nad górami,
polecieć wszędzie, a zarazem nabierał ciężaru: nie liść niesiony wiatrem, a młot
rzucony z rozmachem przez ustanawiającego rekord wszechczasów miotacza. A
jednocześnie wzbierał w nim nie pozbawiony niezrozumiałej złośliwości śmiech. Na
zewnątrz kolejny raz wezbrał wiatr, nową wściekłą falą, jakby uniosły się wolne,
szumne wody powodzi, która przez chwilę bawi się domem, zanim go porwie, zakręci
nim obłędnie w pełnym wirów nurcie; światło zamrugało, zgasło i zaraz potem
znowu się zapaliło przywołane strachem przerażonych dzieci. Babcia stała
nieporuszona. Patrzyła na Tadka. Patrzyła z taką uwagą i zachłannością, jakby
widziała go ostatni raz w życiu i chciała wbić sobie w pamięć najdrobniejsze
szczegóły jego wyglądu. Ściągnięte w zamyśleniu brwi nadawały jej wyraz groźny i
pełen cierpienia.
Uliśka zobaczyła wszystko jednym rzutem oka; wyraz twarzy babci, oraz to, że
Gorylek bez przerwy zwilża językiem suche wargi: mały umiera ze strachu, wszyscy
się boją, a babcia... Oczy Tadka miały taki wyraz, jakby absolutnie nie zdawał
sobie sprawy z tego, że ktoś mu się przygląda, jakby teraz właśnie o czymś śnił,
o czymś, co sprawiało mu dziwnie złośliwą satysfakcję. Nagle poczuła, że
straszliwie boli ją głowa, że oszaleje, jeżeli natychmiast coś się nie stanie.
Wiedziała, że powinna ruszyć się, robić coś, uspokoić dzieci, wyjść po ojca,
odczarować Tadka i babcię – lecz nogi miała jak zatopione w cemencie. Przed jej
oczami wszystko zafalowało, w nozdrza uderzył silny zapach. Zapach fiołków?
Fiołków? Może strachu...
Zanim zdążyła w odmawiającej posłuszeństwa głowie sprecyzować doznanie, przez
wycie wichury przedarło się głuche, stłumione szczekanie Bacy.
–
Ciaptak! – rzekła babcia z ulgą osoby, która wyzwoliła się z kleszczy pajęczaka.
–
Tatuś! – szepnęła Uliśka i przyłożyła rękę do piersi, by powstrzymać nagły łomot
serca.To ona zgadła.Wszedł poprzedzony falą zimnego powietrza, która wtargnęła
znienacka, jakby sam diabeł
chuchnął potężnym chuchem z głębi swego lodowatego wnętrza. Faktycznie wyglądał
tak, jakby trzymał za ogon Belzebuba. I rzeczywiście coś trzymał: oburącz
obejmował coś, co przypominało wielki tłumok bielizny do prania owiniętej w
barwny, kraciasty pled. Jego twarz aż po oczy przesłonięta kapturem wydała się
Uliśce obca, jakby maska wciśnięta na znajomą twarz. Maska! Miała ochotę zedrzeć
tę maskę. Zanim zdążyła zrobić jakiś ruch, zanim ktokolwiek się poruszył, drzwi,
które pozostały otwarte, zatrzasnęły się same. Z taką siłą i w taki sposób,
jakby ktoś umyślnie chciał uderzyć w plecy stojącego w progu.
Profesor Sandecki pochylił się do przodu. Uliśka podbiegła, by wziąć z jego ręki
tłumok. Tadek nie ruszył się, lecz jego oczy straciły wyraz człowieka
pogrążonego we śnie, rozjaśniły się wyrazem czujności: teraz, uważaj...
– Uważaj – powiedział profesor Sandecki. – Ostrożnie.
„Słuchaj, Ruda – relacjonowała potem w długim liście tę scenę Uliśka – żaden
pisarz nie wymyśli tego, co wymyśla życie. Więc lepiej teraz znowu zaczerpnij
powietrza. – Uważaj – powiedział tatuś – ostrożnie. Wzięłam z jego rąk ten
tłumok, najostrożniej jak potrafiłam, lecz pled mięciusieńki niebiańsko odwinął
się trochę. Spojrzały na mnie... oczy... Duże, niebieskie, szeroko otwarte.
Poważne, a zarazem rozpromienione... Później ci opiszę, jakie to jest
spojrzenie. Na razie stoję, te oczy patrzą na mnie, a tłumok wysuwa mi się z
osłupiałych rąk. Byłabym go upuściła, gdyby nie ta nieznajoma. Chwilę przedtem w
ogóle jej nie widziałam, jakby gdzieś znikła, co uświadomiłam sobie dopiero
wtedy, kiedy się tak nagle zmaterializowała koło mnie i podtrzymała tłumok
nieoczekiwanie silnymi rękami.
–
Dziecko – stwierdziła rzeczowo.
–
Znalazłeś je w lesie? – spytał Tadek dziwnym głosem.
–
Tak jakby – odparł tatuś i siadł na ławie ciężko jak spracowany drwal. – W
każdym razie zostanie teraz u nas – dorzucił jeszcze.
– Nieodpłatnie? – zainteresowała się natychmiast dziewczynka.Tatuś przytaknął, a
ja mimo woli jęknęłam...
–
Jeszcze jedno nieodpłatne dziecko. Tatku, zbankrutujemy. Nie chciałam tego
powiedzieć, stara. Naprawdę nie chciałam. Bo to było tak, jakbym uderzyła
skopanego, bo widziałam, że z tatusiom coś niedobrego się dzieje, że w ogóle coś
niedobrego się stało. Ale wiesz, ledwo wiążemy koniec z końcem... bo wszystko
musi być najlepsze, pełnowartościowe, zresztą mniejsza. Dalszej rozmowy nie
było. Teraz zmaterializowała się babcia. Najpierw popatrzyła na tatusia. Trwało
to chwilę, lecz nie chciałabym być w jego skórze. Później, bez słowa, wyjęła mi
tłumok z rąk, odwinęła i postawiła na podłodze dziecko”.
Był to chłopczyk. Roczny chyba. Miał okrągłą, dużą, jeszcze niemal niemowlęcą
głowę, bardzo jasne, prawie białe włoski i duże, szeroko otwarte, niebieskie
oczy. Postawiony na podłodze – stał. Stał spokojnie, bez ruchu i tymi dużymi,
niebieskimi, pełnymi niezmąconej pogody oczami patrzył. Patrzył jakby do środka,
jakby poprzez, zapatrzony w coś, co tylko on jeden mógł widzieć. Uśmiechał się
leciutko samymi wargami, a właściwie to cała jego twarz uśmiechała się z wyrazem
niewymownej, oderwanej błogości. Była to niewątpliwie twarz dziecka, ale
dziecka, które spogląda na świat z nieskończenie wysoka, z niezmierzonej dali,
pełna tajemniczej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika wiedzy.
– Dzień dobry – powiedział Gorylek i głośno przełknął ślinę: Gorylek natychmiast
pokochał małego gorącą, pierwszą w życiu miłością!
–
On na pewno jeszcze nie mówi – szepnął Totek.Chłopczyk przesunął oczy ku
Gorylkowi.
–
Dzień dobry – powiedział cicho.
–
Jak się nazywasz? – spytał Gorylek uszczęśliwiony.
– Emuś – powiedział chłopczyk i opuścił oczy, dopiero teraz najwyraźniej
zmieszany, jakby dopiero teraz świadom tego, że jest ośrodkiem powszechnej
uwagi.
I zgasło światło. Bez żadnej zapowiedzi.
W mgnieniu oka kuchnię pochłonęła smolista ciemność, w której czerwonawe krążki
fajerek żarzyły się jak wilcze ślepia. Zza ścian domu dobiegał nieustanny,
trudny do wytrzymania łoskot, niby atak rozjuszonych duchów powietrza. Niczego
nie było słychać poza tym łoskotem, świat stał się wyjącą, huczącą ciemnością.
Aż w ciemności ukazała się duża, naftowa lampa. Trzymała ją w pewnych rękach
Babcia-Doktor.
Jakim cudem zdołała ją w tej ciemności znaleźć i zapalić? – pomyślał z
niechętnym podziwem profesor Sandecki.
„W świetle lampy zobaczyłam taki oto obraz – pisała Uliśka. – Tatuś wstał z
ławy, jakby zamierzał skoczyć komuś na ratunek. Dzieciaki padły na podłogę.
Wiesz, odruch: kryj się, z wojennych filmów. Tylko Gorylek siedział na podłodze
i przyciskając ręce do uszu cieniutko piszczał. Cieniutko, lecz tak
przenikliwie, że ten pisk przedzierał się przez łoskot wichury, jakby ktoś
strasznie «kakafonicznie» przesuwał po tym wietrze smyczkiem, lub... lub... nie
wiem co, brak mi już słów. W każdym razie ten dźwięk był gorszy niż zajadłe
porywy wiatru. Tadek... Tadek patrzył tam, gdzie za chwilę wszyscy spojrzą.
Wiesz, ciągle muszę myśleć o tym, co zobaczyłam wtedy w jego twarzy, usiłuję to
uchwycić, bo przecież nie miałam czasu dobrze się przyjrzeć. Na nic nie było
czasu. Wydarzenia leciały jak w przepychance, następowały sobie na pięty.
– Dzieci, wstać! – zakomenderowała babcia. – Gorylek cicho. Nic się nie dzieje.
Mówiłam wam, że to tylko orawiak. I że ten dom ma sto lat i przetrwał sto...
Co... co z wami... Dzieciaki nie wstały. Uniosły głowy. Wszystkie patrzyły w
jednym kierunku. Tam, gdzie przez cały czas patrzył Tadek.
Chłopczyk stał, gdzie go babcia przed paroma minutami postawiła. Stał spokojny,
nieruchomy, szeroko otwarte niebieskie oczy patrzyły gdzieś z niezmąconą pogodą.
Jak gdyby nic się nie wydarzyło. Jakby się w ogóle nic nie działo. U jego nóg
leżał pies nieznajomej dziewczynki, ten zabawny, wytworny szczeniak z wielkimi
jak poduszki, puchatymi, beżowymi łapami. Pyskiem dotykając stóp. Leżał w pozie
znamionującej najwyższe, bezgraniczne oddanie.
Ty to sobie wyobraź, Ruda. Ty to sobie wyobraź. W środku takiego piekła, takiego
zamętu, w chaosie Początku Czasów, kiedy przeróżne żywioły kotłow