12576
Szczegóły |
Tytuł |
12576 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12576 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12576 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12576 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARTA TOMASZEWSKA
MIRA� MI�O�CI, MIRA� �MIERCI
Pejza� z Psem
Doszli do szosy.
Le�a�a p�asko u st�p wzg�rza, zje�onego d�ugimi tyczkami, kt�rych kanciast�
ostro�� �agodzi� po�yskliwy, zielonkawy nalot, unosz�cy si� od ziemi jak mgie�ka
oddechu. Gigantyczny klosz �wiat�a przykrywaj�cy wzg�rze, osiad�szy na tej
chybotliwej zielono�ci chwieje si� lekko, ko�ysze, bezd�wi�czny wszak�e, co
doskwiera do tego stopnia, a� ma si� ochot� krzykn��, podpowiedzie�: dzwo�, tak
bardzo w swym rozko�ysaniu przypomina dzwon, a dzwon zreszt� jest, pewnie nawet
kilka dzwon�w, tyle, ile mo�e si� pomie�ci� w wie�y niewielkiego ko�ci�ka,
wyrastaj�cego ze szczytu wzg�rza t� wie�� w�a�nie, cienk�, spiczast� jak tyczka
wbita pod koniec, albo na pocz�tku (chyba na pocz�tku, bo l�ej z g�ry) wbijania
szarych kanciastych patyk�w, po kt�rych teraz, wiosn� 1977 roku pi�y si�
pierwsze kryzowane listki winoro�li. Pies skacze do przodu i zawisa na smyczy
nie rezygnuj�cy jednak: czujnymi bursztynowymi oczami wypatruje kolejnej luki w
nawa�nicy samochod�w got�w skoczy� znowu, przelecie� szos�; nie rozumie dlaczego
zatrzymali si� tutaj i stoj� na jej brzegu, jak gdyby tam, po drugiej stronie
nie widnia� prosty, oczywisty ci�g dalszy rozpocz�tego przed dwiema godzinami
spaceru: szeroka, kamienista droga zach�caj�co przystawiona do stromizny zbocza,
na skraju winnic w�a�nie.
�
Spok�j Simplet, spok�j � m�wi Manfred, smycz naci�gni�ta do oporu w�era si� w
jego d�o�, od razu przerzucaj�c pomost pomi�dzy t� chwil�, a ow� niedawno
minion�, kiedy wynurzywszy si� z polnej �cie�ki, wpadaj�cej do rozleg�ego
podw�rca, po�o�onej na niewielkim wzniesieniu farmy, dla obejrzenia kt�rej
prowadzi� t�dy Antoniego, zobaczyli wielkiego, czarnego psa. Simplet szarpn��
si� na smyczy: w�ciek�y brutalnie zahamowany skok, a tamten sta� nieporuszony,
po prostu sta� i patrzy� nieporuszony, rozlu�niony, co by�o tak zaskakuj�co
nieprawdopodobne, �e Manfred, ow�adni�ty rosn�cym z ka�d� sekund� irracjonalnym
niepokojem, nie dostrzeg� zrazu pysznej urody psa, nie czu� te� tn�cego nacisku
owini�tej ciasno wok� d�oni smyczy, kt�r� Simplet naci�ga� si�� swego
rozjuszenia i
�
musku��w; czarny dog przewy�sza� go wzrostem, ale bokser Manfreda, bynajmniej
nie u�omek, mia� pot�niej sklepion� pier� i wygl�da� przy tamtym, d�ugonogim,
arystokratycznie smuk�ym, jak obl�niczy taran przy pi�knym, rycerskim
muszkiecie. � Spok�j Simplet, spok�j � powtarza� Manfred, a m�wi� to w taki
spos�b, jakby uspokaja� sam siebie; zapomnia�
o wszystkim, co nie by�o czarnym dogiem zagadkowo spokojnym, cho� mia� za sob�
drzwi swego domu, a przed sob� o rzut kamieniem intruz�w z rw�cym si� do walki
bokserem, zapomnia� nawet o Antonim, o jego l�ku przed du�ymi psami zw�aszcza, o
czym �wiadczy�o to, co powiedzia� zanim oprzytomnia�: � nie przejdziemy �
powiedzia� � id� popro�, aby go na chwil� zabrali, a oprzytomnia�, naprawd�
otrz�sn�� si� dopiero w�wczas, gdy zobaczy�, dostrzeg� �wiadomie, �e Antoni jest
ju� w po�owie drogi do drzwi, przed kt�rymi czarny pies sta� nieporuszony, kiedy
za� zrozumia� co widzi, ju� nie by�o sensu wo�a�: wracaj, robi� cokolwiek. Smycz
w�era�a si� w d�o� o wiele mocniej ni� teraz, gdy zatrzymali si� na brzegu
szosy, ale dopiero teraz odczuwa tamten b�l. Obraca g�ow� ku Antoniemu i od razu
wie, �e Antoni przez ca�y czas (ile czasu?) patrzy na niego, �e ci�gle byli tam,
na podw�rzu farmy, przez kt�ry Antoni ci�gle szed� swobodnym, nie�piesznym
krokiem prosto na psa i � �e co wa�niejsze � przystan�li, zatrzymali si� przed
pierwsz� wymagaj�c� zatrzymania, kr�tkiego bodaj postoju przeszkod�, gdy� cho�
od owej chwili rozpi�tej mi�dzy nimi dwoma jak p��tno na stalugach min�o sporo
czasu wype�nionego nie tylko milczeniem, ani jedno s�owo nie zm�ci�o szczeg�lnej
ciszy jaka nastaje po wyj�tkowo intensywnym doznaniu, po wstrz�sie ruszaj�cym z
posad bry�� chwiejnej r�wnowagi ludzkiego wn�trza, a przecie� musi pa�� chocia�
jedno, je�eli ��czno�� ma by� przywr�cona, je�eli barwy i kszta�ty �wiata maj�
odzyska� realno�� i dalej, jak poprzednio, pe�ni� zbawcz� rol� kul inwalidzkich,
czy te� by pozosta� w realiach opisywanego pejza�u � tyczek, wok� kt�rych
oplata si� wiotka ga��� winoro�li.
Wysokie czo�o Manfreda przecina zmarszczka. Antoni dostrzega pytanie formuj�ce
si� za tym czo�em, formuj�ce si� z wyra�nym trudem; Manfred lubi sam znajdowa�
odpowiedzi i dr��y interesuj�cy go problem, wytrwale, pracowicie jak wgryzaj�cy
si� w drzewo kornik. Wyraz jego podpuchni�tych oczu m�wi, �e jeszcze nie
kapituluje, �e to, co powie, powie wbrew swojej woli, pod przymusem. Wysi�ek,
konieczno�� zrozumienia i walka ze s�abo�ci�, kt�ra domaga�a si� postawienia
pytania, daj� komiczny efekt, Antoni u�miecha si� i wtedy niespodzianie odkrywa,
�e nie wiedz�c o tym u�miecha� si� przez ca�y czas, co prawda innym u�miechem,
ale znajomym, dojmuj�co rozpoznawalnym, jak cios pi�ci uderzaj�cy po raz drugi
w to samo miejsce.
�
Dlaczego � zaczyna wreszcie Manfred, nie ko�czy, mo�e doko�czy�, tylko dalsze
s�owa nikn� w ha�a�liwym jazgocie przetaczaj�cego si� szos� kontenerowca, kt�ry
by� mo�e jedzie t� drog� w�a�nie po to, �eby pytanie zosta�o nie doko�czone,
�eby ci�g dalszy nie zak��ci� g��bokiego, pulsuj�cego sensu zawartego we
wszystkich zwi�zanych z t� spraw� �dlaczego�, nie zak��ca, cho� Antoni odpowiada
na to, co by� mo�e by�o wypowiedziane i zanik�o: dlaczego poszed�e�? (ale r�wnie
dobrze mog�o to by�: dlaczego ten czarny dog zachowywa� si� tak dziwnie),
odpowiada jednak z nale�yt�, godn� sytuacji wieloznaczno�ci�.
�
Kolory � m�wi � z wolna przenosz�c wzrok z twarzy towarzysza na wzg�rze, ca�e w
potokach s�onecznego blasku, przykrywaj�cego je niby gigantyczny klosz z
pol�niewaj�cego zielonkawo �wiat�a.
Jest malarzem, odpowiedzia� jak malarz, a cho� w tym lakonicznym wyt�umaczeniu
kryje si� tylko cz�� prawdy, Manfred, kt�ry to niejasno wyczuwa, natychmiast je
przyjmuje, bowiem znowu widzi tamt� scen�, widzi inaczej, u�wiadamiaj�c sobie
zarazem do jakiego stopnia jego wzrok uwi�ziony by� w�wczas, zniewolony tylko
jedn� kolorow� plam�: czerni� psa, a zreszt� i tej czerni mimo, �e sam jako
architekt oko mia� wyczulone na barwy, w�a�ciwie nie zauwa�a�: widzia� psa i
tylko psa, podobnie jak jego w�asny pies, wibruj�cy na smyczy niby kamie� w
wide�kach procy Dawida szykuj�cego si� do pojedynku z Goliatem; teraz run�y na�
barwy, pi�kne przeciwstawienia czerwieni i zieleni, czerni i bieli, mocny
b��kit, ciemna mied� pod b��kitem, bladoliliowe cienie, barwy mocne, soczyste,
niew�tpliwie mog�y uroczy� i Antoniego, kt�ry od kolejnego, jak si� zdawa�o
definitywnego, bo przypiecz�towanego rozwodem rozstania (ale przecie�
przyjecha�) z Sar�, znowu lwi� cz�� roku sp�dza� w swej chacie zaszytej w
d�ungli Beau�Vallon na wyspie Mah� � najwi�kszej z wysp archipelagu Seszele, a
wi�c �y� w s�o�cu niepor�wnanie mocniejszym, przejrzysto�ci powietrza bardziej
japo�skiej, mog�y, czy jednak by�y silniejsze ni� zdradziecko opanowuj�cy
�wiadomo��, niemal fobistyczny l�k? Manfred pochyla g�ow� w nag�ym poczuciu
winy.
�
Chod�my � m�wi Antoni. Manfred podnosi g�ow�, spogl�da w jego dobre, g��bokie,
br�zowe oczy i czuje si� jeszcze bardziej winny, jeszcze bardziej obci��ony.
Sara ma racj� � my�li z buntem, kt�ry dobrze zna i kt�rego nie lubi � tego go
nie spos�b znie��: wszechogarniaj�ce przebaczenie, wszechogarniaj�ce
wsp�czucie. Bogu przystoi, cz�owiekowi nie, cz�owiek nie ma prawa wznosi� si�
a� tak wysoko, w�a�ciwie to wyklucza ze wsp�lnoty ludzkiej bardziej ni�
zbrodnia; no oczywi�cie: usprawiedliwiasz zbrodni�. Nienawistny g�os nieczystego
sumienia. Nieczystego sumienia narodu.
Stoi ci�ki, zwalisty, ciemnoniebieska koszula wpuszczona w spodnie o niemal tym
samym odcieniu �adnie kontrastuje z rudawymi nieco w�osami, teraz pociemnia�ymi
od potu, spodnie, zawsze troch� za obszerne przytrzymuje sk�rzany pas niedbale
zapi�ty, obsuwaj�cy si� nisko na brzuch, ale nie jednolito�� ubioru, nie
sk�rzany, prawie wojskowy pas, a g�stniej�ca twardo�� spojrzenia sprawia, �e ten
czterdziestotrzyletni m�czyzna, kt�ry nigdy nie nosi� munduru, przez chwil�
wygl�da� jak umundurowany, a zreszt� by� mo�e Antoni nie musia� by przez t�
chwil� walczy� z naporem przygaszonej zieleni grubymi poci�gni�ciami p�dzla
pokrywaj�cymi ultramaryn�, gdyby nie wstrz�saj�ce odkrycie sprzed godziny.
� Chod�my � powtarza k�ad�c r�k� na ramieniu towarzysza, k�adzie r�k� na jego
ramieniu ciep�o, serdecznie, ultramaryna zap�on�a �wiat�em, dobry poczciwy
wojak Szwejk, wychyn�� zza butnej zjawy w kolorze feldgrau, Simplet waruj�cy z
nosem w kurzu drogi zrywa si� ochoczo, jakby wyczu�, �e niezrozumia�y post�j
wreszcie dobieg� kresu, �e wreszcie mu pozwol� przebiec szos�, uciec od
samochod�w bzykaj�cych natr�tnie ko�o jego nieprzyci�tych uszu, pozwolono mu,
wpad� w pierwsz� luk�, ci�gn�c za sob� Manfreda jakby w obawie, �e si� rozmy�li.
Antoni zostaje o p� kroku w tyle, idzie po g�adkiej bitumicznej nawierzchni z
uczuciem, �e przekracza Rubikon, jest to uczucie irytuj�ce, irytuj�co �
pompatyczne, literacko � sztuczne, �mieszne po prostu wobec upojenia
wype�niaj�cego go od st�p do g��w, kiedy szed� przez podw�rzec starej
berne�skiej farmy, wtopionej w l�ejszy pejza� kantonu Vaud, szed� beztroski,
swobodnie, ogarni�ty poczuciem w�asnej mocy, pewno�ci�, �e przekracza
nieprzekraczalne, �e � jak marzy� o tym niejeden urzeczony wizj� artysta �
wchodzi w tworzony obraz, �e zwyci�y�; on Antoni Le Clef, lat pi��dziesi�t
jeden nie praktykuj�cy doktor medycyny, wzi�ty malarz kolorysta � zwyci�y� w
odwiecznym pojedynku tw�rcy ze Stw�rc�, zwyci�y�, gdy� podj�� wyzwanie
zawierzaj�c urodzie psa � bo i on, wbrew temu co przypuszcza Manfred, zauwa�y�
przede wszystkim psa, a w�a�ciwie mia� takie wra�enie jakby pies zauwa�y� przede
wszystkim jego, jakby od razu w�a�nie do niego przylgn�� spojrzeniem, w kt�rym
nie by�o ani wrogo�ci, ani czujno�ci nawet, tylko przyjazna ciekawo��.
Jaki pi�kny � pomy�la� Antoni. Bo�e, jaki pi�kny, g��boka dojmuj�ca rado��
zacz�a wzbiera� w nim jak �miech; to, co tak bardzo zdenerwowa�o, zbi�o z tropu
Manfreda, Antoniemu w owym stanie szczeg�lnego upojenia wydawa�o si�
najzupe�niej naturalne, jasne, zrozumia�e, proste, oczywiste: pi�kny, czarny dog
sta� u drzwi swego domu i patrzy� na przybyszy z przyjazn� ciekawo�ci�. W ca�ej
jego postawie, zw�aszcza w niepor�wnanie szlachetnym uniesieniu g�owy by�a
godno�� i majestat, nic sobie nie robi� z szarpi�cego smycz, rozw�cieczonego
boksera, nawet �przypomina sobie Antoni zamy�lonym krokiem pokonuj�cy stromizn�
drogi prowadz�cej na szczyt wzg�rza � nie patrzy� na niego, tak, nawet nie
patrzy� na drugiego psa, patrzy� wy��cznie na ludzi, na mnie, nie, nie
wymy�li�em sobie tego, Manfred powiedzia� �nie przejdziemy�, a mnie si� chcia�o
�mia�, l�k w g�osie Manfreda, chcia�o mu si� �mia�, zuchwa�ym, a zarazem ufnym
�miechem, zrodzonym z wiary, kt�rej ci�gle nie potrafi� w sobie przezwyci�y�:
c� mo�e grozi� ze strony kogo� tak pi�knego? Pomy�la� �kogo��, jakby my�la� o
osobie nie o psie, jakby my�la� o kobiecie, nie my�la� o kobiecie, w og�le nie
my�la� id�c przez podw�rzec farmy, szed� lekko, beztroski, w poczuciu w�asnej
tw�rczej mocy, a ka�dy krok by� coraz doskonalszym, coraz g��bszym zanurzaniem
si� w tworzony obraz; uchwyci� wyraz oczu psa, to bardzo wa�ne, najwa�niejszy
akcent, wej�� jeszcze g��biej, podej�� bli�ej, wchodzi�, podchodzi�, pies sta�
nieporuszony, nie cofn�� si� nawet o milimetr, nie odwr�ci� oczu wpatrzonych w
cz�owieka, rysowa� si� ostro, wyra�nie w plamie drzwi. Trzeba by�o niemal otrze�
si� o niego, by do nich doj��.
W kt�rym momencie przesta� by� cz�ci� obrazu? W kt�rym momencie sta� si�
nag�ym, absolutnie niespodzianym zagro�eniem, nieprzewidzian�, absurdaln�
przeszkod�?
Najpierw pojawi� si� � Antoni got�w by� przysi�c � czysto tw�rczy malarski
niepok�j: czego� za du�o, za ostra czer� mo�e i od razu pokusa, tak bardzo
stoj�ca w sprzeczno�ci z nastrojem, w jakim do tej pory tworzy� ten obraz:
cofn�� si� o kilka krok�w, aby lepiej uchwyci� ca�o��, wy�owi� wprawnym okiem to
co�, co nagle zacz�o zawadza�, nie gra�o w ca�o�ci, pokusa, �eby odsun�� si�,
cofn�� si�, wyj�� na zewn�trz, a pies by� ju� o metr, o p� metra, mniej ni� p�
metra, czarna, pi�knie sklepiona pier�, mocne, smuk�e nogi w rozkroku,
u�miechnij si�, oka�, �e wszystko w porz�dku, �e si� nie boisz, u�miechaj si�,
u�mie...
Nie wiedzia�, nie wiedzia�em � przypomina sobie Antoni, �e u�miecham si�
przechodz�c obok psa, dopiero kiedy przeszed� p o c z u � na swoich wargach ten
dziwny, jakby przykurczony u�miech, i rozpozna� go: cios pi�ci uderzaj�cej po
raz drugi w to samo miejsce odrzuci� go wstecz, pot�ny cios, Antoni polecia� do
ty�u, nie upad�, szed�, a raczej bieg� przez opustosza�e, wymar�e alejki mi�dzy
barakami, odruchowo kul�c si� przy ka�dym gwi�dzie zapowiadaj�cym now� bomb�,
gwizd bomby cienki, coraz cie�szy, �widruj�cy, tak bardzo nie do zniesienia, �e
huk eksplozji by� wyzwoleniem, jednostajny, dudni�cy szum motor�w w niebie, ku
kt�remu puste wie�e wartownicze wycelowane by�y niby bezsilne, obna�one z
maskuj�cej protezy kikuty, nikt nie strzeg� piek�a, wok� kt�rego szala�o inne,
bardziej spektakularne piek�o, szlag ich trafia � my�la� Antoni biegn�c, bieg�
wcale si� nie kryj�c, cho� znajdowa� si� tam, gdzie nie powinno go by�, nalot,
ona mia�a racj�, tylko w czasie nalotu mo�na by�o powa�y� si� na �w zuchwa�y
bezprecedensowy w dziejach obozu czyn, daj spok�j bracie, to szale�stwo, g�upia
donkiszoteria, co ci� obchodzi esesma�ski b�kart, wytrzyma�e� tyle, przetrwa�e�,
a teraz przed ko�cem chcesz zgin��, masz 18 lat, Antek, 18 lat. Mia� 18 lat i po
raz pierwszy w �yciu by� zakochany, nie wasza sprawa, odczepcie si�, w czasie
nalotu nic mi nie grozi, chowaj� si� jak szczury, ani �ywej duszy, a je�li
nawet, id� z pretekstem, s�u�bowo, wykradn� dziecko, oddam jej i koniec, po
wszystkim, bieg� w gwi�dzie, �oskocie, pod dudni�cym niebem, bieg� radosny.
Od baraku rewirowego, w kt�rym znajdowa�y si� odbierane matkom niemowl�ta,
dzieli�o go mo�e dziesi�� metr�w, a mo�e nawet mniej, gdy zobaczy�: na skraju
grz�skiej troch� po ostatnim deszczu �wirowanej alejki sta� w mocnym swobodnym
rozkroku obersturmfuehrer SS, na ziemi u jego st�p le�a� pies, pi�kny, podpalany
owczarek alzacki, le�a� i patrzy� na ch�opaka w pasiaku z przyjazn� ciekawo�ci�.
� Pi�e� kiedy Dorin z F�chy? � pyta Manfred. � Mo�e pi�e�, ale nie tu w F�chy, a
to r�nica. Wino najlepiej pi� w miejscu, gdzie jest produkowane. Wiesz, �e wino
z Allaman inaczej smakuje ju� w Lozannie? Podobno to kwestia transportu. Dorin w
Mon jest odrobin� s�odszy, w Vinrel gorzkawy, w F�chy lekko owocowy.
G�os z wyczuwaln� zadyszk� rozdziera wielk� og�uszaj�c� cisz�, kt�ra wch�on�a,
zmiksowa�a zgie�k alianckiego nalotu i zamkn�a si� wok� biegn�cego �wirowan�
alejk� ch�opaka. Antoni s�yszy najpierw t� zadyszk� i zanim poj�� cokolwiek,
najpierw dziwi si�, �e ta zadyszka, ten zdyszany, urywany oddech ci�gle jest
s�yszalny, �e nie zamiera jak krzyk zduszony brutalnie zaciskaj�c� si� na ustach
r�k�, jak zamar� w nim w�wczas na trwaj�c� wieczno�� sekund� zaskoczenia.
� Wydaje si�, �e masz ochot� na p�tit blanc du pays � m�wi �artobliwie;
przytomnia�.
Ju� tylko kilka krok�w dzieli ich od placyku na szczycie wzg�rza, Antoni mruga
oczami, jakby blask s�o�ca sta� si� intensywniejszy, ma twarz cz�owieka
budz�cego si� ze snu, ale nie budzi si� ze snu, to by�o inne wra�enie, dobrze mu
zreszt� znane: �e drgnieniem powieki unicestwia �wiat, str�ca w Nieprzejawione
�wiat powo�any do istnienia by� mo�e takim samym drgnieniem powieki, u pocz�tku
Mantawary, kosmicznego cyklu; Wdech i Wydech Brahmy � my�li Antoni pokonuj�c
ostanie metry stromizny, �wi�te Ksi�gi m�wi� o wdechu i wydechu, to chyba
prawdziwsze, pot�niejsza wizja, ale na sw�j prywatny, ludzki u�ytek wola� inn�,
bardziej malarsk� interpretacj�: oko unicestwia obraz: drgnienie powieki i
rzeczywisto�� nak�adaj�ca si� na rzeczywisto�� str�cona znowu w nieprzejawiony,
potencjalny stan, usypia czekaj�c kolejnego Aktu Stw�rczego, kt�ry wy�oni j� z
mroku Kosmicznej Nocy, b�d�cej dla cz�owieka po prostu noc� kompletnego
zapomnienia. Rzeczywisto�� jednak, kt�ra nieoczekiwanie jakby ods�oni�ta spod
p�niejszego malowid�a objawi�a si� Antoniemu krocz�cemu przez zalany s�o�cem
podw�rzec starej farmy, nie da�a si� tak �atwo unicestwi�, tote� malarz ucieszy�
si�, �e ober�a w F�chy jest, ku rozczarowaniu Manfreda zamkni�ta.
� Wiesz � rzuca nagle � chyba zaczynam pojmowa� najg��bszy sens tej
starochi�skiej legendy o Wu-Tao-Tsu, arty�cie, kt�ry wszed� do tworzonego przez
siebie obrazu i znik�.
Manfred, kt�ry przez ma�e kwadratowe szybki usi�uje zajrze� do ciemnego wn�trza
ober�y, odwraca si� zdziwiony. W jego oczach pojawia si� zrozumienie.
� Ach, to dlatego zapomnia�e�, �e nie boisz si� ps�w. Mia�e� wra�enie �e...
�
�e wchodz� w obraz, tak � ko�czy Antoni. I � u�miecha si� lekko � naprawd�
wchodzi�em.
�
Wiesz � podejmuje po chwili milczenia � on po prostu by� nie do�� artyst�.
�
Ten Wu-Tao-Tsu?Antoni przytakuje g�ow�.
�
Nie do�� tw�rc�, powiedzmy � prostuje. Prawdziwy tw�rca �ci�gnie kieruj�c si� ku
obiegaj�cej ko�ci�ek alejce � zawsze, cho�by nie wiem jak g��boko wchodzi� w
dzie�o, pozostaje na zewn�trz. Ono jest w nim zawarte, ale nie on w nim. Jest
tylko cz�ci� jego wn�trza. Tworzy, �e tak powiem k�tem siebie, rozumiesz?
Dlatego nie grozi mu unicestwienie, dlatego �r�d�o ci�gle bije. Ch�� znana
ka�demu tw�rcy, �eby �wej�� w obraz� stanowi by� mo�e przejaw instynktu �mierci
w�a�ciwego ca�ej rasie ludzkiej. Na wszelkie sposoby pr�bujemy umkn�� sensowi,
kt�ry wydaje si� nam koszmarnym bezsensem. Wiesz, stary, czym jeste�my? Jeste�my
cz�ci� wewn�trznego �ycia Boga, tak.
�
Przem�wienie, rzec mo�na, bardzo �na miejscu� � m�wi Manfred przyk�adaj�c na
p�ask d�o� do rozgrzanej kamiennej �ciany ko�ci�ka. Ze szpar mi�dzy kamieniami
wyrastaj� drobne, liliowe kwiatki.
� Nie my�la�em o Bogu tego ko�cio�a � mruczy Antoni bynajmniej nie podra�niony.
My�la� g�o�no, ale w roztargnieniu, jakby niezupe�nie �wiadom faktu, �e m�wi,
s�owa przelatywa�y nad g��bi� skupienia. Skupienie, tw�rcza kontemplacja, stan,
gotowo��; jeszcze tworzy� pejza� z psem. �wiat�o, ju� wiedzia� sk�d tyle
�wiat�a. Illumination. Wiedzia�, �e namaluje ten obraz.
Siada na �awce za ko�ci�kiem, wyci�ga nogi i opiera je o �elazn� balustrad�
ogrodzenia.
�
W tym kraju zawsze s� �awki tam, gdzie powinny by� �stwierdza patrz�c w zadumie
na wspania�y pejza� rozpi�ty na szczytach Alp jak na gigantycznych stalugach.
�
Naprawd� nigdy tu nie by�e�? � pyta Manfred. Mieszkali�cie przecie� tak blisko.
�
Jako� nie zawadzili�my. Gdybym wiedzia�, �e osiad�e� tutaj...Manfred spogl�da na
zegarek.
�
Musz� si� spotka� z jednym winogradnikiem.
�
Id�. Zostan�.
�
Trafisz?
�
Trafi�. St�d wida� wszystko jak na d�oni.
�
Ale, ale, by�bym zapomnia�. Jean-Pierre dzwoni�. Przyje�d�a oczywi�cie. To na
razie. Adieu.
Odchodzi, Antoni nie patrzy za nim. Jean-Pierre Durgniat. Pierwszy m�� Sary.
Przyjaciel. Pejza� z psem zafalowa� jak fatamorgana i znik�. Raz, dwa, trzy,
trzy wst�gi szos w polu widzenia, ta trzecia � autostrada. Kt�r� samochody sun�
tak wolno. Przesuwaj� si� majestatycznie, dostojnie, napuszone, nad�te. Ma�e,
du�e. Kolorowe plamy wyb�yskuj�ce w prze�witach zieleni. ��ta i od razu widzi
Sar�, w be�owej bluzce, mankiety d�ugich r�kaw�w ciasno opi�te wok� w�skich
nadgarstk�w, br�zowe w�osy w l�ni�cych puklach, uparty, irlandzki podbr�dek,
cie� do�eczka w pe�nych policzkach, bo u�miecha�a si� jad�c, bezwiednie, mo�e
nawet nuci�a szcz�liwa, tak� j� widzia� po raz ostatni, te� wtedy siedzia� na
�awce, szosa by�a blisko, ale nie autostrada, wi�c zd��y� zobaczy� to, co
zobaczy�, cie� u�miechu, szcz�liwe nucenie ju� mo�e sobie dopowiedzia�
przedtem, lub teraz, teraz siedzi na �awce, szosa jest daleko, w dole, za
winnicami, za innymi szosami, autostrada, a wozy sun� jak powozy tak widziane z
daleka, z g�ry i ju� inny czas, inna epoka, inny film.
Antoni zdejmuje nogi z balustrady, mocniej wpiera si� plecami w �cian�
ko�ci�ka. ��ta plama, kt�ra mog�a by� samochodem Sary dawno przesun�a si� w
kadrze, ale Antoni ci�gle �ledzi wzrokiem obc� znajom� posta� � m�od� kobiet� w
be�owej bluzce (czemu tak nie twarzowy kolor?) i zastanawia si� czy ci�gle
trzyma w domu ten tandetny obraz z zasuszonych kwiat�w, kt�ry Santos przywi�z�
jej z Hiszpanii, przynios�a do domu, rzuci�a w k�t, a potem, po �mierci Santosa
powiesi�a go w jego, Antoniego pokoju! Mo�liwe, �e jeszcze ma ten obraz. I
ci�gle nie wie, �e pusta fiolka po proszkach z etykietk� Clinique de Nantes
znajduje si� w portfelu Antoniego. Dzi�ki temu napisowi policja kantonalna
zdo�a�a zidentyfikowa� samob�jc�, kt�ry zameldowa� si� w hotelu pod fa�szywym
nazwiskiem. Nie znaleziono przy nim �adnego baga�u, �adnych dokument�w. Tylko
opr�nion� fiolk� z etykietk� kliniki w Nantes. Santos zatar� wszelkie �lady
poza tym jednym. Wystarczy�o. W Nantes bez trudu ustalono, �e samob�jca
nieznanej narodowo�ci, to pacjent kliniki odratowany po pierwszej pr�bie
samob�jczej, wypisany i leczony ambulatoryjnie przez dr Sar� Le Clef.
Przeoczenie? Pod�wiadoma niech�� do anonimowej �mierci? Czy cios wymierzony w
Sar�? Ona to odczu�a jako cios.
� Po raz pierwszy pacjent zabi� mi si� w czasie psychoterapii � powiedzia�a,
kiedy zaalarmowany tonem jej listu, jego dziwaczn�, zagadkow� tre�ci� przerwa�
sw�j coroczny pobyt w Bau Vallon � do niedawna jedynego miejsca, gdzie czu� si�
u siebie, gdzie czu� si� sob�.
Nie powiedzia�a, kt�ry pacjent. Ale Antoni od razu odgad�, �e to Santos. Doda�a
jeszcze, �e �w pacjent odebra� sobie �ycie w jakim� obskurnym loza�skim
hoteliku, �e nie znaleziono przy nim nic poza fiolk� po proszkach, kt�re mu
zapisa�am, na fiolce by�a etykietka Clinique de Nantes i w ten spos�b trafili do
mnie. Widzia�am go par� dni wcze�niej � ci�gn�a obracaj�c w palcach, kt�re nie
dr�a�y, ma��e�sk� obr�czk� � przyjecha� z Lozanny, zdziwi�am si�, bo to nie by�
jego dzie�. Zaczepi� mnie na korytarzu, chcia� czego� ode mnie, ale wiesz...
usztywnia�am si�, bo mia�am dla niego uczucia pozaterapeutyczne, zby�am go i
odszed�, a mo�e w�a�nie wtedy... Rozmawia�am potem z jego bratem. By�am jedyn�
osob�, kt�rej Santos tyle powiedzia� o sobie, o swoim dzieci�stwie. Zaufa� mi.
Zaufa� ci, ale prawd� powiedzia� ci tylko w�wczas, kiedy usi�owa�a� nawi�za�
pierwszy kontakt z odmawiaj�cym �ycia; urodzi�em si� w piekle � rzuci� szorstko,
zapyta�am sk�d pochodzi i wiesz, wtedy odezwa� si� po raz pierwszy, urodzi�em
si� w piekle � powiedzia� i odwr�ci� g�ow�.
Zna� prawd�! A to mog�o oznacza� tylko jedno: �e matka, ta prawdziwa, nie
straci�a go z oczu, �e si� spotkali.
Ale w jaki spos�b m�g� od niej t� prawd� wydoby�? Co mog�o j� sk�oni� do tego
strasznego wyznania: jeste� hitlerowskim b�kartem? Czy po to go z nara�eniem
w�asnego i cudzego �ycia ocali�a? Dlaczego go potem odda�a?
Antoni odchyla g�ow� do ty�u i przymyka oczy. Znowu to pragnienie: odnale�� j�.
Podnosi si� w nim, podp�ywa. Antoni czeka na spazm. Zdziwiony otwiera oczy;
spazmu nie by�o. Tylko b�l, nie taki ostry dojmuj�cy jak w pierwszych latach,
g�uchy, st�umiony, z domieszk� melancholii. W pierwszych latach, kiedy szuka�
jej rozpaczliwie po rozleg�ych, poczernia�ych zwaliskach powojennej Europy, b�l
ostry, tn�cy, w�a�ciwie nie ustaj�cy ani na chwil�, p�niej, gdy gas�a nadzieja,
dopada� atakami; zawsze ten sam wstrz�s jak spazm nag�ej, dzikiej rozkoszy
unicestwiaj�cej rzeczywisto��, unicestwiaj�cy czas. To nie prawda, �e ty
wr�ci�e� z obozu � powiedzia� Jean-Pierre tamtej nocy sprzed trzech lat, gdy
Antoni powiadomi� go o swej dojrzewaj�cej decyzji rozstania z Sar� � wcale nie
wr�ci�e� i co wa�niejsze � wcale nie chcesz wr�ci� � powiedzia� z ow� blisk�
jasnowidzenia przenikliwo�ci� wi�kszo�ci pisarzy, kt�ra jak wszystkie dary bog�w
uniemo�liwia �ycie, obraca si� przeciw �yciu, s�u��c dzie�u jedynie.
Antoni przypomina sobie te s�owa � Jean-Pierre wypowiedzia� je zreszt�, nie po
raz pierwszy � i od razu jak echo przybiegaj� inne, te sprzed kilkunastu dni:
jedziesz do niej! Owszem, rozwiod�e� si�, ale tak naprawd� nigdy si� z ni� nie
rozsta�e�. Sp�jrz, ty �yjesz jak w muzeum! Wsz�dzie pe�no relikwii z czas�w
waszego wsp�lnego �ycia. Jedziesz do niej. Rocznica waszego �lubu! �wiadomie
wybra�e� ten termin. Wybra�e�!
Antoni pochyla si� do przodu, splata r�ce. W tym nie�wiadomym, od paru miesi�cy
charakterystycznym dla niego ge�cie, jest cierpliwo�� i udr�ka. Ma w tej chwili
t� swoj� twarz, o kt�rej Sara m�wi�a, �e j� w ka�dym razie, ale na pewno nie
tylko j�, przyprawia o tak� w�ciek�o��, i� mog�a by go rozszarpa� na kawa�ki,
uduchowion�, niewyobra�alnie wyrozumia��, niewyobra�alnie dalek� twarz
hinduskiego guru, ale w sposobie, w jaki spl�t�, nie wiedz�c o tym, r�ce opr�cz
cierpliwo�ci, kt�ra pasuje do tej twarzy, jest udr�ka zdradzaj�ca niepok�j,
rozdarcie. Tak siedz�cy, na szczycie wzg�rza, pod kamienn� �cian� starego
ko�ci�ka wie�� cienk� i spiczast� jak tyczka � podpora raczkuj�cej winoro�li �
celuj�cego w bezchmurne, promienne niebo, poddany do przodu, jakby ch�on�cy
migoc�c� w mgie�ce upa�u przestrze�, kt�rej g�ry ponad b�yskiem jeziora nie
zamykaj�, bo zdawa�y si� p�yn�� niby olbrzymia, spi�trzona fala � zarazem przez
ni� wch�aniany, wygl�da na cz�owieka pogr��onego w bolesnej niemal kontemplacji
widoku, jaki rozci�ga si� przed jego oczami, szczeg�lna jednak, jak gdyby
przyczajona nieruchomo�� spojrzenia �wiadczy o tym, �e patrzy nie widz�c, �e
widzi co innego: na stalugach Alp pojawia si� nowy obraz, polski pejza�, prosty,
czysty w rysunku, bezpretensjonalny, niewypowiedzianie swojski: kilka sosen,
wysokich, strzelistych, drewniany dom pod sosnami w kolorze ich zabarwionych
czerwono �wiat�em zachodz�cego s�o�ca pni, drewniany p�ot, za p�otem k�py
krzak�w w ��tym piachu, wiosennie-zielone, zlewaj�ce si� w sk��biony wa� tam,
gdzie faktura rozpi�tego mi�dzy krzakami powietrza, jakby nasyconego ch�odn�
wilgotno�ci� pozwala�a domy�la� si� rzeki.
Antoni przytrzymuje ten obraz powiekami, walczy z ich drganiem, kt�re rozdziera
obraz podsuwaj�c bezlito�nie co�, co pod spodem, co�, co wewn�trz i na zewn�trz
te� zreszt�: twarz m�odej czarnow�osej kobiety, �ci�gni�t� b�lem. Walczy, ale
nap�r jest silniejszy i oto ma ju� w ramionach wstrz�sane p�aczem niewiarygodnie
szczup�e cia�o; jak schud�a, ona naprawd� straszliwie cierpi, po co, przecie�
ja, zrozum, ja nawet nie pami�ta�em o tej rocznicy, musz� jecha� teraz, bo
w�a�nie teraz dosta�em ten telegram, sp�jrz, czytaj, jedyna przyczyna, nie ma
innej, zrozum!
� Zrozum! � szepcze b�aganie i s�yszy, �e m�wi, cho� to jest ledwo s�yszalny
szept, drgnienie warg jak we �nie, us�ysza�, a mo�e zobaczy�, w ka�dym razie na
pewno w chwil� potem widzi swoje splecione r�ce i � zupe�nie ju� �wiadomie �
widzi pejza� z sosnami, przes�aniaj�cy Alpy, przes�aniaj�cy dobrze w drugim
planie widoczny pejza� z psem, nawet pejza� z psem, przes�aniaj�cy wszystko.
Patrzy na Alpy i widzi Urle. Jest w przededniu osi�gni�cia celu, kt�ry okre�la�
jego �ycie od momentu, gdy w gromadzie ludzkich cieni wyszed� za bram�
po�piesznie likwidowanego obozu, kt�remu to celowi ca�e swoje p�niejsze �ycie
podporz�dkowa�, kt�rym � a� do tej chwili by�o to prawd� � bez reszty �y�. A w
tej chwili my�li tylko o jednym: jak bardzo, c� z tego, �e mimowoli, zrani�
Hank� � �e j� tak g�upio, tak g�upio, straci�.
Ruchem zdradzaj�cym wzburzenie si�ga do kieszeni, wyjmuje z portfelu blankiet
telegraficzny i czyta � po raz kt�ry? �Agencja Detektywistyczna Pierre Andr�
Nicole SA. Monsieur Antoni Le Clef. Pologne. Natrafili�my na �lad. Stop.
Natychmiastowy przyjazd konieczny�.
Przyjecha�. Za kilkana�cie godzin, jutro, b�dzie wiedzia�. Ale przesz�o��, kt�ra
przez lata ca�e by�a jego tera�niejszo�ci�, jego pierwszym planem, usun�a si�
nagle i niespodziewanie jak ziemia nagle i niespodziewanie usuwaj�ca si� spod
n�g wytrwa�ego, niezmordowanego w marszu piechura. Nagle i niespodziewanie?
Stary, przypomnij sobie ten telegram. Rado�� i szok, ale i cette grande, grande
malaise, podnosz�ca si� gdzie� od dna, jaki� kontrpr�d, rzeka w rzece,
�wiadomo��, �e dzieje si� co�, czego ju� w�a�ciwie nie chcesz, �e ju� tylko si�a
rozp�du niesie ci� torem, z kt�rego w rzeczywisto�ci zboczy�e�, kt�ry przesta�
by� torem g��wnym? Rysuje ten znak zapytania. Patykiem w drobnych kamykach grub�
warstw� wype�niaj�cych �cie�k� obiegaj�c� ko�ci�ek. I jeszcze rama wok�,
okr�g�a. Widzi to w kolorze. Bia�a tarcza obrze�ona czerwonym szlakiem jak
drogowy znak zakazu: zakaz wjazdu, ale w �rodku pytajnik modyfikuj�cy znak,
nadaj�cy mu inny, jaki, sens. Zakaz stawiania pyta�? Pytajnik le�y w poprzek,
czerwony. Zakaz zadawania pyta� od strony ruchu.
Czubkiem sanda�a rozrzuca kamyki, zaciera rysunek. Robi to powoli, jakby z
namys�em, ale twarz ma pust�, star�. Znowu odchyla si� do ty�u i opiera g�ow� o
�cian� ko�ci�ka. Ciep�o nagromadzone w kamieniach, jakby wysuszone upa�em
zdawa�o osypywa� si� z suchym szelestem; taki szelest sucho, szkli�cie podzwania
w rozpostartym ogonie podryguj�cego w mi�osnej ekstazie pawia. Kokieteryjna
wspania�o�� tego ogona i nieme, nie�mia�e b�aganie male�kiej, jaskrawo
niebieskiej postaci � tak pomy�la�: postaci. Patrz� na ogon i m�wi�: puszy si�.
Paw si� puszy, puszy si� jak paw, a on taki male�ki, taki ca�y �na paluszkach�,
mimozowato delikatny, male�ka, wytworna, przerafinowana dama, kt�ra dr�y
przera�ona brutalno�ci� miotaj�cego jej kuperkiem pop�du. W pokoju Hanki pawie
pi�ra na �cianie. Ludzie kr�c� g�owami, to niedobrze m�wi�, to wr�y
nieszcz�cie, �mier�, wyrzu�, niech pani wyrzuci pani Hanko, a przecie� przy
czapeczkach weso�ych Krakus�w pawie pi�ra; �kupi� sobie pawich pi�r, z�oty
malowany dw�r, kupi� sobie ca�y �wiat. M�j jest �wi�toja�ski kwiat�. Na scenie
starej stra�ackiej remizy szczup�y ch�opiec o pa�aj�cych, bardzo ciemnych oczach
recytuje patetycznie, �niada troch� cudzoziemska twarz w �unie rumie�ca; �m�j
jest �wi�toja�ski kwiat� i dalej toczy si� akcja a� do tragicznego fina�u,
ch�opiec blady, przygaszony wyznaje g�osem zd�awionym, przerywanym: nie chc� ja
ju�... pawich pi�r...na nic malowany... dw�r. Kl�sk� dla mnie ca�y �wiat.
Przepad�... �wi�toja�ski... kwiat�. Jeszcze jeden obraz. Mia�em kiedy� pa�aj�ce
oczy dziewczyno, d�ugo mia�em, podobno nawet w obozie, a co ja teraz tobie dam,
nie trzeba p�aka�.
Mo�e lepiej, �e zdoby�a si� na tak� decyzj�, �e zerwa�a. Pewnie lepiej. Malowa�.
Namalowa� pejza� z psem. Strz�pki my�li, strz�pki kolor�w, strz�pki obraz�w, oto
co sk�ada si� na obraz �ycia
jednego cz�owieka �
Dyktuj�:
Nazwisko � Le Clef
Imiona � Antoni Frederick
Imiona rodzic�w i nazwisko panie�skie matki � Louis, Eugenia �azicka
Data urodzenia � 11 sierpnia 1926
Miejsce urodzenia � Warszawa
Narodowo�� � francusko-polska
Obywatelstwo � francuskie
Stan cywilny � wolny (rozwiedziony)
Zaw�d � artysta malarz
Miejsce zamieszkania � Mah�, B�u Vallon, Seszele
Rysopis:
wzrost � 187 cm
oczy � piwne
w�osy � szatyn
znaki szczeg�lne � znami� w kszta�cie sporej, czerwonej rybki mi�dzy czwartym a
pi�tym �ebrem, o s t a t n i e s k r e � l i � , przepraszam przypl�ta�o si� z
innej fiszki, dyktuj�:
znaki szczeg�lne � brak �
Au secours! Secorro! Krzyk jak dzwon na trwog�. Wo�anie o pomoc. Namalowa� ten
krzyk. Namalowa� s�yszalne. Malowa�.
Czy zosta�by malarzem, gdyby nie to wo�anie o pomoc? W jakim kolorze by�o?
S�yszy to wo�anie, wysoki, dziewcz�cy g�os, g�os, kt�ry niby oszala�y z
przera�enia ptak trzepocze w huku spadaj�cych bomb, nieustaj�cym, z�owrogim
dudnieniu nieba. S�yszy dzi� r�wnie wyra�nie jak przed trzydziestu trzema laty,
kiedy sta� w opustosza�ej alejce cichego, jakby wymar�ego obozu, sta� otwarcie
zuchwale tam, gdzie nie powinno go by�, upojony w�asn� odwag�, �wiadomo�ci�
absolutnej bezkarno�ci, pewno�ci� zbli�aj�cego si� wyzwolenia, s�yszy, ale dzi�
po raz pierwszy nie zobaczy� twarzy. Widziana w b�ysku, bo przecie� ledwo rzuci�
okiem ca�y skupiony na niewiarygodnym zadaniu � przyjmowania ma�ego cia�ka,
kt�re wy�lizgiwa�o si� spomi�dzy rozwartych, napi�tych z wysi�ku ud rodz�cej,
zapad�a we� g��biej, ni� inne, p�niejsze jej twarze, i zawsze, do tej pory, do
dzisiejszego dnia, przybiega�a razem z krzykiem. Teraz us�ysza�, ale nie udaje
mu si� zobaczy� nic poza czerwonym znamieniem w kszta�cie sporej nieforemnej
rybki, kt�re � rzecz osobliwa � na�o�y�o si� na pie� sosny; widzi proste, smuk�e
pnie �wiec�ce czerwono w �unie zachodz�cego s�o�ca, a znami� � znak szczeg�lny �
o ton czerwie�sze ni� kora przyssane jest do pnia jednej z nich, tej troch� w
g��bi, no tak, mi�dzy czwartym, a pi�tym �ebrem, m�g� policzy� takie si� to
dziecko urodzi�o chude, znami� wydawa�o si� monstrualnie wielkie, t�uste jak
na�arta pijawka, kt�ra rozwijaj�c si� r�wnolegle z p�odem pi�a krew i soki
�ywotne nie dla niej przeznaczone, co komu przeznaczone zreszt�.
Antoni porusza si�, zmienia pozycj�. Pejza� z sosnami faluje. Drgnienie powieki,
zmiana pozycji i obraz faluje, faluje, wszystko p�ynie i po raz tysi�czny
wchodzisz do tej samej rzeki, a� za tysi�c pierwszym wyrzuca ci� na brzeg i ju�
nigdy nie wejdziesz � do tej samej. Co oznacza �mier�. Albo �ycie. Co zale�y by�
mo�e od tego czy s�owa znacz�. �mier�. �ycie. Pejza� z psem. Pejza� z sosnami.
Na so�nie, czwartej z brzegu czerwone znami� powi�ksza si� w oczach, puchnie, za
chwil� odpadnie, albo try�nie czerwon� farb�. Pies nie mo�e by� tak agresywnie
czarny. Agresywna czer� esesma�skiego munduru; �e te� zapomnia� tego essesmana i
jego psa! Kompletnie wymazane z pami�ci, tylko ten l�k niemal fobiczny przed
du�ymi psami, dla kt�rego znalaz� racjonalne, ale nie przekonywuj�ce
wyt�umaczenie. Teraz wie. Narodziny fobii przechwycone in flagranti. Mo�e po to,
aby m�g� namalowa� pejza� z psem. To b�dzie dobry obraz. W�a�ciwie mo�na by go
rozpocz�� ju� dzi�. Dlaczego nie. W atelier, kt�re Manfred urz�dzi� Herbertowi,
swemu mieszkaj�cemu w Niemczech Zachodnich bratu malarzowi, a kt�re przez lwi�
cz�� roku s�u�y�o jako domek go�cinny dla licznych go�ci zje�d�aj�cych do
Allaman, by�o wszystko co potrzeba.
To Manfred, skr�caj�cy w�a�nie w boczn� drog�, przecinaj�c� ziele� p�l
r�wnolegle do tor�w kolejowych, ma przed oczami � rzecz wcale nie tak bardzo
osobliwa � twarz rodz�cej w obozowym baraku dziewczyny. Manfred idzie t� �cie�k�
rzucon� w bok pod k�tem prostym jak spr�yste rami� gimnastyka (Simplet�
szcz�liwy � p�dzi przodem d�ugim, r�wnym k�usem wolnego stworzenia), my�li o
Antonim. Schodz�c ze wzg�rza ku F�chy-dessous te� my�la� o nim. Ale my�lenie o
kim� jest prawie zawsze my�leniem o sobie; id�c przez bezruch upa�u i niedzieli
ca�y czas my�li o sobie. Upalny maj 1977, w drodze, gdzie� mi�dzy F�chy a
Allaman. (Mo�e maj nie by� upalny w tym roku, ale nic to prosz� pa�stwa nie
szkodzi).
Nazwisko � Wolfensberger
Imiona � Manfred
Imiona rodzic�w, nazwisko panie�skie matki � Erwin, Hildegrade von Bordwehr
Data urodzenia � 8 kwiecie� 1936
Miejsce urodzenia � Budziejowice... Czechos�owacja
Narodowo�� � niemiecka
Obywatelstwo � niemieckie
Stan cywilny � �onaty
Zaw�d � architekt Rysopis:
wzrost � 188 cm
w�osy � ciemnoblond
oczy � niebieskie
znaki szczeg�lne � brak
Miejsce zamieszkania � 1165 Allaman, Suisse
Allaman. Szwajcaria. Manfred mieszka tu od czternastu lat, ale ci�gle nie czuje
si� u siebie. W Niemczech te� nie czuje si� u siebie. Nigdzie nie czuje si� u
siebie, Niemiec bez ojczyzny, bardzo niemiecki Niemiec. Cz�owiek. Spokojny,
silny, opoka. Ponad kt�r� Sigrid, jego dziewcz�ca �ona ta�czy, ta�czy ledwo
muskaj�c ska�� czubkami palc�w. Ulatuje bezpieczna, wiruje, czaruje. Bezpieczna;
Manfred jest. Jest du�y, otwarty dom, ogr�d kwietno-warzywny, dwoje dzieci, bez
gosposi. Sigrid sama. A jeszcze � teatr marionetek; Sigrid pisze sztuki, robi
lalki, gra. I inne. Wszystko w ta�cu. Sigrid Wolfensberger, sopran. Silny,
d�wi�czny g�os. W ch�rze troch� wystaje. Co nieustannie ma jej za z�e dyrygent,
kompozytor klawesynista Jean-Luc Perrot, prince charmant, z�y duch niejednego
domowego ogniska. W tym w�asnego. W roku 1946, gdy powojenni Niemcy bardzo
g�o�no cieszyli si� z kl�ski Hitlera, szcz�liwego zako�czenia
�niesprawiedliwej� wojny i kajali si� na wy�cigi bardzo gorliwie wypatruj�c
belki w oku bli�niego swego, w ma�ym bawarskim miasteczku Sigrid, c�rka
przesiedle�ca z Polski dr Joachima Wize, obrzucana podobnie jak jej rodze�stwo
kamieniami i wyzwiskami przez miejscow� ludno��, trzymaj�c� zgodny front przeciw
przybyszom (nie bez powodu was wyrzucili, precz od nas bandyci) biegnie do lasu,
tuli zap�akan� twarz do drzewa i butnie, z rozpacz� �piewa �Deutschland,
Deutschland �ber alles�. Ma w�wczas pi�� lat. Sigrid r�wnie� nie czuje si� u
siebie w Szwajcarii (cho� Allaman nie by� by bez niej tym, czym jest). W
Niemczech jeszcze bardziej obco. Antoni Le Clef widzi j� zawsze w jasnym
kolorze, ciep�a r�owo�� marmuru. Herbert Wolfensberger niemal w ka�dym ze swych
olbrzymich androgynicznych p��cien umieszcza jej d�ugie, smuk�e cia�o,
najcz�ciej nagie, ale nie tylko.
Antoni wstaje i siada z powrotem. Ch�� malowania, kt�ra spad�a na� nagle, z
samego �rodka lu�no p�yn�cych my�li-obraz�w, dojmuj�ca, poci�gn�a go do przodu,
ale szarpni�cie i leci do ty�u jak pies przyhamowany w biegu przez ostry nacisk
smyczy. Antoni siada z powrotem, smycz jest w nim, a mo�e owini�ta wok� r�ki
Manfreda; Manfred ju� pewnie daleko, dziwi si� czemu przyjecha�em tak
niespodziewanie, niezapowiedziany, nie wie, �e z Polski, nic nie wie o Polsce,
�e tam je�d�� tak cz�sto, �e kupi�em dom w Urlach, dlaczego w Urlach, �e mam w
Polsce kogo�, wie tylko Jean-Pierre. Manfred nie wie, nie pyta, nigdy nie
zapyta.
Antoni my�li teraz o Manfredzie, bo Manfred my�li o nim. Nie jest jeszcze tak
bardzo daleko, idzie niespiesznie jakby wcale nie by� um�wiony, jest um�wiony,
na pewno si� sp�ni, albo w og�le nie przyjdzie, a przecie� taki punktualny,
zawsze przychodzi� na czas; ledwo �w nieznajomy, m�ody m�czyzna roz�o�y� na
twardym piasku sw�j du�y blok rysunkowy Manfred ju� jest, ukryty w riasowym
zag��bieniu jak w okopie, patrzy, ma czterna�cie lat, widok ujrzany przypadkowo
przyku� go do tego stopnia, �e ten dyskretny, powa�ny ch�opiec zadaj�c sobie
gwa�t, zadaj�c gwa�t swej otwartej, nie znosz�cej w�cibstwa, rycerskiej naturze,
przychodzi tu co dzie�, ukradkiem i z ukrycia podgl�da nieznajomego, kt�ry z
pewno�ci� szuka� samotno�ci w tym dzikim, trudno dost�pnym zak�tku breto�skiej
pla�y, �atwo si� tego domy�li�, nawet je�eli ma si� tylko czterna�cie lat.
Dziwaczny rytua� ma w sobie co� ze �wi�tego misterium: m�ody, chudy m�czyzna
k�adzie wprost na piasku blok rysunkowy, z du�ej tekturowej teczki wyjmuje
rysunki � szkice w�glem, rozk�ada je wok� zawsze w tej samej kolejno�ci, czasem
myli si� i zmienia, brzegi zabezpiecza kamieniami, by nie uciek�y w wietrze od
oceanu, wpatruje si� w nie d�ugo, d�ugo, z twarz� ekstatyczn� i bolesn�, czasem
co� szepcze, czasem jakby p�acze, targa g�ste ciemne w�osy, potem wyjmuje czysty
arkusz bristolu i rysuje zamaszystymi, somnambulicznymi ruchami nawiedzonego,
robi jeden, dwa szkice, szybko, jak pod przymusem, chowa je do teczki, a raczej
wrzuca jak gdyby budzi�y w nim niech��, obrzydzenie, schowawszy siada na
kamieniu, obejmuje r�kami kolana i patrzy jakby ku Saint Mal� doskonale st�d, z
zakola rzeki Rance widocznego, w jaki� czas potem sk�ada roz�o�one na piasku
rysunki, sk�ada staranne, pedantycznie i odchodzi, zawsze o tej samej porze, jak
zawsze o tej samej porze przychodzi. Manfred dostrzeg� go przypadkiem. Sp�dza�
te wakacje ze swoim starszym bratem Herbertem, kt�remu pewna ekscentryczna
ksi�na � wielbicielka m�odego, gniewnego talentu da�a klucze od swego, r�wnie
jak ona ekscentrycznego rzadko odwiedzanego domu, Herbert zamkni�ty w sobie, nie
do opisania zmieniony, ponury, ca�ymi dniami malowa�, a Manfred ca�ymi dniami
kr�ci� si� w pobli�u ma�ej, morskiej stoczni, jednej z wielu malowniczych
morskich stoczni, jakie spotyka si� w Bretanii u uj�cia rzek, na piasku kotwice,
kable, liny, zapach drewna i odp�ywu, morskich porost�w, ha�as maszyn w
hangarach, cie�le okr�towi buduj� nowe statki, zakole rzeki, woda zielona jak
wn�trze ostrygi, �ci�gni�te na l�d, podparte z ka�dej strony, nakryte brezentem
r�nokolorowe kad�uby. Mihinic, Bretania, rok 1950, pi�� lat po wojnie, Saint-
Mal� najpi�kniejszy port na zachodnim wybrze�u Francji jeszcze d�wiga si� z
gruz�w, nowe kutry wychodz� w morze z Zatoki Rance, l�ni� w s�o�cu, ile swobody
w rozpostartych, nabieraj�cych wiatru �aglach, ch�opiec patrzy, marzy o tym, �e
b�dzie projektowa� statki, najpierw to.
Ju� nie pami�ta�, nie pami�ta dlaczego tamtego dnia poszed� inn� tras�, co
zap�dzi�o go mi�dzy dzikie ska�y i g��bokie riasowe rozpadliny. To by� d�ugi
marsz, szed� i szed�, mo�liwe, �e ucieka� od �ci�gni�tej, starej twarzy
Herberta, mo�e szuka� w�r�d ska� i piasku tej jego twarzy, kt�r� wojna zabra�a,
by nigdy nie zwr�ci�, cho� Herbert wr�ci�, nie pami�ta, pami�ta �e wzmaga� si�
wiatr, nordwest krzesa� z morza kr�tkie zielono-bia�e fale.
Gdyby nie wiatr � my�li Manfred id�c �cie�k� w�r�d zielonych p�l gdzie� mi�dzy
F�chy-dessous, a Allaman � pewnie bym rzuci� okiem i przeszed�, albo podszed�,
gdyby, pogoda psu�a si� szybko, w ogromnych szarych chmurach niknie Saint�Mal�,
gwa�towne, nag�e uderzenie nordwestu omal nie przewr�ci�o ch�opca, w wietrze
zawirowa�y mewy, nie, nie mewy. Bia�e karty papieru zakot�owa�y nad ska�ami,
lec�, jedna prosto w Manfreda, uderza go w twarz, o�lepia, przylgn�a jak maska,
zrywa i cios, pot�niejszy ni� uderzenie wiatru: Manfred trzyma w r�ku rysunek,
czarno-bia�y. Teraz nie musi trzyma� aby widzie� to, co wtedy zobaczy�, wstrz�s
nie dlatego, �e nigdy nie widzia� nawet na ilustracji czy rysunku rodz�cej
kobiety. Jej twarz.
Pom�g� zbiera�, ale tego jednego nie odda�, od razu spostrzeg�em, �e jednego
brakuje, by�em pewny, �e schowa�, nie wiedzia�em, �e mnie potem podgl�da�, cho�
troch� dziwi�em si�, �e przyprowadzi� Herberta dopiero po paru dniach, gdyby nie
Herbert, czy by�bym malarzem, to jest gdyby nie Manfred, tamto lato w Bretanii �
ogromna, p�owo z�ota chmura, dlaczego nie powiedzia�em nic o telegramie? Nie
musia� m�wi�, obrazy kr��� w powietrzu, cho� powietrze nieruchome od upa�u,
znowu kartka bristolu w twarz Manfreda, idzie, wysokie czo�o zmarszczone od
zapatrzenia my�li, nie pyta siebie dlaczego w tej w�a�nie chwili, tej majowej
niedzieli id�c na spotkanie z winogrodnikiem Mayerem widzi to co widzi; proste:
jest Antoni � kamie� w wod�, ko�a rozbiegaj� si� szeroko. Antoni z samego �rodka
bolesnej tajemnicy wojny. Herbert i Antoni, a przecie� ta wojna by�a. Jestem
Niemcem; do dzi� nie rozumie dlaczego musia� wtedy powiedzie� to nieznajomemu na
pla�y. Te rysunki, na wszystkich ta sama dziewczyna, dziecko-kobieta, taka
chuda, szkielet prawie, mo�e dlatego, �e nie �mia�em zapyta� kto, gdzie, mo�e
przeczu�em-rozpozna�em, szczeg�y t�a ledwo-ledwo zaznaczone, ale wystarczy�o
par� kresek rzuconych r�k� mistrza, by domys� i udr�ka, to bolesne s�odko-
gorzkie ssanie, przyci�ganie-odrzucanie, pole magnetyczne zmuszaj�ce pszczo�y do
ta�ca, ptaki do lotu po wytyczonej trasie, instynkt, kt�ry kieruje-naprowadza,
kto jest odpowiedzialny za wojn�, my Niemcy mamy to we krwi, ja nie mam, mnie
wszczepiono w serce kawa�ek magnesu i wybi�em si� z trasy, chcia�em wiedzie�,
jak bardzo dziesi�cio-czternastoletni chcia�em-nie chcia�em wiedzie�, chcia�em,
dzi�kuj�, Antoni Le Clef.
� Manfred Wolfensberger � Manfred uj�� wyci�gni�t� przyja�nie r�k� � jestem
Niemcem � doda� � chwila, kt�r� oczy Antoniego nasyca�y ciep�� br�zow� barw�. �
M�j brat te� jest malarzem.
�
Nie jestem malarzem � stwierdzi� Antoni, jego oczy dopiero teraz pociemnia�y,
jakby powleczone g�stniej�c�, niezrozumia�� (bo dlaczego dopiero teraz)
wrogo�ci�, nordwest znowu uderza, tym razem ze wzmo�on� furi�, zimno. Antoni
skuli� si� uskoczy� za ska��. Antoni z teki wyjmuje jeszcze jeden rysunek,
portret.
�
Chcesz mi pom�c? � spyta�, Manfred przytakuje g�ow� urzeczony (s�odko-gorzkie
ssanie, przyci�ganie-odrzucanie) � gdyby� kiedy spotka� t� dziewczyn�,
zapami�tasz? albo nawet bardzo podobn�, daj mi zna�, wszystko jedno kiedy i
gdzie by to nie by�o, masz, pod tym adresem zawsze mo�esz zostawi� wiadomo�� dla
mnie, dopisuj: pour Antoni, nie, nie Antoine, Antoni, moja matka by�a Polk�,
Antoni po polsku, rozumiesz, ty rozumiesz dobrze po francusku?
�
Mieszkam w Aix-en Provence � powiedzia� Manfred. Od czterech lat � dorzuci�,
s�owa, ciche zreszt� odbijaj� si� od plec�w Antoniego, Antoni odchodzi, to jest
nie do zniesienia, �e odchodzi, a przecie� nie spos�b za nim biec.
Manfred d�ugo siedzia� w riasowej rozpadlinie, patrzy� na ukradziony rysunek:
dzika, dumna twarz dziewczyny z portretu zaciera si� w jego pami�ci, twarz
rodz�cej krzyczy w nim, ta sama, on jej szuka nie powiedzia� o dziecku, dlaczego
nie szuka dziecka, czy to jego dziecko, czy umar�o, czy...
�cie�ka biegnie r�wnoleg�e do tor�w kolejowych i do autostrady, rozgarnia
zielone zbo�e, p�ynie. Po stronie tor�w, w g��bi allama�ska dzwonnica, �clocher
du notre village�, Manfred u�miecha si�; s�owa piosenki, kt�r� Sigrid napisa�a,
piosenka-motyw wielkiej amatorskiej rewii, r�wnie� jej pi�ra, rewi� wystawiono w
dworcowej hali, jaki sukces, ludzie tak weso�o �mieli si� z samych siebie, a w
ko�cu sali naturalnie obowi�zkowa buvette avec le petit blanc ou rouge du pays,
sant�, qu! il est bon notre Charly... pas? mais vouii, mais vouiiii, sant�
alors! Antoni, kt�rego narastaj�cy upa� wygoni� wreszcie z widokowej �awki,
�awki przy ko�ci�ku o wie�y spiczastej jak tyczka wstaj�c, jakby umy�lnie
pomiesza� wszystkie rozpi�te na stalugach Alp obrazy. Kr��� nad g�ow� Manfreda,
uk�adanka, kolorowe kartoniki p�yn� w powietrzu, wysoko, najszybciej opad� ten,
gdzie wn�trze starej, stra�ackiej remizy i Manfred widzi hal� dworcow�, rewi�
pi�ra Sigrid (przy male�kiej pomocy miejscowego poczmistrza), musi widzie� t�
hal�, remizy nie ma w jego wspomnieniach, nie wie o niej, wie o obozie, by� tam,
jest, przezywa tamten nalot, to na niego z brzemiennego ci�kim dudnieniem nieba
spada ta mi�o��; najpierw gwizd ostry, �widruj�cy, rosn�cy, tn�cy, brzuch si�
rozdziera w potwornym huku, krzyk wypatroszonej ziemi, ziemia rozp�ka si� w
przera�liwym wrzasku gwa�conej dziewicy, gwa�cona przez dzikich, �mierdz�cych
krwi� ludzi, ach nie � to by� essesma�ski burdel, na jedno wychodzi, gwa�c�
dziewczyn�, a ona krzyczy au secours, secorro, secorro, wtedy, gdy to si� dzia�o
na pewno nie krzycza�a dumna Hiszpanka, krzycza�a w dziewi�� miesi�cy p�niej.
Manfred chwyta ten krzyk �
� wiecie, co mnie najbardziej zaskoczy�o... porazi�o? �e kto� tam, tam wo�a�
pomocy. Tak g�o�no, tak natarczywie jakby... no jakby mia� do tego prawo, jakby
mu si� ta pomoc nale�a�a, a przecie� tam... Nie, wy tego nie mo�ecie zrozumie� �
�
M�w dalej, m�w dalej. Antoni. Masz, napij si� jeszcze. Dobre, z ksi���cej
piwnicy. Sant�.
�
Sant�, Herbert, nie pij wi�cej, tobie nie wolno.
�
M�w.
Jak si� spotkali. Jak Herbert � fajka w z�bach, r�ce w kieszeniach � spokojnie
podszed�, chodzi� od jednego roz�o�onego na piasku rysunku do drugiego. Jak
Antoni poblad�, jak z wyrzutem spojrza� na Manfreda.
� M�j brat � powiedzia� ch�opiec wytrzymuj�c spojrzenie; musia� wytrzyma�; ta
chwila by�a oczyszczeniem.
Jak stali naprzeciw siebie � podobni � ten sam wzrost, wysocy, chudzi,
przygarbieni, m�ode-stare twarze, naznaczone, jak patrzyli na siebie � z
namys�em, w skupieniu, rozpoznaj�co. Jak szumia�o morze.
�
To dobre, co robisz, Antoni. Bardzo dobre. Dawno rysujesz?
�
Nie rysuj�. Ko�cz� medycyn�. �o��dek ci nawala.
�
Kiepsko karmili w rosyjskiej niewoli.
�
Na pewno lepiej ni� Niemcy w obozach.
Zaprzyja�nili si� niemal natychmiast. Pewnego lata w Bretanii. Zesz�ego roku w
Urlach. Manfred jeszcze nie wie o Urlach. Antoni schodzi powoli ze wzg�rza F�chy
(F�chy�dessus), blisko muru oddzielaj�cego winnicowe stoki od drogi; troch� tu
cienia, k�py jasnoliliowych kwiatk�w przyssane do muru niby olbrzymie, na�arte
owady, upa� przyssany do karku, tylko znamienia, tego czerwonego, w kszta�cie
sporej, nieforemnej rybki (mi�dzy czwartym, a pi�tym �ebrem), nie czuje � nie
widzi, czyste, g�adkie pnie sosen, pod sosnami dwa le�aki, m�oda kobieta w
czerwono-czarnym opalaczu, z�ota opalenizna cia�a, cudowne cudowne cia�o
� jeszcze wtedy nie wiedzia� o bli�nie na brzuchu � czy mia�aby takie tamta
wychudzona, dziwne, nigdy nie my�la�em, �e ona mia�a cia�o, a przecie� mia�a,
zbezczeszczone, czyste, mia�a, bo wydoby� z niego to dziecko, o kt�re p�niej
walczy�a z zajad��, niezrozumia�� zaciek�o�ci�. Hanka pod sosnami. Hanka.
Jak si� spotkali. Jak wesz�a do pokoju, wsun�a si�, takie mia� wra�enie �
bezszelestnie, a jak gdyby w czarno-bia�ym trzepotaniu (takie wra�enie), czarna
sp�dnica, bia�a,