Marta Tomaszewska Urwany ślad Daleko, daleko, za horyzontem, jest tajemnicza legendarna Góra. Nie mogę ci powiedzieć, gdzie, poza tym, że w Afryce. Ale Afryka to cały ogromny kontynent... Z tego samego powodu nie mogę ci powiedzieć, gdzie w Polsce jest ten dom, który pewnego dnia zaatakowały duchy powietrzne. Wysłane, być może, przez tę Górę właśnie. Jeżeli doczytasz moją książkę do końca – przyznasz mi rację. Atak Głos w wichurze W ciszy śniegowej każdy dźwięk niesie się zwielokrotniony, Tadek jednak nie był pewny, czy rzeczywiście usłyszał. Za jego plecami wiatr wzmagał się, wyżej już dudnił, w górskiej gardzieli wzbierał złowrogi pomruk. Niżej leciał poświst, nierówny, ostry, żłobiący dziury w śnieżnych czapach świerków, aż las po obu stronach drogi z wolna upodabniał się do wielkiej, rozchylonej w upiornie szczerbatym uśmiechu szczęki. Tadek odruchowo obejrzał się: niebem sunęły ciężkie zwały chmur, lawina mroku, pod którą niechybnie zginie przedwcześnie i tak krótki, zimowy dzień. Nie zdążę – pomyślał z mimowolnym dreszczem i właśnie wtedy to usłyszał. Coś jakby trzy warknięcia, głos żywej istoty, a może głos instrumentu?, jak rozpoznać w tych szmerach, łopotach, poświstach, skoro trwało tak krótko i nie powtórzyło się więcej, pies czy bies, licho wie; tak mało znał góry. On, syn góralki! Ledwie przemknęła ta pełna goryczy myśl, budząca tyle niedobrych wspomnień i skojarzeń – natychmiast przypomniał sobie ojca, znowu wiedział, po co się tutaj na tej omroczonej drodze znalazł, i – raz jeszcze spojrzał za siebie: czarny wał przybliżył się, był już niepokojąco blisko; nie patrz tam, patrz w dół, dobrze; w dole rozbłysła ognista kula, niebo tam nad doliną pojaśniało jak wielka woda bez końca, jak zew przygody, krzyk radości i w chwilę potem rozbełtało się w szaroburą toń; zatopiła dolinę i – ten niewidoczny stąd drewniany dom na zalesionym zboczu, do którego obaj powinni, musieli zdążyć: tatuś i on. On, który wyszedł na spotkanie zaniepokojony, choć nawet przed sobą nie przyznał, dlaczego po obiedzie, bardziej niż zwykle nie mógł uleżeć, dziwnie niespokojny, wywinął się pod byle pretekstem z obowiązkowego leżakowania i chwyciwszy ciupażkę umknął chyłkiem. Było jasno, przejrzyście, góry wyraźne, ostro układały się w obraz, jego obraz, jedyny, jaki mógł znieść bez skurczu niechęci (on, syn góralki nie lubił gór, taka była prawda, nie lubił, Boże i on nie lubi, tak jak ojciec!): najeżony basztami mur, poza którym, przy oczytaniu i wyobraźni można było przeczuwać rozległą przestrzeń tajemnicy, zew przygody, niezwykłego losu. Z pozoru nic nie zapowiadało pogorszenia pogody, lecz jakiś niepokój, narastające złe samopoczucie, kazało mu wstać i iść... Przejdę się, czemu nie... niech diabli wezmą to głupie leżakowanie, poświstywał beztrosko, ciupażka na ramieniu, na ciupażce wełniana czapeczka; nie cierpiał niczego na głowie! A ten uporczywy bronchit, co tam... Ani się spostrzegł jak przejrzysta, orzeźwiająca przestrzeń zmatowiała, stężała i zaczęła zwierać się wokół niego niby zaledwie widzialne, rozmazane, a jednak dojmująco realne kleszcze. I zarazem zrobiło się przeraźliwie pusto. Nie był przecież bardziej sam niż przedtem, przedtem też ani żywej duszy na stromo pnącej się w górę drodze, prowadzącej do ukrytego za Bliźniaczym Szczytem klasztoru Braciszków Samotników. I nagle – uczucie, że pusto. Przeraźliwie pusto, uczucie samotności i osaczenia, brak tchu. „Zrozum, Marychno, góry mnie duszą” – głos ojca, w pierwszych latach niemal błagalny, później zniecierpliwiony, zły i jeszcze... jeszcze coś... w narastającej panice przywoływał to, czego normalnie nie chciał, po prostu nie mógł sobie przypomnieć tych uparcie powracających rodzinnych sporów; mamo, dlaczego ty, góralka z dziada pradziada, zakochana w górach, wyszłaś za cepra? – pytała kiedyś ze łzami w oczach Uliśka. – Kochaliśmy się, córuś. Kochali się, zafundowali sobie z tej miłości dwoję dzieci, był dom, a teraz... Tadek nieświadomie zwolnił kroku, wyraźnie zwalniał, świat dookolny matowiał coraz bardziej, ośnieżone świerki, w słońcu bajkowe jak piękna ilustracja baśniowej książki, sposępniały jak gdyby ktoś odwrócił stronicę i zły czar pochłonął ów jeszcze na poprzedniej radosny pejzaż; jakie to życie jest, kto by mógł przypuścić jeszcze parę miesięcy temu, kto by mógł sobie to wyobrazić: on na tej podstępnej górskiej drodze, ojciec jeszcze wyżej gdzieś... walczący z lękiem (bał się, bał!), brakiem tchu, obaj samotni i tacy nieszczęśliwi, dom w Warszawie zamknięty na cztery spusty, a mama... mama daleko, gdzieś w Afryce (W Afryce!). Opuściła ich. Odeszła. Elegancko odeszła – jak z przekąsem powiedział stryj Jan. – Nie przeskoczyli tych gór – dołożyła ciocia Tola. Jakby podcięty przywołanymi słowami, a może tymi, których sobie nie dopowiedział, a które tkwiły w nim jak zadra, Tadek właśnie w tym momencie zawrócił, odwrócił się plecami do wzbierającej w górskiej gardzieli grozy, a kiedy po pewnym czasie spojrzał za siebie, usłyszał z dołu?, z boku?... coś usłyszał, głos żywej istoty, może trzy takty dziwacznej melodii? Przestał się zastanawiać co, gdy odwrócił się po raz drugi: teraz już tylko lęk, dławiący, paniczny: nie zdążę! Wicher runie, porwie, wyrywa przecież drzewa z korzeniami, zasypie, rzuci o skały. Zanim pomyślał – skoczył w bok, zboczem, jeszcze ma szansę, jeżeli na przełaj, na przełaj bliżej, ma szansę, śnieg niegłęboki, nie zapadnie się, smyrgnie w dół od drzewa do drzewa, zetnie całe ogromne zakole, wróci na drogę, mało to razy w ten sposób na skróty gnał? Po mchu, po chroboczącej pod stopami skale, za jasnego dnia. Za jasnego dnia łatwo było, (o tym nie pomyślał, jak zwykle nie pomyślał: Tadzio-ryzykant, Tadzio-na łeb, na szyję, czyż nie nazywali go tak koledzy?) na łeb, na szyję, jak wtedy, parę miesięcy temu, w Warszawie, z ośnieżonej skarpy prosto w pokryty pierwszym lodem staw; od razu to sobie skojarzył, bo od razu pośliznął się, obsunął, śniegu było niewiele, skąpa warstwa, a pod spodem oblodzony stok. Zjechał parę metrów, z trudem chwytając równowagę, z uczuciem takim samym, jak wtedy, tamtego fatalnego dnia sprzed kilku miesięcy, że nie zatrzyma się... Nie, tutaj lód nie trzasnął. Nie skąpał się w lodowatej wodzie. Przewrócił się tylko, zjechał na siedzeniu, spadał, aż wreszcie udało mu się pochwycić ośnieżoną gałąź. Natychmiast otoczyła go chmura śniegu, który poderwał się z gałęzi niczym chmura rozjuszonych os. W jednej chwili pociemniało mu w oczach, w twarz uderzyły boleśnie maleńkie, ostre kryształki lodu, skąd, czy to z drzewa, skąd... Odetchnął głęboko i poczuł jakby całe ciepłe powietrze, które miał w płucach, zostało nagle wymiecione przez podmuch zimna, a jednocześnie silne uderzenie w plecy niemal przygięło go do ziemi: wiatr dogonił go, wiatr runął w las porastający zbocze, wył, świstał, sypał, lodowato zimny. Jak tamta woda w stawie. Tadek skulił się, przywarł do pnia, szukał oparcia, osłony, ale dla głowy zwłaszcza, zgubił spadając, zuchowato zatkniętą na ciupażce wełnianą czapeczkę, wichura potężniała, coraz silniejsza, podmuchy niosły gęsty, drobny śnieg, wtłaczały lodowate powietrze w płuca. Tadek rozkaszlał się: słyszał własny kaszel w lamencie wichury, znowu ten kaszel znienawidzony: mamo, szepnął przez łzy, mamusiu... Kaszlał i płakał rozpaczliwie, teraz łzy, których nie było tamtego strasznego dnia, wszystko zduszone, stłamszone przez tyle, tyle miesięcy, nikt go nie zobaczy, teraz mógł krzyczeć, krzyczeć do woli, wykrzyczeć swój żal, swój ból i swoją winę; wszystko przeze mnie, ja wiem... Mógłby krzyczeć do woli, nikt nie usłyszy. Tym razem nie będzie walczył, nieważne. Już nie bał się, pragnął umrzeć... Wtem ucho wychwyciło ów zapamiętany dźwięk, ni to warknięcie, nie, nie warknięcie, trzy takty dziwacznej melodii?, natychmiast pochłonięty przez łomot wichury. Już nie słyszał, lecz czuł, wiedział, coś najwyraźniej parło, coś nadchodziło. Tadek wyprostował się, ścisnął oburącz ciupażkę, tak, coś tam się czaiło, może już od dawna polowało na niego? Tej długo trwającej, mroźnej zimy zgłodniała zwierzyna schodziła nisko. Zwierzyna? Duchy powietrzne Uliśka otworzyła okno i odetchnęła głęboko. Z zachwytem spojrzała na ośnieżoną kotlinę, dla której szczyty wysokich gór były błyszczącym, postrzępionym i olśniewająco białym tłem. Wzgórza, dziś bardzo bliskie, szły w przejrzystym, jasnym powietrzu szeregiem jak w karawanie wielbłądy. Wielbłądy w karawanie! Oczywiście, teraz stale takie skojarzenia: mamo, gdzie ty teraz jesteś? Czy ja to mogę sobie wyobrazić? Pustynne bezdroża afrykańskiego buszu, trudno dostępne rozlewiska wielkiej rzeki o nazwie zapamiętanej z dziecinnego wierszyka, deszcze zamieniające wszystko w błoto, skwar, lepki pot na skórze... a tu góry, twoje ukochane (nasze ukochane, bo i moje, i moje!), to twój pokój i z tego okna patrzyłaś niejeden raz, jak ja dzisiaj patrzę, z tym samym zachwytem... Och, życie! Drobne, pierzaste obłoczki jeszcze przed chwilą ledwo-ledwo widoczne, blade w kontraście z lśniącą bielą lodowego szczytu, przybliżyły się, zarysowały wyraźniej, jeszcze trochę, a wysuną się jak wielka pierzasta łapa i zgarną ostatnie światło krótkiego, zimowego dnia. Jeszcze trochę, jeszcze godzina do zachodu słońca, ten dobry czas, gdy mogła być sama w ciszy, gdy wreszcie cisza, ta najwspanialsza śniegowa, wchodziła przez szeroko otwarte okno swobodnie, rozlewnie, dała się smakować na języku, jak powietrze. Gwarny, żeby nie rzec rozwrzeszczany dom pozwalał jej na to jedynie nocą i o tej wczesnej popołudniowej godzinie właśnie. To było najgorsze: nieustający wrzask, gwar, tupot, dzieciaki krzyczące, biegające, nawołujące, tyle robiły hałasu, jakby nie było ich szesnaścioro, a tysiąc! Czy przystałaby na ten zwariowany pomysł, który zrodził się w głowie zrozpaczonego, ogłuszonego nieszczęściem (pragnącego poza tym pokuty) tatusia... gdyby mogła przewidzieć? Gdyby mogła przewidzieć, jak bardzo się do tego wszystkiego nie nadaje! Nikt z nas się nie nadaje – pomyślała, nagle zniechęcona, i zamknęła okno. Lecz szczupły, wysoki mężczyzna w grubym szalu i wielkich narciarskich goglach przesłaniających resztę zakrytej szalem twarzy, który ukryty w kępie drzew na przeciwległym zboczu przyglądał się nieświadomej jego obecności dziewczynie, nie odszedł od razu. Jeszcze przez pewien czas patrzył na dom, na tę starą, piękną góralską chatę o ścianach ze ściśle przylegających szerokich modrzewiowych płazów, tak naturalnie wrośniętą w zbocze, jak gdyby była jego częścią, czasem tylko siwy dym sączący się z komina prosto w niebo zdradzał, że tam stoi, idący dołem mógł ją przeoczyć, pewien, że na tym pustkowiu oddalonym od najbliższej zagrody o dobre cztery kilometry nikt już nie mieszka. Jeżeli nie liczyć tych mnichów, Braciszków Samotników, wysoko, wysoko w górze, z równie jak chata starego, i też drewnianego klasztoru, zawisłego w załomie Bliźniaczego Szczytu, niby niemal niedostępne orle gniazdo. Tak, miejsce idealne – pomyślał mężczyzna z zadowoleniem, po czym wyjął ze zwojów szala zawieszony na szyi maleńki posążek z żelaza i – nie, nie pomodlił się, choć przyłożył go do ust: dmuchnął, rzucił w ciszę trzy takty nieopisanie dziwacznej, nieopisanie obcej melodii. A właśnie w momencie, gdy Uliśka usiadłszy przy stole pochyliła się nad rozpoczętym wczorajszego wieczora, niedokończonym listem do swojej najbliższej warszawskiej przyjaciółki od serca, ruszył (czy przypadkiem?) w stronę góry zwróconej na północ, podobnie, jak owa dobrze mu znana, wyrastająca niby gigantyczny znak drogowy na dalekiej błękitno- żółtej pustyni. Ruszył... lecz już nie sam... Wysoko, wysoko w górskiej gardzieli wzbierał z wolna, dudniący jak huk nadlatującego z wielką szybkością pociągu, złowrogi poszum. „...Kochanie, nie dokończyłam tego listu wczoraj, bo byłam jakoś dziwnie niespokojna...” – napisała Uliśka, po czym spojrzała na to, co napisała, z pewnym zdumieniem, jak gdyby dziwiło ją własne, drobne, przypominające nieco zapis nutowy pismo. Wszakże nie pismo ją dziwiło, a to, co napisała. Przecież wcale nie była wczoraj niespokojna! Tylko zmęczona tak, że zasnęła w połowie zdania. Więc skąd?... Ze zmarszczonym czołem obracała w palcach czerwono-czarny długopis, wsłuchiwała się w siebie. Wczoraj? Dziś! Dziś jestem jakoś dziwnie niespokojna – stwierdziła. – Co mi właściwie jest? „...a właściwie napisała mi się nieprawda, która jest prawdą na dziś – podjęła. – Wczoraj padałam z nóg, bo dzieciaki (nasi pensjonariusze!) były po prostu niemożliwe, co Babcia-Doktor uważa za oznakę zdrowia, przypływ sił żywotnych, nawet Gorylek – pamiętasz, ten mały słabeuszek, dumnie wypinający chudziutką pierś, pobił się z zakochaną w tatusiu Marzenką... krzyk, rwetes... powiadam ci...” Znowu urwała. Odchyliła głowę do tyłu, jej błękitne oczy zazwyczaj uśmiechnięte pociemniały tak, że sprawiały wrażenie czarnych, nawet w zestawieniu z czernią czarnych, prostych włosów, opadających na czoło i w tej chwili niewesołej zadumy, ciemna, posępna niemal, naprawdę zasługiwała na swój przydomek: Czarna. Czarna i Ruda – dwie nierozłączne przyjaciółki. Ja już chyba tego po prostu nie mogę znieść – pomyślała spłoszona. „Wiesz, Rudasku, ja już chyba po prostu nie mogę tego wszystkiego znieść, chyba nie daję rady. I nie mów mi teraz, że odradzałaś, w s z y s c y nam odradzali, ale pamiętasz, co się działo z tatusiem i przecież nie mogłam, nie mogłam go zostawić (a mama mogła – dopowiedziała w myślach), i nie mów mi, że mama mogła. Czy mogła? Nasz dom stał się po prostu nie do wytrzymania. Oni już w ogóle ze sobą nie rozmawiali, tzn. rozmawiali, wymieniali uwagi w rodzaju: jutro będzie deszcz, udało mi się kupić śledzie itp., byli niesłychanie uprzejmi dla siebie i miałaś wrażenie, że obchodzą się z daleka, wielkimi kręgami w obawie, że potrącą coś, co wybuchnie, co się stłucze i było to jeszcze gorsze niż te ciągłe spięcia, a przecież... – czarno-czerwony długopis Uliśki zawisł nad papierem jak koliber nad kwiatem – a przecież jestem pewna, że się kochali, że nie przestali się kochać! Najlepszy dowód, jak tatuś rozpaczał (i rozpacza), a Bóg jeden wie, co się działo z nią, co przeżywała podejmując taką decyzję... Czasem zdaje mi się, że to ja jestem okropnie dorosła, a oni są jak dwoje dzieci, które powinnam chronić (ja to zresztą ja, ale co się stało z Tadziem, to po prostu zgroza, tym bardziej, że ten kochany bidaka ubzdurał sobie, że to on... że to, co zrobił – ta kąpiel w lodowatej wodzie, jego choroba, było ową przysłowiową kroplę, która przepełniła czarę). No bo popatrz sama co oni, co kochani staruszkowie, najlepszego robią: mama, urodzona góralka, która nie cierpi upałów, ciepłych krajów itd., jakby na przekór sobie, podpisuje kontrakt z jakąś firmą w Afryce, a wówczas tatuś natychmiast, również jakby na przekór sobie albo dla pokuty, porzuca miasto, które uwielbia, on, wybitny, uznany w świecie naukowiec porzuca swoich studentów, swoje bardzo już zaawansowane badania, przenosi się w znienawidzone góry i zakopuje się na istnym odludziu; zamienia się w skrzyżowanie niańki z nauczycielem czteroklasowej wiejskiej szkółki! I w dodatku zakazał cioci Hani, która jedyna wie dokładnie, gdzie mama jest, napisać o tym, co zrobił! No, powiedz, czy tak postępują dorośli? Mam tylko siedemnaście lat, no, prawie osiemnaście, ale... wydaje mi się, że ja bym nie zrobiła tego, co mama zrobiła, kiedy wychodziła za mąż, bo to właśnie ona poświęciła się, zrezygnowała ze swych planów i ambicji, a przy okazji złamała serce babci, która tak bardzo pragnęła, aby jej córka (skoro to już musiała być córka a nie syn, którego babcia chciała) przejęła rodzinną pałeczkę i kontynuowała te góralsko- społecznikowskie tradycje, które sprawiły, że rodzina jest znana i szanowana w całym regionie”. Tak właśnie napisała jednym ciągiem po tym: „ale”, choć ciąg dalszy miał być inny i w ogóle Ruda to wszystko wiedziała – ile godzin przegadały! – wiedziała nawet o tym, że jej przyjaciółka Czarna uwielbiała babcię góralkę i chciała być dla niej zadośćuczynieniem za doznany zawód, kontynuatorką społecznikowskich góralskich tradycji, a tymczasem, choć podobna do matki jak siostra bliźniaczka, babcia, jakoś o dziwo, nie miała do niej serca, wolała delikatnego, jasnowłosego Tadzia – cepra... Ja bym nie zrobiła tego co mama – powtórzyła Uliśka już w myślach, buntowniczo, odrobinę za buntowniczo i oczywiście natychmiast zobaczyła poszarzałe z wściekłości i (oj, chyba tak) bólu oczy Irka, genialnego asystenta tatusia, dwudziestoczteroletniego intelektualisty o wzroście i wyglądzie koszykarza: ja bardzo, nie muszę ci mówić, jak bardzo cenię profesora Sandeckiego... to jest geniusz, uważam go za geniusza i mam... miałem wielką nadzieję... ale nie dość, że sam wszystko zostawia, to jeszcze ciebie skazuje na korespondencyjną maturę, na odcięcie od wszystkiego, z czego sam czerpał pełnymi garściami, od kultury, od... Czy ja się dla ciebie tak zupełnie nie liczę?! Czy ci na mnie tak zupełnie nie zależy?! – Oj, zależy mi, Irku, nawet nie wiesz jak – westchnęła Uliśka. – I nigdy nie będziesz wiedział – dopowiedziała sama sobie. Znowu pochyliła się nad listem: „Coś mi dzisiaj miesza myśli, jakiś chochlik...” Nie chochlik wszakże sprawił, że to zdanie pozostało niedokończone. W izbie pociemniało, jakby ktoś bez uprzedzenia zasunął zasłony, a jednocześnie coś szarpnęło okiennicami, zaświstało nad belkowaną powałą, fala chłodu podpełzła od lekko uchylonego lufcika. Uliśka zaalarmowana tymi niezwykłymi odgłosami spojrzała wokół, zrazu niezbyt przytomnie i – podbiegła do okna. – Jezus Maria! – szepnęła ze zgrozą. Dopiero co... dopiero co ośnieżone, łagodne wzgórza szły, niemal unosząc się w powietrzu, szły szeregiem jak w karawanie wielbłądy. Teraz zmieniło się wszystko. Wzgórza znikły. Ciemne mgły, chmury spływały po nich śpiesznie, jakby na wyścigi, kłębiąc się i koziołkując, spodem najciemniejsze, wierzchem jasne, zwiewne, pędziły w pośpiechu, jakby popędzane, jakby uciekając byle dalej, byle dalej, byle dalej... Uliśka otworzyła okno i wychyliła się, by zobaczyć więcej: Bliźniacze Szczyty, delikatne, najeżone turniczkami, wystrzelające bezpośrednio nad niewidocznym stąd klasztorem Braciszków Samotników znikły za czarną ścianą, lecz w czerni chmur dziwnym zrządzeniem zostały dwie śnieżne szpary, jakby białka oczu wyzierające z ziejącej grozą maski, kryjącej jakieś niewyobrażalne zagrożenie. I – nie cały ów niesamowity krajobraz dojrzany przed chwilą, piękny i groźny w swej posępnej surowości, a ta maska właśnie sprawiła, że serce Uliśki ścisnął niedobry lęk, że zadrżała. Porywczo zamknęła okno. – To są góry – powiedziała za jej plecami babcia. – To są, moja droga Zosiu, właśnie góry. „Moja droga Zosiu” – zarejestrowała z niezmienną przykrością Uliśka; babcia uparcie nazywała ją tym nielubianym, oficjalnym imieniem. – Orawiak, babciu? – spytała siląc się na spokój.I nagle sobie przypomniała: tatuś! Gdzieś tam w tej kotłującej ciemności jest tatuś. – Tatuś! – wykrzyknęła. – Babciu, przecież tatuś poszedł... Jej pełen trwogi okrzyk odbił się od kamiennej, nieruchomej twarzy zaprzątniętej inną troską. – Uprzedzałam go, że zbiera się na orawiak – rzuciła sucho babcia. – I innym już głosem: – Nie widziałaś gdzieś Tadzia? – Nie ma go na werandzie? Nie mógł spać i powiedział, że idzie po książkę. Nie chce chyba babcia powiedzieć, że nie wrócił? – spytała Uliśka spłoszona i przed jej oczami przesunęła się ziejąca grozą czarna maska, z której przezierały białka oczu; ten sam niedobry lęk jeszcze silniej ścisnął serce. – Właśnie chcę. Właśnie chcę to powiedzieć. Nie wrócił. Powinnaś była to przewidzieć, Zosiu, i dopilnować. Mówiłam, że ten szalony pomysł twojego ojca ma jakie takie szanse powodzenia, jeżeli wszyscy, powtarzam wszyscy, będą bezbłędnie wykonywali swoje obowiązki. Mówiliśmy o tym. Poszum ostrzejszy uderzył w dom, przeleciał z wyciem, zamilkł, lecz już teraz na dobre pociemniało. – Och, babciu, czy ty teraz musisz... – pomyślała Uliśka. – Och, babciu! – powiedziała znękana. Tylko tyle. Zmilczała swoją gorycz, nie zdążyłaby wszakże powiedzieć nic więcej, wygłosić dalszego ciągu sformułowanego w myślach zdania. Drugi, silniejszy podmuch uderzył, przeleciał, za nim następny i następny, dom zadrżał, a w sieni rozległ się tupot nóg (normalny tupot!), przekrzykujące się głosy, drzwi zadygotały, jak gdyby ktoś tam wyrywał sobie klamkę z rąk, wreszcie otworzyły się i – wpadli. Niemal wszyscy. I wszyscy krzyczeli. Jedno przez drugie, w ogromnym podnieceniu, w którym więcej było emocji niż strachu. – Babciu-Doktor, koniec świata! – Atomówkę rzucili! – Trzęsienie ziemi! – Góry się walą, góry się walą! – przekrzyczał wszystkich Totek. – Cisza – Babcia-Doktor wreszcie zapanowała nad chaosem. – Zaczyna się orawiak. Górski wiatr, jak halny, tylko zimny. Będzie jeszcze gorzej i może to trwać trzy dni. Kto się boi, niech przestanie. Ten dom ma sto lat i przeżył sto orawiaków i sto halnych. Schodzicie teraz do kuchni. Podwieczorek gotowy. Aha... – czy naprawdę, powtarzam, naprawdę nikt z was nie wie, co się stało z Tadziem? Słuchajcie mnie uważnie. Wiecie, że nie lubię skarżypytów. I nie chodzi tu o donos. Tylko – to są góry. Tu ktoś znienacka może znaleźć się w niebezpieczeństwie, mówiłam wam. Więc... – Widziałem, jak wychodził – bąknął Rafał i jak zwykle, gdy był zmieszany, grzywą włosów przesłonił okulary spadające na czubek nosa. – Musiałem do łazienki i... widziałem, jak wychodził. Tyle powiedział. Za żadne skarby jednak nie dodałby, że Tadzio wymknął się przez okno na tyłach i to z ciupażką... Tego już nie powie, co to to nie. – Może jest w szopie u starego Ciaptaka – podsunął Totek. – Sprawdziłam! Nie ma go tam – powiedziała Babcia-Doktor. – Po czym wyprostowała wysoką, leciusieńko przygarbioną postać, ujęła się pod boki, zadreptała w miejscu drobniutko, po góralsku, jakby miała puścić się w drobionego, co dzieci zawsze rozśmieszało. I teraz skutek był taki sam. – No, szybciutko, do kuchni! Nie musiała powtarzać tego dwa razy. Strach strachem, emocja emocją, ale w brzuchu burczy po leżakowaniu. Zresztą kto by się tam bał, skoro Babcia-Doktor tańczy?! – A ty, Zosiu, pozamykaj okiennice i zejdź do nich. – Babciu, a może bym ja poszła poszukać... – Ciaptak zaraz pójdzie po Tadzia. W górze już na dobre duje, a u nas to dopiero początki. W górze już na dobre duje. Ciaptak pójdzie po Tadzia. A tatuś? Tatuś! Oczekiwanie: Matylda Teraz już tylko czekali. Żadne z dzieci po podwieczorku nie opuściło kuchni, a Babcia-Doktor jakby tego nie zauważyła. Uliśka zaś – naprawdę nie zauważyła: to znaczy nie zdała sobie sprawy z tego, że dzieje się coś, co zakłóciło normalny porządek dnia. Wykonywała swoje obowiązki jak nieobecna. B y ł a nieobecna. Cała na zewnątrz, strwożoną wyobraźnią powiększała i tak nie podlegającą wątpliwości grozę rozpętanego w górach żywiołu. Och, bała się o Tadka. Lecz po Tadka poszedł Ciaptak-Gąsienica, stary, doświadczony góral, i Tadek nie mógł zajść wysoko, ale tatuś... Tatuś wyszedł rano. Dlaczego, po co tatuś poszedł w Wysokie Góry, on, który tak źle sobie z nimi radził? – myślała ustawiając w kredensie zmyte po podwieczorku naczynia. Babcia istotnie ostrzegała, że będzie orawiak. Czyli tatuś poszedł wiedząc, że naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo! To wszystko jest zdecydowanie niejasne. Powiedział... zaraz... och, czemu człowiek czasem tak mało zwraca uwagi na to, co inni mówią, że dostał list i musi pójść do klasztoru, pilnie... Tatuś! Tam! Tam nawet górale niechętnie zimą podchodzą. Tak, wiem, córeczko... ale... (ta chwila wahania, jakby gorączkowo szukał właściwego słowa) – ale ja właściwie nie do samego klasztoru... Ktoś, ktoś wyjdzie mi na spotkanie – dodał już energicznie, zadowolony, że znalazł odpowiedź, która mogła uspokoić, przeciąć jej usprawiedliwione wątpliwości. Wyraźnie plątał się – przypominała sobie Uliśka – tatuś nie umie kłamać. To wszystko jest niejasne, niejasne... dziwne – stwierdziła znękana i wówczas przed jej oczami ukazała się twarz. Czyja, czemu teraz przypomniana, wykrojona z czerni... tylko białka oczu, czyje? Umęczona nieskutecznym przywoływaniem (to ważne, to ważne) obrazu, który bezustannie umykał, jakby ktoś bawił się z nią w kotka i w myszkę, upuściła na podłogę blaszany kubek. Kubek potoczył się z brzękiem, brzęknął, potoczył się hałaśliwie, po czym wylądował gdzieś pod stołem i – nastała cisza. Cisza zdumiewająca, wprost głębinowa. Jeszcze przed chwilą wyło, huczało, gwizdało, jęczało, jak gdyby dusze potępione oblegały dom, a teraz jakby świat (a razem z nim drgający od wichury dom) zanurzony został w głębinową ciszę. I oto w tej ciszy otworzyły się drzwi. Upiornie cicho otworzyły się drzwi. Do kuchni wszedł Tadek. „Ja teraz nie wiem, czy tak było naprawdę – pisała później Czarna do Rudej – ale tak to odczułam (i nie tylko ja). Wyobraź sobie, ten nieustający hałas ustaje i w ciszy, drzwi, które normalnie skrzypią, otwierają się bezszelestnie, po czym wchodzi Tadzio, zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, siada przy piecu, zdejmuje czapeczkę, rozciera policzki i najzwyczajniej w świecie... – Znalazłem ją w lesie – powiedział i siadł na ławie możliwie najbliżej paleniska kuchni. Tak to powiedział najzwyczajniej, jakby absolutnie nieświadom wrażenia, jakie wywiera oraz tego, że wszyscy są zgromadzeni w kuchni, że na niego patrzą, jak patrzą na niego! – Ale duje – dorzucił jeszcze, lekko, za lekko i, wyobraź sobie, znowu usłyszeliśmy wiatr. A ze mną stało się coś, jakby mnie ktoś z tego zaskoczenia odczarował i zobaczyłam, że po pierwsze Tadek jest potwornie zmarznięty, a po drugie potwornie zmęczony, po trzecie napięty, wprost na granicy jakiegoś wybuchu czy łez. Więc zapytałam szybko: – Kogo znalazłeś?A Tadek tylko skinął głową w stronę drzwi. – Jest tam – powiedział. – Na werandzie. – Ktoś obcy na werandzie i Baca nie szczeka? – rzekła wówczas cicho, jakby do siebie, babcia. Jej pociągła twarz spalona przez słońce, ogorzała od wiatru, o ostrych, niezmiernie wyrazistych rysach, przypominająca nieco twarz legendarnego Sabały (gdy rozpuściła splecione w warkocz włosy i zdjąwszy chustkę odsłoniła wysokie, poorane zmarszczkami czoło) stężała, w oczach, jak u Sabały odrobinę sennych, pojawił się wyraz czujności, i teraz właściwie Babcia-Doktor przypominała (z twarzy i postawy) starego zbójnika gotującego się do odparcia niewiadomego niebezpieczeństwa...” Chwila czujnego namysłu trwała krótko. Babcia energicznie ruszyła ku drzwiom. Nie zdążyła. Drzwi otworzyły się tym razem z normalnym, jękliwym skrzypieniem (słyszalnym w wichurze!) i na progu stanęła nieznajoma dziewczynka. W czerwonym, puchowym kombinezonie. – To ja go znalazłam! – oznajmiła dobitnie. – Tego chudego długonóżka. Stał w śniegu i jedną ręką trzymał się drzewa, a drugą ciupażki. Jak tylko zobaczyłam, że w ten sposób stoi, od razu wiedziałam, że trafiłam. A ty nie patrz na mnie złym okiem – dodała, już do Tadka. – Mówię prawdę. Ja zawsze mówię prawdę, chyba że – dodała chytrze – chyba że mam sekret. A zwłaszcza wspólny sekret – uzupełniła z tak wyczuwalną wieloznacznością, że Tadek, który na razie zrozumiał tę aluzję w najprostszy, sam się narzucający sposób – zapamiętał i słowa, i ton, i spojrzenie. Ale o tym, jak bardzo zapamiętał, dowie się później. Z udaną nonszalancją odwrócił głowę w bok, spojrzał w rozżarzone fajerki. Wspólny sekret... To ja go znalazłam... tak powiedziała bezczelnie ta smarkula. Nie zdradziła jednak wspólnego sekretu: że znalazła również moją wełnianą czapeczkę, ani tego co zobaczyła. Ale jeśli powie... jeżeli powie, jak się skompromitowałem, to... zamorduję... zamorduję! Nie spuszczał oczu z rozżarzonych fajerek, siedział blisko kuchni (Boże, jaki był zmarznięty, kiedy babcia to zauważy?), lecz kiedy obserwująca go bacznie Uliśka zobaczyła, że na jego policzku pojawia się poszerzająca się z wolna czerwona plama, od razu wiedziała, że to nie odblask ognia, a oznaka wzbierającej w nim nieprzytomnej wściekłości. – Że gdzie trafiłaś? – zapytała szybko. – Do domu słabych dzieci – odparła dziewczynka. – Tu jest prywatny pensjonat „Szarotka” dla dzieci o osłabionej odporności, który przyjmuje jedno dziecko nieodpłatnie? – spytała jednym tchem. – Jest – odpowiedziała sama sobie. – A ja właśnie jestem nieodpłatna. – Ja jestem nieodpłatne dziecko! – zaprotestował z wrzaskiem Gorylek. – Jesteś nieodpłatny chłopiec. A ja będę nieodpłatną dziewczynką. Razem dziecko. Jeżeli umiesz liczyć do dwóch. A zresztą, jeżeli nie chcecie mnie przyjąć za darmo, możecie mnie zatrudnić. Umiem obchodzić się z małymi dziećmi. Takimi jak ten – wskazała palcem Gorylka. – Ja dziecko?! – oburzył się Gorylek. – A! Tu cię mam! – zawołała triumfalnie nieznajoma. – Miejsce jest wolne! Powiedziałeś, że jesteś nieodpłatne dziecko. A teraz mówisz, że nie jesteś dzieckiem. Więc... – Ja nie chcę do domu – rozbeczał się nie na żarty przerażony Gorylek. Uliśka słuchała tej wymiany zdań oszołomiona. I – jak jej się to często zdarzało słuchając, przeżywając coś, jednocześnie w myślach pisała do Rudej: „...powiadam Ci, Ruda, to wszystko było zupełnie surrealistyczne. Jak z filmu grozy. Nawet babcię, która, jak wiesz, rzadko traci głowę, jak gdyby na moment coś zablokowało”. Naprawdę zaś Babcia-Doktor myślała. Patrzyła na nieznajomą dziewczynkę i myślała tak intensywnie, że przez ów zauważony przez dociekliwą Uliśkę moment istotnie zachowywała się tak, jakby straciła zdolność do jakiejkolwiek reakcji. Aż ocknęła się. – Dość tego! – powiedziała wreszcie. – Gorylek, uspokój się. A ty – zwróciła się do nieznajomej – opowiedz wszystko. Po kolei. – Skąd się wzięłaś przede wszystkim – mruknął Tadek ledwo słyszalnie, dziewczynka jednak usłyszała. Zachichotała. Tadek aż zmrużył oczy, bo stale się zmieniała, przekorny chochlik ustępował miejsca dziwnie nieuchwytnej, drwiąco zagadkowej istocie. – Taki duży, a pyta, skąd się biorą dzieci! No! Więc ja się też stamtąd wzięłam. Przyszłam – dodała poważniej – i jestem. A to – nieco teatralnym gestem otworzyła drzwi do sieni – jest moja walizka. A to – jest mój pies. To znaczy suczka. Wabi się Mądrusia. Walizkę wniosła. Bez szczególnego, jak się wydawało, wysiłku. A pies wszedł sam. Walizka była nieduża, z ciemnobrązowej, miękkiej skóry, bardzo elegancka. A suczka – suczka była po prostu wytworna. Zrobiła prawdziwe entree: wkroczyła lekkim, pełnym wdzięku krokiem. Po czym przystanęła i spoglądała, jakby mówiła: patrzcie i podziwiajcie! W chwilę potem zaś zaczęła niespiesznie, jakoś tak po gospodarsku obchodzić całą kuchnię. – Podoba jej się tu – stwierdziła z zadowoleniem dziewczynka. – Mnie też. Nigdy jeszcze nie byłam w takiej dużej kuchni z piecem. Cieszę się. A opowiadać teraz – obrzuciła babcię chytrze przymilnym spojrzeniem – nie będę. Jeśli pani pozwoli – dodała grzeczniej, było jednak w jej tonie coś... co mogło każdego wyprowadzić z równowagi. Gdyby mu dała na to czas. – Muszę się rozebrać, bo się już strasznie rozgrzałam. A on – znowu to spojrzenie dziwnie chytre na Tadka – powinien się ubrać. I rozgrzać. Choć prawie wlazł w kuchnię i przypieka się. Jakby chciał sam z siebie przyrządzić danko. Późno. Zjadłabym co. A i Mądrusia też. „Wygłosiła takie oto maleńkie przemówienie i wiesz – nagle zdałam sobie sprawę z tego, że ona wspaniale się bawi. Że gra. Jak na scenie. A zarazem czaruje. Dosłownie, stara, trzyma wszystkich pod jakimś czarem. Spojrzałam na dzieci. Słuchaj, żadne poza Gorylkiem, sprowokowanym zresztą, w ogóle się nie odezwało. Nikt się nie roześmiał. Gapili się z otwartymi ustami jakby... obezwładnieni. Właśnie: ona nas wszystkich, włącznie z babcią i pogodą, obezwładniła. Dzieci siedziały tak cicho, że po prostu o nich zapomniałam. Wygłosiwszy zatem takie oto maleńkie przemówionko, nieznajoma dziewczynka rozpięła zamek błyskawiczny swego czerwonego, puchowego kombinezonu, zrzuciła z głowy kaptur, potrząsnęła głową. I wtedy... Dopiero wtedy po raz pierwszy dzieciaki zareagowały. Powstawały z miejsc. Bo ona ma włosy... Ruda, powiadam ci, że chyba żadna inna dziewczynka na świecie nie ma takiej masy włosów. Wspaniałych. hebanowo-czarnych, tak czarnych, że ja... ja, Czarna, poczułam się przy niej blondynką! Te włosy, bynajmniej nie sfalowane czy poskręcane, zdawały się, rozumiesz, rosnąć w górę, co ja mówię, nie rosły w górę, a wytryskiwały jak fontanna, by w górze, złamawszy się jak fontanna – spływać z powrotem w dół czarną, lśniącą kaskadą. Dzieciaki wstały z miejsc i natychmiast wstała również Mądrusia. Nieco – rzecz dziwna, jedna z tych zagadkowych rzeczy – zapomniana. – Nie bójcie się, ona nikogo nie ugryzie. Ona tylko hi, hi, pokazuje, że też ma co pokazać... – Jezusieńku! – szepnął Totek. – One są prawdziwe? Te twoje włosy? – Prawdziwe – odparła dziewczynka najzwyczajniej na świecie. – I p r o s t e – dodała z wyraźnym naciskiem. Może z dumą? I wysunęła się z puchowego wdzianka. Jak motyl z już mu niepotrzebnego kokonu. Porównanie nawet trafne: w czerwonym, puchowym, bardzo puchowym kombinezonie ze swymi czarnymi, nieprzeniknionymi, a jednak pełnymi wyrazu oczami wyglądała jak krępe i grubaśne dziecko eskimoskie. Ledwo zaś kombinezon opadł, po pierwszym zaskoczeniu włosami (stopniowała to smarkula!) zobaczyliśmy, że stoi przed nami smukła, harmonijnie zbudowana dziewczynka. Nie, więcej: zrzuciwszy kokon, ta poczwarka przemieniła się w prawdziwą księżniczkę, naprawdę cała się absolutnie zmieniła, szlachetność, wdzięk, dystynkcja, to się czuło, rozumiesz... Dopóki się znowu nie odezwała. Odezwała się i uderzył mnie zaskakujący kontrast, zastanawiające konstrasty w jej zachowaniu się, mimice. Myślałaś, że już wiesz, już rozumiesz, a tu nagle coś sztucznego, coś jakby nie pasującego. – Naprawdę jestem głodna – rzuciła z pewną arogancją. – Późno już. I lepiej coś zjeść, dopóki się ta chata nie zawali. Bo potem trudno będzie coś znaleźć... Wiesz, Rudasku, trudno w to uwierzyć, ale to naprawdę był jakiś czar. Bo ja podczas tej całej groteskowo niesamowitej sceny zapomniałam o tym, co dzieje się na zewnątrz. A ledwo to powiedziała, ledwo pozwoliła, byśmy sobie o wszystkim, co nie było nią, przypomnieli, odczułam dygot świata. A zwłaszcza dygot naszego domu. Dygotał jak w gorączce, jakby istotnie miał za chwilę się zawalić. I oczywiście natychmiast przypomniałam sobie najważniejsze; że ciągle nie ma tatusia!” Oczekiwanie: Emuś – Gdzie jest Ciaptak, Tadziku? – spytała babcia. – Nie wiem, babciu. – To nie wróciliście razem? Poszedł ciebie szukać! – Ale to ja go znalazłam – sprostowała natychmiast dziewczynka. Tadek spojrzał w stronę, gdzie stała, z czerwonym kombinezonem u stóp, i nie zobaczył jej! W miejscu, gdzie przed sekundą(?) stała, leżał rzucony niedbale czerwony, puchaty kombinezon. Lśnił jak grożące burzą czerwone oko słońca. Jak ogromny, malinowy księżyc. Albo... jak kałuża krwi? Przymknął oczy walcząc z mdłościami. – Tadziku – głos babci był bardzo łagodny – powiedziałam, że Ciaptak poszedł ciebie szukać. Tadek usłyszał, choć głos babci dobiegał jakby zza ściany. I od razu wiedział, że tamtych słów: „ale to ja go znalazłam”, nie usłyszał nikt poza nim. Więcej: nikt poza nim (nawet dzieciaki ciągle stojące) nie zauważył, a w każdym razie nie zauważył świadomie, że nieznajoma już wcale nie stoi w miejscu, gdzie dopiero co ją widzieli, że tam leży tylko ten kombinezon, jak lśniąca, czerwona kałuża krwi. I właśnie wówczas, po raz pierwszy od momentu, kiedy mała, silna dłoń powstrzymała jego rękę z uniesioną do ciosu ciupażką i nastąpiło wszystko, co nastąpiło, co przyniósł do domu, zyskał pewność, że te doprowadzające go do szaleństwa i rozpaczy błyski, które pojawiały się jakby wyłącznie po to, by mu ukazać przeczuwany sens i znowu pogrążyć w tym większej, jeszcze czarniejszej ciemności, to były sygnały. To są sygnały. Odczuł wielką, wyzwalającą ulgę. Coś, co zaciskało mu gardło, co sprawiało wrażenie, jakby już nigdy nie mógł swobodnie złapać tchu, pozwoliło mu wreszcie szerokim haustem zaczerpnąć powietrza. Nie musiał otwierać oczu, by wiedzieć, gdzie ona teraz była. Właściwie nie zamierzał ku niej spojrzeć. I pewno by nie spojrzał, gdyby nie odezwały się bębenki. Dobiegły go ciche, delikatne dźwięki, rytm zrazu powolny, potem szybszy, nabierający siły i wyrazu. Uchylił powieki i nie odwracając głowy spojrzał: siedziała w najciemniejszym kącie kuchni. Można by ją wziąć za istotę pozbawioną życia, o oczach nieruchomych jak oczy bogini. Tylko jej ogromne, hebanowe włosy poruszały się rytmem tajemniczym i wymownym. Ledwo to dojrzał – bębenki umilkły. Otworzył oczy prosto na babcię. Stała naprzeciw: długa, lekko pochylona ku niemu, jak znak zapytania wpatrzona w oczekiwaną odpowiedź. – Nie, babciu, nie wróciliśmy razem – nie miałem pojęcia, że poszedł mnie szukać – odpowiedział i przeciągnął się. Całym sobą przeciągnął, wyciągnął, jakby go rozpierało zdrowie i siła, jak człowiek budzący się leniwie z głębokiego, zdrowego snu. I tak też teraz wyglądał, choć dopiero co siedział zdrętwiały niby kawał zmarzniętego drewna. Rozpierała go siła i zdrowie, zwłaszcza siła, czuł ją w sobie, czuł, że jest lekki, tak lekki, że mógłby poszybować nad górami, polecieć wszędzie, a zarazem nabierał ciężaru: nie liść niesiony wiatrem, a młot rzucony z rozmachem przez ustanawiającego rekord wszechczasów miotacza. A jednocześnie wzbierał w nim nie pozbawiony niezrozumiałej złośliwości śmiech. Na zewnątrz kolejny raz wezbrał wiatr, nową wściekłą falą, jakby uniosły się wolne, szumne wody powodzi, która przez chwilę bawi się domem, zanim go porwie, zakręci nim obłędnie w pełnym wirów nurcie; światło zamrugało, zgasło i zaraz potem znowu się zapaliło przywołane strachem przerażonych dzieci. Babcia stała nieporuszona. Patrzyła na Tadka. Patrzyła z taką uwagą i zachłannością, jakby widziała go ostatni raz w życiu i chciała wbić sobie w pamięć najdrobniejsze szczegóły jego wyglądu. Ściągnięte w zamyśleniu brwi nadawały jej wyraz groźny i pełen cierpienia. Uliśka zobaczyła wszystko jednym rzutem oka; wyraz twarzy babci, oraz to, że Gorylek bez przerwy zwilża językiem suche wargi: mały umiera ze strachu, wszyscy się boją, a babcia... Oczy Tadka miały taki wyraz, jakby absolutnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś mu się przygląda, jakby teraz właśnie o czymś śnił, o czymś, co sprawiało mu dziwnie złośliwą satysfakcję. Nagle poczuła, że straszliwie boli ją głowa, że oszaleje, jeżeli natychmiast coś się nie stanie. Wiedziała, że powinna ruszyć się, robić coś, uspokoić dzieci, wyjść po ojca, odczarować Tadka i babcię – lecz nogi miała jak zatopione w cemencie. Przed jej oczami wszystko zafalowało, w nozdrza uderzył silny zapach. Zapach fiołków? Fiołków? Może strachu... Zanim zdążyła w odmawiającej posłuszeństwa głowie sprecyzować doznanie, przez wycie wichury przedarło się głuche, stłumione szczekanie Bacy. – Ciaptak! – rzekła babcia z ulgą osoby, która wyzwoliła się z kleszczy pajęczaka. – Tatuś! – szepnęła Uliśka i przyłożyła rękę do piersi, by powstrzymać nagły łomot serca.To ona zgadła.Wszedł poprzedzony falą zimnego powietrza, która wtargnęła znienacka, jakby sam diabeł chuchnął potężnym chuchem z głębi swego lodowatego wnętrza. Faktycznie wyglądał tak, jakby trzymał za ogon Belzebuba. I rzeczywiście coś trzymał: oburącz obejmował coś, co przypominało wielki tłumok bielizny do prania owiniętej w barwny, kraciasty pled. Jego twarz aż po oczy przesłonięta kapturem wydała się Uliśce obca, jakby maska wciśnięta na znajomą twarz. Maska! Miała ochotę zedrzeć tę maskę. Zanim zdążyła zrobić jakiś ruch, zanim ktokolwiek się poruszył, drzwi, które pozostały otwarte, zatrzasnęły się same. Z taką siłą i w taki sposób, jakby ktoś umyślnie chciał uderzyć w plecy stojącego w progu. Profesor Sandecki pochylił się do przodu. Uliśka podbiegła, by wziąć z jego ręki tłumok. Tadek nie ruszył się, lecz jego oczy straciły wyraz człowieka pogrążonego we śnie, rozjaśniły się wyrazem czujności: teraz, uważaj... – Uważaj – powiedział profesor Sandecki. – Ostrożnie. „Słuchaj, Ruda – relacjonowała potem w długim liście tę scenę Uliśka – żaden pisarz nie wymyśli tego, co wymyśla życie. Więc lepiej teraz znowu zaczerpnij powietrza. – Uważaj – powiedział tatuś – ostrożnie. Wzięłam z jego rąk ten tłumok, najostrożniej jak potrafiłam, lecz pled mięciusieńki niebiańsko odwinął się trochę. Spojrzały na mnie... oczy... Duże, niebieskie, szeroko otwarte. Poważne, a zarazem rozpromienione... Później ci opiszę, jakie to jest spojrzenie. Na razie stoję, te oczy patrzą na mnie, a tłumok wysuwa mi się z osłupiałych rąk. Byłabym go upuściła, gdyby nie ta nieznajoma. Chwilę przedtem w ogóle jej nie widziałam, jakby gdzieś znikła, co uświadomiłam sobie dopiero wtedy, kiedy się tak nagle zmaterializowała koło mnie i podtrzymała tłumok nieoczekiwanie silnymi rękami. – Dziecko – stwierdziła rzeczowo. – Znalazłeś je w lesie? – spytał Tadek dziwnym głosem. – Tak jakby – odparł tatuś i siadł na ławie ciężko jak spracowany drwal. – W każdym razie zostanie teraz u nas – dorzucił jeszcze. – Nieodpłatnie? – zainteresowała się natychmiast dziewczynka.Tatuś przytaknął, a ja mimo woli jęknęłam... – Jeszcze jedno nieodpłatne dziecko. Tatku, zbankrutujemy. Nie chciałam tego powiedzieć, stara. Naprawdę nie chciałam. Bo to było tak, jakbym uderzyła skopanego, bo widziałam, że z tatusiom coś niedobrego się dzieje, że w ogóle coś niedobrego się stało. Ale wiesz, ledwo wiążemy koniec z końcem... bo wszystko musi być najlepsze, pełnowartościowe, zresztą mniejsza. Dalszej rozmowy nie było. Teraz zmaterializowała się babcia. Najpierw popatrzyła na tatusia. Trwało to chwilę, lecz nie chciałabym być w jego skórze. Później, bez słowa, wyjęła mi tłumok z rąk, odwinęła i postawiła na podłodze dziecko”. Był to chłopczyk. Roczny chyba. Miał okrągłą, dużą, jeszcze niemal niemowlęcą głowę, bardzo jasne, prawie białe włoski i duże, szeroko otwarte, niebieskie oczy. Postawiony na podłodze – stał. Stał spokojnie, bez ruchu i tymi dużymi, niebieskimi, pełnymi niezmąconej pogody oczami patrzył. Patrzył jakby do środka, jakby poprzez, zapatrzony w coś, co tylko on jeden mógł widzieć. Uśmiechał się leciutko samymi wargami, a właściwie to cała jego twarz uśmiechała się z wyrazem niewymownej, oderwanej błogości. Była to niewątpliwie twarz dziecka, ale dziecka, które spogląda na świat z nieskończenie wysoka, z niezmierzonej dali, pełna tajemniczej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika wiedzy. – Dzień dobry – powiedział Gorylek i głośno przełknął ślinę: Gorylek natychmiast pokochał małego gorącą, pierwszą w życiu miłością! – On na pewno jeszcze nie mówi – szepnął Totek.Chłopczyk przesunął oczy ku Gorylkowi. – Dzień dobry – powiedział cicho. – Jak się nazywasz? – spytał Gorylek uszczęśliwiony. – Emuś – powiedział chłopczyk i opuścił oczy, dopiero teraz najwyraźniej zmieszany, jakby dopiero teraz świadom tego, że jest ośrodkiem powszechnej uwagi. I zgasło światło. Bez żadnej zapowiedzi. W mgnieniu oka kuchnię pochłonęła smolista ciemność, w której czerwonawe krążki fajerek żarzyły się jak wilcze ślepia. Zza ścian domu dobiegał nieustanny, trudny do wytrzymania łoskot, niby atak rozjuszonych duchów powietrza. Niczego nie było słychać poza tym łoskotem, świat stał się wyjącą, huczącą ciemnością. Aż w ciemności ukazała się duża, naftowa lampa. Trzymała ją w pewnych rękach Babcia-Doktor. Jakim cudem zdołała ją w tej ciemności znaleźć i zapalić? – pomyślał z niechętnym podziwem profesor Sandecki. „W świetle lampy zobaczyłam taki oto obraz – pisała Uliśka. – Tatuś wstał z ławy, jakby zamierzał skoczyć komuś na ratunek. Dzieciaki padły na podłogę. Wiesz, odruch: kryj się, z wojennych filmów. Tylko Gorylek siedział na podłodze i przyciskając ręce do uszu cieniutko piszczał. Cieniutko, lecz tak przenikliwie, że ten pisk przedzierał się przez łoskot wichury, jakby ktoś strasznie «kakafonicznie» przesuwał po tym wietrze smyczkiem, lub... lub... nie wiem co, brak mi już słów. W każdym razie ten dźwięk był gorszy niż zajadłe porywy wiatru. Tadek... Tadek patrzył tam, gdzie za chwilę wszyscy spojrzą. Wiesz, ciągle muszę myśleć o tym, co zobaczyłam wtedy w jego twarzy, usiłuję to uchwycić, bo przecież nie miałam czasu dobrze się przyjrzeć. Na nic nie było czasu. Wydarzenia leciały jak w przepychance, następowały sobie na pięty. – Dzieci, wstać! – zakomenderowała babcia. – Gorylek cicho. Nic się nie dzieje. Mówiłam wam, że to tylko orawiak. I że ten dom ma sto lat i przetrwał sto... Co... co z wami... Dzieciaki nie wstały. Uniosły głowy. Wszystkie patrzyły w jednym kierunku. Tam, gdzie przez cały czas patrzył Tadek. Chłopczyk stał, gdzie go babcia przed paroma minutami postawiła. Stał spokojny, nieruchomy, szeroko otwarte niebieskie oczy patrzyły gdzieś z niezmąconą pogodą. Jak gdyby nic się nie wydarzyło. Jakby się w ogóle nic nie działo. U jego nóg leżał pies nieznajomej dziewczynki, ten zabawny, wytworny szczeniak z wielkimi jak poduszki, puchatymi, beżowymi łapami. Pyskiem dotykając stóp. Leżał w pozie znamionującej najwyższe, bezgraniczne oddanie. Ty to sobie wyobraź, Ruda. Ty to sobie wyobraź. W środku takiego piekła, takiego zamętu, w chaosie Początku Czasów, kiedy przeróżne żywioły kotłowały się i walczyły ze sobą, aż do momentu, kiedy ktoś powiedział: niech się stanie światłość. Nikt nie powiedział: niech się stanie światłość, ale światłość stała wśród nas. I nagle pojęłam, że wszystko nie dzieje się przypadkiem, ta wichura, te wściekle atakujące duchy powietrza, to wszystko jest po coś, że zostaliśmy (tzn. cała nasza rodzina włącznie z nieobecną mamą) porwani przez trąbę powietrzną czy cyklon, a ten nieziemski chłopczyk stojący w oku cyklonu (oko cyklonu?) jest zapowiedzią śmiertelnego niebezpieczeństwa i zarazem ocalenia”. Diabelski krąg – Ona zwariowała – powiedział ponuro Ireneusz. – To nienormalne, żeby młoda, pełna życia dziewczyna zakopywała się na takim odludziu, i oto skutki. Co tak kręcisz głową, Ruda? Czy to normalne, ten list? Te mistyczne brednie... – Mylisz się, nadziejo polskiej genetyki – powiedziała cicho Danka. – Na całej linii się mylisz. I nie tylko dlatego, że nie znasz dobrze Uliśki. Niestety, nie tylko. – Jak to, niestety? – Gazet nie czytasz, radia nie słuchasz, chyba że audycje naukowe. – Nie mam czasu, ja... – Wiem, wiem. Wiem, że chciałbyś doprowadzić do końca to, co jak uważasz, porzucił profesor Sandecki. Świata nie widzisz poza genetyką! Jak on niegdyś zresztą. A tymczasem świat robi się coraz bardziej skomplikowany i niebezpieczny. Chaos Końca Czasów. Nie krzyw się. Masz, przeczytaj to. Ireneusz z lekką odrazą wziął podawaną mu małą, piegowatą dłonią gazetę. – Tu, gdzie zakreśliłam. Uprowadzenie obcokrajowców. Afrykańska Agencja Informacyjna PANA podała, że niezidentyfikowani sprawcy schwytali kilkudziesięciu cudzoziemskich specjalistów, głównie geologów, i prowadzą ich obecnie w nieznanym kierunku. Pięciorgu spośród nich udało się uciec. Z ich relacji wynika, że pilnowana przez kilkuset porywaczy (rebeliantów? bandy maruderów?) kolumna posuwa się pieszo w głąb Afryki cierpiąc głód i pragnienie. Wśród uprowadzonych są cztery kobiety: Portugalka, Angielka, Kanadyjka i Polka. – Polka – powtórzył Ireneusz pobladły. – Myślisz... nie myślisz, że... – Nie myślę. Wiem. Pani Sandecka właśnie tam była i była tam jedyną Polką. – Boże! Myślisz, że oni... już wiedzą? – Nie sądzę. Jeszcze zanim dostałam ten list od Uliśki... dzwoniłam. Telefon nie odpowiadał. Wydało mi się to dziwne, bo zawsze ktoś jest. Poinformowano mnie, że orawiak uszkodził linie elektryczne i telefoniczne, i że jeszcze wieje. – Podała mu gazetę. – Czytaj. W wielu regionach od kilku dni dają się we znaki silne wiatry. W górach wichura dochodząca okresami do 140 km/godz., zerwała 300 odcinków napowietrznej sieci elektrycznej średniego i niskiego napięcia. Uszkodzeniu uległy także linie telefoniczne. Wiatry przyniosły silne ochłodzenie. – Zaraz ... więc jak przyszedł ten list? – Otóż to. Nie przyszedł. Ktoś go wsunął pod nasze drzwi. W zaklejonej kopercie, ale bez znaczka. Na tym nie koniec. Rozmawiałam z dozorczynią. Wiesz, sprzątać to ona nie lubi, ale pilnuje. Widziała dziś kogoś obcego. Wchodził do naszej klatki. Ktoś wysoki, bardzo szczupły. Rysy twarzy miał jak biały człowiek. Ale był czarny... Ireneusz wyjął z kieszeni fajkę i w zamyśleniu wodził nią po wargach. Danka przyglądała mu się w napięciu. Jaki on właściwie był, ten Irek. Wysoki, szczupły, rysy ostre, twarz surowa, włosy krótko ostrzyżone jak u chłopca. Czoło intelektualisty w chłopięcej twarzy, głęboko osadzone ciemnoniebieskie oczy – i może bezustanna praca myśli – nadawały mu wygląd starszego niż był. A i tak był okropnie stary: dwadzieścia cztery lata. – To będzie taki wieczny chłopiec – mówiła nie bez przekąsu pani Sandecka, matka Uliśki. Ireneusz Iwiński – lat dwadzieścia cztery. Studia systemem indywidualnym ukończył już dwa lata temu i został asystentem profesora Sandeckiego, jego najbardziej wtajemniczonym współpracownikiem. Geniusz. Ale czy on ma serce ten geniusz? Nie był obojętny Uliśce, niestety nie... Danka mimo woli westchnęła: czy dzieci muszą powtarzać życie swoich rodziców? To się podobno często zdarza. Danka wybierała się na psychologię i była mocna w „literaturze przedmiotu”. Chwilę milczeli, jakby po to, by Ireneusz miał czas przetrawić w swojej „intelektualnej” głowie to, co usłyszał. – Przeczytaj mi z łaski swojej raz jeszcze ten list – powiedział wreszcie. – Od początku do końca, tylko powoli. Tym razem ci nie przerwę. – Dobrze – powiedziała Danka i omal nie dodała: panie profesorze, taki był uroczysty.„...i zarazem ocalenia” – podjęła. – W tym miejscu mi przerwałeś.Ireneusz nie drgnął. Siedział, jak poprzednio, w fotelu, z jedną nogą podciągniętą, szczupłymi palcami obejmował kolano, a fajka zwisała mu z ust zapomniana, jak wszystko, co nie było listem. Spojrzenie miał szkliste jak Sherlock Holmes, kiedy zapadał w swoje okresy twórczego lenistwa. – Dalej jest tak: „– Nie słyszeliście, co Babcia-Doktor powiedziała? Wstawać. Wstawać! Nie bać się. To tylko wiatr. Wspaniały wiatr! Nie, Ruda. Tego nie powiedział tatuś. Tego nie powiedziałam ja. Ani Tadek. To powiedziała o n a. Znowu bezszelestnie jakoś wysunęła się w krąg światła naftowej lampy na środek kuchni. Wichura była taka, że każda belka w tym mocnym, starym domu dygotała. Jednak do tej pory, dzięki szczelnie zamkniętym okiennicom, wewnątrz czuło się jedynie narastające stopniowo zimno, słyszało się jakieś lekkie poświsty. Lecz gdy ona tak się znowu pojawiła, poryw wiatru wdarł się do kuchni (jakim cudem?!), uniósł jej włosy, które rozwiały się w szalonym tańcu iskrząc się przy tym, jakby miała na głowie strzelające iskrami ognisko. Przez sekundę widziałam ją jakby w złocistym pyle zachodzącego słońca. I w tej sekundzie, może dlatego, że myślałam przedtem co myślałam, że moje zmysły stały się jak anteny nastawione na wyłapywanie fal dobiegających z Wszechświata, po raz pierwszy przyjrzałam się jej twarzy. Nie wiem, jak przedtem mogłam tego nie zauważyć. Widzisz, Ruda, ta dziewczynka, smukła, bardzo harmonijnie zbudowana, jakaś taka arystokratyczna, ma co prawda europejskie rysy twarzy, zgrabny nosek, lecz jest dziwnego koloru. Nie, nie czarna, koloru starej kości słoniowej, w którą wtarto do połysku coś szarego, np. popiół, bo ja wiem co. Wargi murzyńskie, śliwkowo-pomarańczowe. Murzynka? Okręciła się tanecznie, wężowo jakoś, końcami popielatych palców uniosła wyimaginowaną spódniczkę, tańczyła – płomień lampy zafilował, lub lampa drgnęła w rękach babci, gra cieni, których nigdy nie ma przy świetle elektrycznym, sprawiała takie wrażenie, jakby dziewczynka poruszała się w kole czarnych tancerzy podskakujących na jednej nodze – aż znalazła się przed tatusiem. – Jestem Matylda – powiedziała tańcząc w miejscu, wiesz, coś w rodzaju parodii drobionego, czy też wężowego tańca, bo wyginała się ledwo dostrzegalnie jakoś wężowo, a jej niesamowite włosy uspokajały się z wolna, aż zastygły w swym wodospadowym kształcie. Wówczas i ona znieruchomiała. – Matylda dwojga imion. Pierwsze jest też na Ma. Nie powiem jakie – uzupełniła. A tatuś... Tatuś, słuchaj Ruda, tatuś nie zapytał: kto to jest? W ogóle nie okazał zdziwienia” – podkreślone w liście. Ireneusz gwizdnął cicho. „– Znalazłeś ją w lesie? – czytała dalej Danka. – Tatuś na wpół pytająco na wpół twierdząco zwrócił się do Tadka. – Tak jakby – odparł jego słowami Tadek. – W każdym razie oświadczyła, że zostanie u nas. Ona, jej walizka i jej pies. Tak powiedział i wtedy między nim a Matyldą przeleciała błękitna błyskawica, może zielona, widziałam, i choć nie spojrzeli na siebie, to było tak, jakby mrugnęli porozumiewawczo. Ostatecznie możesz uznać, że to wszystko wymyślam: nic nie mogę na to poradzić. – Pies jest jego – powiedział dobitnie Gorylek. – Pies jest Emusia. Och, powiedział to w taki sposób, że nie miałam wątpliwości, co się z nim dzieje: ta kruszynka, to chuchro gotowe było bronić chłopczyka przed całym światem, nigdy w życiu go nie zapomni! – Rusia! Matylda powiedziała to bardzo cicho, cichym, nakazującym szeptem, właściwie prawie niesłyszalnym w nieustającym wyciu wichury. I Mądrusia opuściła chłopczyka. Najpierw jakby sekundę się namyślała. Potem wstała i tym swoim krokiem lekkim i wytwornym podeszła do Matyldy i siadła przy niej eksponując tym razem jakby popiersie egipskiego sfinksa. Gorylek wysunął do przodu zaciśnięte piąstki, poczerwieniał... Zapewne spróbowałby zaatakować, choć nic w postawie chłopczyka nie zdradzało, aby zauważył odejście psa. Lecz drzwi od sieni znowu otworzyły się jakoś znienacka (może dlatego, że w hałasach spowodowanych wichurą nie było słychać kroków w sionce) i weszła stara Gąsienica-Ciaptak. Dzieci podzieliły to arystokratyczne nazwisko góralskie na dwa: żonę nazywają Gąsienicą, a męża Ciaptakiem. Weszła więc Gąsienica okutana chustą, dosłownie pełna wiatru, który przewiał ją na wskroś i przywiał z odległości czterech kilometrów. – Ja mu dam temu zbójowi! – powiedziała groźnie. – Przywiązać Bacę na taki czas. Gdzie on jest, panienko Maryś? – to już łagodniej, do babci. Normalnie dzieci okropnie śmieszyło, że stara Ciaptakowa zwraca się w ten sposób, do niewiele tylko starszej babci. Teraz jednak nikt się nie roześmiał. – Baca przywiązany?! – rzekła powoli babcia. – Przecież Ciaptak...Nie skończyła. – Panno Przenajświętsza! – krzyknęła Gąsienica i ugięła kolano. – A kto to... co to... Stała prawie w przyklęku, a każda zmarszczka jej chudej twarzy o ostrych góralskich rysach wyrażała najwyższe osłupienie. Drżącym palcem wskazywała Emusia. – Panienko Przenajświętsza! – powtórzyła nabożnie. – Jak Pan Jezusik. – Prędzej mały Budda – mruknął tatuś, i chyba tylko ja to usłyszałam. Chłopczyk pozostał nieporuszony. Patrzył po swojemu gdzieś poza, gdzieś poprzez, uśmiechał się leciutko, jakby wiedział o czymś niezwykle przyjemnym, niedostępnym dla innych. – Ciaptak poszedł w góry, Hanuś – powiedziała z naciskiem babcia. – Po Tadzika. Tadzik wrócił sam. A Ciaptaka nie ma do tej pory. I mówisz, że Baca przywiązany. Niemożliwe! Baca pobiegł za nim, ale go odpędził... – Zaraz, zaraz, panienko Maryś. To kto przywiązał Bacę? – Nie wiem, Hanuś. – I nie wrócił! A przecież idzie wicher, jakiego świat nie widział. – Idzie? – nie wytrzymałam. – A to co jest, to co jest? Gąsienica machnęła ręką. Jej chuda twarz była frasobliwa jak twarz świątka w przydrożnej kapliczce. – Przecież bym nie doszła, gdyby już przyszedł. A przyszłam. On dopiero w nocy drobionego puści. A i poduje ze trzy dni, albo więcej. Mój stary przecież to wie, gdzież on... – Zadzwonię do GOPR-u – powiedziała babcia. Ale to Gąsienica poleciała do drzwi. Z krzykiem. Bo oto, poruszając się bezszelestnie jak jej pani, podeszła do niej charcica Mądrusia. Przyjaźnie kiwając ogonem. – Ciaptakowa! Gdzie ty idziesz? – Po wodę święconą, panienko Maryś! Czegóż to go panienka Maryś do domu wpuściła? Toż to bies! Roześmiałam się. Wiem, że roześmiałam się histerycznie. Śmiałam się i śmiałam, i nie mogłam przestać. Dzieci dołączyły. A wtedy chłopczyk usiadł. Nie, nie klapnął. Stał i usiadł najzwyczajniej na świecie. – Zmęczyło się niebożę – zawołała porywając go w ramiona Gąsienica. – I głodne pewno. Cichaj, cichaj, maluśki – uciszała, choć on nie płakał. Tylko znowu spuścił oczy, znowu jakby zmieszany, najwyraźniej zmieszany. – A tego – kiwnęła głową w stronę Mądrusi – później pokropię. Czemu panienka Maryś wpuściła go do domu. To bies. – To nie bies. To pies – zawołał z uciechą Totek. – Chart afgański.Stara góralka przez chwilę milczała, jakby coś w sobie rozważając. – Iiii! Prędzej małpa – powiedziała z godnością człowieka w świecie bywałego. Więc znowu zaczęliśmy się śmiać. Ja i dzieci. Tatuś wyszedł, jakby nie mógł tego znieść. Wrócił bardzo prędko. – Próbowałem dzwonić do GOPR-u – powiedział znużonym głosem. – Telefon nie działa. Nie ma sygnału. Widocznie i linie telefoniczne są uszkodzone. – Cudownie! Wspaniale! Jesteśmy odcięci od świata – zawołała radośnie Matylda. Teraz wspominając myślę, że ucieszyło ją coś więcej niż tylko perspektywa przeżycia niezwykłej przygody (co dla niej zresztą jest niezwykłe, a co zwykłe). Ale dalej. Streszczam się już. Nie mam siły, choć piszę na trzy raty. A zatem zawołała: wspaniale, cudownie itd. Po czym podbiegła do Totka, chwyciła go za rękę. Nie umiem ci odpowiedzieć, czy zaproponowała: bawimy się w kółko graniste. Po prostu ledwo złapała Totka za rękę, dzieci zrobiły kółko. Kółko wzięło do środka starą Gąsienicę z Emusiem na ręku i zaczęło się wokół niej kręcić. Ruda, mnie się to kółko do tej pory kręci w oczach i nie przestaje. Tam, nad wierzchołkami gór wicher wiał z niepohamowaną, pierwotną siłą. Ale i tutaj, w naszej kuchni szalała jakaś pierwotna siła. Kółko kręciło się w kręgu światła. A od sufitu nie padało przecież żadne światło! Może ten mały świecił? Czort wie. Wiatr uderzał w dom krótkimi, częstymi porywami, poświstywał, grał. Dzieciaki z głowami odchylonymi do tyłu podskakiwały w rytm tych uderzeń. Jakby w rytmie bębnów. Nie wiem, czy to wiatr dostosowywał swój rytm do ich podskoków, czy odwrotnie, lecz naprawdę, był to taniec przy ogłuszającej muzyce bębnów. I fletów! Słyszałam bębny, słyszałam flety, diabelskie kółko kręciło się, a poza nim hasały cienie jakby jakieś fantastyczne, na poły śmieszne, na poły diaboliczne istoty, na które zajadle i radośnie polowała ta charcica Mądrusia. Wiodąca taniec Matylda śpiewała. Wyglądało na to, że śpiewa coś, po prostu krzyczy w silnym upojeniu. Nie tylko ona była w upojeniu. Żona Ciaptaka była w nie mniejszym upojeniu. Nie ujęła się pod boki, bo na rękach trzymała chłopczyka. Za to puściła drobionego, że hej. Przebierała nogami z błyskawiczną szybkością jak młody juhas, aż zsunęła się jej z głowy ciasno przecież zawiązana chusta i włosy, ciągle jeszcze czarne, rozwichrzyły się zadziornie. A chłopczyk na jej rękach... och, on teraz miał w twarzy wyraz nieziemskiej wprost błogości. Przymknął oczy, jakby słuchał, jakby jednoczył się z rytmem, w niewymownej błogości, w nieziemskim zachwyceniu. Babcia stała z taką miną, jakby z trudem opanowywała chęć włączenia się do tańca! Tadek siedział nieruchomo. Po prostu zmienił się w istotę pozbawioną życia, oczy miał zamglone (myśl sobie, co chcesz, ja to widzę!) jak u nieboszczyka. Wszystko wibrowało z napięcia, ja też wibrowałam, jeszcze chwila, a włączyłabym się do kółka i zaczęła krzyczeć. Ale to Tadek krzyknął. Znienacka. – O diaboté, diaboté – zaśpiewał, naśladując do złudzenia głos krajowców z afrykańskiej dżungli (z nagrania La féte sauvage Vangelisa, ostatnio jego najulubieńsza kaseta). – O diaboté, diaboté – zawołał śpiewnie. – O diaboté, diaboté – podchwyciły natychmiast dzieci. – O diaboté, diaboté – wołał Tadek jak w transie.To wystarczyło, abym zyskała pewność, że on wcześniej niż ja zauważył murzyńskość tej dziewczynki, ale on od wyjazdu mamy po prostu żyje Afryką. Co ja mówię, żyje w Afryce; gdybyś zobaczyła jego pokój! – O diaboté, diaboté – zaintonował raz jeszcze Tadek. A wtedy Emuś otworzył przymknięte w ekstazie oczy i – zatrzymał kręcące się coraz bardziej ekstatycznie kółko. Ruda, ja to wszystko odtwarzam z pamięci, lecz tym wyraźniej widzę. I jestem absolutnie przekonana, że kółko stanęło z a n i m ona zawołała: a my wszyscy bęc. W każdym razie było wielkie BĘC. Ja ci już więcej dziś nie napiszę. Długopis wypada mi z ręki. Zbliża się północ – godzina duchów. Duchy harcują na zewnątrz, duchy powietrza. ON, jak mówi stara Gąsienica, już chyba przyszedł w całej swojej grozie i wspaniałości. Ciekawa jestem, czy w tym naszym z pozoru uśpionym domu śpi ktoś poza dziećmi, a może i dzieci nie śpią, choć osobiście przypilnowałam, aby się położyły. Piszę do ciebie przy akompaniamencie tysięcznych odgłosów, zlewają się w jedną piękną i straszną muzykę, wykluczone, żebym słyszała na zewnątrz jakieś kroki, a jednak, powiadam ci, stara, wydaje mi się, że słyszę, nie tylko czuję, ale i słyszę, jak ktoś chodzi koło domu, czai się tam, w wyjącej ciemności, co oczywiście, formalnie biorąc nie jest możliwe, bo jeśli nawet ta śliczna charcica Mądrusia by nie zareagowała, to Baca – rodowodowy góralski pies musiałby podnieść raban. To bym słyszała, bo Baca śpi w sionce. Ciągle nie wiemy, kto go przywiązał. Ciaptak do tej pory nie wrócił. Światła nie ma. Telefon głuchy. Ale stara Gąsienica nie przejmuje się: Pan Jezusiczek jest w domu... Zupełnie zwariowała. A może nie? Może wszyscy zwariowaliśmy? Wiesz, że do tchórzy nie należę i kocham niebezpieczeństwo. Powiem ci wszakże, Rudasku, że tym razem jednak się trochę boję. Może dlatego, że mimo wszystko – podkreślone w liście – mimo wszystko czuję się tak, jak gdybym była jedyną tutaj osobą, która zachowała jaką taką trzeźwość i że to właśnie ja muszę nad wszystkim czuwać. Ale może to moje skrzywienie rodzinne: vide początek tego liściska. To potworna odpowiedzialność. Chciałabym, żebyś tu była ze wszystkimi swoimi piegami i dołeczkami i ...” – To już do mnie – powiedziała w tym miejscu Danka i ominęła to co było w następnych zdaniach, choć było nie do niej: „...i w tej chwili (w tej chwili!) zatęskniłam do Irka; jego racjonalizm bywa kojący. Choć być może rozbiłabym mu coś na tej jego intelektualnej głowie”. To zdanie Danka ominęła. – Jest jeszcze kilka Ps. „Ps. 1: Tatuś nie chciał niczego wyjaśnić, babcia zrobiła awanturę w swoim stylu, to znaczy bez krzyków, ale ja wiem i wierzę, że on z jakiegoś niesłychanie ważnego powodu nie może nic powiedzieć o tych dzieciach i w ogóle. Poza tym, że chłopczyk ma na imię Aymon (czyt. Ejmon, stąd jego Emuś). Ps. 2: Nie mam pojęcia, kiedy wyślę ten list. Na pocztę będzie można pojechać, dopiero jak przestanie wiać. Jeżeli dom wytrzyma, co w tej chwili nie wydaje się takie pewne. Ps. 3: Północ wybiła. Nie widzę duchów. Widzę posuwający się z wolna ku mnie cień olbrzymiej góry, wokół której kręci się to diabelskie kółko. Zaraz zrobię bęc. Więc żegnaj. Całuję Cię, Czarna”. Danka skończyła, uniosła oczy ku Irkowi i – poczuła, że zaraz rozbije o tę jego intelektualną głowę stojący akurat pod ręką cepeliowski dzbanuszek. Przeczytała mu taki list (taki list!), pisany w takich okolicznościach, przynoszący takie nowiny, a szanowny pan Ireneusz Iwiński uśmiecha się! Nie złośliwie, co prawda. Gdyby złośliwie – rzeczony dzbanuszek byłby już na jego głowie rozbity. Uśmiecha się, jakby go coś niezmiernie uszczęśliwiło. – Irek! Co ty?! – wykrzyknęła ze zgrozą.Ireneusz przeciągnął się z leniwą siłą, uśmiechnął się jeszcze szerzej, w oczach miał rozmarzenie... – Uwierzyłem, że ona rzeczywiście zostanie pisarką – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. – Irek! – To znaczy, kontynuując, że będzie mogła znieść takiego męża jak ja. – I-re-ne-usz! Zamorduję cię! – Bo ja się z nią ożenię, to pewne.Danka zdesperowana nie, nie złapała dzbanuszka, zerwała się z miejsca. – Co tobie chodzi po głowie człowieku? Czyżbyś nie uważał, że sytuacja jest poważna?! Ireneusz schował fajkę do kieszeni, wyraz zadowolenia ustąpił, może starty cieniem znużenia, który przesunął się po jego przystojnej twarzy. Ściągnął mocno brwi, głęboko osadzone oczy bardziej zapadły. Nagle wydał się Dance dużo, dużo starszy. A w każdym razie odczuła, że naprawdę jest o kilka lat starszy, dojrzalszy, i – że ma metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu. Poczuła się przy nim tak niepokaźna, że usiadła z powrotem. Za to Irek wstał. – Jest poważna, Rudasku, bardziej może niż przypuszczasz – rzekł, do siebie raczej. – Choć myślę, że... uprzedził mnie w porę, że zdążyłem. – Irek! Mów po polsku. Kto cię o czym uprzedził? Co ty wiesz? Co się dzieje?!Młody człowiek spojrzał na nią tak, jakby się ocknął ze snu. – Nic, nic, Rudasku. Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała. Tylko zastanawia mnie. No, nic. Zdaje się, że zacznę słuchać radia lub oglądać dzienniki tv – dorzucił żartobliwie, lecz jego oczy pozostały nieruchome i czujne. Podszedł do Danki, ujął jej ręce, jego oczy jeszcze raz zmieniły wyraz, pociemniały, a zarazem stały się promienne; biło z nich zdecydowanie i siła. – Muszę lecieć. Nie martw się, dziewczyno. Wszystko się ułoży, obiecuję ci to. Cześć! Pochylił się, pocałował ją lekko w policzek i ruszył do drzwi. Za to Danka nie ruszyła się; chwila osłupienia, trwogi, w ogłuszającej ciszy walił się świat. Uczucie absolutnej bezradności: wychodzi! Irek wychodzi, a Uliśka, a ja nie wiem, nic nie wiem... Pobiegła do przedpokoju. – Irek! Powiedz coś, no, proszę cię... W półmroku przedpokoju jego zęby błysnęły jaśniej niż biel biało-granatowej, puchowej kurtki. – Będziesz świadkiem na naszym ślubie, Ruda! To na razie, hej! Nie miała pod ręką dzbanuszka. Ani niczego innego odpowiedniego do rozbicia na intelektualnej głowie. Miała do dyspozycji jedynie słowa. – Wstrętny egoista! – rzuciła wściekle; zamykał za sobą drzwi, lecz na pewno usłyszał. Nie powiedziałaby tego, gdyby mogła przypuszczać, że już go nigdy więcej nie zobaczy. Okno Ireneusz jak zwykle nie jechał windą, schodził. Schodził czujnie, rozglądając się, nadsłuchując. Na pierwszym piętrze przystanął, uchylił korytarzowe okno, wyjrzał. Okno wychodziło na mały, zatłoczony parking: same maluchy, jedna łada, jeden 125 P. Poza tym pusto. Siąpił drobny deszcz ze śniegiem. Na ulicy nie paliła się ani jedna latarnia. Nasunął kaptur na głowę, wyszedł w mokrą, gęstą szarość. Po kilku minutach zdał sobie sprawę, że coraz bardziej przyspiesza i że coraz bardziej się kuli, że własny wzrost, ten wzrost koszykarza, z którego był dumny (a w koszykówkę grał, trenował dwa razy w tygodniu dla własnej przyjemności), wyjątkowo mu jakoś doskwiera, że czuje się jak... ruchomy cel. Północno-wschodni wiatr uderzał w plecy, popychał. Wiatr. Maleńki odprysk tego co działo się tam. Co właściwie działo się tam? Wcisnął ręce w kieszenie kurtki, zły na siebie, na tę nerwowość, która kazała mu kulić się, przyśpieszać kroku. Przekornie pochylił się więc jeszcze bardziej. Parł teraz do przodu przez gęstniejący śnieg, który natychmiast się za nim zamykał, jakby zacierając ślady. Jakby go wymazując z pejzażu pustej ulicy. Dom, w którym mieszkali państwo Sandeccy, znajdował się niedaleko, dwie przecznice od willi Danki, zwanej Rudą. Był to trzypiętrowy budynek z tarasami i spadzistym dachem, jeszcze przedwojenny. Światła świeciły się niemal we wszystkich oknach: pora serialu – pomyślał z przekąsem Ireneusz, zaprzysięgły wróg telewizji. Na podeście drugiego piętra zatrzymał się przez chwilę, spojrzał ku górze: ciemno. Na trzecim, już właściwie poddaszu, znajdowało się tylko dwoje drzwi. Te na prawo prowadziły do mieszkania Sandeckich. Te na lewo? Tam właściwie od dawna nikt nie mieszkał... podobno malarz miał pracownię, ale jakoś do niej nie przychodził. Pośrodku korytarza wystawała ze ściany duża, silna lampa. To profesor Sandecki kazał zainstalować dodatkowe światło: dom nie był pilnowany, a poddasze izolowane. Próżno jednak Ireneusz naciskał przycisk włączający: światło nie zapaliło się. A przecież byłem tu niedawno... Już teraz bez wahania wyjął klucz, przekręcił w zamku, wszedł. I oparł się o ścianę, jakby mu nagle zabrakło tchu. A więc to tak. Ślady plądrowania widoczne były już w obszernym, jasnym przedpokoju, oddzielającym część mieszkalną poddasza od strychu. A gabinet profesora wyglądał tak, jakby wtargnęło doń wyjątkowo niszczycielskie tornado. Musiał się potwornie śpieszyć cholerny barbarzyńca – pomyślał Ireneusz od razu pewny, że włamywacz działał w pojedynkę. Siadł w ukochanym fotelu profesora – wygodnym, skórzanym klubie, teraz barbarzyńsko pociętym – i przez chwilę, nie zdejmując kurtki, siedział bez ruchu. Powinien odczuwać ulgę; zdążył przecież, wykonał polecenie, miał pewność, że ten kto tutaj szukał – nie znalazł, czego szukał (może dlatego aż tak szalał), ale... Wstał, zrzucił kurtkę i zaczął chodzić po pokoju z opuszczoną głową, z czołem zmarszczonym, raz po raz nabijając fajkę, której wcale nie miał zamiaru zapalić. Coś tu nie gra – myślał. Coś nie tak. Skąd ten wątek afrykański? Ta dziwna magia, jakby gra pozorów, lub zasłona przesłaniająca dodatkowe niebezpieczeństwo? Spojrzał na zegarek, pobiegł do pokoju Uliśki i śpiesznie włączył telewizor. Dziennik już trwał. I „szła” właśnie ta informacja: Jak na razie brak wiadomości o losie uprowadzonych. Agencja AFP podaje za źródłem afrykańskim, że nie wygląda na to, aby sprawcami byli rebelianci. Porywacze nie wysuwają, jak do tej pory, żadnych żądań i nie wiadomo, jaki w ogóle jest cel tego uprowadzenia. Ireneusz zgasił telewizor; intensywna praca myśli nie przeszkodziła mu wszakże zdawać sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, że znajduje się w pokoju Uliśki. Nie wchodził tutaj, choć miał klucz (o czym nikt, poza profesorem, który mu ten klucz zostawił, nie wiedział), wydawałoby mu się to naruszeniem cudzej tajemnicy, pogwałceniem intymności drugiego, w dodatku kochanego człowieka. Ten „geniusz genetyki”, o którym zawistnicy i nieroby mówili, że idzie przez życie po trupach, przebojem i bezwzględnie, naprawdę tych właśnie cech przypisywanych mu przez zawistnych nie posiadał, odznaczał się natomiast, poza wolą, talentem i bezprzykładną pracowitością, rzadko spotykaną delikatnością uczuć. A teraz był tu... Pokój Uliśki! Byłby to surowy pokój, dziwnie nie dziewczyński, gdyby nie porozstawiane wszędzie najprzeróżniejsze misie, króliczki i inne maskotki (moje duchy opiekuńcze – mówiła Uliśka). Niski, przykryty pledem z owczej wełny tapczan. Regał z jasnego drzewa na całą ścianę, pełen książek, wśród których mały japoński telewizorek wyglądał jak jeszcze jedna książka, i pod oknem, trochę ukosem stół z grubego bukowego drewna, na którym zeszyty, papier do pisania, stosik kolorowych długopisów i ołówki. Ireneusz musnął to wszystko jedynie spojrzeniem, w taki sposób, jakby „stąpał na koniuszkach palców”. Najtrudniej było mu oderwać wzrok od karty papieru leżącej na stole, w połowie zapełnionej charakterystycznym, nieco podobnym do zapisu nutowego pismem, które znał i kochał, na nie dokończonej karcie czerwony (ulubiony kolor Uliśki) długopis leżał, jakby pozostawiony po przerwanej na krótki czas pracy, jakby czekający, a obok, też na papierze kulka z malachitu, którą przywiózł jej „na szczęście” po stypendialnym pobycie w Paryżu. Nie zabrała jej – pomyślał z przykrością. Lecz zaraz potem zrozumiał: ona specjalnie tę kulkę zostawiła, ona to wszystko zostawiła tak, jakby wyjechała na chwilę, jakby miała zamiar wrócić, jakby pragnęła wrócić i pisać!... „Wiesz, Rudasku, jednak trochę się boję”. Zgasił światło jakby w obawie, że ktoś widzi jego oczy, wyraz jego oczu w tym momencie, wielkimi krokami przeszedł znowu do gabinetu profesora, podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer centrali łączącej z tą zabitą deskami miejscowością. – Poproszę trzydzieści dwa – rzucił zduszonym głosem. – Numer nie odpowiada. Uszkodzenie na linii. – Jeszcze ten orawiak? – Duje, jakby się kto powiesił – odparła telefonistka. – Może pan spróbuje jutro... Ireneusz odłożył słuchawkę. Ponownie siadł, ciężko siadł w zniszczonym klubie profesora. Wyciągnął nogi przed siebie. Siedział nieruchomo, z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie spodni, z opuszczoną głową, z oczami wpatrzonymi niewidząco w walające się na podłodze papiery, strzępki papierów; siedzał tak długo, aż nagle oczy jego zaczęły widzieć: te zniszczenia, czy musiał aż tak, wściekłość, że nic nie znalazł czy ... Najważniejsze, stary – szepnął sam do siebie – wiedzieć czy to jedna sprawa, czy dwie, które przypadkiem zaistniały w tym samym czasie. Strzępek porwanego kolorowego czasopisma narzucił się oczom. Czasopismo... ta notatka o... Jak to było? Zerwał się z fotela podniecony, z uczuciem, że coś mu błysnęło, coś dojrzał, ślad, jest jakiś ślad... Zaraz, zaraz, skoncentruj się! Zaabsorbowany, pochłonięty istną gonitwą myśli podszedł do wychodzącego na ogród okna i otworzył je szeroko. Mokre powietrze kojąco chłodziło rozgorączkowaną głowę. Już nie padało. Szare strzępy chmur sunęły szybko po brzuchatym, nabrzmiałym niebie. W ogrodzie płaty śniegu prześwitywały między czarnymi drzewami jak białe oczy zimy, która tego roku wyjątkowo długo nie chciała odejść. W ukrytych za betonowym murkiem pojemnikach na śmieci buszowały koty. Ireneusz nie widział tego wszystkiego. Stał, całkowicie pogrążony w myślach, jego wysoka, charakterystyczna sylwetka koszykarza rysowała się wyraziście w jasno oświetlonym prostokącie okna. Biały Murzyn Wehikuł czasu: rozruch Dryfują chmury. A może dryfują góry? Dryfują chmury. A może dryfują góry. Bardziej zdanie niż obraz, a przecież ten szum, ustawiczny, monotonny, jednostajny. Aha, wiatr. Pędzi tumany czerwonego kurzu, czerwony kurz zamieni się w czerwone błoto. Trzeba zdążyć przed porą deszczową, a ten mały, czarny, lśniący wąż... wąż... włosy... Tadek porusza głową. Jest lekka, tak lekka, że... nie może jej podnieść. Oblizuje językiem spierzchłe od kurzu wargi, wszędzie ten kurz, nawiany piasek, zawiewa drogi, zaciera ślad. Nie sposób unieść głowy. Wreszcie unosi powieki. Tyle, na ile może; są ciężkie, dużo cięższe od głowy. Półmrok wysokiego pokoju, zielona plama, zieleń porasta busz. Gdzie ja jestem? Gdzie ja byłem? Opadają powieki. Ciężkie jak kowadła, młot opada na kowadło, miechy. Ktoś dyszy. To ja. Złap oddech. Otwiera oczy. Raz po raz. Patrzy. Wreszcie patrzy, tak uważnie, jakby słuchał muzyki. Wszystkimi zmysłami bada ostrożnie, jakby miał czułki, tak jakby był mrówką. Małe, czarne, lśniące mrówki, niszczą wszystko co na drodze, zacierają ślad... Wiszący most z czarnych mrówek, z jednego brzegu rzeki na drugi, wije się. Nie, nie, Tadek, to w książce. A ty jesteś... Gdzie? Leży na tapczanie. Przy oknie. Okno chyba całe przesłonięte grubymi zielonymi zasłonami. Wysoki, mroczny pokój. Pokój powinien być niski, ze spadzistym belkowanym sufitem, z początku czuł się w nim jak w trumnie: jak w trumnie, babciu, bredzisz, Tadziu to... Okno powinno być małe, przesłonięte okiennicami, żółtymi. Niegdyś żółtymi. Tapczan nie stoi przy oknie. W ogóle nie ma tapczanu, tylko wąskie łóżko z siennikiem. Zamyka oczy – i to wszystko jest. Pokój na pięterku. Jego pokoik. Na ścianie wielka mapa Afryki. Błękitno-żółta pustynia. Góra. Zwrócona ku północy? Pionowa, brązowo-czerwona w słońcu ściana. Zryte dziurami, nawisy w kształcie kufrów pełnych skarbów, szczelina... tędy nie, jak się dostać do płaskiego wierzchołka. Na płaskim wierzchołku starej góry – królowa matka. – Popatrz, popatrz, ile wiesz, długonóżku! – A wiem. Było to w tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym roku. Christovao da Gama szedł na pomoc etiopskiej rodzinie królewskiej. I gdzie zastał królową matkę? Mieszkała na płaskim wierzchołku góry Debru Dam. – Dalej, dalej, długonóżku! – Budowali takie twierdze. Tam, do królowej można się było dostać tylko w... – Tsss! Nie mów tego głośno, długonóżku. – A mogę powiedzieć głośno, że twoje włosy to peruka z włosów czarnych małp? Dziewczynki zakładają takie peruki, kiedy... – Cicho, mówię! Naczytał się, a nie rozumie. Nie rozumie, co to sekret. M a m y w s p ó l n y s e k r e t . Śnieżna zadymka, spadanie, wiatr, który goni, który wtłacza do płuc lodowate powietrze. Kłujący, drobny śnieg, busz jest kłujący, w krzakach na stoku coś się czai, coś na niego poluje, już, już, już skacze, ciemny kształt, dyszący pysk, jak najmocniej weprzeć się w drzewo i – ciupażką, w ten pysk. – Stop, głupku! To tylko pies! Czerwona plama na śniegu, czerwona plama na podłodze, jak kałuża krwi, to nie bies, to pies. To jest moja walizka, a to mój pies. Moja walizka! W walizce z miękkiej, ciemnobrązowej skóry wąż... nie... czarne radio tranzystorowe, tylko radio, a może jednak to był skręcony w kłębek mały, czarny, lśniący wąż, błysk długiej anteny, czarny błysk, mały, czarny, lśniący wąż, to duch naszej rasy, zawsze objawia się jednemu w pokoleniu, powiadamia go o wszystkim we śnie. Czarny błysk anteny, Afrykańska Agencja Informacyjna PANA podaje, że niezidentyfikowani sprawcy porwali i uprowadzili grupę obcokrajowców, głównie górników i geologów, są wśród nich cztery kobiety, jedna Polka... P O L K A . Rzucił się na tapczanie. – Mamo! Porwali moją mamę! – Tsss cicho. Cicho, długonóżku. Nic im nie powiemy. Ten wiatr będzie wiał tydzień. Wystarczy. – Moja mama! – Cicho, mówię. Myślę, że wiem, gdzie jest. – Gdzie? – Tam, gdzie mój ojciec. – Porwał ją? – Nie, długonóżku. Pojechał ją ratować. A ja – pojadę ratować go. – Ty? – Tak, ja. To mogę być tylko ja. On beze mnie nic nie zrobi. – Kto? Twój ojciec? – Nie. Mój dziadek. Król Waqulimi. On wie, że Czarna Matka to ja. A w każdym razie w to wierzy. I pewnie ma rację. Ale jest jeszcze Emuś. I ten... – Mamuś... – Uspokój się. Powiedziałam, że pojadę. – Zabierz mnie! Ja muszę. Ty nie wiesz. Ty nie rozumiesz. Zabierz mnie. – Naprawdę tego chcesz? – Jak niczego w świecie. Zabierz mnie! – To może być bardzo niebezpieczne, długonóżku. – Nie mów do mnie: długonóżku! I zabierz mnie. – Dobrze, Dando. Zabiorę cię. Ale teraz cicho sza. Ani słowa. No. To zdejmij koszulę, Dando. Muszę cię natrzeć. Po to. Jaki jesteś biały, ni, ni. Ucichają słowa. Mocniej biją tam-tamy. Wody! Wody, kiedy wreszcie spadnie deszcz. Tam-tamy dudnią, dudnią, jednostajnie, niepokojąco. Jak długo idziemy. Zapach potu i dymu, okropny. Czerwony kurz, czerwony kolor ziemi, którą porasta busz, czerwona plama... jak długo jeszcze... Mamo. Tadek siada nagle przytomny. Wysoki pokój, mroczny. Tapczan przy oknie. Zielone zasłony. Okno? Rozsuwa jednym ruchem, aż w oczach ciemno. Wielkie na całą ścianę półkoliste okno wychodziło na mały dziedziniec, pośrodku którego fontanna nieczynna, a może krzak. Woda. Busz. Pić. Nic nie pamiętał! Nie wiedział, gdzie jest. Wiedział tylko, że gdzieś w Afryce porwano jego matkę. I że potwornie chce mu się pić. Walcząc z zawrotem głowy wstał (ten nieustający łoskot tam-tamów). Na chwiejnych nogach poszedł do przedpokoju. Gdzie łazienka? W przedpokoju była umywalka. Wyciągnął rękę, by odkręcić kran, nad kranem lustro, spojrzał nieuważnie, krzyknął. Zapomniawszy o pragnieniu wysuszającym mu usta, szukał kontaktu, światło, gdzie tu jest światło! Znalazł. Zapalił. W świetle zobaczył to samo co przed chwilą: z lustra patrzyła na niego murzyńska twarz, obca, a zarazem znajoma: był czarny. Huk tam-tamów rozbrzmiał głośniej w jego uszach. Słyszał teraz wyraźnie wszystkie dźwięki. A jakby przestał słyszeć siebie, swoje wnętrze, głosy, cały był na zewnątrz. Jakieś kroki na korytarzu? Co go to teraz obchodziło. Tarł rękami czarną skórę na policzkach. Próbował zmywać wodą. Na próżno. Nie znalazł niczego, czym by mógł podważyć czarne, wełniste włosy na głowie, szarpnął. – Nie rób tego, chłopcze – powiedział jakiś głos. Po polsku, lecz z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Tadek odwrócił się raptownie, jak przyłapany. Słyszał kroki, słyszał, że zatrzymały się przed drzwiami (nieważne, wszystko nieważne). Nie słyszał wszakże, jak otworzyły się drzwi. Zobaczył mnicha. W takim samym habicie, jaki noszą Braciszkowie Samotnicy z Bliźniaczej Góry. Ten habit zadziałał jak magnes, porządkujący rozrzucone klocki układanki w obraz nie w pełni czytelny, lecz likwidujący beznadziejny chaos. Habit. Najpierw jak gdyby widział tylko habit, może dlatego, że mnich był niezmiernie wysoki i jeszcze bardziej Szczupły, tak, że habit zdawał się być na nim zawieszony, jakby wystawiony dla zachęty w witrynie sklepu. – Proszę ojca – szepnął Tadek z głębi serca. – Proszę... ojca. Było w tych paru słowach wszystko. Nie tylko grzecznościowa formuła. I „proszę”, i „ojca” miało swoje głębokie, rozpaczliwe znaczenie. Mnich, nie zrzucając z głowy kaptura, położył obie ręce na jego ramionach. Wielkie, czarne oczy o ton czarniejsze od idealnie czarnej skóry, za niemal niewidocznymi szkłami złotooprawnych okularów, jarzyły się intensywnym, kojącym blaskiem. – Wiem, co czujesz – rzekł łagodnie. – I – dodał z lekkim, odrobinę gorzkim uśmiechem: – wiem, co będziesz czuł. – Ależ, proszę ojca, wcale nie o to chodzi, że jestem czarny, że... ja... – plątał się zmieszany. Nacisk silnych, szczupłych palców na jego ramionach wzmocnił się. – Wiem, co czujesz – powtórzył mnich – wiem, co będziesz czuł. I wiem, chłopcze, jaki jesteś. Dlatego zgodziliśmy się... dlatego chcemy ci pomóc. Ale wejdźmy do pokoju. Musisz usiąść. Jesteś jeszcze bardzo słaby... Co rzekłszy, wykonał lekki, niedostrzegalny ruch palcami, ciągle ujmującymi ramię Tadka, jakby nieznacznie nacisnął jakąś sprężynę. Tadek poczuł, że coś go dosłownie obróciło w miejscu i szedł ku, jedynemu zresztą w pokoju, fotelowi z uczuciem, że nie tyle został poprowadzony, a przesunięty, niby figurka w obrotowym mechanizmie. Usiadł. Znowu zawroty głowy, która przestała być lekka, nabrała ciężaru i zaczęła boleć w dodatku. Nieustający huk z zewnątrz doskwierał. – Co to... – spytał z wysiłkiem – co to jest... ten hałas? Tam-tamy? Uśmiech zamigotał w szkłach przesłaniających czarne oczy. M a ł y , l śni ą c y , cz arn y wąż. – Jeszcze nie. To tylko Pola Elizejskie. Jesteśmy w Paryżu. – W Paryżu!? – nie potrafił ukryć ogromnego zdumienia. – W Paryżu, nie w Afryce? (Afryka. Moja mama. Mama. Co z nią? Dlaczego stłumił w sobie ten krzyk?). – Jeszcze nie. Na razie musimy być tu. – Ale jak... Jak ja się tu... – No, właśnie. Dlatego musieliśmy cię ucharakteryzować. Przyjechałeś do Francji całkiem legalnie. Samolotem. Jako postulant filii zakonu Braciszków Samotników w Afryce. Oto twój paszport. Noś go zawsze przy sobie. Tadek wyciągnął rękę po niedużą książeczkę o złoconych brzegach i – stało się coś takiego, że miał ochotę natychmiast ją cofnąć. Mnich nie zauważył tej sekundy wahania, bo na moment odwrócił głowę w bok, ku oknu. Za to Tadek coś zauważył: po raz pierwszy zauważył jego twarz, bo stale to lśnienie dużych oczu za lśniącymi szkłami w wytwornej złotej oprawie. Teraz oczy „pofolgowały”, twarz na moment z profilu, bardzo czarna, aksamitnie czarna, lecz o rysach przypominających... ostre, góralskie profile! Gdyby nie kolor, gdyby nie ta idealna, jedwabiście czarna skóra... Twarz górala! Trzymał w ręku paszport, z którym jakby nie wiedział, co zrobić, jakby o nim całkowicie zapomniał, a myśli latały w ociężałej głowie, raczej ponad nią, niby ważki ponad stojącą, gęstą wodą zanieczyszczonego stawu. Mam paszport. Jakaś oszukańcza machinacja. Czy zakonnik może oszukiwać? Czy to jest prawdziwy zakonnik? I – w chwilę potem, kiedy otworzył paszport i zobaczył fotografię, swoją fotografię murzyńskiego chłopaka – czy to jest prawdziwy czarny? Lecz wargi... Wargi pasujące do góralskich rysów są wąskie... – Czegoś nie rozumiesz? – To jest fałszywy paszport? – Nie całkiem (wargi wygięły się w subtelnym uśmieszku). Wszystkie dane są prawdziwe. Istnieje chłopak posiadający te dane. – Czy on... Gdzie on jest? – W górach, chłopcze. W waszych polskich górach. – W naszych... Jako ja?! Mnich uśmiechnął się szeroko, coś nieuchwytnie bezczelnego w jego oczach, w tym uśmiechu, błysk wesołości szedł o lepsze z błyskiem lśniąco białych zębów, dziwnie niepokojącej wesołości, z drapieżną bielą zębów. – No tak, bredzę – szepnął Tadek zmieszany. – Ta moja głowa, ja... Kolor można chwilowo zmienić, już wiem, ale musiałbym mówić po polsku. A pan... a ojciec... skąd tak dobrze zna nasz język? Oczy za szkłami podwajającymi ich blask znowu trochę odbiegły, wyglądają jak szkła w kalejdoskopie, co bym zobaczył, gdybym... się wpatrzył, wpatrywał długo – i wróciły. – Pomyśl. Tadek z wysiłkiem zbierał myśli, które ciągle goniły się niby ważki nad ciężką, stojącą wodą stawu. – Studiował pan... (czemu teraz stale się myli, czemu podsuwa się to „pan”?) studiował ojciec w Polsce? – Zgadłeś. Miałem zaszczyt przez pewien czas, niestety, zbyt krótko, krócej, niż bym chciał, być słuchaczem jednego z najwybitniejszych polskich współczesnych uczonych: profesora Edwarda Sandeckiego... – Mojego ojca? Przecież tatuś jest genetykiem, a nie... – A nie teologiem – dokończył mnich kiwając okapturzoną głową. – Teologię studiowałem tu, w Paryżu, co zresztą wcale nie jest potrzebne, gdy się chce wstąpić do zakonu. A słynny teolog francuski Theilehard de Chardin był znakomitym paleontologiem i geologiem. Sięgnął do kieszeni obszernego habitu. – Zostawiam ci mały słowniczek języka suahili i hausa. Tymi językami porozumiesz się od biedy w całej Afryce. Wiem, matka uczyła cię francuskiego, to też się przyda. Uzupełniłem słowa francuskie polskimi wszędzie tam, gdzie wydawało mi się to wskazane, żebyś lepiej rozumiał. A tu, w tym woreczku masz pieniądze i carte d'identité. Noś to na szyi, żeby ci nie ukradli. Ubrania masz w szafie. Aha, i co by tu jeszcze... Wstał, podszedł ku dużej, czarnej szafie ustawionej w najmroczniejszym kącie tego mrocznego pokoju. Habit z kapturem widziany od tyłu, tym razem nie podziałał kojąco, swojsko, wręcz przeciwnie, wzniecił jakiś niejasny lęk, złe samopoczucie, które wkręcało się w pierwotną ufność podstępnie, niby pchła ziemna w palec bosej nogi. Mnich uchylił drzwi szafy, skrzypiały (tak znajomo zaskrzypiały, to przypomina, co mi to przypomina?). Zajrzał z miną człowieka, który doskonale wie, co zobaczy. – Aha – podjął przerwaną myśl – zapomniałem ci powiedzieć, że w zakonie noszę imię Mateusz. Jest tu twój habit postulanta, na razie jednak go nie noś – kontynuował z wyraźnym roztargnieniem, wpatrzony we wnętrze szafy, jakby nie mógł oderwać wzroku od czegoś tam się znajdującego. Coś wymamrotał pod nosem, a może tak się Tadkowi tylko zdawało, po czym zamknął szafę i z wolna obrócił się na pokój. W jego postawie, w jego ruchach była jakaś wytworność odzwierciedlająca inteligencję. Tadek, skulony w fotelu, mimo woli wyprostował się, jakby i po to, by móc patrzeć prosto w te oczy, duże, lśniące, czarne oczy przenikliwe, wszechogarniające, przenikające. Z tego zagadkowego człowieka emanowało dziwne pomieszanie łagodności i władczej pewności siebie, kontrastującej z habitem. Tadek odczuwał tę emanację, czuł też, że coś wyciąga z jego obolałego palca, tę wwiercającą się ziemną pchłę, wyciąga... – To na razie tyle – powiedział mnich. – Reszta później. Do zobaczenia, chłopcze.Tadek wstał, bardzo starał się stać pewnie i prosto. – Do zobaczenia, ojcze Mateuszu, dziękuję – rzekł z głębi serca, mnich wysunął się bezszelestnie jak myśliwy, drzwi skrzypnęły, Tadek opadł na fotel słaby, lecz dziwnie szczęśliwy, ufny. Odchylił głowę na oparcie fotela, przymknął oczy i siedział tak z bezwiednym uśmiechem rozjaśniającym jego zmizerowaną twarz; było mu dobrze. Zapadł w sen krótki, bez snów i majaków, jak gdyby został wymazany, świat cały został wymazany. Jeszcze przed przebudzeniem zdał sobie sprawę z tego, że był pogrążony w niebycie. Bo oto nagle z wielkiego NIC wychynęła, jakby rzucona rzutnikiem, twarz, niewątpliwie ludzka, w której wszakże można było odczytać cechy maski, afrykańskiej maski o uproszczonych, ale wyrazistych rysach. Wiedział we śnie, że widzi ją we śnie... Obudził się zaraz potem jakby od szoku, zderzenia z tą twarzą, przed którą nie było NIC. Zupełnie przytomny. Świadom, że spał bez snów i że ta twarz-maska wyrwała go z niebytu. I zarazem – jakby przywróciła mu zdolność jasnego myślenia, widzenia. Przetarł ręką twarz, nie po to już, by próbować zetrzeć kolor, pamiętał, że jest czarny i już go to nie obchodziło. Nie pamiętał, w dalszym ciągu nie pamiętał nic z tego, co spowodowało, że w ostatecznym rezultacie znalazł się tutaj, w tym pokoju, w Paryżu. Za to pamięć z niesłychaną jasnością podsunęła mu każdy szczegół niedawnej wizyty zagadkowego ojca Mateusza. Siedział w fotelu, jak w kinie na seansie filmowym, i patrzył, widział to, co podsuwała mu pamięć, czujna. I z każdym momentem tej projekcji, z każdym nowym kadrem przesuwającym się w klatce, wracał i wzrastał ów niejasny lęk, to złe samopoczucie wwiercające się w jego początkową ufność, niby pchła ziemna w palec bosej nogi. Przecież ja mu nie zadałem najważniejszych pytań. Nie spytałem, co z Matyldą, gdzie jest Matylda? Nie spytałem, co na temat mojej nieobecności wiedzą tatuś, Uliśka, babcia. Nie spytałem, jak długo tu będę, czy mi wolno wyjść, co w ogóle mam robić. A przede wszystkim, przede wszystkim ani razu nie spytałem: ojcze Mateuszu, co z moją mamą. Oj ci ec. „Miałem zaszczyt być słuchaczem jednego z najznakomitszych polskich uczonych, profesora Edwarda Sandeckiego”. Czy tatuś coś mówił? Na pewno nie mówił, że ma cudzoziemskiego słuchacza – zakonnika. To nie. Z Afryki? Nagle błysk ostry jak światło fleszu. GŁOS Y Z Z A Ś C I ANY. Te przeklęte głosy zza ściany. Położył się już spać, jeszcze nie zgasił światła, lubił poczytać przed snem, i ściana odezwała się: – Miałem bardzo interesującą propozycję, Marychno. Bardzo interesującą. – Głos tatusia. Głos mamy niechętny, obojętny (och, te głosy zza ściany, te przeklęte, cienkie ściany, zza których tyle słychać, przez które trzeba słyszeć, choć czasem chciałoby się ogłuchnąć, nie być, nie wiedzieć): – Nie pierwszą i nie ostatnią zapewne. Wiedzą dobrze, to co i ty, mam nadzieję, wiesz, do czego mogą być wykorzystane twoje badania. Więc chcą cię kupić. Milczenie tatusia, ciężkie, wyczuwalne. I głos mamy, trochę cieplejszy, łagodzący: – Znowu RFN? Czy Stany? – Nie, Marychno. Ani to, ani to. Całkiem inny kontynent (teraz głos tatusia podniecony, ożywiony, pełen zapału). Niezwykle ciekawy, może najciekawszy kontynent współczesnego świata, kontynent, który być może jest nadzieją ludzkości, ratunkiem dla ginącego świata. Afryka! Afryka, Marychno. Propozycja tym razem przyszła stamtąd i jest to, kochanie, propozycja niezwy... – Afryka!... – przerwała mama, głos ociekał ironią, zjadliwością. – Jeszcze tego brakowało. Przecież wiesz, że ani ja, ani moje dzieci, nie zniesiemy tego klimatu. Raj na ziemi! Może tam i będzie raj na ziemi. Ale na razie jest piekło na ziemi. Piekielny tygiel, te walki plemienne, najemnicy, morze krwi. Ale ty oczywiście o tym nie myślisz, ty dostrzegłeś swoją szansę, ty byś chciał, żebym jeszcze raz wszystko rzuciła, ty... – A ty nie rozumiesz, że to nie o moją szansę... że ja tutaj nigdy... ty byś mnie chciała zam... właśnie w tym tyglu... twoja obsesja... ty... a ty... Nakrył wtedy głowę poduszką: nigdy się nie ożenię, nienawidzę ich, bądźcie cicho, zamknijcie się, przecież ja słyszę, ja nie chcę! Odrzucił poduszkę, pobiegł tam, za ścianę, za znienawidzoną ścianę. – Cicho bądźcie! Mówcie ciszej! Ja tego nie chcę słyszeć! Ja mam dość. Mam dość takiego życia! Twarze, ich twarze, nagle pobladłe, znękany głos tatusia: – Przepraszam cię, synku. Każdy... ma czasem dość. Kąciki ust matki opadają, cała twarz wykrzywia się w dziwacznym skurczu powstrzymywanego płaczu, nie powstrzymała, wybiegła ze zduszonym szlochem, zamyka się w łazience, ten szloch, trzaśnięcie, trzask zatrzaskiwanych drzwi. Drzwi. D r z w i o d s z a f y . Skrzypiące. Skrzypią jak drzwi kuchenne w babcinym góralskim domu. Drzwi. On tak długo stał, przy uchylonych drzwiach szafy ten zakonnik. Niby zaglądał, a może... Tadek zerwał się z fotela, podcięty somnambuliczną pewnością, że ktoś tam jest, że ktoś, tam, w tej wielkiej szafie jest ukryty. Że ktoś tam przez cały czas jest. Z tą samą somnambuliczną pewnością, pewnym, spokojnym krokiem podszedł do szafy, pociągnął drzwi... Nikt z szafy nie wypadł. Ani nie wyskoczył. Nikt się tam nie ukrywał. Była prawie pusta. Kilka koszul, jakieś bluzy. I – pomiędzy nimi, pośrodku, jakoś rozpięciem do tyłu, czarny habit z kapturem. Kaptur (czy przypadkiem) nie zwisał, a uniesiony był niczym głowa węża. Nie ... wąż nie ma głowy aż tak spiczastej, spiczasty kaptur, ta postać, już wiedział, skąd ów niejasny lęk, gdy patrzył na stojącego przy szafie ojca Mateusza. Pewnie już wtedy to skojarzenie, tylko zbyt wielki mętlik miał w głowie, by wychwycić podobieństwo: długa szata ze spiczastym kapturem. Ku-Klux-Klan. Biały strój. A tu czarny. Ku-Klux-Klan – jak trzask kurka strzelby przy odwodzeniu. Straszna, potajemna organizacja mordująca Murzynów. Działa do dziś. A może tu – jakiś KU-KLUX-KLAN na opak? Jakieś sekretne sprzysiężenie, nieubłagane i zacięte, jakaś krucjata Czarnych Mścicieli. Czy ja też zostałem porwany? Opuścił głowę w nagłym poczuciu bezsiły. – Coś nie w porządku, Dando? – Matylda? To była ona niewątpliwie. Poznał ją natychmiast, poznałby ją wszędzie na świecie po tym głosie nieco impertynenckim, a zarazem orzeźwiającym jak haust chłodnej wody w upalny dzień, łagodzonym przez wyraz oczu, teraz uśmiechających się ze szczerą radością. Poznałby, bo tylko od niej płynął ów prąd jednoczący, zagarniający, który czynił z nich parę przyjaciółspiskowców. – Matylda! – Dwojga imion! Pierwsze też jest na Ma, ale ci jeszcze nie powiem. Tak, to była ona, choć olbrzymie, jedwabiście czarne włosy, nadające jej wygląd małej królowej, splotła (czy też raczej ktoś jej splótł) w setki maleńkich, lśniąco czarnych warkoczyków, co mogłoby śmieszyć, być może u kogoś innego, a u niej nie śmieszyło. Wydawało się całkiem naturalne, w każdym razie w tej chwili, kiedy uśmiechnięte dołeczki w jej buzi, teraz bardziej dziecinnej i okrągłej, wyraz oczu serdeczny (chciałoby się rzec – poczciwy) i odsłoniętego pięknego, jasnego czoła sprawiły, że była po prostu samym wdziękiem i ufnością. Przytulił ją porywczo, spontanicznie. – Matylda! Jak się cieszę! Okręcił ją i omal ich oboje nie przewrócił, słaby bardzo, roześmieli się, pochwycił jeden czarny, lśniący warkoczyk, pociągnął dość mocno, po urwisowsku. – To są prawdziwe włosy, Dando! Nie żadna obrzędowa peruka z włosów czarnych małp. Prawdziwe, Dando. Dando. Tadek znowu poczuł, że coś odrzuca go wstecz, w ten okres okryty niepamięcią, jak szczelną zasłoną kryjącą... co kryjącą? Zasłoną albo maską... Nauczył się już rozpoznawać te impulsy, owo wprost fizyczne doznanie „pchnięcia”, jakby go ktoś katapultował w przeszłość, w jakąś szczelinę przeszłości. Dando? Zaraz... Nieświadom tego, że zmienił się na twarzy i że ona to widzi, podszedł do fotela. Paszport. Otworzył na pierwszej stronie: Dando... Dando! „Nie nazywaj mnie długonóżkiem. Dobrze, Dando.” Skąd wiedziała? Czyżby i Matylda? Czyżby i Matyldzie nie mógł ufać? Oderwał oczy od paszportu, spojrzał: stała tam, gdzie ją zostawił, ciemne, lśniące warkoczyki fruwały wokół jej głowy, w okrągłej dziecinnej buzi, duże oczy pod pięknym, jasnym czołem. Jakie wysokie ma czoło, jasne, oczy ufnie (chciałoby się rzec poczciwie) wytrzymywały jego przenikliwy i – o czym nie wiedział – znękany wzrok, dołeczki w policzkach uśmiechały się serdecznie. Sama ufność, sam wdzięk: Matylda... Nie wypowiedział głośno jej imienia. – Zastanawiałeś się, skąd wiedziałam, Dando... – Właśnie! – zawołał z ulgą. – Ja tylu rzeczy nie wiem, Matyldo! Ja nic nie wiem! Podeszła do stojącego przy fotelu stolika, postawiła na nim torbę z rafii (gdzie miała tę torbę? Chyba stała na podłodze, przecież nie trzymała jej w ręku). Wyjęła z niej bukłaczek oraz niewielkie hebanowe pudełeczko inkrustowane kością słoniową. – Siadaj – powiedziała. – I wypij to. Najpierw wypij kilka łyków. A potem połknij to – wyjęła z pudełeczka niewielki, żółtawy proszek. – Chcę, żebyśmy wyszli. A trzeba najpierw postawić cię na nogi. Żebyś mógł iść. Silna jestem. Może bym cię wzięła na barana, hi, hi. Albo niosła na głowie jak dzban, czy... Nie bój się, pij. To cię natychmiast wzmocni. A lepiej, żebyśmy stąd wyszli. Drobna ręka w kolorze starej kości słoniowej, w którą wtarto do połysku coś szarego, ręka, której siłę znał, bukłaczek marokański? Co w nim jest... „Zdejmij koszulę, Dando. Muszę cię natrzeć. Hi, hi, jaki jesteś biały”. To przecież od tego momentu przestał pamiętać, wszystko wpadło jakby w czarną dziurę. – Pij, Dando. Przecież mnie prosiłeś, żebym cię zabrała. Przecież chciałeś iść na ratunek mamie... „Zabierz mnie. Proszę cię, zabierz mnie”. Mama! – Matylda! Co z moją mamą?! Czy coś wiadomo?! – Oficjalnie nic. Przepadli jak kamień w wodę. Pochłonął ich afrykański busz – deklamowała. – Albo dżungla. Porywacze nie dają znaku życia. Znowu się mówi o wielkiej tajemnicy tajemniczego afrykańskiego kontynentu. „To jeden z najciekawszych kontynentów naszego świata, Marychno”. – Pewnie, że jest to zagadka. Nigdy jej nie rozwiążą, nigdy nie będą wiedzieli, hi, hi. Chichotała i chichotały wszystkie czarno lśniące warkoczyki na jej głowie, coś je porywa, czarny wir, mam jeszcze w uszach wycie wiatru. Śnieg nadlatuje. Śnieg porywa czarne warkoczyki, wtłacza do płuc lodowate powietrze: niech ona przestanie! Mrok. Ciemno. Ja nie widzę! – Dando! Och Boże, Dando, ocknij się! Przepraszam cię. Dando. Twoja mama żyje. Słyszysz? Jest w ciężkich opałach, ale żyje... Ja ci powinnam od razu, ale mnie też czasem to wszystko doprowadza do pasji. Czarnej pasji. Ogarnia mnie wielki, czarny giew. Dando, w tej samej gazecie: Dziesięć milionów czarnych dzieci zmarło z głodu i chorób w ciągu dwóch lat... Wypij to. No! Pij. Napój miał smak gorzkawy, lekko szczypiący. Tadek wypił i – jakby znalazł się na zewnątrz samego siebie: widział siebie, jak podchodzi spętany ołowianym znużeniem po stromym zboczu góry pogrążonej w mroku, którą z wolna otulają lśniące mgły. Czyste, lodowate powietrze. Gorzkawe, lekko szczypiące na języku. I sekundę potem wstrząs – gwałtowne rozdarcie lśniących mgieł, a w szczelinie on, Tadek Sandecki, w fotelu, już tylko w fotelu. Ja. Tadek Sandecki. Jestem głodny. – Nazywam się Tadeusz Sandecki – powiedział głośno, wyraźnie. – Tak, Tadek. Zgadza się. A teraz zapomnij. Nazywasz się... – Dando. Skąd wiedziałaś? – Mój ojciec... mój ojciec, który jest tam, gdzie twoja matka, albo w pobliżu... liczył się... z taką możliwością... Musiał... Matylda urwała, przez chwilę spoglądała w milczeniu, patrzyli na siebie, wielka orzeźwiająca jasność, jakby jasnożółte reflektory przeciwmgłowe omiatały świat, zmieniały się w słońce. Matylda już ubrana na żółto, jaskrawożółto, ona jest jak słońce, iść prosto w słońce. Uśmiechnął się, napięcie w czarnych oczach zelżało... – Słuchaj, Dando, ja nie mogę na razie powiedzieć ci dużo... – Ojciec Mateusz? – Brat mojego ojca. Brat bliźniak – powiedziała ciszej, prawie szeptem, a Tadek wiedział dlaczego. Afrykańskie bliźnięta uważane są za istoty obdarzone siłą magiczną: w ostatnich miesiącach przeczytał tyle o Afryce... – Jeszcze nie połknąłeś tej tabletki, Dando – rzekła szybko, wyraźnie pragnąc uniknąć dalszych pytań. – Daj! Dawaj. Połknę wszystko, co chcesz. Naprawdę pojedziemy szukać mojej mamy?! – Już pojechaliśmy...Tabletka była bez smaku. Ledwo jednak ją połknął, potworny głód aż nim szarpnął. – Jezu, jaki jestem głodny! Zjadłbym wołu z kopytami, jak mówi moja mama. Moja mama! – Żyje, Dando, żyje. A teraz chodź, pójdziemy coś zjeść. No, chodź. Idziemy.Odświeżony, cudownie silny wziął, kurtkę, którą wyjęła z szafy, włożył.Dopiero na ulicy przypomniał sobie, że jest czarny. Sygnał w pustce Co to znaczy, co to wszystko znaczy? Danka wychyliła głowę przez okno, wreszcie wiosna, wreszcie drzewa przemogły zimową martwotę, śpiew zielonych listków wyglądających z pączków zuchwale, bo jeszcze nocą może mrozić, śpiew ptaków, te ich wiosenne gwizdy-poświsty, niby iskry zapalające w sercu radość, uważaj, Ruda, bo Jacunia z ósmego przyciągnie błysk twoich tycjanowskich włosów, no tak, ledwo się wychyliła, prysnął wodą, jeszcze mu w głowie śmigus-dyngus, choć święta się skończyły, lecz nie pogroziła, niemal nie zauważyła, otrząsnęła się tylko, nie miała głowy do niczego, odkąd przyszedł ten zupełnie nieoczekiwany telegram. Umiała go na pamięć: „Żałuję. Nie możesz przyjechać. Na razie nie dzwoń. Do odwołania nie dzwoń. Czekaj list. Czarna.” Ten telegram. Jest. A tak pragnęła ferie wielkanocne spędzić z Uliśką, tam, być z nią choć przez kilka dni, zobaczyć, obgadać, wyczuć wreszcie te niesamowite, niepojęte wydarzenia, a tu: „Nie możesz przyjechać. Do odwołania nie dzwoń”. Dlaczego? Co to wszystko znaczy? „Co to wszystko znaczy?” – pytała Uliśka w swym ostatnim liście. Danka wzięła do ręki też niemal znany na pamięć list (ten przyszedł pocztą). „Ruda, ja nie rozumiem tatusia. Tadek znikł w czasie tej wichury, jakby został porwany przez wiatr, może istotnie został porwany jak mama, a tatuś nie pozwala zawiadomić w ogóle żadnych czynników (co niby powinno mnie uspokoić, ale), wręcz zabronił komukolwiek mówić na temat tego, co się stało, co tu zaszło i zachodzi, musieliśmy wszyscy, włącznie z babcią, dać uroczyste słowo honoru, że nic nie zrobimy na własną rękę. Nie wiem, jak tatuś zdołał przekonać do tego babcię, wiesz przecież, czym Tadek dla babci jest. Pozornie żyjemy jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nic się nie stało. A przecież mama, Tadek... Skąd się wzięła i gdzie podziała ta Matylda?! Zostawiła walizkę. Zostawiła psa. Pies nie odstępuje Pana Jezusika, czyli przedziwnego Emusia (kto to jest? Skąd się wziął?). Walizkę tatuś trzyma w swoim pokoju. Pod kluczem. Ciaptak ciężko chory siedzi podobno w klasztorze na górze. Jeden z Braciszków Samotników, podobno, znalazł go nieprzytomnego nie opodal klasztoru. Po co lazł aż tam, szukając Tadka, który przecież nie mógł pójść tak daleko? Był nieprzytomny, potłuczony, może pobity, a podchodził... rozumiesz... parł w tej wichurze do góry! Podobno. Podobno stracił pamięć. Często tu przychodzi któryś z Braciszków, nie wiem, po co. Zamykają się z tatusiem w szopie Ciaptaka. Albo tatuś idzie w góry, nie wiadomo po co. Gór, jak wiesz, nie cierpi i nie cierpi po nich chodzić. A ja ciągle mam wrażenie, że coś się czai wokół domu, że ktoś się czai i coś się czai, zwłaszcza odkąd zadzwoniłaś i powiedziałaś, że dostałaś list, którego nie wysłałam. Czy ja go naprawdę nie wysłałam? Czasem mi się wydaje, że tracę rozum. Tyle zagadek! Rudasku, och, Rudasku, odnoszę wrażenie, że mam jakieś dziwne luki w pamięci. Jakby mnie przyciągała któraś z tych tajemniczych czarnych dziur istniejących we Wszechświecie. A wiesz, że gdzie tylko taka czarna dziura powstanie – wciąga Wszystko i Wszystko zmienia. Zmienia czas, zakrzywia przestrzeń, wywraca do góry nogami nasze ziemskie pojęcia o wszystkim. Wpada się tam. Irek nam o tym mówił, pamiętasz? – za horyzont zdarzeń. Pamiętasz, kochanie, jak pasjonowała nas ta sprawa? Za horyzontem zdarzeń. Och, może jeszcze nie jest ze mną tak źle, skoro mogę myśleć i upajać się dźwiękiem takich słów... A w każdym razie nigdy do tej pory nie czułam tak mocno, ile tajemnic kryje nasze istnienie, nigdy jeszcze z tak bliska nie otarłam się o Tajemnicę. Bo przecież – co robi nauka? Nauka tylko zdziera kolejną zasłonę. Za którą znowu jest Niewytłumaczalne. Pamiętasz, Rudasku, ten mądry wiersz Jana Twardowskiego: „niczego nie rozumieć do końca”... Modlił się o to, by niczego nie rozumieć do końca. O tak, życie bez tajemnicy byłoby śmiertelnie nudne. Uporządkowane. Przystrzyżone jak francuskie ogrody. Może odpowiednie dla robotów. Lecz nie dla ludzi. Lubię, jak kręci mi się w głowie od tajemniczości naszego istnienia. (Co to jest czas? Co to jest sen?). I czasem zgroza mnie ogarnia, kiedy myślę o doświadczeniach, które przeprowadza tatuś i... Irek... W ogóle genetyka wydaje mi się najniebezpieczniejszą z nauk. Och! Rudasku, czy to wszystko, co się mojej rodzinie przydarza, nie wiąże się właśnie z tym? To by wiele tłumaczyło. W każdym razie zachowanie tatusia. Wiele – lecz nie wszystko. Jest jeszcze coś... Właśnie! Jest jeszcze coś, coś niezależnego, co się czai, co nas okrąża, wciąga... Widzisz, stara, to wszystko zaczęło się komicznie, groteskowo, jakby nie całkiem serio, wydarzenia ze snu, a ze snu się budzimy. Lecz nie obudziliśmy się. I już wówczas, gdy nocą przy akompaniamencie wichury pisałam do Ciebie tamten list (kto go wysłał?!) poczułam, że zaczynam się bać, napisałam to nawet, że się trochę, nie wiadomo czego, boję. I właśnie teraz, znowu pisząc do ciebie, uświadomiłam sobie, że ów lęk się precyzuje. Tak! Ruda, ja się chyba boję tego dziecka. Uff! Wreszcie odważyłam się to sformułować. Ten chłopczyk, ten Emuś (jakie przeciwstawienie: Aymon-Emuś... Aymon nasuwa co prawda myśl o miłości, lecz imię brzmi jak spiżowy dzwon), och, on jest taki, że nie sposób go nie kochać; Ciaptakowa w dalszym ciągu wariuje na jego punkcie. Ruda, ona wprost mu służy! A może i my mu służymy? Może on po to jest? Myśli cisną mi się pod pióro, jak cudownie jest móc myśleć, nie czuć, że w pobliżu ta czarna dziura złowroga, unicestwiająca wszystko... Ten Emuś, wiesz, niesamowicie, niezmącenie pogodny, cokolwiek by się działo, siedzi (lub stoi) spokojnie, wpatrzony w coś, co tylko on może widzieć, cała ta niemowlęca twarz, z wyrazem niewymownej, oderwanej błogości, jakby niczego nie widział i nie słyszał, ale... Ruda! On widzi i słyszy! Twarz ma, powtarzam, niemal niemowlęcą, lecz gdy zagadnięty obróci na ciebie te swoje duże, zapatrzone oczy – patrzysz w oczy mędrca, choć szybko je opuszcza, wyraźnie zmieszany (jakby przyłapany?), skonfundowany. Nie zagadnięty – nigdy nie mówi, nigdy sam z siebie o nic nie prosi, nic nie powie, nie wyraża żadnych chęci; dasz mu jeść – je, z tą doskonale oderwaną, zapatrzoną miną, nie dasz – nie przypomni, nie powie, że głodny, położysz go spać – śpi, nie położysz – ... itd. itp. Tak to wygląda, lecz jestem przekonana, że zmusza nas, żebyśmy... no właśnie, służyli mu. Nie wiem, nie wiem. Ruda, boję się tego dziecka. Tak bardzo chciałabym z tobą pogadać, tak cieszę się, że niedługo przyjedziesz, że sama to wszystko zobaczysz, powąchasz, jeszcze mam w uszach wycie wiatru, góry świecą, są niewiarygodne w swoich kształtach, powietrze czasem gładkie jest jak lustro, lustrzane jezioro, w którym odbija się góra o niesamowitej ścianie północnej. Stop. Znowu coś mi majaczy. Nie zamierzałam tych ostatnich zdań napisać, góry są dziś za mgłą. Przyjeżdżaj! Przyjeżdżaj! Całuję, Czarna. Ps. A może lepiej nie...” Dalej słowo starannie zatarte. Dlaczego tak starannie, czy słowo starannie zatarte brzmiało: nie przyjeżdżaj? Danka była już spakowana i miała wykupiony bilet, kiedy przyszedł telegram. Czy to Uliśka nadała ten telegram? Myśl huknęła jak bliski wystrzał, ogłuszyła. Danka siedziała przez chwilę niezdolna do żadnego ruchu, kompletnie ogłuszona właśnie. Czy to Uliśka nadała ten telegram? Zaraz, zaraz Ruda spokojnie, tylko spokojnie (zachować spokój, gdy się ma płomienne włosy i płomienny temperament!). Gdyby Czarna nie nadała sama tego telegramu, to przecież widząc, że nie przyjeżdżam – natychmiast by zadzwoniła, zaniepokojona. Touche, dziecinko, mocny argument. Bardzo mocny. – Bardzo mocny – powtórzyła Danka bezmyślnie, z taką miną jakby nadsłuchiwała, jakby jej gdzieś coś dzwoniło, dzwoni z daleka, coraz bliżej... Bum! Dźwięk doleciał. Też bardzo mocny: a jeśli i Czarna dostała telegram?! Rzekomo wysłany przeze mnie? Odwołujący przyjazd? Zakazujący telefonowania? Teraz to już nie był wystrzał, ani dzwon, tylko kubeł wrzątku. Spocona, w najwyższym stopniu zdenerwowana, już podnosiła słuchawkę telefonu, by zadzwonić tam, wyjaśnić – i słuchawka zatrzymała się w pół drogi, w ręce pozbawionej siły, sygnał buczał głośno, doskwierał jak wycie syreny alarmowej, która nie wiadomo czy bardziej doprowadza do szału, czy bardziej budzi trwogę, a w każdym razie wytwarza bardzo nieprzyjemną mieszankę piorunująco-paraliżującą – lecieć do schronu, czy stać na zewnątrz? I to na nic się nie zda. Połóż tę słuchawkę. Już. Położyła, lecz syrena nadal buczała w jej uszach. „No i widzisz, Ruda, dopiero teraz w dużym przybliżeniu, bo jeszcze nie w pełni zrozumiałaś, odczułaś raczej to, z czym ja teraz na co dzień się borykam.” Danka niemal to usłyszała. Potrząsnęła swymi rudymi, wspaniałymi włosami, jakby chciała wytrząsnąć i ten głos i zmącone myśli: Tak, tak, Czarnuszku, nie ma jak maleńka psychodrama – przyznała, z ironią niezbyt wysokiej próby, usiłując przywołać samą siebie do porządku. Na próżno, oczywiście. Rude włosy lśniły ciepłym blaskiem, lecz wiosna zgasła. Mrok. Niemożność. Niewiedza. Lęk przed każdym posunięciem. Jeżeli zadzwonię, a telegram jest naprawdę od Uliśki, to dzwoniąc wbrew jej zakazowi mogę coś popsuć. A chyba jednak jest od niej, bo to Ps. „A może lepiej nie...” Dlaczego zatarła tylko ostatnie słowo? Słowo... zaraz... co mi się nasunęło. „Ja chyba boję się tego dziecka.” A przedtem... Danka wyciągnęła z szufladki poprzedni list Uliśki... zaraz... to prawie na końcu: „że zostaliśmy porwani (to znaczy nasza rodzina włącznie z nieobecną mamą) przez trąbę powietrzną czy cyklon, a ten nieziemski chłopczyk stojący w oku cyklonu (oko cyklonu?) jest zapowiedzią śmiertelnego zagrożenia, a zarazem ocalenia”. Wtedy – „ocalenia”. Teraz – tylko „boję się”. To wtedy Ireneusz powiedział: „ona zwariowała”. Ireneusz! Gdzież on u diabła jest? Nie widziała go od tamtego czasu, nie odezwał się, nie złożył życzeń świątecznych, on zawsze taki dbały o... Rany boskie: nie złożył życzeń! Ani kartki, ani telefonu! To do niego zupełnie niepodobne! A może pojechał do Uliśki? Nie bzdurz, głupia, dlaczego mieliby to trzymać przed tobą w tajemnicy? Ireneusz! Trzeba koniecznie pogadać z Ireneuszem. Z tym nieznośnym, czasem jednak bardzo potrzebnym Ireneuszem. Dzwoniła co pół godziny. Telefon w mieszkaniu najzdolniejszego asystenta profesora Sandeckiego nie odpowiadał. Dzwoniła co pół godziny przez całe popołudnie. Nie mogła przestać. Wykręcała numer w stanie coraz bliższym histerii, do jakiego doprowadzało ją niezmienne buczenie, gdzieś tam w pustym mieszkaniu. Nie mogła przestać wykręcać tego numeru. Jakby ze straceńczym uporem atakowała jedną z trzech wielkich ścian w północnych Alpach, np. filar Walkera w Grandes Jorasses, granit, szósty stopień trudności (och, Czarna, miałyśmy tam pójść). Lub kręciła się w kieracie. Świat zmienił się w tarczę telefonu, która naigrawała się z jej wysiłków. – Przestań, u licha, brzęczeć! Głos taty poirytowany podziałał jak cios między oczy, z efektem wszakże nie nokautującym, lecz – przywracającym przytomność. – Do kogo tak wydzwaniasz? – Do Ireneusza. Spocona, zmęczona jak po wielogodzinnej wspinaczce lub chodzeniu w kieracie powiedziała to, zapomniała, że niechęć taty do profesora Sandeckiego przenosiła się automatycznie na jego ulubionego asystenta. To takie przykre, ten rozdźwięk między obydwoma ojcami. Twój tata zazdrości mojemu – palnęła kiedyś Uliśka i Danka spuściła głowę w milczeniu: wiedziała, niestety, że jest to prawda. – Do Ireneusza – powiedziała i aż się skurczyła wewnętrznie oczekując jakiejś sarkastycznej uwagi, lecz ku swemu zdziwieniu usłyszała co innego. – Może wyłączył... – Oj, tata, dziękuję! – wykrzyknęła spontanicznie. – Ależ ze mnie cielę. Jasne, Irek czasem wyłącza, kiedy pracuje w domu. Spojrzała na ojca z wdzięcznością, natychmiast zmrożoną: jego przystojną, rozdrażnioną twarz rozjaśniał lekki uśmiech, który jej się bardzo, ale to bardzo nie podobał. Uśmiech kota, który złapał mysz i trzyma ją zadowolony: tata coś wie. Wie coś, z czego się cieszy i nawet nie zadaje sobie trudu, by to ukryć. Nie, nie zrobię mu tej przyjemności i nie zapytam. Udam, że niczego nie dostrzegłam. Och, jak dużo udaje się w tym domu. Nie do zniesienia dla kogoś o naturze szczerej i spontanicznej, obdarzonego płomiennorudym temperamentem. A wszystko od chwili, gdy ojciec zrezygnował z pracy na uczelni i do spółki z kolegą założył warsztat usługowy. Teraz mieszkamy w willi, mamy mercedesa i – przestaliśmy być szczęśliwą rodziną. A tato nienawidzi ojca Uliśki. Lecz i w domu Uliśki nie było spokoju... „Coś mi się zdaje, że to ja jestem dorosła, a oni jak dwoje dzieci, które powinnam chronić”. A mnie się wydaje, że moi starzy są tacy strasznie starzy... I że się już dawno nie kochają, tylko żyją obok siebie jak dwoje obcych ludzi. Wszystkie te myśli odbiły się jak w lustrze w zmiennej, ruchliwej twarzy... – Grzegorz! Już po szóstej. Nie zdążymy. G ł o s m a m y . – Zdążymy, zdążymy. Idę!Wychodzą. Świetnie. Teraz chciała być sama. – Nie łam się, mała. Masz, kupiłem ci... Kochał ją po swojemu. Nawet bardzo. I to właśnie było najgorsze: być kochanym przez kogoś, kogo się nie akceptuje, kogo nie sposób cenić. Kasety wideo, podarunki, podarunki... Lubił mówić, że to dla niej, dla swojej córki, żeby miała życie, żeby miała wszystko... Brr... Tak bolało, że nawet w tej chwili przeważyło to straszne, ssące zdenerwowanie, lęk. Na maleńką chwilę bynajmniej nie wytchnienia... Bo twarz ojca, która natrętnie wdzierała się w zamęt jej myśli, nikła co prawda z wolna, niby ów kot z „Alicji w Krainie Czarów”, lecz ów lekki uśmiech, uśmiech sytego zadowolenia pozostał. I nagle pewność, że to dotyczyło Ireneusza. Porozmawiać z Irkiem! Raz jeszcze wykręciła numer: nie ma. Może jednak naprawdę wyłączył. Pojadę. Pojadę do niego. Już po szóstej... Mama powiedziała: po szóstej, więc można by... Spróbuję jeszcze na uczelni. Jasne, gdzie ja mam głowę, zajęcia czasem odbywają się wieczorem, a w ogóle Irek może być w laboratorium! Najpierw do katedry. Czy ktoś tam jeszcze jest? Ktoś był. Ktoś, kto na pytanie o pana Iwińskiego odpowiedział starym, zgryźliwym głosem: – Pan Iwiński? Nie, nie ma go (dlaczego tylu ludzi mówi o Ireneuszu z przekąsem? Polska zawiść; wszystkich, co wystają, przystrzyc, wyrównać...). Niestety nie ma go. Nie, nie mogę pani powiedzieć – głos już teraz ociekał sarkazmem – czy jeszcze będzie. A nawet kiedy w ogóle będzie. Sami chcielibyśmy to wiedzieć... – Jak to?! Przepraszam, że się nie przedstawiłam. Mówi Danuta Olewińska (głos stary, to może jeszcze ktoś, kto pamięta tatę). – Miło mi. Pan Iwiński przed świętami wziął krótki urlop. Powinien być w pracy już od dwóch dni, lecz do tej pory nie wrócił. Nie przysłał żadnego zawiadomienia. Przykro mi. Do widzenia pani. Danka odłożyła słuchawkę, uśmiech kota z „Alicji w Krainie Czarów” zarysował się, zawisł w powietrzu wyraźnie z niej się naśmiewając, naigrawając. Tata wiedział. Ale skąd? Przecież pozrywał wszystkie kontakty, unikał dawnych kolegów. Nieważne. Nieważne mimo tego bólu w sercu jak ostry nóż, który czasem ktoś obraca, obraca. Ireneusz nie wrócił po urlopie. Bez zawiadomienia. Ireneusz nie przysłał życzeń na święta. To zresztą... ale, że nie wrócił, nie przyszedł do pracy? Może pojechał do matki do Zielonej Góry? Może, lecz dlaczego... „Nic, nic. Lepiej, żebyś za dużo nie wiedziała”. „Zdążyłem”. On coś wiedział. I coś zrobił. A może jednak jest w górach, u Uliśki? Gdziekolwiek by był, wykluczone, żeby nie zawiadomił uczelni, nie poprosił o przedłużenie urlopu. Absolutnie wykluczone. Więc?... Spokój, Ruda, spokój. Tylko spokojnie, dziewczyno. Tu trzeba zachować spokój. Za wszelką cenę. Taniec – Chciałbym wreszcie zobaczyć Sorbonę! – powiedział Tadek krnąbrnie. – Mój dziadek tam studiował. Moja mama marzyła, żeby tam studiować. Mówiłem ci. A ty ciągle później, później. Później możemy nie zdążyć! Przecież nie będziemy wiecznie siedzieć w Paryżu. Już i tak siedzimy za długo. Moją mamę uprowadzili w Afryce, a nie tu! Mówił ze złością, bo był zły. Z tych wszystkich powodów, które wymienił. I – również z jednego, którego nie wymienił: ciągle nie mógł się przyzwyczaić do tego, że jest czarny. A raczej, że chodzi po świecie białych ludzi jako czarny. Patrzył z nienawiścią na rozległy plac przy Centrum Pompidou, rojny i hałaśliwy jak podmiejskie targowisko – wszędzie kramarze, kuglarze, muzykanci, wróżbiarze, dziwacy wszelkiego autoramentu, prawdziwi i dla pieniędzy. Lub może – jak wielki plac odpustowy, tyle że bez karuzeli i diabelskiego młyna. Choć i za jedno i za drugie można by uznać, to co teraz miał za plecami, czyli sam ten dziwaczny, supernowoczesny gmach, który wzbudził w nim niechęć od pierwszego wejrzenia. Że się nie kręci? Kręci się: odczuł to, ze swoim lękiem przestrzeni, na własnej skórze, wessany do wnętrza gigantycznych rur-gąsienic pełznących po zewnętrznej ścianie coraz wyżej i wyżej, o wiele bardziej wysoko, niż mu się to patrzącemu z zewnątrz wydawało. Każdy ma coś do sprzedania, czasem sztukę, czasem sztuczkę, czasem po prostu wygłup, lecą cenciaki do położonej na brudnym bruku czapki, kapeluszy, atmosfera podejrzanej „zabawy podmiejskiej, wygra, kto lepiej gra”, a i pchnięcia nożem można się tu spodziewać... Czy podobałoby mu się tutaj w innych okolicznościach? Już teraz nie wie. Nie widzi kuglarzy i sztukmistrzów. Nie widzi paryskiej „orkiestry z ulicy Chmielnej”. Nie widzi kobziarza w kraciastej spódniczce. Ani połykacza ognia. Ani grupek dziwnych młodych ludzi, którzy obsiedli plac jak gołębie. Widzi tylko tych kilku tańczących, pod muzykę ustawionego na ziemi magnetofonu ze wzmacniaczem, jakiś niesamowity, diabelsko rytmiczny taniec Murzynów. Bo myśli, że wszyscy głównie na nich patrzą. Że wszyscy stale patrzą na niego. Na ulicy. W metrze. W bistro. Wszędzie. Wyszedł wtedy, tego pierwszego dnia tak radośnie na ulicę. Och, pamiętał, że mama... że straszne nieszczęście, niebezpieczeństwo, ale czuł się silny, wściekle głodny i radosny: był w Paryżu! – Rue Lauriston – przeczytał ze swoim wcale nie najgorszym akcentem. – Mieszkamy przy rue Lauriston? O! To jest Dom PAN-u. Tatuś tu parę razy mieszkał. To znaczy niedaleko jest Łuk Triumfalny. I fontanny przy... Zagapiony, oszołomiony, potrącił, całkiem niechcący oczywiście, chudą, starszą panią w śmiesznym toczku, ciągnącą lekki, aluminiowy wózek z zakupami, wypełniony do granic możliwości, pomarańcze, i owoce, których nie znał, posypały się na chodnik. – O przep... Pardon, madame – powiedział szybko, rzucił się zbierać. – Laisse ça! – warknęła pani. – Zostaw! Zatrzymał się w pół ruchu, nie rozumiejący, rąbnięty nienawistnym, jadowitym spojrzeniem. – Zostaw – szepnęła Matylda – zostaw tę wypindrzoną idiotkę. Pozwolił się odciągnąć, ciągle nie rozumiejący, niemal ze łzami upokorzenia. Tak, pozwolił, lecz usłyszał; słuch miał znakomity! – Ces sales negres – mruknęła pod nosem pani. I drugi głos, współczujący: o, oui madame, on a vraiment marre, c'est une vraie peste. Ma się tego dosyć. To prawdziwa zaraza. – C'est pire que les Arabes! – To gorsze niż trąby! – Non, se sont les Arabes qui... – On se demande jusqu... Ani jeden mięsień nie drgnął w twarzy szczupłego Araba, który na stoisku wystawionym przed swoim sklepem ważył komuś winogrona. Na jego wargach tkwił jakby przylepiony słodkawo-roztargniony półuśmiech, w ruchach rąk odważających owoce była nienaganna uprzejmość, spokój. Tadek przechodząc, szybkim spojrzeniem zanotował ten przylepiony, słodko-roztargniony uśmieszek, tę nienaganną grzeczność, a zwłaszcza emanujący wprost z każdego ruchu, z tej twarzy spokój, bo ten spokój, to lekkie oderwanie, roztargnienie natychmiast podsunęło obraz: mały chłopczyk o dużej, prawie niemowlęcej głowie stoi pośrodku nieznanego mu pokoju, w samym sercu wyjącej wichury, jego duże, niebieskie oczy patrzą jakby poza, jakby poprzez, na wargach lekki, oderwany uśmiech, jak przylepiony, cała ta twarz jest przylepiona. Maska?! Arab, Emuś: własne rozdygotanie, w kontraście uderzyło, poniżyło jakoś, w sercu niejasny lęk przed... przed czym? Ces sales negres. Przeklęci rasiści! Szedł obcą ulicą w obcym mieście i czuł się nagi, naznaczony, napiętnowany, wskazywany palcem, właśnie on, mimo że już nawet przy tym pierwszym wyjściu, na tej jego pierwszej paryskiej ulicy stale mijali ich Murzyni, dorośli, dzieci, czasem biało-czarne pary... Jak oni to znoszą, jak to można znieść! – myślał wstrząśnięty, niesamowicie wprost wzburzony. Odpowiedzi wkrótce udzieliła mu Matylda. Nie, nie tego dnia. Następnego. Obserwowała go przez cały czas spod oka, nie komentując tego, co widziała, co musiała przecież widzieć, tylko to spojrzenie spod oka, rozbawione, naśmiechliwe... – Jak ty możesz! – wybuchnął wreszcie. Ty... ty przecież nie musisz! Gdybyś nie naplotła sobie tych głupich warkoczyków, wcale byś nie wyglądała na Murzynkę! Obróciła na niego pałające oczy. – Ja chcę tak wyglądać – rzekła dobitnie, w taki sposób, z taką dumą i godnością, że zawstydził się i swoich słów, i swojej cichej nie wyznawanej udręki. – I przestań kulić się jak zbity pies! – dodała z pasją. Odszczeknął coś, już zły. – Nie martw się, niedługo będziesz znowu biały, będziesz należał do rasy panów... Wchodzili właśnie na plac Trocadero, gdzie smukli, bardzo wysocy, ciemni chłopcy w niemal identycznych małych czapeczkach na kędzierzawych głowach rozłożyli swoje dywaniki z „egzotycznymi afrykańskimi wyrobami”, ich ręce o nieprawdopodobnie cienkich, delikatnych przegubach wyciągały się ku przechodzącym turystom z koralikami, portfelikami, bębenkami: madame, madame, quatorze franc seulement... dix, cinque, regarde monsieur, zabiegali drogę, podsuwali swoje towary, a jednocześnie czujnie strzelali oczami na wszystkie strony, wypatrując, czy nie nadchodzi policjant, gotowi natychmiast pozwijać te swoje szmatki, robili to błyskawicznie, błyskawicznie zwijali w węzełki płachty z towarem i w mgnieniu oka znikali, rozwiewali się jak czarny dym. Tadek raz widział jak na moście (Pont d'Iena) nie zdążyli, policjanci zgarnęli ich do budy... A zatem Matylda powiedziała co powiedziała, chlasnęła słowami, po czym okręciła się w żywiołowym tańcu, tańcząc wbiegła na plac, wszystkie oczy na nią, na nich... – Możesz udawać, że nie jesteś ze mną, Dando! – krzyknęła i głośno, szyderczo zadzwoniła bransoletkami, murzyńscy chłopcy pochwycili przeznaczone na sprzedaż bębenki, czarne warkoczyki, czarno lśniące warkoczyki poruszały się rytmicznie. Pamięć natychmiast podsunęła obraz: Matylda siedzi, zapomniana, w najciemniejszym kącie kuchni, jej olbrzymie hebanowe włosy poruszają się rytmem tajemniczym i wymownym, jakby coś jemu i tylko jemu sygnalizując... I nagle ci wszyscy ludzie na placu, ci biali ludzie przestali go obchodzić, klasnął w ręce, doskoczył, oj, nie darmo miał matkę góralkę, same nogi tańczyły, żywiołowo, rytmicznie, w rytm bębenków, tańczył, tańczyli otoczeni przez tłumek gapiów, czarni chłopcy smukłymi dłońmi uderzali w bębenki, żywiołowo, radośnie, a Tadek czuł, że ich rozradowane twarze, a zwłaszcza głos bębenków uskrzydla go, unosi, tańczył, skakał, improwizował, jak nigdy w życiu, czuł w sobie cudowny, tajemniczy rytm, czuł się cudownie wolny!... Aż Matylda zatrzymała się: dosyć, Dando, bębenki umilkły, madame, madame, seulement dwadzieścia pięć... franc... dwadzieścia, ty brać... Trzymając się za ręce roześmiani, beztroscy pobiegli ku balustradzie, jak zwykle gęsto oblepionej, zwłaszcza w porze oczekiwania, aż wybuchną fontanny, udało im się wcisnąć, znaleźli trochę miejsca, w dole milczące fontanny, jakże nienaturalne w swoim narzuconym bezruchu (włącza się je tylko wieczorem na kwadrans), ponad nimi wieża Eiffla, jak szyja żyrafy wyciągnięta ponad Paryżem, ba, dalej, wyżej, niżej Paryż, dachy Paryża... – O tam, patrz Inwalidzi. – Coś ty, to Butte. – Ale... Butte jest wyżej, to kopuła Inwalidów; ze wszystkich stron głosy, wyciągnięte palce, lornetki, pod samą balustradą, przed fontannami chłopcy i dziewczyny popisują się ekwilibrystyką na desce, tańczą... ten taniec z Matyldą; Tadek roześmiał się szczęśliwy. – Uff! – powiedział kręcąc swą czarną, kędzierzawą głową. – Dobrze mi to zrobiło. Uff... Maleńka psychodrama! Wreszcie wiem, co to jest. – Psychodrama? – nie zrozumiała Matylda (czy nie zrozumiała?). – Tak. Przyjaciółka-nierozłączka mojej siostry, Danka, zwana Rudą! Czarna i Ruda, moja siostra Czarna, ale numer. Więc ta Ruda zamierza studiować psychologię i ciągle na wszystkich eksperymentuje. Zwłaszcza uwielbia organizować maleńkie psychodramy. Wiesz, to niby teatr. Niby zabawa. Chodzi o to, by wczuć się całkowicie w drugiego człowieka. Być nim. Powiedzmy, że się stale kłócimy, ty i ja, i każde jest przekonane o swojej racji, czy swojej niewinności, a winie drugiej strony. Więc się umawiamy: ja będę tobą, a ty mną, czyli ty mówisz, to co ja zawsze mówię. – I odwrotnie? – Aha. Włazisz w cudzą skórę. I wtedy łatwiej zrozumieć. No to ja wlazłem. Dosłownie. Ja czasem myślę, że pozabijałbym tych białych drani. Albo zerwał z siebie tę pomalowaną skórę... To zejdzie? – spytał, nagle strwożony. Oczy Matyldy uciekły w bok. – Nooo może, może... Powinieneś to wiedzieć, Dando. Jako syn swojego ojca. Można zmieniać kolor kwiatów, to czemu nie... Nie zdążył wychwycić tonu, szczególnego, który dźwięczał w jej głosie, jakby podtekst tego nie dokończonego zdania, bo ciąg dalszy utonął w niezmiennie w takich momentach wielkim, rozgłośnym: oooo! To z szumem wystrzeliły ku górze fontanny, szyja żyrafy wyłaniała się teraz ze spienionych złotych traw, wieża zdawała się biec przez bajkową sawannę z nieporównywalną, iście żyrafią gracją i lekkością, wynurzała się i zanurzała w złotej pianie, zdawała się unosić coraz wyżej i wyżej, a to tylko coraz wyżej i wyżej wspinała się roztańczona woda, coraz wyżej i wyżej leciały wyrzucane pod ogromnym ciśnieniem strumienie podświetlonej wody: przychodzili tu co dzień o tej samej porze, Tadek nigdy nie miał dość tego widoku, nigdy wszakże, jak dziś, te cudowne fontanny nie budziły w nim takiej, jasnej musującej radości... Chodź na dół, chodźmy na dół, Matyldo, pobiegli, sfruwali ze stromych, szerokich schodów ku bajkowej sawannie: on, czarny chłopak, pewien, że już od tej pory nie będzie mu przeszkadzało to, że jest czarny... Niestety, ta radosna pewność zgasła w nim, nie tak raptownie jak zgasły wyłączone fontanny (opadły jak trawy ścięte szerokim zamachem kosy), lecz zgasła... Dlatego teraz, innego już dnia, mając za plecami monstrualny, dziwaczny gmach Centrum Pompidou, a przed sobą plac rojny, gwarny i hałaśliwy jak odpustowe targowisko, nie potrafił oderwać wzroku od tańczących Murzynów, znowu pewny, że wszyscy głównie na nich patrzą, że wszyscy patrzą głównie na niego. Na jego czarną skórę: sale negre, va! – Co jak co, ale tańczyć to oni umieją, te czarnuchy! Zdumiewające, niesłychane, zdumiewające usłyszeć to po polsku, że ktoś powiedział coś takiego po polsku! Tadek drgnął, zerknął przez ramię; bardzo chuda, bardzo stara kobieta w spodniach khaki, kapeluszu przypominającym kask tropikalny, o twarzy brązowej, jakby wysuszonej przez suchy wiatr znad stepów Afryki, w której wydatny nos wystawał arystokratycznie, wsparta na ramieniu, sięgającego jej do ramienia właśnie, dziwacznego, okrągłego jegomościa, też starszego, lecz dużo od niej młodszego, w pelerynce osłaniającej jakąś chyba ułomność, o spojrzeniu nacechowanym złośliwą chytrością, czy złośliwą? spójrz, przyjrzyj się uważnie, słowo „czarnuchy” nie zabrzmiało złośliwie, ani obraźliwie... Wypowiedziane było z pewną sympatią nawet, przez kogo właściwie? Głos był cienki, załamujący się jak u chłopca przechodzącego mutację, bardziej kobiecy niż męski... – Hindusi, którzy wyznają najwspanialszą, najmądrzejszą religię świata, wierzą, że Bóg stworzył świat tańcząc, mój Antoni... Gdyby nie patrzył, ów głos o niskim, ciemnym brzmieniu mógłby go zmylić, lecz widział, że tak mówiła chuda pani, to ona. – No dobrze, dobrze, jaśnie panienko! Jaśnie panienka wie, że ja nie lubię czarnego koloru. A do tych tam... dzikusów (znów słowo żartobliwie raczej niż z lekceważeniem) to ja nic nie mam. Nie mam nic przeciw temu, żeby stworzyli nowy świat, bo każdy wie, że ten nasz stary to już tylko nabić w armatę i wystrzelić, jak mawiał pan hrabia, świeć Panie nad jego duszą. Jestem nawet gotów im pomóc. Tylko tańczyć nie umiem, bo nigdy nie umiałem, ho, ho, ho. Śmieszek niesłychanie rozśmieszający, zagulgotał i dopiero wtedy obejrzała się Matylda. Ona spojrzała bynajmniej nie ukradkiem, odwróciła głowę i najspokojniej w świecie obejrzała sobie mówiącą po polsku, dziwaczną parę. A potem przeniosła wzrok na Tadka. – No to, chodź! – powiedziała, po polsku oczywiście, tamci spojrzeli, lecz zauważył to jakby tylko Tadek, jakby ją zupełnie to nie interesowało. – Gdzie mamy iść? – spytał zdziwiony. – No, przecież chciałeś iść na Sorbonę! Te słowa będące odpowiedzią na jego gniewne wystąpienie, w tej chwili niemal zapomniane, zapomniane; czas, co to jest czas... Przecież to było przed paroma minutami, ba, przed chwilą, kiedy dał upust złości i skrytej udręce, a taka masa zdarzeń przepłynęła w nim samym, kiedy rzuciwszy te gniewne słowa spojrzał na tańczących Murzynów. Obrazy, obrazy są szybsze niż myśl, bo przecież nie myślałem, widziałem, przeżywałem raz jeszcze, patrząc widział i przeżywał tak silnie, że zapomniał... zapomniał, co powiedział... Na Sorbonę? Ach, tak! Nie bardzo rozumiał, dlaczego teraz ociąga się, dlaczego odejdzie stąd z takim dziwnym żalem, z tego miejsca, którego serdecznie nie znosił. Czy miała coś z tym wspólnego ta dziwaczna para (Polaków?), jaśnie panienko... panienko Maryś, gdzie Rzym, gdzie Krym... wszystko się plącze, a w sercu nagły ból. Jakby sam Los położył rękę na ramieniu i powiedział: „no to, chodź”. Idę! – No, chodżże wreszcie. Chodź! Dando. Bo się rozmyślę. – Idę. Szary książę – Nie, nie musimy wracać do głównego wejścia - powiedziała Matylda. – Tu jest boczne. – Spieszy się nam? – burknął Tadek. – Niekoniecznie. Ale tam jest poczta, a ja chcę coś wrzucić. I przestań robić miny. Przyprowadziłam cię na Sorbonę? Przyprowadziłam. A ty co? Aż się z tego wszystkiego robisz niebieski. Jak drzewo gumowe. – Możesz mnie pomalować – burknął znowu Tadek.Wiedział, że zachowuje się okropnie. Wiedział, jaką ma minę. Jak rozkapryszone dziecko.„Robisz się niebieski jak drzewo gumowe”. Skąd ona wie, ta smarkula, że drzewo gumowe jest niebieskie? A po Sorbonie chodzi, jakby tu co najmniej już raz była. – Ty tu już byłaś – powiedział. – Gdzie tu? – Matylda udała, że nie rozumie. – Na Sorbonie. – Może byłam, może nie byłam – okręciła się zalotnie, wymachując swą nieodstępną torbą z rafii. – Byłam tu. Byłam tam... – ...wszystko wiem – dokończył przedrzeźniająco Tadek. – Też robisz miny. Zaraz, wyglądasz na... na wszystkowiedzącą, jak dzioborożec – odciął się. – Widziałeś kiedy dzioborożca? – Nie. – No, właśnie – rzuciła, jakby odpowiadając jego myślom. Ta wymiana zdań niewiele jednak pomogła: złość, która ogarnęła Tadka na placu przy Centrum Pompidou, puchła. Złość podszyta niejasnym lękiem. Doskwierała jak dwustronna kurtka puchowa, która co chwila sama przewracała się na drugą stronę (złością na wierzch lub lękiem na wierzch), jakby to mogło coś zmienić. Jakby to (miał ochotę przewracać) mogło zmienić fakt, że przy tej ciepłej, niemal upalnej, wiosennej pogodzie puchowej kurtki (dwustronnej czy nie) w ogóle nie należało wkładać... No, właśnie. Ta Matylda! Ufał jej. Jej tajemniczość wszakże czasem okropnie działała mu na nerwy. Dlaczego na przykład nie chciała mu powiedzieć, gdzie tu w Paryżu mieszka? Przez cały dzień byli razem. Lecz wieczorem odchodziła i rano skądciś wracała. – „Gdzie ty właściwie mieszkasz? – Nie mogę ci powiedzieć, Dando. Mówię, co mogę. Czy to zresztą ważne?” Ta odpowiedź nie należała do najbardziej drażniących. Najgorsze były półsłówka, te miny właśnie, czasem miał wrażenie, że ona się całą tą, tak straszną dla niego sytuacją, świetnie bawi, że robi sobie teatr. Dziś zły, skłonny był tak sądzić. Mimo urzekających dołeczków w policzkach, które zaprzeczały. Mimo tych zabawnych, rozczulających warkoczyków. Na ogół potrafiła go rozbroić, rozwiać jego nieufność. Lecz dziś... Co za dzień dzisiaj! Wszędzie coś. Przy Centrum Pompidou ta dziwna para, która nie wiadomo dlaczego tak bardzo utkwiła mu w pamięci. A tu, na Sorbonie – Szary Książę. Tadek od razu tak nazwał, w myślach, owego niezwykłego mężczyznę... – Oto twoja Sorbona – powiedziała Matylda uroczyście, gdy z Bulwaru St. Michel weszli na niewielki placyk. Z jednej strony sklepy, księgarnie. Z drugiej liczne bistra tarasami wybiegające na ulicę. W głębi ten gmach. Taki z pozoru niewielki, przylegający do kościoła, sam trochę jak kościół z ogromnymi drzwiami. Świątynia wiedzy... „To wygląda, mamusiu, jak świątynia” – ledwo wszedł na ten placyk, zaczął z nią rozmawiać, w myślach. Tatuś stale jeździł tu, na stypendium, w ogóle stale jeździł, a mama... „Nie mogę ich zostawić”, mogłaś, mamo, widzisz, że mogłaś. „Świątynia wiedzy, Tadziku?” Mamo! To był moment, w którym niejasny lęk sprecyzował się (kurtka odwróciła się lękiem do góry): mamo. Ty tak bardzo chciałaś być tutaj. Ból, rozpacz jak nagły deszcz z wichurą, która podcięła nogi. – Siądźmy sobie na chwilę, Dando – powiedziała Matylda. – Zjadłabym co. Jak ona go bacznie obserwowała. Matylda! Siądźmy sobie tutaj... Jakby wiedziała, że właśnie miał ochotę siąść, tu na placu, siąść i płakać może, osłabły... Nic nie powiedziała, nie czekała na odpowiedź, nie mógł mówić, wypatrzyła wolny stolik na tarasie bistro, znajdującego się najbliżej Sorbony. Czy tylko to wypatrzyła: wolny stolik? Czy tylko dlatego wybrała to bistro, że znajduje się najbliżej? Nie od razu, rzecz jasna, zaprzątnęły go te pytania. Siadł jak automat, nie pamiętał w tej chwili, że jest czarny, nie pamiętał w ogóle niczego poza twarzą matki, jej oczami, które zapalały się radością jak błękit rozzłocony słońcem, które... och, może ślepną teraz od upału, migotania powietrza... Siadł, patrzył przed siebie nie widząc, dla mnie szweps z cytryną – zamówiła Matylda, dla mnie to samo – powtórzył bezmyślnie zgoła i – wtedy właśnie go zobaczył. Jego oczy błądzące nieuważnie, wpatrzone w oczy matki zatrzymały się, jakby przyciągnięte: przy stoliku na wprost siedziało dwóch młodych ludzi... ten na wprost... ten na wprost był taki, że Tadek zaczął widzieć. Młody mężczyzna, młody, lecz niewątpliwie starszy od siedzących wokół, a może tylko sprawiał takie wrażenie, w nienagannie skrojonym popielatym garniturze, cały nienaganny, tchnął po prostu dystynkcją, jakąś ogromną delikatnością. Jego twarz, ciepła, serdeczna, pochylał się ku swemu towarzyszowi z ujmująco miłą uwagą. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego Murzyna! – pomyślał Tadek, taka... przyznawał to potem nie bez wstydu, była jego pierwsza myśl. Młody wytworny mężczyzna w popielatym garniturze nie był czarny, był... popielaty właśnie. Jego twarz o delikatnie wykrojonych europejskich rysach była o ton ciemniejsza od twarzy Matyldy, twarz delikatna, subtelna, jakby wyrzeźbiona z bardzo starej kości słoniowej, w którą wtarto coś szarego, maleńka bródka nadawała mu wyraz dobrotliwego mędrca. I – pamięć, która stale stapia przeszłość z teraźniejszością, podsunęła twarz tamtego chłopczyka, Emusia. Istniało pewne podobieństwo. Takie podobieństwo, które natychmiast uwypuklało różnicę. Z obu tych twarzy, dziecka i mężczyzny, promieniowała niezmącona pogoda. Lecz u chłopczyka była to pogoda nieziemska, nie z tego świata i nie ku temu światu zwrócona. A z twarzy Szarego Księcia, niewątpliwie również tajemniczej, widzącej rzeczy niedostępne zwykłemu śmiertelnikowi, promieniowała ogromna, nieskończenie cierpliwa życzliwość dla ludzi... Tadek, zagapiony, niemal zapomniał o świecie całym, a na pewno o tym, że nie należy w kogoś tak nieprzyzwoicie się wgapiać, czego obserwowany, rzecz jasna, nie mógł nie zauważyć. Oczy Szarego Księcia przylgnęły na moment do jego zagapionych oczu, przesunęły się po jego twarzy i głowie, jakby chłodnymi rękami musnął rozgorączkowane czoło, całą twarz, znosząc nieznośne napięcie, wygładzając ściągnięte rysy: poszedłbym za nim na kraniec świata – pomyślał Tadek z nieoczekiwaną żarliwością. Trwało to mgnienie, Szary Książę znowu przesunął oczy na swego towarzysza – krępego, białego chłopaka w taitańskiej koszuli i w chwilę potem znowu wróciły ku ich stolikowi, teraz ku Matyldzie wszakże, wróciły też na mgnienie i na to mgnienie zmieniły wyraz: zapaliło się w nich intensywne światełko, jakby lampka coś sygnalizująca i – niewątpliwie sygnalizował. Tadek obrócił głowę ku Matyldzie, jak mu się zdawało błyskawicznie, w jej oczach połyskiwała podobna lampeczka, natychmiast, gdy tylko spojrzał, wygaszona. Co było dowodem. Znają się – pomyślał z niezachwianą pewnością. Szary Książę i Matylda znają się. Są... są podobni. Jak bardzo są podobni! To mógłby być jej ojciec, ale jej ojciec przecież jest... „Mój ojciec jest tam, gdzie twoja mama. Porwał ją? Nie, pojechał ją ratować”. Pojechał... nie znaczy to, że prosto do Afryki. Jest tam, gdzie mama... Może jednak siedzi w Paryżu? Tu przecież jest ojciec Mateusz. Jeżeli jest... Nie pokazał się więcej. „Brat bliźniak mojego ojca”. A może Szary Książę to brat Matyldy? Znają się. A może... całkiem po prostu zainteresowała go, bardzo przecież zwracająca uwagę dziewczynka? Chciał zapytać, zadać choć jedno z pytań. Lecz ciągle puchnąca w nim złość, podszyta lękiem, nie dopuściła go do słowa. Co mi dzisiaj jest? Co mi tak źle? – pomyślał już na ulicy, gdy bocznym wejściem wyszli z Sorbony. Mamo, czemu ja o tobie dziś tak bez przerwy myślę? Odpowiedzi na pytania, które zadajemy sobie sami, często przychodzą późno albo wcale. Ta przyszła natychmiast: gazeta porzucona przez kogoś na poczcie. Matylda stanęła w ogonku do okienka (do kogo wysyłała list?), a on kręcił się po ciasnym pomieszczeniu, jakby go coś nosiło, jakby... po to właśnie, by dostrzec tę gazetę. France-Soir. Bezmyślnie przesunął oczami po tytułach – i przysiągłby, że nie krzyknął. Lecz Matylda w mgnieniu oka znalazła się przy nim. Gazeta skakała w rękach Tadka, lecz litery wielkie, wytłuszczone nie chciały się zamazać, ani zniknąć. SENSACYJNE DONIESIENIA Z AFRYKI UCIECZKA TRZECH SPOŚRÓD PORWANYCH DRAMATYCZNA WALKA W BUSZU SPRAWCĄ PORWANIA SZALENIEC? – Chodź, Dando, wyjdźmy. Gapią się na nas – szepnęła Matylda. – Lepiej wyjdźmy. Nie burknął: och, teraz tobie przeszkadza, że na nas patrzą. Prawie nie usłyszał, co powiedziała. Pozwolił wyprowadzić się z poczty, lecz żadna siła nie wyrwałaby gazety z jego zaciśniętej ręki. – Chodź, Dando. Trzeba to spokojnie przeczytać. Wejdziemy do Ogrodu Luksemburskiego, to zaraz tu... – Nigdzie nie idę – sprzeciwił się ochryple. Oparł się o narożnik domu, gazeta ciągle skakała mu w rękach. Nie mógł czytać. Nie rozumiał tego, co czyta, nie rozumiał bardzo przecież zrozumiałych francuskich słów. I nie tylko dlatego, że nagle wywietrzała mu z głowy cała znajomość języka francuskiego. Nie mógł zrozumieć. Czy tylko nie mógł zrozumieć francuskich słów? – Powiedz mi to. Powiedz mi to po polsku – wykrztusił. – Po polsku. Wyraźnie i po polsku – prawie krzyczał teraz i niewiele brakowało, by zaczął tupać nogami jak rozpuszczony, rozhisteryzowany maluch. Jak histeryczne dziecko. – Czegoś nie rozumiecie? Daj, przetłumaczę. Tadek, zaskoczony, dał sobie wyjąć gazetę z rąk i głos, który rozpoznał, niski, niemal męski, a należący, tak, tak, do Starej Pani w spodniach khaki i kapeluszu przypominającym tropikalny hełm, powiadomił go, że: Wczoraj... do katolickiej misji w... dotarło trzech białych ludzi znajdujących się w stanie skrajnego wyczerpania. Twierdzą, że są członkami uprowadzonej grupy geologów i górników. Oto co mówi najsilniejszy z nich Oskar W.: Grupę prowadzi oddział wojowników, dziwacznie pomalowanych, z nie znanego mi plemienia. Uprowadzeni traktowani są na ogół dobrze, lecz niezwykle szybkie tempo marszu w zabójczym klimacie, przez busz i rozlewiska rzeki sprawia, że z dnia na dzień tracą siły. Przywódcą jest jakiś czarownik czy szaman, robi wrażenie obłąkanego. Twarz jego ukryta jest pod dziwaczną maską o uproszczonych negroidalnych rysach, lecz jestem przekonany, że to człowiek stary, może nawet bardzo stary. A wojownicy są młodzi, rośli, silnie zbudowani. Grupa idzie przez cały czas w absolutnej ciszy. Murzyni ożywiają się dopiero nocą, śpiewają przy wtórze bębenków zawsze tę samą dziwaczną melodię. Doprowadza to uprowadzonych do szału i nie pozwala spać. Po tygodniu marszu grupa o świcie została zaatakowana przez jakichś obcych wojowników. Przewodził im olbrzymiego wzrostu biały Murzyn, Albinos. Po krótkiej potyczce napastnicy zostali odparci, wycofali się zabierając ze sobą kilkunastu uprowadzonych, w tym trzy spośród czterech kobiet. Wydało mi się, że jakby specjalnie chodziło im o kobiety. Korzystając z zamieszania nam trzem udało się uciec z grupy uprowadzonej porywaczom. Nie wiem, dlaczego nie próbowali nas ścigać. Mniej więcej tyle można było odtworzyć z bezładnej i nieskładnej relacji Oskara W. Lekarz z misji odnosi wrażenie, że ci ludzie poddawani byli działaniu jakichś środków halucynogennych, co stawia pod pewnym znakiem zapytania wiarygodność ich relacji. Cała ta sprawa... – to jedna wielka głupota, jaśnie panienko – Antoni głosem załamującym się mutacyjnie wkroczył z dosadnym komentarzem, z czego natychmiast skorzystała Matylda. Ruchem grzecznym, lecz zdecydowanym wyjęła gazetę z rąk Starej Pani. – Je vous remercie infinimment, madame, de votre gentilesse – powiedziała tak nienaganną, czystą francuszczyzną, jakiej Tadek jeszcze u niej nie słyszał. Po czym dygnęła z gracją i dystynkcją księżniczki krwi – niewątpliwie była nią w owej chwili. Ta Matylda, ta zmienna Matylda. – De rien. De rien, mon enfant – powiedziała nie mniej uprzejmie, lecz z nieoczekiwanie fatalnym akcentem Stara Pani. Matylda nie zaszczyciła jej już ani jednym spojrzeniem. Ruszyła ulicą Soufflot w stronę Ogrodu Luksemburskiego, a Tadek ruszył za nią. A raczej... za gazetą, którą teraz ona trzymała w ręku. I – za milczeniem, które narzuciła mu, które ciągnęło się za nią jak warkocz latawca... nie, nie warkocz latawca, to te warkoczyki. Tadek szedł nie odrywając od nich oczu, czarne, lśniące, czarny, lśniący wąż... mały, czarny, lśniący wąż – przylgnął do tego zdania, powtarzał je w myślach uparcie, do obłędu, jakaś melodia dziwaczna, nieznana podstawiała się pod te maniacko powtarzane słowa... jakaś melodia zawsze ta sama, śpiewana w nocy, która doprowadza do szału... Mamo! Wydawało się, że to ten krzyk, który przedarł się przez zaporę, jaką w sobie uczynił. Że to ten krzyk zatrzymał Matyldę. Lecz przecież krzyk nie przedarł się na zewnątrz, eksplodował w środku, rozpędził małe, czarne węże. A Matylda, która stale wyprzedzała go o kilka kroków, o kilka dziwnie gniewnych kroków, zatrzymała się raptownie: wchodzili właśnie na skrzyżowanie, zapraszające do przejścia zielonym światłem. Nie krzyk. Nie światło. Stanęła i natychmiast ruchem spłoszonej antylopy uskoczyła, chowając się za Tadka. – Zasłoń mnie! Tadek! Zasłoń mnie! Weź gazetę! Nie rozumiał, taka wszakże trwoga, nigdy nie słyszana, wibrowała w jej głosie, że automatycznie posłuchał, zasłonił ją sobą, a ona cofała się ulicą w największy tłum, jej przerażenie otrzeźwiło go, nie wiedział, co się dzieje, wiedział, że trzeba ją chronić, że trzeba chronić Matyldę (on, biedny Dando, powiedziała „Tadek”), wymanewrował ich zręcznie za ogonek ustawiony przed budką sprzedawcy naleśników i dopiero wtedy spojrzał ku skrzyżowaniu, by zrozumieć, co tak bardzo ją przestraszyło, co przestraszyło Matyldę! Zorientował się od razu. Nie sposób było nie zauważyć tego człowieka. Chociażby z powodu jego wzrostu: miał z pewnością przeszło dwa metry. I w dodatku był potężnie zbudowany, o szerokich, dziwnie kwadratowych ramionach poszerzonych jeszcze wielką, jasnobrązową marynarką. Nadchodził od strony Ogrodu. Boże, jak dobrze, że światło teraz czerwone – pomyślał nieco bezsensownie, z polskiego nawyku, Tadek, lecz ten potwór, Frankenstein, bez wahania wkroczył na jezdnię (w Paryżu chodzi się i na czerwonym, obłędna przepychanka między pieszymi i samochodami, niemal sport) i – szedł. Jakby prosto na niego szedł ten olbrzymi biały Murzyn. Szedł, jakby przemierzał wpław rzekę, górujący nad małymi Francuzami, jego kwadratowe ramiona, cały atletyczny tors wystawały jakby z nurtu kolorowych wód, trzymał się niezwykle prosto i niósł wysoko głowę, na której jasnorude włosy lekko sfalowane wydawały się jeszcze bardziej sztuczne niż ta biała, o dziwacznym, trudnym do sprecyzowania odcieniu skóra, jakby naciągnięta na bardzo negroidalne rysy. Sunął jak czołg, jak... robot, jak Frankenstein, nie rozglądając się ani w lewo, ani w prawo. Obdarzony sokolim wzrokiem Tadek dostrzegł nawet czerwoną wysypkę na jego prawym policzku, co czyniło twarz jeszcze bardziej przerażającą. Zwłaszcza, że emanowała z niej nieludzka wprost pycha. Biały Murzyn przeciął skrzyżowanie i jak robot zdalnie sterowany zrobił zwrot niemal pod kątem prostym ku sąsiedniemu skrzyżowaniu, zagłębił się w Boul. Mich., poszedł gdzieś, ciągle górując nad tłumem, wynurzając się z tłumu jak z rzeki, w stronę Sorbony; ten potężny tors, te kwadratowe ramiona, jasnorude, lekko sfalowane włosy ociekały fałszem. Fałsz, sztuczność, robot: taki był w odczuciu Tadka ów biały Murzyn, i Tadek od razu był pewien, wiedział, że to jego przestraszyła się Matylda. Biały Murzyn! Napastnikom przewodził olbrzymi biały Murzyn... – Matyldo! Teraz spojrzał na nią. Zobaczył tylko resztki trwogi, którą usłyszał w jej głosie (trwoga w głosie Matyldy!), wystarczyło wszakże, aby zrozumiał, jak bardzo droga stała mu się ta przekorna, wiecznie nim komenderująca, ba, czasem jakby się z niego wyśmiewająca dziewczynka. Jak bardzo potrzebny był mu ten jej przekorno-przewrotny sposób bycia, który dodawał mu odwagi, mobilizował jego wewnętrzne siły. Przysiadła na wystającym murku przy oknie narożnej kawiarni, siedziała skulona, jej torba z rafii wydawała się w tej chwili większa od niej samej, zasłaniała ją jak tarcza, a oczy ponad tarczą były nieruchomymi oczami nie, nie bogini, oczami kogoś, kto w środku znieruchomiał wstrzymując oddech, jakby w obawie, że nawet oddech może go wydać na pastwę wroga. Nieruchome, czarne oczy bez blasku. – Matyldo!Oczy drgnęły jak zbudzone. – Poszedł? – Tak. Już go nie widać, Matyl... – Zobacz, czy stoi autobus siedemdziesiąt cztery. Tam, przy ogrodzeniu. – Jest. – Kierowca? – Jak to?... Aha. Kierowca... właśnie wchodzi... – Pędzimy. Właściwie zdążyli. Lecz kierowca – młody Murzyn w elegancko skrojonym, granatowym, służbowym garniturze zamknął im drzwi dosłownie przed nosem, wyraźnie złośliwie, zresztą. Wówczas małe, czarne, lśniące warkoczyki na głowie Matyldy podniosły się niby czarne, lśniące węże, szykujące się do skoku. Tadek stał tuż za nią. Obszerny plac przed Ogrodem Luksemburskim kipiał wszystkimi głosami wielkiego, zmotoryzowanego miasta. Od bramy Ogrodu Luksemburskiego dobiegało beczenie kobzy. Słynny paryski zmierzch w kolorze lila zachybotał rozdarty czarnymi błyskami. Czarne, lśniące węże zasyczały na głowie Matyldy i stało się tak, jakby ten dźwięk otworzył zamknięte im przed nosem drzwi. Weszli, a kierowca przepuścił ich bez słowa, choć nie kupili biletu, ani nie okazali swoich carte orange. Przez chwilę, och, może przez kilka sekund, jego przystojna, gładka twarz uprzednio ozdobiona świecidełkiem bezczelnego, zadowolonego z siebie uśmiechu, odmieniła się tak, że przestała pasować do eleganckiego, służbowego garnituru. Do dużej, czarnej kierownicy. Do Paryża w ogóle. Autobus był prawie pusty. Matylda szła środkiem jak królowa. „– Kto, twój ojciec? – Nie. Mój dziadek. Król Waqulimi. On wie, że Czarna Matka to ja. A w każdym razie w to wierzy. Ale jest jeszcze Emuś”. Biały chłopczyk Emuś. Biały Murzyn. Król Waqulimi. „prowadzi ich jakiś obłąkany kapłan”. A może król? A w gazecie napisali... ach, zostawiliśmy gazetę. A przecież ta Stara Pani w bryczesach koloru khaki (skąd się wzięła?) nie przeczytała do końca sensacyjnego artykułu. Bo Matylda jej przerwała. Biały Murzyn uprowadził uprowadzającym trzy kobiety. Czy i mamę? Czy mama została... Biały Murzyn. Jaki straszny. – Matyldo. Kto to? – Albinos – odparła szeptem Matylda, od razu wiedząc o kogo pyta. Słowo zaszemrało i uleciało jak piórko porwane nagłym przeciągiem, pozostawiając po sobie pierzastą smugę lęku. – On tu już jest! – dodała, mówiąc do siebie raczej, po czym w sposób już trochę Tadkowi znany w mgnieniu oka zmieniła się w istotę pozbawioną życia. Siedziała tak bardzo nieruchomo i tak bardzo gdzie indziej, że wrażliwy chłopak odczuł równie ostro jej niepojętą samotność, jak i swoje odtrącenie. Mimo woli sam znieruchomiał, wstrzymał oddech, jak gdyby nawet oddech mógł zakłócić coś, co się w niej odbywało i – wiosenny Paryż za oknami autobusu przestał istnieć, oddalił się ze swymi głosami i zapachami, aż ostra zmarszczka, która nagle przecięła znieruchomiałe czoło znieruchomiałej Matyldy, przywróciła mu (częściowo) realność. – To może oznaczać, że... – powiedziała Matylda.Zdanie zawisło nie dokończone, balansowało jak wahadełko w ręku różdżkarza. – ...że jest na naszym tropie – dokończyła Matylda i wreszcie spojrzała na Tadka. Spojrzał w jej oczy i skoczył w intensywny, czarny blask. Czarna, lśniąca głębia wciągała go, wciągała... zawrót głowy, czarny wir wymazywał myśli, pytania. Zdołał przymknąć powieki, nagle znużony: mam dość tych wszystkich czarów! – pomyślał. Po raz pierwszy tak pomyślał. „Niewykluczone, że byli poddawani działaniu środków halucynogennych”. Mamo, co oni tam z tobą robią? Co z tobą robi ten szalony król? – Zapomnieliśmy gazetę – rzekł, nie poznając własnego głosu.Tylko tyle. Nie zadał żadnego pytania. Nie powiedział tego, co pomyślał: mam dość. – Zapomnieliśmy gazetę. – Tylko tyle, głosem, którego nie poznawał, głosem zawodnika, który przed samą metą upadł i wiedział, że już nie wstanie, że przegrał. Przeżywał przygodę. Jedną z takich, o których z zapartym tchem czytał w przygodowych książkach identyfikując się z bohaterskim bohaterem, pewien, że i on (on, Tadek Sandecki) mógłby być kimś tak silnym, nieustraszonym, nie znającym wahań i wątpliwości, kto bez lęku wychodzi naprzeciw najstraszniejszym niespodziankom i wydarzeniom, kto wychodzi zwycięsko z najgorszej kabały. A teraz... przeżywał autentyczną przygodę i – czuł się słaby, znużony, pozbawiony własnej woli, ot, pajacyk na sznurku. Kto pociąga za ten sznurek? Policjant na skrzyżowaniu podniósł dłoń w białej rękawiczce i to było jak znak, jak wezwanie. Tadek chciał wstać, podbiec do niego, wszystko opowiedzieć, zdjąć z siebie to brzemię przerastające jego siły. Lecz to nie on wstał. Wstała Matylda. Wstała dokładnie w tym momencie, kiedy on zamierzał wstać i odczul to, jakby został przyłapany na gorącym uczynku. Przyłapała go, czyta w myślach. Nie! Szła za własnymi. – Wysiadamy, Dando. – Ten autobus nie jedzie do nas? – Jedzie. Dlatego do niego wsiadłam. Ale coś mi się zdaje, że nie powinniśmy wracać na Lauriston. I w ogóle, że powinniśmy jak najszybciej zniknąć – dodała już na ulicy. – O gazetę się nie martw. Są tam – nieoczekiwane dołeczki śmiechu znowu czyniły jej twarz ciepłą i ufną twarzą Matyldy – są tam same bzdury. – Jak to? To wszystko nieprawda? – Prawda. Ale bzdura. Jakoś mi się nie podoba ta Stara Pani ze swoją podpórką. Antoni – podpórka, hi, hi, hi! Znowu dołeczki w policzkach, wdzięk i ufność, lśniły śmiechem, migotały wdziękiem. Spłynęło po niej – pomyślał Tadek ze złością. Złość znowu się obudziła, dodając mu sił. – A mnie się ta pani podoba – sprzeciwił się. Zrobił to machinalnie, jakby ze zwykłej przekory, by zaznaczyć swoją osobność, lecz nieoczekiwanie poczuł, że powiedział prawdę. Stara Pani podobała mu się, więcej: budziła w nim niewytłumaczalne zaufanie. – A w ogóle to może raczysz mi wreszcie coś wyjaśnić. Ja nie mogę tak dłu... Przycisnęła do piersi swą wielką torbę z rafii małymi, silnymi rękami i sponad tej torby rzucała mu spojrzenie, które przecięło na pół wypowiadane przez niego słowo. – Może byś przestał myśleć o sobie, Bwana Teddy – wycedziła z zimną pasją. – Może już wszyscy nie mogą. Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia. – No właśnie! Czyja to wina? – Muszę myśleć za ciebie i za siebie! Nie wiem, co trudniejsze. A ty mógłbyś przynajmniej nie przeszkadzać. Zwłaszcza teraz, kiedy... Opuściła torbę, jakby mówiła: „co tu dłużej gadać”. – Gdzie u licha jest tu stacja metra? Rozejrzyj się, długonóżku. To chyba potrafisz. O jest! Przestań się złościć. Bo jeszcze zobaczysz, jak ja się złoszczę. Lepiej nie. Myśl sobie co chcesz, ale rozglądaj się. Teraz rozglądaj się! Bo musimy dojechać bezpiecznie... Wcale... – zniżyła głos do szeptu – nie jestem pewna, czy on nas nie widział. – Ten Albinos? – Tadek też spytał szeptem, przez co jakby głośniej słyszał złość szumiącą w nim jak kipiel. Przytaknęła warkoczykami. – Może nie szedł sam. Rozglądaj się. Uważaj, czy ktoś nas nie śledzi. Możemy się teraz wpakować w paskudną kabałę. I wszystko będzie na nic. Ptaki Wehikuł czasu: w drodze Samolot zaczął schodzić do lądowania. Zrazu gładko, płynnie, jakby był lotnią spływającą łagodnym zboczem nieba. Wkrótce wszakże łagodne zbocze zamieniło się w wyboistą drogę, samolot podskoczył kilka razy, Tadek otworzył oczy, półprzytomnie. Obrócił głowę ku okienku i – Ziemia ustawiona sztorcem chlasnęła go w twarz. Tak to odczuł, jakby otrzymał potężny policzek. W chwilę potem samolot wyrównał i chłopak znalazł się twarzą w twarz z Ziemią, która dopiero co tak go chlasnęła, a teraz podnosiła się ku niemu jak kolorowa wańka-wstańka, tyle że trochę wolniej. Jaskrawe kolory, wśród których przeważały wszystkie odcienie żółci, brązu i czerwieni, układały się w geometryczny wzór: maska w kształcie odwróconego trapezu pomalowana w jaskrawe, geometryczne wzory. To chyba już Afryka. Myśl zatrzepotała, a może to serce zatrzepotało niby maleńki ptak, pochwycony znienacka w dużą, silną dłoń. – Attention, please... Melodyjny głos stewardesy: witamy państwa na pokładzie naszego samolotu. Melodyjny głos stewardesy: za dziesięć minut lądujemy w... Każde słowo budowało most przerzucony ponad przestrzenią i ponad czasem. Głos umilkł, a Ziemia położyła się, jakby uładzona jego kojącym, pieszczotliwym brzmieniem, nie gładka wszakże, nastroszona, najeżona, wyspa drzew i buszu. Zieleń, wegetacja. Drzewa i busz. Dopiero niespodziany błysk bieli wysokiego budynku, jakiś kawałek ulicy natychmiast pochłonięty przez drzewa i busz wskazywał, że owa wyspa to miasto. Duże, szeroko rozpostarte, rozproszone. Migocące w jaskrawym słońcu popołudnia, niby olbrzymia ważka, która przysiadła na brzegu złotej rzeki. Złotą rzeką płynął statek holowany przez barkę, łodzie kołysały się na fali, gdy je mijał. Afryka. Wreszcie. Nareszcie. Naprawdę. Tu im ucieknę. – Lądujemy, Dando – powiedziała Matylda po francusku. „Od tej pory lepiej mów po francusku. Znasz francuski. Lecz przede wszystkim znasz trochę suahili i hausa. Mów na migi. Jak najmniej się odzywaj. Słuchaj ślepo Matyldy” – w głosie ojca Mateusza nie brzmiała bynajmniej rozkazująca nuta. Ale ten głos wydobywający się z półmroku działał hipnotyzująco. Nie musiał odwracać głowy, by go widzieć. Siedział tuż obok, po drugiej stronie Matyldy. Tadek starał się omijać wzrokiem to miejsce, jakby w ten sposób łatwiej mu było nie pamiętać czarnych, płomiennych oczu prześwietlających go zza osłony wytwornych, złotooprawnych szkieł. Przez cały czas mnie hipnotyzował, tam w Paryżu! A ona mu pomagała. A przecież sama, sama chyba się go trochę boi?... Z jakim wahaniem stała pod oknem obskurnego hoteliku w tej obskurnej, nieopisanie nędznej dzielnicy Paryża. By tam dotrzeć, przemierzyli całe niemal miasto, kluczyła jak zając, metro, autobus, na piechotę, znowu metro i potem jeszcze długo stała, namyślała się, liliowoszary zmierzch mościł się wygodnie w lśniąco czarnych warkoczykach – wreszcie sięgnęła do skórzanego łańcuszka na szyi, wyjęła mały, żelazny posążek, przyłożyła go do ust i wydobyła kilka taktów przejmującej, nieopisanie dziwacznej, nieopisanie obcej melodii. Obcej – a jednak skądciś znanej, dziwny, rozpoznawalny przez mgnienie głos w lodowatym wietrze, który drobinkami lodu siekł twarz... twarz... ta dusząca, wilgotna maska na twarzy. Tadek wzdrygnął się na wspomnienie, właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł nienawiść do wiecznie zakapturzonego (prawdziwego? rzekomego?) zakonnika. „Skoro trzeba już lecieć do Afryki, musimy zmienić twoją opaleniznę” – powiedział niby żartobliwie; tak, to on, ojciec Mateusz stanął w drzwiach, jakby wyczarowany kilkoma taktami melodii, którą Matylda wydobyła z żelaznego posążka, to on. Długa postać w habicie – Tadek był pewny – śpiesznie narzuconym. Dlaczego stale habit? Dlaczego stale kaptur? Nigdzie nie zdejmuje kaptura. Szeptali coś do siebie z Matyldą w języku, którego i tak Tadek ani słowa by nie zrozumiał, a potem właśnie ojciec Mateusz powiedział co powiedział: „Skoro już trzeba lecieć do Afryki, to musimy zmienić twoją opaleniznę”. – Zdejmij koszulę, Dando. Od razu poczuł lęk, ostry, paniczny: coś w nim zapamiętało i teraz ostro, alarmująco ostrzegało, protestowało, ojciec Mateusz zdjął pokrywę z jakiegoś garnka, jednego z szeregu podobnych, stojących na półce, zapach... zaraz, taki zapach był w komórce starego Ciaptaka, zaraz... tam, o Boże!... tam był... Ciaptak... leżał na podłodze, ten chłopak, czarny, o błędnych oczach... był tam, a ktoś w narciarskich goglach... w okularach!... Boże, przypomina mi się, Tadek milcz, nie daj nic po sobie poznać; zmilczał. Nie krzyknął: „nie chcę”, gdy Matylda przystąpiła do niego z pudełeczkiem maści. Nawet nie drgnął, gdy zakapturzony ojciec Mateusz rozprowadzał na jego twarzy papkę z wilgotnych ziół, a potem przykrył wszystko jakąś maską. Drgnął, gdy poczuł ukłucie: zrobili mi zastrzyk, co oni ze mną... mamo... Pamiętał, wiedział, że za chwilę straci przytomność, więc uczepił się tego słowa jak koła ratunkowego, jak matczynej spódnicy: mamo, nie pozwól im, mamo... Koła samolotu z miękkim stukiem dotknęły pasa startowego. Proszę państwa wylądowaliśmy w... Prosimy o pozostanie na swoich miejscach do czasu wygaszenia silników... Kapitan... dziękuje za wspólny lot, proszę pamiętać, że państwo będą zawsze mile widziani na pokładach naszych samolotów... Melodyjny głos stewardesy znowu z każdym słowem budował most ponad przestrzenią. I ponad czasem. – Czas wstawać, Dando. Jedziemy na lotnisko – powiedziała dziś rano Matylda. Stała koło łóżka, trzymała w ręku habit, który wisiał w „jego” szafie na Lauriston, od razu rozpoznał i ją, i ten habit, od razu wiedział, że nie znajduje się na Lauriston. Nie był tak odurzony, jak wówczas, gdy budził się w obcym pokoju (przeprawa przez granicę – ciągle jeszcze biała plama), w obcym mieście, zupełnie bez udziału swojej świadomości przewieziony z kraju do kraju, teraz był przytomny, pamiętał, gdzie jest i co wczoraj się wydarzyło. Albinos! Ale w samolocie, zaraz po posiłku, który zjadł z wilczym apetytem, stale zapadał w męczący sen bez snów, co trwało aż do chwili, gdy przed dziesięcioma minutami samolot zaczął schodzić do lądowania i znalazł się twarzą w twarz z osłoniętym maską w kolorowe, geometryczne wzory kontynentem afrykańskim. – Wychodzimy, Dando. Dando! Jesteśmy w Afryce! – Nareszcie – burknął Tadek nasuwając na głowę kaptur postulanckiego habitu (czy postulant nosi kaptur?). A w duchu pomyślał: jestem w Afryce. Tu gdzie moja mama. I tu wam ucieknę. Ucieknę im, mamusiu, i uwolnię cię sam. Zrobię to. Z tą myślą, z twardniejącym w nim na lód postanowieniem wyszedł na płytę lotniska. A tam na wprost nie, nie maska, portret przywódcy w furażerce z lamparciej skóry, laska rzeźbiona z insygniami wodza plemiennego, pośrodku laski, w wydrążonym brzuchu karła jakiś... fetysz? To był karzeł, nie dziecko. A fetysz w jego brzuchu jak dziecko, które żyje we wnętrzu człowieka dorosłego. Bo ono pozostaje czasem głębiej, czasem mniej ukryte. Dziecko w Tadku było jeszcze bardzo duże i nawet widoczne. Miejsce Święto Strumyk leciał w dół po stromej skale jak rozwichrzone anielskie włosy, porwane wiatrem z bożonarodzeniowej choinki. W dole zaś kotłował i podskakiwał jak białko ubijane na pianę gigantyczną, potężną trzepaczką. Pojedyncze krople wypryskiwały daleko na brzeg i lśniły w słońcu – maleńkie tęczowe banieczki. – Widzisz, Emuś? – szepnął Gorylek. – Widzisz? Zamierzał powiedzieć: właśnie to chciałem ci pokazać, lecz mógł mówić tylko tyle i to niesłyszalnym prawie w szumie strumyka szeptem: widzisz, Emuś? Widzisz? Mocno, coraz mocniej ściskał rękę chłopczyka i patrzył, całym sobą wchłaniał ten zaczarowany świat, srebrny, złoty, tęczowy, w którym objawiło mu się coś, czego nie potrafił nazwać, a co sprawiało, że patrząc czuł się tak, jakby mu podarowano najwspanialszy prezent, coś, o czym zawsze marzył, choć nie wiedział, że to jest właśnie to; prezent pod bożonarodzeniową choinką. Jak bardzo chciał przyprowadzić tutaj Emusia! I być tylko z nim, bez Totka, bez Rafała, bez Marzenki, bez tych wszystkich pensjonatowych dzieciaków: w gruncie rzeczy niewiele różniły się od jego podwórkowych, tych, które tyle razy potrącały go, przewracały, niby niechcący, a często chcący, na betonowym placyku zabaw między szarymi blokami. Tutaj nie było betonowego placyku, tylko cudownie zielone łąki, nie było szarych bloków, tylko uciekające od ziemi góry (tak Gorylek o tym myślał, uciekają od ziemi, bo sam by chętnie uciekł...), lecz i tu były dzieci, i był wśród nich najsłabszy, obijał się o nie, o ich śmiech, wrzaski, próżno naprężał wątłe muskuły, wypinał chudą pierś, wołali na niego: „Gorylek”, jak na pośmiewisko... Aż zjawił się ten chłopczyk, promienny, uśmiechnięty, cichy. On jest dobry – myślał Gorylek, dla którego w jego krótkim życiu właściwie nikt nie był naprawdę dobry, dobry dla niego, przede wszystkim dla niego. Jest cichy. Cichy jak szczęście ogromne, niewypowiedziane. Cichy, jak góry w pogodny, błękitny dzień. Taki jak dziś. I dziś właśnie Gorylek, stale mając przed oczami to, na co w tej chwili patrzył, ściskając rękę Emusia, już nie wytrzymał, przechytrzył wszystkich, po prostu porwał małego. – Pójdziemy na spacer. Tylko my. Ty i ja. I Rusia. Psa trzeba zabrać, narobiłby alarmu. Emuś nic nie powiedział, rzadko się odzywał i bardzo dobrze, to wcale nie było potrzebne, żeby mówił, wszyscy mówili, wrzeszczeli, krzyczeli, a on milczał, a on taki cichy... dobry, cichy... włożył łapkę w wyciągniętą ku niemu rękę Gorylka i poszli. Szli w milczeniu przez łąkę zieloną, promienną, jakby pławiła się w cichym szczęściu. Rusia szła przodem swoim lekkim, pełnym gracji, wytwornym krokiem, szła, nie odbiegając na boki, równo, spokojnie jak królowa na czele orszaku, bardzo świadoma swojej gracji, swojej urody, swojej wytworności, była królową z bajki, wszyscy troje byli z bajki, cudownie sami w przezroczystym, złotozielonym obłoku, w tęczowej bańce mydlanej, która unosiła się wraz z nimi w upajająco pachnącym powietrzu tak lekko, tak cicho, a góry podeszły bliżej, by chronić, by nie dopuścić Złego, wzgórza leżały u ich stóp jak duże, łagodne zwierzęta przeżuwające ciszę, której ten dźwięk, oczekiwany, nie zakłócił, bo był jak gdyby biciem jej serca. A może to serce Gorylka zaczęło bić mocniej, gdy go usłyszał: dźwięk szumny, rytmiczny, radośnie zadyszany: pójdź tu, pójdź tu, pójdź tu, to ona woła, ta srebrna woda, która spływa po skale lekko, radośnie na wyścigi: pójdź tu, tu, tu, tu. – Teraz trzeba troszeczkę iść pod górę. Troszeczkę. Nie bój się. Ja cię trzymam. O, gdyby przewracała się najwyższa góra świata, te słowa, wypowiedziane przez Goryłka słowa, nie pozwoliłyby jej na to. Taka w nich była ogromna, żarliwa siła. Było w nich jej znacznie więcej niż w chudziutkim ramieniu, którym objął chłopczyka. – Jeszcze kroczek, jeszcze kroczek i już zaraz – mówił nachylony ku małemu, nachylony całym sobą, cały stał się skupioną, żarliwą siłą, która niosła, która ochraniała, a srebrna woda coraz głośniej, coraz radośniej wołała: pójdź tu, pójdź tu. Tu, tu, tu! A skała błyskała między drzewami, między krzakami jakby była rozfiglowanym dzieckiem, które wychyla głowę z ukrycia po to, by ją zaraz przekornie schować: a kuku, tu jestem, tu! Aż dopadł, już ją miał, szczęśliwy, zadyszany, śmiały się do niego rozwichrzone anielskie włosy, fruwały, kłębiły się, leciały w dół po stromej skale, a w dole zmieniały się w pianę obfitą, tęczową, pojedyncze krople płynęły w powietrzu jak maleńkie, tęczowe banieczki. – Widzisz, Emuś? Widzisz!? Gorylek chwycił rączkę małego, ściskał ją mocno, nie wiedział, że tak mocno, bo mały nie reagował, choć musiało go boleć, przyprowadził go tu w swoje Święto. To jest prawdziwe Święto – pomyślał olśniony, kiedy tu przyszedł pierwszy raz, przepełniony wdzięcznością, uniósł oczy ku niebu, góry lśniły w czystym błękicie – przyjazne potwory wycięte z kamienia, niewiarygodnie bliskie, och, jak bliskie, och, jak blisko dziś podeszły, aby nie dopuścić, aby chronić, a wzgórza leżały u ich stóp jak duże zwierzęta przeżuwające ciszę. Gorylek objął to wszystko zachwyconym spojrzeniem, potem jeszcze na chwilę przymknął oczy, by poczuć na powiekach tęczową mgłę, jego chudziutka pierś uniosła się szczęśliwym westchnieniem. I z tym szczęśliwym westchnieniem, nieświadomie rozluźniając uścisk ręki trzymającej rękę chłopczyka, wreszcie na niego spojrzał. Emuś stał spokojnie, bez ruchu. Zupełnie nie zmieniony. Jego duże, niebieskie oczy były jak zwykle szeroko otwarte, pełne niezmąconej pogody i patrzył nimi jak zwykle. Patrzył jakby do środka, jakby poprzez, zapatrzony w coś, co tylko on mógł widzieć. Uśmiechał się leciutko samymi wargami, cała twarz uśmiechała się leciutko z wyrazem niewymownej, oderwanej błogości, która nie miała wszakże nic wspólnego z błogością wypełniającą serce Gorylka. Z pewnością nie. I nic z rozjaśniającego twarz Gorylka zachwytu dla Miejsca – Święta. „Widzisz, Emuś, widzisz?” Gorylek nagle zrozumiał: on tego nie widzi. On... on chyba nie widzi nawet mnie! I – jeszcze jedna myśl jak lodowaty powiew: on... on chyba nawet nie wie, że ja w ogóle jestem. I Gorylek, pomyślawszy to, pojąwszy niepojętą, acz oczywistą prawdę, natychmiast przestał być. Nie istniał. Puścił rękę małego. Ręka opadła nieskończenie obojętna. Osobna. – Emuś! – szepnął Gorylek rozpaczliwym szeptem. Emuś obrócił na niego te swoje zapatrzone oczy, a było tak, jakby patrzył z nieskończenie wysoka, z niezmiernej dali. Gorylek czuł, że te oczy przechodzą poprzez niego, prześwietlają go, dematerializują, aż staje się niby płatek przezroczystego popiołu, który za chwilę rozproszy się i zniknie. Od ostatecznej klęski uratowała go Mądrusia. Szczeknęła krótko, ostrzegawczo i jednym susem, jakby jednym krokiem, znalazła się przy Emusiu. Stanęła przy nim na poły obronnie, na poły trwożnie; Gorylek doskonale czuł tę podwójność: chęć obrony i strach. Patrzyła w górę ku skale, z której wnętrza wytryskiwała srebrna woda, Gorylkowe anielskie włosy. Nikogo tam nie było, a w każdym razie Gorylek nikogo nie zobaczył. Żaden podejrzany dźwięk nie spłoszył ciszy, w której strumyk stale wołał swoje: pójdź tu, pójdź tu, tu, tu, tu. Gorylek odruchowo, jakby bez udziału własnej woli, zobojętniały nagle, spojrzał wyżej ku górom, były bliżej, jeszcze bliżej, teraz wszakże nie chroniły, zdawały się kroczyć z wolna. Sposępniałe, groźne pędziły przed sobą stado wzgórz nagle spokorniałych, a przecież otaczał je niezmiennie ten sam błękit wyzłocony słońcem, czy ten sam, jakoś nie darzył radością, doskwierał, drażnił. Gorylek przymknął oczy, czuł się straszliwie osobny, cały świat rozleciał się na kawałeczki, jak korale w rozerwanym sznurze, panika ścisnęła serce, och, jaki lęk nie wiadomo przed czym, Gorylek otworzył oczy: złoty błysk w srebrnej wodzie, jakby ktoś wrzucił duży, złoty pieniądz, złoty krążek przekoziołkował, plusnął w pianę. Emuś nie poruszył się i nic nie powiedział. Lecz Mądrusia skoczyła, jakby usłyszawszy rozkaz. Zrobiła to właśnie tak: skoczyła w wodę, która ją trochę tu przerażała, jak gdyby na skutek tego, co mały powiedział, w bryzgach piany jej długa, jedwabista sierść zalśniła tęczowo, z niewiarygodną zręcznością chwyciła w pysk kotłujący się w pianie złoty krążek, wróciła na brzeg, cała w tęczowych błyskach, trzymała w pysku okrągłe, płaskie pudełeczko i bardzo zadowolona z siebie zachęcająco merdała ogonem. Gorylek postąpił krok, uskoczyła i przywarowała, przechytrzyła w tym gimnastyczno-akrobatycznym popisie, a może zrobiła to specjalnie, by zachęcić do zabawy, piękne białe zęby puściły chwyt, pudełeczko wypadło, Gorylek skoczył. Zdążył. Uprzedził ją o sekundę i miał w ręku to coś, co nadleciało w srebrnych bryzgach piany nie wiadomo skąd: okrągłe, lekkie, blaszane(?) pudełeczko. Gorylek obrócił je w palcach, otworzył: w środku była złożona w czworo kartka. Na kartce, najwyraźniej wyrwanej z notesu, napisał ktoś ołówkiem tylko dwa słowa: Au secours (to małymi literami). I dużymi: HELP. Dwóch pierwszych słów Gorylek nie zrozumiał. Ale trzecie... trzecie coś mówiło... – Help – powtórzył bezmyślnie – Help. Zaraz... tak wołał, ten śmieszny, przerażony Miś z Muppetów. Help. Help. Na pomoc. Gorylek czuł się tak, jakby to słowo wyjął nie ze ślicznego, złotego pudełeczka, a ze swego serca. Też miał ochotę wzywać pomocy. Help! Pomóżcie mi. Pomóż mi. Pomóż mi zlepić świat, który rozstrzaskał się na osobne kawałki. Pomóż mi, abym znowu był, aby znowu było Miejsce – Święto, żebym znowu mógł marzyć, że idę tam z Emusiem, który jest... który... Przeleciał wiatr, krótki, nie wiadomo skąd się biorący podmuch, jak to w górach, potrącił kamyk gdzieś na zboczu, zaszeleściły trawy, a może w trawie zaszeleściło. Jasne, prawie białe włosy Emusia rozwichrzyły się i natychmiast wygładziły i to nieznaczne, natychmiast wygładzone rozwichrzenie było przywołaniem do niechcianej rzeczywistości, w której czaiły się zagrożenia. – Help! – powtórzył Gorylek głośno i wreszcie wtedy dotarł do niego sens przesłania: KTOŚ WZYWAŁ POMOCY. Trzeba to natychmiast komuś pokazać, ale... komu? W pensjonacie czaiło się Zagrożenie. Nikt o tym nie mówił, lecz to się czuło. Od tej strasznej wichury, która przyniosła dziwną Matyldę z ogromnymi włosami i... Emusia. Powiedzieli: Tadek wyjechał. Musiał podobno... I niby nic. Ale... No, właśnie. Było dużo różnych „ale”. Zrobiło się tak w każdym razie, że teraz Gorylek trzymając w ręku kartkę z alarmującym apelem, nie widział, do kogo ma się zwrócić. Babcia- Doktor... Babci-Doktor Gorylek zawsze się trochę bał, a ona teraz nosi w sobie wielką złość na Tatusia-Pana, który jest taki miły, kochany. Tatuś-Pan, on jest teraz taki, że najgorszy łobuz nie chciałby mu przysparzać dodatkowego zmartwienia. Stara Gąsienica... rywalizował z nią o względy Emusia, oj, da mi, da, że zabrałem Pana Jezusika... Nie bałby się jej gniewu. Nie bałby się. Nic by sobie nie robił z całego świata, gdyby... gdyby wszystko było tak, jak sobie wymarzył, gdyby nie stało się to, co się stało... gdyby nie rozleciał się świat... Lecz stało się. I Gorylek aż się skulił na myśl o gniewie starej góralki. Dlatego nie od razu dostrzegł tę, o której w swoim krótkim przeglądzie jeszcze nie pomyślał, a Uliśka była już przecież całkiem blisko i Rusia pobiegła merdając ogonem. – Gorylek! Powiedzieć, że Gorylek skoczył jak kozica, byłoby przesadą, lecz w nagle obudzonym lęku przed konsekwencjami swego czynu, tak wywołany, wykonał jakiś dziwny sus, który był w istocie rzeczy raptownie powstrzymanym susem ucieczki. Odruch, żeby zwiać. Ale Emuś... Co go to obchodzi... Emuś... on... Gorylek już bez strachu, niemal obojętnie spojrzał w stronę, z której nadchodziły spieszne kroki: Pani – rozpoznał. Jak dobrze, że to Pani, a nie kto inny. Panią jeszcze w tej chwili mógł znieść i to przecież jej należało dać kartkę z apelem o pomoc. Oczywiście jej! – Gorylek! Co ty tu robisz? Dlaczego? Emuś... on... Tu jest płytko, ale Emuś mógł wpaść do wody, mógł się utopić! Zażenowanie, lęk znikły z podkrążonych oczu Gorylka, ustępując miejsca czemuś, co sprawiło, że Uliśka długo pamiętała tę chwilę, co poruszyło tak samo dźwięczącą strunę w jej sercu. – Proszę – powiedział wyciągając rękę z pudełeczkiem. – To spadło z wody. A on... A Emuś... Niech się pani nie martwi! On się nigdy nie utopi! W niczym! Nawet w studni! – ostatnie słowa Gorylek niemal wykrzyczał, jakby pragnął coś w sobie zagłuszyć, odwrócił się na pięcie i odszedł. Odszedł przesadnie wyprostowany, w taki sposób, jakby podpierał ramionami Niebo. Niebo podpiera grecki heros Atlas. Gorylek nie był Atlasem. A niebo... Niebo dopiero co się nad nim zawaliło. Złote pudełko Uliśka nic już nie powiedziała. Nie zatrzymała go. Wiedziała, nie do końca wszystko rozumiejąc, że tu, przy tej prześlicznej górskiej kaskadzie rozegrał się dramat. Może mały. A może duży. Raczej duży. Przez chwilę patrzyła za Gorylkiem – mała, chuda sylwetka, wątłe drzewko wędrujące dzielnie przez pola, góry-lasy-pola. Potem przyjrzała się pudełeczku z uwagą, nieufnie: na pozłacanym (złotym?) wieczku widniał delikatny wzór, tak delikatny, że patrząc mniej uważnie można by go nie zauważyć: misternie cyzelowane dwa współśrodkowe koła. Koła na kole... koło życia, błędne koło... coś jej mówił ten rysunek!... Bezwiednie potrząsnęła pudełeczkiem, zaszeleściło, otworzyła... złożona we czworo kartka białego papieru najwyraźniej wyrwana z notesu, z luksusowego notesu: Au secours. HELP. Uliśka zrozumiała oba. Oba mówiły to samo: na pomoc. Pomocy. Ktoś wzywa pomocy. Zaraz... co powiedział Gorylek? „To spadło z wodą”. Nie, Uliśka nie spojrzała na skałę, po której spływały ukochane Gorylkowe, rozwichrzone anielskie włosy. Od razu spojrzała wyżej. Tam, gdzie ponad doliną strumienia wznosiły się dwa bliźniacze szczyty, delikatne, najeżone turniczkami. Ponad doliną i ponad niewidocznym (znikąd nie było go widać) klasztorem Braciszków Samotników. Zaraz... strumień nie przepływał obok klasztoru... strumień wytryskał ze skał poniżej, sporo poniżej, z miejsca, gdzie stał Szałas Pogorzelców. Szałas Pogorzelców! Czyżby tam... czyżby tam był ktoś ukryty? Więziony?! Uliśka aż usiadła z emocji. Krzyknęła, bo ostry kamyk dziobnął ją boleśnie i Rusia, która przez cały czas siedziała, eksponując piękny „sweterek norweski” opinający szeroko sklepioną pierś, nie spuszczając oka z trzymającej pudełeczko dziewczyny gotowa natychmiast, gdy tylko rozpocznie się zabawa, skoczyć – skoczyła. – Rusia, na miłość boską! Spokój, Rusia, spokój! Teraz się z tobą nie bawię, słyszysz? Pies leży! Pies nie położył się. Pies siadł. W prześlicznej, wyczekującej pozie. Czego Uliśka wcale nie zauważyła. Znowu podniosła oczy ku tym szczytom bliźniaczym, delikatnym, najeżonym turniczkami. Patrzyła na nie co dzień ze swego okna, miała je tak często przed oczami.... oczami... jeśli tylko nie kryły ich mgły lub chmury... chmury... oczy... chmury... Duży obłok przydusił słońce, cień poczernił szczyty i obraz, który dopraszał się świadomej uwagi zamyślonej tak głęboko, że aż bezmyślnie dziewczyny, wreszcie wypłynął. Dwie śnieżne szpary w czerni chmury, jakby białka oczu wyzierających z ziejącej grozą maski. Maska. Czarna twarz. Błyskające białkami czarne oczy, zza szkieł złotooprawnych okularów. Ten student tatusia! Jak mogła o nim zapomnieć! A teraz włamanie w ich warszawskim mieszkaniu, a dozorczyni widziała wysokiego Murzyna w okularach. W okularach! Nie, niemożliwe, to byłoby za proste. Gdyby to on, przynajmniej zdjąłby okulary, tak bardzo go naznaczające. Nie, to za proste. Ziejąca grozą czarna maska wypierała czarną twarz, twarz, maska, o co tu chodzi, czego t o ode mnie chce? Jakaś potężna siła, jakiś prąd płynący z samej głębi praczasów niewolił jej wyobraźnię, ukierunkowywał ją, nieprzerwany ciąg obrazów, które płynęły zbyt szybko, by mogła je uchwycić i ta muzyka, dziwaczna, bezgranicznie obca... Kilka taktów dziwacznej melodii przyniesionej przez wiatr. Coraz ze mną gorzej, ja chyba zwariuję, wszyscy zwariujemy, o ile już nie zwariowaliśmy. Przecież od czasu wichury my chyba wszyscy, włącznie ze starą Gąsienicą, jesteśmy obłąkani, bo to wszystko, co się dzieje, to nie może być prawda. To po prostu nie może być prawda. A ja mam halucynacje... Zaraz... jestem, ja jestem w górach. U babci. W zwyczajnych polskich górach. Nie ma żadnej tajemniczej góry, wokół której kręci się diabelskie kółko graniaste. Pachnie łąka. Szumi strumień. Strumień. Zapragnęła wystawić twarz na mgiełkę kropelek niby tęczowe banieczki, może nawet zrobiła jakiś ruch, bo nagle, jakby przybliżony silną lunetą, w polu jej widzenia ukazał się Emuś. Dosłownie tak go zobaczyła, jakby w soczewkach silnej lunety. A przecież stał o dwa kroki. Stoi tak przez cały czas (czas, co to jest czas?) kompletnie wszakże przez nią zapomniany... Jaki był jasny! Jak idylliczny to był obrazek, składający się jakby z koncentrycznych kręgów: najpierw szczyty, bliskie bardzo, niby przyjazne kamienne potwory, potem wzgórza łagodne leżące u ich stóp jak duże zwierzęta przeżuwające ciszę, potem złotozielona cisza szerokim zamachnięciem, pociągnięciem pędzla namalowana wokół spadającej ze skały srebrzystej, zwiewnej wody i wreszcie, i wreszcie w tęczowym kręgu chłopczyk, ku któremu te koła zbiegały się (lub od którego się rozbiegały) jasny, białoniebieski, mały człowieczek, mały-maleńki, a jakby już cały ukształtowany w swej ostatecznej doskonałości, choć niewątpliwie dziecko, małe dziecko, ta duża głowa, prawie niemowlęca, włoski białe jak mleko, coś mlecznego w tej głowie, coś, co nasuwało myśl o niemowlęcej kołysce, kołyska świata, spokój, spokój, na miłość boską, między wzgórzami jak w kołysce świata, nie w kołysce, stoi, stoi, ręce założył do tyłu i patrzy, gdzieś, jakby wokół, a nie wokół, a w twarzy ma taką błogość, taką nieziemską błogość, och, mogłoby się nie wiem co dziać, a on... Jak to powiedział Gorylek? Jak to wykrzyczał Gorylek: „on się nie utopi. W niczym! Nawet w studni!” Ach, Boże, czy on w ogóle jest? Może on jest tylko przywidzeniem? – Emuś. Spojrzał. Jego oczy wracały, pojawił się w nich teraz ten dobrze już znany Uliśce wyraz zażenowania, zmieszania, jak u kogoś przyłapanego na czymś, czego nie chce ujawnić, lub... kogoś, kto nie chce się zdradzić ze swoją niezmierną wyższością. – Emuś! Chciała nim potrząsnąć, chciała zapytać: gdzie twoja mamusia? gdzie twój tatuś? Dlaczego się o nich nie dopominasz? Czy nie tęsknisz? Ten grad pytań jednak zabębnił o ścianę, która odgradzała ją od chłopczyka, zabębnił bezgłośnie, zamarł. – Zobacz, jakie śliczne pudełeczko. Powiedziała coś, czego nie zamierzała powiedzieć, zobacz, jakie śliczne pudełeczko, a on, powiadam ci, Ruda, on tego pudełeczka nie wziął do ręki, choć mu podawałam, tylko palcem przesunął po delikatnym wzorku na wieczku i nagle zaczęłam widzieć, zobaczyłam pokoik na poddaszu, ten w którym mieszkał Tadek, zobaczyłam te wszystkie mapy i książki o Afryce (od jego nieoczekiwanego zniknięcia stale tam przesiaduję i przeglądam to wszystko szukając odpowiedzi), zwłaszcza książki podsunęły się moim oczom, po prostu natrętnie, aż wzrok mi znieruchomiał na jednej z nich: „Goście z kosmosu”, książka otworzyła się na stronie 176 (przysięgam) i przeczytałam: „Nie znają pisma, ale dobrze znają planety. Saturn i Jowisz, każdą z nich oznaczają odrębnym rysunkiem-symbolem, przy czym Jowisz jest to duże koło z czterema otaczającymi je małymi kółkami, zaś Saturn – dwa koła współśrodkowe”. Dwa koła współśrodkowe! Symbol, którym tajemnicze afrykańskie plemię Dogonów oznacza planetę Saturn. Dogonowie. Afryka. Prymitywne plemię, którego wiedza astronomiczna zadziwia i niepokoi dumnych białych ludzi, co to uważają, że zjedli wszystkie rozumy. Zresztą mniejsza. Dogonowie. Afryka, wszystkie drogi prowadzą do Afryki. Tak pomyślałam, a tu masz: on mi wszystko wywrócił do góry nogami. – To tatusia – powiedział. – Co powiedziałeś? – Pudełeczko tatusia – powtórzył.Pudełeczko tatusia! Emuś jest biały... więc jego tatuś też jest biały... więc... biały, biały... – Czy twój tatuś nosi okulary? – Tatuś nie. Wujek Bo. – odparł, znowu przesunął palcem po wzorku wyrytym na złotym pudełeczku i natychmiast zobaczyłam okulary, te złotooprawne, wytworne okulary, jakby je narysował w powietrzu. Nagle poczułam, że gdybym go dalej w ten sposób pytała – powiedziałby mi wszystko, absolutnie wszystko i – ogarnął mnie lęk. Paniczny lęk przed odpowiedziami! Ja nie chciałam wiedzieć wszystkiego, pojmujesz. „Wszystkiego nie rozumieć do końca”, och, Ruda, jaka to mądra modlitwa, nie wiedzieć do końca, nie rozumieć do końca, choć tyle zagadek, choć tyle pytań, bo tyle zagadek, bo tyle pytań, bo, wujek Bo! Stara, i tu mi zaskoczyło, znowu mi zaskoczyło konkretem: nie pamiętam, w którym plemieniu, ale pamiętam, że w Afryce tak nazywa się bliźniaków. Obydwu. Obydwaj są Bo i nikt nie pamięta, że mają imię, każdy swoje własne. Bo! I znowu ruszyła lawina pytań: pudełeczko tatusia, czy to oznacza, że tatuś Emusia jest gdzieś tutaj w górach więziony? A jeśli tak – to dlaczego wzywa pomocy nie po polsku? Spadały te pytania wewnątrz mnie, a ja, słysząc jak się toczą, raz jeszcze spojrzałam na Emusia. Nie interesował się pudełeczkiem. Ani mną. Zapytany odpowiedział, a teraz patrzył gdzieś po swojemu, patrzył poprzez, z tym oderwanym, nieziemskim, błogim uśmiechem. Boże drogi, co go to wszystko obchodzi, czy to ważne, wstrząsnął mną pusty śmiech, a potem tak strasznie zrobiło mi się żal Gorylka! To straszne spojrzeć w oczy Boga lub, jeśli wolisz, stanąć twarzą w twarz z niezgłębioną, budzącą zawrót głowy Tajemnicą, której w żaden ludzki sposób nie da się oswoić. Biedny, tak boleśnie odtrącony Gorylek! Ja nie czułam się odtrącona. Ale musiałam walczyć, ze wszystkich sił walczyć, aby być, aby być Uliśką Sandecką, której matka została porwana i uprowadzona gdzieś w Afryce, której brat zaginął, której ojciec (coraz bardziej tak myślę) znalazł się w łapach szantażystów, którą odepchnął zakochany chłopak, musiałam walczyć, by te przecież tak ważne dla mnie sprawy były dla mnie ważne... Bo coś ze wszystkich sił ciągnęło mnie na te wyżyny, na których przebywa Emuś. Już raz, pamiętasz, chyba ci to opowiadałam, przeżyłam dość podobne doznanie: siedziałam w kinie na westernie. Cudowny, cudowny pejzaż, olśniewająco wspaniała przyroda – raj na ziemi, a za drzewami, za skałami, czają się ludzie, którzy polują na ludzi, ślepi i głusi na całe to otaczające piękno, na tę harmonię i pogodę. Absurdalność tego na co patrzę wprost mnie poraziła. Och, stara, co do diabła ugryzło tego Irka? Napisał, że znika z mojego życia, bo ja go nie chcę, bo dokonałam wyboru, bo. Wujek Bo! Okulary! No. Chyba zeszłam na ziemię. A muszę. – Stop, kochanie, stop – szepnęła do siebie Uliśka. – Przestań do niej pisać. Wstawaj i wracaj do domu. Włożyła kartkę do pudełeczka, pudełeczko, ku wielkiemu żalowi ciągle czekającej na rozpoczęcie zabawy Rusi, schowała do kieszeni dżinsów i wstała. – Chodź, Emuś. Daj łapkę. Idziemy do domu. Posłusznie włożył rękę w jej dłoń, a jej palce zacisnęły się na tej łapce w taki sposób jak... ręka niemowlaka zaciska się na podsuniętym palcu dorosłego, popłynął prąd, ciepły, jednoczący. Uliśka spojrzała w dół: mały, jasnowłosy chłopczyk dreptał przy niej tak ufnie, tak spokojnie, złotobiałe włosy połyskiwały jak prześwietlony słońcem dmuchawiec, fala czułości nadpłynęła, zatopiła wszystkie lęki, z tą łapką w dłoni poszłabym na koniec świata, spokojnie, ufnie, cóż może się stać? Nieświadoma szczęśliwego uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz, odwróciła głowę ku górom: były teraz całe z mgły, widmowe. Ta częsta w górach nagła zmiana pogody na ogół budzi w ludziach z nizin duży niepokój. Tym razem wszakże Uliśka nie poczuła owego szczególnego mrowienia obłażącego człowieka od stóp do głów. Bez lęku popatrzyła na widoczne jeszcze dwa bliźniacze szczyty, wiedziała już, co zrobi: pójdzie tam. Pójdzie i zobaczy, kto jest więziony w Szałasie Pogorzelców. Bo to na pewno tam. Bo. Czarny gniew To właściwie nie był głupi pomysł – ukryć się w samym mieście. Jeszcze z samolotu dostrzegł te ruiny porośnięte buszem. Wtedy nie wiedział, co to jest. Plątanina drzew, buszu, rumowisko, jakby kopce termitów czy porozrzucane bezładnie fragmenty czegoś, co spadło z nieba i strzaskane zastygło w najdziwniejszych pozycjach. A potem dowiedział się, przejeżdżał tamtędy w drodze z lotniska. – Niegdysiejsza dzielnica białych – powiedział ojciec Mateusz. – Spalona w czasie walk. Działy się tu, chłopcze, straszne rzeczy, straszne rzeczy! Tędy przeszła afrykańska pomsta. Dokonał jej afrykański człowiek i – afrykańska przyroda. Wielki, niszczycielski gniew przeciw wszystkiemu, co nie było afrykańskie. Co nie przychodziło z dżungli. Zemsta starej czarnej Afryki... Siedzący przy kierownicy srebrnego mercedesa młody, bardzo elegancki Murzyn, w różowym garniturze, uniósł rękę, na której błysnął złoty sygnet. – Stara Afryka! – rzekł z gryzącą ironią – Stara Afryka ginie i trzeba ją ocalić nie tylko i nie przede wszystkim przed białymi. Trzeba ją ocalić przed czarnymi!... – Typowy pogląd białego, który przejęliście wy, wychowani w ich szkołach i uniwersytetach. Urzędnicy. Mówicie tym samym językiem, małpujecie ich, zamiast próbować odnaleźć waszą tożsamość. Rebelianci. Powstańcy. Rewolucjoniści. Kontrrewolucjoniści. Tak to się nazywa w wyobrażeniach białych. A to po prostu czarna kipiel. Niewyobrażalny Chaos, jak u początków świata... To już nie jest Afryka z twoich przygodowych książek, chłopcze. – Ależ ja to wiem! – nie wytrzymał Tadek. – Ja wiem. Ja wiem, że tu było przeszło dwa tysiące plemion, a biali podzielili cały kontynent nie licząc się z tym, poprzecinali... ja wiem, że tu toczą się teraz stare wojny plemienne. Oni z siebie zrzucili to białe obce i teraz muszą po swojemu... to znaczy robią swoje porządki, ale... – to wszystko tonie w morzu krwi – przerwał ojciec Mateusz takim głosem, że jeszcze teraz, na wspomnienie, a wszystko mu się tu ukrytemu w ruinach porośniętych buszem i dżunglą przypominało, Tadek poczuł dreszcz, zimne mrowienie, jakby lodowaty strumyk spłynął wzdłuż kręgosłupa. Zabijaj albo będziesz zabity. W buszu, w dżungli szaleje nieustająca wojna, a biali nic z tego nie rozumieją. Nic! Widzą trzysta tysięcy szkieletów rozrzuconych w sawannie, nawet nie pogrzebanych. Idi Amin, Obote, Biafra, te dzikusy wyrzynają się, co za potworności... same potworności, tak mówią, a nie słyszą tej melodii, która wzbiera w dżungli, wszędzie tam, gdzie mieszkają starzy bogowie, gdzie... Głos sączył się jak strużka chłodu przecinająca jaskrawy skwar, drzewa nie dawały cienia, nie dawały cienia białe mury wypalonych domów!... trzysta tysięcy szkieletów w sawannie, upiorne szkielety domów, po co teraz importowane, ozdobne drzewa w ogrodach, ogrody zarośnięte zwycięskim buszem, to co musi zginąć i to co trwa – gdzieś w niedostępnych zakątkach decyduje się, być może, Los świata – czemu on tyle mówi, zdumienie i lęk, ten małomówny, wytworny ojciec Mateusz... mówi... mówi... do kogo mówi, po co mówi, do mnie czy do tego w różowym garniturze, który prowadzi wóz, no, stajemy chyba, srebrny mercedes staje przed obskurnym hotelikiem. – Tu na razie się zatrzymamy.Stąd Ucieknę.Uciekł. Od razu pierwszej nocy. A właściwie nad ranem. A teraz w oczach mu czerwono od czerwonego kurzu, który pokrywa wszystko, który wciska się wszędzie, zdycha z pragnienia, bo nie pomyślał o wodzie, o niczym nie pomyślał, niczego nie obmyślił, uciec i... w żyłach ma chyba też czerwony kurz zamiast krwi... czerwona plama na podłodze kuchni góralskiego domu, jak kałuża krwi albo czerwone oko burzowego słońca, rzuciła niedbale ten kombinezon, z którego wyłoniła się niby motyl z kokonu, Matylda, Matylda, co ciebie za wiatr przyniósł wtedy, czy to przez ciebie zdycham teraz z pragnienia w ponurych ruinach afrykańskiego miasta, przyjechałem tu dzięki tobie, chciałem, ale może wszystko... porwanie mamy... może masz w tym udział?! Matyldo... nie uciekłbym, gdybyś zachowywała się inaczej, Matyldo, ja ci przecież ufałem, ojciec Mateusz nieoczekiwanie tak się rozgadał, a Matylda... Matylda milczała jak zaklęta, nawet wtedy, gdy zostali sami w tym obskurnym afrykańskim hoteliku. – Zostawiam tu was. Na noc pewnie wrócę – powiedział ojciec Mateusz i odjechał srebrzystym mercedesem z tym Murzynem w różowym garniturze, do którego portier mówił: panie ministrze. – To jest tutejszy minister? – spytał Tadek, zapytałem, coś odburknęła, nawet nie zrozumiałem co, zresztą kręciło mi się w otumanionej głowie... Zaczął się śmiać, napad śmiechu wstrząsnął nim, potrącił przy tym coś blaszanego, może puszkę i – jakby łoskot werbla wdarł się w upiorne granie cykad, śmiał się, prychał czerwonym kurzem: o rany, trzymajcie mnie, o rany! Jestem w Afryce. Dotarłem aż tu. I ciągle ha, ha, ha – i ciągle kręci mi się w otumanionej głowie, ciągle jestem śpiący, półprzytomny, ha, ha, ha, ale przygoda! „Cicho, bo zlecą się dzikie psy”. Kto to powiedział? Tadek przestał się śmiać, otarł z oczu czerwony kurz, rozejrzał się: nikogo. „Cicho, bo zlecą się dzikie psy”. Na to jedno pytanie mu odpowiedziała: co to za jazgot za oknem, małpy? No, może mi powiesz? – Dzikie psy – odpowiedziała. – I nie zawracaj mi teraz głowy, Dando. Postawiła na łóżku, ponad którym brudna moskitiera zwisała jak zakurzona pajęczyna, swoją torbę z rafii. Usiadła obok tej torby i znieruchomiała. Zmieniała się w sposób znany już Tadkowi w istotę pozbawioną życia, jej oczy były nieruchome jak oczy bogini. Chcesz milczeć. Dobrze, milcz. Zrzucił habit i wyjrzał przez okno. Hotelik znajdował się w jakiejś przedziwnej dzielnicy ruder, wąskie, krzywe uliczki, ścieżki raczej, wydeptane w wysokiej, zakurzonej trawie, do których te uliczki wpadały jak do rzeki, a może to nie ścieżki, tylko chodniki porośnięte zwycięską trawą, pełne przeróżnych nieczystości, małe domy pomalowane na niebiesko i zielono, najwyraźniej też zdewastowane i chyba puste, może puste, a może to upał, potworny, dławiący upał jaskrawego popołudnia unieruchomił wszystko, nawet roje niebieskich much unoszących się nad blaszanymi kubłami na śmieci, wydzielającymi stęchły, obrzydliwy zapach, kręciły się jakoś niemrawo, jakby uwięzły w gęstym, nasyconym skwarem i wilgocią powietrzu, dalej trawy wysokie, brudne i coś, nie widział dobrze co, chyba busz, z którego wyłoniły się niewielkie wzgórza niby zastygłe fale nagrzanego powietrza, tak pomyślał: powietrza... i nagle poczuł jak okropne zatęchłe powietrze jest w tym hotelowym pokoju; klitka o nieotynkowanych ścianach, cementowa podłoga, nieczynny wiatrak tkwił jak ospały pająk. Tadek podszedł, włączył – działa, działał, skrzydła miesiły opornie gorące, wilgotne powietrze nie dając najmniejszej ochłody... pić. Nigdzie kranu, nie ma umywalki. – Dokąd idziesz, Dando? Aha! Pilnuje! – Do łazienki. Pójdzie za nim? Nie poszła. Wysoki, zagracony korytarz, posępny jak uliczka wyludnionego miasta. Zamieszkany – nie zamieszkany. Pełen duchów jak busz. Łazienka jest. Kompletnie zdewastowana, szukaj dalej, jest jeszcze jedna, ta mniej zdewastowana, odkręcił kran, pociekła strużka ciepłej wody, spróbował drugi kurek – nieczynny, znaczy ta ciepła to jest zimna, napić się, nie, nie można takiej wody, Tadek, w wodzie ameba czy inne świństwo, obmył twarz, woda pachniała czymś trupim, otrząsnął się ze wstrętem, najmniejszej ochłody, a cuchnie, wrócił do pokoju (za innymi drzwiami dokuczliwa swą nierealnością cisza), duża butelka coca-coli stała na stole, obok niej plastykowy kubek i otwieracz... Wizja tej przypomnianej butelki orzeźwiającego napoju była tak w tej chwili realna, że Tadek uciekinier, zdychający z pragnienia w pokrytych czerwonym kurzem ruinach niegdysiejszej dzielnicy dla białych, aż jęknął. Zacisnął zęby na palcach ręki, potrząsnął głową, nawet kropli potu, pot też wysechł, pewnie jestem czerwony od tego kurzu, czuł się brudny, czuł się złachmaniony, rzeka, przecież tu niedaleko jest rzeka! Poruszył się, jakby chciał wstać i wówczas, jakby wywołane jego poruszeniem, za ścianą domu, który służył mu jako schronienie przed palącym słońcem (pierwszy etap ucieczki), rozległy się dźwięki, dziwne, zardzewiałe, ni to śmiech, ni to warczenie, bardziej śmiech, ohydny jakiś, budzący dreszcz grozy i... obrzydzenia. Co też to może być, pies – nie, hiena? Na pewno hieny. Jedna? Więcej? Cicho, głupi, żywego nie ruszy, wygryzie oczy śpiącemu dziecku, ale ciebie, baranie, nie zaatakuje, uspokój się, to tylko hieny... Hieny są w ruinach spalonej dzielnicy, pewnie zdziczałe, warczące dźwięki przybliżyły się, nasiliły, zardzewiałe dźwięki, ni to śmiech, ni to warczenie dosłownie zza ściany, przy której siedział ukryty przed morderczym słońcem (nie tylko przed słońcem, nie tylko, Tadek) są tu, wyczuły cię, wyciągnij swoją finkę, Tadziu, bohaterski Tadziu... Wypracowanie pt. „Co wiem o hienach” napisałbyś świetnie. O hienach wiem, że... To nie lekcja, Tadziu, to nie książka przygodowa, którą się zaczytujesz w swoim bezpiecznym, przytulnym pokoju, to jest i... no i co robi w takiej sytuacji bohaterski chłopak? Boi się hieny! Czy strzelałeś, polowałeś kiedy? Nie... Wyjrzyj i zobacz, co to jest. Gdzie to jest. Ostrożnie przysunął się do dziury wypalonego okna. Potężna pięść spadła na jego twarz. Na szczęście (ha, ha, ha), była to rozprażona pięść słońca, Tadek zaczął łapać dech jak ryba, omal się nie cofnął, omal nie zapomniał, po co w ogóle tu jest i po co wyjrzał; zardzewiały szczekot przywrócił mu zdolność myślenia. I – widzenia. Zobaczył. To nie były hieny. Lecz chyba wolałby zobaczyć hieny, niż te straszne ludzkie twarze z potwornymi guzami na czołach, z dziurami zamiast nosa, było ich dwóch, przy jednym leżały prymitywne kule, nie może przecież chodzić na kikutach nóg. Strona książki, nawet ze zdjęciami, na moment przesłoniła ten potworny widok: Tadek był pewny, że się nie myli, że rozpoznał. Na chodniku, pod nie dającym cienia drzewem o pierzastych liściach, siedziało dwóch trędowatych. No tak, przecież czytałeś, przecież zapamiętałeś, że ich głos przypomina głos hieny. Czytałeś, że jest ich wielu i że nie trzeba się ich bać, bo trąd wcale nie jest bardzo zaraźliwy, czytałeś... Przestań myśleć o tym, co czytałeś, przestań czytać, to dzieje się naprawdę!... Przestań myśleć, przypominać sobie stronice książek, przywoływać, a kto ma mi powiedzieć, wytłumaczyć, podpowiedzieć... Jestem sam! Ja tu jestem sam. Opuścił głowę, a potem ją uniósł. Rozejrzał się wokół piekącymi oczami. To niemożliwe, żebym to był ja. Że to ja siedzę tutaj w zrujnowanej dzielnicy afrykańskiego miasta, w tych ruinach, pod prażącym słońcem Afryki. Gdzieś tam, gdzieś tam, niewyobrażalnie daleko jest Polska. Czy jest?! Albo nie ma Polski albo nie ma mnie, tak to odczuwał. Bo, że on z Polski tu... Nie, nie, Polska jest... ale... Ogrom Ziemi nagle wprost go poraził. Szast-prast samolotem, śniadanie w Paryżu, obiad w... kolacja w Afryce. Lecz to niczego nie zmienia. To nie przybliża. To oddala. Jest jeszcze gorzej! Trędowaci na porośniętym zakurzoną trawą chodniku zaszczekali głośniej, Tadek przycisnął rękami uszy. Ogarnęła go panika. Chciał wstać, wyjść, wyjść stąd. Uciekać. Szukać... szukać siebie, szukać miejsca, w którym nie czułby się taki mały i sam. Nie możesz wyjść. Oni tam siedzą. Może uznają, że jestem z wrogiego plemienia? Z jakiego jestem plemienia?! Oni tu przecież w nowej Afryce nie pytają o paszport. Pytają z jakiego jesteś plemienia. Jeśli z wrogiego – to marny twój los. Dlaczego ani ojciec Mateusz, ani Matylda nic mi na ten temat nie powiedzieli? Jestem w niebezpieczeństwie. To po co uciekłeś, frajerze? Trzeba było się ich trzymać i czekać na bardziej dogodny moment. Dlaczego tak łatwo poszło mu z tą ucieczką? Podejrzanie łatwo. Uciekł niemal w biały dzień. Wieczorem, przed snem, wyjątkowo porządnie złożył swoje ubranie (że też nie pomyślał o czymś do picia, o niczym właściwie nie pomyślał, uciekinier od siedmiu boleści, liczący na cud). Matylda wszakże nie poczyniła najmniejszego komentarza. Nie odzywała się. Tylko tyle, ile konieczne. – Nie wyjdziemy? – Nie. Dziś nie. Tu są kanapki. Jedz. – A ty? – Nie jestem głodna. Właśnie: nie jadła i – nie piła, co dziwniejsze. Siedziała nieruchoma, jak istota pozbawiona życia i doprawdy można by zapomnieć o jej istnieniu, gdyby tu nieobecna-obecność tak nie doskwierała. Stwarzała ciszę, choć za oknem nieustający ptasi wrzask. Próżno czekał na jakiś znak: tamtego pierwszego wieczoru w Polsce, gdy znalazł ją na stoku, „to ja go znalazłam, tego długonóżka”, zniknąwszy w mroku kuchni podobnie znieruchomiała, dała mu jednak znak, pamiętał, jak jej olbrzymie włosy, włosy jak czarna kaskada, poruszyły się ruchem tajemniczym i wymownym. Teraz w afrykańskim hoteliku ani jeden czarny, lśniący warkoczyk nie drgnął na jej głowie, a było ich ze sto. Jeśli nie więcej. Tadek zmęczony nawałem wrażeń, upałem i tą jej doskwierającą nieruchomością, rzucił się na łóżko. Chyba drzemał. Może by i spał do rana, gdyby Matylda się nie poruszyła. Ocknął się natychmiast, natychmiast czujny i – pełen nadziei. A ona wyszła. Bez słowa. Zabrawszy ze sobą swoją nieodstępną torbę z rafii. Natężył słuch: w którą stronę idzie? Do łazienki? Słuchaj sobie do woli: poruszała się przecież bezszelestnie. Z początku uczuł pewną ulgę: wyszła i jakby zrobiło się lżej oddychać. Nieoczekiwanie rześki, obudzony, wstał, rozebrał się do snu i pogwizdując starannie składał ubranie w taki sposób, by mógł wszystko wziąć pod pachę, gdy przyjdzie czas. Pogwizdywał radosny: ucieknę, ucieknę, ja wam ucieknę! Nawet się nie przestraszył, gdy ktoś tak samo zagwizdał tuż za oknem. Stalowoniebieska papuga z czerwonym łebkiem zagwizdała jak on. A zaraz potem kos. Targnął nim ból: tak śpiewał kos w ogrodzie na Saskiej Kępie, w domu... Papuga zaklaskała jak słowik, przyłączyła się druga. Tadek przymknął oczy w ataku tęsknoty, a kiedy je otworzył nie zobaczył nic. Aż krzyknął przerażony, że oślepł. Ale to tylko głęboka czerń zalała pokój jak nagła powódź. Jakby jakiś gigantyczny potwór otworzył paszczę i chaps – połknął świat razem z hotelikiem. Po chwili paniki takie wrażenie: że coś go połknęło i wciąga, coraz głębiej wciąga... nie, nie, zatrzepotał bezradnie, jakby próbował się wyśliznąć. Odzyskał rozum, gdy odezwały się cykady. Ogłuszające granie do samego nieba. Noc – pomyślał z ulgą – to afrykańska noc, która połyka dzień jednym haustem, znienacka. To tylko noc. Afrykańska. Podszedł do okna i – na głowę spadły mu gwiazdy. Nigdy nie widział gwiazd tak ogromnych, tak bliskich. Bardzo złote w tej głębokiej czerni przytłaczały i przerażały – swoim ogromem i swoją bliskością. Niebo o wyciągnięcie ręki. Chcesz, Tadziu, gwiazdkę z nieba? Nie, chcę znaleźć moją mamę. Gwiazdy – pomóżcie mi. Mamo, ty jesteś bliżej niż te gwiazdy. Musisz być blisko, jeżeli przyjechaliśmy tu. Właśnie tu. Oderwał oczy od gwiazd, a na ziemi, na ziemi w parnej ciemności też błyskało. Płomienie dalekich ognisk. Chyba nad rzeką? Teraz świat był pełen głosów: w ogłuszające granie cykad wdzierały się piski i chichoty, poszczekiwania, prychania, daleka, nostalgicznie daleka melodia fletu i gdzieś, jakby na jej dnie, stłumiony, rytmiczny głos bębenków. Bębenki – chyba od wzgórz? I – jeszcze jakieś instrumenty, dźwięki suche, puste, przenikliwe. Szepty i trzepoty. Wszystko pod tymi gwiazdami jak nieubłagane, pełne blasku oczy. O diaboté, diaboté – zanucił Tadek, nagle niewytłumaczalnie szczęśliwy. Ogromny, ogromny, płynący w oddychającej przestrzeni świat. Tak, wtedy przez jedną cudowną chwilę był szczęśliwy. Otwarty na zew świata, tego obcego, ogromnego świata, na zew przygody. Zabłysło światło, ostre, nagie i chmara moskitów wdarła się, jakby tylko na ten blask czyhała. Moskity były duże, czarne. – Zamknij okno, Dando. To wróciła Matylda. Matylda, przebrana do snu. – Udusimy się – zaprotestował – lecz jeszcze szybciej zamknął okno: diabelnie kąsały. – Wejdź pod moskitierę. Bo cię zjedzą żywcem. Posłuchał. Matylda zapaliła coś w rodzaju skręconej w spiralę kadzidlanej laseczki, postawiła na stole, zgasiła światło. Spiralka żarzyła się w mroku jak maleńka świątynia. Jak zapalony papieros. Słodkawy, duszący dymek żłobił sobie drogę w zatęchłym, gęstym powietrzu. Duszno. Parno. Cykady. Poszczekiwania. Piski. Chichoty. Szelesty i trzepoty. Jakieś wrzaski ni to ptasie, ni to ludzkie? Czarna afrykańska noc wypełniona głosami. Wilgotny zaduch kładł się na piersi jak ciężki, nie chciany kompres. Nie zasnę. Zasnął. Jakby na rozkaz dyrygenckiej pałeczki, która ucięła tę szczególną muzykę, w której nostalgiczny głos dalekich fletów i rytmiczne dźwięki bębenków stopniowo stały się najbardziej słyszalne. Wszedł w ciszę snu, w której pełzały, pełzały tworząc noc, małe, czarne, lśniące węże. Obudził się niemal uduszony, zrywał te węże z siebie, jeszcze przez chwilę je zrywał, zanim zrozumiał, że to tylko sen, że mu się coś śniło i że się obudził. Głęboka czerń ustąpiła szarości. Teraz cisza. Świat trwał zanurzony w mrocznej ciszy. Teraz! Zsunął się z łóżka, chwycił pod pachę ubranie (Matylda spała, kształt za moskitierą), wysunął się z pokoju. Pusto i cicho na korytarzu. Ubrał się szybko, zaraz za drzwiami. I jeszcze chwilę nasłuchiwał. Cisza. Matylda śpi. A ojciec Mateusz? Czy wrócił? Cisza. Tadek, przestań nadsłuchiwać, zwiewaj. Nie, nie koło portierni. Tu jest okno, bez szyb, bez framugi nawet, tędy. Wyskoczył, a raczej wysunął się cicho, najpierw szedł na palcach, ostrożnie, potem pobiegł. Biegł, aż do zmęczenia zarośniętymi uliczkami, wśród wymarłych szałasów, ruder. Aż przystanął zdyszany. Uspokajająco, lekko, na uśpioną jeszcze ziemię spływał brzask. Wysokie, żółte trawy obwieszone lśniącymi brylantami przykuły jego wzrok. Zapatrzył się w to lśniące, migoczące bogactwo, które... które zaczęło topnieć mu w oczach. Brylantów ubywało, było ich coraz mniej i mniej, jakby je gasił spojrzeniem. Lecz to nie jego spojrzenie gasiło. To słońce. Tak, już od razu, o tej jakże wczesnej godzinie słońce objawiło swą brutalną siłę. Stał odpoczywając, a zarazem namyślał się, pobiegł nie wybierając drogi tymi wąskimi, zaśmieconymi uliczkami na tyłach hoteliku, znalazł się niemal w buszu, jeszcze trochę, i – zostawiłby za sobą miasto. Ten wybór sam się narzucał. Lecz Tadek... Tadek zawrócił ku miastu. Busz, sawanna-dżungla, dzikie zwierzęta, dzicy ludzie. Nie powiedział sobie tego słowami. Trwoga mościła się jednak w jego sercu, które mimo wszystko, mimo wszystko ciągnęło do ludzi. Najpierw ukryję się w mieście, potem nad rzeką, może rzeką... Tak myślał o swojej ucieczce. I teraz ten plan realizował. Miasto leżało w pasie nadbrzeżnym, a dzielnicę białych nietrudno było wypatrzeć: usadowiła się na niewielkim płaskowyżu, jednym z tych tkwiących w buszu płaskich wzgórz, a ogromne drzewa wystrzelały jak pomniki wypartej przez człowieka dżungli. Patrząc na te drzewa pobiegł, nie, nie będzie biegł, to by zwróciło na niego uwagę, zwolnił kroku; już zaczynali pokazywać się ludzie. Szałasy, lepianki, z wykruszającej się gliny i starej blachy. Stosy śmieci, wszędzie stosy śmieci, cuchnące, lecz na sznurach przewieszonych na podwórkach świeżo uprana bielizna. Sągi drzewa opałowego... Nie zdążył ukryć się, gdy usłyszał głosy, kobiety rozpalały ognisko wprost na ulicy, dziewczyna niosła na głowie kalebasę. Włożył ręce do kieszeni spodenek, przeszedł wolno, leniwie, wychodzili z domów, przeważnie kobiety, dziewczyny, kolorowe stroje, białe zęby, naszyjniki, ciągnęli niosąc kosze, torby, dzbany, pewnie idą na targ. Coraz więcej ognisk, coraz większy gwar. Musi tędy przejść, spokojnie, Tadek, spokojnie, Dando, jesteś jednym z nich. Równocześnie: ach, być jednym z nich, być wśród nich, wśród ludzi. I – uciec. Uciekać od nich, bo nic nie powinno go zatrzymać w drodze do celu. Skręcił ku dzielnicy białych... Pięknie musiało tam być, białe wille w ogrodach pełnych importowanych drzew, białe żelbetowe bloki, sklepy, żywopłoty z hibiskusa, ulice wysadzane rzędami akacji, pięknie było, kolorowo, lecz nie dla kolorowych, ten jeden kolor: czarny nie miał tu prawa bytu, a teraz upiorne szkielety wypalonych domów, trawniki i ogrody porośnięte buszem, w miejsce zerwanych tabliczek z nazwami ulic drewniane deski z nabazgranymi nowymi nazwami, lecz nie mieszkał tu nikt, tylko ptaki, niewiarygodne bogactwo ptaków, zgiełk ptasich głosów, osłabiający nieco wrażenie końca świata, jakiejś ostatecznej katastrofy, osłabiał, lecz Tadek od razu poczuł się tu straszliwie źle, obco, beznadziejnie: och, dlaczego tak łatwo przyszła mu ta ucieczka!... Uciekł. I co dalej? Byle do rzeki. Niech się tylko ściemni. Pić. Jeść. Przede wszystkim pić. Niech już sobie pójdą ci trędowaci, niech umilkną te głosy jak chichot hien. Umilkły. Jakby spełniając cichą prośbę chłopaka. Lecz to nie jego prośba. Od rzeki, tak, od rzeki, dobiegły, zrazu stłumione, potem coraz bardziej natarczywe głosy bębnów. W jednej chwili ustał hieni jazgot tych dwóch nieszczęśników. Tadek wyjrzał: znikli. Zrobili to z niewiarygodną wprost, zważywszy ich kalectwo, szybkością. Znikli, jakby się gdzieś zapadli. Najwyraźniej, najwyraźniej spłoszeni głosem tam-tamów. Ten głos, narastający, jak nadlatująca z coraz większym poszumem wichura, w niczym nie przypominał, znanego Tadkowi, rytmicznego, szaleńczego, rytmu, który wprost porywał do tańca, wlewał w żyły tajemną moc. Było to posępne, złowrogie dudnienie. Tak złowrogie, że Tadek zatrząsł się, a jego nogi rwały się nie do tańca, lecz do ucieczki. Panicznej ucieczki byle gdzie. Natarczywy, posępny łoskot, zwiastował jakąś grozę, coś strasznego, coś, przed czym należy uciekać... I – ludzie uciekali. Znikli jak senna mara dwaj trędowaci. A z ruin, kompletnie, jak się wydawało, opustoszałych, wyskakiwali pojedynczy ludzie. Czarni oczywiście. Uciekali w stronę buszu. Z obłędem w oczach. Bębny huczały, huczały zapowiadając zagładę. Tadek stał w wypalonym oknie zmartwiały. Co robić? Co się dzieje? Co się będzie działo? Lęk. Stał zahipnotyzowany niesamowitym bębnieniem. Wtedy z nieba spadł jastrząb, może zwabiony błyskiem blaszanej puszki potrąconej przez któregoś z uciekających, a – jakby przed nim uciekając, wpadł do pokoju olbrzymi czarno- niebieski motyl. Do głosu bębnów dołączyła ścinająca krew w żyłach wrzawa. Tadek już się nie wahał. Nie, nie pobiegł gdzieś na oślep. Zobaczył trzech chłopców wdrapujących się na wielkie drzewo w niegdysiejszym ogrodzie. Tam! Tadziu! Nie jesteś taki zwinny jak ci murzyńscy chłopcy, na drzewo wszakże chyba potrafisz wejść, długonóżku! Strach dodał mu sił i – zręczności. Obsunął się co prawda, lecz silna, czarna ręka wyciągnęła się ku niemu, pochwycił ją z wdzięcznością, drugim ramieniem objął konar i zdołał przerzucić ciało na zbawczą gałąź. Przylgnął do niej płasko jak inni chłopcy. Byli szarzy ze strachu. Najpierw zobaczył to: że byli szarzy ze strachu. Dopiero potem popatrzył w dół. Od doskonale stąd widocznego mostu, łączącego zabudowany brzeg rzeki z tym drugim, porośniętym dżunglą, walił barwny tłum. Pomalowani na kolorowo, ludzie z maczetami, łukami, oszczepami. Na czele biegło kilkunastu doboszów. Biegnąc, uderzali rękami w bębny, niesamowity, pełen grozy rytm. A jeszcze przed nimi prowadząc tłum, pędził człowiek niosący jakąś ni to płachtę, ni to sztandar? Rzeka, szeroko rozlana, złotobrunatna zdawała się wzbierać, a jej liczne odnogi, wśród których wysepki zieleni przypominały długie, zielone, spasione węże nadawały jej kształt żarłocznej ośmiornicy. Tadek zafascynowany uniósł lekko głowę i rozejrzał się: w rozrzuconych bezładnie przedmieściach, dzielnicach slumsów obrośniętych przez stosy śmieci, panował gorączkowy ruch, jak w zaalarmowanym mrowisku. Ludzie wyskakiwali z domów, szałasów, porzucali sklepy, stragany, niewidocznymi uliczkami, ścieżkami uciekali w busz, gdzieniegdzie całymi strumykami jak czarne mrówki wędrowne siapu. Mrówki siapu są wojownicze, zażarte i niszczą wszystko, co na drodze. Co tobie przyszło do głowy, Tadziu, to tamci, którzy walą od mostu, ten tłum jest jak mrówki siapu napadające niespodzianie, uzbrojone w potężne kleszcze-szczęki, wielkie, czarne, ruchliwe plamy, których rozpełzania się po wszystkim, co na drodze, nic nie może powstrzymać. Pewnie ludzie z plemienia zbuntowanego przeciw temu, które rządzi tutaj i ich uciska – domyślił się Tadek i – dopiero teraz naprawdę się przestraszył. Naczytał się, wiedział, rządzące plemię wojowników uciska i dręczy, wybija obcoplemienną większość, która doprowadzona do ostateczności wpada w amok i... I dzieją się straszne rzeczy... jak to powiedział ojciec Mateusz? Morze krwi, czarny gniew, jak leśny pożar. Poodrąbywane ręce i nogi, ludzie posiekani w kawałki, okrutny taniec noży, maczet, maczug, oszczepów, ludzie giną masakrowani w okropny sposób, wet za wet, a do tych jatek dołączają się pospolici przestępcy... Tadek poczuł, że serce wali mu dziko, jak gdyby głośniej niż coraz bliższe bębny, krzyczące pod rękami ogarniętych amokiem ludzi. A oni byli już blisko. Przejdą tędy. Boże, ocal, niech nie spojrzą w górę! Drżał przyciśnięty do gałęzi, drżał tak mocno, że omal nie spadł. Nie spadł. – Pas peur. Nie bój się. Tędy tylko przelecą. Usłyszał ten szept, który sączył mu się wolno w ucho silniejszy, głośniejszy od morderczej wrzawy tam na dole. Pas peur. Nie bój się. Nie od razu dotarł do niego sens wypowiedzianych w znanym, lecz obcym języku słów. Kłęby dymu, rzucili coś zapalonego, chyba do tych ruin, w których dopiero co był. Pas peur. Nie bój się. Boże! Ktoś do niego wreszcie przemówił! Wreszcie ktoś. Ktoś mu podał rękę. I świat przerażający, odbierający rozum swoją obcością nagle stał się swojski. Nie bój się. Przelecą. Wrażenie było tak silne, że musiał stłumić łzy. Wreszcie ktoś: jak bardzo był samotny! Nie bój się... – Ça va – szepnął. – W porządku. Ça va. Szepnął nie wiedząc, czy tamten, gdzieś tu obok niego, ukryty w zielonej gęstwie, słyszy. Ça va, w porządku. Drżenie ustało, choć teraz lepiej słyszał opętańczy wrzask, opętanego nienawiścią, pragnieniem zemsty tłumu, cały ten potworny, potworny zgiełk, i – nagle poczuł się tak, jak gdyby był tylko widzem na filmie i z zapartym tchem śledził w mroku sali wypadający zza wzgórz tłum Indian, słyszał to ich tak chętnie potem w podwórkowych zabawach naśladowane przeraźliwe wołanie... lecą, lecą, nie bój się, tędy tylko przelecą. Jasne. Czyż może interesować ich zniszczona, była dzielnica białych? Dawno temu spalona, zniszczona, przelecą, polecą tam, gdzie... gdzieś tam... Boże! Gdzieś tam, gdzieś tam jest przecież Matylda. Matylda! Bako – Attends! Attends! Zaczekaj! Biały chłopak. Zaczekaj. Attends! Tadek nie przystanął, zwolnił kroku. Zsunął się ze zbawczego drzewa ledwo przelecieli, w jeszcze przerażająco bliską, przerażającą wrzawę, w czarny dym walący kłębami ze zrujnowanego domu (co tam jeszcze mogło się palić?), zapomniał o strachu, bo Matylda... W tej chwili całkiem nie pamiętał o tym, że tak niedawno uważał ją za wroga, myślał tylko o tym, że jest gdzieś tam, w śmiertelnym niebezpieczeństwie i jak to on (Tadek – wariatuńcio, Tadek – postrzelona głowa, spod znaku Barana) nie pomyślał o niczym więcej: po prostu zsunął się z drzewa i pobiegł: „Attends, zaczekaj”, no jasne, zaczekaj, dokąd ty właściwie biegniesz? Do hoteliku już nie trafisz, nie trafisz. A skąd wiesz, czy ona jeszcze tam jest? Uciekłeś tuż przed świtem, a teraz późne popołudnie. Attends! Stój. – Zaczekaj! Tam bardzo niebezpiecznie. Zabiją cię! Biały chłopak, nie idź tam! Wszystko dopadło jednocześnie: zdyszany głos, zajadła strzelanina, i słowa, słowa, które ciągle trzepotały w zgiełku strzelaniny domagające się zrozumienia, on powiedział, co on powie... – Viens. Chodź. Chodź ze mną. Vite. Szybko! Strzelanina wybuchła ze zdwojoną siłą, za to bębny umilkły, już wołał tylko jeden, teraz jego głos brzmiał jak głos śmiertelnie rannego zwierza, vite, vite, szybko, znowu mała, czarna ręka, Tadek pochwycił ją, niewiele widział w kłębach dymu i kurzu, dym był czarny, a kurz czerwony, tworzących gęstą zawiesinę w rozedrganym od żaru powietrzu. Trzymał się tej ręki suchej, ciepłej, jak liny ratunkowej, i jeszcze widział, jak błyskają gołe, różowawe pięty, nie widział nic, jego oczy łzawiły, zakaszlał, krztusił się, biegł, starał się patrzeć pod nogi; umrę jeśli nie wydostaniemy się z tego dymu i kurzu, nawet nie czuł, że nogi ma poranione, pokłute... Nie umarł. Zawiesina z dymu i kurzu rozproszyła się, a czarny chłopiec przystanął. Tadek rozkaszlał się na dobre, przetarł załzawione oczy i – jeszcze bardziej zaniewidział, w piersiach czuł nieznośny, dławiący ból; umrę. – Ça va? Jeszcze raz przetarł piekące powieki, spojrzał i – napotkał uniesione ku niemu oczy, duże, lśniąco czarne, przede wszystkim zobaczył te oczy, była w nich bowiem tak żarliwa chęć dodania mu otuchy, coś nieopisanie poczciwego i dobrego, że Tadek przygryzł wargę, która podejrzliwie zadrżała. Wtedy mały uśmiechnął się, cała masa lśniąco białych zębów błysnęła w szelmowskim uśmiechu, który temu murzyńskiemu chłopcu, sięgającemu długonóżkowi Tadkowi zaledwie do ramienia, nadała wyraz psotnego ulicznika, gawrosza, Tadek nieoczekiwanie dla samego siebie, też się uśmiechnął. – Ça va, merci – wybąkał z trudem. Spieczone wargi z trudem sformułowały słowa, język opuchnięty i zdrętwiały przeszkadzał tak, że chętnie by go wypluł... Stali na ścieżce zaledwie widocznej w plątaninie niskich krzewów najeżonych kolcami, wyżej drzewa wysokie, oplecione pnączami. Tadek nie zdążył przyjrzeć się dobrze ani swemu wybawcy, ani miejscu, w którym na tę krótką chwilę wytchnienia stanęli. Powietrzem (gęstym) wstrząsnął wybuch, z krzykiem zerwało się ptactwo, i tak bezustannie hałasujące, wzniecając tuman czerwonego kurzu, w czarnych oczach zabłysła trwoga. – Vite! Szybko! Jedna ścieżka, druga ścieżka, czarny chłopiec kluczył jak zając, a może to ścieżki kluczyły, Tadek biegł za nim ostatkiem sił, nigdy w życiu nie czuł się tak zmęczony i słaby, kręciło mu się w głowie, zawroty głowy gorsze od tych, które tak mu dokuczały, gdy dwa lata temu wstał po ciężkim zapaleniu płuc, nie mogę, już nie mogę – pomyślał, a wtedy kolejna ścieżka wpadła w wilgotny tunel: cudowne uczucie chłodu, na moment tylko, bo choć baldachim z gałęzi drzew o niezwykle gęstym listowiu gasił morderczy blask słońca (jaka ulga, jaka ulga dla rozżarzonej głowy!) parna, zatęchła wilgoć odebrała płucom resztkę nadziei. Tadek upadł. W czerwonej mgle. – Hé! Chłopak! Trzymaj się. C'est pas loin. Hé! Słowa wpadały w czerwoną mgłę i grzęzły. Tadek jeszcze słyszał. Jeszcze nawet myślał, strzępki myśli w głowie jakby osobnej, obcej; upadłem. Dalej nie. Moja głowa. Pić. Zostaw... mnie. Potem poczuł, że ktoś go chwyta pod pachy, ktoś go ciągnie, nie czuł nóg, ciągle czuł głowę, ciągle czuł głowę potwornie ciężką, dyszy, czy to ja tak dyszę... zostaw, ja nie chcę... głowa poleciała w dół, opadła w coś kłującego... nad nią słowa, obce dźwięki, po jakiemu, gdzie... – Tu attends. Czekaj. Nie bój się! Wrócę! Toute de suite! Attends. Czekaj. Tupot. Bosych nóg. Attends. Czekam. Dobrze... dobrze by było tak leżeć... Zabierzcie te kolce... mamo, ja już nigdy... ja już będę uważał, ma straszną gorączkę, do szpitala, musi w góry... bzz bzz... niech przestanie bzykać... kłuje, nie chcę zastrzyku, zastrzyk nie, przestańcie mnie kłuć! Ból otrzeźwił go na chwilę. Z najwyższym trudem uniósł powieki, które, tak to czuł, były niby pijawki przyssane do jego oczu. Z jeszcze większym trudem zbierał myśli: komary. Nie. To moskity. Zjedzą mnie żywcem. Zostawił mnie, żeby mnie zjadły żywcem. Attends... czekaj. Może wróci. Może Matylda wróci. To nie Matylda. Wstawaj! Spróbował poruszyć się i jęknął. Leżał na ścieżce, tak wąskiej, że gęstwa kolczastych krzaków obejmowała go jak kleszcze, nad głową, dość nisko nieprzejrzysty gąszcz, leżał jak w zielonej trumnie... duszę się. Zrozpaczony, z sercem, które biło boleśnie, szybko, przymknął oczy. I nagle ciepły prysznic, na twarz, na szyję... deszcz... woda, coś mokrego przesuwa się po jego twarzy, szyi... woda. – Pij! Zaraz będzie dobrze. No, pij! Mała ręka uniosła jego głowę, przytknęła mu do ust coś, rozwarł wargi, płyn, piję, woda... Woda! Pił długo. Dopiero potem spojrzał już przytomnie i – znowu oczy, te oczy błyszczące, czarne, żarliwe, błysk białego uśmiechu w czerni... jaki... jaki fajny mały Murzynek... mały Murzynek Bambo, czegóż się bać. – Hé! Mange! Jedz. Przekrojony na pół złocisty owoc, pachnący, ociekający sokiem... mały Murzynek Bambo z obrazka dziecinnej książki, mange, jedz, och, jakie to dobre, dobre, błysk białego uśmiechu, szeroki uśmiech, duże, lśniące, białe zęby w drobnej, czarnej, bardzo czarnej twarzy, szelmowski uśmiech, kumplowski uśmiech, Tadek usiadł, jadł, pachnie, krople soku ściekały mu po brodzie, krople wody ściekały po szyi, krople wody we włosach, zjadł, chciał wytrzeć ręce, ręce, złoty sok na białych rękach. Białych rękach! Jego ręce znowu były białe. Nogi... nogi też... W oszalałej wrzawie trzepotały słowa, słowa... zaraz „hé, biały chłopak!” Biały chłopak! On tak wołał. Do mnie. Jestem znowu biały?! – Ça va? – zaniepokoił się Murzynek. – Ça va. Merci. Jak... jak się nazywasz? – Ja... ja Bako. A ty? – Ja... Ja Dan... Ja Tadek. Ta-dek. – Tadek. Viens, Tadek. Uciekamy. – Uciekamy? – Tak. My za blisko. W mieście niedobrze. Trzeba uciekać. Wstawaj. Daj rękę. Już niedaleko. No. Dojdziesz. Po zielonym baldachimie nad ich głowami przeleciał wystrzał. Tadek podniósł się, znowu silna czarna ręka, viens, szedł, a raczej kroczył sztywno jak marabut, krzyknął, bo coś otarło mu się o nogi, spojrzał w dół, czerwono, czy czerwony kurz, nie to jakby świnia, czerwona świnia, są, są... w Afryce czerwone świnie rzeczne, ach! Rzeka! To nie była rzeka. Ale to była woda. Zielony tunel prowadził wprost do wąskiego kanału wodnego, w którym nad czerwonobrunatną wodą kotłowały chmary przeróżnych owadów, jeszcze chwila i miał na twarzy, we włosach gęstwę maleńkich muszek, zachwiał się. – Viens! Ja zaraz... Teraz uważaj. Wchodzimy do łodzi. Tadek otarł z oczu muszki, co on robi ten mały Bambo, nie, nie Bambo, Bako, mały kochany Bako w krótkich spodenkach koloru... Jezu, zjedzą mnie żywcem! – Wchodź. Nie bój się. Tu płytko. Wydrążony pień drzewa na wodzie, wszedł, łódź zachybotała, coś zakląskało, jakby otarli się o błoto, nic to, zjedzą mnie. – Masz. Smaruj się tym. Zresztą... Ja ci to zrobię. Pudełeczko z maścią, silnie cuchnącą jak cała ta wąska rzeczna odnoga, małe czarne ręce przesuwają się po jego twarzy, ramionach... brr, jak śmierdzi... maść... „a teraz zdejmij koszulę, Dando. Muszę cię nasmarować. Musimy zmienić twoją opaleniznę”. Zapach. Ciaptak leży związany albo to ten czarny chłopak był związany, był... to było... to było... W Szałasie Pogorzelców! Obraz wybuchł w jego otępiałym od gorączki mózgu jak granat, strzępki zawirowały, uchwycić, poskładać, to ważne, to bardzo ważne. – Nacieraj się sam, Tadek. Odbijamy.Maść cuchnąca, rzadka, maść, muszę cię nasmarować, Dando... Matylda! – Ja... ja muszę wracać. – Do miasta? – Tak. – Nie możesz. Mówałem ci. Tam teraz strasznie. – Muszę. Tam... – Tam ktoś jest? – Tak. Ja... – Nic nie poradzisz, biały chłopak. Ten fais pas. Nie wszyscy giną. Słowa dudniły, wydrążona z drzewa łódź już sunęła, jedno silne pchnięcie długiej żerdzi, pomknęła, sunęła. Tadek chciał wyskoczyć, próbował, nie dał rady. Nie miał siły. Mdliło go strasznie, straszny zawrót głowy, ciężkiej, osobnej, od cuchnącego zapachu maści, od obłędnego brzęczenia, brzęczenia... mam dosyć, niech się dzieje co chce... nie mogę: osunął się na dno łodzi i już nawet nie czuł, jak czarny chłopiec podniósł go nieco, położył na jego czole wilgotną szmatę, usadowił wygodnie moszcząc mu pod głowę koc, nie widział, nie poczuł, a czarny chłopiec znowu chwycił żerdź, pchnął, a potem chwycił krótkie, płaskie wiosła, łódź z wydrążonego drzewa pomknęła mrocznym kanałem pod baldachimem liści, jedną z tych tajemniczych, nieprzejezdnych dróg wodnych, przecinających dżunglę w rozlewisku wielkiej rzeki, pomknęła pod baldachimem zielonych gałęzi chroniącym przed palącym okiem słońca, a słońce, słońce właśnie zachodziło. Szałas Pogorzelców „Kochana! Błagam, daj jakiś znak! Odkąd przysłałaś ten telegram, w którym odwołałaś mój przyjazd i zabroniłaś dzwonić, chodzę jak błędna. I ciągle mi się wydaje, że to jednak nieprawda, a nie śmiem przekroczyć tych zakazów. Och, Czarna, jak ja teraz rozumiem, co ty musisz przeżywać w takiej niepewności! To piekło! Bezsilność i niepewność to piekło. Ale los mi trochę pomógł. Bo Jurek właśnie jedzie na trzy dni do Zakopanego i ubłagałam go, żeby wyskoczył w twoje strony. Bo już nie mogę żyć z tym okropnym pytaniem: czy to ty wysłałaś ten telegram czy to nie ty? Boję się poczty, boję się telefonu. Więc błagam, daj znak! Na piśmie lub ustnie. Znasz Jurka, jest pewny. Obiecał zrobić wszystko w sposób maksymalnie naturalny. Bo chyba jesteście bezustannie śledzeni (ja chyba też). Stara, jeszcze jedno. Wahałam się, czy to pisać, czy nie dodam kamyczka do Twojej góry (ta obłędna góra, która ci się zwiduje) niepokoju, ale chyba nie powinnam tego przemilczać. Czy Ireneusz jest u Was? Nie wrócił po przerwie świątecznej. Nie zawiadomił uczelni. Szukają go, ale dyskretnie, bo wiesz mniej więcej, że on razem z Twoim tatusiem, a potem sam, pracował nad czymś supertajnym. Łudzę się nadzieją, że masz jakieś wiadomości. I w ogóle jestem głupia, bo na pewno i u Was musieli o niego wypytywać. Nie piszę więcej. Najchętniej wsiadłabym w pociąg i przyjechała. A jednak, teraz, w tej chwili myślę, że ten telegram musiał być prawdziwy, bo gdyby nie, zaniepokoiłabyś się tym, że nie przyjechałam i że tak milczę. Nic już nie wiem. Najbardziej logiczne argumenty dziwnie nie trafiają mi do przekonania. Daj znak, bo zwariuję, albo co gorsza – zrobię jakieś głupstwo! Cały czas jestem z Tobą. Całuję mocno. Ruda. Ps. Mimo wszystko trzymaj się ziemi! Swoich gór. A ja w każdej chwili przyjadę, jakby co. R.” Uliśka nigdy nie była w górach o tej porze. Do świtu brakowało jeszcze z półtorej godziny, a już od półgodziny szła przez to przedziwne morze, morze ciszy, w którym otulone mrokiem wzgórza zdawały się przelewać bezszelestnie, bezszelestnie biec ku szczytom, co niby grzbiety wysokich fal mówiły o szalejącym gdzieś tam, gdzieś tam w ciemności, sztormie. Gdyby nie ciężar, który niosła w sobie, już po kilkunastu minutach tej widmowej wspinaczki czułaby się jak duch, odcieleśniona, nierealna istota, płynąca na fali wzgórz ku szczytom, z których jeden, znamiennie rozdwojony, sterował jej krokami niby błędny kompas, błędny, bo igła chybotała perfidnie to w jedną, to w drugą stronę, rozdwajała się pogłębiając panujący w dziewczynie chaos. Chaos, którego wcale nie zmniejszała jej wola, niezłomna wola osiągnięcia celu, jej twardniejąca w stalową pięść determinacja. Prawie nie spała tej nocy. Jak mogła, przeczytawszy ten niesłychany list Rudej, spać? Ruda, ja nie wysłałam żadnego telegramu! Ja dostałam telegram od Ciebie! Nie odwołałam twojego przyjazdu. Tak bardzo, tak bardzo chciałam, żebyś przyjechała. To ty odwołałaś swój przyjazd. Tak, tak, słusznie się domyślasz, odwołałaś telegraficznie. Mam ten telegram: „Jadę na dwa tygodnie z tatą do Pamporowa. Nic się nie stało. Szczegóły po powrocie. Całuję. Ruda”. Tak, teraz wiem, że nie wysłałaś tego telegramu, jak ja nie wysłałam tamtego, który ty otrzymałaś. Z tego wynika, że komuś zależało na tym, abyś się tu nie zjawiła, lub by nas (mnie?) tu już zupełnie odizolować, odciąć, może po to, żebyśmy do reszty stracili rozum. Telegram, no cóż, telegram można sfałszować, ale od Irka dostałam list! Pisany jego własną ręką. Właściwie nie list, tylko kilka dziwnych zdań, które mnie kompletnie zaskoczyły. Bo mimo wszystko nie przypuszczałam, że nie będzie czekał na mnie, że zerwie „dla mojego dobra”, wykorzysta pretekst, że niby to ja zerwałam, bo ja wybrałam, bo poszłam za tatusiem. A teraz Ty piszesz, że Irek... że go szukają... To on jest więziony w Szałasie Pogorzelców! W kuchni na dole zegar wybijał właśnie północ, gdy Uliśka w liście nieustannie pisanym do Rudej, w którym jak w wewnętrznym monologu, a czasem dialogu, porządkowała swoje wrażenia, sformułowała taki właśnie wniosek: Irek jest więziony w Szałasie Pogorzelców. Każde uderzenie zegara było niby młot wbijający w jej serce tę przerażającą pewność. Kiedy przebrzmiało ostatnie, dwunaste uderzenie zegara leżała przez chwilę w rozkołysanej ciszy, rozdygotana, bez tchu. Ja go jednak kocham, ja go chyba kocham. Irek! Co oni z Tobą robią? Czy ty żyjesz? Och, ty beznadziejna, głupia idiotko! Pewnie, że żyje, skoro napisał kartkę z wołaniem o pomoc. Ty kretynko do kwadratu! To nie może być on! Po cóż by miał pisać w obcych językach?! Po polsku, ty zakuta pało, napisałby po polsku. Zrzuciła z siebie koc takim ruchem, jakby zrzucała coś palącego – może tę palącą głupotę, podeszła do okna i otworzyła okiennice. Mała, jasna chmurka natychmiast zsunęła się po przeciwległym zboczu, jakby usłużnie, jak gdyby przepraszając za to, że istnieje tę niesamowitą, dotykalną ciemność, z którą stojąca w oknie dziewczyna znalazła się twarzą w twarz. Dlaczego jest aż tak ciemno? Gdzie są góry! Idź teraz! No, co ty, no, co ty. Wspinać się w takich ciemnościach! Poczekaj, aż się trochę przejaśni, i idź. Wiedziała, że pójdzie. Lśniące gorączkowym blaskiem błękitne oczy, nieustraszenie odpierają atak ciemności i błękit jest silniejszy: ciemność się cofa, olbrzymia czarna chmura pęka, dzieli się i oto one są, one tam w górze są, te dwa bliźniacze szczyty, a może tylko wydaje mi się, że je widzę. Poczekam jeszcze trochę. Najlepiej ze dwie godziny przed świtem, to czas, kiedy ludzie śpią najmocniej, lub... umierają. Śmierć przychodzi o świcie, jaki to byłby dobry tytuł, do kryminału, śmierć stąpa cicho w tej mrocznej ciszy, przestań, zdrzemnij się trochę. Latarka. Czekan. Kierpce. Połóż się już. Posłuchała. Lecz bała się zasnąć: nastawienie budzika nie wchodziło w grę. Leżała z otwartymi oczami i – jak to robiła będąc dzieckiem, usiłowała tworzyć obrazy z kolorowych punkcików migających w ciemności, zlewających się w świecące plamy, odbywała w ten sposób (we śnie, czy na jawie?) całe podróże baśniowe, do niezwykłych grodów chronionych przez warowne zamki, widziała turnieje rycerzy i piękne stroje dam, widziała dalszy ciąg przeczytanej przed snem książki, punkciki roiły się, rosły, no, pobaw się, przypatrz się, złote, fioletowe, pomarańczowe, zlały się... zlewają się w czerń, dwa kopce czarne, błyszczące, wysokie, wysokie, zobaczyć, co za nimi, wzgórza, niski płaskowyż, na płaskowyżu piramidy, oczywiście, to są piramidy, idź, idę, zobacz, idź... wzgórza... nagie wzgórza... ruiny, całe miasto ruin, dlaczego ruiny, skup się, odbuduj te świątynie, te pałace, nie mogą... jak, napis... napisy na stelach z pięknego bazaltu, napisy, skup się, odczytaj, odbuduj; wzgórza, ruiny, piramidy zatańczyły, zlały się w jedną wielką, złotą plamę, migotała nagląco, doskwierająco, Uliśka zacisnęła oczy, plama nie znikła, tyle że się zwęziła, złote pasmo, złota. szpara w czerni góry, w górze czerni, migocąca w głębokiej skalnej szczelinie, czarnej, szczelina wciąga... nie chcę, ja nie chcę, ja tworzę rzekę, rzeka... jest wielka, rozlewna, znowu niebiesko-biało-żółta pustynia, tędy nie chcę; rozszerzonymi oczami wpatrywała się w górę, posępną, zwróconą ku północy, tę górę, znowu nie udało się uciec, góra przybliża się, rośnie, w czerni migocze złota szczelina... tam jest złoto. – Tam są skarby! Patrzysz na Świętą Górę naszych przodków. Przeszłość i Przyszłość. Zagłada i ocalenie. Tam, tam, tam. Słyszę tam-tamy? Nie widziała twarzy tego, który mówił, na twarzy miał maskę uproszczoną, ale o wyrazistych, afrykańskich rysach, na czubku głowy, jakby wyrzeźbiony w jednym kawałku drzewa ni to ptak, ni to słoń, okrągłogłowy, czy to ludzki głos słyszę? – Afryka jest kolebką ludzkości! Tam jest, tam była najstarsza cywilizacja świata! – głos huknął i – obudziła się. Leżała łapiąc powietrze jak ryba, co się z nią dzieje, gdzie jest? nie widząc, pewna natomiast, że ktoś jest tu w ciemności, obok niej, to nie tylko głos, tam jest... Tam-tamy. Bębny? Co ty, zegar. Zegar! Zsunęła się z łóżka zupełnie trzeźwa. Raz. Dwa. Czy trzecia czy czwarta? Nie spojrzała na zegarek. Włożyła kierpce. Chwyciła latarkę, czekan i przez chwilę słuchała: stary dom spał w ciszy lekkiej jak spokojny oddech nocy. Spojrzała ku oknu: mogłaby tędy wyjść, zsunąć się po drzewie, lecz śpiący na podwórku po drugiej stronie Baca mógłby narobić alarmu. Zdjęła kierpce. Lepiej boso, wyczuje deskę. Boso, stąpając jak duch, przesunęła się przez korytarz, sfrunęła ze schodów, nie, nie odbyło się to całkiem bezszelestnie, nie była duchem – miała jednak nadzieję, że to, co skrzypnęło, zatrzeszczało, może uchodzić za głosy, jakimi czasem nocą odzywał się ten stuletni dom. Baca uniósł czujny łeb, poznał ją, zamerdał sennie ogonem, ciiiicicho, cicho Baca, położył łeb na łapach i patrzył oczami, które, w których, Uliśka to widziała, mieszkała tajemnica. Co on widział? Co on wie? Czemu nie szczeka, gdy koło domu kręcą się obcy? Czemu nie szczeknął tamtego pamiętnego wieczoru, hipnotyzują go? Oj, piesku, piesku, nawet na ciebie nie można liczyć – westchnęła, lecz dopiero w połowie drogi uświadomiła sobie, że zupełnie zapomniała, że w ogóle nie pomyślała o przebywającym w domu drugim psie, tej ślicznej afgance Mądrusi, i że ten pies też nie zaszczekał. Z takimi psami można by wynieść z domu wszystko, razem z nami na dokładkę – pomyślała, parsknęła krótkim śmiechem i przystanęła sparaliżowana nagłym strachem. Kto... kto tutaj się śmieje? Kto się zaśmiał? Ruda, ja przeraziłam się własnego śmiechu! Zresztą wcale nie wiem, dlaczego się zaśmiałam, to co pomyślałam, wcale nie było śmieszne. Usłyszałam ten śmiech jakby z zewnątrz i stanęłam wlepiając przerażone oczy w ciemny masyw skał, gdzie coś zaczęło powiewać widmowo, jakby poruszone moim śmiechem. Minęło doprawdy kilka minut, zanim pojęłam, że to ja sama parsknęłam tym nerwowym, krótkim śmiechem, i że to nie widmo ukazuje mi się w ciemności skał, że to księżyc, wychynąwszy zza chmury, pobielił gałęzie drzew, a one kołysały się na lekkim wietrze. I chyba tylko dlatego nie umarłam ze strachu, gdy coś mi załopotało nad głową, nie wiem, co za ptak, bo sowa lata bezszelestnie, jakikolwiek był to ptak pozazdrościłam mu skrzydeł: o ile szybciej i bezpieczniej mogłabym się znaleźć tam, w górze, a miałam przed sobą jeszcze taką wspinaczkę. Uliśka była odważna. Dzielna i odważna. Lecz musiała „napisać tych kilka zdań”, stanąć obok, popatrzeć na siebie z zewnątrz, by móc pozbierać się i ruszyć dalej, pokonać strach. Przez moment, długi jak ostatnie sekundy czekania, bała się potwornie. Tajemniczym, przeszywającym lękiem przed nie wiadomo czym. Tajemniczy strach człowieka czującego swoją obcość. „Trzymaj się ziemi. Swoich gór”. To są moje góry. Idź. Musisz tam być przed świtem. Tam, przy Szałasie Pogorzelców, gdzie może Irek... Nie, nie przypuszczała, aby to był Irek. Lecz dopiero teraz tamten strach, potworny, irracjonalny, ustąpił. Wyparty przez lęk o kogoś bliskiego. Ktokolwiek tam był, potrzebował pomocy. Idę. W górę. W dół. Trawersem. W górę. W dół. W górę. W górę. Dobrze, że chmury przechodzą, lepiej widać szlak. Źle, że chmury przechodzą, lepiej widać mnie. Blednące gwiazdy patrzą, żeby tylko gwiazdy. Czy ktoś mnie śledzi? Nie, niemożliwe, żeby ktoś czuwał stale, całymi nocami. Ale ten szlak, jest jedynym szlakiem, którym można dotrzeć stosunkowo łatwo do Szałasu Pogorzelców. Więc może lepiej zboczyć, a zboczyć – niebezpiecznie. Można zabłądzić. I można spaść. Mamo, moja mamo góralko. To są twoje góry. „Alpiniści znają przejścia na wyczucie, wiesz? Wyczucie skały”. Mamo, wyrzekłaś się nawet marzeń o wspinaczce, dlaczego? Nie pojechałaś w Alpy. Nawet w Tatry jeździłaś rzadko. „Tatuś nie lubi gór”. To co, że nie lubi. „Źle się czuje w górach, córeczko, a jeździłby”. E, takie wymówki. I w ogóle możesz sama. „Musiałabym poświęcić na to cały urlop, Ulisiu, trzeba trenować...” No i poświęcałaś się. No i popatrz, no i popatrz. Była rodzina. Nie ma rodziny. Ty sobie nie wyobrażaj, Irek, ty sobie nie wyobrażaj, że ja... Kruchy stopień skalny ugiął się niebezpiecznie pod kierpcami, kamień runął w dół z przeraźliwym łoskotem, a potem jeszcze trzaski jak pojedyncze suche wystrzały. Do diabła, wspinaj się ponad swoje myśli, dziewczyno, i uważaj na drogę! Pod tobą przepaść, a ty nie musisz tak głośno oznajmiać, że idziesz. Odpocznij trochę. Najgorsze przed tobą, ale jesteś blisko. Przytuliła się do chropawej skały i spojrzała w górę. Na tle bladego nieba dwa bliźniacze szczyty najeżone turniczkami, czarna wycinanka, ponad którą biała twarz niknącego księżyca, czerń, biel, czy to przeciwstawne, ciągną chmury, nie, jakaś dziwna mgła, byle nie mgła, nie trafię, ciche doliny, widmowe szczyty, już nie patrz, bo się rozpłyniesz w ciszy jak ten księżyc i zejdź jednak ze szlaku, teraz zbocz, Szałas Pogorzelców jest nad strumieniem, idź na słuch, słuchaj, nadsłuchuj czy nie śpiewa woda, idź, w górę, w górę, w górę, o, jest ścieżka, wąska, leśna ścieżka, nieoczekiwana, kto ją wydeptał, kto ją wydeptał, kto może tędy chodzić, skoro jest łatwiejszy szlak, dziwne, ciemne pnie drzew jak grube kraty, czy ktoś za nimi nie stoi, uważaj, uważaj, czuj duch, szara harcerko. Zerwał się wiatr, noc szarzała, jakby wiatr rozdmuchiwał ciemność, odezwał się ptak, cichutko, nieśmiało, już ptak, szybciej, Czarna, szybciej, co z tobą, zadyszałaś się, skręć, zejdź z tej ścieżki, nie, nie zejdę; teraz głosy po prostu biły się w niej, jakby kontrapunktując szmer wody płynącej po kamieniach, wzdłuż strumienia chyba ta ścieżka, pachnie wodą, lodowata, górska woda, ścieżka prowadzi prosto do celu, zejdź, skręć, nie, nie skręcę, ptaki, muszę przed wschodem słońca, niech się dzieje, co chce, nie usłyszą, że idę, bo strumień, cicho, przestań myśleć, wywołasz jakieś licho, uważaj, jak stawiasz nogi, gęsiego, tędy chodzą, strome zbocze nade mną, jak stroma tutaj jest ta góra rozdwojona, u jednego szczytu klasztor, już widać, skalne gniazdo, wysoko, to jeszcze wysoko, dobrze, że nie tam, że ja niżej, szaroczarna stromizna, w słońcu turniczki będą białe jak wieża kościoła na placu Zbawiciela w Warszawie, białe, czarne, białe. Swąd? Dym? Pali się tu gdzieś? Ognisko? Przystanęła, znowu bardzo czujna. Stała jakby w szarozielonym tunelu, wiatr, momentami silny, leciał górą, po wierzchołkach drzew, to wiatr przynosił dym, swojski, leśny dym z obozowego ogniska, co mi się roi, to nie obóz, to nie nocna warta, szum wiatru, szum strumienia i nagle... Krzyk? Syk? Ni to krzyk, ni to syk, a może jedno i drugie, cokolwiek wydało ten odgłos, było śmiertelnie przerażone. Stała przeszyta tym krzykiem, czekała, że się powtórzy, nie powtórzył się, a tak się zrobiło, jakby mimo szumu wiatru i szumu strumienia nastała ciężka, pełna grozy cisza. Nie, stara, ten dym nie pachnie swojsko, nie, owszem jest w nim zapach smolnych szczap, ale jeszcze coś, jakaś domieszka nieprzyjemna, drażniąca, jakby... Zdanie zawisło nie dokończone, Uliśka przestała „pisać”, przestała monologować zaalarmowana... Czym właściwie zaalarmowana? Jeszcze zanim odpowiedziała sobie na to pytanie, odruchowo, instynktownie uskoczyła w bok, w gęstwę drzew, tak, teraz zeszła z tajemniczej ścieżki: ten chrzęst słyszalny poprzez szum... ktoś idzie? Jeżeli tak, to brzegiem strumienia, czy strumień jest już aż tak blisko? Nie namyślając się więcej wdrapała się na wysokie drzewo. W podwójnym celu: aby się ukryć i, przede wszystkim, aby zobaczyć. Zobaczyła. Strumień był blisko. Bliżej niż przypuszczała. I zadrżała na myśl, że jeszcze kilkanaście kroków tą ścieżką wydeptaną w gęstwie i... wyszłaby na niego. Pochylony nad wodą, po drugiej stronie bardzo tutaj wąskiego strumienia, obnażony do pasa mężczyzna mył się w lodowatej, czystej wodzie. Uliśka widziała wyraźnie potężne bary i głowę o jasnorudych, kędzierzawych włosach. Musi być olbrzymi – pomyślała i przeniosła wzrok na Szałas Pogorzelców. Z komina nie wydobywał się dym. Ten dym, ten dym, budynek wydawał się nie zamieszkały, ale ten dym i ten mężczyzna, zaraz, on się nie myje, on coś płucze, nie widziała, co, widziała tylko, że woda zabarwiła się czerwono, a potem wzrok jej padł na coś, co brała za spory kamień, to się poruszyło, wewnątrz coś się poruszyło, czy kamień może mieć łeb, taki płaski łeb, co to, tam... stamtąd coś wyłazi... drugi łeb... jeden czarny, drugi biały, co to, to chyba... Chcąc zobaczyć więcej podciągnęła się wyżej i tylko ogromnej przytomności umysłu oraz wygimnastykowanym mięśniom zawdzięczała to, że nie spadła. Bo pochylony nad strumieniem mężczyzna w tym samym momencie wyprostował się, ruchem trochę takim jak wańka-wstańka, a choć stał na ziemi i po przeciwległej stronie strumienia, poczuła, jakby całym sobą w nią uderzył. Całym swoim ogromem i całą swoją monstrualną powierzchownością, powierzchownością jak ze złego snu o potworze Frankensteinie, nie, nie Frankenstein, ogromny biały Murzyn o kwadratowych ramionach, biały Murzyn... zaraz, zaraz... otrząśnij się, ostatni komunikat, ogromny biały Murzyn, albinos stał na czele grupy, która w Afryce... W Afryce! A teraz tu? Ten sam? Boże, a jeśli tam, w Szałasie Pogorzelców jest mama? Może ją tu przywiózł po odbiciu, jeżeli była wśród odbitych... Uliśka chciała zejść. Chciała natychmiast tam biec. Lecz nie mogła, nie była w stanie się poruszyć, jakby ów biały Murzyn ją hipnotyzował, hipnotyzer, magik, co on robi... wyjmuje... wyjmuje z tego „kamienia” węże. Dwa małe węże, jeden lśniąco czarny, drugi taki sam... lecz do połowy biały. Biały Murzyn ujął te węże: czarny w jednej ręce, biało-czarny w drugiej i – wyrzuciwszy w górę ramiona w taki sposób, jakby wygrażał i jakby wyzywał, uniósł ku blednącemu niebu twarz zniekształconą przez okrutną, pełną nieopisanej pychy radość. Dzika, okrutna radość. Dzika urągająca pycha. Nie, stara, nie w niebo on patrzył. Patrzył na tego węża do połowy białego, a ten wąż... biel poszerzała się, a wąż z wolna dalej bielał, aż stał się zupełnie biały. A wtedy biały Murzyn zaśmiał się, a siedzącej na drzewie dziewczynie wydało się, że góry trzęsą się od tego straszliwego śmiechu, wibrują na triumfalnej nucie, jak gigantyczne strzały w cięciwie szatana, który za chwilę, za chwilę wypuści je w Niebo. Biały Murzyn opuścił ręce. Bardzo uważnie przyglądał się wężom. Pełna dzikiej pychy radość nadal zniekształcała rysy jego twarzy. Podniósł do góry rękę, w której trzymał czarnego węża. – Mały, czarny, lśniący wąż! – powiedział głośno. – Symbol afrykańskiej rasy. TO będzie symbol afrykańskiej rasy! – huknął podnosząc drugą rękę. – Mes gratullations, proffesseur. Moje gratulacje! Wreszcie przystąpimy do właściwej pracy. Gra skończona. Dłużej nie może pan odwlekać, profesorze! – Nie zrobię tego. Głos dobiegł jakby z niezmierzonej dali, bezbarwny, bez życia; nigdy nie rozpoznałabym tego głosu. Nie rozpoznałaby. Zobaczyła. Okno Szałasu Pogorzelców otworzyło się jakby samo, ruchem niematerialnym, słabym jak ten głos i tam... i tam w oknie stał profesor Sandecki. Tatuś. Widziała, widziała go, lecz zobaczyła jeszcze coś: w kącie izby na polowym łóżku skulona, mała, czarna postać, chyba chudy, czarny chłopak... przywiązany? Ostry zapach dymu buchnął silniej, a komin nie dymił... – Udało się, profesorze – powiedział biały Murzyn. – Pana żona i syn niedługo będą wolni. To ja ich mam. Tadek? Więc Tadek też porwany?! – Jeszcze tylko, profesorze... Chudy, czarny chłopak poruszył się, jęknął, zaczął zawodzić cicho, na jednej nucie, jakby powtarzając w kółko jedno słowo: Non, non, non! – zawodził kręcąc czarną głową, tak mi się wydawało, a może po prostu wyczułam protest, nie zrobię tego – powtórzył Tatuś. Wyraz dzikiej, pełnej pychy radości z wolna spełzał z twarzy białego Murzyna, na lewym policzku miał czerwoną wysypkę, Uliśka widziała nawet to, widziała, nie mogła nie widzieć, a ta wysypka silnie poczerwieniała, w twarzy wszakże nie widać było gniewu, było w niej coś okrutnie naśmiechliwego, tak, grube wargi rozciągnęły się w szerokim, nieopisanie bezczelnym uśmiechu. – No, no, profesorze!... Zdrowie, czy nawet życie murzyńskiego chłopca jest dla pana ważniejsze niż życie pana żony, pana syna? Niż nagroda Nobla? Nobel! Za to będzie Nobel! Przecież panu udało się, profesorze. Będzie pan słynny na cały świat. Nawet wtedy, kiedy nad światem zapanuje Afryka! Szeroki, bezczelny uśmiech zanikał w miarę jak Albinos mówił, ustępując miejsca obłędnej pysze. – Biała Afryka – ciągnął – na której czele stanę ja, Mściciel. A pan, profesorze, nawet jeśli nie będzie pan już żył, zostanie pan w naszej pamięci jako ten, który pomógł mi wyzwolić nas od kolonializmu waszego białego Boga. Który to Bóg stanie się – Albinos zaśmiał się szatańsko – waszym czarnym Bogiem. Ja, Mściciel wyprowadzę moich braci z domu Czarnej Niewoli. Wy będziecie czarni. Wy, wy, wy! Odchylił do tyłu kędzierzawą głowę, a tę właśnie chwilę wybrało sobie słońce, by posłać ku Ziemi pierwsze promienie, jasnorude włosy rozjarzyły się, zapłonęły i zapłonęły szczyty, Albinos znowu wyrzucił w górę ramiona, ognisty krzak na jego głowie: ja wyprowadzę jak Mojżesz, ja! – powtórzył i potem wołał jeszcze coś w niezrozumiałym języku, słowa tryskały z niego w rytmie szybkim, gwałtownym, gardłowym, po jego twarzy spływał pot, złote łzy, dziwne błyski przeleciały po szczytach, potem przesunął się zagadkowy, biały opar, a on ciągle trzymał ramiona uniesione w górę, w jednej ręce mały, lśniąco biały wąż, a w drugiej – czarny... czarny jakby poruszył się, poruszył się czarno lśniący błysk, czarna błyskawica pomknęła ku ziemi, prosto w okno, czarno, zaczerniło się w oknie, to czarny chłopiec, wykrzywiona przeraźliwym strachem twarz. – Au secours! Help! help me! Zdawało się, że Albinos nie wykonał żadnego ruchu, a przecież – jeszcze przed sekundą pogrążony w ekstatycznym amoku, ale przysięgłabym, że natychmiast oprzytomniał i jakby wyciągnął się ku oknu, ręka, w której nie było już małego, czarnego węża zwinięta w pięść nad głową chłopca, tatuś... Nie!... Nie myśląc o tym, czy słychać ją, czy nie, w ogóle nie myśląc, zaczęła zsuwać się z drzewa, ile tych gałęzi, prędzej, prędzej, tatuś, ja już, teraz skacz! Skoczyła. Prosto w ramiona kogoś, kto tam pod drzewem stał. Dojrzała wielką, zmierzwioną czuprynę, twarz zarośniętą aż po oczy... proszę mnie puścić... Pro... Dłoń na jej ustach... – Cicho, Uliśka, cicho, nie szarp się, to ja! Ireneusz! To jest... Ireneusz? – Irek!... jak... jak ty wyglądasz?! – Tak, to ja. Wiedziałem, że będziesz próbowała. Spodziewałem się tego. Pilnowałem. Posłuchaj. Musisz natychmiast -stąd uciekać. Natychmiast! Nic nie widziałaś. Nie widziałaś mnie. Nikogo nie widziałaś. Uwierz mi, tak trzeba! – Au secours! Help!Zrozpaczony chłopięcy głos. Krzyk. Odgłos, jakby coś (ktoś?) upadło, jakby... – Uciekaj! Na miłość boską, uciekaj! Bo wszystko popsujesz! Zaufaj mi! Nam. Leć! I pamiętaj, że... pamiętaj, że cię kochałem – dokończył Ireneusz cicho, bardzo cicho, lecz biegnąca już, usłyszała... Obejrzała się, znikł, chciała zawrócić, ale jego oczy, ale ten głos błagalny i rozkazujący zarazem, pognała w las, stokiem na przełaj, na łeb na szyję, Irek, o Boże, to Irek tutaj, jak on wygląda... a ten straszny Murzyn, Tatuś... Och, Irek... ja... „Pamiętaj, że cię kochałem”. Zatrzymała się tak raptownie, że kilka metrów obsunęła się po stromym zboczu, krzak powstrzymał spadanie, nie czuła bólu; „Pamiętaj, że cię kochałem”. Dopiero teraz usłyszała ten złowrogi czas przeszły. Dlaczego czas przeszły?! Straszliwa trwoga skoczyła jej do gardła jak żbik. Osunęła się na ziemię, wczepiła w gałęzie krzaku i całym jej ciałem wstrząsnął płacz, gwałtowny, nie powstrzymany. Bwana Teddy O diaboté, o diaboté. O diaboté, o diaboté. Gardłowe, rozciągliwe głosy przypominające głosy starych, wiejskich bab. A teraz ryk lwa i te wrzaski, małpie może, chichot, dlaczego tak głośno, za głośno nastawiasz, synu, ja też lubię Vangelisa, ale Tadziu, ciszej, ściany są cienkie, ja pracuję. Oj, mamo, to wcale nie jest głośno, ty zawsze... czy ja jestem winien temu, że tak budują, ja umiem uczyć się przy muzyce, ja!... Za często mówisz „ja”, synku, posłuchaj siebie, jak mówisz: ja, ja, ja!... Buchnął śmiech, nie, nie śmiech, chichot, chichot i syk, za głośno, to nie ja tak nastawiłem, wyciągnął rękę, by przyciszyć, ręka zawisła w pustce; otworzył oczy i zobaczył nad sobą twarz, nieopisanie starą, pomalowaną na biało-żółto-niebiesko, kolor nie tuszuje zmarszczek, włosy sterczące na wszystkie strony, jakby kto w nie powkładał pióra... kto to?... Nie krzyknął. Tylko poruszył się gwałtownie, jeszcze nie bardzo świadom, dlaczego to robi, twarz zniknęła w czerwonawym mroku... „Nie bój się. Nie bój się, to mój dziadek. Jest czarownikiem”... Słowa wypłynęły jakby z niezmierzonej dali, niewątpliwie kiedyś były wypowiedziane, niewątpliwie słyszał je... kiedy? Ile czasu tutaj leżał? Pamięć przesłonięta czerwoną mgłą. Bębny, wrzaski, chichoty za ścianą, to nie magnetofon, Tadziu, prawdziwe głosy z dżungli... Obrócił głowę na izbę i – jego oczy znowu napotkały twarz. Tym razem naprawdę straszną: puste oczodoły, zęby wyszczerzone w upiornym, zastygłym uśmiechu... Ci...ci...cho... to. tylko czaszka na ścianie. Jak ciemno w tej lepiance... Lepianka. Ile czasu ja tu leżę? Jak długo płynęliśmy tym kanałem? Było już ciemno, kiedy Bako wyciągnął mnie... Bako! Jest. Śpi tam w kącie, a ten stary siedzi na macie... nie, teraz leży, wtedy siedział na macie, mały, nagi, pomarszczony staruszek, pomalowany na biało-żółto-niebiesko... Co mi te kolory mówią... Bako wyciągnął mnie z łodzi na brzeg. Dżungla, trzy lepianki na brzegu rzeki, czy trzy, to moja wioska, Tadek, wioska rybacka, tak on chyba powiedział, bo skąd bym... drzewa... kilka drzew majaczących w mroku, łodzie... kilka długich łodzi, a może to krokodyle, nad drzewami, nad lepiankami, nad łodziami niebo, bliskie, ogromne, jasne od gwiazd, zielone oczy rozbłyskują w ciemności: „nie bój się, Tadek, to tylko pies”... Ledwo słyszał ten głos, a jednak słyszał, skoro zapamiętał, noc jak ogromny balon, we wnętrzu którego przeróżne głosy, gadający na przeróżne sposoby świat, bębny też, szybkie, nerwowe, a może ten balon to moja głowa, moja głowa... Chodź, Tadek, chodź. Jesteś chory. To nasza chata. Mały, nagi staruszek w pióropuszu na głowie, siedzi na macie, chude kolana sterczą jak piszczele, siedzi, ciemno, ale to chyba jeszcze nie noc... w lepiance ciemnawo, tylko lampka, chyba oliwna... – Kładź się i nie bój... To Bako, Bako mówi coś szybko, w jakim języku, hausa, suahili, w tych narzeczach porozumiesz się wszędzie, nie rozumiem, nie nauczyliśmy cię... – Mój dziadek czarownik. Nie bój się. To „nie bój się” stale, natrętnie jak refren! Pomalowany w białe, żółte i niebieskie pasy staruszek pochylił się nad nim, zagdakał, jak szybko mówi, jakby... jakby się cieszył... co mówi, och moja głowa... – Dziadek bierze cię za albinosa! Niedowidzi... To twoje włosy! Ty jesteś cha, cha, cha, trochę taki biały Murzyn. Bako, dlaczego cię to śmieszy, ten stary, suche, pomarszczone ręce na moim czole, nie przynoszą ulgi, zagrożenie w tym dotknięciu, ta twarz nad nim, biało, żółto, niebiesko, plamy zlewają się... czerwień, czerwień i mrok, wtedy straciłem przytomność, tak straciłem przytomność, a teraz... teraz odzyskałem... Przytomniał. Przypomniał sobie wszystko. Ucieczka z hoteliku. Dzielnica ruin. Trędowaci o głosach zardzewiałych jak szczekanie hien. Nieludzkie pragnienie. Ludzie w amoku. Zbawcze drzewo, Bako. Bieg w słońcu, żar, straszliwy żar. Miałem chyba porażenie słoneczne. Pielęgnowali mnie tu. Jak długo? Za ścianą noc, ogłuszająca... mamo... nie mogłabyś tu spać... nie możesz tam spać, pisali... ten, co uciekł... o strasznych nocach... Mama! Gdzieś tam mama. Matylda! Czaszka na ścianie. To czaszka albinosa, Tadek... przynosi szczęście, dziadek marzy o jeszcze jednej... Dlaczego śmiejesz się, Bako... czy i ty... Stary bierze mnie za albinosa. Czeka na moją śmierć. Jak czekał tamten stary z książki polskiego lekarza. Włosy albinosa zapewniają bogactwo. Czaszka to powodzenie i majątek, a na grobie albinosa wystarczy usiąść i wszystkie pragnienia spełniają się... On mnie wcale nie leczy! On czeka na moją śmierć! Dopiero co pochylał się nade mną, sprawdza. Sprawdza czy jeszcze żyję. „Ty właściwie wyglądasz jak biały Murzyn”. Może ten chłopiec specjalnie mnie tu przyprowadził, może i on bierze mnie za albinosa, wnuk czarownika, sam też będzie czarownikiem. Tadek usiadł. Starał się poruszać bezszmerowo, po co, przecież za ścianą afrykańska noc pełna krzyków, wrzasków i chichotów. Mimo to wstrzymał oddech. Rozejrzał się, Bako śpi na pewno. A ten stary? Co można po nim poznać? Zaryzykuj. Zaryzykuję. Najwyżej powiem, że na siusiu. Wstał i stąpając na palcach wyszedł w noc. Co robić? Nawet nie musiał się zastanawiać, od razu obraz czysty, wyraźny jak drogowskaz. Bako wyciąga łódź na brzeg. Znaleźć tę łódź. I odpłynąć. Ten kanał wodny na pewno prowadzi do rzeki. A rzeka – to miasto. A w mieście Matylda. A z miasta jakoś dalej... dalej, po mamę... Nie formułował tych myśli słowami: były w nim. A on po prostu uciekał. Jeszcze raz, jeszcze raz uciekał, tak samo, bez namysłu, na wariata. Przed lepianką na chwilę się zatrzymał. Niewyobrażalny ogrom jasnego od gwiazd nieba. Jakiś wielki ptak wolno zataczał koła. A w dole ciemność, której nie rozjaśniało ani to rozgwieżdżone niebo, ani blask księżyca ślizgający się jakby od niechcenia po wierzchołkach drzew. Te niemal zrośnięte konarami znaczą kanał wodny, którym tu przypłynęli. Czy z tej strony kanał wpadał do rzeki? Niemożliwe. Rzeka jest tam, gdzie miasto. Więc tu zapewne szeroka odnoga, a może inna rzeka. Trzy lepianki. Dobrze, że tylko trzy. W dżungli na brzegu. Nie dojrzał nikogo, lecz gdzieś z głębi lasu dobiegał stłumiony głos bębnów: jeżeli nie śpią, to są tam, śmiało, naprzód Tadziu. Nawet nie starał się stąpać bezszelestnie, bo afrykańska noc głośna, do kanału było blisko, żeby tylko znaleźć łódź. Znalazł. Nie bez trudu, bowiem bardzo był osłabiony, zepchnął ją do kanału, wsiadł, chwycił żerdź, odepchnął się. Tak, znalazł łódź i popłynął nią, choć wcale nie miał pewności, czy to łódź małego Bako... Najważniejsze, że znalazł. Najważniejsze, że w łodzi są wiosła. Najważniejsze, że płynie, oddala się od tej pomalowanej w białe, żółte i niebieskie pasy starej twarzy, od tej czaszki wiszącej na ścianie, jak zapowiedź jego losu. Że umknął raz jeszcze przygotowywanemu mu losowi... Najpierw starał się płynąć jak najszybciej, mobilizując wszystkie swoje siły (z których najmocniejszą była siła rozpaczy), wprawiał w ruch krótkie wiosła, aż zwolnił trochę, by odpocząć: daleko by nie dopłynął w tym tempie bez krótkiego bodaj odpoczynku. Jak ciemno w tym kanale. Miejscami taki wąski, że można dotknąć pni drzew... te drzewa... to chyba bambusy? Na pewno. Wyczuł palcami poprzeczne prążki. Setki wysokich, nagich pni, które dopiero u wierzchołka wybuchają zielenią tworząc ów dach czy baldachim, tak skutecznie chroniący od straszliwego blasku słońca, lecz teraz przydałoby się trochę światła: miałem latarkę. Czy miałem latarkę? Miałem woreczek z pieniędzmi i dokumentami. Jest. Boże? Jakie ja mam teraz nazwisko w paszporcie? Skoro zmienili mi kolor, skoro znowu jestem biały, to nie mogę być Dando. Czy ja miałem latarkę? Dlaczego nie jedzą mnie moskity? Lepiej myśleć obsesyjnie o latarce, której przecież nie miał, o moskitach, niż o tym, czy tu w tych bagnistych kanałach są krokodyle!... Czy ja miałem latarkę? Myśli, strzępki myśli, uparte trzymanie się tego pytania jak koła ratunkowego, które nie pozwala zatonąć w budzącej strach obcości. Europejski strach czującego swoją obcość białego. Jestem biały. Czymś mnie smarowali. Czerń zeszła. Tatuś... tatuś potrafi zmienić kolor roślin. Na trwałe. Tatuś potrafi zmienić kolor – myśl błysnęła, głęboka szczelina światła w ciemności, światło przeczucia, to ważne, Tadek, ważne, błysk i znowu ciemność, myśl umknęła, zwarta ściana bambusów odgradzająca od tego, co się za nią czaiło skończyła się, urwała się jak nagły krzyk i teraz po obu stronach inne drzewa, już nie ma baldachimu nad głową, nad głową ogromna kopuła nieba, zaraz... chyba jeszcze powinien być baldachim, ja chyba popłynąłem nie tym kanałem! I chyba wtedy jak płynęliśmy nie było bambusów, czyżbym był aż tak nieprzytomny, że nie rozpoznałem bambusów? Ta myśl pełna niewyobrażalnej grozy sparaliżowała go dosłownie. Wiosła zamarły w dłoniach. Siedział w gęstym mroku niezdolny do najmniejszego ruchu, niezdolny do podjęcia żadnej decyzji: płynąć dalej? Wracać? Może lepiej wrócić, w końcu ten Bako taki fajny, nie jego wina, że ma dziadka czarownika, może by mnie obronił. Dobrze, dobrze, ale czy zawiózł by cię z powrotem do miasta? Bębny wołające o zemstę, ludzie w amoku, maczety i maczugi, pożary i strzelanina. A tam Matylda! Ale może... może by go namówił, tego Bako, może by mi pomógł szukać mamy, może... Już chwytał wiosła, by zawracać, gdy nad drzewa, rzadko tutaj rozrzucone, nadpłynęła biała, widmowa chmura. Chmura? Tak nisko? To osiada. To... to białe motyle! Miliony białych motyli. Jeżeli usiądą, uduszą cię. Instynktownie położył się na dnie twarzą do dna, bezszelestny szelest, to nad nim przepływa, wyobraził sobie, że leży pogrzebany żywcem pod górą białych motyli. Tadek, przestań, Tadek, to tylko motyle. Tadek, wstań. Wstał. Ogromna biała chmura odlatywała, leciała brzegiem kanału, jakby wskazując drogę, a choć naprawdę była ogromna, w bezkresie bezkresnego, afrykańskiego nieba, afrykańskiej nocy, wydawała się zwiewnym, białym obłoczkiem, a choć była bezszelestna, noc jeszcze potężniej otoczyła chłopaka swoimi głosami: gdzieś tam, gdzieś tam w nieprzeniknionej ciemności zabrzmiało krótkie urywane szczęknięcie, jakiś żałosny zew, basowe kumkanie, napastliwy wrzask... Tadek chwycił wiosła, łódź pomknęła szybko, szybko, uciekać stąd, co to jest, te jarzące się błękitne błyski, co to tak zapala się i gaśnie, spokój, Tadek, to na pewno jakieś świecące owady, a ten zielony błysk, oczy „to tylko pies”, tu nie, na pewno nie pies, przecież... przecież tutaj musi być pełno dzikich zwierząt! Za wiosła, Tadziu, za wiosła. Zdwoił wysiłek, odpędzając zarazem od siebie złe myśli, dopadające jak złe psy, starając się niczego nie widzieć, niczego nie dostrzegać, niczego nie słyszeć, gnał, aż po pewnym czasie wydrążona z pnia drzewa łódź zaczęła iść coraz oporniej, coraz oporniej, szorować brzuchem o dno – i stanęła. Choć z całych sił odpychał się żerdzią, mimo wszystkich jego doprawdy nadludzkich wysiłków, nie chciała płynąć dalej. Na dobre utkwiła w kląskającym, grząskim błocie. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: ugrzązł. Więc dalej jak? Brzegiem? Może w dzień, ale nocą... przez pełną polujących zwierząt dżunglę? Nie jestem bohaterem powieści; może jakiś bohater powieści odważyłby się na to, ja jestem wariat, ale potem się boję, działam na łeb na szyję. A w każdym razie odważyłby się w wyobraźni autora. Co pisze Hemingway? „Zawsze jest barwne życie w Nairobi albo cholerne bujdy o niebezpieczeństwie, czy też cholerne brednie o strzelaniu zwierząt, jakich nikt nie zastrzelił...” Krzepiące przypomnienie, ale... Tadek wzruszył ramionami. Położył na dnie łodzi wiosła. Położył żerdź, były mu na nic: bezużyteczne. Sam też był bezużyteczny. Jak te wiosła. Jak ta żerdź. Jak ta unieruchomiona w grząskim błocku łódź. No, to koniec – pomyślał. Teraz to już po mnie. Pomyślał, co pomyślał jakoś bez strachu. Tyle razy w czasie tych wszystkich przejść i przygód tak bardzo się bał, po prostu umierał ze strachu, może właśnie dlatego, że... że jednak nie wierzył w to, że zginie, wierzył w jakieś ocalenie, w to, że mimo wszystko wyjdzie z opresji cało. Teraz, sam, w przypominającej pień drzewa łodzi uwięzionej w bagnisku, gdzieś w głębi Afryki, osaczony ciemnością, w której czaiła się śmierć – przestał się bać. No to koniec – pomyślał. Jakby... z ulgą? Położył się na dnie łodzi. Obok tych bezużytecznych wioseł. Obok tej bezużytecznej żerdzi. Ręce założył pod głowę i spojrzał w niebo. Czytał o tym, że afrykańskie nocne niebo jest najpiękniejsze na świecie. Czytał... och, tyle czytał... Ale to niebo naprawdę było takie. Było tak bezkresne i bliskie (jakby stale lekko, lekko się opuszczające), że cały ten świat dookolny, ten ciężki, niemal nieprzenikniony mrok przecinany zielonymi, błękitnymi błyskami, które potęgowały ciemność, wzmagały poczucie beznadziei, rozwrzeszczany wszystkimi głosami zwierząt i ptaków, te nocne odgłosy puszczy, wszystko to stawało się nieważne, bo niebo jest tak nieskończenie obojętne wobec całego tego zgiełku i hałasu. Tam w górze była przestrzeń: ogromna, nieograniczona przestrzeń wolności. Patrzył w nieprawdopodobnie wielkie i nieprawdopodobnie bliskie gwiazdy, które nachylały się nad nim, błyskały, rozbłyskały, jakby pragnąc przyciągnąć jego uwagę, jakby chciały tę jego uwagę całkowicie i na zawsze przytrzymać. Dobre było to niebo, które otaczało go zewsząd, coraz bardziej i coraz bardziej, które lekko, leciutko, rytmicznie falowało, cofało się i przybiegało w lekkim, kojącym oddechu. Może by zasnął zmęczony, zrezygnowany i – ukojony, gdyby nie to, że nagle na samym brzegu kanału las zadrżał, jakby od wielkiego tupotu, czy łoskotu, z którym za chwilę zmieszał się grzmiący ryk, a wszystko zlało się w jeden, przelewający się ziemią, żywy grzmot. Ptaki poderwały się oszalałe, wrzask, chyba małp, coś tam parło, niepowstrzymanie, w huku, ryku i łoskocie. Tadek (oderwany od nieba) poderwał się, siedział z bijącym sercem, ponad nim obojętne gwiazdy, a potem wszystko ucichło, na chwilę zupełnej ciszy i oto w tej ciszy rozległ się ryk, ryk-wołanie, trzy rozpaczliwe nuty, przeraźliwie smutne, i tak sugestywne, że Tadek ugodzony w samo jeszcze oszalałe serce, aż się skręcił od nagłej, rozpaczliwej tęsknoty. To jakaś matka woła swoje małe, tak pomyślał, może nawet nie słowami, odczuł bardziej niż pomyślał, to moja mama woła mnie, woła nas wszystkich, to ja wołam... ja, mamusiu, tato, Ulisiu, gdzie wy wszyscy jesteście, dlaczego nie jesteśmy razem, chcę, żebyśmy byli wszyscy razem, w Warszawie, w górach, gdziekolwiek, byle razem, ja was wszystkich kocham... To wszystko przeze mnie! Gdyby nie był taki chojrak, gdyby nie wpadł do tej lodowatej wody, gdyby nie to zapalenie płuc... gdyby choć nie podsłuchał niechcący: „to jest ostatnia kropla, słyszysz, Edward, to jest ostatnia kropla...” Ostatnia kropla, to byłem ja, mój wyczyn, ale, mamo, ty byś mi wybaczyła, ty nas kochasz przecież... a ty, synku, znowu zrobiłeś to samo, prosiłam cię: pomyśl, zanim coś zrobisz, a ty... bez głowy... na łeb na szyję i teraz... Teraz po mnie. Zginę i nawet nikt nie będzie wiedział gdzie. Dżungla znowu buchała jazgotem, lecz ten ryk, ryk-wołanie raz jeszcze odezwał się, oddalony, lecz tak samo przeszywający, trzy rozpaczliwe nuty przeraźliwie smutne, nieopisanie sugestywne, mamo, ja idę, idę... Wstał, nie bacząc na nic, łódź zachybotała w błocie, chwycił się pnącza, wyskoczył na brzeg, ale i tam było grząsko, nieoczekiwanie grząsko, od razu zapadł niemal po kolana i w tej samej chwili, w dżungli odezwało się głuche, gniewne warczenie bębenków. Tadek spróbował podciągnąć się na pnączu, błoto trzymało, poczuł bolesne ukłucie w plecy, jedno, drugie, bębenki warczały wściekłym, grożącym rytmem, z przeciwległego brzegu kanału wypadło stado świń (pewnie rzeczne, czerwone) prosto na „jego” łódź, przeszło po niej, wdeptało w błoto, podciągnął się rozpaczliwie, wyrwał nogi z grząskiego oplotu, podkurczył, sam nie wiedział, jakim cudem wisiał na tej lianie, gdy one tam przetoczyły się dołem, rozhuśtał się i wylądował kilka metrów dalej, już nie było tak grząsko, stał po kostki w błocie, jak zahipnotyzowany patrzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była skradziona przez niego łódź: przeszłyby po mnie jak nic! Mamo, ty mnie uratowałaś... Jakiś ptak zakrzyczał dosłownie nad głową, ptak pewnie ostrzegał przed niebezpieczeństwem jak nasza sroka, stado ptaków poderwało się bowiem i zatoczyło krąg nad kanałem, nie rozróżniał jakie, duże i mniejsze cienie, ciemne na tle bezkresnego nieba, coś je spłoszyło, to coś może być niebezpieczne i dla ciebie, zielone oczy zabłysły w ciemności, zielonożółte, uratował się, owszem, ale teraz po kostki w błocie, w ciemności afrykańskiej nocy, w której polują... jedni na drugich polują, te bębenki dalekie, lecz rytm gwałtowny, gniewny, natarczywy przypominał znany mu już głos wzywający do krwawej pomsty, plecy piekły go od ukłuć czy cięć, sandały w błocie nasiąkły wodą, coś go obłaziło, coś go jadło – nie stój tak, idioto, dobrze ci mówić, a gdzie mam pójść; omal się nie zaśmiał szyderczo, gorzko, czuł się bezradny, złachmaniony, samotny. Wyciągnął nogę z błota i znieruchomiał, posłyszał całkiem blisko pokasływanie, znał ten głos, znał z filmu... tak pokasłuje lampart polujący na małpy! Jezu, jeżeli to lampart, czy tu są lamparty, Tadziu, czytałeś, że po tych latach suszy i złej gospodarki w Afryce coraz mniej zwierzyny, drapieżniki już głównie w rezerwatach, czytałeś, wiesz, pokasływanie nie milkło, zaraz potem wrzask, małp?, jakaś ręka chwyciła go za włosy, a może to włosy same podniosły mu się na głowie, krzyknął, próbował uciec, lecz grzązł w błocie, teraz on się rozkaszlał, goniło go... goniła go cała afrykańska noc, nigdy nie ucieknie! Oparł się o drzewo i raz jeszcze krzyknął: nadział się na ostry kolec, ostry kolec wbił mu się w ciało... – No i znowu cię znalazłam, długonóżku!... Tadek potrząsnął głową, potem ścisnął ją z całych sił rękami. Mam halucynacje słuchowe. Widocznie umieram i... – ...i pewnie potem powiesz, że to ty mnie znalazłeś: „znalazłem ją w lesie” – przedrzeźnił głos, który... nie, nie w moich myślach, który... był... na zewnątrz, który mógł być, nie, to niemożliwe!... Obejrzał się ostrożnie, och, bał się rozglądać, lecz teraz musiał, spojrzał za siebie, potem w bok i napotkał na wprost swoich oczu silnie świecące, złote oko. Błyskało groźnie, naigrawając się: jakiś jednooki, okaleczony, więc potwornie niebezpieczny! Doskonale świadom bezużyteczności tego co robi uskoczył w bok, śmiertelnie przerażony, a wtedy oko zgasło i – jakby spływając w kaskadzie śmiechu, z drzewa zsunęła się drobna figurka, na jej głowie wyraźnie odcinały się, w gęstym przecież mroku, setki czarnych, lśniących warkoczyków, niby setki małych, czarnych, lśniących węży. – Cha, cha, cha! Nieustraszony bwana Teddy. Bwana Teddy on się okropnie bać! Okropnie bać, cha, cha, cha! – Matylda! Matylda, to ty? Matylda! Najpierw radość. Nieprzytomna, ogłuszająca. Głośniejsza, niż ogłuszająco głośna noc. Niż coraz bliższe wołanie bębenków. Matylda. O Boże, Matylda! – Bwana Teddy, on się okropnie bać! Radość, i zarazem potem gniew, żal, upokorzenie: przecież widzi, widzi i wie, w jakim jestem stanie! Przecież widzi i wie, że jestem ledwo żywy. A ona... przyjrzyj się, taka sama jak zawsze, rozluźniona, tak bardzo, tak bardzo nad nim górująca. – Nie śmiej się! Nie wolno ci się śmiać! Ja... Ja z tego hoteliku uciekłem. Ale teraz uciekłem, żeby ciebie znaleźć, żeby ciebie ratować, a ty... – Mnie ratować, cha, cha, cha! Jak Staś Tarkowski, co? On był wielki bwana, wielki pan, bo był biały i miał sztucer. Ale nie przeszedłby, nie przeszedłby tej pustyni i puszczy, gdyby nie miał przy sobie Kalego! I Mei... Wielki, biały bwana. A Kali był synem wodza, tu urodzony, był w swoim kraju, u siebie. Tylko biały bwana Staś miał mózg. A on Murzynek Kali, on mógł mieć tylko dobre serce i służyć... On, którego ojciec miał niewolników! A Kali dzikus o dobrym sercu, któremu się gratka trafiła, że może pomóc wspaniałemu, białemu chłopakowi: „panie wielki, na drzewo, na drzewo”... – Ależ, Matyldo! Jak możesz, ja... – Tak, wiem, ty naczytałeś się o nas dzisiejszych. Ty co nieco wiesz. Nic nie wiesz! – Wiem, że jesteś wnuczką króla – zaryzykował i – udało się: dwa pełne wdzięku dołeczki rozjaśniły czarny gniew... – No dobrze, dobrze! Ja też lubię tę książkę. I waszego bohaterskiego Stasia. Ale czytam ją inaczej. I – na wszelki wypadek zapamiętaj sobie: ja nie jestem łagodna, słodka Mea. Jestem... – Matylda dwojga imion – dokończył; wreszcie i on mógł się śmiać, zaczął się śmiać. – Ja nie z ciebie – wyjaśnił natychmiast. – Ja... My tu taj... Dzieje się to, co się dzieje. A my... o książce, cha, cha, cha... W tym błocie! W tej dżungli! – Chodź, głupolu... – Gdzie mam iść? – Do mojej łodzi. Jest tam, za mielizną. Wiedziałam, że tu ugrzęźniesz i czekałam. No, chodź. Kleszcze cię oblazły. Tu ci ich nie pozdejmuję. Wkładaj. Na czoło, jak przepaskę. – Co... co to? Sięgnęła ręką do czoła, złote oko prosto w jego oślepione oczy. – Gorzej, niż myślałam! Latarki nie rozpoznaje. Ach! To była latarka. Umocowana na czole, a ja się tak przestraszyłem. Strach ma duże oko... – Strach ma duże oko... – Ci... teraz nie gadaj. Uważaj, gdzie stawiasz nogi. Tu żmije... Posłusznie spojrzał pod nogi, wąziusieńka ścieżka wydeptana w błocie, szlak zwierzęcy raczej niż ludzki, po chwili zginęła pod wodą, lecz wyraźnie wyczuwalna. – Co to? – Ścieżka hipopotamów – odburknęła takim tonem, że i ta informacja (czy prawdziwa?) i ten ton na dobre zatamowały pytania, które wzbierały w nim jak fala powodzi, las, znowu gęsty, szedł brzegiem kanału-błocka, a Tadek szedł obolały, pokłuty, ze strachem, który ciągle dygotał w nim jak balon na uwięzi, lecz także z uczuciem, że z każdym krokiem zostawia za sobą najgłębszą samotność, że ta groteskowo-niesamowita figurka idąca przed nim stworzyła go na nowo (sam nie istniejesz), lśniąco czarne warkoczyki na jej głowie wiły się, migotały, wydłużały, mały, czarny, lśniący wąż – symbol Afryki... Oślepiający błysk, syk, obróciła się pchnęła go tak, że się przewrócił, co ty!... – Mówiłam, patrz pod swoje długie nogi, cholerny długonóżku! Żmija. Żmija o wydętej, wydymającej się szyi, afrykańska żmija, która wydyma szyję przed atakiem, żmija, błysk maczety; uratowała mi życie! – Dziękuję. – Chodź. Już blisko. I lepiej pośpiesz się. Nie podobają mi się te bębenki. To może być... Pogoń? Nie dokończyła, nie dopytywał, zacisnął zęby, przyspieszył kroku, Tadziu, weź się w garść, och, Tadziu, jaki z ciebie niedorajda, co ty jesteś wart, Tadziu, bohaterze od siedmiu boleści, o tobie nikt nie napisałby książki... Wreszcie lśnienie czarnej wody, łódź taka sama z wydrążonego pnia drzewa. – Skąd? Jak... – Później! Wiosłuj! Wiosłuj. Wiem – spojrzała na moment prosto w oczy nieoczekiwanie dobrym, ufnym spojrzeniem, tak przypominającym żarliwe oczy małego Bako! – Wiem, że cię wszystko boli. Niedługo się zatrzymamy. Wiosłuj. Pomóż mi! „Pomóż mi”, och, jak bardzo chciał, jak mu to dodało odwagi i sił... Łódź mknęła szybko pośród ciemności wody i drzew, znowu gładkie ściany bambusów i baldachim wysoko, wysoko przesłaniający niebo, aż wreszcie skończyły się bambusy, las, drzewa odbiegły daleko, woda rozlała się szerzej i wpadła w nią jakby szeroka bransoleta czy naszyjnik z rzucających jasne ognie diamentów... Niebo! – No, teraz zdejmę z ciebie to świństwo. Obróć się plecami. Wypuścił wiosła z rąk, które piekły nie mniej niż plecy, zdjął koszulę... – Aj! – Musi boleć. Kleszcze. I jeszcze musiałeś oprzeć się o drzewo. Nie klnij! Drzewa mają kolce, żeby się bronić. Wszystko, co żyje, jest uzbrojone, nie wiesz? Nawet ty... No dobra, teraz nasmaruję cię. Nie bój się. Wiem, że masz uraz. To tylko maść odstraszająca. Jest taka, co odstrasza owady. I jest taka, która odstrasza ludzi... – Wiem – burknął. – Piekielnie śmierdzi. Przytłaczała go znowu, czuł się upokorzony, zraniony w swej męskiej dumie, czuł się upokorzony i zły, a jednocześnie było mu tak dobrze, tak dobrze... – No! Z tobą koniec! Teraz pomóż mi rozpleść warkoczyki. – Dlaczego? – Rozplataj. – Matylda, skąd ty... No powiedz mi coś, do diabła! – Wiedziałam, że uciekniesz. I widziałam, jak się wymykasz. Nie przeszkadzałam ci. Chciałam tego. – Chciałaś?! – Tak. Myślałam... Wolałam tak... Nie mogłam przecież przewidzieć, że... – Że będzie ten atak? – Domyślny jesteś czasem. – Ojciec Mateusz? – Wujek Bo nie żyje. Zabili go. Razem z tym różowym ministrem. Dobrze mu tak. Dobrze im tak. – Cieszysz się? – Że zginął ten w różowym garniturze? Jasne. Był czarny, ale miał białą duszę. Tacy są najgorsi. Pogardzają Afryką i Murzynami. Szkodzą jej bardziej niż biali. Sto razy wolę – ciągnęła rozplatając warkoczyki z taką szybkością, że w żaden sposób nie mógł nadążyć (a może zbyt przeszkadzało mu to, że przez cały czas intensywnie myślał) – białych z czarną duszą. A najlepiej, żeby każdy miał własną i pilnował jej – dokończyła z akcentem złości lub żalu, ostatnie zaplecione jeszcze czarne warkoczyki nadawały tej głowie wygląd czegoś nie dokończonego, cała w tym momencie wydawała się jakaś nie dokończona, niekompletna... jakby ona i nie ona, nie wiadomo kto... – Matylda. A ojciec Mateusz... to znaczy wujek Bo... – Mówiłam ci, że zginął... On... miał duszę w paski, jak zebra – zachichotała. Ten nieoczekiwany, jakże niestosowny chichot – bądź co bądź zginął brat bliźniak jej ojca, wujek Bo, no, jasne, tak nazywa się bliźniaków, ale śmiać się... Coś z tego, co czuł, musiało ukazać się w jego twarzy, bo zachichotała jeszcze głośniej, po czym stanęła w łodzi, wyprostowała się i potrząsnęła głową: był to tylko jeden jedyny ruch. I właściwie ledwo dostrzegalny. Lecz Tadek przez chwilę miał wrażenie, że cała ciemność afrykańskiej nocy skupia się tu właśnie i wytryskuje czarno lśniącym wodospadem do samego nieba, pochłania go, pochłania wszystko, cały świat. Jakby został wciągnięty do unicestwiającej wszystko czarnej dziury. Od razu takie uczucie: że wciąga go, unicestwia czarna dziura, najbardziej tajemnicze zjawisko w Kosmosie, wciąga wszystko, a człowiek, gdyby człowiek tam wpadł, znalazłby się za horyzontem zdarzeń... Wszechświat zamknięty w pułapce czarnej dziury, „nie znaczy to, Tadziu, że prawa wszechświata zostaną w niej złamane. Zostaną przekroczone. Czarne dziury posiadają osobliwość zakłócania czasu i przestrzeni w swoim otoczeniu. Czas ulega spowolnieniu na skraju czarnej dziury i można by to wykorzystać do zbudowania machiny czasu. Podróżujący po bezpiecznej stronie horyzontu zdarzeń byłby prawie nieśmiertelny. Rozumiesz coś z tego, Tadziu?” Głos Ireneusza taki wyraźny, taki dobitny w tej przerażającej ciemności. Dlaczego nagle Ireneusz? Myślę... więc jestem. Ja jestem! Nie krzyknął tego, lecz stało się, jakby krzyknął, jakby ten krzyk, krzyk protestu powstrzymał wciąganie. Najpierw usłyszał dźwięki, ciche, delikatne, rytm zrazu powolny potem szybszy, nabierający siły i wyrazu. Potem zobaczył włosy. Masa ogromnych, hebanowo-czarnych, jedwabiście lśniących włosów, tak czarnych, że ciemność dookolna poszarzała w kontraście, rozjaśniała się (a może po prostu już szarzało?). Te włosy zdawały się rosnąć w górę, wytryskiwały w górę jak fontanna, by w górze zawracać, spływać z powrotem w dół, czarną, lśniącą kaskadą. A Matylda już nie stała. Siedziała. Jak istota pozbawiona życia, jej oczy były nieruchome, niby oczy bogini. Poczuł lęk, a wtedy jej włosy poruszyły się rytmem tajemniczym i wymownym, który znał. Ledwo to dojrzał, bębenki i flety umilkły, te „jego” w każdym razie, gniewne dudnienie, bo gdzieś z głębi dżungli ciągle dobiegało warczące, gniewne dudnienie, jakby duchy buszu groziły, ostrzegały? Pomyślał: duchy buszu, a tu przecież (chyba) dżungla. Matylda! Kim ona właściwie jest? Ile ona właściwie ma lat? Czasem zachowuje się jak psotna, nieznośna dziewczynka (czasem, coraz rzadziej), a czasem... Znowu poczuł, że coś go wciąga, coś, co kiedyś, kiedyś znał... co zapomniał... o czym trzeba zapomnieć... żeby... żeby żyć..., ten czas, czas sprzed, czas, który się nigdy nie skończył, nigdy się nie skończy... – Matylda! – krzyknął, jakby i ją, i siebie chciał obudzić. Nieruchome oczy bogini ożyły. – Ile ty masz lat, Matylda? Nie chciał zadać tego pytania i ona o tym wiedziała. Nie musiała zresztą odpowiadać. Jej oczy ożyły i nagle poczuł się lekki, tak lekki, że mógłby poszybować ponad tym tajemniczym światem, p o l e c i e ć wszędzie, rozprzestrzenić się, a zarazem rozpierała go siła i zdrowie, przeciągnął się, jak człowiek budzący się leniwie z głębokiego, ozdrawiającego snu. – Matylda... Ja skłamałem. Ja nie uciekłem od tego starego czarownika, żeby ciebie ratować. Ja uciekłem, bo się bałem. Ale... – ale i o tym myślałeś, żeby mnie ratować, wiem, jesteś dzielny, Dando – powiedziała, usłyszał te słowa, zwłaszcza to nieoczekiwane „Dando”, które było jakby przyjęciem go do wspólnoty, usłyszał, lecz jakby do niego nie dotarły, bo choć jeszcze przed chwilą czuł się jak człowiek budzący się ze zdrowego, głębokiego snu – osunął się na dno łodzi i pogrążył się w sen, głęboki jak niebyt. „ale i o tym myślałeś, wiem. Jesteś dzielny”, powiedziała; w ciemności widział jej oczy czarne, błyszczące i te dwa kochane dołeczki, pełne ufności i wdzięku. Jesteś dzielny? Ja dzielny? Dando... Zaraz... Uniósł powieki niedowierzający, szczęśliwy i – zobaczył nad sobą jasnobłękitny, kojący blask. Usiadł. – Wstawaj, śpiochu – powiedziała Matylda. Zaraz, gdzie ona jest? Gdzie ja jestem? Dlaczego ja leżę, przecież dopiero co siedziałem, rozplątywałem jej warkoczyki i poruszyła głową, a jej włosy... a ja... a mnie było tak dobrze, jakbym się obudził... Zasnąłem? Niemożliwe, ona powiedziała przed chwilą: jesteś dzielny, Dando, dopiero co była noc... a teraz?... – Świta – powiedziała Matylda. Zobaczył ją. Stała nad rzeką i coś płukała w wodzie, a choć nachylona, jej olbrzymie, hebanowe włosy wytryskały w górę zwycięsko. Lecz przede wszystkim zobaczył... zobaczył, och, nigdy w życiu nie patrzył na coś tak pięknego: niebo i rzeka, niebo jeszcze błękitne na zachodzie, purpurowe na wschodzie, rzeka w górze i rzeka w dole, to niebo błękitno-purpurowe w dole rozlewało się w rzekę, spokojną, błękitno-purpurową, a na piaszczystych łachach doskonale stąd widocznych tysiące (tysiące!) białych czapli, na wysepce, daleko, niemal na linii horyzontu, samotna palma wpisana w błękit nieba jak wołanie, z wolna nasycała się złocistym blaskiem, niby wiecznie płonąca latarnia morska. Na ledwo widocznym stąd przeciwległym brzegu ciemniała dżungla, nie ograniczała wszakże horyzontu, poszerzała ciemnozieloną głębię, w której pierwsze promienie słońca żłobiły wąskie prześwity, jak gdyby okna na omroczoną przeczuciem tajemnicę. Zapach dymu, swojski. Dym? – Cześć, Tadek! – powiedział ktoś po polsku. Obrócił się żywo: Bako! Tak, mały Bako siedział przy niewielkim ognisku mieszając coś w kociołku zawieszonym nad ogniem i uśmiechał się wszystkimi swoimi olśniewająco białymi zębami. – Cześć, Bako – odpowiedział Tadek, jak gdyby nigdy nic. Jakby go to wcale nie zdziwiło. Jakby już był stąd (Dando). „Krajowcy są zawsze przygotowani na n i e s p o d z i a n k ę ”. To jest Afryka. Jedyny kontynent, gdzie jeszcze legendy i niespodziane wiodą swój tajemniczy, pełen znaczeń żywot. Jak to dobrze, że książki czasem mówią prawdę. Mawu Wehikuł czasu: przyśpieszenie Rozległy, wysuszony słońcem płaskowyż, dalej wzgórza brunatnofioletowe i jeszcze dalej góry, sine, mgliste, nierealne w jaskrawym, rozpanoszonym zwycięsko błękicie. Czy to góry zresztą? Tadek wytężył wzrok, chyba góry, a może wielkie, sine obłoki, przecięte grubymi, pionowymi krechami, czarnymi krechami... chmur? Chciał, żeby to były góry. Och, jak bardzo chciał. – Czy wiesz, czy było coś o mojej mamie? – Nic nie było. Ale wiem. Dochodzą do gór. I dalej już nie pójdą. – Daleko stąd? – Daleko. I niedaleko. Dogonimy. Tak czy siak zresztą – oczy Matyldy na moment znieruchomiały pokrywając się jak gdyby zamarzającą mgiełką – on nie zrobi nic beze mnie.” Chciał, żeby to były góry. Ale w każdym razie, w tej chwili, po kilku godzinach morderczej drogi przez busz i sawannę i mając przed sobą rozległy, spalony słońcem płaskowyż odgradzający ich od brunatnofioletowych wzgórz, może równie mocno pragnąłby, by to były chmury, takie chmury, z których wreszcie spadnie upragniony deszcz. Dryfują chmury. A może dryfują góry? Zdanie przypłynęło z zakamarków rejestrującej wszystko pamięci i ten szczególny wehikuł czasu od razu przeniósł go do mrocznego paryskiego pokoju, w którym budził się przywracany do życia tymi słowami właśnie: dryfują chmury. A może dryfują góry. Tak wówczas pomyślał odzyskując przytomność i zobaczył tuman czerwonego kurzu pędzony wiatrem, czerwony kurz zmieniał się w błoto, trzeba zdążyć przed porą deszczową, a ten mały, czarny, lśniący wąż... wąż... – Żeby tylko zdążyć przed porą deszczową – powiedział Bako. – Pory deszczowej nie będzie – stwierdziła beznamiętnie Babcia-Doktor, nie, nie Babcia, królowa... – Tadek! Zejdź ze słońca! To są góry. To są te góry. I tu jest nasz ostatni postój. Posłusznie oderwał oczy od gór, co dryfują, chmur, co dryfują, od tego wszystkiego, co niesie go wstecz. Najtrudniej było rozstać się z rzeką; Bako powiedział o porze deszczowej i rzeka jest już tu, wspaniała, z szerokimi odnogami, kaskadami... Stop. Zatrzymaj. Zatrzymaj wehikuł czasu. Teraz jesteś na skraju rozległego, spieczonego, spękanego jak... jak twoje wargi płaskowyżu. Drzewo. Siadaj pod tym drzewem, w tym ogromnym, cudownym cieniu. – Matylda, co to za drzewo? – spytał, nawet nie spojrzawszy do góry. – Kapokowe. Jeśli ci to coś mówi. – Mówi. Czytałem, że pod takim drzewem, to było na polanie u zbiegu dwóch rzek, odbywa się obrząd inicjacji chłopców, czyli wtajemniczenia ich w dorosłe życie. – No, no. Żeby nie wiem jak był zmęczony, pamięta! Pamięta, co przeczytał. Może to jest to drzewo... – Nie. Nie ma zbiegu dwóch rzek. Och! Nabijasz się ze mnie, Matylda! To nie jest drzewo kapokowe. Drzewo kapokowe ma kolce, a to jest gładkie. To jest, czekaj. Akacja! – Zgadłeś, długonóżku. Ale może... – ...ale może dla mnie będzie jak kapokowe – mruknął zły. – O Boże, jak mi się chce pić. Bako pić! – Tadek! Nie cofnął ręki wyciągniętej po kubek, wziął kubek, lecz nie podniósł do ust, wstał i poszedł tam, gdzie siedziała jak zwykle, trochę na uboczu, omal nie powiedział: proszę, babciu. Tak bardzo były podobne, ta stara afrykańska królowa – babcia Matyldy (?) i jego babcia, od razu go to uderzyło, gdy tylko ją zobaczył w kabinie statku. Statek i rzeka w srebrzystoburzliwym świetle bijącym od nieba, które zachmurzyło się po porannym upale, zielony brzeg ciemniejący na tle nieba, jasna czerwień ziemi... obrazy, obrazy... wszystko wraca, wszystko jest... teraz ostatni postój... Wypił swoje mleko, nie, jeść nie, nie jestem głodny, położył się w cieniu, szeroko otwartymi oczami patrzył w zieleń poprzecinaną żyłeczkami błękitu, jaki tu cień, nawet chłód, ostatni postój, nie, nie myśleć o tym spieczonym słońcem płaskowyżu, przez który trzeba będzie iść... nie, nie myśl, wróć do rzeki... białe czaple na piaszczystych łachach, Matylda o włosach jak czarna fontanna, uśmiechnięty szelmowsko Bako, powiedział: „cześć” po polsku, Matylda go nauczyła tego jednego słowa, Matyldo, skąd wiedziałaś, gdzie jestem? – Nie spałam, kiedy się wymykałeś z hoteliku. Wiedziałam, że uciekniesz. – Wiedziałaś? – I tak byśmy uciekli. Tylko czekałam. Żeby przyjechać do Afryki. Tu mogłam go zgubić. – Ojca Mateusza? – Jaki on tam ojciec Mateusz. Mówiłam ci, że wujek Bo. – To dlaczego... dlaczego w ogóle z nim... – Ktoś go musiał pilnować. I zmylić... – Matylda. Ja chcę, ja muszę wiedzieć. – Nic nie musisz. Może będziesz wiedział. Może nie. Czasem lepiej nie wiedzieć. Wtedy więcej się wie. – Matyldo! – Przyzwyczaiłeś się, Tadek. Przyzwyczaiłeś, się, że książki ci wszystko tłumaczą. A to nie książka, tylko życie. I też lepiej się do tego przyzwyczaić. Dużo pytań. Mało odpowiedzi. Kto pyta nie błądzi – nie dlatego, że otrzymuje odpowiedź. Dlatego, że pyta. – Dobre sobie! A mnie nie pozwalasz pytać. Nie zareagowała. Znowu znieruchomiała, a wydawało się, że jej ogromne, hebanowe włosy stały się celem ataku słonecznych promieni, biły w czarną kaskadę, przeszywały ją, włosy rosły, a Matylda jakby się kurczyła, fantastyczna figurka, na poły śmieszna, na poły diaboliczna, jakaś istota pradawna, bez wieku (Matylda, ile ty masz lat, ile ja, ja mam lat?) odmienna, jaka ona jest. Jaka ty jesteś, Matyldo. Czasem dziecko. Czasem zagadkowa istota bez wieku. – Sam sobie zadawaj pytania – odparła z roztargnieniem. – Patrzyła na rzekę, zza zakrętu wypłynęła barka. Matylda nie powiedziała nic, ale Bako już gasił ognisko, odwiązywał łódź z wydrążonego pnia drzewa. – Wsiadaj! – Co ja mam robić? – Ty, Tadek, teraz tylko uważaj na siebie, uważaj! To będzie niebezpieczne. Bako z żerdzią, Matylda z wiosłami, wypłynęli na środek rzeki, barka rosła, była coraz bliżej, minęła ich, łódź kołysze się na fali, Bako zręcznie rzuca linę, na dolny pokład, czyjeś ręce łapią, przymocowują linę; Tadek, będzie niebezpiecznie. Co za podróż! Skały wystające z rzeki, małe katarakty, po których woda przelewa się z szumem, wystarczyłoby tych skał, aby było niebezpiecznie, zielone, gęsto zarośnięte brzegi, czasem chaty kryte słomą, dzieci z wędkami, piorące kobiety, czasem, bo bezludne te brzegi, może pozornie, kto wie, co kryje się w głębi, kryje się, zygzaki zielonych much, znowu brzegi, kolczaste krzaki, niskie, wysepki pożółkłej trawy, jakieś zwierzęta przemykające chyłkiem, narastający upał, piaszczyste łachy, ptaki, ptaki. Ptaki wynagradzały wszystko. Białe, czarne, szare, różowe, wytryskające z wody, wyrastające z wody, spadające z nieba; złotobrunatna rzeka i morze ptaków, do którego ta rzeka wpadała, kapryśna, wybiegająca w dżunglę i busz dziesiątkami odnóg, to szeroka – bezkresna, to wąska, z trudem lawirująca wśród szarych skał, tkwiły w niej znużone upałem słonie, które bezustannie polewają się wodą, srebrną, szumiącą, wreszcie przystań i statek, już nie barka, prawdziwy statek w srebrnoburzliwym świetle, ile godzin płynęliśmy, niemal do zachodu słońca, tyle godzin w otwartej łodzi, łodzi z wydrążonego pnia, przycumowanej do barki, słońce paliło, lecz teraz Tadek miał na głowie stożkowaty, rybacki kapelusz, który Matylda wyciągnęła ze swej nieodstępnej torby z rafii, był na tyle szeroki, że zasłaniał kark i w tej torbie Matylda jeszcze coś miała dla niego: piękne błękitne ubranie składające się z sznurowanej przy szyi koszuli i spodni za kolana. – Idź, umyj się i przebierz – powiedziała już na przystani, wysiedli tam. – Ja pójdę kupić bilety. A ty się przebierz. Nie mogę się pokazać z takim oberwańcem. Wyglądasz jak... Sam zobaczysz jak... Wspominając to wszystko teraz, pod akacjowym drzewem uśmiechnął się i odnalazł w swoim uśmiechu jej uśmiech, w górze musiał być lekki wiatr, bo zielony parasol z liści zakołysał się, a może rozkołysał go i ten obraz, ten obraz zwłaszcza, który pamięć rzutowała jak w lustro, jak w to lustro, w które spojrzał, ledwo wszedł do męskiej toalety na przystani, było tam nawet dość czysto i nawet były ślady dawnej świetności (czarny gniew przeciw wszystkiemu), lustro przypominało zanieczyszczoną powierzchnię niegdyś klarownie czystego źródła, nie, nie, to twarz, to twarz była zamazana, jakby zanieczyszczona, sino-biało-różowa, obrzmiała, opuchnięte wargi przypominały dwie pijawki tak opite, że krew przeświecała przez ich skórę, jasnorude, skołtunione włosy niby gniazdo piskląt wystawiających rude ogonki; chyba by uciekł, chyba bym uciekł przerażony tym widokiem, gdyby nie oczy, były jeszcze oczy, duże, srebrne, migotliwe, skowronki zawieszone w błękicie, Tadek, na miłość boską, też masz porównania! Miał: ciągle za nim chodziły ptaki, ptaki, które przywróciły mu nadzieję o świcie, które wynagradzały mu wszystko, a kukułka, która w upalne południe kuka w głębi dżungli tak swojsko, zaraz, zaraz... jeszcze nie dżungla, jesteś na przystani, patrzysz w lustro... „sam zobaczysz jak”. Zobaczył. Nic dziwnego, że ten stary czarownik wziął mnie za albinosa! – Jak długo tam u was leżałem, Bako? – Dwie doby, Tadek. Byłeś nieprzytomny. Dziadek cię leczył. – Akurat! On chciał mieć moją czaszkę. Moje kości... – Tu as raison, peut-etre... Masz rację, być może... Dogadaj się z nimi, nigdy nie powiedzą wprost, jakby wiedzieli coś więcej, zawsze więcej niż on, biały chłopak może wiedzieć, czasem to złościło, drażniło, ale... jak pobudzało wyobraźnię! Może to właśnie jest klucz, który nakręca wehikuł czasu, uruchamia jego pamięć? Uniósł się na łokciu, Matylda siedziała wpatrzona we wzgórza, a może w pustynny płaskowyż, spieczony i popękany jak chleb, który za długo był w piecu. – Matyldo? – Nie śpisz. – Matyldo, wiesz co? Mnie się wydaje, że nie trzeba budować żadnych wehikułów czasu. Ja myślę, że każdy człowiek ma to w sobie, wehikuł czasu, który go przenosi w jego przeszłość i – może przyszłość? – Nie tylko jego własną, Tadek, nie tylko. – Czytałem, że głosy wszystkich ludzi, którzy żyli na świecie, że te wszystkie głosy ciągle są, że... – Nie tylko głosy, Tadek, nie tylko. Widzisz... – nie dokończyła, lecz nie dlatego, że jej przerwał, to nie jej głos, to ten głos jakby jej, ale dużo, dużo starszy, a może tylko bardziej gardłowy? – Ona mówi – podjęła Matylda, że już tylko tutaj, w Afryce ludzie potrafią włączać się w nurt głosów, obrazów, że tylko tu jeszcze w i e d z ą . To, co ludzie kiedyś wiedzieli, co wiedzą niemowlęta, wszyscy, co są bliżej Początku... Tadek nie spytał, skąd ona wie, o czym mówiliśmy, skoro mówiliśmy po polsku! Nie, nie spytał. Już teraz nauczył się, po dniach podróży, rzeką, przez lasy paproci i małp, przez busz pełen duchów, już tak wiele z tego, co niegdyś nieprzytomnie go dziwiło, wydawało mu się teraz niemal naturalne, a w każdym razie jakoś zrozumiałe... coraz częściej zdarzało mu się, że rozumiał, że instynktownie r o z u m i a ł coś, czego „wyrwany do odpowiedzi” absolutnie nie potrafiłby wytłumaczyć... Więc nie zapytał, tylko przemagając w sobie to wszystko, co musiał przemóc, obrócił głowę i od razu napotkał twarz, w której doprawdy tylko oczy (głównie oczy) były inne, zaskakująco inne i w kolorze, i w wyrazie, od oczu Babci-Doktor. Do dziś pamiętał swoje przerażenie i ten swój krzyk; umyty, przebrany w piękny, błękitny strój szedł za Matyldą, a statek kołysał się w srebrzystoburzliwym świetle, a ptaki jak barwny latający dywan, kolorowe ubrania pasażerów jakże barwne, cudownie zharmonizowane z czernią skóry stroje. – To jest nasza kabina – powiedziała Matylda, otworzyła drzwi i wtedy przeżył szok, po prostu szok. W kabinie, w najbardziej zaciemnionym jej kącie siedziała... Babcia. Babcia-Doktor. Babcia! To babcia, ale co zrobili z jej oczami! – Babciu! To ja, Tadek, Oni ze mną też coś zrobili! Co oni z tobą zrobili?! Tak krzyknął, krzyczał przez łzy, babciu, ty masz oczy niebieskie jak mama, dlaczego teraz czarne, gdzie twoje oczy, babciu, babciu, to ja, Tadek, krzyczał i płakał (Matylda śpiesznie zamknęła drzwi); teraz skręcał się ze wstydu na wspomnienie tej sceny, zachował się jak histeryk, zachowałem się jak histeryk, ale szok nałożył się na szok: te jego twarze w lustrze: w Paryżu czarna, tu na przystani biała, sino-biało-różowa, obrzmiała, te wargi, te włosy... te wszystkie maście, zastrzyki, cały ten wstrząs i cały ten ból: babciu, co oni z tobą... skręcałby się teraz ze wstydu, gdyby nie to, że ona tak się zachowała. Coś powiedziała: cicho, cicho... zrozumiał: cicho, cicho, a potem położyła na jego uniesionej ku niej, spłakanej twarzy ręce. Uspokoił się natychmiast. Natychmiast też zaczął widzieć: najpierw ciemność kojąca, łagodząca, która sprawiła, że wszystko w nim ucichało, wygładzało się, potem ciemność zaczęła rozsnuwać się, jak zasłona kryjąca ekran kina, zobaczył chatę góralską na stoku zielonych wzgórz, spoczywających niby wielkie, przeżuwające zwierzęta u stóp najeżonych turniczkami szczytów, zobaczył, jak otwierają się drzwi do sionki, zobaczył izbę z kominem, kuchnia, nasza kuchnia, o, a przy kominie stoi babcia, podnosi pokrywę garnka, miesza, dosypuje czegoś, potem odwraca się, przeciera ręką swe szerokie, poorane zmarszczkami czoło... w jej oczach nieco sennych jak oczy Sabały, pojawia się troska, mówi coś... Tadek nie wie co, nie słyszy, choć ma takie wrażenie, że gdyby się tylko mocno wysilił, mógłby usłyszeć, nie słyszy, nie martw się, babciu, odpowiada, jakby do niego zwracała pełne troski pytanie, nie martw się, babciu, babciu zupa kipi, pokrywka na saganie podskakuje, babcia znowu obraca się ku kominowi, góralska chusta na jej plecach, ta chusta wypełnia cały ekran, zasłania go i – światło: tak to odczuł, że w sali kinowej zapaliło się światło, ale to nie była sala kinowa, była to kabina statku, a on, Tadek, nie siedział w fotelu, klęczał u kolan starej kobiety, teraz już wiedział, że to nie babcia, babcia jest tam w Polsce, babcia jest taka sama, nie zmieniona, tam, a tu ta kobieta, miała twarz brązową o pięknym miedzianym odcieniu, o rysach ostrych, regularnych jak twarze ludzi z gór, włosy niemal tak czarne jak włosy Matyldy, siedziała prosto i musiała być wysoka, a jej oczy duże, czarne, lśniły jak... mały, czarny, lśniący wąż... – Pardon, madame – powiedział wstając, zmieszany, wstrząśnięty, a wtedy Matylda przyklękła na jedno kolano, powiedziała coś w języku, którego nie znał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że statek już płynie, a przecież dopiero co wsiadł, ile czasu to trwało, ile czasu trzymała ręce na mojej twarzy... to była chwila, to nie była chwila... co to było, to było, było – jest. – To żona mojego dziadka, króla Waqulimi – powiedziała Matylda później, kiedy wyszli na pokład, a rzeka ciągle jeszcze w srebrzystoburzliwym świetle. – To znaczy królowa? – Ta, która obdarzona jest mocą – ciągnęła Matylda, jakby nie usłyszała pytania – Sajon. – Ma na imię Sajon? – Nie. To słowo: sajon, to słowo coś mu mówiło, natknął się na nie w jakiejś książce, oczywiście, miał zamiar dopytywać, a w każdym razie szukać sensu, lecz wtedy stało się coś, co sprawiło, że zapomniał, że w ogóle to słowo zapomniał; na niebo, jakby znienacka, wychynęła bardzo ciemna chmura, wychynęła daleko na krańcach soczystej zieleni, tak świeżo rysującej się w burzliwym świetle rzeki i bardzo szybko przybliżała się, zarazem rozszerzała, pochłaniając coraz to większe obszary nieba, groźna, ciemna ściana sunąca nieubłaganie, nie, nie ściana, ciemna fala wysuwająca ogromny, ciemny jęzor ku ziemi, soczysta zieleń gęsto zarośniętych brzegów ciemniała, zgasła prześwitująca przez zieleń jasnoczerwona (w burzliwym świetle) ziemia, jęzor rósł, wyginał się, teraz już wyraźnie celował w rzekę, Tadek patrzył zafascynowany, zapomniał o wszystkim, co nie było tą nadpływającą w bezszelestnym wietrze ciemną falą, rzeka jeszcze lśniła, jeszcze nie zgasły barwy ptaków, lecz jęzor coraz bliżej, coraz bliżej i – nagle, gdy już nieomal liznął wodę, z rzeki poderwała się chmura białych ptaków, może nie były tylko białe, może białe, sine, różowe, lecz w kontraście z pochłaniającą niebo czernią były olśniewająco białe, lśniąco białe, tysiące białych ptaków prosto w posępną, groźną, ciemną nawałę, frunęły na spotkanie, zakołowały jakby drwiące, jakby grając na nosie tej pochłaniającej światło bestii, lekkie, delikatne, jak zebrane ze srebrnej rzeki białe pyłki światła; Tadek wstrzymał oddech, serce mu biło jak szalone, serce mu biło szaloną, szaloną nadzieją, czekał i oto pochłaniająca świat ciemna fala zatrzymała się. Dopiero co, dopiero co sunęła, sunęła tak szybko, tak zaborczo, a teraz zatrzymała się, przez chwilę trwała zatrzymana w swym pochodzie i była tu jak gdyby tylko po to, by tworzyć tło dla ptaków, które kołowały, kołowały olśniewająco białe, białe, lekka, zwiewna chmura, a po chwili zaczęła się cofać, wycofywać wolno, lecz dostrzegalnie... – Niesłychane! To zupełnie niesłychane. Fantasmagoria – powiedział ktoś po polsku, głos o niskim, męskim brzmieniu. – Tak, jaśnie panienko. Jakby ktoś, za przeproszeniem, jaśnie panienki, posypał płatkami mydlanymi niebo i uprał je – przytaknął z zapałem drugi głos, cienki, załamujący się, jak u chłopca przechodzącego mutację. – To przywraca nadzieję – powiedział, jakby nie dosłyszawszy tej uwagi, pierwszy głos i dopiero wtedy Tadek wyrwany ze swego szczególnego zachwycenia odwrócił się, tak, dopiero to zdanie, jakby wyjęte z jego serca, a nie głos, który Matylda natychmiast musiała rozpoznać, bo położyła rękę na jego ramieniu dokładnie w chwili, gdy padły pierwsze wypowiedziane po polsku słowa, sprawiło, że mimo znaczącego nacisku tej ręki obrócił się żywo: tak, to oni, ta dziwaczna para spotkana w Paryżu, chuda stara pani w kapeluszu przypominającym tropikalny kask, tylko na nią Tadek spojrzał i znowu miał ochotę zawołać: babciu, bo i ta wysoka, bardzo prosto trzymająca się kobieta o pociągłej twarzy, opalonej na brąz, jakby wysuszonej przez wiatr wiejący od stepów Afryki, bo i ona teraz przypominała mu babcię, nawet może bardziej niż stara Afrykanka – i twarz bardziej surowa w wyrazie i oczy niebieskie jak u babci, te oczy coś mówią, coś sygnalizują... od razu ufność głęboka, zagadkowe poczucie bezpieczeństwa... – Ja tam, jaśnie panienko, wolę, jak te czarnuchy poubierane są po swojemu. Tadek znowu obrócił się ku rzece, lekki popłoch, ja przecież już nie jestem czarny, czy ona mnie poznała, poznała mnie na pewno, co sobie myśli. – Wracamy do kabiny, babcia czeka na nas – powiedziała Matylda, głośno, wyraźnie, ruszyła naprzód nie zaszczyciwszy tamtych ani jednym spojrzeniem, jej ogromne hebanowe włosy zalśniły czerwonawo, przedtem, w Paryżu miała setki lśniąco czarnych warkoczyków, ale chyba i ją ta pani poznała, szedł wparty oczami w olśniewająco czerwonawą kaskadę, starając się nie spojrzeć tam, gdzie tak bardzo wyrywało się jego serce; już schodzili z pokładu, gdy uderzyły w nich słowa. – Podobno w Polsce aresztowali jakiegoś Murzyna albinosa. Matylda nie od razu zatrzymała się, zaczekała aż znikną z pola widzenia tamtych, najpierw zwolniła kroku, jak ktoś kto sobie nagle coś przypomniał, otworzyła swoją torbę z rafii, zajrzała do niej, przystanęła... – Niewykluczone, że to ten, co stał na czele grupy, która z jakiegoś powodu napadła na porywaczy... – E, jaśnie panienko, dopiero był tu, zaraz tam, no, może i on. Ale dlaczego go capnęli, jaśnie panienko? Wolno przecież czarnuchowi być albinosem. – Ale nikomu nie wolno bezkarnie zabijać, mój Antoni, zwłaszcza kogoś tak młodego. I raz jeszcze proszę cię, przestań mówić „czarnuchy”... Matylda zamknęła torbę z rafii, ruszyła, a Tadek, to było silniejsze od niego, na sekundę, zanim zszedł za nią na pokład, spojrzał za siebie. Spojrzał na rzekę, spojrzałem na rzekę, była... czerwono-złoto-brunatna w ostatnich promieniach dnia, czerwono-złota, lecz miałem takie wrażenie, jakby błękitne światło przesunęło się po mojej twarzy i nagle, poruszony przecież, w najwyższym stopniu wzburzony tym co zobaczył, i tym, co usłyszał, wszystkim, co w tych kilku (kilkunastu) minutach przeżył... zobaczył przed sobą twarz matki, jej błękitne oczy, i zrozumiał, że przez cały czas, przez cały czas odkąd dziś o świcie obudził się w wydrążonej z pnia łodzi i dojrzał przed sobą niebo jasnobłękitne na zachodzie, purpurowe na wschodzie, spływające w rzekę spokojną, rozlewną, błękitnopurpurową, przeciętą piaszczystymi łachami, na których tysiące, tysiące białych czapli, że od tej chwili przez cały czas wstrząsająco tęsknił do matki, że jego radość była radością nadziei. Dlatego w każdej starszej pani widziałem babcię: taki oto z pozoru tylko paradoksalny wniosek wyciągnął teraz, wspominając pod drzewem akacjowym na tym ostatnim postoju (czy naprawdę ostatni?), kiedy wehikuł czasu niósł go wstecz; jaką drogę przebył w ciągu tych kilku sekund, może minut, kiedy przemagając w sobie to, co musiał przemóc, obrócił głowę ku starej kobiecie, która odgadła, o czym z Matyldą po polsku mówił, w każdej widziałem babcię... zaraz... babcia... coś mi błysnęło, gdy sobie przypominałem, jeszcze raz: „to żona mojego dziadka, króla Waqulimi. – To znaczy królowa. – To znaczy ta, która ma moc. Sajon”. Sajon! Wreszcie, wreszcie uchwycił, przypomniał sobie to słowo wyparte przez późniejsze wstrząsające wydarzenia, sajon, przypomniał sobie to słowo i przypomniał sobie, co znaczyło: tak w niektórych plemionach Afryki nazywa się dziecko urodzone jako następne po bliźniakach. Wszędzie, wszędzie w Afryce bliźnięta są uważane za istoty tajemnicze i niebezpieczne (bywa, że z lęku przed ich mocą zabija się je po urodzeniu), za wrażliwsze od innych dzieci, obdarzone szczególną mocą i zdolne do czarów, a dziecko, które przychodzi po nich, jest jeszcze bardziej tajemnicze, jeszcze bardziej niebezpieczne i obdarzone jeszcze większą mocą i mądrością. Ach! I jeszcze coś, jeszcze coś: jest dla bliźniaków absolutnym autorytetem we wszystkich ich sporach czy niezgodnościach. „Ojciec Mateusz? To brat bliźniak mojego ojca”. Ależ Tadek... zgłupiałeś kompletnie z upału i zmęczenia! Jak ona może być następnym dzieckiem po tych całkiem jeszcze młodych mężczyznach! – Czego się śmiejesz? – spytał Bako, czyszczący uwolnionego od ciężaru juków osiołka. – Z własnej głupoty – odpowiedział Tadek i odwróciwszy oczy od żony króla Waqulimi znowu powiedział: – Pardon, madame. Mogła pomyśleć, że coś w jej wyglądzie go rozśmieszyło, zaśmiał się jej przecież w nos. Zresztą... na pewno tak nie pomyślała. Któż by ośmielił się z niej śmiać? Była przecież królową. Która z nich była królową? Ona czy... Matylda? – Znowu „podróżujesz”, Tadek? – Tak, to znaczy w tej chwili zastanawiałem się, która z was jest królową. Twoja babcia czy ty... – Nigdy nie powiedziałam, że to moja babcia. Ja to jestem ja. Matylda dwojga imion, z których pierwsze, długonóżku, już byś dawno znał, gdybyś rozumiał mowę tam-tamów. Ach, więc to dlatego stale bębny! Stale bębny, gdziekolwiek szli, na brzegach rzeki i w dżungli, i w buszu, wszędzie bębny, więc towarzyszyły im, to ze względu na nich (na Matyldę) czarne dłonie uderzały w bębny jak gdyby niosąc ich, przekazując, że idą. Co jeszcze przekazując?! Kiedy płynęli rzeką niemal ich nie słyszał, nie dlatego, żeby były mniej słyszalne. Tylko kiedy płynęli statkiem, bezustannie myślał o mamie, tak, od momentu, gdy tuż przed zejściem pod pokład obrócił się i spojrzał w rzekę czerwonozłotą, przesłoniętą błękitem, jakby od intensywnie lśniących, błękitnych oczu jaśnie panienki w kapeluszu przypominającym tropikalny kask, oczu, które sygnalizowały, wyzwalały, sygnalizowały... czyli od momentu, kiedy zrozumiał to wyzwolone, kiedy zrozumiał, jak tęskni, co czuje – wszystko inne stało się jakby nieważne, jakby zgoła nierealne... Nawet ta niesłychana przecież nowina o aresztowaniu w Polsce jakiegoś Murzyna albinosa, tylko na moment wyrwała go z rwącego nurtu. – Matyldo, czy myślisz, że to o nim ta pani mówiła? – spytał wtedy, lecz jakoś tak bez większego zainteresowania, a Matylda przystanęła na schodkach i popatrzyła na niego. Jak popatrzyła, Tadek, przypomnij sobie, badawczo, tak, ale i... jakby nieufnie? Podejrzliwie? Ciepło, ciepło, gorąco, to chyba było tak, nigdy jeszcze do tej pory nie dostrzegł i nie wyczuł nieufności, dlaczego, czy dlatego, że ja tę dziwną panią polubiłem, a ona nie? Czy odpowiedziała mi? Tak często nie odpowiadała lub tak często nie odpowiadała wprost, że odpowiadał sobie sam, i teraz już czasem mu się mieszało... nie wiedział, czy to jej głos, czyje głosy... ale wtedy jednak chyba odpowiedziała: – Możliwe, że on. Tak, masz rację Tadziu, odpowiedziała ci, bo zmienił się wyraz jej oczu, tamta domniemana podejrzliwość, nieufność ustąpiły trwodze, którą doskonale zapamiętał, która go tak przeraziła w Paryżu, gdy przez skrzyżowanie od Ogrodu Luksemburskiego nadchodził, parł przejściem dla pieszych ten olbrzymi biały Murzyn o kwadratowych ramionach... br... jaki straszny był, istny Frankenstein, pamięć podsunęła czerwoną wysypkę na lewym policzku, podsunęła natrętnie, nagląco, odczep się ode mnie, Tadziu, wróć na statek, dobrze... – Możliwe, że to on – powiedziała Matylda, a w jej oczach trwoga. – No to nie ma się co bać, skoro tam siedzi. – Tak powiedział, powiedział, zanim pomyślał, ta trwoga w jej oczach, nie mógł tego znieść i teraz on, teraz on dodawał otuchy: nie bój się, Matylda... – S i e d z i a ł – rzekła z naciskiem Matylda. – Wiemy tylko, że siedział. – Myślisz, że uciekł? Jeżeli kogoś zabił... Matylda! Kogo on zabił?! – Cicho! Nie krzycz. W Afryce wielu ludzi rozumie teraz po polsku. Niektórzy nawet są Polakami. Jak ta twoja paniusia... ze swoją podpórką. Jaśnie panienka! Ona jest taka jaśnie panienka, jak on jej sługa... Zresztą może ona i jest, albo była. Nos ma całkiem arystokratyczny. Lecz ten grubulek na pewno nie jest prawdziwym, rasowym sługą. Co to, to nie, długonóżku. Dobrze ułożony sługa takiej jaśnie panienki nie powtarzałby co chwilę: czarnuchy. Czarnuchy to, czarnuchy tamto... – Matyldo – szepnął... szepnąłem i umilkła i... na chwilę była „jego” Matyldą, tą, którą lubił najbardziej, która, odkąd wsiedli na statek, zniknęła. – Jeżeli to ten Albinos. Jeżeli nawet zabił kogoś, w co ja wątpię, bo to nie leżało w jego... nie powinien tam... W każdym razie nie martw się z góry, Tadek. Ta jaśnie panienka powiedziała, co wiedziała, żebyśmy usłyszeli. A to wcale nie musi być prawda. Skąd wiemy, co chciała w ten sposób osiągnąć? Nie martw się, Tadek. Jak trzeba będzie się martwić, to ci powiem – dodała, a figlarne, pełne wdzięku dołeczki ukazały się w jej twarzy, którą wdzięk i ufność czyniły tak miłą, dziecinną, ukazały się i – znikły. Już ich od tamtej pory nie zobaczył. Jak bardzo się zmieniła, odkąd wsiedliśmy na statek; wszędzie, wszędzie tam, gdzie napotykali ludzi: na statku, w tej wiosce, potem gdzie wysiedli i gdzie czekał Bako z kozą, mułem i osiołkiem, nad jeziorkiem, na tej drodze, jakby wysadzanej wspaniałymi palmami, wszędzie ludzie patrzyli na nią z... obawą? Z obawą i z szacunkiem, jak... jak na kogoś bardzo ważnego. Jak na królową? Jak na boginię, Tadziu. Jak na boginię. Nie uśmiechała się nigdy do nikogo. Teraz, w czasie tej podróży niemal stale była jakby istotą pozbawioną życia, o nie ruchomych oczach bogini, żyły tylko jej ogromne włosy, te włosy jak czarna kaskada... Nie od razu uświadomił sobie zmianę. Bowiem tak długo jak długo płynęli statkiem, a płynęli długo, statek przecinał prawdziwą dżunglę, czasem tylko jakaś wioska, łodzie podpływające z produktami i inne łodzie tylko z ludźmi najwyraźniej przerażonymi, łodzie usiłujące zaczepić się, czasem nawet wywracały się, uderzały o burtę statku, płynęli przez złoty blask, a potem przez absolutną ciemność; przez cały ten czas myślał o matce, widział ją, rozmawiał z nią, tęsknił i wyrywał się do niej ze wszystkich sił, czasem miał uczucie, iż biegnie, nocą, co chwila budził się z tęsknoty, raz nawet wstał i wyszedł na pokład pewny niemalże, że ją tam spotka, a w każdym razie, że będzie bliżej... lecz był tylko bliżej gwiazd, och te gwiazdy, tylko gwiazdy, jasne, wyraziste gwiazdy, gwiazdy, które podróżującym nocą nomadom i karawanom wskazują szlaki wędrówek, mamo, czy ty gdzieś tutaj, gdzieś tutaj, może blisko, może też na nie patrzysz w tej chwili, przecież nocami nie możesz spać, bo te bębny i ta muzyka, ledwo tak pomyślał, usłyszał bębny, z daleka, niskie, basowe, stał i słuchał, już tylko stał i słuchał, miał wrażenie, że to niskie basowe wołanie bębenków przybliża się, buduje, buduje ściany z obu stron rzeki, ściany-kleszcze... Zadrżał i skulił się, zimno jakoś, zimno, co mówią te bębenki, co... – Wróć do kabiny, chłopcze, bo się zaziębisz. Afrykańskie noce są zdradliwe. – Niski basowy głos, tuż przy jego ramieniu, nie, brzeg rzeki nie podszedł aż tu, Tadek od razu to widział: rzeczywiście mi zimno – pomyślał ze zdziwieniem i wiedział też, że to ona, ta mówiąca po polsku pani stała obok niego w ciemności... Jeszcze teraz siedząc w cieniu akacjowego drzewa na ostatnim postoju potrafił przypomnieć sobie, odtworzyć to szalone, szalone pragnienie: żeby odwrócić się ku stojącej obok, żeby rzucić się w jej ramiona jak dziecko, jakby rzucił się, jakby chciał rzucić się w ramiona matki. Ale nie zrobił tego; powstrzymała go myśl o Matyldzie: Matylda jej nie lubi, Matylda jej nie ufa, nie mogę... to by było jak zdrada. Lecz odejść tak bez słowa też nie mógł. – Dziękuję pani – szepnął i odszedł nawet nie spojrzawszy tam, gdzie stała, jakby wykrojona z ciemności, która pochłaniała statek i rzekę, i całą wielką tajemnicę dziejącą się pod ogromną kopułą nocnego nieba, tak, szepnął wtedy tylko: dziękuję pani, ale – zawarł w tych słowach wszystko, co czuł, a czego nie wolno mu było wypowiedzieć, więc kiedy wróciwszy do kabiny napotkał otwarte oczy Matyldy, mimo wszystko, mimo wszystko poczuł się niewyraźnie, co oczywiście go zezłościło; szpieguje mnie!... – Musiałem na chwilę wyjść na pokład – rzekł wyzywająco i obronnie i zaraz potem musiał zawstydzić się swoich myśli, bo Matylda powiedziała: – Wiem, że musiałeś. Oni teraz idą przez pustynię. Idą nocą. Nie będziesz teraz mógł spać. Musisz odsypiać w dzień, bo kiedy dopłyniemy i nas czeka ciężka droga. Trzeba będzie iść bardzo szybko. Teraz już mamy bardzo mało czasu. Mniej niż myślałam. – Przecież mówiłaś, że twój dziadek, król Waqulimi nic bez ciebie nie zrobi. – Mówiłam. Masz dobrą pamięć. Za dobrą – mruknęła. – Mniejsza zresztą. Czuję, że musimy się śpieszyć i będziemy się śpieszyć. Więc odsypiaj w dzień. Tadek! Ja wiem, że mogę liczyć na ciebie – dodała pozornie bez związku i – to była nagroda. Położył się z sercem przepełnionym wdzięcznością: nigdy cię nie zawiodę, Matyldo. Kimkolwiek jesteś. Ta chwila wahania, rozterki, w jej głosie... Nagle poczuł, że zagadkowa dziewczyna dźwiga jakiś straszliwy ciężar, że z całą świadomością i bezprzykładną odwagą zmierza ku jakiemuś nieubłaganemu przeznaczeniu. Jak bardzo musi być samotna! A ja wciąż myślałem, myślę, że to ja jestem tak okropnie sam. Ja, ja... „tak często mówisz: ja, synku...” Wtedy tamtej pierwszej nocy na statku matka odebrała go jej natychmiast. Była silniejsza, natychmiast znowu opanowała wszystkie jego myśli, uczucia. Dwie noce na statku pod kopułą nocnego nieba, na którym gwiazdy wytyczały szlaki idącym przez pustynię, dwie noce, nie spał prawie, wołał ją, mówił: mamo, ja jestem blisko, trzymaj się, nie daj się, mamusiu, wytrzymaj jeszcze trochę, myśl o nas, jesteś mi potrzebna, mamo, jesteś nam potrzebna: mamusiu! Noce pełne tego wołania, pulsowało w jego krwi jak głosy bębnów we krwi afrykańskich nocy, dni jak w gorączkowym śnie, sen i jawa przeplatały się, mieszały, realne były tylko ptaki. Nie wiedział, nie przypuszczał, że można do kogoś tak nieprzytomnie tęsknić, tak gorączkowo, tak boleśnie, tęsknota ogarnęła go jak płomień, spalał się w jej żarze silniejszym niż bezlitosny żar słońca, chciał, żeby to było już, chcę, żeby to było już, już, już, już, nie mógł dłużej czekać: na statku przyśpieszał, pośpieszał, gnany, dręczony straszliwą, nie do zniesienia niecierpliwością. A potem – potem nie mógł znieść pośpiechu, tego morderczego tempa, jakie Matylda narzuciła ich maleńkiej karawanie na lądzie, zmęczenie przesłaniało wszystko, wszystko zamazane w pamięci, jak na prześwietlonej kliszy, zdumiewające, lecz ta dwudniowa podróż przez busz i dżunglę niewiele pozostawiła mu wspomnień poza jednym jedynym, znamiennym incydentem: jechali właśnie wzdłuż strumienia wybłyskującego z wysokich traw i kęp buszu, gdy rozległ się ryk. Tak bliski i tak potężny, że Tadka oblał lodowaty war. Lew?! Znowu ryk, jeszcze bliższy, jeszcze groźniejszy: na pewno lew! Tuż obok. A oni... Nic nie drgnęło w twarzy Matyldy. Nic nie drgnęło w twarzy małego Bako. A żona króla Waqulimi uśmiecha się leciutko, wyraźnie czeka! Znowu ryk, a wtedy wydała jakieś głuche, chrapliwe warknięcie, jedno tylko. I już cisza. Lecz przez pewien czas, nie opodal ich maleńkiej karawany, przemykał, dobrze widoczny, płowy cień. On biegnie! Biegnie i... nic? – Niepotrzebnie się bałeś – powiedziała później Matylda. – Lew jest totemem pierwszej żony króla Waqulimi. A totem przecież nie pożera samego siebie... Tajemnice Afryki! Cało, bezpiecznie dotarli dziś na skraj tego płaskowyżu, poza którym wzgórza brunatnofioletowe i góry jak chmury, czerwona ziemia spękana niby ogromny bochen chleba, Tadek, czemu ty myślisz o chlebie patrząc na tę straszliwą, spękaną skorupę, bo ja tak dawno nie jadłem chleba... Mama! Zmęczenie odpływało falami, wehikuł czasu unosił go w przeszłość, a teraz, teraz już wszystko jest tylko przyszłością. Mamo, czy ty szłaś tędy, przez tę spękaną równinę? Na pewno, na pewno szłaś. Ja teraz jestem naprawdę blisko, ty tędy szłaś, a teraz jesteś gdzieś tam, gdzie te góry... Położył się i obrócił na bok w taki sposób, aby przed sobą mieć wszystko: tę ziemię spaloną, wysuszoną, o skorupie spękanej, rozwartej w głębokie szczeliny, co jak usta wołające: pić (czy też umierałaś z pragnienia?!), ku tym wzgórzom brunatnofioletowym jak duże łagodne zwierzęta przeżuwające ciszę, u stóp gór czy chmur; czuł się teraz trochę lepiej, myśli, obrazy już nie atakowały, już nie domagały się uwagi, miejsca dla siebie, płynęły teraz leniwie, sennie... wzgórza, nawet podobne do tych, które widać z mojego okna, łagodne przeżuwające ciszę zwierzęta, jak dobrze, że cisza, że ten kojący cień, jak dobrze, że są takie drzewa, które dają ochłodę w rozprażone południe, cisza, cienie, wzgórza, góry sine, mgliste w rozpanoszonym zwycięsko błękicie, góry jak wielkie sine obłoki, dryfują, dryfują góry... a może dryfują chmury... szum, szum był za oknem, ustawiczny, monotonny... myślałem, że wiatr, wiatr pędzi tuman czerwonego kurzu... Czerwonego kurzu! Czy ja to widzę? Czy ja to naprawdę widzę?! Usiadł. – Czerwona szarańcza? – rzekł niepewnie Bako. – Nie – powiedziała Matylda. – Już by było ją słychać. To nie szarańcza. To kurz. – Tuman czerwonego kurzu – szepnął Tadek przerażony. – Tuman czerwonego kurzu! Matylda! Ja to widziałem. Mnie się to majaczyło w Paryżu, na Lauriston, widziałem góry, jakby chmury... widziałem tuman czerwonego kurzu... Matylda! Co tam... co to jest? – Jadą po nas – odparła Matylda – Jadą po nas. – Po nas? – Mówiłam ci, że to nasz ostatni postój. Nawet nie te słowa. Coś szczególnego, coś niewyobrażalnie starego w jej głosie kazało mu oderwać wzrok od obrazu, o którym myślał, że był tylko wytworem jego mózgu oszołomionego jakimiś środkami halucynogennymi, a który – teraz to wiedział – wyłonił się z przyszłości, spojrzał i znowu, jak już raz nocą, na statku, poczuł, odczuł całym sobą, że ta zagadkowa dziewczyna dźwiga jakiś straszliwy ciężar, że z całą świadomością i bezprzykładną odwagą wychodzi naprzeciw nieubłaganemu przeznaczeniu. Wielkimi, przerażająco nieruchomymi oczami bez blasku (oczy Matyldy bez blasku!) wpatrywała się w sunący od wzgórz tuman czerwonego kurzu, nie, nie wpatrywała się, patrzyła jakby poprzez, jakby widziała to wszystko, co ma się dokonać, co się już dokonało, a ona o tym wie, nieruchoma jak istota kompletnie pozbawiona życia, tylko jej włosy, tylko jej ogromne hebanowe włosy w chwilę po tym, jak na nią spojrzał, zaczęły się poruszać rytmem tajemniczym i wymownym. Niemal niedostrzegalnie, lecz zobaczył, a rosnący ból w sercu powiedział mu, że to dla niego, tylko dla niego, że ona mu w ten sposób sygnalizuje coś, czego jeszcze do końca nie potrafił odczytać, że mu w ten sposób, tajemniczy i wymowny stara się dodać otuchy i że to jest zarazem jakby... pożegnanie? Chciał krzyknąć: – Matyldo!Chciał powiedzieć: – Matyldo, proszę cię, nie rób tego!Czego? – Jest ich czterech – powiedział Bako. Tadek spostrzegł z rozpaczą, że włosy Matyldy znieruchomiały, a przecież, był pewny, jeszcze chwila, jeszcze chwila, a zrozumiałby wszystko, zobaczył to, co ona widzi i czemu z nieubłaganym fatalizmem zamierza się poddać, a może zdołałby ją powstrzymać? Porażony tą nieruchomością i własną bezsilnością, znikomością, obrócił znowu oczy na spieczony słońcem płaskowyż... Jest ich czterech? Wytężył wzrok. Tak! W tumanie czerwonego kurzu cztery punkciki, czterech jeźdźców, czterech jeźdźców Apokalipsy. Tadek, przestań, przestań krakać, bo wykraczesz nieszczęście. – Tak pędzić w taki żar – dorzucił jeszcze Bako, w jego głosie podziw i trwoga? – Czasu mało – powiedziała Matylda i poruszyła się. To znaczy, nie tyle poruszyła się, ile w sposób dziwnie przykuwający uwagę zacisnęła ręce na nieodstępnej torbie z rafii, z której wydobył się jakiś odgłos... syk? Czy to z tej torby wydobył się syk?... Ona nigdy nie wypuszcza z rąk, ona zawsze ma tę torbę w zasięgu rąk. – Już widać konie. Ce lui au milieu, c'est ton pere, je crois. Co on powiedział? Ten w środku to chyba twój ojciec. Mój tatuś tutaj? Skąd! On to powiedział do Matyldy. Do Matyldy. „– Moja mama. – Cicho, mówię. Myślę, że wiem, gdzie jest. – Gdzie? – Tam gdzie mój ojciec. – Porwał ją? – Pojechał ratować ją. A ja pojadę ratować go”. Jej ojciec. Brat bliźniak zagadkowego ojca Mateusza. Żona mojego dziadka, króla Waqulimi. Ta, która ma moc. Sajon. Kompletnie, ale to kompletnie o tej starej kobiecie zapomniał. Czy ona tu w ogóle jest? Była. Teraz ona zmieniła się w istotę pozbawioną życia. Lecz w jej nieruchomej twarzy oczy nie były nieruchomymi oczami bogini. Lśniły czarnym blaskiem, tak intensywnym, że Tadek po prostu musiał zmrużyć oczy, a kiedy je otworzył, wyraźnie zobaczył długie, lśniące, czarne promienie wybiegające w przestrzeń ku nadjeżdżającym; ona ich przyciąga! Wskazuje im drogę. Jadą. Już widać czterech jeźdźców. Na koniach. Już widać barwne stroje, słońce silniejsze jest od kurzu, wyłuskuje barwy, w chmurze czerwonego pyłu lecą, nadlatują jak barwne ptaki, widok jest piękny, radosny, nie ma w nim doprawdy nic złowrogiego czy ponurego, dlaczego więc to tchnienie grozy, to dojmujące przeczucie nieszczęścia? Zapiekły go oczy, jakby nasypało się do nich czerwonego kurzu, przymknął powieki, barwne plamy pod powiekami, przymknął, lecz ciągle widział ich, jak jadą, taneczne błyski barw i nagle omroczył je cień... coś strasznego. Szybko uniósł powieki, lecz ciągle widział to samo, widział, jak barwy pochłania posępny, nieubłagany cień olbrzymiej góry, która rozwiera się, która... – Mamo – szepnął. – Już niedługo, Tadek – powiedziała miękko Matylda.Obrócił na nią oczy pełne łez. Wehikuł czasu: zamykający się krąg W ciszy śniegowej każdy dźwięk niesie się zwielokrotniony, Tadek jednak nie był pewny, czy rzeczywiście usłyszał. Przystanął. Za jego plecami wiatr wzmagał się, wyżej już dudnił, w górskiej gardzieli wzbierał złowrogi pomruk. Niżej leciał poświst, nierówny, ostry, żłobiący dziury w śnieżnych czapach świerków, aż las z wolna, po obu stronach drogi upodabniał się do wielkiej, rozchylonej w upiornie szczerbatym uśmiechu szczęki. Tadek odruchowo obejrzał się – niebem sunęły ciężkie zwały chmur, lawina mroku, pod którą niechybnie zginie przedwcześnie i tak krótki, zimowy dzień. Nie zdążę – pomyślał z mimowolnym dreszczem i właśnie wtedy to usłyszał. Coś jakby trzy krótkie warknięcia, głos żywej istoty, a może głos instrumentu, jak rozpoznać w tych szmerach, poświstach, łopotach, skoro trwało tak krótko i nie powtórzyło się więcej, pies czy bies, licho wie, tak mało znał góry. On, syn góralki. Ledwo przemknęła ta pełna goryczy myśl, budząca tyle niedobrych wspomnień i skojarzeń – natychmiast przypomniał sobie ojca, wiedział znowu, bo się tutaj, na tej omroczonej górskiej drodze, znalazł teraz właśnie i – jeszcze raz spojrzał za siebie: czarny wał przybliżył się, był już niepokojąco blisko, w dole rozbłysła ognista kula, niebo tam nad doliną pojaśniało jak wielka woda bez końca, jak zew przygody, krzyk radości i w chwilę potem rozbełtało się w szaroburą toń, zatopiło dolinę i ten niewidoczny stąd drewniany dom na zalesionym zboczu, do którego obaj musieli zdążyć: ojciec i on. On, który wyszedł na spotkanie zaniepokojony... – Nie lubisz gór, ty, syn góralki – te słowa zabrzmiały już ostro, wyraźnie i Tadek przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, co się z nim dzieje. Zasnął idąc? Chyba tak. A przecież nie mogła go uśpić cisza, w której szli. Nie była to śniegowa cisza. Było to przedziwne, wszechobejmujące milczenie, które teraz, gdy znikł świst niezmordowanie pracujących maczet, stało się... stało się tak męczące, że zasnął? To nie był sen, jakiś półsen, który przeniósł go do tamtego dnia, gdy wymknął się z domu i poszedł niespokojny, bo tatuś nie lubił gór, a gdzieś wysoko, wysoko poszedł, półsen, w którym ktoś jakby przeczytał początek... początek...; ja wtedy wyruszyłem i do tej pory idę. W ciszy. Nie, nie, jest jakiś odgłos, bardziej słyszalny niż tamten wtedy, na górskiej drodze, to się nakłada, dlaczego to się nakłada? Nastaw uszu, Tadek. Tak, coś jest, to można rozpoznać: gdzieś z przodu, od tej ściany, coś majaczy poprzez wysokie drzewa, blisko zarżał koń. Koń? Przecież konie zostały u podnóża fioletowobrunatnych wzgórz. Zostały konie, a wcześniej, na skraju ograniczonego wzgórzami płaskowyżu, pod ogromnym drzewem akacjowym został Bako i – ta stara kobieta, żona króla Waqulimi. Wszystko odbyło się bez słowa. W absolutnym milczeniu. Czterej jeźdźcy, barwni jak kolorowe ptaki, przyjechali, zsiedli z koni, żaden się nie odezwał, nawet ten, co jechał pośrodku, ojciec Matyldy, on się nie odezwał i ona się nie odezwała, nikt, ani słowa, jeźdźcy rozkulbaczyli konie, siedli w cieniu, odpoczywali; Bako podał owoce, napoje, jego szelmowska twarz zastygła w wyrazie niezwykłej powagi, krzątał się bezszelestnie – cień pośród cieni rzucanych przez liście, jak w balecie cieni. Jeźdźcy odpoczywali. Znieruchomieli. Teraz wszyscy: stara kobieta, Matylda, jeźdźcy, a nawet Bako wyglądali jak istoty pozbawione życia i Tadek nic nie rozumiejący, oczekujący powitalnej wrzawy, okrzyków, wyjaśnień, poczuł się dziwnie nieswojo. Znał już taki lęk. Taki lęk dopadł go ukrytego w zrujnowanej dzielnicy białych w mieście nad rzeką. Europejski lęk czującego swoją obcość białego. Próżno zerkał na ogromne włosy Matyldy, nie poruszyły się rytmem tajemniczym i wymownym, którym coś mu sygnalizowała, który przerzucał pomost. A jej ojciec... ten jej ojciec, na niego po prostu bał się patrzeć, trudno bowiem było uwierzyć, bardzo trudno, że to nie ojciec Mateusz. Nie w habicie. W burnusie. A burnus jak habit i też zdawał się na nim wysokim, szczupłym, wisieć jak na wieszaku, wielkie czarne oczy za szkłami niemal niewidocznych złotooprawnych okularów o ton jaśniejsze od czarnej skóry, tak jedwabistej jak u kogoś, kto odżywia się tylko mlekiem i krwią. Masajowie. Masajowie odżywiają się mlekiem i krwią. Ale to nie Masaj. Masajowie to wojownicy, a on nic w sobie nie ma z wojownika, prędzej już z mnicha. Braciszkowie Samotnicy też mają takie ostre, szczupłe twarze i oczy pozornie bez, wyrazu, a przecież przenikliwe, przenikające. Ojciec Mateusz miał taki sam habit jak oni. Był tam. Czy był u nich? A ten... czy to może być ojciec Matyldy? Taki czarny, a ona prawie biała, tylko włosy, hebanowa kaskada, jakby w nich skupiła się cała czerń jej rasy. Błękitny, pokryty czerwonym kurzem burnus, na szczęście nie ma spiczastego kaptura. Ledwo pomyślał: nie ma spiczastego kaptura, pamięć, ów szczególny wehikuł czasu, przeniosła go do pokoju na ulicę Lauriston, ojciec Mateusz stoi przed szafą, długi czarny strój, kaptur i tamto skojarzenie: Ku-Klux-Klan. Czarny Ku-Klux-Klan, sekretne sprzysiężenie Czarnych Mścicieli? Stop, Tadek, stop. To nie jest ojciec Mateusz w habicie mnicha. To ojciec Matyldy w błękitnym burnusie, diabli zresztą wiedzą, kto. Kim oni wszyscy są? Milczą. Dobrze i ja będę milczał. Milczał. Bez słowa, gestem tylko, kazano mu wsiąść na konia, z tyłu za najmłodszym z jeźdźców, niewiele od niego starszym. Bez słowa wsiadł. Zobaczył, że Matylda jedzie razem z ojcem. Ona z przodu. Nie zobaczył wszakże, że nie wszyscy jadą. Nie obejrzał się za siebie, na to drzewo cień dające, miejsce ostatniego postoju. A potem – cała jaskrawość popołudniowego słońca i kurz. Czerwony kurz. Zapach spieczonej ziemi i końskiego potu. Niewiele zapamiętał na razie z tej jazdy poprzez spękaną jak ogromny bochen chleba ziemię. Czerwony kurz. Był częścią czerwonego kurzu. Brunatnofioletowe wzgórza na horyzoncie przybliżały się jednak, coraz lepiej widoczne. Opadł kurz i zapłonęły w zachodzącym słońcu. Zobaczył je. I zobaczył, wtedy dopiero, że nie jedzie z nimi ani żona króla Waqulimi, ani mały Bako. Zostali pod drzewem? Nie wiedział. W każdym razie wiedział, gdzie zostały konie. U stóp wzgórz, co jak zapora z ognia. Zostały. A teraz... zarżał koń? Może to nie koń? Znowu zachodziło słońce. „Trzy razy księżyc obrócił się złoty”. Drugi zachód słońca od ostatniego postoju. Bo już nie nazwał postojem biwaku pośród wzgórz. Kilka godzin snu, chyba najwyżej cztery, może trzy i droga wyrąbywana przez cierniste krzaki i karłowate drzewa rosnące tak gęsto, że tylko niebo bielało nad głowami i tylko można było zapamiętać, że gdzieś tam, gdzieś tam w bezlitosnej bieli góry dryfują jak chmury. Milczenie. Czy złożyli ślub milczenia? A i świat tu był cichy niezwyczajnie, może nocą, kiedy spał, jakiś nocny ptak, jak bardzo brakowało mu ptaków! Milczenie bardziej gniotące niż rozpalone do białości niebo. Czuł się zamknięty w tym milczeniu jak w ciasnej klatce, świst maczet tylko szczerbił się o jej kraty, bezsilny. Potem, gdy skończyły się te szczególne, przez naturę stworzone zasieki – przysnął? Aż mu się zamarzyła ta dobra, kojąca, inna cisza, śniegowa cisza, tamta śniegowa cisza przed orawiakiem, co chyłkiem zlatywał ze szczytów gór. Tak, na pewno koń. Za tym wzgórzem? Jeszcze jedno wzgórze? Takie strome? To nie było wzgórze. To był mur. Tak wysoki, że trzeba było dobrze zadrzeć głowę, by zobaczyć krawędź, w miejscu, z którego wystrzelała stożkowata wieża, wprost niebotyczny. Gigantyczny, prastary mur. Przed nim, przy nim, w nim, wysokie drzewa, które pięły się w górę, jakby z wysiłkiem, jakby w pragnieniu przerośnięcia, zwisały liany, całe masy lian. To był mur. Gigantyczny, prastary mur. A za tym murem cicho parskał koń. Cicho parskały konie! Ojciec Matyldy uniósł do góry dłoń gestem, który nakazywał... co nakazywał? Milczenie? Komu? Tym komom chyba. Dłoń uniesiona w górę, smukłe, długie palce, wąski, czarny przegub, ręka jak mały, czarny, lśniący wąż wyłaniający się z fałd błękitnej szaty. Dłoń różowa od spodu zapłonęła czerwienią, opadła, a potem w ukośnych promieniach słońca majaczył krwawy ślad, jakby odciśniętej w nieruchomym powietrzu ręki. Groziła? Nakazywała. Nakazała wdrapać się na mur. Pierwszy zaczął wspinaczkę chłopak, rówieśnik Tadka. Za nim Matylda. Za Matyldą... nie, nikt nie dał mu znaku, widzialnego znaku, nikt nic nie powiedział, lecz Tadek poczuł, jakby go coś przesunęło, wniosło na mur... za Matyldą więc on. Nie obejrzał się, lecz wiedział, że za nim wspina się ojciec Matyldy. Niełatwa to była wspinaczka. Mur z granitowych głazów niewiele dawał wsparcia dla stóp, na szczęście rękom usłużnie podsuwały się liany niby poręcze. Wyżej jednak, kilka metrów przed krawędzią, był już tylko mur, drzewa zostały w dole, pokonane. Ciemne głazy. Czasem wystające świecące brzegi. Po czarnych, jakby wypolerowanych głazach spływają strumyki czerwonego światła. Tylko patrzeć, jak zajdzie słońce, a ty, Tadek, idź za czarną kaskadą, nie patrz w dół; zrobiło mu się niedobrze, drżał, za nic nie spojrzałby w dół, naprzód, synu góralki, w górę, w górze włosy Matyldy jak czarna kaskada. Znikają, odsłaniają szczerbinę, podciągnij się, Tadek – muszę mówić do siebie, milczą, ciągle milczą przeklęci, ołowiane znużenie we wszystkich członkach, spadnę. Podciągnął się, byle do tej szczerbiny, już blisko niebo czerwone jak krew. Ołowiane znużenie ciągnie wstecz: na podłodze kuchni w półmroku, w grozie wichury huczącej za ścianami chaty, czerwony, lśniący skafander. Jak ognisko. Jak kałuża krwi? Tajemnicza dziewczynka o ogromnych włosach stoi, jakby w kałuży krwi. A teraz w plamie czerwonego blasku. Kwadrat blasku. Ostatni wysiłek – i już stał obok niej, na szczycie muru. W samym niebie. U stóp miał ziemię skąpaną we krwi. Morze krwi. „A wszystko tonie w morzu krwi. Czarna Afryka w morzu krwi”. Tadek wzdrygnął się, zimny dreszcz go otrzeźwił, a i czerwień spłowiała, teraz widział: tam w dole, aż po ognistą kulę na krańcach horyzontu rozciągały się na poły zasypane piaskiem, spowite w tchnącą siłą i dostojeństwem ciszę ruiny ogromnego, prastarego Miasta. Musiało to być niegdyś Miasto wspaniałe. Kamienne budowle zdawały się spać pod cienką warstwą piasku, tchnienie wieków emanowało z tej niezwykłej krainy. Wzrok Tadka przyciągnęła przede wszystkim droga. Może należałoby powiedzieć szosa? Przecinała Miasto jak rzeka. Piasek zdawał się tam być odmieciony, był odmieciony może tchnieniem wieków, szli, szli tą drogą, spod cieniutkiej jego warstwy przeświecały lśniąco czarne kamienne płyty. Szli tą drogą, Tadek szedł, pobiegł wzrokiem, wspinała się lekko, harmonijnie, aż ku twierdzy złoto-czarnej na szczycie wzniesienia, tam właśnie rozbłysła intensywnym purpurowym blaskiem kula słońca. Rozbłysła i zaraz spadła, jakby w głąb twierdzy, czerwona łuna, w tę łunę czarne ostre miecze. Tadek poczuł, jakby uderzyły w niego, i to było przeczucie, przeczuł, co nastąpi: czarne miecze zatańczyły i znieruchomiały, zlały się w jeden posępny, nieubłagany cień olbrzymiej góry. Chłopak nie podniósł oczu, nie był w stanie, powyżej twierdzy. Nad twierdzą jeszcze trochę purpurowego światła, rozproszyło się w miedziany kurz, natychmiast zdumchnięty przez szybko ciemniejący błękit. Tadek wiedział, co teraz nastąpi. Czytał, że w Afryce nie ma zmierzchu, że noc zapada natychmiast po zachodzie słońca. Tak. Ale noc nie zapadała. To było inaczej, to było tak, jakby w świecący, coraz ciemniejszy, panoramiczny błękit, w świecącą jasność dnia ktoś z potężną siłą wdmuchiwał zwiewne, lekkie kłęby ciemności, ciemność przejrzysta, zwiewna płynęła w powietrzu, pochłaniała świat, a świat nabierał ostrych, wyrazistych konturów, czarne drzewa, czarne domy, rysowały się ostro w przejrzystej, zwiewnej ciemności, którą ktoś wdmuchiwał, wdmuchiwał, jakby w ogromnym, ba, nieprzytomnym pośpiechu. A potem ziemia gasła i zapalało się niebo i już tylko ponad ciemnością ziemi nieprawdopodobnie wielkie, nieprawdopodobnie bliskie, nieprzeliczone gwiazdy. Nie, nie zobaczył, jak w blednącym powietrzu prastare Miasto zarysowuje się ostro jak gigantyczna czarna makieta. W dole znowu parsknął koń i ten dźwięk, zaskakująco żywy w pełnej dostojeństwa ciszy dokonującego się misterium sprawił, że Tadek oderwał oczy od drogi, że przestał się czuć samotny, przypomniał sobie, gdzie jest, a oni, gdzie są, są oczywiście, stoją na szczycie muru nieruchomo, zaraz, zaraz... ojciec Matyldy przygląda się czemuś przez lornetkę, w całej jego postawie, nie, już nie nieruchomość, napięcie. Czego on wypatruje? Czyżby tam... jasne; gdzieś tam są! Gdzieś w tym Mieście zbudowanym przed wiekami, pewnie są, jasne, że tu przyprowadził porwanych przez siebie ludzi ów zagadkowy król Waqulimi, tu, tu na pewno było potężne królestwo, więc... tu. Lornetka! Dajcie mi na chwilę lornetkę. Co on widzi? Gdzie, gdzie? Wytęż wzrok Tadziu – Sokole Oko. Utrwalił w pamięci kierunek, spojrzał i – właśnie w tym momencie ziemia zgasła. I zaraz potem zapłonęło ognisko. Dokładnie tam, gdzie patrzył ojciec Matyldy. – To oni! – wykrzyknął Tadek. Chybaby spadł z tego muru, chciał skakać, niepomny na nic, chciał skakać z wysokości kilkunastu pięter, chybaby spadł i rozbił się tam w dole, gdyby nie przytrzymała go silna, władcza ręka. Palce zacisnęły się na jego ramionach z taką siłą, że syknął z bólu i ochłonął. – Przepraszam. Ale tam jest moja mama! Och, proszę! Chodźmy już. Proszę! Ani słowa odpowiedzi, ciągle milczenie, tylko ten najmłodszy z jeźdźców, może jego rówieśnik podał mu zapaloną latarkę. Ruszyli krawędzią muru, szerzej i wygodniej niż po wyrąbanych w buszu ścieżkach, byle nie spojrzeć w dół. Szli ku stożkowatej wieży. Pierwszy znikł w jej wnętrzu ojciec Matyldy, potem Matylda, potem Tadek... Wnętrze wieży zarastał busz, z którego wystrzelało kilka wysokich drzew, z drzew zwisały liany. Po tych właśnie lianach kolejno opuścili się w dół. W dole przed bramą czekały konie. Cztery konie. Skąd się wzięły, te same, nie te same, czort wie, nieważne, w dali płonie ognisko, tam mama... Gdyby był mniej przejęty, mniej pochłonięty jedną tylko myślą, jednym pragnieniem, ta jazda przez zasypane piaskiem prastare Miasto, droga jak lśniąca, czarna rzeka, jak duży, czarny, lśniący wąż opalizujący zielonkawo, bo noc była zielona od gwiazd zielonych tu jak szmaragdy, wszystko to wywarłoby na nim niezapomniane wrażenie. Wywierało wrażenie, czuł niejasno, że to jak w bajce, że lecą, lecą na skrzydłach rumaków przez baśniowy świat, czuł, bo oczy miał tylko dla tego płomienia strzelającego wysoko, tuż przy drodze. Jasne, że przy drodze, szli drogą i... Nagła trwoga: szli? Dlaczego teraz nie idą? Dlatego, Tadziu, żebyś mógł szybciej dogonić... Uśmiechnął się szczęśliwy. Szczęście śpiewało w nim jak górski strumień, ten strumień załamujący się na skałkach nie opodal domu Babci-Doktor, pensjonat „Szarotka”, mamo, czy ty wiesz, że jest taki pensjonat, że tatuś, że Uliśka. Mamusiu, to przeze mnie, ale ty wybaczysz, znowu będzie rodzina, jestem blisko, blisko. Jechał na siodle za murzyńskim wyrostkiem, wychylony, cały wychylony ku ognisku, ognisko rosło, koń stanął, Tadek zeskoczył, niepomny na nic. – Mamusiu! – krzyknął w noc. – Mamusiu! To ja Tadek! Obudź się. To ja, ja, Tadek!Krzyczał, biegł.Ale żadna z postaci leżących wokół ogniska nie poruszyła się, nie podniosła. Nikt nie biegł mu naprzeciw. Jego głos zawisł w straszliwej próżni, cisza, aż łomot serca jeszcze nie dowierzającego. Cisza, a nocą Murzyni śpiewają, gdzie Murzyni. – Mamusiu. Już tylko szepnął, sparaliżowany lękiem. Może nie ma sił wstać? – Mamo. Nikt. Tadek biegał od jednej leżącej postaci do drugiej – sami mężczyźni. Sami biali mężczyźni. Sami mężczyźni. – Mamo. Sami biali mężczyźni wychudzeni, wynędzniali. – Ma mere. My mother. Mama. Słowa. Ostatnie wypowiedziane szeptem zawisło w ciszy, trzepotało obijając się o ścianę ciszy jak nocny motyl o szybę, za którą świeci przyciągające go światło, światło zgasło, światło zgasło, tylko cisza dzwoniła, kto tu szczęka zębami, cisza szczęka zębami, dzwoni, świat dygocze. Czy oni nie żyją? Wolno, jak w filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie, obrócił głowę ku drodze. Leżała lśniąco czarna, opalizująca zielonkawo jak rozleniwiony, a może przyczajony wąż. Nikt nie zsiadł z konia poza nim. Czterej jeźdźcy na czarnej drodze. Jakby uważali, że nie warto. Czterej jeźdźcy Czarnej Apokalipsy. Czego chcą? Dokąd jadą? Co tu się dzieje? Co tu się stało? Znowu spojrzał na postacie rozrzucone wokół ogniska jak szprychy znieruchomiałego koła. Leżą jak martwi... może martwi. – Mamusiu! Nie wiedział, że mówi, zaledwie poczuł poruszenie warg nagle zdrętwiałych, ale wreszcie ktoś się odezwał. – Nie ma tu już twojej matki, chłopcze. Głos stary, niski, znużony jak głos kogoś, kto dopiero co wrócił z tamtego świata, gdzie, który to z nich, ktoś przemówił po polsku, który, w tej ciemności nie widać, jest! Ten stary wychudzony człowiek w ubiorze koloru khaki, o twarzy tak chudej, że nos, duży, wyrazisty, wyglądał jak przylepiony, jak nos Pinokia, drewnianego chłopczyka. – Proszę pana! Gdzie jest moja mama? Czy żyje? – Myślę, że... Nie dokończył, nie dlatego wszakże, że zabrakło mu sił, choć mówił najwyraźniej jakby ostatkiem sił. Koń ściągnięty ostro zatańczył, zarżał, błękit burnusu skąpany w zielonkawym świetle błysnął jak damasceńska stal. – Jedziemy! Tadek, zostaniesz tutaj, z tymi ludźmi. Wrócę po was. Ja albo ktoś inny. Nie bój się. Oni nie są martwi. Do rana ożyją. Są odurzeni. Powiedz im, że wrócę po nich, nie ruszajcie się z tego miejsca. Oni ożyją... On ożył. On wreszcie ożył, ten ojciec Matyldy, wreszcie jego głos, z całej jego postaci emanowała władcza pewność siebie i siła. Tadek potrząsnął głową, stał przez chwilę sparaliżowany, z uczuciem, że wszystko się powtarza, że już raz to przeżył; ten głos dobitnie, wyraźnie udzielający mu instrukcji. Przed oczami czerwona mgła, zachwiał się, znowu błysk jakby damasceńskiej stali, zabarwia się czerwonawo od ognia, wysoki, szczupły, czarny mężczyzna stoi przy nim, kładzie mu ręce na ramiona, wielkie, czarne oczy o ton czarniejsze od aksamitnej, czarnej skóry, zza niemal niewidocznych szkieł złotooprawnych okularów jarzą się intensywnym blaskiem. – Wiem, co czujesz – przemówił łagodnie ojciec Mateusz i dodał z odrobinę gorzkim uśmiechem: – wiem, co będziesz czuł. – Ale, proszę ojca...Nacisk palców na jego ramionach wzmocnił się. – Jestem ojcem Matyldy, Tadek – sprostował ojciec... Matyldy.Lekko wskoczył na konia. Błękitny błysk i teraz ból, wreszcie ból, potworny, raniący, jak cięcie szablą: odjeżdżają! Zostawiają mnie! – Nie! Ja nie zostanę! Nie chcę! Nie chcę. Tam moja mama. Matyldo! Obiecałaś mi! Matyldo! Ciche cmoknięcie, koń ruszył, konie ruszyły, cztery konie na czarnej drodze, Tadek za nimi, biegnie. – Zaczekajcie! Zaczekajcie! Matyldo! Ma-tyl-do! Czerwono przed oczami, czarno przed oczami, straszna czerń, nie, nie straszna, to włosy jak czarna kaskada, wraca Matylda, wraca, czarny wicher, koń pędzi jak czarny wicher, tańczy powstrzymywany w biegu, staje dęba, zabije mnie! Zielona błyskawica, ból, teraz realny, gwiazdy w oczach, całe rojowisko zielonych gwiazd. Upadł. I na sekundę zanim stracił przytomność, w gasnącej świadomości pojawiła mu się twarz dojmująco znajoma... twarz głos... twarz... Znikła porwana przez wirującą ciemność. Góra Maska, wyrasta z niej ptak. Drewniany. Jakby wczepiony w tył głowy niewidocznymi pazurami. Pochyla nad Tadkiem okrągłą, sowią głowę. Spomiędzy dziwnych, skośnych oczu spływa trąba. – Nie trąba, dziób! – skrzeczy ptak. – A masz! A masz! Tadek kuli się, próbuje uniknąć ciosów, spadają jak grad. Regularne, tępe uderzenia. Nie zabijesz mnie! Nie zabijesz mojej mamy! Nie zabijesz. Tadek zbiera się w sobie, obiema rękami odpycha dziób (trąba, trąba, nie dziób!), jego ręce jak tarcze, w tę tarczę bębni ktoś, melodia, po trzy takty, ostre, dziwaczne takty w samo serce. Ocknął się i usiadł. Wiedział, że się ocknął, ale przez chwilę nie potrafił otworzyć oczu. W głowie huczała muzyka: rzucane raz po raz te same trzy takty dziwacznej, nieopisanie obcej melodii. A w głowie łomotał ból. Uderzył mnie. Zostawili mnie. Teraz otworzył oczy. I zobaczył ptaka. Siedział przy tym ptaku. Nie był to żywy ptak. Nie był to drewniany ptak wyrastający z maski. Ptak był wielki, steatytowy. Ponad nim widniał w suficie otwór. Duży otwór w dachu? W otworze niebo błękitne... Błękitne?! Tadek wstał. Błękitne. A zielone gwiazdy? Już dzień? Nagle przypomniał sobie wszystko. Pamiętał wszystko, aż do momentu, gdy koń zawrócił, zatrzymał się przy nim, stanął dęba... Ale to było na drodze. A ja jestem... Ktoś go tu przeniósł do tej kamiennej sali, przeniósł, okrył derką. Dziękuję za troskliwość! Do okrągłego otworu w suficie prowadziły schody. Szerokie, wyślizgane. Tadek wstał i bezmyślnie zaczął wchodzić po schodach. Wchodząc, machinalnie liczył stopnie: raz, dwa... trzy... pięć... Wchodził właśnie na ostatni, ale nie zdążył policzyć: dziewięć. Na zewnątrz ktoś się rozkaszlał, suchym, przykrym dla ucha kaszlem. A potem ktoś jęknął. Tadek ostrożnie wysunął głowę przez otwór: był pod ziemią. Tuż obok, o kilkanaście metrów zaledwie, przy wygasłym ognisku czarnym okiem spoglądającym w niebo, na które słońce wtaczało się z wolna, wynędzniali biali mężczyźni budzili się z narkotycznego snu. Wyglądali strasznie. Jak kupa łachmanów rzucona w biel pustynnego piasku. Tadek zadrżał: jeżeli mężczyźni, silni mężczyźni wyglądali tak po trudach piekielnej drogi, to mama... „Nie ma tu już twojej matki, chłopcze”. Tadek oparł czoło o krawędź otworu. Całym jego ciałem wstrząsnął płacz, gwałtowny, nie powstrzymany. Zostawili go. Zdradzili go. Ten ojciec Matyldy, to wcale nie ojciec Matyldy. To na pewno tamten, tamten z Paryża, czarny mnich. A on, Tadek, jego matka, może cała rodzina, może wszyscy stali się ofiarami jakiegoś czarnego Ku-Klux-Klanu. Dlaczego my? Matyldo. Matyldo, dlaczego mi to zrobiłaś? Co ja mam teraz zrobić, mamo? Gdzie cię szukać? Płacz przyniósł ulgę udręczonemu sercu. Może nie wszystko jeszcze stracone. Wśród tamtych mężczyzn jest Polak. On jeden się odezwał... silniejszy widać od innych. Otarł mokrą twarz: trzeba tam iść. Tak pomyślał: trzeba tam iść, ale stał. Nie, nie opuściła go wola walki. Tylko ta straszna gorycz w sercu... Na zewnątrz ktoś brzydko zaklął po angielsku. Ktoś inny znowu się rozkaszlał. Tadek westchnął i – już, już miał wyjść, wynurzyć się w jasność dnia, gdy usłyszał z dołu jakiś szelest, czy syk, a może i jedno, i drugie. Obrócił się, spojrzał i – nie uwierzył własnym oczom. W kręgu światła płynącego z otworu, doskonale widoczna, tuż obok odrzuconej przez niego derki stała torba z rafii. Torba z rafii Matyldy!? Niemożliwe! Matylda nigdy nie rozstawała się z tą torbą! Po prostu nie mógł jej sobie bez tej torby wyobrazić. Pewnie jakaś inna, pewnie zostawiła mi jedzenie albo co... Takie myśli przebiegały mu przez głowę, lecz kiedy schodził w dół mrocznej sali nad zamętem myśli i pytań brała górę pewność absolutna, niepodważalna: to jest torba Matyldy. To była torba Matyldy. Gdyby nawet nie rozpoznał szczególnego kształtu i wzoru pewność tę potwierdziłby mu dziwny lęk, który go nagle ogarnął: bał się dotknąć tej torby, na myśl zaś, że mógłby ją otworzyć po prostu coś zaczynało w nim dygotać. Ukląkł na derce, pachniała końskim potem. Czterej jeźdźcy na czarnej drodze. Matylda zostawiła torbę. Nie zabrała go ze sobą, ale zostawiła mu torbę. Pojechała po śmierć. „Tadek! ja wiem, że mogę liczyć na ciebie.” Tak! Tak. Wezmę tę torbę. Nie wiem, dlaczego mam ją wziąć, ale wezmę. Bo ty chciałaś, Matyldo! Wstał z klęczek, podniósł torbę, była bardzo lekka – i ledwo włożył ją na ramię, sam stał się bardzo lekki, jakby spadł kamień uwiązany mu u szyi, no i spadł, bo... Matylda nie zdradziła go. Ona robi to, co musi. A ja muszę ufać... Ten stary Polak, jak dobrze, że jest tu choć jeden Polak! Pamięć podsunęła wychudzoną pomarszczoną twarz, w której nos sterczał jak... Nos! Ten nos. Ta twarz. Twarz, głos. To przecież jest!... Boże, to przecież jest!... Skoczył do góry. Po trzy stopnie. Trzy razy po trzy stopnie. Piasek już parzył. – Proszę pani! Proszę pani! Nie było ich tam wielu. Ze trzydziestu. Wszyscy jasnowłosi, niebieskoocy. I – mimo przeżytych trudów i cierpień – wszyscy młodzi. Tadek biegł od jednego do drugiego, ani jednej twarzy pomarszczonej ze starości. Ani jednego takiego nosa! – Proszę pani! – What's a devil. He is crazy! Wariat. Ze wszystkich stron patrzyły na niego oczy otępiałe, oczy, których już nic nie dziwiło. Ale ten Anglik (Amerykanin?) chociaż się odezwał. – Je cherche une Polonaise. Szukam Polki. – Pas Polonaise ici. Parti. Avec le Vieu. Odeszła. Razem ze Starym. – Mais l'autre! Druga Polka! – Nie było tu drugiej Polki. – Stara! Stara Polka, z dużym nosem. Mówi basem. Polak. Może to mężczyzna. Duży, duży nos... – Była tylko jedna Polka. Młoda. Żadnego starego Polaka. Jedna Polka – tłumaczył cierpliwie Anglik, raczej Amerykanin. Tadek doskonale rozumiał jego kaleką francuszczyznę. Nie rozumiał! Czyżby miał przywidzenie? Przecież widziałem. Przecież słyszałem: to była ona, ta stara pani, jaśnie panienka. Ale gdyby to była ona, to byłby i Antoni... oni zawsze razem... Przywidzenie? Ale co się tutaj stało? Gdzie Murzyni? Gdzie stary król? Gdzie moja mama? – A ty coś za jeden? – Jestem jej synem. – Tej Polki? – Tak. Ja... Co się tu... – Dbali o nią. Ją jedną naprawdę karmili. Do czegoś jest potrzebna temu staremu obłąkańcowi... Wczoraj... otrzymał jakiś znak. Z nieba. Zabrał swoich i ją. Gdzieś pognali. Tres presses. Bardzo się spieszyli. A nam, jak zwykle, domieszali do wody jakiegoś świństwa. Więcej niż zwykle... moja głowa! Zostawił nas i teraz tu zdechniemy. Jimmy Sulliwan nigdy nie wróci do Kentucky. Viva Las Vegas! – zaśpiewał ochryple, a potem zaczął się śmiać histerycznie, śmiech przeszedł w czkawkę. – Shut up! – uciszył go towarzysz. – Zamknij się! Jesteśmy Amerykanami. We are Americans. Ils – przeszedł na francuski – n'useront pas, nie ośmielą się. Świat... – Świat ma nas, wiesz gdzie. – Ty boy, ty wiesz coś? Szukają nas?Wtedy Tadek sobie przypomniał. – On powiedział: nie ruszajcie się z miejsca. Przyjdę po was. Jak nie ja to kto inny. Teraz dopiero okazało się, że nie tylko młody człowiek z Kentucky rozumiał po francusku. Usiedli. Nie, jeszcze nie wstali. Wstał tylko on właśnie, ten z Kentucky. Stał przed Tadkiem wysoki, chudy, a tak szeroki w ramionach, że zdawał się wisieć na samym sobie jak na wieszaku. Jego zaognione oczy łzawiły. – Coś powiedział? Powtórz. Mów! Tadek powtórzył. Wolno. Wyraźnie. I zobaczył, co może nadzieja. Ci ludzie, apatyczni, wymęczeni, ożyli. „Bez nadziei nie można żyć”. Kto to powiedział, ktoś kiedyś tak powiedział, to prawda, oni ożyli, a ja nie mogę ożyć... – Parle! Mów! Opowiedział, omijając wiele szczegółów, bo i słów francuskich mu brakowało i wielu rzeczy nie chciał powiedzieć, zresztą interesowało ich tylko jedno: że przyjdzie ratunek, w który już zwątpili. Oczy nabierające blasku, głosy nabierające siły, Tadek, jakby nieco zapomniany, w tym gwarze, poszedł, machinalnie jakoś, bezmyślnie, ku drodze. Nie doszedł. Zatrzymało go ognisko. A raczej ślad po ognisku: czarne oko. Ognisko! Kto rozpalił ognisko? Kto podtrzymywał ogień, skoro oni tu wszyscy leżeli w narkotycznym śnie? Wszyscy, nie. Jeden się odezwał, ktoś się odezwał, po polsku, ktoś tu był i – znikł? Może gdzieś tu się chowa w ruinach? Dlaczego się nie ujawnia, czy nikt mi nie pomoże?! Stał samotny pośród samotnych ruin pałaców i świątyń, śladów dawno minionego życia, było, minęło, człowiek rodzi się i umiera, i ja umrę, przeminę. Tu było Miasto, na pewno wspaniałe, tętniące życiem, a teraz ziemia pofałdowana długimi, niskimi pagórkami, dlaczego nikt tu nie pracuje, nie widać śladów pracy archeologów, a przecież tu... przecież tu jest prawdziwa ziemia obiecana dla archeologa! Chciałbym... Chciałbym kiedyś... Myśl była tak zaskakująca, tak zdumiewająca, że o mało się nie roześmiał: stoi samotny i zagubiony w ruinach Miasta, które zarosło pustynią, spowitym gęstą chmurą zapomnienia i – myśli: chciałbym tu kiedyś przyjechać, odkopać... odsłonić światu jeszcze jedną prastarą cywilizację. Omal się nie roześmiał, lecz to trwało, gdzieś na dnie serca budziła się dziwna, bolesna miłość do tego przysypanego żółtym piaskiem miejsca. Miłość i coś jeszcze: rozpoznanie; ja tu kiedyś żyłem! Kim byłem? Byłem. Ja tutaj... Takie uczucie jak we śnie, idziesz ulicą nieznanego miasta i wiesz, wiesz, że za rogiem będzie dom, który znasz, do którego tęsknisz, który odnajdujesz z szaloną, szaloną tęsknotą. Gdybym tak mógł usłyszeć chociaż głosy, głosy żyją. „Nie tylko głosy, Tadek, nie tylko”. Głos Matyldy, oddalony, cichy jak tchnienie, jak tchnienie wieków ponad tą pustynią. Ten głos usłyszał. I – usłyszał jeszcze coś... jakiś dźwięk daleki, co to, tam od muru, tam? – Jadą po nas! – zawołał Amerykanin z Kentucky. Tam od muru, trzy punkty, trzej jeźdźcy, dlaczego stamtąd? To nie powinno być z tego kierunku... i w ogóle za szybko! Mężczyźni w obozowisku szaleli. Byli pewni, że nadchodzi zapowiedziana przez Tadka pomoc. On zaś stał przez chwilę wpatrzony w te złowrogie punkty (tak pomyślał: złowrogie), rysujące się coraz ostrzej w rozprażonym powietrzu, stał z uczuciem, że jego nogi stają się ciężkie, że wciąga je piasek, że grzęźnie w piasku jak w bagnie. Spróbował wyciągnąć nogi, poruszył się i wtedy poczuł na swoim ramieniu torbę, poczuł ją jak coś żywego, ożywczy, przenikający prąd przywracał mu zdolność ruchów. Mężczyźni szaleli. Wybiegli na drogę, a Tadek – cofał się powoli, powoli cofał się w stronę otworu, z którego wyszedł, który dziewięcioma stopniami prowadził w głąb, do podziemnej sali, jego oczy rozszerzyły się, oczy w transie... „nie tylko głosy, Tadek, nie tylko”... tętent, daleki tętent, wrzask i lament, Panie, przedarli się, zdrada przy wieży, przedarli się... D z i s i a j n adejdą b a r b a r z y ń c y . Nie powstrzymał ich mur, hordy koczowników są już w Mieście, wytną wszystkich w pień, spalą, zburzą... piasek pustyni, która ich zrodziła zasypie... wszystko zasypie... Panie, czas. Nadciągają barbarzyńcy. Tadek cofa się, tylko trzech jeźdźców nadciąga od strony muru, ale on widzi całe hordy, słyszy szczęk mieczy, jęk bijący w niebo, nie wszyscy zdołają się ukryć w podziemnych korytarzach, ci, co zdążą, przetrwają, odbudują Miasto. Cisza. I tylko dzwonią, dzwonią kopyta na granitowej drodze. Stukot kopyt. Stukot kopyt. Stukot kopyt. Cisza sprawiła, że Tadek „wrócił”. Mężczyźni, którzy wybiegli na drogę umilkli, jakaś groza w tym milczeniu, co oni widzą, Tadek spójrz, musisz... – Jeden biały i dwóch czarnych, chyba. – Jaki ogromny koń... a ten biały... Spojrzał: nieco na przodzie biała zjawa w biały dzień; olbrzymi biały koń, na olbrzymim białym koniu olbrzymi biały mężczyzna w białym burnusie... ogromny, olbrzym, nawet fałdy burnusa nie potrafią zmiękczyć kwadratowej linii potężnych ramion. Boże... to... – Słuchajcie!... To chyba ten biały Murzyn! Jeszcze nie padły te słowa, a Tadek już schodził po stopniach w dół, jeszcze nie zobaczył czerwonej wysypki na lewym policzku, no, bo jak miał zobaczyć, twarz przesłonięta aż po oczy... czerwone, czy czerwone, Boże, spraw, żeby to nie była prawda, żeby to była fatamorgana, powietrze na pustyni drży, omamia... Jeżeli to jest Albinos... to... ten w Polsce, czy uciekł? Oni wiedzieli wcześniej. „Trzeba się śpieszyć, mało czasu”. „Zabrał ją i swoich. Odjechali w wielkim pośpiechu”... Czy to on? Jak rozpoznać w takim stroju? Już są. Ci chyba też nie zsiedli z koni. Tyle że przystanęli. Cisza zawisła, niepewna jak zbyt mocno nadmuchany balon. Pękła: głos gardłowy, nabrzmiały wściekłością. Po jakiemu? W suahili. – Nie ma ich! Powiedział, na pewno powiedział: nie ma ich. Kopyta wydzwoniły niecierpliwy werbel. Zaraz odjadą. Odjadą. Pojadą tam, gdzie jest król Waqulimi. Gdzie mama. Tadek zacisnął ręce na kamiennym stopniu. Jakby chciał, aby go powstrzymały. Aby nie pozwoliły mu zrobić tego, co wiedział już, zaraz zrobi. Pojadą tam, gdzie mama. Jedyna okazja. Kopyta dzwonią po kamieniach. Szybciej! Ohydny, zimny pot ohydnego, zimnego strachu. Cztery stopnie i wyjdziesz. Musisz. Jeśli coś mu powie moje nazwisko – zabierze mnie. Albo zabije. Wychodź. Wyszedł. Stał mrugając powiekami w słońcu, chudy i cienki jak przecinek. A naprzeciw niego potężnie sklepiona pierś białego konia. Spojrzyj wyżej. Spojrzał wyżej. Kwadratowe ramiona. Czerwone oczy w białej masce. – Je suis Tadeusz Sandecki – powiedział głośno, wyraźnie. – A! Znalazł się synek! Znalazł się synek, to znajdzie się i mamusia. Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Wspaniale. Cała rodzinka w komplecie! Synek profesora, no, no. Mówi po polsku. To on! To on był w Polsce. Zabił tam kogoś. Ona powiedziała, kogoś młodego... Kogo? Chyba nie tatusia. Tatuś chyba jest mu potrzebny. Cała rodzinka w komplecie. Porwał tatusia? Nie okaż, że się boisz. Czarny chłopak związany w szałasie... Ciaptak związany... Udawaj, że nie rozumiesz, niczego się nie domyślasz. – Pan zna mojego tatusia? Biały Murzyn zaśmiał się. Był to śmiech tak straszny, że spłoszyły się konie. Tadek stał pod lawiną śmiechu, która spadała burząca, zdawało mu się, że z hukiem pękają mury, że walą się domy. Nie wytrzymam, niech on przestanie, niech on przestanie. Przestał. Jak gdyby to rozpaczliwe zaklęcie wtłoczyło mu śmiech do gardła. Istotnie, coś wtłoczyło mu śmiech do gardła. Nie to zaklęcie wszakże, jakiś dźwięk, jeszcze słabo słyszalny, dolatywał gdzieś z wysoka, z daleka, ledwo, ledwo słyszalny, lecz Albinos (śmiejący się śmiechem, który zdawał się kruszyć mury) – usłyszał. Czujnie uniósł głowę, wymamrotał coś pod nosem, a potem szybko, rozkazująco przemówił do swoich towarzyszy. Natychmiast zsiedli z koni i odbezpieczyli pistolety. Teraz już wszyscy słyszeli. I – nawet widzieli. Od strony muru nadlatywał samolot. – Wszyscy siadać. Kto da znak, zostanie zastrzelony! – krzyknął biały Murzyn, po czym schylił się, podniósł Tadka, podniósł go jedną ręką, wsadził na siodło za sobą. – Trzymaj się! Trzymaj się mocno, synek, bo jak spadniesz, nie będzie co zbierać. Heeejha! Ogromny biały koń ruszył podcięty okrzykiem, łomot olbrzymich kopyt na granitowych płytach czarnej drogi, koń pędził jak wiatr. A huk motorów nadciągał wolno, równomiernie, nieubłaganie. – Znaleźli! Ktoś ich musiał naprowadzić, sukinsynów. Zdrada! Zawsze zdrada. Tędy nie latają samoloty. Zdrada. Wpuścili barbarzyńców. Barbarzyńcy. Najeźdźcy! Ale ja się będę śmiał ostatni. Ja! Koń pędził, stukały kopyta na granitowej czarnej drodze. Samolot leciał. Huk motorów coraz bliższy, coraz wyraźniejszy. Ale te słowa, najpierw po polsku, potem niezrozumiałe, w języku, którego Tadek nie znał, płynęły w powietrzu wyraziste, osobne. Pragnąc od nich uciec, spojrzał za siebie: samolot obniżył lot, zataczał koła nad zasypanym Miastem. Naprawdę szuka! – pomyślał Tadek. Teraz uwierzył. Szuka. Ratunek tak blisko, a mamy nie ma tutaj, Boże, co za pech! Pech, przez cały czas pech. Pochylił głowę, znowu walcząc ze zniechęceniem. I ze strachem. Bał się. Bał się tego ogromnego murzyńskiego Albinosa, z pewnością obłąkanego. Tadek, spójrz na to jak na film przygodowy. Pasjonujące przygody, popatrz: wielki biały koń, na koniu olbrzym w białym burnusie, a ty porwany, chłopak porwany, przytroczony do siodła. Nie dodał: jak w westernie. A mógłby, bo za jego plecami, z tyłu wybuchła strzelanina. Bezładna, chaotyczna. Obejrzeli się obaj: Tadek i Murzyn. – Niechże to... wszyscy diabli! Ląduje! Ten wariat ląduje! A ci sakramenccy idioci... Samolot istotnie podchodził do lądowania: jasne, droga jak pas startowy. Czy starczy mu miejsca? Oddalił się najpierw i któryś z porwanych nie wytrzymał, a ci zaczęli strzelać. „Ci sakramenccy idioci” nie tylko zaczęli strzelać. Zobaczyli, że samolot zawraca, schodzi i – zaczęli uciekać. Pędzili czarną granitową drogą co koń wyskoczy... pędzili... Och, byli jeszcze daleko. Daleko od białego rumaka i – jeszcze dalej od pasma wzgórz, które z tej strony jak mur (może to był mur?) chroniło Miasto. Złoto-czarna granitowa twierdza jak wzniesiona do ciosu maczuga. Czarna droga wpadała do czarnej twierdzy. Już widać ją było wyraźnie, już była blisko, nie dogonią nas. Ci na koniach też nie dogonią. Im samolot już następuje na pięty. Samolot już siada, już usiadł, podskakuje na pewno, droga szeroka, ale na poboczach gdzieniegdzie budowle blisko, bardzo blisko, ten pilot to bohater! Dogoni, dogoni ich, a więc dogoni i nas. Biały Murzyn najwidoczniej do takiego samego doszedł wniosku. Spojrzał za siebie: teraz w jego oczach była zimna, stężona czerwień. W tej chwili nie robił wrażenia szaleńca. Nic nie powiedział. Wyjął z fałdów burnusa (lub może przytroczony do siodła) krótki pistolet maszynowy. – Schyl się! – warknął rozkazująco. – Nisko!Boże, on w samolot!Nie. Nie w samolot. W swoich ludzi. Tak, w nich. Zagrał pistolet, Murzyni zwalili się z koni, konie też padły ścięte strzałami. Prosto pod hamujący, lecz jeszcze rozpędzony samolot. Zderzenie było nieuniknione. Tadek przerażony odwrócił głowę, nie chciał widzieć. Nie chciał widzieć, nie mógł nie słyszeć. Wystarczy przecież, by samolot lekko zboczył z drogi, a ... Trzask, huk, śmiech. Stukot kopyt, stukot kopyt, stukot kopyt. Horyzont zdarzeń Błękitno-żółta pustynia opadała z wolna. Tadek stał na jej skraju z takim właśnie uczuciem: błękitno-żółty przestwór z wolna opada u jego stóp. A przecież stał na piasku. Piasek, a tam, w podziemnym korytarzu, z którego dopiero co się wyłonili: biały Murzyn, biały koń i on – twarde, stawiające opór stopom kamienie. Mrok i słońce. I jeszcze dźwięczy w uszach... nie, nie strzelanina. Już nie straszliwy trzask i huk. Już nie stukot kopyt, który pogrzebał wszystko. Jeszcze dźwięczą w uszach trzy takty dziwacznej, niesamowicie obcej melodii. Trzy takty, które biały Murzyn wydobył z żelaznego posążku. Trzy takty, na dźwięk których rozsunęły się granitowe płyty czarnej drogi. To było tak, jakbyśmy spłynęli w dół, a przecież on musiał zejść z konia, zsadzić mnie. Trzy takty tej piekielnej melodii. Posążek. Taki posążek miała Matylda. A on – skąd on ma? Huczy głos nienawistny, gardłowy pod kamiennym sklepieniem. – Teraz mogą nas szukać! Barbarzyńcy! Zawsze nadchodzili barbarzyńcy. Ale biali są najgorsi. Mówią, że w Afryce nie było prastarych cywilizacji, tylko zawsze głupie, czarne dzikusy. W najlepszym razie duże, czarne dzieci. A jeśli były – to nie Murzyni... to jakieś inne ludy. Z naszych kamieni budowali kościoły. A w kościołach biały Pan Jezus. Biała Matka Boska, z białym Dzieciątkiem. A kto czarny? Kto? Diabeł! Patrzcie czarnuchy, tylko diabeł jest czarny. Uczcie się, czarnuchy. Biały Bóg stworzył białych ludzi, na swój obraz i podobieństwo. A ciebie, czarna raso, stworzył na podobieństwo Złego. Kolonializm! Gadają o kolonializmie. Jedyny prawdziwy, jedyny groźny – kolonializm białego Boga. Z tym trzeba zrobić koniec, rozumiesz, synek? I ja to zrobię. Ja! Wyprowadzę moich braci z Domu Czarnej Niewoli. Z niewoli białego Boga. Wy będziecie czarni, wy! Ty zdaje się, nawet już byłeś... ha, ha, ha... Dobra. Popatrz sobie. Spójrz. Patrz na ten korytarz. Cztery metry wysoki. Siedem metrów szeroki. Trzydzieści metrów pod ziemią. Wygodny, co? Takimi korytarzami – oblężeni przez barbarzyńców sprowadzali wodę. Mogli wytrzymać oblężenie, chyba że zdrada. Takimi korytarzami podziemnymi przychodziła pomoc. Wiele ich było. Mogliśmy od razu, z Podziemnej Sali Audiencyjnej, w której byłeś. Mogliśmy. Nie chciałem, żeby ci oberwańcy zobaczyli, że tam jest przejście. Gdybym wiedział, że samolot wyląduje, wytłukłbym wszystkich. I poszlibyśmy tamtędy. Bo to można. Prosto z Sali doszlibyśmy tu. Cały czas pod Miastem. Ten korytarz prowadzi... Sam zobaczysz. Sam zobaczysz, dokąd prowadzi ten! Zobaczył. Nie od razu wszakże. Najpierw błękitno-żółta pustynia opada, jakby zawieszona w powietrzu, opadająca z wolna do jego stóp. Zafascynowany śledził to opadanie. Serce biło mu mocno, dziwnym przeczuciem, jakby za chwilę, bo za chwilę... Co za chwilę? Ach! Tyle razy to widział. Tyle razy jawiła mu się ta wizja i zawsze bardzo szybko wiedział, że to wizja, na poły senne widzenie. A teraz ona patrzyła na niego, ta Góra. Była mniejsza. Zdawała się być o wiele mniejsza, właściwie zupełnie inna: ot, niewielka góra stołowa, zwrócona ku północy. Być może była niewysoka. Lecz rzucała cień ogromny. Od jej podnóża, aż tu... jakby ciąg dalszy tamtej czarnej granitowej drogi? Jak to się dzieje, że rzuca taki cień? Czy to cień? Droga, nie, nie droga. To jest miękkie, to się lekko-lekko, jakby niecierpliwie, jakby zapraszająco (jak wskazówka w kompasie) porusza. Cienki, wydłużony koniuszek. Jak wskazówka w kompasie. Cienki, wydłużony, ruchliwy koniuszek... błądzący, naprowadzający... Nagle straszna trwoga ściskająca serce, tak straszna, że miał ochotę uskoczyć, schować się z powrotem w podziemnym korytarzu. Byle gdzie, do mysiej dziury choćby. Uciekać stąd! – No, to patrz, synek! Patrz! Żelazna Góra! Święta Góra Tajnego Bractwa Kowali. Nawet kiedyś-kiedyś, w praczasach widzieli ją tylko nieliczni. Najlepsi z najlepszych. Wyłącznie z rodu kowali. Nikt z białych nigdy tego nie widział. A teraz, Waqulimi, czarny zbawca, ostatni z Kowali przyprowadził... przyprowadził barbarzyńców. Na ofiarę, ha, ha. Czarny Bóg nie takiej żąda ofiary! Nie takiej! – wrzasnął. – Nie takiej – powtórzył cicho, cicho coś jeszcze w obcym języku mamrotał, cicho, i to było jeszcze gorsze. Jak złowrogi pomruk, zapowiedź wiatru, który gdzieś się rodzi, gdzieś w górzę, gdzieś wysoko... wysoko w górach już dudnił, w gardzieli dosłownie wzbierał złowrogi pomruk. Znowu potężne pchnięcie wiatru, czy znowu muszę iść tą omroczoną górską drogą, „nie zdążę”, czy znowu... „ani się spostrzegł, jak przejrzysta przestrzeń zmatowiała i zaczęła zwierać się wokół niego, jak niby zaledwie widzialne, rozmazane, a jednak dojmująco realne kleszcze. I zarazem zrobiło się przeraźliwie pusto. Nie był przecież bardziej sam, niż przedtem, przedtem też ani żywej duszy na stromo pnącej się w górę drodze, prowadzącej do ukrytego za Bliźniaczym Szczytem klasztoru Braciszków Samotników. I nagle uczucie, że pusto, straszliwie pusto. Uczucie samotności, osaczenia, brak tchu. Lęk paniczny, dławiący: nie zdąży.” „Trzeba się śpieszyć. Czasu mało.” – Trzeba się śpieszyć. Czasu mało – powiedział biały Murzyn, tak on, teraz on, to jego głos, na pewno jego, choć mówi, jakby powtarzał... jakby był tylko echem... tamtego głosu... głosu Matyldy, głosu, co jest w tym głosie, w tym głosie jest cień... Błękitno-żółta pustynia stała się nagle oślepiająco jasna. Pojaśniała jak niebo... „niebo nad doliną pojaśniało jak wielka woda bez końca, jak zew przygody”; tam gdzieś za Górą jest wielka woda, myśl błysnęła, nie, nie myśl; na szczycie Góry rozbłysła wielka, ognista kula. Trwało to chwilę tylko. Zgasła, a wtedy ten ogromny, od krańca do krańca cień, jak gdyby zgęstniał, gęstniał. Biały Murzyn wskoczył na konia. Jedną ręką podniósł Tadka, posadził za sobą. Przez cały czas coś mamrotał. Modlitwy? Zaklęcia? – Nie oglądaj się, synek! – powiedział głosem zmienionym, chrypliwym. I Tadek nagle zrozumiał, że biały Murzyn boi się. Boi się straszliwie: – Nie oglądaj się, synek, bo zginiesz. Ręką trzęsącą się wyjął z fałd burnusa żelazny posążek, przyłożył do swych grubych, różowo-fioletowych warg i – ręka opadła jak ręka świętokradcy. Wszystkimi porami wydzielał strach, straszliwy, obezwładniający. Tadek poczuł, że ten lęk mu się udziela, owszem, bał się, ale... bał się i n a c z e j. Wiedział, że boi się inaczej. Ten lęk był przemieszany z czymś... wzbierało coś na dnie tego lęku, wzbierała dziwna radość, dzika, oszołamiająca, zuchwała radość człowieka, który radośnie, zuchwale przekracza nieprzekraczalne, wzbierała w nim melodia... tak, ta, ale teraz już nie obca, nie dziwaczna, teraz jakby ją rozpoznawał, znał ją, kiedyś ją znałem, ja... Wyrwał z osłabłej ręki Albinosa żelazny posążek, przyłożył do ust, rzucił w przestrzeń trzy takty, t e trzy takty, poleciały ponad błękitno-żółtą pustynią, poleciały ku Górze. Rozległ się syk, jakby ktoś na rozpalone żelazo chlusnął zimną wodą (tak hartuje się stal). Czarny opar. Ruszyli w czarnym oparze. Najwyraźniej przyciągani przez Górę. Biały koń co prawda biegł, biegł pięknym, lekkim kłusem, lecz był to bieg w miejscu. Ten cień ich niósł. A niosąc – kurczył się: Tadek nie widział tego, wiedział. Syk jakby przy hartowaniu żelaza przerodził się w szum, jakby z tyłu kotłował się wielki czarny wiatr. „Nie oglądaj się synek, bo zginiesz”. Za nic by się nie obejrzał; tam szalały żywioły... groza... doganiał go, dogoni go ten wiatr, wiatr jak swobodne, szumne fale powodzi, która za chwilę uniesie drewniany góralski dom, uniesie, zakręci nim w pełnym wirów nurcie. Łoskot wiatru, huczy, huczy orawiak, czerwona kałuża na podłodze... w najciemniejszym kącie kuchni zagadkowa dziewczynka, jej ogromne czarne włosy poruszają się rytmem tajemniczym i wymownym, a on Tadek, wie, że to dla niego, że to są sygnały, coś go włącza w nurt (krąg), ach, to ta sama radość, to ty, Matyldo, kazałaś mi wziąć żelazny posążek, rzucić zuchwale te trzy takty, już nie obce... jak dobrze, jak lekko!... Czarny opar, czarny wiatr, pęd coraz szybszy, coraz szybszy, lecę, ja lecę... czuł się lekki, tak lekki, że mógłby poszybować nad górami, polecieć wszędzie; leciał, był wszędzie, cudowne, cudowne uczucie lekkości. W momencie, kiedy już myślał, że zrozumie wszystko, kiedy dotarł do Granicy, za którą znajduje się nieprzekraczalne, nagle stało się, jakby zaczął gwałtownie opadać, spadać, spadał z ośnieżonego zbocza w pokryty pierwszym lodem staw; w t e d y nie wiedział, że lód jest aż tak cienki. Teraz wiedział, że za chwilę wpadnie do lodowato zimnej wody, że potem będzie chory, że mama, że... Zamknęła się nad nim czarna, lodowata toń i w jednej sekundzie zobaczył całe swoje życie od momentu, gdy zuchwale, buńczucznie wbiegł na cienki lód... Zobaczył wszystko, przeżył to wszystko jeszcze raz; zagrałem i biały koń ruszył, biegnie w miejscu, Góra przyciąga... Góra... tam przecież... Mamo! – Powinienem skręcić ci kark, synek. Ale myślę, że się jeszcze przydasz. A teraz mi to oddaj. Ogłuchłeś, synek? Mówię, oddaj. Przestań trząść portkami, synek. Już po strachu. Już po strachu, synek. – Proszę nie mówić do mnie: synek! Gardłowy męski głos i cienki głos chłopięcy, zderzenie ostre, aż sypnęły skry. Błękitnozielona z zielonkawym nalotem damasceńska stal i zaraz potem jaskrawy blask. W jaskrawym blasku słońca Tadek stał, a naprzeciw niego oparty o białego konia stał biały Murzyn. Biały koń zaś miał za tło zielone chaszcze kotłujące się przy murze. Dopiero teraz w błysku zderzenia objawiło się to Tadkowi: że już nie jadą, że przyciąganie ustało, że stoi i kto naprzeciw niego stoi. A zwłaszcza to, co powiedział: – Proszę nie mówić do mnie: synek! Powiedział bez zastanowienia, wracając (skąd wracał? kiedy zatrzymał się koń, kiedy zsiedli?), i teraz oczekiwał ciosu. Cios jednak nie spadł. Murzyński Albinos stał, opierając się o konia, jakby... drżały pod nim nogi? Pod tym kolosem, tym potwornym Frankensteinem? Wyciągnął rękę, nie był to władczy ruch wszakże, ruch proszący raczej, zaraz... oddaj mi, co mam oddać, ach: Tadek poczuł własną rękę. Zaciśniętą na żelaznym posążku, w którym mieszkała melodia. – Oddaj! – wydyszał Albinos. Tadek przyłożył rękę z posążkiem do piersi. I – teraz rozejrzał się. Najpierw spojrzał do tyłu: Z tyłu rozciągała się błękitno-żółta pustynia, nieskazitelnie gładka, jak wygładzone na chiński jedwab morze. Nie przecinał jej żaden cień. Nie miał od czego padać: na horyzoncie było pasmo wzgórz, wzgórza brunatnofioletowe, wyżej góry... albo chmury, dryfują góry, albo dryfują chmury. Morze i chmury. Tak przez mgnienie był pewny, że to morze, iż poczuł na twarzy lekki, słony wiatr... A wysoko, wysoko... chyba krążą całą chmarą, chyba krążą ptaki. Nadzieja. – Oddaj, mówię! Głos chrypliwy, nieprzyjemny, nie robił wrażenia, Tadek pewny swoich ptaków oddał posążek. Przez chwilę poczuł się gorzej, już niczego niepewny... lecz natychmiast przyszedł ratunek: torba z rafii, zupełnie przez niego jakoś zapomniana zaciążyła mu znacząco na ramieniu. Matylda! Mama! Dlaczego jest tak cicho? Gdzie jest Góra? Ścieżka wśród gęstych traw i chaszczy. Drzewa. Pustynia, a tu zielono. Oaza. Spójrz, spójrz wysoko ponad... wysoko ponad wpisane w błękit niebo strome, błyszczące szczyty, wysoko, daleko, ponad... Ścieżka, zygzakowaty, wspinający się mur. – Chodź! Tylko cicho! Ani mru-mru! – powiedział biały Murzyn. Nie dodał, „synek”. Boi się. Boi się? Mnie? Boi się, to znaczy, że mnie zabije. Co on tam mówi do swego konia? Coś mówi, czule, łagodnie, zawiązuje mu chustką pysk, pewnie mówi: wybacz, muszę, nie wolno ci parsknąć, cicho, ani mru-mru... Ruszyli ścieżką, wiła się jak wąż. Wzdłuż zygzakowatego, wspinającego się muru. Im wyżej – tym cudowniejsze stawało się powietrze: takiego powietrza Tadek jeszcze w Afryce nie wdychał. Nigdy nie wdychał takiego powietrza, nawet tam, w polskich górach: ożywcze, lekkie, dobre. W taki sposób dobre, że człowiek wdychając je stawał się lepszy, chciał być lepszy, iść, tak iść w ten błękit, świeży, mocny. Idziemy chyba do nieba. Nagle odezwały się bębenki. Ciche, delikatne dźwięki, rytm zrazu powolny, potem szybszy, nabierający siły i wyrazu. Rozpoznał ten rytm; przybiegł w łoskocie wichury, od której drżał stuletni, góralski dom. Zaraz zobaczę Matyldę! I rzeczywiście najpierw ją zobaczył. Ścieżka nieoczekiwanie wpadała w płaskowyż, na horyzoncie daleko, daleko łańcuch stromych, błyszczących szczytów, wiał od nich lekki, wyrazisty wiatr. Pośrodku płaskowyżu niby igła magnetyczna stała Góra. Ta Góra. Bardzo stroma, o płaskim wierzchołku, na którym mury twierdzy. „– Na płaskim wierzchołku góry królowa matka. – Popatrz, popatrz, ile wiesz. – A wiem. Było to w tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym roku... szedł na pomoc... rodzinie królewskiej... I gdzie zastał królową matkę? Na płaskim wierzchołku góry. – Dalej, dalej długonóżku. – Budowali takie twierdze. Tam do królowej można było się dostać tylko... – Tss... Nie mów tego głośno, długonóżku”. „Wejście na szczyt prowadziło zrazu po wąskiej, krętej ścieżce, ale w pewnym punkcie, na wysokości ponad pięćset stóp, skała tworzyła przewieszkę, skąd do szczytu można było się dostać tylko w koszu, który przez otwór wywiercony w skale spuszczano z góry”. Właśnie to przede wszystkim zobaczył. Spuszczano z góry kosz. Już dotykał ziemi. Już do niego wsiadała, już do niego wsiadała Matylda. To nie jest prawda. Ja to czytam. To mój pokoik na pięterku. Na ścianie wielka mapa Afryki. Żółto-niebieska pustynia. Góra zwrócona ku północy. Nawisy w kształcie kufrów pełnych skarbów. Szczelina... To nie może być prawda. Czy ta stara królowa... Nie. Nie stara królowa. Matylda. Matylda wchodzi do kosza. Weszła i wtedy, gdzieś z bliska, gdzieś z bliska rozległ się ryk lwa. Ten ryk zapamiętany, na pewno ten! Matylda znieruchomiała. Obróciła czujnie głowę. Tadek też tam spojrzał pewny, że zobaczy znajomą, starą Afrykankę lub lwa, czyli też ją... Pewny, że ten ryk oznacza ratunek. Że ona tu przyszła, ta żona króla Waqulimi. Żony króla Waqulimi nie było tam, gdzie spojrzała Matylda. Tam, gdzie spojrzała Matylda, stał on sam, król Waqulimi. O którym uprowadzeni geologowie mówili: ten stary obłąkaniec. Tadek od razu wiedział, że to on. Nie wyglądał na obłąkańca. Ani, co dziwniejsze, nie wyglądał na człowieka starego. Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, muskularny, w todze spiętej na ramieniu. Ale nie tylko toga nadawała mu wyraz niezwykłego dostojeństwa. Nie przede wszystkim toga. Gdyby włożył na siebie łachmany, wyglądałby tak samo po królewsku. Jego twarz o wyrazistych, regularnych rysach, naznaczona była cierpieniem i godnością. I było w niej jeszcze coś: wielki, wielki spokój. Tego spokoju nie zakłócił ryk lwa. Wydawało się, że już nic na świecie nie może zakłócić tego spokoju. Dużymi, głęboko osadzonymi oczami patrzył jakby z niezmierzonej dali, jakby poprzez, jakby widział coś, co tylko on jeden mógł widzieć. Twarz pełna tajemniczej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika wiedzy, wiedzy nieopisanie gorzkiej, nieopisanie ciężkiej do udźwignięcia. Gdyby nie ten wyraz goryczy, uwidoczniony zwłaszcza w lekkim ściągnięciu warg, Tadek by pomyślał, że ta twarz przypomina mu... Odezwały się bębenki, zrazu cicho. – Waqulimi, znaczy syn wielkiego Boga – powiedział szeptem, niemal niesłyszalnie biały Murzyn. – Według naszych pradawnych obyczajów, kiedy król przynosi na swój lud nieszczęście czy klęskę, powinien być zabity. Ja jestem tym, który go zabije. Zdążyłem. Bębenki przyśpieszyły, rytm zrazu powolny, nabierał siły i wyrazu i jeszcze odezwały się flety, ich jasny, czysty głos spływał z daleka, jakby od tych rysujących się na horyzoncie stromych, błyszczących szczytów, może od mocnego, ożywczego błękitu nieba, dźwięki fletów rozsnuwały ponad sugestywnym, hipnotyzującym głosem bębenków delikatną, lekką pajęczynę. Król Waqulimi stał nieporuszony. Nie, nie wyglądał na istotę zupełnie pozbawioną życia. Po prostu stał nieporuszony, zapatrzony, nadsłuchujący, zdawał się nasycać muzyką, jak nasycało się nią powietrze i – nieporuszony stał ukryty w chaszczach biały Murzyn. Po raz pierwszy nie emanowała z jego twarzy, z całej tej monstrualnej postaci dzika, szaleńcza pycha. Stał skupiony, jakby i on nadsłuchiwał, nasycał się muzyką, jakby i on się modlił. W koszu, do którego liny spływały z płaskiego wierzchołka góry, jak znieruchomiałe węże, stała Matylda. Tadek poczuł, że tutaj dzieje się coś, do czego nikt nie powinien się wtrącać, że tu się odbywa jakieś pradawne, tajemnicze misterium, coś, co jest sprawą tych ludzi i tej ziemi, czego nikt postronny nie powinien być świadkiem. W momencie, gdy odczuł swoją obecność jako nieznośne doskwierające mu świętokradztwo, bębenki zmieniły ton, zahuczały basowo i zza drzew porastających po obu stronach ścieżkę, cicho, dosłownie jak duchy, wychynęły barwnie ubrane postacie, ustawiły się w sobie wiadomym porządku i zastygły. Przy królu Waqulimi stanęło ich wielu. Lecz Tadek spojrzał nie tam. Spojrzał naprzeciw. Dokładnie naprzeciw króla, znalazły się tylko dwie postaci. Ktoś wysoki, bardzo chudy, czyją twarz kryła doskonale już znana Tadkowi maska o prymitywnie zaznaczonych, wyraźnie negroidalnych rysach. Wreszcie ją zobaczył na jawie, a nie w zwidzie, czy we śnie. Zza głowy wystawał drewniany, o okrągłej głowie z długim dziobem, ni to ptak, ni to słoń, stylizowany słoń raczej, bo po obu stronach dzioba (trąby?) krótkie jakby kły, krótko ucięte. Tadek najpierw spojrzał na maskę. Narzucała się jego oczom, wychynęła z jego wspomnień, jeszcze jedna zmaterializowana wizja, coś, co jawiło mu się odurzonemu, półprzytomnemu, a teraz nastało jako definitywnie odnalezione: jeszcze jeden klocek łamigłówki. Maska narzuciła się jego oczom natrętnie, natychmiast budząc w nim lęk, irracjonalną trwogę przed Nieznanym. Wyrwał się jej. Wyrwał się nie bez trudu, z jej hipnotyzującego przyciągania. I wówczas zobaczył to, co od pierwszej chwili, od momentu gdy bębenki zmieniły ton od razu widział, co przede wszystkim zobaczył, choć przez chwilę coś (maska?) nie pozwalało mu widzieć tego, co widział; obok człowieka o twarzy ukrytej pod maską stała kobieta. Biała kobieta. Jego matka. Duża, trochę spocona ręka zdusiła wyrywający się krzyk, przytrzymała. Nie pobiegł. Nie krzyknął: mamo, lecz krzyczał to całym sobą, całym sobą wyrywał się, tam gdzie stała, niemal nie widział jej przez łzy, lecz teraz, teraz widział tylko ją: jaka szczupła, szczuplusieńka, bardzo blada, nos z góralskim garbkiem, to czoło wysokie pod gładko zaczesanymi, rozdzielonymi przedziałkiem pośrodku włosami, „to ty masz czoło naukowca” – mówił tatuś. I to był niedobry żart, bo ona też chciała, zamierzała... a dziś jest tu, delikatna, a ile siły, jak dumnie, jak prosto stoi, a w oczach cały błękit nieba, to dlatego tyle błękitu... Mamo! Pobiec tam i przytulić policzek do jej ręki. Mamo. – Stój! Głos cichy, ale jak chlaśnięcie batem, kubeł zimnej wody, przypomnienie. Weź tę łapę. Będę cicho. Biały Murzyn wyczytał te słowa w jego spojrzeniu, uwolnił go, zbyt krótko wszakże patrzył, zbyt zajęty był tym, co działo się na Górze, by spostrzec w tym spojrzeniu coś jeszcze: czystą, lśniącą jak damasceńska stal determinację; nie wiem, co zrobię, ale coś zrobię. Nie pozwolę ci zginąć, mamo. Albo zginę razem z tobą. Wyprostował się, uniósł hardo głowę, jego dziecinna jeszcze twarz spoważniała. Całą siłą woli nakazał sobie uwagę: zmień się we wzrok i w słuch, uważaj, patrz. Oderwał oczy od matki i od tej strasznej postaci w masce, spojrzał na drugą stronę ścieżki. Niewielu było Afrykańczyków koło króla Waqulimi. Niewielu... lecz we wszystkich odcieniach czerni, dobrani, dobrani na pewno, gdzie ojciec Matyldy, czy to ten w masce, przy mamie, „pojechał ratować ją”, może dlatego przy niej, co tu się dzieje, dlaczego Matylda w koszu... co on chce zrobić... Bębenki zwolniły rytm, zacichały z wolna, już tylko pajęczyna tkana przez flety, delikatne nitki dźwięków rozsnuwały się, rozsnuwały. Król Waqulimi uniósł głowę, jakby je łowił... tak, łowi, przekładał na słowa, zaczął coś mówić, cicho, melodyjnie, rytmicznie, kontrapunkt dla fletów. Mówił przez chwilę, w języku, którego Tadek nie rozumiał, z przymkniętymi oczami, z twarzą uniesioną ku niebu, które spływało po jego twarzy jak błękitne łzy. – Przez całe wieki nie przyszedł nikt tutaj, nikt nie przyszedł do Góry. Żelazna Góra. Święta Góra Tajnego Bractwa Kowali – rzekł wreszcie powoli w wyraźnej francuszczyźnie. – Czekała. Cierpliwa jak Murzyn. Jak pogardzony, upokarzany mieszkaniec tej ziemi. Czekała, gdy obok, jak pisał biały historyk „przechodził wspaniały pochód ludzkości”, a Afrykańczyk, jego zdaniem, pozostawał nieporuszony w swym prymitywnym bytowaniu. Murzyn – według nich – człowiek bez przeszłości. A my mieliśmy przeszłość. Wielką. Wspaniałą. Chmura zapomnienia otoczyła tę przeszłość, po to, być może, by ją uchronić, zachować żywą, gotową do ataku, gdy spełni się Czas. Mamy przeszłość. Mamy mity i legendy. Nic nie zaginęło. Wszystko trwa. Tu, w tej Górze. Słuchaj, biała kobieto. Czekałem. Czekałem na znak. Otrzymałem. Słuchaj, ludu mój, zjawiła się biała kobieta. Kobieta z gór. Kobieta z łagodnego plemienia Słowian, oni też mieli Tajne Bractwo Kowali. Jesteś z tego rodu, biała kobieto, jesteś, biała kobieto, z rodu kowali. Tak starego, że ani ty, ani nawet twoi dalecy przodkowie nie zalaliście już jego tajemnic. Nad wami też chmura zapomnienia, zniszczenie... przez całe wieki pochód barbarzyńców. Zniszczyli, nawet samych siebie. Teraz już przede wszystkim siebie, zjadają własny ogon... Ziemia ginie. Ziemia woła. Ukazała mi się we śnie Gwiazda, wy nazywacie ją Syriuszem, i Oni powiedzieli mi: już Czas. Wiele razy wszystko ginęło na Ziemi. Ginęło – i odradzało się w mozole. Teraz i Ziemia sama może zginąć. Lecz Ci, Którzy Są, jeszcze tego nie chcą. Oni chcą, by ocalenie przyszło stąd, z tego pogardzanego, unicestwianego Czarnego Lądu... Czy i mama słyszy teraz ten głos, głos tatusia podniecony, pełen zapału, który słyszałem zza ściany? „Nie, Marychno... całkiem inny kontynent. Niezwykle ciekawy, może najciekawszy kontynent współczesnego świata. Kontynent, który jest być może nadzieją ludzkości, ratunkiem dla ginącego świata. Afryka! Afryka, Marychno”. On nie pojechał, pojechała ona, góralka z prastarego słowiańskiego rodu kowali. Ona. Kto tak zrządził? Przeznaczenie? Dlaczego tak? – ...Stąd, z tej Góry, naszej świętej, świętej Góry. Są w niej skarby. Bezcenne, ogromne skarby. Złoto, klejnoty. Ale ja nie przyszedłem do ciebie, Góro, po złoto. Nie przyszedłem po klejnoty. Przyszedłem, ja, ostatni król Waqulimi, Syn Boga, który usłyszał głos i przyjął na swoje barki to Przeznaczenie, przyszedłem po Ich mądrość i wiedzę. We śnie Gwiazda przekazała mi słowa zaklęcia. Za chwilę je wypowiem i... rozpętają się żywioły Początku Czasów. My tu obecni zginiemy wszyscy. Ocaleje tylko ona, której ja, Waqulimi, syn Boga, prawem nadanej mocy przekazuję swój totem, totem, który jest zarazem symbolem naszej rasy. Mały, czarny, lśniący wąż! Na chwilę umilkł... jakby zmęczony, zwrócił głowę ku przewieszce skały, kosz, w którym stała Matylda, lekko, jakby pozbawiony ciężaru, począł wznosić się... wznosiły się też włosy Matyldy, wznosiły i zarazem opadały, biła ku niebu cudowna, lśniąco czarna fontanna. U wierzchołka Góry zakręcił się czarny wir, zakręcił się, znikł, znikł, lecz po chwili dobiegł stamtąd jak gdyby pomruk wzbierającego wiatru. Tadek chciał biec, uczepić się lin, nie dopuścić... Matylda, co oni, co oni!... Przeniósł wzrok na króla: król Waqulimi wyglądał teraz na człowieka, z którego uchodzi życie. – Ty, biała kobieto...Mama! Powiedział: zginiemy wszyscy!...ty, biała kobieto zginiesz. Bo jesteś niewinna. Wzywam cię: nie miej w sercu nienawiści i trwogi. Spełń dobrowolną ofiarę, która okupi grzechy białych barbarzyńców... Tak... co musi się stać – kontynuował z wyraźnym wysiłkiem, jak gdyby mu coś przeszkadzało – stanie się i... nie znajdzie się nikt, kto sprzeciwi się temu, co musi się wypełnić. Nikt! – powtórzył głosem, któremu zdołał nadać dawną moc. – Któż ośmieli się sprzeciwić temu, co ma się wypełnić?! – zawołał wielkim głosem. Tadek poczuł zawrót głowy, znajomy, zuchwałość silniejszą, zawsze silniejszą niż lęk, kosz z Matyldą był już w połowie drogi do wierzchołka, płaski wierzchołek, a dalej, dalej jak dekoracja teatralna szczyty błyszczące, wysokie, czy to tam ten głuchy pomruk wzbierającego wiatru, jeszcze nie pomyślał, a już stał przed królem. – Ja! – powiedział twardo. – Ja się sprzeciwiam. Moi, je suis contre! Moi, je dis non! C'est ma mere! Ja mówię nie! To jest moja matka! – Tadek! Głos pełen miłości i rozpaczy. Mama. Cicho, mamusiu, cicho. Głos pełen miłości i rozpaczy wytrysnął jak strzała, utkwił w falach powietrza. Cicho, mamusiu. Zrobiło się cicho, umilkły bębenki, umilkły flety, w ogromnej, jasnej ciszy Tadek patrzył w oczy starego króla, te oczy zmąciło... zmąciły się nie, nie gniewem, nie złością, była w nich tak straszna rozpacz, że Tadek omal nie rzucił mu się do nóg w przypływie ogromnego żalu, było mu tak strasznie żal starego człowieka, chciał coś powiedzieć prosić, tłumaczyć... Nie zdążył. Bo z tej ogromnej, jasnej ciszy, z chwili zawieszenia czasu ktoś skorzystał: oto z chaszczy wyszedł biały Murzyn. Już nie był w burnusie. Miał na sobie strój europejski: białe spodnie opinały się na jego nogach jak na kolumnach. Błękitna marynarka rozpierała jego atletyczny tors, poszerzała kwadratowe ramiona, lekko kręcone, rudawe włosy wyglądały sztucznie. Jeszcze bardziej sztucznie, niż biała skóra o dziwacznym, trudnym do określenia odcieniu (coś trupiego?), jakby naciągnięta na bardzo negroidalne rysy, twarz, na której czerwona wysypka odcinała się wyraźnie jak ślad. Stał wyprostowany, przeszło dwa metry wzrostu, wydawał się, doprawdy przez moment wydawał się wyższy niż Góra. W rękach trzymał ręczną armatkę, jaką Tadek znał z filmów o białych najemnikach, wycelowaną w... Górę? Wycelowaną w Matyldę. – Nikt się nie rusza. Bo zabiję ją. Zabiję tę twoją nadzieję Afryki, Waqulimi. Chcesz poświęcić jedną białą kobietę! Jedną! Za tyle krzywd. Za tyle poniżenia. Jedną, ha, ha, ha! Nie przyszedłeś po skarby, mówisz. Ja przyszedłem po nie. Po złoto. Po klejnoty. Po całe to bogactwo, które jest w Górze. Nie dla siebie chcę tego, Waqulimi. Ja za to bogactwo stworzę Białą Afrykę. My będziemy Biali. Oni będą Czarni. Twoje Głosy – to głosy podstawione. Głos domaga się zemsty. To ja jestem Mścicielem! A teraz otwórz Górę. Potem będziesz mógł odejść. Ciebie nie muszę zabijać. Otwórz Górę, bo zabiję ją, Mawu! M a w u. „Bezszelestnie wsunęła się na środek kuchni w krąg światła lampy naftowej. Dom dygotał od wichury. A gdy ona wyszła, powiew wiatru wtargnął jakby poprzez ściany i jej ogromne włosy rozwiały się w szalonym tańcu, a potem ona sama okręciła się tanecznie, wężowo jakoś... tańczyła pośród cieni od lampy naftowej, jak w kręgu tancerzy, jakichś przedziwnych ciemnych postaci... Potem stanęła przed Tatusiom. – Jestem Matylda. Dwojga imion. Pierwsze też jest na Ma. Ale nie powiem jakie”. Mawu... Chyba jest taka bogini... Armatka w rękach białego Murzyna prosto w nią, twarz króla Waqulimi nieprzenikniona, tylko wyraz bólu w głęboko osadzonych oczach tężeje, ból i – spokojna, nieprzenikniona jak tafla bezdennego stawu determinacja. O n nie otw o r z y G ó r y . To znaczy zaraz zginie Matylda. Wszyscy zginiemy. Mama! Broń w rękach Albinosa uniosła się znacząco, krople potu na jego czole, strzeli, za chwilę masakra. Palec już naciskał cyngiel, kiedy Tadek bez namysłu, jakby coś kazało mu to właśnie zrobić, otworzył torbę z rafii. Otworzył tę torbę. Syk. Błysk. Czarna błyskawica prosto w białego Murzyna. Mały, czarny, lśniący wąż? Tadek jeszcze zobaczył, jak rozszerzone grozą oczy Albinosa tracą kolor, jeszcze tylko to zobaczył i zanim rozpętały się żywioły usłyszał dźwięk... rytmiczny, melodyjny, jakby młoty uderzały w kowadło i – z Góry runął czarny, wściekle atakujący wiatr. Tadek na oślep rzucił się tam, gdzie stała jego matka, rzucił się na oślep, po prostu przeciął sobą ten atakujący wicher i – trafił. Trafił w jej ramiona, do których tak tęsknił; objęły go, przytuliły mocno. – Mamo – szepnął i wiedział, że ona usłyszała, choć świat dookoła jęczał i zawodził pod ciosami atakujących duchów powietrza. Nie bał się. Teraz nie bał się zupełnie. To, co szalało, szalało na zewnątrz. Na zewnątrz domu. Był w domu. A w domu, w domu jest mama, nareszcie, jest. Przytulił się mocniej w odruchu przeogromnej wdzięczności i ulgi. Jest. Rozumie. Mamusiu, ja... Znowu wiedział, że usłyszała, nie musiał mówić nic więcej, rozumiała, nic już nie musiał, na zewnątrz piekło, na zewnątrz Chaos Początków Świata... czarny wicher, który spadł z Góry, z gór, spadał, huczał, czy naprawdę w tym huku wystrzał, wystrzały, potem zaczęło cichnąć, a może po prostu ten dźwięk, ten stukot rytmiczny młotów uderzających w kowadło był silniejszy? Tadek stał przytulony do matki, cały w nią wtulony, to w nim zacichały żywioły, to w nim, czy to we mnie ta cisza, coraz większa cisza, tylko muzycznie, rytmicznie, w różnych taktach młot uderza w kowadło, wtedy nie słyszałem młotów, za ścianą góralskiej chaty wyjąca ciemność, nie było mamy. Teraz jest, ale czy jest świat? Uniósł głowę, odchylił, spojrzał... spojrzał jak przez szybę i oto co zobaczył: świat był. Był wyjącą, huczącą ciemnością. Lecz wewnątrz, we wnętrzu, w kręgu światła padającego od naftowej lampy stał mały chłopczyk. Miał okrągłą, dużą, jeszcze prawie niemowlęcą głowę, bardzo jasne, prawie białe włosy i szeroko otwarte, niebieskie oczy. Stał spokojny, nieruchomy, szeroko otwarte, niebieskie oczy patrzyły gdzieś z niezmąconą pogodą. Jak gdyby nic się nie wydarzyło. Jak gdyby nic się nie działo. Uśmiechał się leciutko, samymi wargami, a właściwie to cała jego twarz uśmiechała się z wyrazem niewymownej, oderwanej błogości. Była to twarz dziecka, ale dziecka, które spogląda na świat z niesłychanie wysoka, z daleka, z niezmierzonej dali, pełna tajemniczej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika wiedzy. Emuś – pomyślał Tadek bez zdziwienia i jeszcze zobaczył, jakby w tle, jakby poprzez, zapatrzone, głęboko osadzone oczy króla Waqulimi, a potem już tylko widział cienie wydłużone, tańczące wokół Góry, tańczyły, wirowały coraz szybciej, coraz szybciej, kręciły się jak w opętańczym kółku graniastym, aż znikły. I nastała cisza, która była zarazem światłem. W jasnym świetle, pod ogromnym, błękitnym niebem stała Góra. Nie było już wszakże twierdzy na płaskim wierzchołku. Nie było w ogóle płaskiego wierzchołka. Zapadł się. Razem z twierdzą, razem... – Matylda! – krzyknął Tadek – Gdzie... gdzie oni wszyscy są? Matylda! Mamusiu, ja muszę tam pójść, to dzięki Matyldzie, mamusiu. Muszę tam pójść! – Nie trzeba tego robić, chłopcze. Tadek drgnął, ten głos, znał ten głos, niski, niemal basowy, ciepły. Obejrzał się: tak to była ona, „jaśnie panienka”, bardzo stara, bardzo chuda kobieta w spodniach koloru khaki, w kapeluszu przypominającym tropikalny kask, o twarzy jakby wysuszonej przez wiatr z nad stepów Afryki, w której nos bardzo wydatny wystawał arystokratycznie. Jak wtedy ujrzana po raz pierwszy przed Centrum Pompidou w Paryżu, oparta na ramieniu, sięgającego jej do ramienia właśnie, okrągławego jegomościa w pelerynce, dokładnie taki, jakim Tadek go zapamiętał, lecz teraz z jego spojrzenia znikł wyraz złośliwej chytrości. I jeszcze ktoś tam z tyłu stał, ktoś, kogo Tadek widział tylko raz i zapamiętał na zawsze. Szary Książę. Młody mężczyzna w nienagannie skrojonym popielatym garniturze, ta twarz o delikatnie wykrojonych, subtelnych rysach o ton ciemniejsza od twarzy Matyldy, jakby wyrzeźbiona z bardzo starej kości słoniowej, w którą wtarło do połysku coś szarego, maleńka bródka nadawała temu młodemu przecież mężczyźnie wyraz dobrotliwego mędrca. Szary Książę. Emuś. Król Waqulimi. Matylda. „Jestem Matylda dwojga imion. Pierwsze też zaczyna się na Ma”. „Otwórz Górę, bo zabiję Mawu”. Stała w koszu wiszącym na sznurach, nieruchoma jak istota pozbawiona życia, jak bogini, tylko jej włosy ogromne, hebanowe żyły, a teraz tam nic, gładkie, strome zbocze i u szczytu, u szczytu zapadlisko, krater, c z a rna dziura. Czarne dziury we Wszechświecie. „Nie trzeba tego robić, chłopcze”. Czarnej dziury nie widać. Ciężka gwiazda kurczy się i znika, znika, lecz jest, tyle że niewidzialna. Nie można jej zobaczyć, lecz ona jest, widzi, słyszy, wciąga. Wciąga tam, gdzie wszystko jest niewyobrażalnie inne, gdzie jest horyzont zdarzeń, kraniec wyobrażalnego świata. Stamtąd się nie wraca. – Matylda – szepnął przez łzy. – Nie płacz – powiedział łagodnie Szary Książę. – Nic się nie kończy. To tylko urywa się ślad. KONIEC