MARTA TOMASZEWSKA MIRAŻ MIŁOŚCI, MIRAŻ ŚMIERCI Pejzaż z Psem Doszli do szosy. Leżała płasko u stóp wzgórza, zjeżonego długimi tyczkami, których kanciastą ostrość łagodził połyskliwy, zielonkawy nalot, unoszący się od ziemi jak mgiełka oddechu. Gigantyczny klosz światła przykrywający wzgórze, osiadłszy na tej chybotliwej zieloności chwieje się lekko, kołysze, bezdźwięczny wszakże, co doskwiera do tego stopnia, aż ma się ochotę krzyknąć, podpowiedzieć: dzwoń, tak bardzo w swym rozkołysaniu przypomina dzwon, a dzwon zresztą jest, pewnie nawet kilka dzwonów, tyle, ile może się pomieścić w wieży niewielkiego kościółka, wyrastającego ze szczytu wzgórza tą wieżą właśnie, cienką, spiczastą jak tyczka wbita pod koniec, albo na początku (chyba na początku, bo lżej z góry) wbijania szarych kanciastych patyków, po których teraz, wiosną 1977 roku pięły się pierwsze kryzowane listki winorośli. Pies skacze do przodu i zawisa na smyczy nie rezygnujący jednak: czujnymi bursztynowymi oczami wypatruje kolejnej luki w nawałnicy samochodów gotów skoczyć znowu, przelecieć szosę; nie rozumie dlaczego zatrzymali się tutaj i stoją na jej brzegu, jak gdyby tam, po drugiej stronie nie widniał prosty, oczywisty ciąg dalszy rozpoczętego przed dwiema godzinami spaceru: szeroka, kamienista droga zachęcająco przystawiona do stromizny zbocza, na skraju winnic właśnie. – Spokój Simplet, spokój – mówi Manfred, smycz naciągnięta do oporu wżera się w jego dłoń, od razu przerzucając pomost pomiędzy tą chwilą, a ową niedawno minioną, kiedy wynurzywszy się z polnej ścieżki, wpadającej do rozległego podwórca, położonej na niewielkim wzniesieniu farmy, dla obejrzenia której prowadził tędy Antoniego, zobaczyli wielkiego, czarnego psa. Simplet szarpnął się na smyczy: wściekły brutalnie zahamowany skok, a tamten stał nieporuszony, po prostu stał i patrzył nieporuszony, rozluźniony, co było tak zaskakująco nieprawdopodobne, że Manfred, owładnięty rosnącym z każdą sekundą irracjonalnym niepokojem, nie dostrzegł zrazu pysznej urody psa, nie czuł też tnącego nacisku owiniętej ciasno wokół dłoni smyczy, którą Simplet naciągał siłą swego rozjuszenia i – muskułów; czarny dog przewyższał go wzrostem, ale bokser Manfreda, bynajmniej nie ułomek, miał potężniej sklepioną pierś i wyglądał przy tamtym, długonogim, arystokratycznie smukłym, jak oblężniczy taran przy pięknym, rycerskim muszkiecie. – Spokój Simplet, spokój – powtarzał Manfred, a mówił to w taki sposób, jakby uspokajał sam siebie; zapomniał o wszystkim, co nie było czarnym dogiem zagadkowo spokojnym, choć miał za sobą drzwi swego domu, a przed sobą o rzut kamieniem intruzów z rwącym się do walki bokserem, zapomniał nawet o Antonim, o jego lęku przed dużymi psami zwłaszcza, o czym świadczyło to, co powiedział zanim oprzytomniał: – nie przejdziemy – powiedział – idź poproś, aby go na chwilę zabrali, a oprzytomniał, naprawdę otrząsnął się dopiero wówczas, gdy zobaczył, dostrzegł świadomie, że Antoni jest już w połowie drogi do drzwi, przed którymi czarny pies stał nieporuszony, kiedy zaś zrozumiał co widzi, już nie było sensu wołać: wracaj, robić cokolwiek. Smycz wżerała się w dłoń o wiele mocniej niż teraz, gdy zatrzymali się na brzegu szosy, ale dopiero teraz odczuwa tamten ból. Obraca głowę ku Antoniemu i od razu wie, że Antoni przez cały czas (ile czasu?) patrzy na niego, że ciągle byli tam, na podwórzu farmy, przez który Antoni ciągle szedł swobodnym, nieśpiesznym krokiem prosto na psa i – że co ważniejsze – przystanęli, zatrzymali się przed pierwszą wymagającą zatrzymania, krótkiego bodaj postoju przeszkodą, gdyż choć od owej chwili rozpiętej między nimi dwoma jak płótno na stalugach minęło sporo czasu wypełnionego nie tylko milczeniem, ani jedno słowo nie zmąciło szczególnej ciszy jaka nastaje po wyjątkowo intensywnym doznaniu, po wstrząsie ruszającym z posad bryłę chwiejnej równowagi ludzkiego wnętrza, a przecież musi paść chociaż jedno, jeżeli łączność ma być przywrócona, jeżeli barwy i kształty świata mają odzyskać realność i dalej, jak poprzednio, pełnić zbawczą rolę kul inwalidzkich, czy też by pozostać w realiach opisywanego pejzażu – tyczek, wokół których oplata się wiotka gałąź winorośli. Wysokie czoło Manfreda przecina zmarszczka. Antoni dostrzega pytanie formujące się za tym czołem, formujące się z wyraźnym trudem; Manfred lubi sam znajdować odpowiedzi i drąży interesujący go problem, wytrwale, pracowicie jak wgryzający się w drzewo kornik. Wyraz jego podpuchniętych oczu mówi, że jeszcze nie kapituluje, że to, co powie, powie wbrew swojej woli, pod przymusem. Wysiłek, konieczność zrozumienia i walka ze słabością, która domagała się postawienia pytania, dają komiczny efekt, Antoni uśmiecha się i wtedy niespodzianie odkrywa, że nie wiedząc o tym uśmiechał się przez cały czas, co prawda innym uśmiechem, ale znajomym, dojmująco rozpoznawalnym, jak cios pięści uderzający po raz drugi w to samo miejsce. – Dlaczego – zaczyna wreszcie Manfred, nie kończy, może dokończył, tylko dalsze słowa nikną w hałaśliwym jazgocie przetaczającego się szosą kontenerowca, który być może jedzie tą drogą właśnie po to, żeby pytanie zostało nie dokończone, żeby ciąg dalszy nie zakłócił głębokiego, pulsującego sensu zawartego we wszystkich związanych z tą sprawą „dlaczego”, nie zakłóca, choć Antoni odpowiada na to, co być może było wypowiedziane i zanikło: dlaczego poszedłeś? (ale równie dobrze mogło to być: dlaczego ten czarny dog zachowywał się tak dziwnie), odpowiada jednak z należytą, godną sytuacji wieloznacznością. – Kolory – mówi – z wolna przenosząc wzrok z twarzy towarzysza na wzgórze, całe w potokach słonecznego blasku, przykrywającego je niby gigantyczny klosz z polśniewającego zielonkawo światła. Jest malarzem, odpowiedział jak malarz, a choć w tym lakonicznym wytłumaczeniu kryje się tylko część prawdy, Manfred, który to niejasno wyczuwa, natychmiast je przyjmuje, bowiem znowu widzi tamtą scenę, widzi inaczej, uświadamiając sobie zarazem do jakiego stopnia jego wzrok uwięziony był wówczas, zniewolony tylko jedną kolorową plamą: czernią psa, a zresztą i tej czerni mimo, że sam jako architekt oko miał wyczulone na barwy, właściwie nie zauważał: widział psa i tylko psa, podobnie jak jego własny pies, wibrujący na smyczy niby kamień w widełkach procy Dawida szykującego się do pojedynku z Goliatem; teraz runęły nań barwy, piękne przeciwstawienia czerwieni i zieleni, czerni i bieli, mocny błękit, ciemna miedź pod błękitem, bladoliliowe cienie, barwy mocne, soczyste, niewątpliwie mogły uroczyć i Antoniego, który od kolejnego, jak się zdawało definitywnego, bo przypieczętowanego rozwodem rozstania (ale przecież przyjechał) z Sarą, znowu lwią część roku spędzał w swej chacie zaszytej w dżungli Beau–Vallon na wyspie Mahé – największej z wysp archipelagu Seszele, a więc żył w słońcu nieporównanie mocniejszym, przejrzystości powietrza bardziej japońskiej, mogły, czy jednak były silniejsze niż zdradziecko opanowujący świadomość, niemal fobistyczny lęk? Manfred pochyla głowę w nagłym poczuciu winy. – Chodźmy – mówi Antoni. Manfred podnosi głowę, spogląda w jego dobre, głębokie, brązowe oczy i czuje się jeszcze bardziej winny, jeszcze bardziej obciążony. Sara ma rację – myśli z buntem, który dobrze zna i którego nie lubi – tego go nie sposób znieść: wszechogarniające przebaczenie, wszechogarniające współczucie. Bogu przystoi, człowiekowi nie, człowiek nie ma prawa wznosić się aż tak wysoko, właściwie to wyklucza ze wspólnoty ludzkiej bardziej niż zbrodnia; no oczywiście: usprawiedliwiasz zbrodnię. Nienawistny głos nieczystego sumienia. Nieczystego sumienia narodu. Stoi ciężki, zwalisty, ciemnoniebieska koszula wpuszczona w spodnie o niemal tym samym odcieniu ładnie kontrastuje z rudawymi nieco włosami, teraz pociemniałymi od potu, spodnie, zawsze trochę za obszerne przytrzymuje skórzany pas niedbale zapięty, obsuwający się nisko na brzuch, ale nie jednolitość ubioru, nie skórzany, prawie wojskowy pas, a gęstniejąca twardość spojrzenia sprawia, że ten czterdziestotrzyletni mężczyzna, który nigdy nie nosił munduru, przez chwilę wyglądał jak umundurowany, a zresztą być może Antoni nie musiał by przez tę chwilę walczyć z naporem przygaszonej zieleni grubymi pociągnięciami pędzla pokrywającymi ultramarynę, gdyby nie wstrząsające odkrycie sprzed godziny. – Chodźmy – powtarza kładąc rękę na ramieniu towarzysza, kładzie rękę na jego ramieniu ciepło, serdecznie, ultramaryna zapłonęła światłem, dobry poczciwy wojak Szwejk, wychynął zza butnej zjawy w kolorze feldgrau, Simplet warujący z nosem w kurzu drogi zrywa się ochoczo, jakby wyczuł, że niezrozumiały postój wreszcie dobiegł kresu, że wreszcie mu pozwolą przebiec szosę, uciec od samochodów bzykających natrętnie koło jego nieprzyciętych uszu, pozwolono mu, wpadł w pierwszą lukę, ciągnąc za sobą Manfreda jakby w obawie, że się rozmyśli. Antoni zostaje o pół kroku w tyle, idzie po gładkiej bitumicznej nawierzchni z uczuciem, że przekracza Rubikon, jest to uczucie irytujące, irytująco – pompatyczne, literacko – sztuczne, śmieszne po prostu wobec upojenia wypełniającego go od stóp do głów, kiedy szedł przez podwórzec starej berneńskiej farmy, wtopionej w lżejszy pejzaż kantonu Vaud, szedł beztroski, swobodnie, ogarnięty poczuciem własnej mocy, pewnością, że przekracza nieprzekraczalne, że – jak marzył o tym niejeden urzeczony wizją artysta – wchodzi w tworzony obraz, że zwyciężył; on Antoni Le Clef, lat pięćdziesiąt jeden nie praktykujący doktor medycyny, wzięty malarz kolorysta – zwyciężył w odwiecznym pojedynku twórcy ze Stwórcą, zwyciężył, gdyż podjął wyzwanie zawierzając urodzie psa – bo i on, wbrew temu co przypuszcza Manfred, zauważył przede wszystkim psa, a właściwie miał takie wrażenie jakby pies zauważył przede wszystkim jego, jakby od razu właśnie do niego przylgnął spojrzeniem, w którym nie było ani wrogości, ani czujności nawet, tylko przyjazna ciekawość. Jaki piękny – pomyślał Antoni. Boże, jaki piękny, głęboka dojmująca radość zaczęła wzbierać w nim jak śmiech; to, co tak bardzo zdenerwowało, zbiło z tropu Manfreda, Antoniemu w owym stanie szczególnego upojenia wydawało się najzupełniej naturalne, jasne, zrozumiałe, proste, oczywiste: piękny, czarny dog stał u drzwi swego domu i patrzył na przybyszy z przyjazną ciekawością. W całej jego postawie, zwłaszcza w nieporównanie szlachetnym uniesieniu głowy była godność i majestat, nic sobie nie robił z szarpiącego smycz, rozwścieczonego boksera, nawet –przypomina sobie Antoni zamyślonym krokiem pokonujący stromiznę drogi prowadzącej na szczyt wzgórza – nie patrzył na niego, tak, nawet nie patrzył na drugiego psa, patrzył wyłącznie na ludzi, na mnie, nie, nie wymyśliłem sobie tego, Manfred powiedział „nie przejdziemy”, a mnie się chciało śmiać, lęk w głosie Manfreda, chciało mu się śmiać, zuchwałym, a zarazem ufnym śmiechem, zrodzonym z wiary, której ciągle nie potrafił w sobie przezwyciężyć: cóż może grozić ze strony kogoś tak pięknego? Pomyślał „kogoś”, jakby myślał o osobie nie o psie, jakby myślał o kobiecie, nie myślał o kobiecie, w ogóle nie myślał idąc przez podwórzec farmy, szedł lekko, beztroski, w poczuciu własnej twórczej mocy, a każdy krok był coraz doskonalszym, coraz głębszym zanurzaniem się w tworzony obraz; uchwycić wyraz oczu psa, to bardzo ważne, najważniejszy akcent, wejść jeszcze głębiej, podejść bliżej, wchodził, podchodził, pies stał nieporuszony, nie cofnął się nawet o milimetr, nie odwrócił oczu wpatrzonych w człowieka, rysował się ostro, wyraźnie w plamie drzwi. Trzeba było niemal otrzeć się o niego, by do nich dojść. W którym momencie przestał być częścią obrazu? W którym momencie stał się nagłym, absolutnie niespodzianym zagrożeniem, nieprzewidzianą, absurdalną przeszkodą? Najpierw pojawił się – Antoni gotów był przysiąc – czysto twórczy malarski niepokój: czegoś za dużo, za ostra czerń może i od razu pokusa, tak bardzo stojąca w sprzeczności z nastrojem, w jakim do tej pory tworzył ten obraz: cofnąć się o kilka kroków, aby lepiej uchwycić całość, wyłowić wprawnym okiem to coś, co nagle zaczęło zawadzać, nie grało w całości, pokusa, żeby odsunąć się, cofnąć się, wyjść na zewnątrz, a pies był już o metr, o pół metra, mniej niż pół metra, czarna, pięknie sklepiona pierś, mocne, smukłe nogi w rozkroku, uśmiechnij się, okaż, że wszystko w porządku, że się nie boisz, uśmiechaj się, uśmie... Nie wiedział, nie wiedziałem – przypomina sobie Antoni, że uśmiecham się przechodząc obok psa, dopiero kiedy przeszedł p o c z u ł na swoich wargach ten dziwny, jakby przykurczony uśmiech, i rozpoznał go: cios pięści uderzającej po raz drugi w to samo miejsce odrzucił go wstecz, potężny cios, Antoni poleciał do tyłu, nie upadł, szedł, a raczej biegł przez opustoszałe, wymarłe alejki między barakami, odruchowo kuląc się przy każdym gwiździe zapowiadającym nową bombę, gwizd bomby cienki, coraz cieńszy, świdrujący, tak bardzo nie do zniesienia, że huk eksplozji był wyzwoleniem, jednostajny, dudniący szum motorów w niebie, ku któremu puste wieże wartownicze wycelowane były niby bezsilne, obnażone z maskującej protezy kikuty, nikt nie strzegł piekła, wokół którego szalało inne, bardziej spektakularne piekło, szlag ich trafia – myślał Antoni biegnąc, biegł wcale się nie kryjąc, choć znajdował się tam, gdzie nie powinno go być, nalot, ona miała rację, tylko w czasie nalotu można było poważyć się na ów zuchwały bezprecedensowy w dziejach obozu czyn, daj spokój bracie, to szaleństwo, głupia donkiszoteria, co cię obchodzi esesmański bękart, wytrzymałeś tyle, przetrwałeś, a teraz przed końcem chcesz zginąć, masz 18 lat, Antek, 18 lat. Miał 18 lat i po raz pierwszy w życiu był zakochany, nie wasza sprawa, odczepcie się, w czasie nalotu nic mi nie grozi, chowają się jak szczury, ani żywej duszy, a jeśli nawet, idę z pretekstem, służbowo, wykradnę dziecko, oddam jej i koniec, po wszystkim, biegł w gwiździe, łoskocie, pod dudniącym niebem, biegł radosny. Od baraku rewirowego, w którym znajdowały się odbierane matkom niemowlęta, dzieliło go może dziesięć metrów, a może nawet mniej, gdy zobaczył: na skraju grząskiej trochę po ostatnim deszczu żwirowanej alejki stał w mocnym swobodnym rozkroku obersturmfuehrer SS, na ziemi u jego stóp leżał pies, piękny, podpalany owczarek alzacki, leżał i patrzył na chłopaka w pasiaku z przyjazną ciekawością. – Piłeś kiedy Dorin z Féchy? – pyta Manfred. – Może piłeś, ale nie tu w Féchy, a to różnica. Wino najlepiej pić w miejscu, gdzie jest produkowane. Wiesz, że wino z Allaman inaczej smakuje już w Lozannie? Podobno to kwestia transportu. Dorin w Mon jest odrobinę słodszy, w Vinrel gorzkawy, w Féchy lekko owocowy. Głos z wyczuwalną zadyszką rozdziera wielką ogłuszającą ciszę, która wchłonęła, zmiksowała zgiełk alianckiego nalotu i zamknęła się wokół biegnącego żwirowaną alejką chłopaka. Antoni słyszy najpierw tę zadyszkę i zanim pojął cokolwiek, najpierw dziwi się, że ta zadyszka, ten zdyszany, urywany oddech ciągle jest słyszalny, że nie zamiera jak krzyk zduszony brutalnie zaciskającą się na ustach ręką, jak zamarł w nim wówczas na trwającą wieczność sekundę zaskoczenia. – Wydaje się, że masz ochotę na pétit blanc du pays – mówi żartobliwie; przytomniał. Już tylko kilka kroków dzieli ich od placyku na szczycie wzgórza, Antoni mruga oczami, jakby blask słońca stał się intensywniejszy, ma twarz człowieka budzącego się ze snu, ale nie budzi się ze snu, to było inne wrażenie, dobrze mu zresztą znane: że drgnieniem powieki unicestwia świat, strąca w Nieprzejawione świat powołany do istnienia być może takim samym drgnieniem powieki, u początku Mantawary, kosmicznego cyklu; Wdech i Wydech Brahmy – myśli Antoni pokonując ostanie metry stromizny, Święte Księgi mówią o wdechu i wydechu, to chyba prawdziwsze, potężniejsza wizja, ale na swój prywatny, ludzki użytek wolał inną, bardziej malarską interpretację: oko unicestwia obraz: drgnienie powieki i rzeczywistość nakładająca się na rzeczywistość strącona znowu w nieprzejawiony, potencjalny stan, usypia czekając kolejnego Aktu Stwórczego, który wyłoni ją z mroku Kosmicznej Nocy, będącej dla człowieka po prostu nocą kompletnego zapomnienia. Rzeczywistość jednak, która nieoczekiwanie jakby odsłonięta spod późniejszego malowidła objawiła się Antoniemu kroczącemu przez zalany słońcem podwórzec starej farmy, nie dała się tak łatwo unicestwić, toteż malarz ucieszył się, że oberża w Féchy jest, ku rozczarowaniu Manfreda zamknięta. – Wiesz – rzuca nagle – chyba zaczynam pojmować najgłębszy sens tej starochińskiej legendy o Wu-Tao-Tsu, artyście, który wszedł do tworzonego przez siebie obrazu i znikł. Manfred, który przez małe kwadratowe szybki usiłuje zajrzeć do ciemnego wnętrza oberży, odwraca się zdziwiony. W jego oczach pojawia się zrozumienie. – Ach, to dlatego zapomniałeś, że nie boisz się psów. Miałeś wrażenie że... – Że wchodzę w obraz, tak – kończy Antoni. I – uśmiecha się lekko – naprawdę wchodziłem. – Wiesz – podejmuje po chwili milczenia – on po prostu był nie dość artystą. – Ten Wu-Tao-Tsu?Antoni przytakuje głową. – Nie dość twórcą, powiedzmy – prostuje. Prawdziwy twórca –ciągnie kierując się ku obiegającej kościółek alejce – zawsze, choćby nie wiem jak głęboko wchodził w dzieło, pozostaje na zewnątrz. Ono jest w nim zawarte, ale nie on w nim. Jest tylko częścią jego wnętrza. Tworzy, że tak powiem kątem siebie, rozumiesz? Dlatego nie grozi mu unicestwienie, dlatego źródło ciągle bije. Chęć znana każdemu twórcy, żeby „wejść w obraz” stanowi być może przejaw instynktu śmierci właściwego całej rasie ludzkiej. Na wszelkie sposoby próbujemy umknąć sensowi, który wydaje się nam koszmarnym bezsensem. Wiesz, stary, czym jesteśmy? Jesteśmy częścią wewnętrznego życia Boga, tak. – Przemówienie, rzec można, bardzo „na miejscu” – mówi Manfred przykładając na płask dłoń do rozgrzanej kamiennej ściany kościółka. Ze szpar między kamieniami wyrastają drobne, liliowe kwiatki. – Nie myślałem o Bogu tego kościoła – mruczy Antoni bynajmniej nie podrażniony. Myślał głośno, ale w roztargnieniu, jakby niezupełnie świadom faktu, że mówi, słowa przelatywały nad głębią skupienia. Skupienie, twórcza kontemplacja, stan, gotowość; jeszcze tworzył pejzaż z psem. Światło, już wiedział skąd tyle światła. Illumination. Wiedział, że namaluje ten obraz. Siada na ławce za kościółkiem, wyciąga nogi i opiera je o żelazną balustradę ogrodzenia. – W tym kraju zawsze są ławki tam, gdzie powinny być –stwierdza patrząc w zadumie na wspaniały pejzaż rozpięty na szczytach Alp jak na gigantycznych stalugach. – Naprawdę nigdy tu nie byłeś? – pyta Manfred. Mieszkaliście przecież tak blisko. – Jakoś nie zawadziliśmy. Gdybym wiedział, że osiadłeś tutaj...Manfred spogląda na zegarek. – Muszę się spotkać z jednym winogradnikiem. – Idź. Zostanę. – Trafisz? – Trafię. Stąd widać wszystko jak na dłoni. – Ale, ale, byłbym zapomniał. Jean-Pierre dzwonił. Przyjeżdża oczywiście. To na razie. Adieu. Odchodzi, Antoni nie patrzy za nim. Jean-Pierre Durgniat. Pierwszy mąż Sary. Przyjaciel. Pejzaż z psem zafalował jak fatamorgana i znikł. Raz, dwa, trzy, trzy wstęgi szos w polu widzenia, ta trzecia – autostrada. Którą samochody suną tak wolno. Przesuwają się majestatycznie, dostojnie, napuszone, nadęte. Małe, duże. Kolorowe plamy wybłyskujące w prześwitach zieleni. Żółta i od razu widzi Sarę, w beżowej bluzce, mankiety długich rękawów ciasno opięte wokół wąskich nadgarstków, brązowe włosy w lśniących puklach, uparty, irlandzki podbródek, cień dołeczka w pełnych policzkach, bo uśmiechała się jadąc, bezwiednie, może nawet nuciła szczęśliwa, taką ją widział po raz ostatni, też wtedy siedział na ławce, szosa była blisko, ale nie autostrada, więc zdążył zobaczyć to, co zobaczył, cień uśmiechu, szczęśliwe nucenie już może sobie dopowiedział przedtem, lub teraz, teraz siedzi na ławce, szosa jest daleko, w dole, za winnicami, za innymi szosami, autostrada, a wozy suną jak powozy tak widziane z daleka, z góry i już inny czas, inna epoka, inny film. Antoni zdejmuje nogi z balustrady, mocniej wpiera się plecami w ścianę kościółka. Żółta plama, która mogła być samochodem Sary dawno przesunęła się w kadrze, ale Antoni ciągle śledzi wzrokiem obcą znajomą postać – młodą kobietę w beżowej bluzce (czemu tak nie twarzowy kolor?) i zastanawia się czy ciągle trzyma w domu ten tandetny obraz z zasuszonych kwiatów, który Santos przywiózł jej z Hiszpanii, przyniosła do domu, rzuciła w kąt, a potem, po śmierci Santosa powiesiła go w jego, Antoniego pokoju! Możliwe, że jeszcze ma ten obraz. I ciągle nie wie, że pusta fiolka po proszkach z etykietką Clinique de Nantes znajduje się w portfelu Antoniego. Dzięki temu napisowi policja kantonalna zdołała zidentyfikować samobójcę, który zameldował się w hotelu pod fałszywym nazwiskiem. Nie znaleziono przy nim żadnego bagażu, żadnych dokumentów. Tylko opróżnioną fiolkę z etykietką kliniki w Nantes. Santos zatarł wszelkie ślady poza tym jednym. Wystarczyło. W Nantes bez trudu ustalono, że samobójca nieznanej narodowości, to pacjent kliniki odratowany po pierwszej próbie samobójczej, wypisany i leczony ambulatoryjnie przez dr Sarę Le Clef. Przeoczenie? Podświadoma niechęć do anonimowej śmierci? Czy cios wymierzony w Sarę? Ona to odczuła jako cios. – Po raz pierwszy pacjent zabił mi się w czasie psychoterapii – powiedziała, kiedy zaalarmowany tonem jej listu, jego dziwaczną, zagadkową treścią przerwał swój coroczny pobyt w Bau Vallon – do niedawna jedynego miejsca, gdzie czuł się u siebie, gdzie czuł się sobą. Nie powiedziała, który pacjent. Ale Antoni od razu odgadł, że to Santos. Dodała jeszcze, że ów pacjent odebrał sobie życie w jakimś obskurnym lozańskim hoteliku, że nie znaleziono przy nim nic poza fiolką po proszkach, które mu zapisałam, na fiolce była etykietka Clinique de Nantes i w ten sposób trafili do mnie. Widziałam go parę dni wcześniej – ciągnęła obracając w palcach, które nie drżały, małżeńską obrączkę – przyjechał z Lozanny, zdziwiłam się, bo to nie był jego dzień. Zaczepił mnie na korytarzu, chciał czegoś ode mnie, ale wiesz... usztywniałam się, bo miałam dla niego uczucia pozaterapeutyczne, zbyłam go i odszedł, a może właśnie wtedy... Rozmawiałam potem z jego bratem. Byłam jedyną osobą, której Santos tyle powiedział o sobie, o swoim dzieciństwie. Zaufał mi. Zaufał ci, ale prawdę powiedział ci tylko wówczas, kiedy usiłowałaś nawiązać pierwszy kontakt z odmawiającym życia; urodziłem się w piekle – rzucił szorstko, zapytałam skąd pochodzi i wiesz, wtedy odezwał się po raz pierwszy, urodziłem się w piekle – powiedział i odwrócił głowę. Znał prawdę! A to mogło oznaczać tylko jedno: że matka, ta prawdziwa, nie straciła go z oczu, że się spotkali. Ale w jaki sposób mógł od niej tę prawdę wydobyć? Co mogło ją skłonić do tego strasznego wyznania: jesteś hitlerowskim bękartem? Czy po to go z narażeniem własnego i cudzego życia ocaliła? Dlaczego go potem oddała? Antoni odchyla głowę do tyłu i przymyka oczy. Znowu to pragnienie: odnaleźć ją. Podnosi się w nim, podpływa. Antoni czeka na spazm. Zdziwiony otwiera oczy; spazmu nie było. Tylko ból, nie taki ostry dojmujący jak w pierwszych latach, głuchy, stłumiony, z domieszką melancholii. W pierwszych latach, kiedy szukał jej rozpaczliwie po rozległych, poczerniałych zwaliskach powojennej Europy, ból ostry, tnący, właściwie nie ustający ani na chwilę, później, gdy gasła nadzieja, dopadał atakami; zawsze ten sam wstrząs jak spazm nagłej, dzikiej rozkoszy unicestwiającej rzeczywistość, unicestwiający czas. To nie prawda, że ty wróciłeś z obozu – powiedział Jean-Pierre tamtej nocy sprzed trzech lat, gdy Antoni powiadomił go o swej dojrzewającej decyzji rozstania z Sarą – wcale nie wróciłeś i co ważniejsze – wcale nie chcesz wrócić – powiedział z ową bliską jasnowidzenia przenikliwością większości pisarzy, która jak wszystkie dary bogów uniemożliwia życie, obraca się przeciw życiu, służąc dziełu jedynie. Antoni przypomina sobie te słowa – Jean-Pierre wypowiedział je zresztą, nie po raz pierwszy – i od razu jak echo przybiegają inne, te sprzed kilkunastu dni: jedziesz do niej! Owszem, rozwiodłeś się, ale tak naprawdę nigdy się z nią nie rozstałeś. Spójrz, ty żyjesz jak w muzeum! Wszędzie pełno relikwii z czasów waszego wspólnego życia. Jedziesz do niej. Rocznica waszego ślubu! Świadomie wybrałeś ten termin. Wybrałeś! Antoni pochyla się do przodu, splata ręce. W tym nieświadomym, od paru miesięcy charakterystycznym dla niego geście, jest cierpliwość i udręka. Ma w tej chwili tę swoją twarz, o której Sara mówiła, że ją w każdym razie, ale na pewno nie tylko ją, przyprawia o taką wściekłość, iż mogła by go rozszarpać na kawałki, uduchowioną, niewyobrażalnie wyrozumiałą, niewyobrażalnie daleką twarz hinduskiego guru, ale w sposobie, w jaki splótł, nie wiedząc o tym, ręce oprócz cierpliwości, która pasuje do tej twarzy, jest udręka zdradzająca niepokój, rozdarcie. Tak siedzący, na szczycie wzgórza, pod kamienną ścianą starego kościółka wieżą cienką i spiczastą jak tyczka – podpora raczkującej winorośli – celującego w bezchmurne, promienne niebo, poddany do przodu, jakby chłonący migocącą w mgiełce upału przestrzeń, której góry ponad błyskiem jeziora nie zamykają, bo zdawały się płynąć niby olbrzymia, spiętrzona fala – zarazem przez nią wchłaniany, wygląda na człowieka pogrążonego w bolesnej niemal kontemplacji widoku, jaki rozciąga się przed jego oczami, szczególna jednak, jak gdyby przyczajona nieruchomość spojrzenia świadczy o tym, że patrzy nie widząc, że widzi co innego: na stalugach Alp pojawia się nowy obraz, polski pejzaż, prosty, czysty w rysunku, bezpretensjonalny, niewypowiedzianie swojski: kilka sosen, wysokich, strzelistych, drewniany dom pod sosnami w kolorze ich zabarwionych czerwono światłem zachodzącego słońca pni, drewniany płot, za płotem kępy krzaków w żółtym piachu, wiosennie-zielone, zlewające się w skłębiony wał tam, gdzie faktura rozpiętego między krzakami powietrza, jakby nasyconego chłodną wilgotnością pozwalała domyślać się rzeki. Antoni przytrzymuje ten obraz powiekami, walczy z ich drganiem, które rozdziera obraz podsuwając bezlitośnie coś, co pod spodem, coś, co wewnątrz i na zewnątrz też zresztą: twarz młodej czarnowłosej kobiety, ściągniętą bólem. Walczy, ale napór jest silniejszy i oto ma już w ramionach wstrząsane płaczem niewiarygodnie szczupłe ciało; jak schudła, ona naprawdę straszliwie cierpi, po co, przecież ja, zrozum, ja nawet nie pamiętałem o tej rocznicy, muszę jechać teraz, bo właśnie teraz dostałem ten telegram, spójrz, czytaj, jedyna przyczyna, nie ma innej, zrozum! – Zrozum! – szepcze błaganie i słyszy, że mówi, choć to jest ledwo słyszalny szept, drgnienie warg jak we śnie, usłyszał, a może zobaczył, w każdym razie na pewno w chwilę potem widzi swoje splecione ręce i – zupełnie już świadomie – widzi pejzaż z sosnami, przesłaniający Alpy, przesłaniający dobrze w drugim planie widoczny pejzaż z psem, nawet pejzaż z psem, przesłaniający wszystko. Patrzy na Alpy i widzi Urle. Jest w przededniu osiągnięcia celu, który określał jego życie od momentu, gdy w gromadzie ludzkich cieni wyszedł za bramę pośpiesznie likwidowanego obozu, któremu to celowi całe swoje późniejsze życie podporządkował, którym – aż do tej chwili było to prawdą – bez reszty żył. A w tej chwili myśli tylko o jednym: jak bardzo, cóż z tego, że mimowoli, zranił Hankę – że ją tak głupio, tak głupio, stracił. Ruchem zdradzającym wzburzenie sięga do kieszeni, wyjmuje z portfelu blankiet telegraficzny i czyta – po raz który? „Agencja Detektywistyczna Pierre André Nicole SA. Monsieur Antoni Le Clef. Pologne. Natrafiliśmy na ślad. Stop. Natychmiastowy przyjazd konieczny”. Przyjechał. Za kilkanaście godzin, jutro, będzie wiedział. Ale przeszłość, która przez lata całe była jego teraźniejszością, jego pierwszym planem, usunęła się nagle i niespodziewanie jak ziemia nagle i niespodziewanie usuwająca się spod nóg wytrwałego, niezmordowanego w marszu piechura. Nagle i niespodziewanie? Stary, przypomnij sobie ten telegram. Radość i szok, ale i cette grande, grande malaise, podnosząca się gdzieś od dna, jakiś kontrprąd, rzeka w rzece, świadomość, że dzieje się coś, czego już właściwie nie chcesz, że już tylko siła rozpędu niesie cię torem, z którego w rzeczywistości zboczyłeś, który przestał być torem głównym? Rysuje ten znak zapytania. Patykiem w drobnych kamykach grubą warstwą wypełniających ścieżkę obiegającą kościółek. I jeszcze rama wokół, okrągła. Widzi to w kolorze. Biała tarcza obrzeżona czerwonym szlakiem jak drogowy znak zakazu: zakaz wjazdu, ale w środku pytajnik modyfikujący znak, nadający mu inny, jaki, sens. Zakaz stawiania pytań? Pytajnik leży w poprzek, czerwony. Zakaz zadawania pytań od strony ruchu. Czubkiem sandała rozrzuca kamyki, zaciera rysunek. Robi to powoli, jakby z namysłem, ale twarz ma pustą, starą. Znowu odchyla się do tyłu i opiera głowę o ścianę kościółka. Ciepło nagromadzone w kamieniach, jakby wysuszone upałem zdawało osypywać się z suchym szelestem; taki szelest sucho, szkliście podzwania w rozpostartym ogonie podrygującego w miłosnej ekstazie pawia. Kokieteryjna wspaniałość tego ogona i nieme, nieśmiałe błaganie maleńkiej, jaskrawo niebieskiej postaci – tak pomyślał: postaci. Patrzą na ogon i mówią: puszy się. Paw się puszy, puszy się jak paw, a on taki maleńki, taki cały „na paluszkach”, mimozowato delikatny, maleńka, wytworna, przerafinowana dama, która drży przerażona brutalnością miotającego jej kuperkiem popędu. W pokoju Hanki pawie pióra na ścianie. Ludzie kręcą głowami, to niedobrze mówią, to wróży nieszczęście, śmierć, wyrzuć, niech pani wyrzuci pani Hanko, a przecież przy czapeczkach wesołych Krakusów pawie pióra; „kupię sobie pawich piór, złoty malowany dwór, kupię sobie cały świat. Mój jest świętojański kwiat”. Na scenie starej strażackiej remizy szczupły chłopiec o pałających, bardzo ciemnych oczach recytuje patetycznie, śniada trochę cudzoziemska twarz w łunie rumieńca; „mój jest świętojański kwiat” i dalej toczy się akcja aż do tragicznego finału, chłopiec blady, przygaszony wyznaje głosem zdławionym, przerywanym: nie chcę ja już... pawich piór...na nic malowany... dwór. Klęską dla mnie cały świat. Przepadł... Świętojański... kwiat”. Jeszcze jeden obraz. Miałem kiedyś pałające oczy dziewczyno, długo miałem, podobno nawet w obozie, a co ja teraz tobie dam, nie trzeba płakać. Może lepiej, że zdobyła się na taką decyzję, że zerwała. Pewnie lepiej. Malować. Namalować pejzaż z psem. Strzępki myśli, strzępki kolorów, strzępki obrazów, oto co składa się na obraz życia jednego człowieka – Dyktuję: Nazwisko – Le Clef Imiona – Antoni Frederick Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki – Louis, Eugenia Łazicka Data urodzenia – 11 sierpnia 1926 Miejsce urodzenia – Warszawa Narodowość – francusko-polska Obywatelstwo – francuskie Stan cywilny – wolny (rozwiedziony) Zawód – artysta malarz Miejsce zamieszkania – Mahé, Báu Vallon, Seszele Rysopis: wzrost – 187 cm oczy – piwne włosy – szatyn znaki szczególne – znamię w kształcie sporej, czerwonej rybki między czwartym a piątym żebrem, o s t a t n i e s k r e ś l i ć , przepraszam przyplątało się z innej fiszki, dyktuję: znaki szczególne – brak – Au secours! Secorro! Krzyk jak dzwon na trwogę. Wołanie o pomoc. Namalować ten krzyk. Namalować słyszalne. Malować. Czy zostałby malarzem, gdyby nie to wołanie o pomoc? W jakim kolorze było? Słyszy to wołanie, wysoki, dziewczęcy głos, głos, który niby oszalały z przerażenia ptak trzepocze w huku spadających bomb, nieustającym, złowrogim dudnieniu nieba. Słyszy dziś równie wyraźnie jak przed trzydziestu trzema laty, kiedy stał w opustoszałej alejce cichego, jakby wymarłego obozu, stał otwarcie zuchwale tam, gdzie nie powinno go być, upojony własną odwagą, świadomością absolutnej bezkarności, pewnością zbliżającego się wyzwolenia, słyszy, ale dziś po raz pierwszy nie zobaczył twarzy. Widziana w błysku, bo przecież ledwo rzucił okiem cały skupiony na niewiarygodnym zadaniu – przyjmowania małego ciałka, które wyślizgiwało się spomiędzy rozwartych, napiętych z wysiłku ud rodzącej, zapadła weń głębiej, niż inne, późniejsze jej twarze, i zawsze, do tej pory, do dzisiejszego dnia, przybiegała razem z krzykiem. Teraz usłyszał, ale nie udaje mu się zobaczyć nic poza czerwonym znamieniem w kształcie sporej nieforemnej rybki, które – rzecz osobliwa – nałożyło się na pień sosny; widzi proste, smukłe pnie świecące czerwono w łunie zachodzącego słońca, a znamię – znak szczególny – o ton czerwieńsze niż kora przyssane jest do pnia jednej z nich, tej trochę w głębi, no tak, między czwartym, a piątym żebrem, mógł policzyć takie się to dziecko urodziło chude, znamię wydawało się monstrualnie wielkie, tłuste jak nażarta pijawka, która rozwijając się równolegle z płodem piła krew i soki żywotne nie dla niej przeznaczone, co komu przeznaczone zresztą. Antoni porusza się, zmienia pozycję. Pejzaż z sosnami faluje. Drgnienie powieki, zmiana pozycji i obraz faluje, faluje, wszystko płynie i po raz tysiączny wchodzisz do tej samej rzeki, aż za tysiąc pierwszym wyrzuca cię na brzeg i już nigdy nie wejdziesz – do tej samej. Co oznacza śmierć. Albo życie. Co zależy być może od tego czy słowa znaczą. Śmierć. Życie. Pejzaż z psem. Pejzaż z sosnami. Na sośnie, czwartej z brzegu czerwone znamię powiększa się w oczach, puchnie, za chwilę odpadnie, albo tryśnie czerwoną farbą. Pies nie może być tak agresywnie czarny. Agresywna czerń esesmańskiego munduru; że też zapomniał tego essesmana i jego psa! Kompletnie wymazane z pamięci, tylko ten lęk niemal fobiczny przed dużymi psami, dla którego znalazł racjonalne, ale nie przekonywujące wytłumaczenie. Teraz wie. Narodziny fobii przechwycone in flagranti. Może po to, aby mógł namalować pejzaż z psem. To będzie dobry obraz. Właściwie można by go rozpocząć już dziś. Dlaczego nie. W atelier, które Manfred urządził Herbertowi, swemu mieszkającemu w Niemczech Zachodnich bratu malarzowi, a które przez lwią część roku służyło jako domek gościnny dla licznych gości zjeżdżających do Allaman, było wszystko co potrzeba. To Manfred, skręcający właśnie w boczną drogę, przecinającą zieleń pól równolegle do torów kolejowych, ma przed oczami – rzecz wcale nie tak bardzo osobliwa – twarz rodzącej w obozowym baraku dziewczyny. Manfred idzie tą ścieżką rzuconą w bok pod kątem prostym jak sprężyste ramię gimnastyka (Simplet– szczęśliwy – pędzi przodem długim, równym kłusem wolnego stworzenia), myśli o Antonim. Schodząc ze wzgórza ku Féchy-dessous też myślał o nim. Ale myślenie o kimś jest prawie zawsze myśleniem o sobie; idąc przez bezruch upału i niedzieli cały czas myśli o sobie. Upalny maj 1977, w drodze, gdzieś między Féchy a Allaman. (Może maj nie był upalny w tym roku, ale nic to proszę państwa nie szkodzi). Nazwisko – Wolfensberger Imiona – Manfred Imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki – Erwin, Hildegrade von Bordwehr Data urodzenia – 8 kwiecień 1936 Miejsce urodzenia – Budziejowice... Czechosłowacja Narodowość – niemiecka Obywatelstwo – niemieckie Stan cywilny – żonaty Zawód – architekt Rysopis: wzrost – 188 cm włosy – ciemnoblond oczy – niebieskie znaki szczególne – brak Miejsce zamieszkania – 1165 Allaman, Suisse Allaman. Szwajcaria. Manfred mieszka tu od czternastu lat, ale ciągle nie czuje się u siebie. W Niemczech też nie czuje się u siebie. Nigdzie nie czuje się u siebie, Niemiec bez ojczyzny, bardzo niemiecki Niemiec. Człowiek. Spokojny, silny, opoka. Ponad którą Sigrid, jego dziewczęca żona tańczy, tańczy ledwo muskając skałę czubkami palców. Ulatuje bezpieczna, wiruje, czaruje. Bezpieczna; Manfred jest. Jest duży, otwarty dom, ogród kwietno-warzywny, dwoje dzieci, bez gosposi. Sigrid sama. A jeszcze – teatr marionetek; Sigrid pisze sztuki, robi lalki, gra. I inne. Wszystko w tańcu. Sigrid Wolfensberger, sopran. Silny, dźwięczny głos. W chórze trochę wystaje. Co nieustannie ma jej za złe dyrygent, kompozytor klawesynista Jean-Luc Perrot, prince charmant, zły duch niejednego domowego ogniska. W tym własnego. W roku 1946, gdy powojenni Niemcy bardzo głośno cieszyli się z klęski Hitlera, szczęśliwego zakończenia „niesprawiedliwej” wojny i kajali się na wyścigi bardzo gorliwie wypatrując belki w oku bliźniego swego, w małym bawarskim miasteczku Sigrid, córka przesiedleńca z Polski dr Joachima Wize, obrzucana podobnie jak jej rodzeństwo kamieniami i wyzwiskami przez miejscową ludność, trzymającą zgodny front przeciw przybyszom (nie bez powodu was wyrzucili, precz od nas bandyci) biegnie do lasu, tuli zapłakaną twarz do drzewa i butnie, z rozpaczą śpiewa „Deutschland, Deutschland über alles”. Ma wówczas pięć lat. Sigrid również nie czuje się u siebie w Szwajcarii (choć Allaman nie był by bez niej tym, czym jest). W Niemczech jeszcze bardziej obco. Antoni Le Clef widzi ją zawsze w jasnym kolorze, ciepła różowość marmuru. Herbert Wolfensberger niemal w każdym ze swych olbrzymich androgynicznych płócien umieszcza jej długie, smukłe ciało, najczęściej nagie, ale nie tylko. Antoni wstaje i siada z powrotem. Chęć malowania, która spadła nań nagle, z samego środka luźno płynących myśli-obrazów, dojmująca, pociągnęła go do przodu, ale szarpnięcie i leci do tyłu jak pies przyhamowany w biegu przez ostry nacisk smyczy. Antoni siada z powrotem, smycz jest w nim, a może owinięta wokół ręki Manfreda; Manfred już pewnie daleko, dziwi się czemu przyjechałem tak niespodziewanie, niezapowiedziany, nie wie, że z Polski, nic nie wie o Polsce, że tam jeżdżę tak często, że kupiłem dom w Urlach, dlaczego w Urlach, że mam w Polsce kogoś, wie tylko Jean-Pierre. Manfred nie wie, nie pyta, nigdy nie zapyta. Antoni myśli teraz o Manfredzie, bo Manfred myśli o nim. Nie jest jeszcze tak bardzo daleko, idzie niespiesznie jakby wcale nie był umówiony, jest umówiony, na pewno się spóźni, albo w ogóle nie przyjdzie, a przecież taki punktualny, zawsze przychodził na czas; ledwo ów nieznajomy, młody mężczyzna rozłożył na twardym piasku swój duży blok rysunkowy Manfred już jest, ukryty w riasowym zagłębieniu jak w okopie, patrzy, ma czternaście lat, widok ujrzany przypadkowo przykuł go do tego stopnia, że ten dyskretny, poważny chłopiec zadając sobie gwałt, zadając gwałt swej otwartej, nie znoszącej wścibstwa, rycerskiej naturze, przychodzi tu co dzień, ukradkiem i z ukrycia podgląda nieznajomego, który z pewnością szukał samotności w tym dzikim, trudno dostępnym zakątku bretońskiej plaży, łatwo się tego domyślić, nawet jeżeli ma się tylko czternaście lat. Dziwaczny rytuał ma w sobie coś ze świętego misterium: młody, chudy mężczyzna kładzie wprost na piasku blok rysunkowy, z dużej tekturowej teczki wyjmuje rysunki – szkice węglem, rozkłada je wokół zawsze w tej samej kolejności, czasem myli się i zmienia, brzegi zabezpiecza kamieniami, by nie uciekły w wietrze od oceanu, wpatruje się w nie długo, długo, z twarzą ekstatyczną i bolesną, czasem coś szepcze, czasem jakby płacze, targa gęste ciemne włosy, potem wyjmuje czysty arkusz bristolu i rysuje zamaszystymi, somnambulicznymi ruchami nawiedzonego, robi jeden, dwa szkice, szybko, jak pod przymusem, chowa je do teczki, a raczej wrzuca jak gdyby budziły w nim niechęć, obrzydzenie, schowawszy siada na kamieniu, obejmuje rękami kolana i patrzy jakby ku Saint Malô doskonale stąd, z zakola rzeki Rance widocznego, w jakiś czas potem składa rozłożone na piasku rysunki, składa staranne, pedantycznie i odchodzi, zawsze o tej samej porze, jak zawsze o tej samej porze przychodzi. Manfred dostrzegł go przypadkiem. Spędzał te wakacje ze swoim starszym bratem Herbertem, któremu pewna ekscentryczna księżna – wielbicielka młodego, gniewnego talentu dała klucze od swego, równie jak ona ekscentrycznego rzadko odwiedzanego domu, Herbert zamknięty w sobie, nie do opisania zmieniony, ponury, całymi dniami malował, a Manfred całymi dniami kręcił się w pobliżu małej, morskiej stoczni, jednej z wielu malowniczych morskich stoczni, jakie spotyka się w Bretanii u ujścia rzek, na piasku kotwice, kable, liny, zapach drewna i odpływu, morskich porostów, hałas maszyn w hangarach, cieśle okrętowi budują nowe statki, zakole rzeki, woda zielona jak wnętrze ostrygi, ściągnięte na ląd, podparte z każdej strony, nakryte brezentem różnokolorowe kadłuby. Mihinic, Bretania, rok 1950, pięć lat po wojnie, Saint- Malô najpiękniejszy port na zachodnim wybrzeżu Francji jeszcze dźwiga się z gruzów, nowe kutry wychodzą w morze z Zatoki Rance, lśnią w słońcu, ile swobody w rozpostartych, nabierających wiatru żaglach, chłopiec patrzy, marzy o tym, że będzie projektował statki, najpierw to. Już nie pamiętał, nie pamięta dlaczego tamtego dnia poszedł inną trasą, co zapędziło go między dzikie skały i głębokie riasowe rozpadliny. To był długi marsz, szedł i szedł, możliwe, że uciekał od ściągniętej, starej twarzy Herberta, może szukał wśród skał i piasku tej jego twarzy, którą wojna zabrała, by nigdy nie zwrócić, choć Herbert wrócił, nie pamięta, pamięta że wzmagał się wiatr, nordwest krzesał z morza krótkie zielono-białe fale. Gdyby nie wiatr – myśli Manfred idąc ścieżką wśród zielonych pól gdzieś między Féchy-dessous, a Allaman – pewnie bym rzucił okiem i przeszedł, albo podszedł, gdyby, pogoda psuła się szybko, w ogromnych szarych chmurach niknie Saint–Malô, gwałtowne, nagłe uderzenie nordwestu omal nie przewróciło chłopca, w wietrze zawirowały mewy, nie, nie mewy. Białe karty papieru zakotłowały nad skałami, lecą, jedna prosto w Manfreda, uderza go w twarz, oślepia, przylgnęła jak maska, zrywa i cios, potężniejszy niż uderzenie wiatru: Manfred trzyma w ręku rysunek, czarno-biały. Teraz nie musi trzymać aby widzieć to, co wtedy zobaczył, wstrząs nie dlatego, że nigdy nie widział nawet na ilustracji czy rysunku rodzącej kobiety. Jej twarz. Pomógł zbierać, ale tego jednego nie oddał, od razu spostrzegłem, że jednego brakuje, byłem pewny, że schował, nie wiedziałem, że mnie potem podglądał, choć trochę dziwiłem się, że przyprowadził Herberta dopiero po paru dniach, gdyby nie Herbert, czy byłbym malarzem, to jest gdyby nie Manfred, tamto lato w Bretanii – ogromna, płowo złota chmura, dlaczego nie powiedziałem nic o telegramie? Nie musiał mówić, obrazy krążą w powietrzu, choć powietrze nieruchome od upału, znowu kartka bristolu w twarz Manfreda, idzie, wysokie czoło zmarszczone od zapatrzenia myśli, nie pyta siebie dlaczego w tej właśnie chwili, tej majowej niedzieli idąc na spotkanie z winogrodnikiem Mayerem widzi to co widzi; proste: jest Antoni – kamień w wodę, koła rozbiegają się szeroko. Antoni z samego środka bolesnej tajemnicy wojny. Herbert i Antoni, a przecież ta wojna była. Jestem Niemcem; do dziś nie rozumie dlaczego musiał wtedy powiedzieć to nieznajomemu na plaży. Te rysunki, na wszystkich ta sama dziewczyna, dziecko-kobieta, taka chuda, szkielet prawie, może dlatego, że nie śmiałem zapytać kto, gdzie, może przeczułem-rozpoznałem, szczegóły tła ledwo-ledwo zaznaczone, ale wystarczyło parę kresek rzuconych ręką mistrza, by domysł i udręka, to bolesne słodko- gorzkie ssanie, przyciąganie-odrzucanie, pole magnetyczne zmuszające pszczoły do tańca, ptaki do lotu po wytyczonej trasie, instynkt, który kieruje-naprowadza, kto jest odpowiedzialny za wojnę, my Niemcy mamy to we krwi, ja nie mam, mnie wszczepiono w serce kawałek magnesu i wybiłem się z trasy, chciałem wiedzieć, jak bardzo dziesięcio-czternastoletni chciałem-nie chciałem wiedzieć, chciałem, dziękuję, Antoni Le Clef. – Manfred Wolfensberger – Manfred ujął wyciągniętą przyjaźnie rękę – jestem Niemcem – dodał – chwila, którą oczy Antoniego nasycały ciepłą brązową barwą. – Mój brat też jest malarzem. – Nie jestem malarzem – stwierdził Antoni, jego oczy dopiero teraz pociemniały, jakby powleczone gęstniejącą, niezrozumiałą (bo dlaczego dopiero teraz) wrogością, nordwest znowu uderza, tym razem ze wzmożoną furią, zimno. Antoni skulił się uskoczył za skałę. Antoni z teki wyjmuje jeszcze jeden rysunek, portret. – Chcesz mi pomóc? – spytał, Manfred przytakuje głową urzeczony (słodko-gorzkie ssanie, przyciąganie-odrzucanie) – gdybyś kiedy spotkał tę dziewczynę, zapamiętasz? albo nawet bardzo podobną, daj mi znać, wszystko jedno kiedy i gdzie by to nie było, masz, pod tym adresem zawsze możesz zostawić wiadomość dla mnie, dopisuj: pour Antoni, nie, nie Antoine, Antoni, moja matka była Polką, Antoni po polsku, rozumiesz, ty rozumiesz dobrze po francusku? – Mieszkam w Aix-en Provence – powiedział Manfred. Od czterech lat – dorzucił, słowa, ciche zresztą odbijają się od pleców Antoniego, Antoni odchodzi, to jest nie do zniesienia, że odchodzi, a przecież nie sposób za nim biec. Manfred długo siedział w riasowej rozpadlinie, patrzył na ukradziony rysunek: dzika, dumna twarz dziewczyny z portretu zaciera się w jego pamięci, twarz rodzącej krzyczy w nim, ta sama, on jej szuka nie powiedział o dziecku, dlaczego nie szuka dziecka, czy to jego dziecko, czy umarło, czy... Ścieżka biegnie równoległe do torów kolejowych i do autostrady, rozgarnia zielone zboże, płynie. Po stronie torów, w głębi allamańska dzwonnica, „clocher du notre village”, Manfred uśmiecha się; słowa piosenki, którą Sigrid napisała, piosenka-motyw wielkiej amatorskiej rewii, również jej pióra, rewię wystawiono w dworcowej hali, jaki sukces, ludzie tak wesoło śmieli się z samych siebie, a w końcu sali naturalnie obowiązkowa buvette avec le petit blanc ou rouge du pays, santé, qu! il est bon notre Charly... pas? mais vouii, mais vouiiii, santé alors! Antoni, którego narastający upał wygonił wreszcie z widokowej ławki, ławki przy kościółku o wieży spiczastej jak tyczka wstając, jakby umyślnie pomieszał wszystkie rozpięte na stalugach Alp obrazy. Krążą nad głową Manfreda, układanka, kolorowe kartoniki płyną w powietrzu, wysoko, najszybciej opadł ten, gdzie wnętrze starej, strażackiej remizy i Manfred widzi halę dworcową, rewię pióra Sigrid (przy maleńkiej pomocy miejscowego poczmistrza), musi widzieć tę halę, remizy nie ma w jego wspomnieniach, nie wie o niej, wie o obozie, był tam, jest, przezywa tamten nalot, to na niego z brzemiennego ciężkim dudnieniem nieba spada ta miłość; najpierw gwizd ostry, świdrujący, rosnący, tnący, brzuch się rozdziera w potwornym huku, krzyk wypatroszonej ziemi, ziemia rozpęka się w przeraźliwym wrzasku gwałconej dziewicy, gwałcona przez dzikich, śmierdzących krwią ludzi, ach nie – to był essesmański burdel, na jedno wychodzi, gwałcą dziewczynę, a ona krzyczy au secours, secorro, secorro, wtedy, gdy to się działo na pewno nie krzyczała dumna Hiszpanka, krzyczała w dziewięć miesięcy później. Manfred chwyta ten krzyk – – wiecie, co mnie najbardziej zaskoczyło... poraziło? Że ktoś tam, tam wołał pomocy. Tak głośno, tak natarczywie jakby... no jakby miał do tego prawo, jakby mu się ta pomoc należała, a przecież tam... Nie, wy tego nie możecie zrozumieć – – Mów dalej, mów dalej. Antoni. Masz, napij się jeszcze. Dobre, z książęcej piwnicy. Santé. – Santé, Herbert, nie pij więcej, tobie nie wolno. – Mów. Jak się spotkali. Jak Herbert – fajka w zębach, ręce w kieszeniach – spokojnie podszedł, chodził od jednego rozłożonego na piasku rysunku do drugiego. Jak Antoni pobladł, jak z wyrzutem spojrzał na Manfreda. – Mój brat – powiedział chłopiec wytrzymując spojrzenie; musiał wytrzymać; ta chwila była oczyszczeniem. Jak stali naprzeciw siebie – podobni – ten sam wzrost, wysocy, chudzi, przygarbieni, młode-stare twarze, naznaczone, jak patrzyli na siebie – z namysłem, w skupieniu, rozpoznająco. Jak szumiało morze. – To dobre, co robisz, Antoni. Bardzo dobre. Dawno rysujesz? – Nie rysuję. Kończę medycynę. Żołądek ci nawala. – Kiepsko karmili w rosyjskiej niewoli. – Na pewno lepiej niż Niemcy w obozach. Zaprzyjaźnili się niemal natychmiast. Pewnego lata w Bretanii. Zeszłego roku w Urlach. Manfred jeszcze nie wie o Urlach. Antoni schodzi powoli ze wzgórza Féchy (Féchy–dessus), blisko muru oddzielającego winnicowe stoki od drogi; trochę tu cienia, kępy jasnoliliowych kwiatków przyssane do muru niby olbrzymie, nażarte owady, upał przyssany do karku, tylko znamienia, tego czerwonego, w kształcie sporej, nieforemnej rybki (między czwartym, a piątym żebrem), nie czuje – nie widzi, czyste, gładkie pnie sosen, pod sosnami dwa leżaki, młoda kobieta w czerwono-czarnym opalaczu, złota opalenizna ciała, cudowne cudowne ciało – jeszcze wtedy nie wiedział o bliźnie na brzuchu – czy miałaby takie tamta wychudzona, dziwne, nigdy nie myślałem, że ona miała ciało, a przecież miała, zbezczeszczone, czyste, miała, bo wydobył z niego to dziecko, o które później walczyła z zajadłą, niezrozumiałą zaciekłością. Hanka pod sosnami. Hanka. Jak się spotkali. Jak weszła do pokoju, wsunęła się, takie miał wrażenie – bezszelestnie, a jak gdyby w czarno-białym trzepotaniu (takie wrażenie), czarna spódnica, biała, spod czarnego bezrękawnika bluzka, bardzo ciemne, czarne włosy zwinięte w kok, stała, wstał, skurcz, spazm, cios: te oczy, t e oczy, chciał krzyknąć: Maria-Pia! Po raz pierwszy, choć już tyle miraży, tyle fałszywych olśnień, o mało nie krzyknął, po raz pierwszy o mało nie krzyknąłem imienia, ale po raz pierwszy nie przeżył następującego po olśnieniu rozczarowania, tego straszliwego żalu-bólu, nic z tego, tylko emocja, ściskająca gardło, dławiąca słowa, szalona, szalona emocja, a w niej to samo, był pewny. Hanka Uznaniecka (nie Hanna, nie Anna, Hanka, tylko tak). Autorka wstępu do katalogu wystawy dzieł Antoniego, prezentowanych po raz pierwszy w Polsce. Warszawa. Styczeń 1976. Jak się po raz drugi spotkali w Urlach. Urle, lato pod sosnami. Ona zakochana nie w nim, cierpiąca. On – ścigający cień. nieodwołalnie – tak myślał po rozstaniu z Sarą (fiasko ostaniej próby p o w r o t u ) odwrócony od życia. Jak było dobrze. Ta niewiarygodna harmonia. Jak żaby kumkały w rozlewisku nad Liwcem, jak szła cała w skowronkach szosą do Jadowa, jak pachniały akacje. Teraz ból. Teraz, choć nie wywołał go krzyk unicestwiający czas, choć w kieszeni telegram, choć jutro, może już jutro. Pies zaszczekał od stodoły, nie, nie Simplet, ale podobnie, więc już Simplet, już Manfred. Na ile czasu stracił go z oczu, na całe prawie życie – tamte wakacje w Bretanii i dopiero dwa lata temu. Antoni nie wiedząc o tym przyśpiesza kroku. Nagle złe samopoczucie, jakby czegoś zaniedbał czy nie dopełnił, dosyć, dosyć – mruczy. O co chodzi? Znowu oczy, czyje to oczy, nie chcę widzieć, za gorąco, dajcie mi wszyscy święty spokój. Stół. Duży, dębowy. Butelka burgunda, ponad butelką oczy, nie, to nie te, oczy w kącie, chłopiec zapomniany w kącie, czy zapomniany; Antoni nie udawaj. Wiedziałeś. Wiedziałeś, czym to dla niego musiało być. Nie wiedziałem, po prostu opowiadałem, bo Herbert, ale te oczy zauważyłeś, zapadły w ciebie. Manfred ma teraz inne oczy. Mniejsze, chciało by się rzec uszczuplone kosztem ciała. Ciało rozrosło się, obrosło tamtego chłopca, który zapomniany w kącie siedzi i słucha. – Mów dalej. Mów dalej Antoni. – Nie pij więcej Herbert.Ci dwaj, tacy podobni. Z samego środka bolesnej tajemnicy wojny. Ten Polak...Życiorys:Urodziłem się jedenastego sierpnia 1926 roku. W Warszawie, bo taka była wola mojej matki Polki. Ale poczęty zostałem w Paryżu przy rue Belles Feuilles prawdopodobnie. Chwila poczęcia, chwila narodzin co ważniejsze. Stop. Ojciec mój Louis Le Clef był od mojej matki starszy o 12 lat i stał na czele rodzinnej firmy, produkcja papieru. Mimo to zgodził się przenieść do Polski, bo ta młoda Polka – studentka medycyny – z którą się ożenił wbrew woli rodziców zresztą, miała kaprysy. Urodziłem się w Warszawie, gdyż postawiła warunek: dziecko urodzę w Polsce. Dumna polska dziewczyna, patriotka, cały rządek przodków powstańców, bohaterskie żony i matki. Zginęła zamęczona na Pawiaku. Nie wydobyli z niej nic. Ojciec zginął w drôle de guerre. Ostatnie wakacje przed wybuchem wojny spędziliśmy u dziadków we Francji – jak co roku. Wróciliśmy, matka i ja 31-go sierpnia, na czas. Ojciec miał przyjechać kilka dni później, załatwiał coś w Paryżu. Próbował przedostać się do Polski, bezskutecznie. Mamę wzięli w czterdziestym czwartym na początku roku, mnie w kilka miesięcy później. Uczyłem się w konspiracyjnym liceum. Poza tym Szare Szeregi. Kurs PCK. Wpadka. Oświęcim. Pracowałem jako sanitariusz. Jesienią czterdziestego czwartego miałem osiemnaście lat i po raz pierwszy w życiu się zakochałem. Ona miała siedemnaście. Hiszpanka. Związana z POUM (Partido Obrero da la Unification Marxista). Większość wykończono w komorach gazowych Mathausen i Dachau. Ona trafiła do Birkenau. Miała szesnaście, kiedy ją wzięli, nieziemsko piękna. Czarna Madonna. Więc do burdelu dla essesmanów, podniecało ich. Dumna, czysta Hiszpanka. Kastylijka. Na szczęście szybko zaszła w ciążę. Rauss z burdelu. Chybaby umarła przy porodzie, gdybym się nie znajdował wtedy, w czasie tego nalotu, tam gdzie nie powinienem być – w obozie kobiecym i gdybym nie usłyszał tego krzyku. Acha, i gdybym nie znał francuskiego. Najpierw krzyczała po francusku (jeszcze przytomna) au secours! A potem już w swoim języku: – secorro. Au secour! Secorro! –Wiesz, co mnie najbardziej zaskoczyło, poraziło? Że ktoś tam, t a m wzywał pomocy, tak głośno, tak natarczywie jakby... miał do tego prawo, jakby mu się ta pomoc należała, a przecież tam... Nie, ty tego nie możesz zrozumieć – nikt kto tam nie był... – Nie pij więcej, Herbert. Herbert Wolfensberger rówieśnik. Jego też wzięli. Wcielony do wojska na dwa miesiące przed końcem wojny. Za dumny, aby uciec wówczas, gdy wszystko się waliło, z rozpaczą w sercu, z zimną wzgardą w oczach bronił do końca straconego posterunku. Ranny odmawia przyjęcia pomocy, chce umrzeć, ale młodość silniejsza jest niż wola śmierci. Trzy lata niewoli. Wolfensberger – stary, rycerski ród. Herbert. Manfred. Manfred! Szczupły chłopak o myślącej skupionej twarzy, potężne, bardzo wysokie czoło. Antoni zapamiętał czoło i oczy. Manfred ma czoło niezmienione, nawet większe, bo włosy na skroniach uciekły w głąb, czoło jak tarcza zabłąkanego aż w dzisiejsze czasy rycerza osłania nie dzisiejsze serce, czym to dla niego musiało być, usłyszeć tę historię, byłem obłąkany, obłąkany jedną myślą, jednym pragnieniem: odnaleźć ją, odszukać-szukał, a teraz kiedy może już jutro, kiedy może wreszcie, idzie drogą (gdzieś między Féchy i Allaman) i czuje się winny, bo ten chłopiec, oczy chłopca, które chłonęły, piły, wyraz, to było tylko jedno lato, lato w Bretanii, jedno lato, jedna chwila. Manfred idzie ścieżką gdzieś między Féchy a Allaman, już bliżej Allaman, myśli o Antonim, a więc o sobie, jest wzburzony, wstrząśnięty, spóźni się na spotkanie z winogrodnikiem Mayerem, albo wcale na nie nie pójdzie, upał, nawet tchnienia oddechu w źdźbłach trawy, ale idee krążą w powietrzu, spiętrzona fala przypływu, dlaczego z taką siłą przypłynęły tamte obrazy, skąd ta nadzieja irracjonalna, szalona, szalona, ta bezrozumna radość. Manfred biegnie obozową alejką, zuchwale, wcale się nie kryjąc, pochowali się jak szczury, jak szczury, może zginę, no to co, nie zginę zanim nie wykradnę dziecka, zanim ci go nie przyniosę Mario-Pio, włożę w ramiona; ile razy wyobrażał sobie, przeżywał tę scenę, równie często chyba tylko scenę spotkania, tego upragnionego, wymarzonego, wymodlonego odnalezienia po latach, dorastał z tym obrazem, dorastał do tego obrazu, nigdy nie zapomniał, wierny. Antoni – wyszłaś za mąż z miłości? Sigrid – szalona miłość, nie. Wiesz, przyjechałam do Genewy z Getyngi, zaraz po studiach. Antoni – co studiowałaś? Sigrid – historię sztuki, trochę slawistykę. Uczyłam się polskiego, wiesz. Nie mogłam wytrzymać w Niemczech. Przyjechałam do Genewy z przyjaciółką, pracowałam au pair i jako pomocniak pielęgniarza... Manfred mieszkał i pracował w Lozannie, wybijał się jako architekt. Został właśnie udziałowcem firmy. Antoni – zakochał się w tobie. Sigrid – nie od razu. Najpierw chyba interesował się moją przyjaciółką. Ale potem... Antoni – potem wielka miłość. Sigrid – nie. To nie było tak. Po prostu oboje jakoś siebie potrzebowaliśmy. On był taki miły, silny, spokojny. Potrzebowałam spokoju, oparcia. On po prostu chyba chciał założyć dom, rodzinę. Widzisz, on kiedyś przeżył wielką miłość. Wiem tylko tyle, szczegółów nie znam. Wiesz jaki jest Manfred, nie lubi mówić. W każdym razie to było coś bardzo głębokiego, pasja. Mam wrażenie że... jakaś kobieta starsza od niego. Była starsza i była młodsza: miała niezmiennie siedemnaście lat. Maria Pia, hiszpańska dziewczyna. Której nigdy nie widział. W której barwy przybrał go, nie wiedząc co czyni, spotkany, jak się mówi przypadkowo na plaży były więzień obozu koncentracyjnego. Był z rodu rycerzy. Stary germański ród: Wolfensberger. Z hukiem przelatuje pociąg, zamąca jednostajny poświst autostrady. Antoni stoi na wiadukcie ponad autostradą, patrzy. Biegną zielone tablice: Allaman, Aubonne 1 km. Lausanne, Bern, świst. Samochody wypadają spod wiaduktu jeden za drugim, jeden za drugim, pęd, wycie. Jak pociski z luf katiuszy. Prą naprzód – potwory. A przecież nie tak dawno wolno sunące błyski barw, żółta, która zamąciła pejzaż z psem (huk pociągu zamąca poświst autostrady), ile tych obrazów, raz, dwa, trzy, odejmować je czy dodawać, w jakim porządku, jakie działanie, jakie równanie, jaka gra, na prawo Alpy jak gigantyczne stalugi. Antoni jest zmęczony, ma wrażenie, że jego kark paruje, zaciska ręce na balustradzie wiaduktu, pochyla się, wycie, pęd, zawrót głowy; skoczyć. Wyprostował się z uśmiechem: oto do czego doprowadza czające się, ukradkowo pełznące niecałkiem sprecyzowane poczucie winy! Można by gładką definicję. Och, po prostu czuję się głupio wobec Manfreda! Tak, tak. Antoni, czujesz się głupio wobec Manfreda, trzeba było mu powiedzieć, pokazać telegram, on na to czeka. On czeka. Czeka? Jean-Pierre Durgniat – no oczywiście, jakże by inaczej. Antoni – zabrakło ci benzyny? Jean-Pierre – jak zwykle. Między innymi dlatego unikam autostrad. Antoni – co robimy? Jean-Pierre – jesteśmy w Szwajcarii, stary. Tu zawsze blisko do jakiegoś miasta- miasteczka-wioski. Czekaj, gdzie jesteśmy. Stary, mamy szczęście! Dwa kroki od Allaman. W Allaman mam znajomych i to takich, których od dawna powinienem odwiedzić. Antoni – zaczynam rozumieć twoje perypetie z benzyną... Jean-Pierre – psychiatra się odezwał! Wiem, wiem, niepraktykujący i nie wierzący. Ale masz rację, coś w tym jest. Wysiadamy. Licząc na oko dwa kilometry marszu. Wpół do ósmej, Manfred już chyba jest w domu, pracuje w Lozannie, jest architektem. Antoni – Manfred? Jean-Pierre – Co z tobą? Antoni – wyłącz szperacze powieściopisarzu. Więc ten twój Manfred pracuje w Lozannie, jest architektem. Jean-Pierre – yhm. To jeden z niewielu ludzi, którzy interesują mnie naprawdę do siódmego dna. Oboje zresztą. Powinno cię to zaciekawić – Niemcy, a właściwie jakby nie Niemcy, chociaż bardzo Niemcy. Ona z rodziny od pokoleń zasiedziałej w Polsce, on urodzony w Czechosłowacji. Musiałeś słyszeć o jego bracie, to ten znany zachodnioniemiecki mal... Antoni na miłość boską! Uważaj na drogę, kiedy idziesz ze mną! Zazwyczaj jesteś przytomniejszy. Nazwisko? On nie podpisuje nazwiskiem, tylko imię – Herbert. Herbert Wolfensberger. WOLFENSBERGER. Tamtego lata w Bretanii. Czasami jest takie jedno lato, jedna chwila. Jest. I wydaje się, ze może trwać tylko w czasie teraźniejszym, że jest na zawsze przypisana do czasu teraźniejszego, że musi zostaćtaka, jaka była dana. Skończona, zamknięta całość. Ów przysłowiowy podróżny w pociągu, któremu w czasie jazdy, podczas jednej nocy opowiada się całe swoje życie, wysiada, wysiadamy, znika, ciąg dalszy nie nastąpi. Tam, wtedy tego lata nastąpiło przesilenie. Ostatni atak silnej gorączki. Przesilenie, skłębienie. Może dlatego, że wreszcie to komuś opowiedział, że wypluł to z siebie? Może dlatego, że pasja malarska, która zawsze w nim tkwiła, przyduszona wyłącznym pragnieniem, tak przemożnym, że wybrał medycynę a nie Akademię Sztuk Pięknych (jako lekarz prędzej ją znajdę, więcej szans, wszyscy wyszliśmy stamtąd chorzy, chorzy) zaczęła przedzierać się ku powierzchni w pracowni Herberta? W każdym razie wyjechał, rozjechali się, wrócił do Paryża i – choć wymienili adresy i pewni byli, że ciąg dalszy nastąpi, nie spotkali się nigdy, żaden nawet nie napisał. Wyglądało na to, że tak samo będzie po Urlach – myśli Antoni podejmując drogę, po prawej ręce łany karłowatej jabłoni, po lewej łany oziminy przeciętej równymi jak z bata strzelił, wybetonowanymi ścieżkami, a na krańcu jednej z nich, tam gdzie wysoki drewniany most ponad torami kolejowymi, Manfred, który na pewno spóźni się na spotkanie z winogradnikiem Mayerem. Zeszłego lata w Urlach. Znowu nawracam. Jest czasem takie jedno lato, jedna chwila, pełnia. Nawet nie było żal wyjeżdżać; tak spokojnie wsiedli do zatłoczonego pociągu, została w Warszawie, pojechał dalej, zmęczony – wiele sił zabrała mu psychoterapie éclair, którą prowadził, by pomóc zapędzonej w ślepy zaułek, duszącej się w nałożonych dobrowolnie pętach – nasycony, spokojny, daleki, wyjeżdżał, pod powiekami kojący, swojski pejzaż z sosnami, leżak w cieniu sosen świecących czerwonawo w zachodzącym słońcu, na leżaku wspaniała, młoda kobieta o ciele Afrodyty z Cirene, piersi nawet piękniejsze, doskonalsze w kształcie, najpiękniejsze piersi kobiece jakie widział, a przecież znał kobiety z Wysp, wspaniała, pogańska, od razu w niej to wyczuł. to zmysłowe, głębokie współdźwięczenie z naturą; jaką radość sprawiało mu uświadamianie jej tego, wyzwalanie jej z lęku przed samą sobą, przed tym co w niej spontaniczne, naturalne, własne (te wszystkie tłumione głody – głód powietrza, głód ziemi, siebie, głód ruchu, głód śmiechu). Ta wyjątkowej urody trzydziestoczteroletnia kobieta bała się własnej głębi; ciasno jak mumię owinęła, skrępowała ciało i duszę bandażami zakazów, nakazów, uformowała na obraz i podobieństwo do tout le monde; być jak inni – to bezpieczne prawda? nie cierpi się tak bardzo, lepiej prostować, zaczesywać gładko krnąbrne, szalone włosy, nosić gładkie, „fryzjerskie” fryzury. Od razu pierwszego dnia zapragnął rozburzyć te włosy, zapragnął, bezinteresownie, jeżeli tak można powiedzieć – cierpiało jego oko malarza – Antoni stop, gdzie się zapędzasz, co ty drążysz, co w tobie drąży odejmujesz lata 1977 minus 1950, minus 1975, 1975 – Manfred w pamięci, tak mi dobrze, to zupełnie niemożliwe, ale tak mi dobrze – mówiła zwracając ku niemu radosną promienną twarz, cała w skowronkach, w gorącym od zapachu akacji wietrze, w czerwonawym, ciepłym jarzeniu sosen, tak mi dobrze, miał wyjechać – kończyła się jego przedłużona i tak wizyta w Polsce, w portfelu bilet lotniczy powrotny do Victorii stolicy wysp, które nazywał swoim miejscem na ziemi, swoim domem, ale przyszedł list, nieoczekiwana (ejże) odpowiedź na jego kartkę z pozdrowieniami z Gdańska, został i tyle jeszcze razy mówiła „dobrze mi, jak mi dobrze”, tak mówiła, aż do momentu, gdy zobaczyła namalowany przez niego portret Sary; szok, który zniszczył tę przedziwną harmonię, który w konsekwencji doprowadził do tego, że dziś... Antoni stop, hasło WOLFENSBERGER, czy ty już nie możesz o niczym pomyśleć żeby, Antoni ty ją kochasz, ty ją kochasz i tak głupio, tak niepotrzebnie ją straciłeś, zrozum, ja naprawdę nawet nie pamiętałem o tej rocznicy, zrozum. Nie zrozumiała, za to on zrozumiał jak bardzo, nie chcąc tego, ją zranił, zmalała, ściągnięta cierpieniem twarz, ciało zeszczuplało do granic chudości, nie wierzyła, niczego nie chciała zrozumieć; od czasu kiedy zobaczyła ten portret nie była w stanie widzieć niczego, a teraz na pewno robi co może, aby zapomnieć, aby wymazać; natychmiast ją zobaczył w ramionach innego i aż się pochylił pod wpływem ostrego, fizycznego bólu. Potrząsa głową, przystaje, przymyka oczy i tak stoi, z nieruchomo zastygłą twarzą ślepca. To go tak proszę państwa okrąża, pogrąża, zalewa teraźniejszość. Rok 1977. Jest naprawdę w tym roku. Właśnie wraca z obozu. I już się tego domyśla, że wraca. Dlatego ma taką bolesną, taką żywą twarz, twarz, a nie uduchowioną nieziemsko łagodną maskę, którą Sara, jego była żona, tak nienawidziła, Otwiera oczy, wzrusza ramionami, w jego dobrych, głębokich, brązowych oczach pojawia się wyraz znużenia; ostatecznie odkąd Hanka Uznaniecka zobaczyła namalowany przez niego portret Sary, ta historia, jak wszystkie inne zaczęła stawać się piekłem, więc może lepiej... Dla niej może lepiej, nie trzeba, żeby się tak męczyła, nie zasłużyła na to. Kto na co zasługuje? To tak się mówi: ten zasługuje, tamten nie zasługuje, jak byśmy wiedzieli. Dzieje się tylko to, co dziać się powinno. Twierdzenie potworne w ustach kogoś, kto ma za sobą obóz koncentracyjny. Antoni często je powtarza. Dzieje się tylko to, co dziać się powinno, zdarza się tylko to, co zdarzać się powinno, w tej drugiej wersji bardziej do przyjęcia, mów za siebie. Z życiem jak z malowaniem: obmyślasz, widzisz, malujesz, wyskrobujesz, zacierasz wszystko, co zbędne, wszystko co samo zbyt nachalnie podsuwa się dłoni, aż w jakimś momencie procesu twórczego – szczegół, plama, fragment – coś, co nie gra, trzeba wyskrobać – myślisz, tym razem jednak ręka waha się, cofa, barykada nie do przejścia wokół niepożądanego, wokół tego, czego jak sądzisz być nie powinno, zostawiasz (u początków wiele go taka decyzja kosztowała, ciągle nie był pewny, teraz na ogół nieomylnie chwytał różnicę), malujesz dalej i po pewnym czasie widzisz, wiesz jak bardzo na swoim miejscu jest to coś, czego jak sądziłeś – być nie powinno. Sara – to fatalizm mój drogi, ohydny determinizm. Antoni – nie, bo nie wyklucza walki i nie odbiera możliwości wyboru. Musisz zadecydować czy wyskrobać tę plamę, czy zostawić, którą wyskrobać. Jeżeli zostawisz – musisz walczyć, żeby ją uchronić. Artysta z pewnym doświadczeniem na ogół wie, Ces barricades mystérrieuses, które wstrzymują jego rękę. To samo odnosi się do życia. Sara – artysta w sztuce to zazwyczaj partacz w życiu. Antoni – nie, bo jego życiem jest sztuka. Sara – jeżeli dzieje się tylko to, co dziać się powinno, to znaczy wulgaryzując – dobrzy powinni płacić za swoją dobroć jak płacą, wpadać z nieszczęścia w nieszczęście jak wpadają, a różnym draniom powinno się świetnie powodzić jak się powodzi. Antoni – gdybyś nie kłóciła się ze mną, a była psychiatrą, którym chcesz być... Kochanie, skąd wiesz, czy nie należy tego rozpatrywać w kategoriach kary i nagrody? Sara – ? Antoni – może ci dobrzy byli w poprzednim życiu draniami uciskającymi dobrych i teraz za karę... Sara – z tobą rozmawiać! Antoni uśmiecha się, jego oczy mają ten wyraz, którego Sara nie znosi; jak to już zupełnie nie ma znaczenia co Sara znosi, a czego nie, a poza tym, tu na drodze z Féchy do Allaman Sary nie ma, nie, nie, zupełnie jej nie ma, jest Hanka – szczegół, którego być nie powinno, a który chroniony tajemniczymi barykadami nie dał, nie daje się wyskrobać, który zostawił, instynktem artysty wiedziony, i – w trochę innym co prawda miejscu, ale niedaleko, jest Manfred. M a n f r e d w t l e . Manfred właśnie ugania się za psem. Są blisko szosy, tej, która pod wysokim drewnianym mostem, rozpiętym nad kolejowymi torami, pies musi być na smyczy. Simplet, Simplet. Simplet ucieka, przedłuża do granic buntu chwilę wolności, wreszcie przychodzi z ociąganiem, niechętnie. Manfred ociera pot, włosy ma mokre, parują, wizja szklaneczki wina wzmaga buszujące w nim zdenerwowanie. Manfred zapina smycz, patrzy w stronę Féchy. Ta wysoka barczysta sylwetka na szosie za polami, czy to Antoni, to może być Antoni. Ten jego niespodziewany przyjazd, nie, chyba jednak nie chodzi o Sarę, nie. Manfred nagle jest zupełnie pewny i ta pewność przynosi mu równie niezrozumiały jak poprzednia emocja spokój: Antoni przyjechał w związku z tamtą sprawą, to pewne. Skąd wiesz? Nie wie, ale wie. A Antoni, choć jeszcze sobie tego wyraźnie nie powiedział, wie, że on wie; efekt końcowy całej tej gry obrazów, strzępów obrazów, idei, strzępów idei, gry która może dla kogoś (kogoś-czegoś) kto nią dyryguje jest skomplikowanym manewrem szachowym, albo matematycznym (raczej to niż domysł Julien Greena, że życie wywiera na nim czasami wrażenie wspaniałego artysty, który zwariował, który co dzień dyktuje strzępy stronic). Antoni jeszcze sobie nie powiedział, ciągle jeszcze to nie całkiem sprecyzowane poczucie winy, to coś, co każe nam mówić: czuję się głupio wobec... „Les barricades mysterieuses”. Szosą przeleciał samochód, dlaczego nie wznieca kurzu, jest tak sucho, pełno wachlarzowatych polewaczek na polach, małe fontanny, skrzydełka wody niecą białe iskry, woda ostrzy się na osełce upału i osypuje i osypuje, wsłuchaj się. Antoni, wsłuchuje się, skoczny, wesoły rytm, rytmiczne, muzyczne dźwięki, „Les barricades mysterieuses”, oczywiście! Nagle głowa pełna tego rytmu, który porywa w tan, zatańcz Sigrid – mówi Jean- Pierre, Sigrid zatańcz dla nas, zobaczysz Antoni jak ona tańczy, Manfred? Manfred wróci dziś późno, dzwonił, że jakiś dinner d’affaires, będzie po dwudziestej pierwszej, ale może panowie zostaniecie, możecie przenocować w atelier; zostali, więc to jest żona Manfreda ta dziewczyna, zaraz. Ile on może teraz mieć lat, tamtego lata w Bretanii (lato jak płowo-złota chmura) miał czternaście teraz 1975, a więc, a więc czterdzieści jeden, a ona, ta dziewczyna smukła, wiotka, pełne ramiona, pełne ciężkie piersi, ale mimo to i przede wszystkim wrażenie wiotkości, czemu takie cienie, sine pod oczami, tylko te cienie niebieskawe pod oczami, bo taka jasna, nasycona światłem. Nazwisko – Wolfensberger Imiona – Sigrid Nazwisko panieńskie (u mężatek) – Wize Data urodzenia – 3 grudzień 1942 Miejsce urodzenia – Inowrocław (Polska) Narodowość – niemiecka Obywatelstwo – niemieckie Zawód – przy mężu Wzrost–172 cm Oczy – niebieskie Włosy – blond Znaki szczególne – brak Miejsce zamieszkania – CH – 1165 Allaman – VD cera jasna, prawie przejrzysta, błękitnawe żyłki na skroniach, włosy długie, niedbale związane, blond kosmyki spadają na twarz, nieświadomym, na poły rozmarzonym, na poły znużonym ruchem odgarnia je do tyłu, obecna-nieobecna, koło ust prawie niewidoczna, cieniusieńka zmarszczka cierpienia, jakiś powściągany, ukryty ból, odbiega, ale zaraz wraca pogodna, dzielna, tak pomyślał wtedy – dzielna, choć nie znał jej wcale, pierwsze wrażenie zamącone, bo na pierwszym planie lato w Bretanii, uderzyło obuchem, ogłuszyło, wydobyło. Katherin, Roswita, myć się szybko, za pięć minut macie być w łóżkach, zaraz będę dla was, tylko je położę. Siedzą przy dużym, okrągłym stole, pokój przykuchenny, swojski, ani śladu szwajcarskiego, czy niemieckiego porządku, coś z polskiej fantazji, artystycznego bałaganu, butelka Dorin de Féchy, powiedzcie panom dobranoc, bonne nuit, bonne nuit, mała, drobna Roswita, duża agresywna Katherin, pokój dziecinny, uchylone drzwi, szmer odmawianej wspólnie modlitwy, potem trzy wysokie głosy śpiewają kołysankę, potem już tylko jeden głos, wyciszony, zanikający; zatańcz dla nas Sigrid, niebieskie cienie pod oczami, odbiegające gdzieś daleko spojrzenie, daj spokój Jean-Pierre, pani jest zmęczona, spojrzenie wraca, bardzo niebieskie, niezapominajkowe, ciepłe, pójdziemy na górę, przechodzą, duży jasny liwing-room, kuszą skórzane poduchy, na ścianach olbrzymie bogato oprawne obrazy jakby pędzla średniowiecznych malarzy. – To Herbert, brat mojego męża – mówi Sigrid. W atelier jest jeszcze kilka. Mówi, znika. Więc tak maluje teraz Herbert, dziesiątki, setki dziwacznych, długich postaci ni to kobiety, ni to chłopcy, jedni ubrani, inni nadzy, dziwaczna mieszanina, niewątpliwie coś z tchnienia średniowiecznego mistycyzmu: religijnego i rycerskiego, ale te postaci są... tak, są bardzo współczesne, dzisiejsze, twarze ledwo zaznaczone, cała uwaga na sylwetkę, na ciało, jakie są te ciała, na pozór bezcielesne (wiotkość, smukłość), a im bardziej się przyglądasz ogarnia cię fala zmysłowości, emanująca z tego tłumu, dlaczego taki tłum, czy Herbert się ożenił? – Nie, żyje sam. Dziwak jeszcze większy niż ty Antoni i niż ja oczywiście. Popatrz Antoni, no popatrz! Żyje sam i wypluwa z siebie taki androgyniczny tłum, czy tylko z wyobraźni te sylwetki, patrz Antoni, patrzy. – Zatańczę dla pana – mówi Sigrid, nie zauważył, kiedy wyszła, nie zauważył, kiedy weszła, czy to trwało mgnienie – czy godzinę, mgnienie raczej, weszła, zeszła z obrazu, obcisłe trykoty w kolorze ciała, bluzka z małą kryzowaną falbanką wokół bioder, włosy opuszczone wolno, swobodnie, spływają na ramiona, długa, długa, już wiem czyja muzyka, pierwsze akordy, rytm, który porywa, który podrywa, coś znajomego, zaraz co, klawesyn, znajome, znajome, ale ten rockowy akompaniament; no właśnie – mruczy Antoni idąc krokiem coraz bardziej zmęczonym ku jakby wcale się nie przybliżającemu Allaman – no właśnie: klawesyn i rock, to samo co w obrazach i ona –jedna z tłumu – cały tłum. Jak tańczyła. Od podłogi do sufitu. Pełno długich, niewiarygodnie długich nóg. Te nogi hipnotyzują, troją się w oczach, mnożą, smukłonogi, cudowny, szlachetnej rasy koń płynie w szalonych podskokach, jasna sypka grzywa, świetlista, pięknie sklepiona pierś do przodu, raz, raz, stąpnięcie w podrzucie sarenki do przodu, nie, nie Antoni, to z innego obrazu, to piersi Hanki, nazywał sarenkami, dość, Sigrid tańczy. Sigrid Wolfensberger. Jak wdzięcznie pochylała głowę, jak rozchylała usta, twarz świętej w ekstazie, ale świadomej swego wdzięku, wrażenia jakie wywiera. Jak potknęła się i jak się śmiała. Jak zastygła w końcowym piruecie, jak się śmiała, co to było. Sigrid – Les barricades mysterieuses. Cuperin w wersji rockowej. Dyryguje i gra na klawesynie Jean-Luc Perrot. Jean-Pierre – twój prince charmant? Cień w oczach jakby pełznący spod oczu, krótkie zaćmienie, zatańcz jeszcze, gdzie pani uczyła się tańczyć, nie uczyłam się, ona ma taniec we krwi, wiesz, stary, kiedyś w Paryżu zabrałem ją na próbę baletu z moim librettem, balet dziecięcy, Sigrid nie wytrzymała, zrzuciła pantofle, wbiegła na scenę i tańczyła razem, nikt nie chciał wierzyć, że pierwszy raz słyszy melodię, że nie widziała ruchów, nie zna układu. Samochód, dobrze, że nie kurzy, pisk opon. – Mais c’est Antoni, bonjour! Comment ca va? Dawno pan przyjechał? – Bonjour Monique. Jestem od wczoraj. – Idzie pan do Allaman, s’paa? Spacer, czy może podwieźć pana? – Za gorąco na spacer. Chętnie skorzystam. Lubię chodzić, ale ten upał. Antoni wsiada, Monique rusza, Monique ceramique, Monique potiére mieszka po sąsiedzku obok Wolfensbergerów, kupili i wyremontowali sami – jej mąż z zawodu grawer i ona do niedawna sekretarka dyrektora, duży stary dom, zrobili sami absolutnie wszystko – jak tu zresztą we zwyczaju – od instalacji elektrycznych po tapicerkę, przyjeżdżali po pracy i harowali we dwoje tylko, trwało to dwa lata, ale zrobili, Monique rzuciła pracę w biurze i realizuje swoje marzenie ceramika artystyczna, trés brave cette petite Monique, Monique mówi coś. Antoni wyrwany ze środka innej rozmowy – słucha, ale akordy „Les barricades mysterieuses” rozbrzmiewają w nim głośniej, jedzie, ale już nie ucieknie: Simplet, który leżał z głową na jego kolanach podrywa się, zbiega w dół po drewnianych schodach. Manfred przyjechał. – Mais oui, skończyliśmy. Musi pan wpaść Antoni, zobaczyć. – Z przyjemnością. Ciekaw jestem pani prac. – Quel chaleur! Antoniemu zrobiło się gorąco, wstał, kroki w dole, Sigrid sfrunęła, Antoni patrzył z góry, widzi: wysoki, potężnej postury mężczyzna schyla się ku psu. Jak Sigrid podbiegła do niego. Jak opiekuńczo, czule, miłośnie, zarzuciła mu ramiona na szyję. Jak się całują, jej ręka gładzi jego włosy. Mamy gości, Manfredhin... Ta chwila. Przypomniana. I znowu zaskoczenie: powinna być twarz, twarz Manfreda, przyjaźnie uprzejma, miła i nagle, na mgnienie, na jedną parcelkę dźwięku „Les barricades mysterieuses” stężała w wyrazie... w wyrazie... teraz powinna być ta twarz, a tymczasem głos, głos Sigrid, te ramiona czule witające, to jej niewypowiedzianie miękkie: Manfredhin... Hanka tak by go witała wracającego do domu, Hanka..., Antoni schodził jak we śnie, Manfred wchodzi, przystanął, kogo on widzi, kogo ja widzę, kogo on widział, kogo ja widziałem, oczywiście obaj natychmiast zobaczyliśmy ją , nie, nie obaj natychmiast, on pierwszy, ja o sekundę później, ja może dopiero teraz, ja może dopiero teraz wiem, że on rozpoznawszy mnie od razu ją zobaczył; skąd wiesz, nie wiem, ale wiem, coś w jego twarzy dziś, kiedy odchodził, coś w powietrzu, dziś, coś i – odnajdujesz ten sam obraz zupełnie inaczej, jak książka czytana w dzieciństwie później dorosłemu odsłania inny, głębszy sens, aż się zachłyśniesz bogactwem ukrytym między wierszami. O n w i e , ż e p r z y j e c ha łe m w związku z tamtym. Nareszcie zostało sformułowane, to co podchodziło, podpływało w rosnącym oceanie. Przypływ (lato jak płowo-złota chmura), który ogarnia, zalewa Manfreda, Antoniego jednak ledwo, ledwo muska koniuszkami fal; jego proszę państwa stale ogarnia, zalewa nie to. Samochód Moniki Creps już przed domem – duży dom dzikie wino, pnące róże, mała, cicha, spokojna uliczka, biała w słońcu, za szybą kobieca sylwetka, Hanka krząta się po kuchni, śpiew, nie, nie śpiew, osypują się, osypują klawesynowe akordy, auto podjeżdża, błysk twarzy w oknie (płyną, płyną „Les barricades mysterieuses”), Hanka wybiega, zielone oczy śmieją się radosne: – jesteś!... – Bonjour Monique, ca va? pauvre Antoni, jaki zmęczony. Merci, Monique, merci. Jaki dobry, jaki miły jest głos Sigrid, jakie serdeczne oczy. Sigrid ma na sobie długą indyjską suknię – prezent urodzinowy od Manfreda. Włożyła ją, żeby być piękna dla niego – Manfred dziś jest w domu przez cały dzień, tak rzadko jest w domu przez cały dzień, tylko w niedziele i święta, Sigrid od rana w tej sukni, tyle że teraz fartuszek, bo gotuje obiad, błękitne cienie pod oczami głębokie, ciemniejsze niż wczoraj – miała próbę chóru w Aubonne, wróciła późno, a z nią cała banda: Jean-Luc i Sylvie, jego żona, i jeszcze ktoś, i jeszcze ktoś, przyjechał Antoni – rzadki gość –chcieliśmy cię zobaczyć Antoni, ca va, długo w noc, okrągły domowy stół, jedna butelka, druga, trzecia, świetne wino, adieu, a bientot hein? późno, Sigrid dziś już nie pozmywa, ale jeszcze sobotnia małżeńska miłość. Sigrid Wolfensberger, żona Manfreda. Antoni wysiada z auta, widzi Hankę, ciągle Hankę – obraz, którego nie sposób unicestwić drgnieniem powieki, przypływ oceanu, żal, ból, kto tak miesza, dlaczego tak miesza, dlaczego tak, skoro miało być inaczej, skoro miały być inne obrazy, przecież w kieszeni telegram, przecież niedawno, jeszcze przed godziną chciał malować, namalować pejzaż z psem. Sigrid. Manfred. Sara. Manfred. Maria Pia! Hanka, Hanka, Hanka, Hanka i Hanka –Hanka, Santos w pamięci. Pejzaż z sosnami „Drogi Antoni, czy wiesz co jeszcze myślę? Że jest tylko jedna jedyna rzecz na świecie, która jest absolutnie i absurdalnie nieodwracalna. Tą rzeczą jest śmierć. Ale to trzeba samemu przeżyć. Trzeba przeżyć czyjąś śmierć, niepotrzebną śmierć, właśnie taką absurdalną, żeby to zrozumieć nie tylko ot tak, ale żeby to zrozumieć do siódmego dna”. Ręka z listem opada, list wyśliznął się na podłogę i leży. Antoni też leży: na tapczanie w allamańskim atelier Herberta. Inna ręka kilka godzin wcześniej oderwała się od kierownicy samochodu i przetarła oczy. Antoni nie przeciera oczu, jeszcze nie pieką z bezsenności, choć już od dawna trwa hipnotyczny seans nocy. Oczy pieką kogoś innego: Jean-Pierre Durgniat w drodze z Gravesano do Allaman przez Włochy. Bliżej niż przez Zürich, ale i tak daleko. Jean-Pierre lubi długie trasy, lubi prowadzić, ma jednak za sobą kilka złych nocy. Pieką go oczy. Jedzie od rana nie zatrzymując się, dopiero teraz tuż przed skokiem w gardziel Stimplonu decyduje się na mały postój w Domodosoli. Jean-Pierre Durgniat, powieściopisarz, pierwszy mąż Sary. List Sary leży na podłodze, telegram z Agencji Detektywistycznej P.A. Nicole na krzesełku przystawionym do tapczanu. Acha i jeszcze, również na krzesełku, kolorowa widokówka z nad Lémanu. Na niej tylko kilka słów, przekreślonych. I adres. Madame Hanka Uznaniecka Varsovie, Pologne. Hanka Uznaniecka nie wie o tej kartce. Nie spała w chwili, gdy Antoni napisał, a potem przekreślił tych kilka słów. Teraz też nie śpi. Jej długi wąski pokój jest dziwnie panieński, choć za ścianą sześcioletni, ciemnowłosy jak ona synek, a za drugą ścianą niekochany, nawet w dniu ślubu, mąż. Przed którym zamyka swój pokój na klucz. Który owszem, przystaje na rozwód. Pod warunkiem: oddasz mi dziecko. W pierwszej instancji przegrał. Rewizja. To trwa, trwa, szarpie nerwy. A teraz jeszcze... Hanka zagryza wargi niemal do krwi. Wczepia ręce w prześcieradło, zaciska. Pojechał do niej, wybrał. Nie wróci. To niemożliwe! Szloch. Krótki, urywany, dziecinny. Szeroka, nierówna blizna biegnąca spod pępka do ciemnych, gęsto zarastających wzgórek łonowy włosów czerwienieje, wzdyma się, grubieje. Antoni mruga powiekami, by unicestwić intruza. Jeszcze przed sekudą, napiętym, znieruchomiałym spojrzeniem patrzył tam, gdzie jego oczy, gdy tak leży na wznak trafiają celnie, bez pudła: w prostokątną tarczę lucarne – małego okna w dachu atelier i nie widział rozchwianych wiatrem gałęzi drzewa ścielących się nisko, na dach. Widział piękny, lekko wypukły brzuch kobiety przecięty zwykłą pooperacyjną blizną. Teraz ta blizna zjada obraz, rozrasta się, pęcznieje. Jak wyrzut sumienia. Jak przywołanie do porządku. Który przestał obowiązywać, a działa jak przymus. Antoni czuje się jak w statku kosmicznym, który nagle i niespodziewanie zmienił przewidzianą dla niego trajektorię. Znowu ta wersja? Nie nagle i nie niespodziewanie. Już od paru miesięcy tak się czujesz Antoni. Rakieta wystrzelona, ile, trzydzieści parę lat temu, która zbacza z trasy tuż przed osiągnięciem celu. Ale blizna na wypisanym w prostokąt okna obrazie pęcznieje, czerwienieje, zmienia kształt. Aż staje się jak znamię, monstrualnie spotworniałe, budzące wstręt. „Nie, nie od razu uwierzyłam. Może dlatego, że zupełnie się czegoś podobnego nie spodziewałam. Tej śmierci. Uratowałam go przecież. Podjął pracę, a swoją drogą ciekawe, że taką pracę: chciał pracować jako pomocnik pielęgniarza na oddziale chirurgii dziecięcej, chciał asystować przy operacjach dzieci, mówiłam ci? Sama mu znalazłam tę pracę. Byłam pewna, że nie powtórzy, że chce żyć. Podeszłam do telefonu, czy dr Sara Le Clef, znaleźliśmy w hotelu, młodego mężczyznę, prawdopodobnie samobójstwo, ta fiolka itd., szczupły, krótko ostrzyżony, ciemne włosy, takie to a takie ubranie, słuchałam, jakby nie do mnie i dopiero jak mi powiedziano o tym znamieniu między czwartym, a piątym żebrem – Antoni schyla się, podnosi z podłogi list, podciąga się wyżej na poduszkach. Po raz który przypomina sobie to wszystko? Jeszcze parę miesięcy temu, to wszystko co zaszło od momentu, gdy na poczcie w Vitorii doręczono mu list Sary, ten dziwny list, z którego zrozumiał tylko tyle, że jest to zakamuflowane wołanie o pomoc, grało w jego pamięci ostrymi, soczystymi barwami intensywnego przeżycia. Ten list to jak rozmazana plama, irytująca oko w harmonii kontrastów cudownej zatoki Beau-Vallon, zdawało się, nie zapowiadał takiego bogactwa kolorytu. Bo właśnie zrazu był jak plama, rozmazana, niechlujna. „Trzeba przeżyć czyjąś śmierć, niepotrzebną śmierć, właśnie taką, aby zrozumieć to nie tylko ot tak, aby zrozumieć do siódmego dna”. Myślę, że ty czegoś takiego nie przeżyłeś, więc możesz sobie to tylko lepiej lub gorzej wyobrazić. A że z własnej obserwacji wiem, że zakładałeś niemożliwość przeżycia przez siebie niektórych uczuć (twoje słynne rozumienie teoretyczne!), mam wątpliwości czy potrafisz sobie wyobrazić to, o czym tutaj napisałam, w sposób odpowiadający rzeczywistym przeżyciom. Może tak. Może nie. I dalej: „Siedź sobie w tej swojej pogańskiej dżungli. Maluj zachody słońca nad zatoką i krajowców w pirogach. Żyj sobie we własnym świecie, kształtowanym według własnych potrzeb. Oj nie, nie tyle potrzeb, ile niechęci do podejmowania realnych wysiłków, wysiłków zmuszających do mobilizacji wszystkie siły. I tak na przykład zamiast przeżywać czyjąś śmierć, możesz to sobie pięknie wyobrazić i jeszcze piękniej namalować”. Ręka z listem znowu opada. Cała Sara – myśli Antoni posępnie – skrajny egotyzm, histeria, infantylizm. Myślała tylko o tym, co przeżywa i o tym, by jak najmocniejszy cios zadać w małżeńskiej wojnie. Ani przez sekundę nie pomyślała jakim absurdem jest pisanie takiego listu d o m n i e . Teraz pomyślał „absurdem”. Przedtem, w chacie Bau-Vallon uderzyła go przede wszystkim dziwaczność tego listu, a jego oczywisty absurd niepokoił; Sara jest inteligentna! W jakim stanie musiała się znajdować, jeżeli napisała coś podobnego? Nie kochał jej już – ta próba (jak sądził ostatni próba powrotu) spaliła na panewce. Jeszcze się jednak wówczas nie zdecydował na rozwód. Jean-Pierre – dlaczego zwlekasz? Skoro uważasz, że to jest nieuchronne. Antoni – nie mogę teraz. Jeszcze do tego nie dojrzałem. Jean-Pierre – Irytuje mnie jednak trochę, że nie przewidziałem takiego końca. Koncepcja była dobra, ale... Muszę to jeszcze przemyśleć. Jesteś więc zdecydowany? Antoni – jeszcze nie mogę, ale to postanowione. I może już na mnie nie eksperymentuj. Był pewny, że nie będzie więcej próbował, że koniec z życiem osobistym, że już tylko praca i łagodne osuwanie się w śmierć. „Drogi Antoni, czy ty wiesz co jeszcze myślę? Że jest tylko jedna jedyna rzecz na świecie, która jest absurdalnie i absolutnie nieodwracalna. Tą rzeczą jest śmierć”. Nigdzie, nigdzie życie nie kwitnie tak jak w stosach trupów, w zwaliskach nagich, wychudzonych ciał. Jeżeli kwitnie. Bo nie dla każdego zakwita. Na ogół były jedynie szczegółem krajobrazu z koszmarnego snu, który stał się jawą. Przypadkowość, masowość, ohyda śmierci kazały odwracać wzrok ze wstrętem. Albo obojętnością. Marsz śmierci do Belsen-Bergen! Ale jeżeli w tym gnoju zakwitło życie, było... cudownie piękną, mięsożerną orchideą. Bzdury gadasz Jean-Pierre, ponosi cię fantazja, nie byłeś tam, nikt kto tam nie był... A kim t y jesteś Antoni, jeżeli nie człowiekiem pożeranym żywcem przez ten kwiat? Dlatego nie możesz wrócić, dlatego umierasz, dlatego teraz, proszę cię zostaw jak najszybciej Sarę. Oddałem ci ją. Myślałem... mniejsza o to co myślałem. Ale teraz Antoni odejdź. Jest młoda i wbrew pozorom jeszcze bardzo dziecinna, zniknij póki jeszcze czas. Człowieku, czy ty naprawdę nie wiesz jak ty działasz na ludzi? Co ty z nimi robisz? Jak ich zatruwasz tamtym śmierdzącym życiem, które nie zaakceptowało powrotu? Czy naprawdę nie wiesz, czym jest ta tkwiąca w tobie straszliwa siła przyciągania? Antoni zostaw ją, zostaw Han... Antoni uśmiecha się zmęczonym, niewesołym uśmiechem. Ma w twarzy coś bezradnego, bezbronnego, a zarazem niewyobrażalnie starego. Pociera ręką policzki, szorstkie, kłujące. Nie ogolił się przed położeniem, a nawet nie umył. Znowu zasiedzieli się do późna, głęboko w noc, w innym zestawie co prawda. Już nie Jean-Luc i jego banda wielbicielek z chóru Fiori Musicali. Aubonne. Qu’est que te prend Sigrid de se familiariser avec ces grosses tétes de la bas? W Allaman nie lubią tych z Aubonne. A dzisiaj są ci z Allaman: Idelette i jej syn Marco, Edouard bez żony. Corinne. Ona z Berna, ale pasuje. I ktoś z bardzo daleka: ta polska powieściopisarka o rękach każdego roku coraz bardziej umarłych. Więc za chwilę na pewno zjawi się Christine. Oczywiście. Zatrzyma przed domem swój czarny motorower, je passai, przechodziłam powie. Tu prends un verre Christine, volontiers, chętnie, napiję się, ale ja tylko na chwileczkę. Wejdzie, wchodzi, siada przy stole, czarne ostrzyżone na pazia włosy, czarny szeroki wełniany szal, czarna bluzka, zawsze te same wąskie sztruksowe w kolorze spłowiałej oliwki spodnie, zawinięte wysoko na cholewkach długich czarnych botów. Ciemne, wąskie oczy przylgną, przylgnęły do twarzy Polki i odskakują, znowu przybiegają, odskakują, santé, santé, ça va Christine? Christine jest bardzo blada, bardzo szczupła, długie palce wiolonczelistki zaczepno-obronnie obejmują kieliszek. Polska powieściopisarka – l’oiseau de passage (przelotny, egzotyczny ptak) – patrzy na nią otwarcie, rozumiejąco, współczująco. Ewa Gosławska, przyjaciółka Sigrid. Antoni chciałby malować jej ręce. Tylko ręce. Jest w nich historia narodu, którego nie przestał uważać za swój. Którego nigdy się w sobie nie wyparł. Który go zgubi lub zbawi. Jeżeli słowa cokolwiek znaczą. Christine już jest. Dzisiaj będzie pizza. Na cześć Antoniego. Ale nie robi jej jak zwykle jego imiennik Antonio, kochanek Idelette. Pojechał do Włoch na wybory. Antonio mieszka w Szwajcarii, w Allaman, ale na każde wybory, a więc często, jeździ do rodzinnego kraju. Idelette przeżywa to bardziej niż okazuje. Dla tego Włocha o wyglądzie Greka Zorby, wiele lat temu rzuciła męża, szwajcarskiego dyplomatę, zaniedbała świetnie się zapowiadającą artystyczną karierę. Idelette Bordigoni, malarka. Antonio też maluje, dużo, dużo gorzej. Ale pozwala mu to nie robić nic innego. Pizzę robi dziś Marco – młodszy syn Idelette i konsula Pion. Aktualnie – pomocnik murarza. Jest bardzo wykształcony, choć nie dlatego, że kształcony w ekskluzywnych szkołach. Zostawił wygodną, złotą egzystencję u boku ojca i jest tutaj. Przy matce. Wątły, chorobliwie blady, o wysokim, upartym czole idealisty. Nie chciany i nie kochany wegetuje (obumiera?) W cieniu Antonia. Antonio Pagani wspaniały mężczyzna, samiec. To właśnie Marco utrzymuje tę parę. Jeżeli nie liczyć miesięcznego zasiłku, który Sigrid daje Idelette ze swych oszczędności. „My Niemcy musimy pomagać” – mówi Sigrid. I pomaga. Nie tylko Idelette. Sigrid Wolfensberger, urodzona w Polsce, bardzo niemiecka Niemka. W oczach Ewy Gosławskiej, kiedy na nią patrzy jest czasem napięcie, którego sens rozumie tylko Antoni. Czuje głębokie, niepokojące pokrewieństwo z tą o tyle młodszą – rówieśniczką Manfreda – kobietą. Jakby też wyszła stamtąd. Aż trudno uwierzyć, że jest inaczej i to właśnie (głównie to) niepokoi. Ewa Gosławska, bardzo polska Polka. Która przyjeżdża z twarzą martwą, jakby zakrzepłą. Z bruzdami koło ust. które uśmiechają się z trudem. A już po paru dniach młodnieje, bruzdy znikają, oczy patrzą pogodnie. Tylko ręce nie nabierają życia – jak okaleczone ptaki. „Pani ubyło co najmniej pięć lat” –mówi Edouard, który tydzień temu przywiózł ją z lotniska. Pisarka uśmiecha się – ma ładny uśmiech, otwarty, pełen wdzięku – Antoni patrzy na jej ręce. Te ręce chwieją się, rozpływają, nikną i znowu materializują się, ręce – gałęzie przesuwają się po żaluzji przesłaniającej okienko w dachu, jak po tarce. Nie, raczej jak po strunach harfy, wiatr nie ma w sobie monotonnego rytmu rąk trących bieliznę, wiatr improwizuje, wichrzy drzewo, rzuca chińskie cienie. Antoni patrzy, widzi ręce Ewy Gosławskiej, ręce rozrastają się, pochłaniają ten okrągły stół wokół którego Sigrid, Edouard, Manfred, Idelette, Marco i on sam, naprzeciwko Ewy Gosławskiej. Marco właśnie roznosi pizzę, mmm, c,est bon,c’est trés réussi – mówi ktoś – Antoni zapatrzony w taniec rąk nie rozróżnia własnego głosu, znakomita – przytakuje ktoś, trés, trés, trés bon, siądź wreszcie Marco, jedz, Marco siada, długi, rudawy wąs á la Gaugun jest jedynym barwnym akcentem w jego wąskiej, trójkątnej twarzy – tak, tak chyba niezła – mówi patrząc w talerz – poprzednim razem kiedy robiłem pizzę chez madame Etenoy, Fabienne powiedziała, że robię lepszą niż Antonio; Idelette unosi brew, Marco nie patrzy na nią, w jego wyblakłych oczach upór, białe, cienkie palce łamią chleb. Antoni przez chwilę widzi te palce, ale znowu wiatr zachybotał gałęziami, znikają palce Marca, a na ręce Ewy Gosławskiej (ciągle obecne) nakładają się ręce Sary. Sara mówiąc obraca na palcu złotą, małżeńską obrączkę i właśnie to, ten ruch jakby odkręcający zawór, a nie słowa, które cały czas leniwie, niezobowiązująco płyną w półmroku wypełniającym atelier „dopiero jak mi powiedzieli o tym znamieniu między czwartym a piątym żebrem” – to właśnie działa. Antoni zmienia pozycję, leży teraz na brzuchu, twarz w poduszkę; teraz wstrząs, na który czekał, który na próżno starał się wywołać w sobie przez cały dzisiejszy dzień, wreszcie. Antoni – między czwartym o piątym żebrem! jakie... jest to znamię? Sara – dziwne. Nigdy takiego nie widziałam. W kształcie sporej, nieforemnej rybki. Czerwone. W każdym razie jedyne w swoim rodzaju. Nie sposób się pomylić. Ale wiesz, miałam jeszcze cień nadziei. Chciałam zobaczyć na własne oczy. Wsiadłam w samochód i pojechałam obejrzeć ciało. Wsiadł w auto, prawie natychmiast. Na szczęście przerwa obiadowa właśnie się kończyła i Sara musiała wrócić do pracy. Natychmiast wsiadł w auto i pojechał do Lozanny. Ciała już nie zobaczy – Santos został pochowany. Na policji są jednak zdjęcia; zawsze fotografują, gdy śmierć w takich okolicznościach. Musi zobaczyć te zdjęcia. Nie miał żadnego planu, jechał. Runął w autostradę jak w przepaść. Antoni znowu obraca się na wznak. Nawet o tym nie wie. Ma zmienioną nagą twarz człowieka, który odkrywa. Tym odkrywaniem po raz n-ty, dopisującym nowe koła na wodzie. Odkrywaniem, co jak błysk otwiera ciemność ukazując drogę. Dalszą drogę, nie podejrzewaną. Z bardzo wyraźnym drogowskazem. Tak wyraźnym, że trudno zrozumieć przeoczenie. Bo przecież był. Antoni wsiada w auto i jedzie rzuca się w autostradę jak w przepaść. To teraz odtwarzając rzuca się jak w przepaść. Na której dnie musi się rozbić. Teraz to uczucie, a przecież kiedy włączył się w rwącą szosę, prąd zakołysał nim, zawrót głowy, vértige, amokowe niemal szaleństwo. Jechał jak w transie, wyprzedzał „jakie... jest to znamię? W kształcie sporej nieforemnej rybki. W każdym razie jedyne w swoim rodzaju. Nie sposób się pomylić”. Czy możliwe, aby ktoś miał podobne znamię? Akurat między czwartym, a piątym żebrem? Sara powiedziała .Jedyne w swoim rodzaju”. Zaraz, zaraz Antoni, uspokój się. Znamię to jeszcze nie pewność. To tylko prawie pewność. Muszą się zgadzać inne dane. Wiek. Sara mówiła, zaraz, co Sara mówiła? Jak przyszła do domu na chwilę wyrwaną z dyżuru i nawet na niego Antoniego nie spojrzawszy poszła prosto do półek z książkami. Jak wyjęła pięciojęzyczny słownik medyczny i zaczęła go w skupieniu, wertować. Jak milczał. Jak czekał odtrącony. Sara – co znaczy po łacinie... Antoni – odleżyny. Mogłem ci od razu powiedzieć. Mógł, ale ona nie mogła zapytać. Pogrążona w sobie nie chciała nawet na sekundę wypłynąć, zakłócić tego, co śpiewało w niej. Wiedział, że śpiewało, znał tę twarz: byli od siedmiu lat małżeństwem. Sara Le Clef, z domu O’Neil. Córka irlandzkiego lekarza i kanadyjskiej aktorki. Sara – wiesz, okropnie dziś pokłóciłam się z siostrą oddziałową, tą Martinez. To niedopuszczalne, jak ona traktuje niektórych pacjentów. Brutalna, agresywna. Oczywiście jak kogoś z jej tylko wiadomych powodów nie lubi. Dzisiaj przeżyłam prawdziwy wstrząs. Weszłam do pacjenta, odratowany samobójca, jeszcze bardzo chory, w separatce. A ona na niego wrzeszczy, żeby podniósł się i przestał robić komedie! Dopuścili do takich odleżyn. Bo nie ma komu upomnieć się o niego. To tylko biedny Hiszpan, rozumiesz. Antoni – to on ma te odleżyny? Sara – bardzo ciekawa twarz. Próbowałam z nim chwilę porozmawiać. Nie chciał mówić, podobno jeszcze się do nikogo nie odezwał – ale wiesz, mam wrażenie że jednak nawiązałam z nim kontakt pozawerbalny. Kazałam pokazać sobie jego kartę choroby. Interesujący przypadek, mówię ci. Pierwsza próba samobójcza, dotychczas żadnego kontaktu z psychiatrami. Rodzina gdzieś w zapadłym kącie Kastylii, ma dziewczynę w Genewie. Asystentka socjalna dotarła do niej. Dowiedziała się ciekawych rzeczy. Że ten Santos, nazywa się Santos wiesz, to idealista. Kazał się wysterylizować, żeby nie przyczyniać się do przedłużenia gatunku ludzkiego, skazującego na nieludzkie życie. Tłukł się po całym świecie i próbował wszystkich chyba zawodów. Ostatnio przed przyjazdem do Szwajcarii był pasterzem owiec gdzieś w nieprawdopodobnie dzikich górach. Żył tam zupełnie samotnie. Potem przyjechał tu, na pozór wszystko w porządku, dziewczyna, praca no i nagle połyka fiolkę mégadonu. Mógłby już dawno być na nogach, ale on nie chce żyć. Młody, niewiele ponad trzydzieści. To pacjent Masnaty, ale ja... Niewiele ponad trzydzieści, zgadza się. Data urodzenia wrzesień 1944. Miejsce urodzenia... Oświęcim. Nazwisko – Santos. Imiona – imię, jakie miał imię?! Imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki – ojciec nieznany. Maria Pia. NAZWISKO PANIEŃSKIE, powiedz, proszę powiedz mi, wiesz jak tu jest, zwłaszcza teraz, wszystko się rozlatuje, ewakuacje, lada chwila mogą nas rozłączyć, w jaki sposób będę mógł cię odnaleźć, skoro nie wiem jak się nazywasz, co ja wiem, prawie nic. Mario-Pio, proszę powiedz. Maria-Pia – powiem ci jak wykradniesz mego Hoselito. HOSELITO. Tak go nazywała, tak go od razu nazwała tego syna urodzonego w piekle, nie wiadomo przez kogo poczętego, poczętego przez wroga i pohańbiciela. Hoselito. Imię wypłynęło odsuwając na drugi plan ból, który nie stępiał w ciągu lat i te słowa niewypowiedziane, którymi krzyczały oczy osiemnastoletniego, śmiertelnie zakochanego: ja ci go i tak wykradnę, nie musisz, nie musisz, dlaczego tak mnie ranisz Mario-Pio, pomogłem ci go urodzić, pomogę ci odzyskać, to przecież jasne, ja dla ciebie wszystko Mario-Pio, kocham cię Mario-Pio, kocham. HOSELITO” Imiona – Hosé? Data urodzenia – 14 wrzesień 1944. Miejsce urodzenia – obóz koncentracyjny, Oświęcim. Narodowość – Obywatelstwo – hiszpańskie. Stan cywilny – kawaler. Zawód – ? Znaki zapytania śmigały autostradą, wyprzedzały, wyprzedzały. Jak właściwie wyglądał ten Santos? Jak wyglądało to dziecko? Antoni skup się, ciągle widzisz znamię, cała uwaga widza na tym zbyt mocno wyeskponowanym szczególe, trzeba trochę zeskrobać, za ostra czerwień, zbyt gruba faktura, skup się, spadniesz z autostrady, rozbijesz się, most autostrad ponad szwajcarską Riwierą, lśnienie jeziora w dole, szczecina winnic w górze, a wyżej niebo, z którego lecą bomby; co mógł zobaczyć w mroku cuchnącego baraku? Chude ciałko, białe, bo znamię nazbyt czerwone, zaciśnięte, wypukłe powieki, twarz pomarszczona w potwornym grymasie, chciało by się teraz rzec w grymasie wstrętu, parę tygodni później można by już coś więcej, ale przecież nawet nie rzucił okiem, śpieszący się, wstrząśnięty, znokautowany niemal – teraz wiedział – spotkaniem z Apokaliptyczną Bestią stojącą w rozkroku na opustoszałej wymarłej alejce. Pejzaż z psem! Antoni wstaje, zapala górne światło. Wybiera czysty blajtram, ustawia stalugi. W jego ruchach rytm somnabulika. Ale nie księżyc dyryguje muzyką, to pies. Piękny, czarny dog stał u drzwi swego domu, zagradzał do nich drogę, patrzył oczami, w których nie było czujności, wrogości nawet, tylko przyjazna ciekawość. Uchwycić wyraz oczu. Gdzie Herbert trzyma farby? Na miłość boską gdzie? Somnabuliczny rytm zachybotał. Antoni bezradnie rozgląda się po pracowni, przerzuca płótna, papiery, książki. Coraz szybciej. coraz bardziej gorączkowo, coraz bardziej niecierpliwie, wreszcie siada na podłodze zniechęcony. W tym oświetleniu i tak nie zrobi nic. To trzeba malować w słońcu, w pełnym słońcu. Tamto – mógłby zrobić nawet przy świeczce. Pejzaż z SS-manem. Jakże silny był szok, skoro zepchnął tak głęboko, skoro zapomniał aż do powstania fobii! W jaki sposób go wyminął, jak sobie poradził z tą straszliwą przeszkodą? Bo przecież poradził sobie skoro żyje, skoro wykradł dziecko. Gwizd, huk, zgiełk, niebo przecięte wartowniczymi wieżami, śmieszne symbole względności, dymy zmieszane z wieczornymi obłokami, mgła maskująca sunąca wol... Wzrok Antoniego nieruchomieje: mgła maskująca! Była blisko (przecież na to, na to liczyłem!), pochłonęła alejkę, SS-mana i psa, skoczyłem pewny, że i pies skoczy, dogoni mnie, powali w tej ostatniej sekundzie myślałem o psie, tylko o psie z panicznym, straszliwym lękiem, mgła maskująca zakryła wszystko, ale psy mają węch, puści go za mną i... Nie, nie pomyślał: „i po mnie”. Nie bał się o siebie. Bał się tylko jednego: że nie wykona zadania, zawiedzie Marię-Pię, a ona nawet nie będzie wiedziała dlaczego. Więc to było tak. Wcześniejsze malowidło ukryte pod pejzażem z psem jaśniało teraz pełnym blaskiem. Pamięć. Czym jest pamięć? Pewny był, że pamiętał wszystko, każdą sekundę niemal życia tam. Zwłaszcza ostatnie tygodnie, tak intensywne, tak bogate, że całe późniejsze życie przypominało – Antoni uśmiecha się seria obrazów malowanych w złym oświetleniu. A jednak... czegoś brakowało tamtej miłości. Myśl skoczyła nagle (chociaż pies nie skoczył). Antoni czuje skurcz w sercu i zarazem niejasny wstyd jakby kogoś (coś) zdradził. „A jednak czegoś brakowało tamtej miłości”. Kto to powiedział? Kto się ośmielił? Antoni wstaje z podłogi, wolno zbliża się do wychodzących na ogród drzwi, otwiera je. Pachną róże. Choć może nie pachną: nie ma tu tych najmocniej pachnących, herbacianych, ulubionych róż Hanki Uznanieckiej. Jak sypał płatki róż, mięsiste, chłodne na jej ciało, o ton tylko ciemniejsze. Jej złocista opalenizna. Jak chciałby sypać, bo jeszcze tego nie zrobił. Jak wpadł do baraku, w którym trzymano odebrane matkom niemowlęta (w tym momencie – Antoni jest pewny – już nie pamiętał SS-mana i jego psa!), jak gorączkowo, z zarazem z zimnym, twardym zdeterminowaniem szukał znamienia. Tylko dzięki temu znamieniu ta szaleńcza akcja miała w ogóle sens. Antoni – dobrze, ale jak poznam które? Maria-Pia – jest naznaczone. Na pewno żadne inne dziecko nie ma takiego znamienia. Rozpoznasz bez trudu! I wszystko się uda, zobaczysz. Właśnie dlatego, że jest naznaczone. Słowa, które stwarzają. Wszystko już się stało od momentu, kiedy je wypowiedziała. Jak stała naprzeciw niego, bardzo blisko, Jak patrzyła. Skupiona hipnotyczna siła jej spojrzenia. Antoni zaciska ręce na niskiej kracie chroniącej drzwi atelier. Widzi te oczy bardzo wyraźnie. Ma uczucie, że jest do nich przyssany. Chwila panicznego lęku. I protest: nie! Przeciw czemu protestuje? Zanim znalazł odpowiedź precyzuje w myślach: już nie. Co oznacza: dosyć. Lekki wiatr górą w drzewach. Nie starcza mu siły, aby rozwichrzyć grządki truskawek. Kamienny murek odgradza ogród od zamkowej łąki, na której w dzień pasą się konie. Konie śpią. Szosa cicha. Jean-Pierre na pewno lada moment przyjedzie. Zostawię dla niego pizzę – mówi Sigrid. Będzie zmęczony, tyle godzin w drodze. Fabienne mówiła, że moja pizza jest lepsza niż ta, którą robi Antonio – powtarza Marco, z uporem patrzy w talerz. Idelette już nawet nie unosi brwi. Może nie usłyszała. Ma bardzo śniadą, jakby spieczoną twarz. Zawsze na czarno jak kobiety Południa. Kobiety z sycylijskiej wioski, do której Antonio kilka razy do roku jeździ na wybory. René – jej starszy syn jest zawodowym rewolucjonistą. Lewakiem. Manfred myśli o nim z troską. Wszystko było dobrze dopóki jeździł robić rewolucję do Portugalii, czy do Hiszpanii. Ale teraz osiadł tu. No nie, oczywiście tu nie mają szans. Ale są szkodliwi. Udało im się wejść do kilku kluczowych instytucji i mącą, rzucają komu mogą kłody pod nogi. René jest w Urzędzie, który daje zezwolenia na budowę nowych domów. Nasze biuro ma z nim masę kłopotu. Sigrid – nie powiodło mu się jako architektowi i teraz odgrywa się na zdolniejszych. Christine – może idea... Antoni patrzy na Ewę Gosławską. Widzi ten sam stół rok temu. René Bordigoni i Ewa Gosławska. Przed chwilą starli się ostro. Ona pyta, bada, przypiera do muru, celnie strzela. On uśmiechnięty z wyższością, puste nieruchome oczy. Na wszystko ma jedną odpowiedź: autonomia mas. Plus kilka frazesów, dziesiąte popłuczyny po Marksie. Dla nas wzorem są Chiny – konkluduje z niezachwianą pewnością. René Bordigoni, Szwajcar. Zawodowy rewolucjonista. Architekt bez telentu. Ma za nic swego bladego, wątłego brata, intelektualistę. Uważa go za słabeusza. Podobnie jak matka zresztą. I jak Antonio. Sigrid jest innego zdania: – powinieneś z nim porozmawiać Antoni. To zupełnie niezwykły chłopak. Nieprawdopodobnie inteligentny. Można dostać zawrotu głowy od jego przemyśleń! Wielka ciemna chmura sunie od Alp. Niebo ciemnieje. Antoni patrzy w stronę Lozanny. Jean-Pierre pewnie już blisko. Jean-Pierre Durgniat znowu przeciera zmęczone oczy. Chce zdążyć przed świtem. Instynkt powieściopisarza mówi mu, że temat pasjonujący go od lat, nabiera nowych barw. Chce zdążyć na finał. Antoni zresztą wezwał go. Jakby chciał mieć świadka, czy kronikarza. A może po prostu kogoś, kto rozumie. Jean-Pierre – to właśnie w nim cenię. Wie, że obwąchuje go literacko że go na różne sposoby prowokuje, podjudzam, że tak powiem – formuję dla moich celów, i wcale nie przestał uważać mnie za swego przyjaciela. Manfred – ma w sobie wiele z hinduskich guru. Jean-Pierre – i ty tak myślisz?! Manfred – a mylę się? Jean-Pierre – nikt tego nie odkrył oprócz mnie! A ja odkryłem właśnie dlatego, że go studiuję. Że mam, jak mówi Sara, bzika na punkcie byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Antoni, Antoni to była, to jest moja wielka szansa. Mój wielki temat. Passonus. Wiesz czym jest ten jego cały hinduizm? To po prostu, jakby tu powiedzieć, kontynuacja tego, co nazywa się obozowym autyzmem. Autyzm obozowy, rozumiesz? On jest po prostu poza... poza kolorytem normalnego życia. Zawsze byłem ciekaw czy kiedykolwiek i na ile zdoła wrócić. Znaleźć coś, co porwie go wreszcie, poruszy, zaangażuje całego. Spowoduje, że stanie się, wierny swemu powołaniu. To mogła by być jedynie miłość. Miłość jak zaczyn. Na to postawiłem. Miłość. Manfred – lub nienawiść. Jean-Pierre – miłość. Taka, że tak powiem, z krwi i kości. Manfred – nie kochał Sary? Jean-Pierre – na swój sposób kochał. Sara jest... wyjątkowo ożywcza... Ale jest to działanie pozornie głównie intelektualne. Antoni nie potrafił przebić się przez tę barierę. Nie dotarł do ciała. Jean-Pierre Durgniat gniewnie ściąga brwi przypominając sobie tę rozmowę. To już raczej odruch, cień dawnej irytacji. Temat (kto wie, czy nie na skutek świadomej interwencji Sary?), wymykał mu się trochę z rąk. Ale przecież coś ruszyło. Listy Antoniego z Polski, a zwłaszcza ten ostatni sprawiły, że wyobraźnia powieściopisarza zaczęła pracować na przyśpieszonych obrotach. Jean-Pierre zapala papierosa i zaraz ze wstrętem wyrzuca go przez okno. Ostatnio palił tyle, że język przysycha mu do podniebienia. Szaleństwo siadać za kierownicą w takim stanie. Nie znosił pociągów. Sam nie rozumiał jakim cudem jeszcze jedzie. Ale musi dojechać, musi zdążyć. Jean-Pierre wiedział o poszukiwaniach prowadzonych przez Agencję Detektywistyczną P.A. Nicole. Dzięki niemu pośrednio, Antoni trafił do tej Agencji. Antoni – zupełnie nie wiedziałem co zrobię. Wiedziałem tylko, że muszę zobaczyć te zdjęcia. Jechałem, właściwie prawie nie zdając sobie sprawy z tego, że jadę, że jestem na autostradzie. I nagle, kiedy już wyjeżdżałem do Lozanny olśniło mnie. Najpierw chyba... – Jean-Pierre – przypomniałeś sobie mnie. Może nieświadomie. Coś pomyślałeś o mnie... Antoni – nie pamiętam. Myślałem właściwie tylko o jednym, o tym jak wyglądał Santos, jak... Santos. Jak stanął w drzwiach kliniki, szczupły, wysoki, ciemny. Niebieski pulower narzucony na ramiona. Rękawy związane z przodu. Jak dziewczyna podjechała skuterem, jak wsiadł. Santos – powiedziała Sara, tym głosem, który sprawił, że Antoni odwrócił wzrok od pary na skuterze. Gdybym wtedy przyjrzał się lepiej – myślał zjeżdżając z autostrady ku przedmieściom Lozanny, myślałem zjeżdżając z autostrady, doprawdy nie wiem co sprawiło, że przypomniałem sobie Pierre-André, tego detektywa, z którym Jean- Pierre zaprzyjaźnił się podczas pracy nad książką „Zbrodniarz i ofiara”, tyle kłębiło się myśli i to znamię, które jak nieprzejrzysty ekran przesłaniało wszystko. „Pierre-André ma znakomite kontakty z policją”. Zdanie padło i utkwiło, by wydobyć się parę miesięcy później w błysku natchnienia, który jest częściej niż myślimy wynikiem komputerowej pracy podświadomości, a może podpowiedziane przez kogoś, kto kieruje grą. Gdyby nie to, że Jean-Pierre pracował akurat nad tą powieścią. Gdybym nie przebywał w tym czasie w Szwajcarii, tak blisko Lozanny. Gdyby Jean-Pierre nie miał tej manii zapoznawania ze sobą, zderzania (jak mówi) ludzi z różnych środowisk i różnych zawodów. Te wszystkie „gdyby-gdyby nie” rozrzucone w czasoprzestrzeni pozornie bez ładu i składu, a przecież nieprzerwana linia, acz mocno zygzakowata, ciągnie się od punktu do punktu. Gra w kartofel! Dziecinna gra: na kartce papieru rozrzuca się cyfry od jednego do, powiedzmy pięćdziesięciu (zależnie od umowy), rozrzuca w sposób przemyślanie przypadkowy. Uczestnicy gry muszą kolejno prowadzić nieprzerwaną linię od numeru do numeru w taki sposób, by nie przeciąć żadnej innej linii; przecinać można jedynie „kartofel”–zawęźlenie, które każdy z grających robi na swojej liczbie docelowej. W miarę upływu czasu staje się to coraz trudniejsze, linie zagęszczają się, aż wreszcie ktoś mniej zręczny, lub po prostu postawiony przed niemożliwym do wykonania zadaniem „skusi” innymi słowy trąci-przetnie sąsiednią linię i – gra skończona; pozostaje dziwaczny rysunek na pierwszy rzut oka absolutnie bezsensowny. Bezsensowny, jeżeli nie zna się zasad gry – myśli Antoni odrywając wzrok od kartki papieru przywołanej z daleka – z lat mądrych dziecinnych gier – ale my nie znamy zasad. Jesteśmy –uśmiecha się lekko – być może tylko ołówkiem w czyichś rękach. W najlepszym wypadku kreślimy te linie po omacku, poza świadomością. A kiedy ktoś wreszcie skusi, hm... kiedy ktoś wreszcie skusi, czy to oznacza... jego śmierć? A może śmierć kogoś innego? Dlaczego w ogóle śmierć?! Antoni kuli się jakby pod wpływem zimna. A przecież noc jest ciepła, pachnąca różami. Róże tutaj nie rosną – to ogród owocowo-warzywny. Są po drugiej stronie ulicy, przy domu mieszkalnym. Antoni jednak znowu czuje ich zapach. Teraz już natrętnie, obsesyjnie, aż staje się to niepokojące. Róże. Śmierć. „Drogi Antoni, wiesz co jeszcze myślę? Że jest tylko jedna rzecz na świecie absolutnie i absurdalnie nieowdracalna”. Da capo al... Ból głowy tępy, wciskający czubek czaszki, przygważdża myśl. Taki ból głowy często poprzedza lęk. Antoni stwierdził to jakby stawiał diagnozę i od razu mrowienie lęku. Niby irracjonalny, ale nie, nie, bo przecież ten zapach natrętny i słowa natrętne, wracające jak refren banalnej piosenki: róże i śmierć. Śmierć i róże. Tylko róże mogą kojarzyć się z Hanką. Tylko róże! Ból głowy nasila się. Antoni odsuwa przesłaniającą drzwi kratę, wychodzi w mrok ogrodu. Wąską alejką między grządkami idzie na sam koniec, tam, gdzie kamienny murek odgradza ogród od zamkowej łąki. Tylko róże, tylko róże, Fabienne uważa, że robię pizzę lepszą niż Antonio. Antoni staje przy murku. Jego wysoka masywna sylwetka jakby wycięta z mroku nożycami księżycowego światła. Tarcza strzelnicza w kształcie człowieka – myśli Manfred stojący już od dłuższego czasu w oknie sypialni wychodzącym na ulicę. Odruchowo cofa się w głąb pokoju. Sigrid śpi. Duży, niski tapczan, niebieszczeją prześcieradła. Tutaj naprawdę pachną róże. Ale Manfred nie zauważa tego. Nic mu się nie kojarzy, choć Antoni jest tak blisko walczący z tym zapachem jak z nagłym zagrożeniem (bo do słowa „róże” niby wielki, zachłanny bąk przyssało się słowo „śmierć”). Manfred ciągle nie wie o Urlach, nigdy nie słyszał o Hance Uznanieckiej. Za to już wie o telegramie. Dlatego nie może spać. Stał w oknie i nie widział cichej stromej uliczki, ogrodu po drugiej stronie, krzaków, drzew, łąki, gór, niczego. Był dzień i było lato, w ogromnych szarych chmurach niknie Saint-Malô, Manfred ma czternaście lat, jestem Niemcem, duma i ból, a potem te gorzko-upajające, nigdy nie wyznane marzenia. Stał w oknie swego domu ciężki, zwalisty, nieruchomy, spokojny. Tak, spokojny. Nadzieja irracjonalna, szalona, która dopadła go w drodze z Féchy do Allaman, to szalone cudowne wzburzenie, wszystko wygładziło się, uładziło, już tylko pewność, cicha, kojąca, radość bliskiego spełnienia. Nie, nie spostrzegł Antoniego idącego ścieżką między grządkami. Nie mógł go zresztą widzieć aż do momentu, gdy znalazł się przy ogrodowym murku; budynek, w którym mieściło się atelier Herberta zasłaniał idącego. I jeszcze potem przez chwilę (jak długą?) go nie widział. Aż nagle w polu jego widzenia ta sylwetka obrysowana księżycowym światłem. Tarcza strzelnicza – pomyślał i gwałtownie cofnął się w głąb pokoju. Budzi się Simplet śpiący za drzwiami pokoju. Budzi się Sigrid, nie wie co ją obudziło, ale od razu wie, że jest sama na tapczanie. Otwiera oczy i widzi Manfreda stojącego kilka kroków przed oknem. Wygląda to dziwnie, jakby szedł i nie wiadomo dlaczego zatrzymał się w pół drogi. Jakby się krył. Sigrid odrzuca prześcieradło, siada, nagle zaalarmowana. Nie rozumie tego niepokoju. Co się stało? – myśli. I zaraz potem – co mu jest? I jeszcze: co się w ogóle dzieje? W pokoju napięcie, a przecież przez okno wchodzi ciepła, majowa noc, łagodne światło księżyca, pachną róże. Simplet zaskomlił pod drzwiami. Manfred nie drgnął... Coś złowrogiego w jego postawie, to od niego zagrożenie? Wokół niego? Sigrid siedzi pośród rozrzuconych, niebieskich prześcieradeł i czuje się jak dziecko pozostawione samo w dużym, pełnym strachów domu. Niewytłumaczalna, przerażająca samotność. Sigrid zna dobrze to uczucie z dawnych lat. Manfred chronił ją przed nim. Manfred Wolfensberger, jej mąż, człowiek może mało romantyczny, ale silny, spokojny, opoka. Dziesięć lat małżeństwa, dziesięć lat spokoju, pewności. Może było by inaczej, gdyby go kochała? Czasem igrała z myślą, że odchodzi, że Manfred znika z jej życia i zastanawiała się jakby się wówczas czuła. Teraz wiedziała. Bezszelestnie zsuwa się z tapczanu, podbiega do męża, staje za nim, obejmuje go mocno. Nie możesz spać Manfredhin? Manfred odwraca ku niej głowę, jego twarz jest obca, zmęczona, w przekrwionych, podpuchniętych oczach metaliczne lśnienie. Sigrid – Manfred? Manfred – nic, nic. Duszno, pójdę się napić. Sigrid – przyniosę. Manfred – nie, wracaj do łóżka. Zaraz przyjdę. Muska dłonią twarz żony, wychodzi, ciężkie kroki na schodach, dreptanie Simpleta. Sigrid podchodzi do okna. Po drugiej stronie ulicy w ogrodzie nieruchoma, barczysta sylwetka. Antoni? Sigrid marszczy brwi, usiłuje zebrać myśli. Więc tam jest Antoni! Dlaczego Manfred stał w głębi pokoju jakby nie chciał, żeby tamten go widział? Twarz Manfreda! Sigrid klęka na podłodze przy oknie, opiera ręce na niskim parapecie, jasna głowa opada. Jest bardzo zmęczona i senna. Bliska łez. Antoni stoi przy ogrodowym murku, ciągle czuje zapach róż, widzi Hankę Uznaniecką, Zrozum – mówi błagalnie – zrozum. Podnosi głowę ku niebu, niebo jest czarne, księżyc intensywnie złoty, czerwonawy. Bryła mięsa w czarnym tle, nie, nie tak, to nałożył się Goya, księżyc nie jest czerwonawy, czerwonawe są pnie sosen, czerwonawe jest znamię między... nie jest, b y ł o , już tylko zostało na fotografii wklejonej do policyjnych akt i w pamięci. „Wspominaj mnie, która jest Pia”. Antoni drgnął. Skąd, dlaczego teraz te słowa, tajemnicza postać z Czyśca Dantego? Julien Green w swoich „ Dziennikach” napisał, że nie wiemy o niej nic, albo prawie nic. A przecież wiemy wszystko: została zbawiona. Cokolwiek to może znaczyć. „Wspominaj mnie, która jestem Pia”. Odrzuciłaś imię Maria, Mario-Pio? Zbawiona przez śmierć swego syna, urodzonego w piekle. Czy dlatego mu powiedziałaś? Czy wiesz, że nie wytrzymał ciężaru, że nie żyje? PA Nicole – szansa minimalna, niech się pan nie łudzi. Jedyne w miarę pewne – obserwować cmentarz. Może przyjdzie na grób. Jeżeli sama jeszcze żyje. Antoni – ależ musi żyć! Nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat. PA Nicole – mogła mu powiedzieć prawdę właśnie tuż przed śmiercią. Dobrze, niech pan nie protestuje. Na razie zakładamy, że żyje. Ale czy interesuje się jeszcze tym synem? Nie mamy na to żadnego dowodu. – Antoni – mamy. Ciągle ten sam. Wiemy, że spotkała się z nim... PA Nicole – pan wybaczy, ale wszystko, powtarzam wszystko, to mogą być jedynie pana przypuszczenia. Opiera je pan na słowach: urodziłem się w piekle. Santos podaje jako miejsce swego urodzenia Kastylię. Wie pan jak tam jest? Stara Kastylia, ziemia konkwisty. Ziemia sucha jałowa, monotonna, niegościnna, o lodowatych zimach i skwarnym lecie, wyżynna, słabo zaludniona. Te górzyste tereny na wschodzie! Tam się nie żyje, tam się wegetuje. Urodził się w piekle hiszpańskiej nędzy. Imię matki Maria-Pia. Nazwisko panieńskie Fernandez. Tak? Antoni – Nie wiem! Nigdy nie podała mi nazwiska. Wie pan, oddałem dziecko i już jej potem ani razu nie spotkałem. Znikła. PA. Nicole –jak to znikła?! Antoni – nie mogłem jej odnaleźć. Nikt nie umiał mi powiedzieć, co się z nią stało. Szukałem. A potem wywieźli mnie do Belsen-Bergen. Jest to znamię. Sam pan widział. I wiek się zgadza. PA. Nicole – pan twierdzi, że urodził się 14-go września 1944. W paszporcie ma 16 styczeń 1945. Antoni – imię. Hosé. PA. Nicole – sprawdzimy wszystko. Zobaczymy czy jest wpisany do ksiąg parafialnych. W każdym razie z paszportu wynika, że wcale nie z nieznanego ojca. Manuel Santos. Antoni – adoptowany. PA. Nicole – może, acz wydaje mi się nieprawdopodobne. Oni raczej pozbywają się dzieci. Antoni – oczy. Miał niebieskie. Niebieskie. Po... PA Nicole – pogadamy z rodziną. Żona pana mówiła, że brat Santosa był na pogrzebie. Dotrzemy do wszystkich. I – będziemy obserwować cmentarz. Antoni – więc jednak!... PA Nicole – przyznaję, pana hipoteza jest pasjonująca. I oparta o pewne dane faktyczne. Proszę spróbować wyciągnąć coś więcej od żony. Może wie więcej niż powiedziała? Tajemnica spowiedzi psychoterapeutycznej!... Może jednak zdoła pan... Może przedtem mówiła coś co pan zapomniał, przeoczył. Antoni – przedtem? PA Nicole – wtedy, kiedy jeszcze żył, kiedy prowadziła tę psychoterapię. Czy miała zwyczaj opowiadać panu o interesujących ją przypadkach? Antoni – owszem, miała – ale najbardziej interesującym przypadkiem dla mnie była ona sama. Santos obchodził mnie tylko o tyle, o ile potwierdzał schemat, błędne koło życia uczuciowego Sary. Jean-Pierre – stary, rozmawiałem z nią. Ona już dłużej ciebie nie zniesie. Od początku zresztą. Jesteś za bardzo osobny, compris? Jesteś za bardzo sobą, jesteś kimś. Antoni – przecież ciągle mówi, że właśnie tego jej brak, takiego mężczyzny, że w miłości ceni najwyżej równe partnerstwo, że owszem, może zakochać się w kimś poniżej siebie, ale ta miłość szybko przekształca się w pogardę. Jean-Pierre – Sara nienawidzi mężczyzn dorównujących jej lub przewyższających ją inteligencją, pozycją, siłą. Na to liczyłem zresztą. Liczyłem na wasze zderzenie. Nie patrz tak. Wiem, wiem, że nie powiesz, że jestem monstrum, ale i ty tak myślisz. Bon, wróćmy do tematu, twojego tematu. Rozejrzyj się dookoła: te pozornie niedobrane pary. Dlaczego piękne kobiety wybierają różnych wypędków, prostaków zdumiewająco przeciętnych pod każdym względem itp. Nie, nie stary, rzadko chodzi o zalety w łóżku, choć czasem jest taka przyczyna. Chodzi o coś zupełnie innego: one takiego typa mają na własność, górują nad nim bezapelacyjnie. Oto cała tajemnica. Antoni – upraszczasz. Jean-Pierre – może. Ale dwie rzeczy wiem na pewno: pierwsze – ty absolutnie nie znasz i nie rozumiesz kobiet. Secundo –stwarzasz pozory przeciwne do tych, które ja stwarzam, choć w zasadzie jesteśmy podobni. Obaj jesteśmy egocentrykami, pozbawionymi (ty zwłaszcza) cienia egoizmu. Ja – uchodzę za pozbawionego egocentryzmu egoistę. I to dobrze, to one mogą znieść. Twój zaś egocentryzm jest tak bardzo wyczuwalny, że stąd tylko o krok do przyczepienia ci dodatkowo etykietki egoisty. Nie przerywaj, ja wiem, że jesteś oddany do samozaparcia, oddasz wszystko do ostatniej koszuli, przylecisz na wezwanie z drugiego końca świata i to w momencie, kiedy tam gdzie jesteś, rozstrzygają się twoje ważne życiowe sprawy, życiowo ważne plany. Nigdy jednak nie wpoisz w kobietę przekonania, że jest dla ciebie czymś najważniejszym na świecie, że jest twoim wszystkim. Antoni – może właśnie dlatego, że to robię... Jean-Pierre – nie przerywaj mówiłem! Robisz co robisz, ale kobieta wyczuwa w tobie przede wszystkim to, że jesteś osobny, że możesz egzystować bez względu na to, czy ona istnieje czy nie. A tego żadna ci nie wybaczy. Czekaj, założę się, że często, dość często słyszałeś: na ciebie nie można liczyć, jeżeli będziesz czegoś chciał, to zmieciesz mnie ze swej drogi, nie będziesz się na mnie oglądał itd. itp. Nie zaprzeczysz prawda? I na pewno jeszcze inna śpiewka: muszę być sobą, muszę być niezależna... Na pewno ciągle ci mówią o potrzebie zachowania niezależności, tobie, który w sposób tak oczywisty nie boisz się uzależnień. Antoni – no może. Może coś jest w tym co mówisz. Dajmy temu pokój. Nie lubię takich rozmów. Nie podpuszczaj mnie. A poza tym Sara... ...wiesz Antoni, on jest bardzo inteligentny ten Santos i bardzo cierpi na tym, że nie ma wykształcenia, że ci z którymi mógłby, chciałby przestawać nigdy go nie uznają, rozumiesz. Stąd też jego problemy w kontaktach z kobietami. Z tymi z jego sfery nie ma nic wspólnego, a inne są dla niego niedostępne. Nie ma wykształcenia, nie ma pieniędzy, czuje się nikim. Chciałabym coś dla niego zrobić, żeby poczuł się inaczej, na przykład napisać książkę i podpisać jego nazwiskiem, żeby poczuł się kimś... Mówiąc głowę miała lekko pochyloną, widział, to widział, jej lśniące o ciepłym odcieniu starego brązu włosy, krótkie loczki za uszami, delikatną linię szyi, wyłaniającej się z żółtej koszulowej bluzki. Sara Le Clef. Jeszcze wówczas jego żona. Stażystka w szpitalu psychiatrycznym. Serwowała mu pacjenta Santosa na śniadanie, obiad i kolację. Miał wszystkie dane, szybko uzyskał jasny obraz sytuacji. Ale ani razu nie powiedział: zostaw, to przypadek nie dla ciebie. Nie rozumiesz i nigdy nie zrozumiesz tego człowieka. Nie dlatego, nie przede wszystkim dlatego, że się w nim zakochałaś. Przede wszystkim dlatego właśnie, że go nie rozumiesz. Wiesz dobrze, o na tyle znasz siebie, że nie masz zakresu fal na odbiór tego typu osobowości. To mistyk, człowiek głęboko religijny, a ty ze swoim materializmem! Nie uleczysz go, natomiast możesz mu bardzo, bardzo zaszkodzić. Czy jestem winien jego śmierci Mario-Pio? Może powinienem był go rozpoznać? Ale jak bez tej blizny? (pomyślał: blizny, nie znamienia!). Gdyby chociaż miał twoje oczy. Może to naprowadziłoby mnie na ślad. Miał oczy niebieskie. Mario-Pio po ojcu Niemcu. Nie wiedziałem, że pacjent Santos miał ojca Niemca. Nawet nie wiedziałem, że ma oczy niebieskie, nigdy nie widziałem go z bliska. Hiszpan. Nie, nie zastanowiłem się nad tym, że z opowieści Sary wyłania się osobowość niezupełnie hiszpańska. Dopiero teraz odtwarzając jej słowa widzę to. Zagadkowe przemieszanie krwi. Hiszpańska duma; jak mógł znieść to, że jego matkę zhańbiono i był owocem takiego związku? A może – oczy Antoniego zalśniły – nie wiedział? Może nie powiedziałaś mu wszystkiego Mario-Pio? Może powiedziałaś mu tylko, że urodził się w obozie koncentracyjnym? Czy wystarczyłoby to jednak, by uformować osobowść tak umęczoną, wzbudzić takie pragnienie śmierci, odrzucanie życia? Antoni kręci głową jakby sam sobie zaprzeczał; Santos wiedział. Powiedziała mu, był tego pewien. Tkwiła w tym wszystkim niepojęta sprzeczność: można by zrozumieć, że oddała dziecko właśnie dlatego, żeby ktoś kiedyś nie rozpoznał, nie ujawnił mu prawdy. A potem wyznała mu ją sama! Kiedy? Dlaczego? Może będzie wiedział jutro. Właściwie dziś, bo już dobrze po północy, nie czuje jednak emocji zawodnika dochodzącego do linii mety. Myśl. Że „może jutro” wydaje mu się wstrząsająco nierealna. Mniej realna w każdym razie niż blizna pooperacyjna na pięknym brzuchu Hanki Uznanieckiej. Brzuch Hanki. Brzuch Afrodyty z Cirene. Antoni wolno wraca. Nie wybierając wraca inną ścieżką, tą pośrodku ogrodu prowadzącą na ulicę. Idzie zamyślony, z pochyloną głową. I –jakby zapomniawszy dokąd idzie, dochodzi do furtki, przystaje. Teraz naprawdę pachną róże. Są tam w ogrodzie po drugiej stronie ulicy. Antoni najpierw patrzy w stronę ogrodu, jakby nie zauważając domu. Ale dom naprzeciw niego; nie patrząc widzi: okno w kuchni oświetlone, za firanką cień siedzącego przy stole mężczyzny. Manfred jest na dole. On naprawdę nie widzi Antoniego. Siedzi bokiem do okna, ciężko zaparty w krześle. Na stole butelka „Chateau de la Grave”. Antoni patrzy na róże, myśli, myśli, że Santos prawdopodobnie podobałby się Hance. Róże są czerwone. Czerwone wino „Chateau de la Grave”, czerwień dziwacznie prześwituje przez grube szkło ciężkiego, pomarańczowo-czerwonawego kielicha. Kielich pochodzi z Polski – to prezent od Antoniego. Manfred nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego schodząc z małżeńskiej sypialni wyjął z kredensu ten właśnie kielich; nie lubił go, wolał pić wino w szkle, które nie zmienia jego koloru. Zrobił to nie zastanawiając się. Nie dostrzegł, nie był świadom faktu, że pociągnął linię od tarczy strzelniczej w kształcie mężczyzny do tego kieliszka właśnie (jeszcze się udało, jeszcze nie przeciął żadnej z biegnących obok linii, ale musnął, nie wie o tym). Nie wie dlaczego wyjął z kredensu pomarańczowo-czerwonawy kielich z Polski, ale wie, ciągle wie, że przed kilkunastoma minutami stojąc w oknie skojarzył sylwetkę Antoniego z tarczą strzelniczą. Pamięta. Pamięta coś więcej: że na sekundę, zanim przerażony cofnął się w głąb pokoju, trzymał palec na spuście, że cofnął się, aby nie nacisnąć. Manfred Wolfensberger, Niemiec, który nigdy nie miał w ręku karabinu, który nie był na wojnie, a przeżywa ją bardziej, niż wielu spośród tych co byli. Nie może się uwolnić od jej złowrogiej fascynującej tajemnicy. Nikt nie wie, nawet jego ukochany brat Herbert, jak głęboko, nieprzerwanie drąży te pokłady ciemności, jak mozolnie odcyfrowuje tajemnicze impulsy krwi, jak zmienia role. Manfred Wolfensberger. Zamknięty w sobie, spokojny, solidny człowiek. Kolos, w którym przed dwudziestu siedmiu laty wylągł się czerw szalonego marzenia. Niezniszczalnego. Nawet setkami butelek wypitego wina. Manfred pije dużo. Za dużo. Jakby chciał zapić w sobie tego robaka, ten czerw. Zapić nie zapił – uśpił. Ale dwa lata temu, gdy wróciwszy później niż zwykle z pracy zastał w domu Antoniego (Antoniego z samego środka bolesnej tajemnicy wojny) wszystko zaczęło się od początku. Burzycielska siła wspomnień, nowa woda na młyn. A teraz coś więcej niż woda: dziś po południu, na dzikiej małej plaży – kamienisty występ między jeziorem, a wpadającą do jeziora rzeką Aubonne – Antoni opowiedział mu o Santosie i pokazał telegram z Agencji PA. Nicole. Zrobił to sucho, rzeczowo, jakby z obowiązku. Antoni odwraca wzrok od róż pnących się po ścianie domu. Źle: raczej odsuwa niż odwraca, sunie wzrokiem tak, by nie zawadzić o oświetlone okno kuchni. Nie wie czemu postępuje w ten sposób. Wychodzi na ulicę, idzie parę kroków w górę ulicy, przechodzi na drugą stronę, przystaje. Nie podniósł wzroku ku ciemnemu oknu na pierwszym piętrze, nie zobaczył więc Sigrid klęczącej przy parapecie, świetlistej plamy jej włosów. „Dziwne, musiał wiedzieć że Manfred jest w kuchni, zachował się tak, jakby, jakby uciekał” – myśli Sigrid. Sigrid zmarszczeniem brwi odpędza senność, przytomnieje nagle czujna. Manfred i Antoni. Czyżby zaszło coś między nimi? Wyszli rano na spacer razem, wrócili osobno, ale tak miało być. Manfred miał spotkanie z winogradnikiem Mayerem. Przy obiedzie? W oczach Sigrid nie ma już ani śladu senności. Prostuje się, teraz głowę wspiera na rękach. Jest już dobrze widoczna, Antoni musiałby ją zobaczyć, gdyby stał jak poprzednio po przeciwległej stronie ulicy. Stoi pod domem, twarzą zwrócony w stronę gór. Oboje patrzą na to samo: niebo pełne teraz postrzępionych chmur, nasuwające myśl o ogromnym, zmierzchającym witrażu z motywem kryjącego księżyc obłoku. Obłok biało-szary, obrzeżony srebrno-żółtym rąbkiem. „Szczęście opuszcza każdego, kto nie jest gotów żyć i umierać za tę chmurę”. Antoni zwiera i rozwiera palce, znowu cytat, całe gotowe zdanie jak tamto mniej z pozoru niespodziane: wspominaj mnie, która jestem Pia. „Szczęście opuszcza każdego, kto nie jest gotów żyć i umierać za tę chmurę”. Halldór Laxness, Duszpasterstwo koło lodowca. Chmurę obrzeżoną złocistym blaskiem słońca, acha, chodziło o ten brzeg właśnie, czy sądzi pan – mówił pastor Jon do wysłannika biskupa – że ten brzeg jest prawdziwy? I potem właśnie to – jest tego pewien, zapamiętał dokładnie, „szczęście opuszcza każdego, kto nie jest gotów żyć i umierać za tę chmurę”. Innymi słowy za tę prawdę-nieprawdę. A dalej – przypomina sobie Antoni – było coś o tym, że trzeba się umówić. Obojętne co do czego. W przeciwnym wypadku bowiem wszyscy zostaną wymordowani. „Drogi Antoni. Czy wiesz o czym”... Śmierć. Śmierć i róże. Santos, który zabrał do grobu swoje znamię. Teraz naprawdę dobrze je ukrył. Nie mógł go usunąć nie usuwając siebie. Ale zostało –Antoni marszczy brwi przy tej dziwacznej myśli – na brzuchu Hanki Uznanieckiej. Zostało, bo już raz – przypomina sobie w rosnącej emocji – pomyliłem. Pomyliłem, rzecz znamienna rozmawiając z tobą, Mario-Pio, zapytując, czy nie jestem winien śmierci twego syna! Przejęzyczenie, które znaczy. Które, w tym kontekście – zapowiada... Co zapowiada? Antoni przysiada na schodku domu sąsiadującego z domem Wolfensbergerów. Jest niespokojny. Mrowienie lęku, który, teraz to wie (odsuwając zarazem od siebie tę wiedzę z całej siły) dotyczy Hanki. Lęk i ból. Zdjęcia Santosa wklejone do akt policyjnych. Śmierć miał spokojną. Wygładziła jego twarz. Na innych zdjęciach, tych robionych za życia twarz inna, wyżłobiona męką duszy. Ascetyczna. Głodna. Santo po hiszpańsku święty. Dążył do świętości, to pewne. Nie potrafił jednak żyć samotnie na wyżynach. Przez parę lat pędził żywot samotnego pasterza w prawie niedostępnych górach. Dlaczego zszedł z tych gór? Dlaczego wrócił między ludzi? Dlaczego wybrał tę jak mówi madame de Stael „wspaniałą okropność” – bogatą, spokojną, praworządną Szwajcarię? Przyjechał i wkrótce potem tu właśnie pierwsza próba samobójcza. Może świadomie wybrał ten kraj na miejsce swojej śmierci? Samotny, symboliczny protest. Jeżeli jest się Santosem – Santosem, który zszedł z gór, po prostu nie sposób nie zabić się w Szwajcarii. Czy wiedział o tym schodząc z gór? To niemożliwe, wy nie istniejecie – mówiła Ewa Gosławska. Jesteście tu wszyscy absolutnie nierealni, nie z tego świata. Takie wrażenie ma się przez kilka dni. A potem... trudno uwierzyć, ze cała reszta świata istnieje... Cała reszta świata staje się nierealna i absurdalna. „Ta okropna wspaniałość. Szwajcaria”. Madame de Stael, która wypowiedziała te słowa, nie było oczywiście wśród gości Sigrid i Manfreda, nie było nawet żony Edouarda, która wyglądała, jakby zeszła z portretu córki bankiera Neckera, te same zmysłowe, namiętne usta, usta Wenus, i te same ciemne, fanatyczne oczy, l’ésprit puritain. Pur ésprit puritain – tak nazywa ją Sigrid, do której przystojny melancholijny Edouard wzdycha od lat, Sigrid, do której tamta zakochana w mężu, zadając gwałt swemu szwajcarsko-purytańskiemu duchowi na próżno usiłuje się upodobnić, wzruszająca i patetyczna w swoich wysiłkach. Tańczy, bo Sigrid tańczy, uśmiecha się z wdziękiem, ciepło, ale jej ciemne fanatyczne oczy purytanki są czujne, udręczone, osądzające. Szwajcarzy są nudni, stale słyszę tę opinię, będę jednak zdziwiona jeżeli powie pan, że ją podziela – Ewa Gosławska mówi to po polsku, odwraca wzrok od Antoniego jakby nie oczekiwała odpowiedzi, santé Christine, santé. Szwajcarzy są nudni. Szwajcaria jest nudna – ciągnie po tym małym przerywniku bardzo á propos – czy zauważyliście – to już po francusku – jak bardzo w dzisiejszych czasach utożsamia się intensywność życia politycznego z intensywnością życia w ogóle? Interesujący kraj interesujący ludzie = ferment polityczny, rozruchy, spektakularne akcje, nacisk na spektakulamość w ogóle, na zewnętrzność, szum, hałas, huk. A przecież ciągle istnieje cała sfera życia wewnętrznego, wewnętrzne bogactwo, głębia. Kraj spokojny, bo nie wybuchają bomby na ulicach. Ludzie nudni, bo nie manifestują rozbijając wystawy sklepów i kawiarni. Szkoda, że nie ma żony Edouarda, ale pan ich widział razem? Niech pan popatrzy na tych tutaj Szwajcarów, tu przy tym stole. Santé Christine, mais oui Marco j’adore ta pizza, ça va Idelette? Madame Ewa, podobno pani pisze książki tak? A dla telewizji? Pisze pani dla telewizji? O, madame, Ewa, niech pani napisze dla telewizji scenariusz i będzie tam rola dla mnie dobrze? Przyjadę do Polski. Tylko musi być smutne. J’aime jouer triste. Corinne Beck, lat 17. Jedyna w tym gronie Szwajcarka niemiecka. Z Berna. Córka rozwiedzionych rodziców. Nie jestem smutna, skąd, ale j’aime jouer triste. Księżyc nieodwołalnie skrywa się za chmurami. Powietrze zapachniało deszczem. Na odcinku między Montreux a Lozanną już pada. Jean-Pierre Durgniat włącza wycieraczki. Antoni unosi głowę, wciąga głęboko powietrze w płuca. J’aime jouer triste, już grałam w filmie, właściwie statystowałam, próbne zdjęcia wyszły dobrze. Zdjęcia Santosa! Antoni przerzuca w myślach wszystkie, które widział. Jego wzrok łagodnieje. Santos, kochanie, podobały ci się. Miał profil i miał ręce. Lekko ironiczne zabarwienie tej myśli. Antoni uśmiecha się bezwiednie. Profil i ręce. Dla mnie mężczyzna musi mieć piękny profil i ładne ręce. Przede wszystkim na to zwracam uwagę. Musi być wysoki – dopowiada w myślach Antoni. Może być szczupły jak Santos. Lepiej jednak, aby był potężnie zbudowany, barczysty. Jak dzięki Bogu ja... Tak, Hance Uznanieckiej Santos podobałby się niemniej niż Sarze. Lecz w przeciwieństwie do Sary – nie mogła by się w nim zakochać. Odrzuciłoby ją właśnie to, co pociągało Sarę. Owszem, lubiła być „mała” ale przy dużym silnym, prawdziwie jak się to mówi, męskim mężczyźnie. Takim jak Manfred. Takim jak Manfred?! Manfred zanadto obrósł tłuszczem – myśli Antoni i ta myśl sprawia mu nieoczekiwaną satysfakcję. Wstaje nagle zły. Manfred ciągle siedzi przy stole tępo wpatrzony w pomarańczowo – czerwonawy kieliszek z grubego szkła. To, co dla Antoniego, wbrew wszelkim przewidywaniom jest wstrząsająco nierealne, dla Manfreda jest przeciwnie – przerażające realne. Antoni miał ruch w grze: pociągnął dalej linię. I teraz już widać, że tę właśnie ciągnie od plaży do plaży. Plaża w Mihinic. Zawęźlenie. Plaża w Allaman – zawęźlenie, kolejny, „kartofel”. Antoni zrobił to ze zwodniczą łatwością: tutaj na tym odcinku nie było grożącego wpadką natłoku linii. W takiej sytuacji ciągnie się swój kawałek z rozmachem, a nawet od niechcenia. Nie myśląc o konsekwencjach dla siebie i innych. W pomarańczowo-czerwonawym szkle, jak w czarodziejskiej kuli ukazuje się pejzaż: jezioro, zielone, marszczone lekkim, nie dającym ochłody wiatrem, na pierwszym planie łabędź, na drugim żagiel, bliski dziś francuski brzeg na trzecim, góry w tle. Manfred mruga powiekami i na pierwszym planie pojawia się Antoni. Jak siedział na wielkim kamieniu rozebrany do pasa, opalony mniej niż można by oczekiwać po wyspiarzu. Właśnie to mnie zdziwiło – przypomina sobie Manfred i pamięta, że była to ostatnia jego myśl, zanim padły te rzucone niby kamyk w wodę słowa: „wiesz, zdaje się, że natrafiłem wreszcie na ślad tamtej dziewczyny”. Manfred nie zapytał której, a malarz nie precyzował. Wiedział, że nie musi. Opowiadał, wystawiając barczyste, umięśnione plecy na słońce. Mógłbym go znienawidzić nawet za to, że powiedział dopiero teraz! Od dawna wie o Santosie i wie że ja... Co wie? Gdybym wiedział wcześniej, mógłbym pojechać do Hiszpanii tropem Santosa. Manfred – ale dlaczego nie pojechałeś sam? Antoni – chciałem. Pierre-André Nicole przekonał mnie, że lepiej będzie, jeżeli pozwolę działać jego ludziom. Innymi słowy specjalistom. Wieśniacy w każdym kraju są nieufni, a jeszcze tam... Wioska, ze trzydzieści rodzin, połowa nosi nazwisko Santos... Antoni rusza w dół ulicy, ciągle po stronie, przy której o kilka kroków drzwi domu Wolfensbergerów. Ciągle nie ma pojęcia, że w oknie na pierwszym piętrze Sigrid. Nie czuje tej obecności, choć myśli młodej kobiety krążą wokół niego jak ćmy za wszelką cenę usiłujące wydrzeć tajemnicę światłu. Sigrid wie (nie wie dlaczego, ale wie), że zagrożenie, które przed kilkunastoma minutami zdawało się gęstnieć wokół Manfreda, nie emanowało z niego, że źródłem jest Antoni. „On nosi w sobie śmierć” – pomyślała właśnie w momencie, gdy wolnym krokiem przechodził pod oknem. Zadrżała od tej dziwacznej myśli, rzuca ostatnie spojrzenie na niebo pełne deszczu, który za chwilę spadnie, podnosi się z klęczek, z podręcznej półki przy tapczanie bierze Biblię, otwiera na chybił trafił. Codziennie zagląda do tej Księgi. Żyje nią. Sigrid Wolfensberger. Święta o ciele poganki. „I stało się trzydziestego siódmego roku zaprowadzenie Joachima, króla Judzkiego”. Długi wąski palec, który trafił na te właśnie słowa Jeremiaszowego proroctwa pewnie wodzi po liniach druku. Niebo sypnęło drobnym deszczem. Antoni uskakuje pod daszek nad drzwiami domu ze świadomością, że robi to jakby się krył nie przed deszczem. A przecież nadchodził z góry ulicy i Manfred nie mógł go widzieć. Dlaczego mu skłamałem? Dlaczego mu powiedziałem, że nie pojechałem do Hiszpanii śladami Santosa jedynie dlatego, że PA Nicole mi to odradził? Ściąga brwi nagle zaalarmowany: powiedział prawdę! Ale teraz, teraz odczuwa ją jako kłamstwo! Do tego stopnia nic mnie to wszystko już nie obchodzi? Wysuwa się w deszcz. Deszcz na jego twarzy szybki, gęsty. Antoni stoi z twarzą uniesioną ku temu deszczowi. Odczuwa nagle ogromny, niezrozumiały ból. I znowu lęk. Ale już nie irracjonalny. Taki lęk, jaki o trzeciej nad ranem budzi człowieka, który wie, że jakiś potężny czynnik rozsadza od wewnątrz całe jego dotychczasowe życie. Lęk przed nieznanym? A więc lęk przed śmiercią? Znowu śmierć. A róże są w tej chwili blisko. Wystarczy tylko zrobić parę kroków w prawo. Zrobić parę kroków w prawo – to znaczy przejść przed oknem kuchni, gdzie przy stole Manfred. Nieruchomy, groźny. Groźny? Antoni potrząsa głową i mocno trze twarz rękami. Deszcz jest ciepły, łagodny. Policzki szorstkie, kłujące. Kontrast, „samegóż roku królestwa swego, głowę Joachima króla Judzkiego i wywiódł go z domu więzienia”. I wywiódł go z domu więzienia – powtarza cicho Sigrid. Zamyka Biblię i podchodzi do drzwi. Uchyla je, nadsłuchuje. Zupełna cisza, a przecież Manfred jest tam, na dole. Zagrożony? Najbardziej zagrożony jest pejzaż z psem, ale Antoni jeszcze tego nie wie. Jeszcze go nawet nie musnęła myśl, że może umrzeć w nim malarz, że słowo śmierć nie przypadkiem przyssało się do słowa róże niby wielkie, puchnące znamię. „Tu skacz, tu jest róża”. Róże mogą skojarzyć się z Hanką. Tylko słowo róże. Antoni przeciera rękami zalaną deszczem twarz. Jego szorstkie policzki w niczym nie przypominają gładkości kobiecego ciała, ale zanim poczuł szorstkość, coś w ruchu rąk sunących po twarzy przywołało tamto doznanie sprzed miesięcy; jak burza gęstniała w gałęziach sosen, jak gęstniało powietrze pomiędzy dwoma stojącymi naprzeciw siebie leżakami, jak cięły komary coraz bardziej niespokojne, jak nadeszła ta chwila, kiedy obydwoje niemal jednocześnie unieśli przymknięte leniwie powieki, jak powietrze jeszcze bardziej zgęstniało, teraz już wyraźnie ciężkie, zmysłowe, jak zaskoczony pomyślał; ona chyba mnie chce i spadły pierwsze krople deszczu duże, pojedyncze, a potem nagle błysnęło, huknęło, lunęło, śmiejąc się wpadli do domu, ona pierwsza, on ustawiwszy w sieni leżaki za chwilę, wszedł, stała, chciał coś powiedzieć, słowa zamarły ma na ustach, stała, bosa, pół naga w tym czarno-czerwonym opalaczu, ręce nieruchomo opuszczone wzdłuż ciała, nieruchomość, wyczekiwanie, tak dotykalne, tak naglące, że – zanim cokolwiek pomyślał – podszedł, podszedł bardzo blisko, ale nie wykonał żadnego ruchu. Stali przygwożdżeni, w wielkiej, napiętej do granic krzyku ciszy, a na zewnątrz szalały żywioły, nieustający huk, błysk. Przyciągnął ją do siebie, siła tego uścisku, odsunęła się, zerwała stanik i podała mu piersi jak podaje się usta. Mimo wyraźnego zaproszenia nie przylgnął do nich wargami, nie od razu. Wyciągnął ręce wahająco, jak ślepiec, dotknął i doznał wstrząsającego wrażenia, ze po raz pierwszy w życiu dotyka ciała kobiety, dotyka c i a ł a . Kroki na ulicy niemal bezgłośne, ktoś nadchodzi. Antoni usłyszał, choć wyrwany ze środka burzy. Szczupła, długa postać, przygarbiona, Marco? Antoni – spacerowałeś do tej pory? Marco – poszedłem odprowadzić Christine. Antoni – aż do Aubonne? Marco – prawie... Stoją naprzeciw siebie, rudawy wąs w widmowej twarzy Marca zdaje się pełznąć wokół jego ust, czy te usta kiedykolwiek całowały, odprowadził Christine, co też mogli sobie powiedzieć ci dwoje, ci dwoje tacy bezcieleśni, odcieleśnieni raczej, o czym rozmawiały te dwa udręczone duchy wygnane z ciała, poszukujące swoich ciał by zaistnieć, może Marco raz jeszcze przytoczył słowa pani Etenoy, że jego pizza jest lepsza od tej, którą robi Antonio, może Christine raz jeszcze zacisnęła palce wokół kieliszka, napotykając wzrok polskiej pisarki o umierających rękach. Twarz Ewy Gosławskiej, twarz Idelette Bordigoni, Jean- Pierre pewnie już niedaleko, tak, pewnie niedługo przyjedzie, tam koło Lozanny już dawno leje, ty prowadzisz Marco, prowadzę, bonne nuit Antoni, bonne nuit Marco, Antoni mówi, a nie wie, że mówi, niemal nie zauważa jak Marco roztapia się w ciemności, z której przed chwilą się wyłonił. Alpy znikły za zasłoną chmur, ale malarz znowu widzi rozpięty na szczytach jak na stalugach obraz; Alpy w słońcu, a obraz jest ciemny (tak to widzi), znowu pejzaż, kręta ścieżka pośród krzaków, biegnąca pagórkami, dwie smukłe, długie sylwetki zaledwie widoczne spoza krzaków jakby atakujących, chwytających, dwie długie postacie, lekkie, niematerialne. Antoni mruga powiekami, obraz faluje, dwie długie postacie obracają się ku sobie, chińskie cienie, chińskie cienie w obozowych pasiakach, a wokół huczy burza, zmysłowa, gorąca letnia burza, w blasku błyskawic słowo staje się ciałem, ręce Antoniego obejmują kobiece piersi, co w nich jest, co to jest, nie to przecież, że jędrne i gładkie, nie czułem wtedy pożądania tylko szok, czy taki sam szok odczuł Bóg, czy przeniknęło go to tajemne drżenie, tajemne drżenie jednoczące, zespalające, przepływ. Antoni czuje ciało i sam staje się ciałem, stają się ciałem, jednym ciałem w tym tworzącym nieustannym przypływie, a przecież tylko ręce na piersiach, nic więcej, nie trzeba więcej, coś skończonego, absolutnie doskonałego, absolutnie dos-ko... nałe... Lęk, poczucie zagrożenia, ostry kolec, świdrujący w niewiadomego pochodzenia ranie – Antoni ruchem człowieka rzucającego się do ucieczki, odwraca się ku tym drzwiom, przed którymi stoi, a których unikał, otwiera je gwałtownie nie bacząc na to, ze zakłóca ciszę śpiącego domu, wpada do kuchni, siada naprzeciw Manfreda, pokochałem kogoś – mówi prosto we wbite w niego ciężkie spojrzenie, spojrzenie jak tarcza – po raz pierwszy – ciągnie – kocham nie odbicie, nie cień tamtej, a żywą, prawdziwą kobietę z krwi i kości, ją, po prostu ją, Hankę, nazywa się Hanka, jest Polką i mieszka w Polsce, kupiłem tam dom, Manfred patrzy z podełba, jego oczy są wąskie, przekrwione, ciężkie, twarde spojrzenie, twardy grymas ust, nieruchomość twarzy jakby zmartwiałej, jakby zakrzepłej, tarcza od której słowa odskakują bezsilne; twierdza – myśli Antoni – nieprzyjacielska twierdza?! Chce mówić, umilkł, mierzą się wzrokiem w gęstniejącej naelektryzowanej wrogości, fale tej wrogości unoszą się, docierają na piętro, gdzie Sigrid ciągle stoi w uchylonych drzwiach, nadsłuchująca; co za scena dla powieściopisarza! Jean-Pierre Durgniat niestety nie przybył na czas. I nie przybędzie. Właśnie w momencie, gdy Antoni w poczuciu niewytłumaczalnego zagrożenia zrobił ów gwałtowny ruch ku drzwiom, Jean-Pierre Durgniat, który prowadzi dosłownie resztkami sił i przytomności, jakby porażony gwałtownością tego ruchu, traci panowanie nad kierownicą, samochód z trudem torujący sobie drogę pod salwami deszczu wpada w poślizg, łamie barierę wiszącej ponad winnicami autostrady, obraca się kołami do góry i w tej pozycji niby śmiertelnie zmęczony, celnym KO posłany na deski bokser, leci w dół. Portret Sary Koperta jest duża, szara, taka, w jakiej zwykle nadchodzą listy urzędowe. – Polecony z Polski dla Antoniego, odbierzesz? Jean-Paul Paquet, listonosz, współtwórca rewii „ça chateau... ouille”. Jego długa twarz melancholijnego Pierrota wydaje się jeszcze bardziej zamknięta od czasu, gdy szalony sukces rewii przyniósł mu uznanie w oczach wszystkich poza Paulette – frustrującą go od dnia ślubu żoną; było tajemnicą Poliszynela, że sypiała z syndykiem, grubo starszy, ale syndyk i jaka postawa, byczy kark, wzrost, imponująca głowa, a Jean-Paul, mały, cherlawy, księżycowy, nawet głosu dobrego nie miał i nie śpiewał w chórze (Choeur mixte d’Allaman), co z tego, że odważył się wystąpić na scenie i nawet – śpiewał, tak śpiewał; byłeś żałosny – powiedziała żona – Sigrid specjalnie wypuściła cię na scenę, żebyś się ośmieszył. Paulette jest, jak wszystkie kobiety w Allaman, zazdrosna o Sigrid, co ona robi z ludźmi ta Sigrid, odkrywa ukryte talenty u sfrustrowanych, zapoznanych, przywraca wiarę w siebie zagubionym. Nawet Marca udaje jej się czasem ściągać z pustynnych płaskowyżów nihilizmu, które syn Idelette przemierza niezmordowanie, ginący z pragnienia – poszukujący ciała, odtrącone dziecko. Sigrid pomaga nie tylko mężczyznom, ale kobiety czują się zagrożone, gdy chodzi o ich mężczyzn, nawet Paulette, która z taką dumą, wcale się z tym nie kryjąc paraduje (w samochodzie) u boku zażywnego syndyka czuje (nawet ona, czuje), ukłucie zazdrości o swego beznadziejnie w niej zakochanego męża; byłeś żołosny mówi i piecze dwie pieczenie przy jednym ogniu. Antoni w czasie swych rytualnych już niemal spacerów wieczornych drogą ku Féchy co dzień spotyka tę parę. Tu w Allaman nikt nie chodzi na wieczorne spacery, nikt poza tą parą właśnie. Idą krokiem dość szybkim, trzymając się za ręce, milczą, patrzą prosto przed siebie, z pozoru zupełnie niewrażliwi na piękno roztaczającego się wokół widoku, a widok wart jest mszy, choćby światła Thonon na francuskim brzegu jeziora, do czego już nie porównywano takich świateł, rzucone w czerń nocy, niby ziarna hojną ręką siewcy rzucone w czerń ziemi, nie, to zbyt materialne, gęste, światła są migotliwie i efemeryczne, garść ludzkich istnień, świetliste odpryski przejawionego Boga; Antoni godzinami może patrzeć na te światła u podnóża gór, ponad czernią jeziora, a ci dwoje idą i nawet spojrzenia, Paulette wodzi się z syndykiem, ale to jej mały chudy mąż co wieczór o tej samej porze zamyka dom na klucz i ona idzie za nim, posłusznie, na spacer, czy listonosz wie o syndyku, mówią, że nie wie. Antoni wątpi w to; zbyt wiele uporu, zuchwałego, rozpaczliwego wyzwania jest w sposobie, w jaki podczas tego codziennego wieczornego spaceru trzyma rękę swojej żony. Antoniego nie ma w tej chwili w Allaman, to Manfred, który wyjątkowo, wczesnym popołudniem przebywa w domu i wyjątkowo sam, odbiera list, dobrze, to zostawiam – mówi Jean-Paul Paquet, Manfred wyciąga z szafy drugą szklaneczkę (butelka białego Dorin de Féchy na stole), napijesz się, trudno odmówić gdy proponują ce petit blanc (ou rouge) du pays, Jean-Paul odmawia: jestem na służbie, co robić, no to lecę, adieu, mocniej wciska na czoło szary rożek, ostatni uśmiech, co jest w jego oczach – zastanawia się Manfred wpatrzony w zamknięte za listonoszem drzwi, spocony kosmyk lepi się do jego czoła, tego wysokiego czoła jak tarcza osłaniająca pełen tajemnic świat średniowiecznego rycerza, coś smutnego, ale i porozumiewawczego, braterskie współczucie, współodczuwanie, jakbyśmy mieli wspólną, niewyznawalną tajemnicę; Manfred ściąga brwi, stoi duży, zwalisty, skupiona siła tej postaci, mimo lekkiego drżenia rąk trzymających list, a tamten mały, cherlawy, trzcina, dąb i trzcina, a obaj rycerze, choć Jean-Paul Paquet z pewnością nie uniósłby ciężkiej rycerskiej zbroi i nie z rycerskiego był rodu. Jean-Paul Paquet, syn piekarza. Zupełnie nie szwajcarski Szwajcar. Jeżeli sądzić według schematów oczywiście (Szwajcaria – jaki to nudny kraj, jacy nudni ludzie). Manfred z namysłem wpatruje się w przychwycone przed chwilą spojrzenie, twarz Jean-Paula, ciemna, chuda, ostra, ostry profil jak wyrąbany, ostry wygięty nos, tak duży, że tkwi w tej twarzy, niby zapomniane ostrze topora, dominuje, zjada nawet oczy, oczy małe, wąskie, uśmiech zmienia je w szpareczki, a ile wyrazu w tych szpareczkach, ile nieoczekiwanego, przy tych wszystkich ostrościach, ciepła. Manfred patrząc usiłuje zrozumieć przesłanie, wzrok jego jednak szybko porzuca otwierającą się zachęcająco furtkę, pada na list. Urzędowy? Chyba nie, pismo ręczne, z pewnością kobiece, okrągłe, ozdobne, pismo Wenus, trochę infantylne, co może być w tym liście, dlaczego taki gruby, czy to ta kobieta, ta Hanka; ręka Manfreda trzymająca list drży coraz silniej, Manfred siada, nalewa sobie szklaneczkę Dorin de Féchy, wypija, oczy ma nieobecne, puste. Powinien być w biurze, ale nie jest; uciekł przed pokusą. Niedokończony projekt szpitala w Cully, który jeszcze niedawno, dwa tygodnie temu przed nieoczekiwanym, zakłócającym wszystko przyjazdem Antoniego pochłaniał go niemal bez reszty, teraz odkąd wiedział, wzbudzał tylko irytację, stał między nim a pokusą, tą pokusą, żeby wyjść, wsiąść w autobus i jechać na to odległe przedmieście Lozanny, gdzie na ulicy, w pobliżu niczym nie wyróżniającego się od innych domu, stale, od dwóch tygodni na czatach bądź jeden z detektywów Agencji PA Nicole, lub Antoni sam, dziś Antoni i może właśnie dziś (dlaczego nie?), a przecież tylko ja, ja mam prawo być tam wtedy-kiedy, odebrać tę chwilę jak odbierałem dziecko, ja, ja, ja. Ich muss. Ich... ręka Manfreda zaciska się w pięść i zaraz rozpręża, ale nie tak raptownie, jak się zacisnęła, wolno, jak gdyby niechętnie, jak pod przymusem, jak gdyby ten głos silny, wysoki, radosny, który dobiega z ulicy, zadawał jej gwałt; Sigrid wracała śpiewając, śpiew, a potem śmiech, czysty, jasny, serdeczny, mais non Stephanie, pas comme ça, regarde, adieu, Stephanie, adieu madame Wolsfenberger, adieu Patrick, adieu, Manfred szybko, ruchem przyłapanego na gorącym uczynku winowajcy odwraca list niezaadresowaną stroną do góry, jego żona wraca śpiewając, otwiera drzwi, staje w progu, zarumieniona, z bukietem polnych kwiatów przyciśniętym do piersi, pełna blasku twarz, niewysłowiona słodycz tej twarzy, jasność i mrok, cios: jest jeszcze szansa ratunku. I zaraz pewność zimna, bezlitosna: j a nie zdradzę, ja ciebie nie zdradzę Mario-Pio, ja ciebie nie oszukam; ależ co ty opowiadasz Hanko, ja ciebie nie oszukałem, Sara była moją żoną, nie ukrywałem przecież przed tobą, że miałem żonę, tak, namalowałem ten portret, ależ dziecinko, o co właściwie ci chodzi, nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiał. Powiedział jej przecież o tym co w jego życiu było najważniejsze obóz, Maria-Pia, lata szukania i rozpaczy, powiedział przeczuwający prawdę, porażony tą prawdą a zarazem wdzięczny: dopiero teraz ma pewność, że wraca, że wreszcie wraca i to dzięki niej, Hance, ale zobaczyła portret i odtąd już nic między nimi nie było takie samo. Ostry skręt w nieprzewidzianym kierunku, bezrozumna, szalona zazdrość o Sarę, tylko o Sarę, jak gdyby tamta w ogóle się nie liczyła, jakby nigdy nie istniała. Portret, tak był ten portret; tylko Sara – myśli Antoni – wiedziała jak mało jej było w tym portrecie, Sara wiedziała i jeszcze ktoś – Jean-Pierre. Jean-Pierre! Cud, że żyje. Czy on naprawdę jeszcze żyje? Reanimowany – ożył, ale nie odzyskał przytomności, gdzie był, czy to już tylko jego ciało. Antoni zagryza wargę. Od tej nocy, kiedy ścierając z twarzy ciepły majowy deszcz wywołał w sobie wizję burzy w Urlach, ciało zawładnęło jego myślami, ciało-dusza, zrozumiał, że nie wie nic o ciele, on który pieścił kobiety z Wysp Mórz Południowych na najpiękniejszych plażach świata, przypominając sobie tamtą burzę poczuł, teraz właśnie (!) poczuł, że staje przed zagadką, że jest jak podróżnik, który idąc według znakomicie, zdawałoby się sporządzonej mapy nagle odkrywa miasto w miejscu, gdzie zielona plama zapowiadała lasy, doznanie odtworzone, przeżyte raz jeszcze oszołomiło przeczuciem niepodejrzewanego sensu; błysk otwierający ciemności, a zarazem lęk, zagrożenie. – Dzień dobry. Pan zamyślony jak zwykle... – O, witam. A pan jak zwykle pojawia się jak duch... – Nie trudno podejść kogoś tak zagłębionego w sobie... A poza tym – to mój zawód. Detektyw uśmiecha się samymi oczami. Antoni odpowiada uśmiechem. Podoba mu się ten człowiek, to on właśnie w Agencji PA Nicole jest „od sprawy Santosa”, daję panu mojego najlepszego człowieka, jeden z nielicznych, którzy jeszcze potrafią przejąć się sprawą, a ta zainteresowała go szczególnie, jeżeli Faccio nie znajdzie czegoś, to znaczy, że nie ma nic do znalezienia. Ten człowiek – myśli Antoni patrząc w uśmiechnięte przyjaźnie oczy widział ją. Nie mamy pewności, że to ona – relacjonował PA Nicole tego ranka, gdy Antoni nic jeszcze nie wiedząc o wypadku Jean-Pierra pojechał z telegramem w kieszeni do Lozanny – jak pan wie, wszystkie ślady prowadziły donikąd, właściwie pozostał nam tylko cmentarz, grób Santosa, zwłaszcza Faccio żywił przekonanie, że matka, jeżeli żyje i w ogóle istnieje, przyjdzie na grób syna, prawie nie wychodził z cmentarza, no i przyszła. To może być ona – stwierdził z naciskiem PA Nicole, pewności jednak nie ma. Ja mam pewność – wtrącił Faccio, spojrzenie, uśmiech, stoją naprzeciw siebie, jeszcze jeden wierzący – myśli Antoni, zastanawia go ironiczny odcień tej myśli. – Wpadłem na chwilę, zapomniałem jednego papierka – mówi Manfred i wkłada grubą kopertę z Polski do teczki, co czyni w taki sposób, by Sigrid, której twarz jeszcze przed sekundą promienna i jasna zwolna gaśnie, nie widziała adresu, tak, tak, jeszcze jadę, wrócę trochę później niż zwykle, ale nie później niż o ósmej, całuje żonę, wychodzi, a ona nie powiedziała tego co wie: masz pociąg dopiero za trzy kwadranse, mocniej przyciska bukiet do piersi, tłumi chęć by biec, by wybiec za mężem i zapytać: co się dzieje Manfredhin? nie robi tego, czuje, że nie wolno, że musi milczeć, jeszcze musi milczeć; czemu nie spytam Antoniego – głowi się po raz tysiączny, kładzie kwiaty do wazonu, wchodzi na górę, do pokoju, gdzie Simplet śpi w popołudniowym słońcu, bierze płytę, nastawia, klawesynowe dźwięki „Les barricades mysterieuses” osypują się na pokój, unicestwiają czas, Sigrid widzi siebie tańczącą, na skórzanych poduchach niespodziewani goście: Jean-Pierre Durgniat i nieznajomy mężczyzna, jego dobre, głębokie, brązowe oczy, wtedy coś się stało, coś zaszło, ale co, Sigrid zrzuca pantofle i zaczyna tańczyć – Faccio – mam pana zmienić, czy chce pan jeszcze zostać? Antoni – chyba pójdę, stoją, teraz obaj patrzą na dom, zielone okiennice na parterze, zamknięte, czy możliwe, że tam za tymi okiennicami rzeczywiście mieszkała, widziałem ją – mówi Faccio, jakby czytał w myślach malarza, niech się pan nie przejmuje, ona wróci, czynsz zapłacony do końca roku, sam pan słyszał, często wyjeżdża, już ją mamy i nie wypuścimy, wiem co pan chce powiedzieć: nie potrafiłem odkryć dokąd wyjeżdża i dokąd teraz wyjechała, tak, nie potrafiłem, jeżeli nie wróci ślad się urywa znowu, ale wróci, wierzę w to mocno, w głosie detektywa nie licująca z zawodem żarliwa nuta. Gilbert Faccio. Lat 46. Prywatny detektyw. Antoni uspokajająco kładzie rękę na jego ramieniu, jego oczy są niezgłębione. – To do jutra, Faccio. – Może do dziś... Gdzie mam pana szukać gdyby... – Wracam do Allaman – mówi Antoni. Sigrid tańczy, ma dziś na sobie długą powiewną spódnicę i mocno wydekoltowaną bluzkę, spódnica powiewa, wiatr chwyta akordy, drżą rozproszone w fakturze czerwcowego popołudnia jak światło na pastelach Turnera, unicestwiają przestrzeń. Antoni, który już miał wsiadać do autobusu jadącego na dworzec, cofa się, przepuszcza autobus, a potem wsiada w inny, ten, który zawiezie go do Hôpital Cantonal de Lausanne, gdzie Jean-Pierre Durgniat powieściopisarz od dwóch tygodni leży podłączony do skomplikowanej aparatury w sali reanimacyjnej. To przyszło niemal równocześnie: zamknięte okiennice odgradzające od nadziei i wiadomość o wypadku. Może Maria Pia dlatego wyjechała, że Jean-Pierre spadł z autostrady? To, co umarło we mnie – żyło w umyśle powieściopisarza, poślizg na mokrej szosie i ginie świat stwarzany na kanwie mego życia. Przestałem wierzyć w twoje istnienie Mario-Pio, nie wierzyłem, że będziesz, że naprawdę masz adres, pod którym można cię zastać, jak mogłaś istnieć Mario-Pio skoro ta miłość nie miała ciała, nie istniał nikt przed Hanką, tak myślałem jadąc dwa tygodnie temu do Lozanny, jechał, Manfred milczący u boku, Manfred jak wyrzut sumienia, jak przywołanie do odrzuconej rzeczywistości, dziwnie obojętny i nierzeczywisty; śmieszył mnie – przypomina sobie Antoni, machinalnie licząc przystanki. Manfred istotnie śmieszył go tego dnia, tego ranka. Antoni nocą niedługo siedział w kuchni, wyrzucił z siebie wyznanie i wyszedł, wrócił do atelier Herberta, na krześle przy tapczanie list Sary i przedarta na pół kartka do Hanki Uznanieckiej, znalazł papier listowy, napisał ciepło, serdecznie, szczerze, włożył do koperty, zaadresował, Madame Hanka Uznaniecka, nalepił znaczek i znowu wyszedł – chciał od razu wrzucić do skrzynki, musiał wrzucić już zaraz, nie rozumiał tego musu, tego przynaglania, które wszakże miało wszelkie cechy straceńczego działania desperata. Poszedł w dół ulicy nawet nie patrząc w stronę ciągle oświetlonego okna kuchni, gdzie ciągle za firanką nieruchomy cień przy stole, w nocnej ciszy jego kroki zdawały się być jedynym słyszalnym dźwiękiem, słuchał swoich kroków: idę do ciebie moja daleka, moja ukochana, słowa, które zwykle, gdy je wypowiadał brzmiały pusto, drażniąco, jak nieznośny dla ucha głos zgranej płyty, nagle zaczęły znaczyć, nagle znaczyły. Szeptał: ukochana, najmilsza, umiłowana, wstrząśnięty tym, że te słowa, słowa nie do wypowiedzenia tchną taką żywą prawdą, że wypełniły się treścią. Słowo staje się ciałem – myślał idąc w pachnącym po deszczu powietrzu, odurzony jak wówczas, gdy opętywała go wizja twórcza, pasja tworzenia, tworzył; tworzył zielone oczy, zielone oczy spoglądały ufnie, łagodnie, spoczywały w jego spojrzeniu, jak ufna mała ręka w dużej silnej dłoni. Ręce Hanki Uznanieckiej nie są małe; kształtne, wypielęgnowane ręce o długich palcach stworzonych do pierścieni, długich, o lakierowanych paznokciach – Antoni nie tworzył rąk, tworzył – malował oczy, niebo nachylone nisko ku ziemi pod ciężarem blednących chmur miało oczy, zresztą oczy były wszędzie; zaufaj mi, możesz mi zaufać jedyna moja, uwierz, zrozum, wrócę, zaraz, jutro, najdalej pojutrze – myślał „jutro, pojutrze”, a przecież szedł wrzucić list! – fakt, który za kilka godzin zaskoczy go swoją nieuchronną celowością – będziemy razem i będzie nam dobrze; jak mi dobrze, jak mi z tobą dobrze; no właśnie tak, tak trzeba mówić, kochanie. Szedł świadom ogarniającej go coraz silniej egzaltacji, wrzucił list do skrzynki, szelest i znowu cisza, teraz ogromna, kulista, stał nierealny w nierealnym pejzażu, realna była tylko skrzynka, w której leżał wrzucony przed chwilą list; jutro Jean-Paul Paquet melancholijny urzędnik pocztowy będzie go trzymał w swych zrezygnowanych dłoniach, teraz śpi oczywiście, pozamykane okiennice jak wszędzie, tylko jezioro w dole niezmiennie otwarte. Antoni poczuł nagłą senność, wrócił, położył się w ubraniu i natychmiast zasnął. Ostanim obrazem pod jego powiekami były okiennice. Zamknięte okiennice w budynku Poczty. Obudził się lekki, szczęśliwy: obudził się pełen Hanki. Obrzmiała, posępna twarz Manfreda, który czekał na niego, choć zwykle jechał do pracy wcześniejszym pociągiem, niemal go przyprawiła o atak bezsensownego (zdrowego?) śmiechu: miał w każdym razie ochotę powiedzieć: zgiń przepadnij maro, ja jestem żywy! Autobus zwalnia przed światłami. Antoni przesuwa się do wyjścia, Sigrid tańczy, wznoszą się wznoszą les barricades mysterieuses, coś ze mną działo się tamtego ranka – myśli Antoni – powaga chwili i ten śmiech we mnie. Wyzwolenie. Czułem się wyzwolony – stwierdza – idąc ku wejściu C Szpitala Kantonalnego w Lozannie – no no, a lęk, który ci skoczył do gardła, gdy wywołałeś w sobie wspomnienie burzy w Urlach, co to było, ten lęk? Głos powieściopisarza sarkastyczny, podpowiadający, zabrzmiał tak realnie, że Antoni drgnął. Zamyślony nie zauważa żółtego samochodu na parkingu przy wejściu C. Czułem się wyzwolony – powtarza z uporem, mów co chcesz, Jean-Pierre Durgniat nic nie mówi, może już nigdy nic nie powie; samochód runął z autostrady, następuje długa, długa przerwa w procesie twórczym, a temat żyje dalej własnym życiem, niemniej a może właśnie dlatego, kiedy Antoni z otrzymanym od PA Nicole adresem w ręku znalazł na odległym przedmieściu Lozanny ów dom, w którym mieszkała przychodząca na grób Santosa nieznajoma kobieta, okiennice były zamknięte. – Madame Silve. Gloria Silva. Tyle tylko wiedziała właścicielka domu. Zapewne imię i nazwisko zmyślone. Lub... prawdziwe... Widomości, które zdołaliśmy o niej zebrać są niezwykle skąpe. Mieliśmy mało czasu co prawda – relacjonował nie zaglądając do akt PA Nicole. – Wprowadziła się – niech pan słucha – dokładnie w cztery dni po pogrzebie Santosa. Mimo to, jak pan wie, na pogrzebie nie była i na cmentarz zaczęła przychodzić dopiero teraz po miesiącach. To jedna z wielu zagadek tej dziwnej historii: dlaczego dopiero teraz? Antoni: może się bała, że jest śledzona. PA. Nicole –jakie miała powodu, aby się bać? Antoni – no właśnie. Faccio – Może myśli, że pan, Monsieur Le Clef ciągle jej szuka... Antoni – że ja jej szukam? Po tylu latach?! Faccio – przez tyle lat... Sprostował łagodnie, jakby od niechcenia; „wspominaj mnie, która jestem Pia”, Antoni idzie wolno długim, czystym szpitalnym korytarzem, nigdy mi to nie przyszło do głowy, stary, tobie zresztą też nie, a przecież od razu zrozumiałem: Faccio ma rację! Ona wiedziała, że będę jej szukał, że jej szukam, że jestem nią naznaczony, jakbym to ja miał między czwartym a piątym żebrem to znamię, znamię jej syna, którego urodziła i – zabiła. Urodziła dzięki mojej pomocy, ocaliła dzięki mojej pomocy i zabiła, bo ja... bo ja istniałem? Antoni porażony odkryciem, które poczynił siada na pierwszym z brzegu krześle. O dwa piętra wyżej, w reanimacyjnej separatce Jean-Pierre Durgniat porusza się niespokojnie. Nie uniósł powiek, lecz widzi. Widzi błyskającą kolorami ciemność, w ciemności huczą, huczą klawesynowe akordy, kolory zlewają się w kulę, tuż nad głową Jean–Pierre’a unosi się kula, wielka, przejrzysta jak bańka mydlana, jakieś postacie wewnątrz, postacie wewnątrz bańki mydlanej uwieszonej na słomce w jego ustach, Jean-Pierre usiłuje wypluć słomkę – na próżno, natęża więc wolę, by przybliżyć, rozpoznać postacie, huczą, huczą klawesynowe akordy, ach tak Sigrid, Sigrid tańczy, na pierwszym planie Sigrid, w głębi on sam JP Durgniat i – i Antoni, An-to-ni, huk wzmaga się, teraz już łoskot pędzącego pociągu, pociąg nadlatuje, przelatuje, wszystkie, prawie wszystkie przedziały jasno oświetlone, puste, pociąg krąży wewnątrz kuli, odlatuje, nadlatuje, nie, nie wszystkie puste, w jednym przedziale mężczyzna, zwalisty, nieruchomy, z obrzmiałą twarzą: Man man... man... na jego kolanach teczka, w teczce – Jean-Pierre widzi poprzez skórę – list w grubej szarej kopercie, pociąg krąży, krąży, odlatuje i wraca, wiruje przerażający, zagrażający, pisarz usiłuje odepchnąć wizję – na próżno, rurka w ustach jak zaklinowana, nie daje się wypluć ta słomka, pociąg, zatrzymaj go, zatrzymaj go Anto-ni, Antoni zatrzymaj go jeszcze czas. An-to-ni! Płyta z „Les barricades mysterieuses” przestaje się obracać, Sigrid porywczym ruchem tuli się do drzemiącego w plamie słońca Simpleta, po jej twarzy płyną łzy, moczą jasną, nagrzaną sierść psa, ça va? – pyta Mulatka w białym pielęgniarskim fartuchu, zatrzymuje się obok siedzącego na szpitalnym korytarzu Antoniego. Antoni jest blady, oddycha ciężko, ça va, ça va, odpowiada machinalnie, widziałam, Willy, poruszył się i próbował coś powiedzieć, jestem pewna, że coś powiedział. Mulatka nie odchodzi, jej smoliste oczy błyszczą, o, ależ to pan Le Clef! Pracowałam z pana żoną w klinice w Nantes. Pan mnie nie pamięta? Nie wykluczone, że na chwilę odzyskał przytomność, och nadzieja, zawsze jest nadzieja, sama wiesz, jesteś lekarzem, co ci będę tłumaczył, robimy wszystko co w ludzkiej mocy, organizm silny, ale wiesz, on żył na za wysokich obrotach, za dużo palił, za dużo pisał i – chyba ciągle kochał ciebie... Azalée z Martyniki – rozpoznaje malarz i próbuje wstać. Niech pan siada M. Le Clef, niech pan siedzi. Naprawdę nic panu nie jest? Nie mnie kocha tylko Antoniego, ja, widzisz, jednak żyję, żyłam, Antoniego mógł sobie swobodnie wymyślać. Antoni, Antoni to żywy trup. Wampir, mówię ci Willy, wampir, cień z Hadesu spragniony krwi żyjących, jeśli wolisz. Nie, nie, naprawdę nic mi nie jest Azelée, Antoni wstaje, smukła Mulatka dorównuje mu wzrostem, jest bardzo ładna, delikatna, jasnobrązowa twarz i oczywiście piersi, jakie one mają te pogańskie dziewczyny, wysuwa je do przodu zalotnie, prowokująco – wychodzę za mąż w tym tygodniu, pan wie, za Szwajcara – dodaje z dumą. „Gloria Silva obywatelka szwajcarska”. Gloria! Ça va mon petit, gratuluję, dużo szczęścia. Antoni wsiada do windy, Azalée patrzy za nim tęsknie: wychodzi w tym tygodniu za mąż, ale... Mąż Sary La Clef! Żadnej się nie udało, a i ją rzucił, pocieszająca myśl. Gloria – mruczy Antoni, winda staje, a on nagle ma ochotę z powrotem zjechać na dół, wyjść z tego gmachu; spadłeś i zastałem okiennice zamknięte. Oczywiście najpierw podszedł do drzwi, długo dzwonił, chyba już jadąc wiedziałem, że jej nie będzie, jej po prostu nie mogło być, rozumiesz stary? Jean-Pierre nie odpowiada, choć jest blisko, tak blisko. Z ciemności, w której pływa niby płód w płodowych wodach, znowu wynurza się ogromna przejrzysta kula – bańka mydlana, pociąg nadjeżdża w huku, na torze ciało kobiety; Antoni! Winda otwiera się i zamyka, bezszelestnie. Antoni wychodzi i dopiero teraz spostrzega czekającego na nią lekarza. – Witam pana M. Le Clef, tak, przed chwilą byłem u niego, właściwie bez zmian, może lekka, lekka poprawa. Antoni ma oczy jak ze snu – lekarz – potężny mężczyzna, krótko ostrzyżony na modłę amerykańską, bardzo amerykański, choć Szwajcar, przygląda mu się nie ukrywając ciekawości, ciekawości zabarwionej agresywną nutą: dr Willy Burkhalter kocha Sarę, chce się z nią ożenić, jest pewien że ona go odrzuca, bo ciągle kocha Antoniego – do widzenia doktorze. Antoni idzie ciężko białym korytarzem, idzie jakby pokonywał opór powietrza, to niedaleko, to dosłownie parę kroków i stanie przed szybą sali reanimacyjnej, gdzie owinięta bandażami kukła, mumia, dlaczego tak myślę, idzie coraz ciężej, wolniej i czuje się coraz bardziej i bardziej żywy: musiałeś umrzeć, abym wreszcie ożył. Antoni staje, gryzie wargę: te myśli, co za myśli, cały ten świat zaludniony widmami, wyjść stąd, wyjechać, odrzucić od siebie tę śmierć już wyrzuconą na zewnątrz, a jeszcze przytwierdzoną cienką nitką pępowiny. Przeciąć tę nitkę! Budząca zawrót głowy pokusa: przeciąć tę nitkę. I pewność: jeżeli przetnę Jean-Pierre umrze. On albo ja? On, albo... albo... Albo co? albo? Znak zapytania. Antoni wpatrzony w podłogę z miną bliskiego apopleksji buldoga (ciągle zalewa go bezrozumna złość) widzi to, co patykiem narysował w żwirze grubą warstwą wypełniających ścieżkę oblegającą kościółek w Féchy dessus) znak zakazu ze znakiem zapytania modyfikującym treść, wpatruje się w tę tarczę okrągłą jak w oko lunety, znak zapytania przeszkadza, ale wizja ostra w kolorze: całe tamto słońce, gigantyczny klosz światła przykrywający najeżone tyczkami wzgórze, winorośl jak pełznąca nad ziemią zielonkawa mgiełka, a dalej góry, ostre szczyty, góry-stalugi, na stalugach... Znak zapytania zafalował, przeszkadza, przesłania... – na stalugach pejzaż z psem; na pierwszym planie czarny dog, czarny dog przybliża się, nakłada się, pochłania rozchwiany znak zapytania, wizja niknie, nik-nie... cienki lodowaty strumień lęku, jak igła strzykawki w żyłę. Albo on, albo ja. Albo-albo? Lęk, jak wówczas, gdy stał nocą przed drzwiami domu Wolfensbergerów, uczucie dziwnego zagrożenia, które nakazało mu wówczas otworzyć drzwi raptownie, gwałtownie (a Jean-Pierre porażony gwałtownością tego ruchu w tym właśnie momencie stracił panowanie nad kierownicą), drzwi otwierają się. Antoni mówi to sobie w duchu, choć wie, że dzieje się to naprawdę: otwierają się drzwi sali reanimacyjnej. Rzeczywiście otworzyły się i zaraz zamknęły, brązowowłosa kobieta w białym fartuchu nieruchomieje przy nich, kamienieje, w jej oczach zwróconych na Antoniego zwolna tężeje zimne, metaliczne światło. Rozpoznał zanim się odezwała, trwało to jednak chwilę zanim rozpoznał, tak zimne, tak tnące były te oczy; musiał wyzwolić się spod ich paraliżującego działania, by zrozumieć, że przed nim stoi Sara. Sara Le Clef – jego była żona, była żoną Jean-Pierre Durgniata. Nie zmieniła się, skąd: te same włosy w niesfornych puklach, ten sam uparty irlandzki podbródek, dołek w policzku, ale oczy, takie oczy, twarz powlekająca się z wolna sinawą bladością, biel w odcieniu drzwi, przed którymi stała, za którymi... – Zabiłeś go! – mówi Sara, jej głos jest chropawy, obcy. – Ja?! Ja nikogo nie zabiłem. Ty zabiłaś! Zabiłaś Santosa! To była błyskawiczna wymiana strzałów. Jak w kowbojskim pojedynku. Strzały padły, nikt nie zwalił się w piach, tyle że Antoni zachwiał się lekko. Pod uderzeniem własnej kuli oczywiście. Zdumienie: jak mogłem coś takiego. Ale i złość ciągle, bliska furii chęć zadawania ciosów. Zdumienie będzie silniejsze potem. Za to Sarę zdumienie ugodziło przede wszystkim, choć straszne słowa, w samo serce, takie że trzeba bić, skoro nie zabiły na miejscu, mocniej uderzyć, zatłuc odbierające rozum zwątpienie. – Antoni, ty krzyczysz! Antoni krzyczy! Jego melancholijna łagodność, jego wielka uprzejmość, wrażliwość. Niezmącona dobroć spojrzenia. Jego wyniosłe – tak to zawsze odczuwała – uduchowienie. Ten spokój hinduskiego guru, o który rozbijała się bezsilna, który ją miażdżył; lata pożycia ze skałą. Sara – dlaczego on właściwie chce się ze mną ożenić? JP Durgniat – bo mu się wydaje, że jesteś falą. Roztańczoną, zieloną falą. Uparcie, niezmordowanie atakującą. A jemu właśnie tego potrzeba. Sara – na miłość Boską, Pierrot! Czy ty naprawdę nie możesz choć na chwilę przestać pisać? Pytam cię jak człowieka: dlaczego on chce się ze mną ożenić? Ze mną! JPD – czyżbyś wątpiła we własny urok? Sara – och, to... Wiem, że jestem ładna, zgrabna... JPD – niegłupia. Sara – itd. Kropka. Ale on jest... on jest... JPD –...kochanie? Sara – on jest daleko, wysoko. Wiesz, kiedy mnie całuje przebiega mnie dreszcz... JPD – to chyba zrozumiałe... Sara – przestań się zgrywać. Sprawa jest naprawdę poważna. JPD – wiem, mon pétit. Jean-Pierre mówi to miękko, ciepło, w jego oczach współczucie, troska. Sara tego nie zauważa. JP myśli, jest pewien, że Sara tego nie zauważa. Ona mnie nigdy nie widzi – stwierdza po raz nty, bez goryczy. Jestem dla niej jak powietrze. Tak to się określa: jak powietrze, czyli nic, a przecież bez tego „nic” człowiek się dusi... Sam jesteś winien, sam. Usunąłeś się, zgodziłeś się być pożywką dla jej monstrualnego egoizmu. Wyhodowałeś na sobie tę mięsożerną orchideę, która teraz oto trafiła na tygrysa. „Tygrys i orchidea” świetny tytuł dla powieści kryminalnej! JP uśmiecha się z rezygnacją, czego Sara – jeszcze w owej chwili jego żona –jak mu się wydaje – nie zauważa. Sara ma 23 lata. JP 27. Znają się od zawsze. Małżeństwem są od trzech lat, od dwóch tygodni omawiają swój rozwód. Którego Sara zażądała. Na który Jean-Pierre podejrzanie łatwo wyraża zgodę, Sarze jednak to nie wystarcza, że on wyraża zgodę. Sara musi z nim dokładnie wszystko obgadać. Ich małżeństwo, małżeństwo w ogóle, rozwód, a zwłaszcza planowane, ale jeszcze nie postanowione jej przyszłe małżeństwo. Jest przyzwyczajona omawiać z Jean-Pierrem dosłownie wszystko. Od kroju nowej sukienki po najnowszy flirt. Bardzo by się zdziwiła, gdyby ktoś jej powiedział, że są tematy, których powinna unikać w rozmowie z kochającym ją mężczyzną. Otworzyłaby szeroko wielkie zielone oczy, tak bardzo irlandzkie w jej jasnej twarzy: nie rozmawiać z Jean-Pierrem o tym, co czuję do Antoniego? A z kim miałabym rozmawiać jeśli nie z nim? Jean-Pierre Durgniat wyobraża sobie tę scenę, śmieje się: Sara i tego nie spostrzega (tak myśli), w jej oczach jest Antoni. Ona się jeszcze nie boi – myśli – Jean-Pierre (za szybą kawiarni, w której siedzą na rogu rue Soufflot i Bulwaru ST. Michel pojawia się dziewczyna. Chłodne, lodowate przedpołudnie, pada drobny deszcz podcinany wiatrem, wszyscy skuleni, a ona w letniej różowej sukni takiej na duży upał i boso) i zaraz myśl następna: jeszcze mógłbyś ją uratować. Jeszcze mógłbyś odebrać ją Antoniemu, tak jak mu ją dałeś. Bo to przecież ty sam... Jean-Pierre uważnie, jakby z namysłem składa papierową serwetkę. (Dziewczyna w różowej sukni dochodzi do skrzyżowania i zatrzymuje się przed światłami. Zwłaszcza jej stopy, bose o nienaturalnym różowym kolorze, jakby pomalowane, chyba pomalowane przyciągają uwagę. Różowa torebeczka pod pachą. Długie do ramion włosy zmoczone.) „Popchnął ją w jego ramiona”. Popchnął na sposób pisarza: słowami. Jak wrócił nad ranem nieprzytomny z podniecenia, pochłonięty bez reszty rosnącą w nim wizją, od razu porwał go temat. Jak ją obudził: Framboise (czasem mówił do niej – Framboise-Malina, jak wówczas, gdy byli dziećmi), Framboise spotkałem niezwykłego faceta! Przegadaliśmy prawie całą noc, zaprosiłem go do nas, przyjdzie jutro wieczorem, musisz być piękna, Framboise. Może nic by się nie stało. Gdyby Antoni drogą niepojętych skojarzeń nie dojrzał w Sarze czegoś z t a m t e j i nie powiedział tego Jean-Pierrowi. Gdyby Jean- Pierre nie powtórzył tego Sarze z komentarzem, co jak podpalenie lontu (te wszystkie gdyby-gdyby nie). Jean-Pierre – Antoni interesuje się tobą. Sara – ale ja się nim nie interesuję. Nic z tego. Jean-Pierre – ty też nie jesteś w jego typie! Po prostu przypominasz mu kogoś. Wiesz, opowiadałem ci tę jego historię z obozu. Otóż wyobraź sobie, mon petit, on twierdzi, że coś w tobie (w tobie!), twoje oczy zwłaszcza, przypomina mu tamtą Hiszpankę, której dziecko odebrał w czasie alarmu i w której zakochał się na śmierć i życie. On jest zatruty tamtym wspomnieniem. Nigdy od tej pory nie kochał innej kobiety i nie pokocha. Sara, słuchająca ze wzgardliwą miną zmarszczyła brwi. Osobliwy, niepokojący uśmieszek uniósł kąciki jej warg, w głębi jej oczu zapaliło się migotliwe, metaliczne światło, z wolna wypełniając źrenice intensywnym, stężonym blaskiem. Stop. Swoimi słowami Jean-Pierre. Zrzuć z siebie Goncourta... Po prostu zobaczyłeś, widziałem zafascynowany, z lekka przerażony, jak w głowie mojej żony formowała się myśl, nagła decyzja. Sara Durgniat żona powieściopisarza. Nagrodzonego Gonocurtem od razu za pierwszą książkę. Samowolna, uparta, przekorna. Duży talent aktorski, po matce. Byłaby z pewnością lepszą niż matka aktorką. Ale oprócz matki miała ojca. Za ojcem. Przeciw matce. Wybrała medycynę. Teraz w białym fartuchu, stojąc przed drzwiami sali reanimacyjnej, którą przed chwilą opuściła, swoją medyczną wiedzą wie: Jean-Pierre umiera. I odczytała z ruchu jego warg imię, które usiłował wymówić: Antoni. Jean-Pierre umiera. I już mu nie powie tego, co wreszcie chciała go z siebie wykrzyczeć. Potrząsnąć nim, przywrócić do życia. Na chwilę. Na tę jedyną, ciągle odsuwaną chwilę prawdy. Stała przy nieskazitelnie białym, szpitalnym łóżku, nieruchoma jak ów człowiek podłączony do skomplikowanej aparatury, która żyła za niego (w ocenie przyrządów jeszcze żywy), maska z gazy zakrywała jej pół twarzy, oczy, o których Antoni uparcie myślał, że są czarne, jasną zielenią wypełniały ogromne okno, za oknem katedra, za oknem jezioro, za oknem góry – ośnieżone szczyty, też w maskach, co skrywają pod wiecznym śniegiem, może też się duszą; Sara ma ochotę zerwać maskę ze swojej twarzy, zerwać bandaże z twarzy umierającego, lecz góry, góry pozostawiłaby w śniegu. Dla emanującego z niebotycznych szczytów wrażenia czystości. Zwłaszcza teraz, gdy atmosfera w pokoju gęsta od myśli; Sara myśli, że tylko ona myśli, ale coś tam drga, coś się kołacze w zaćmionym mózgu, Sara wie co: Antoni. Nigdy nie będziesz wiedział, nigdy nie wiedziałeś Jean-Pierre, jak bardzo cię kochałam. Ciebie jednego. Zrobiłam wszystko, abyś nie wiedział o tym. Tak, zrobiłam wszystko. Nawet wyszłam za Antoniego, którego nie cierpiałam. Zrobiłam to najpierw po to, abyś się wreszcie zbuntował. A gdy nie zbuntowałeś się, i wtedy nie! – po to, by ci go zabrać. Aby ci zabrać temat. Ale wszystko, cokolwiek robiłam było jedynie pożywką dla twej monstrualnej, niezmordowanie pracującej wyobraźni. Dla twojej nieludzkiej, wyrafinowanej przenikliwości. Udało mi się tylko jedno: nie wiedziałeś, jak cię kochałam. Jak cię pragnęłam nawet! Od jak dawna! Miałam 9 lat, a ty 12, już wtedy gryzmoliłeś całymi dniami w tych żółtooprawnych kajetach, leżał na skalistej platformie porośniętej wrzosem i paprocią, stała w dole wśród zarośli, nie wiedziała, kim jest ten chłopiec, dlaczego odrabia lekcje tutaj i w czasie wakacji, co właściwie pisze leżąc na brzuchu, to było oczywiście coś, co Sara musiała zbadać, zaczęła wspinać się cicho, by go nie spłoszyć – chciała go zaskoczyć, strąciła stopą kamyk, hałas, chłopiec nie drgnął, gryzł w skupieniu długopis, strąciła, tym razem umyślnie drugi kamyk – skutek taki sam, więc podcięta zimną wściekłością (pierwszy raz ta zimna, bezsilna wściekłość) ostatnie metry przebyła hałasując, tupiąc, nie uniósł głowy, pisał, wiatr szumiał w koronach drzew, na plaży w Lahinh krzyczały mewy. – Zaczekaj! Nie ruszaj się. Stój, stój, o tak, jak stoisz. Już wiem. Właśnie tak powinna wyglądać Framboise, kiedy porywacze wreszcie zdejmą jej kaptur z głowy. Tylko – spojrzał krytycznie – włosy będzie miała nie czarne jak ty, a brązowe. – Nie jestem Farmboise. Jestem Sara. I nie chcę mieć brązowych włosów. Nie cierpię brązowego. – Szkoda. Ale zobaczysz, jak ja ją opiszę i przeczytam ci, to będziesz chciała mieć brązowe. Zaczerwieniła się: już chciała mieć brązowe... Hanka Uznaniecka: nie rozumiem. Antoni – czego nie rozumiesz? Hanka Uznaniecka – mówiłeś, że twoja żona, twoja była żona miała włosy brązowe. A na portrecie są czarne. Antoni – bo naprawdę miała czarne. Farbowała. Domyśliłem się zresztą tego jak tylko ją zobaczyłem. Hanka Uznaniecka – taki sztuczny odcień? Antoni – nie. Wydawały się bardzo naturalne. Hanka Uznaniecka – więc? Antoni – oko malarza. Musiała być ciemnowłosa. Wiedziałem zresztą, że jest półkrwi Irlandką. I jest bardzo irlandzka. Zielonooka brunetka o jasnej cerze, stuprocentowa Irlandka mimo sporej domieszki kanadyjsko-francuskiej krwi. Musiała być brunetką. Hanka Uznaniecka – nie przekonałeś jej? Antoni – nie. Przyznawała mi rację, ale nie ustąpiła. Hanka Uznaniecka – ona ciebie nie kochała. Ciebie żadna kobieta naprawdę nie kochała! Nic nie wiesz o miłości. Ani o kobietach. Jesteś sztuczny! I ten portret jest sztuczny! Po prostu obrzydliwy! Jak gęstnieje atmosfera gwałtowności wokół tego ciała w bandażach na szpitalnym łóżku. Unieruchomiony, nieprzytomny powieściopisarz, atakowany przez ciąg dalszy, który toczy się na zewnątrz, przez obrazy, które żyją teraz całkowicie poza jego umysłem. Gra w kartofel toczy się dalej, coraz większe zagęszczenie linii. Gra stała się trudna, chaotyczna od momentu, gdy Antoni pociągnął swój odcinek gwałtownie, na oślep niemal: miał masę miejsca, lecz prawie otarł się o linię. Nie przeciął. Dzięki temu Jean-Pierre Durgniat żyje. Prawie żyje. Jest prawie wyeliminowany z gry (tym bardziej niebezpieczny, bo inni ciągną za niego jego linię?). Jeżeli wbrew prognozom lekarskim ożyje, może mu przypaść w udziale ten ostatni najtrudniejszy, już właściwie samobójczy ruch. Ale to jeszcze, proszę państwa, niczego nie przesądza: twórca, a zwłaszcza powieściopisarz zawsze może się wymknąć. Oczywiście, jeżeli ma możność wykonania tego ruchu w pełni twórczej świadomości. A co się dzieje, gdy ta świadomość jest zmącona, gdy następuje długa, długa przerwa, w czasie której życie bez żadnych przeszkód zakłóca proces twórczy, obala Les barricades mysterieuses”. Pisarz. Malarz. Zagrożone życie. Zagrożony pejzaż z psem. Malarz odrzuca śmierć, czyni w sobie wyłom, przez który chluśnie życie w swoim najdoskonalszym, a zarazem najdoskonalej unicestwiającym kształcie. Pisarz unieruchomiony na szpitalnym łóżku staje się na ten czas wyłączenia świadomości ogromnym zawęźleniem, „kartoflem”, przez który ze zwodniczą łatwością ciągną swoje linie biorący udział w grze. Sara oto dusząca się pod maską z gazy wykrzykuje w nieruchome ciało prawdę, swoją prawdę, której nigdy nie zdradziła przytomnemu. Wie dobrze, że ta prawda rzucona w przytomny umysł powieściopisarza natychmiast przestałaby być nie tylko jej prawdą, ale i prawdą w ogóle. To byłby sposób, aby przestać cię kochać. Sara wszakże chciała ocalić tę miłość. Hołubiła ją w sobie, karmiła sobą – nie przestając grać Sary, którą wymyślił – wymyślał jej mąż, jej pierwszy były mąż, jej wszystko. Nie tracąc bezrozumnej nadziei, że jednak nadejdzie chwila prawdy, jej chwila, że kiedyś – kiedyś zrzuci maskę. Chciałam ci udowodnić, że jesteś kukłą, pajacem pociąganym za sznurki przez stworzone przez ciebie postacie, że jesteś sztuczny i dlatego nie poznałeś się na tym jak bardzo jestem sztuczna, ja wymyślona przez ciebie. „ Jesteś sztuczny. I ten portret jest sztuczny, po prostu...” A jednak portret nie był sztuczny. Hanka Uznaniecka wiedziała to od razu. Od razu odgadła, że Antoni stworzył tu kobietę, którą wyśniła jego wygnana z ciała dusza. Malując Antoni wydobył z Sary wszystko, co przypominało mu Marię-Pię. Właściwie malował Marię-Pię. Usiłował wytłumaczyć to Hance. – Wiesz, że nie maluję portretów, ludzi w ogóle. – No właśnie! – Ale właściwie od tego zacząłem. Rysowałem i malowałem jedną twarz, jedną osobę. To mnie napadło niedługo po wojnie, kiedy jej tak rozpaczliwie szukałem. Pewnego lata w Bretanii. Pojedziemy do Bretanii, chciałbym... – Nie pojadę z tobą do Bretanii! Nigdzie z tobą nie pojadę! Wszędzie już byłeś. Nie ze mną! – Nigdy nie byłem z Sarą w Bretanii. – Powiedziałam już. Nigdzie z tobą nie pojadę!Antoni, ty krzyczysz.Zdumienie, Zaskoczenie. Hanka. Urle. Hanka, łagodna, czuła, wyciszona. Ręka w ręku. Oczy w oczach. Ufna ciemna głowa na jego ramieniu. Twarz pełna światła, oddania; przy tobie mogę być sobą. Po prostu być. Dajesz mi nieprawdopodobne poczucie bezpieczeństwa. Przy tobie jednym nie czuję się zagrożona. Portret Sary i krzyk. To nałożyło się od razu: Antoni ty krzyczysz – i krzyk nadleciał z daleka, z głębi czasu i przestrzeni, uderzył bez przeszkód; Sigrid dawno wyłączyła adapter, już nawet schowała płytę, dźwięki Les barricades mysterieuses atakują mózg nieprzytomnego powieściopisarza, ale ciągle są na zewnątrz, Sara zeszła z portretu, stoi naprzeciw Antoniego, to w nią ten krzyk, choć nie przeciw niej, krzyczę, rzeczywiście krzyczę, dlaczego, dlatego, że przed chwilą czułem się straszliwie zagrożony, śmiertelne zagrożenie; jaki lęk śmiertelny był wtedy w niej, bo był. Antoni wie nagle. To czego Hanka Uznaniecka nigdy świadomie nie sformułowała, że nie był to zwykły lęk przed rywalką, zagrożenie rywalką, że to było co innego, co? Jej głos obcy, jak teraz przed chwilą jego głos obcy w krzyku. Antoni, pochłonięty problemem zapomina o własnym krzyku, zapomina gdzie jest, zdumienie Sary wzrasta. – Antoni! Ciało na torze. Antoni zatrzymaj pociąg, zatrzymaj. Man... Man... mężczyzna. Człowiek, man, sylaba pojawiająca się w ciemnościach, ciągle ta sama, rośnie, staje się murem, który przesłania pędzący wewnątrz kuli pociąg, pociąg i kobietę na torze Jean-Pierre wie, że na torze leży kobieta, wie nie formułując tego słowami, niczego nie formułuje słowami, wszystko jest widzeniem, nawet ta sylaba, która miała być początkiem, czego początkiem, manman-man – „tej książki nie wolno przerwać”. Zdanie zabłysło, od razu całe, gotowe, jakby podsunięte usłużnie, błysk, którego trzeba się uchwycić, żeby wypłynąć, wyjść, man, man- man-man- Jean-Pierre walczy – Manfred w pociągu jadącym do Lozanny też walczy. Walczy z atakującą go twarzą żony. Ta twarz nie daje się odpędzić, wraca, wypiera inne twarze, myśli, obrazy. Teczka na kolanach parzy. W ogóle jest gorąco, upał, Manfred nienawidzi lata, w każdym razie lata w Szwajcarii, czy w Polsce bywa też takie duszące gorąco, Polska, Sigrid z Polski, Antoni z Polski, Ewa Gosławska z Polski, w Polsce był ten obóz, jest owa Hanka, dla której Antoni, upał, stukot kół, twarz żony, co właściwe było w oczach Jean-Paul Pequeta, twarz Jean-Paul Paqueta i zaraz inna podobna. Jean-Pierre! Są podobni? Jean-Pierre Durgniat, powieściopisarz. Francuz. Szczupły, prawie chudy. Wydatny orli nos, wielkie czarne oczy. Stale w ruchu. Nie umiał usiedzieć. Kroki wielkie, zamaszyste. Gestykulujące ręce. A teraz unieruchomiony. Może na zawsze. Porozmawiać z nim! To pragnienie staje się nieoczekiwanie silne, naglące. „Życie jest czekaniem na ciebie” znowu zdanie wycięte z ciemności zalegających mózg nożycami światła, całe zdanie i ta sylaba, co nieprzerwanie obija się o wyświetlane słowa jak o pręty klatki, tłucze się do wtóru kołom niewidzialnego pociągu manman-man, manman-man-; porozmawiać z Jean-Pierrem, silne naglące pragnienie, Manfred nic nie wie o tłukącej się w mózgu powieściopisarza sylabie, która być może jest początkiem jego imienia; Jean-Pierre, chciałem zabić Antoniego, trzymałem palec na cynglu, ja Niemiec, ciągle trzyma palec na cynglu, karabin dodaje pewności drżącym dłoniom, wypełnia je, przywraca im młodość, jego młodość uciekła od broni, wyrzekł się jej, ale nie wyrzekł się miecza, szczęk mieczy krzyżujących się w pojedynku. Pojedynku nie będzie; przeciwnik ustąpił z placu, wycofał się tchórzliwie, choć to on właśnie przybrany był w barwy tej kobiety. Miał jej wstążkę. Tchórz, zdrajca. Manfred wpiera głowę w poduszki siedzenia, przymyka oczy: wpadam w obłęd myśli, myśl ciężka, dusząca jak upał. Pociąg wjeżdża na dworzec w Lozannie. Manfred otwiera oczy, nie widzi niczego. Świat dokoła jest absolutnie nierealny, jakby odgrodzony przejrzystą ścianą, jestem... „Jestem na drugim brzegu!” zdanie płonie bardzo jasnym, ale łagodnym światłem, litery chyboczą rozlewają się, Jean-Pierre płynie w jasnym łagodnym świetle nasyconym różowością, jest rybą w olbrzymim akwarium, bez lęku, lekko podpływa do jednej szyby, drugiej, cienie za szkłem i za szkłem daleki stukot kół: manman-man, manman-man, łagodnie, usypiająco – – Obudź się Antoni! Ja tu jestem!Sara nie wypowiada tych słów spętana łagodnością światła. – Jesteś zmieniony – mówi cicho. – Zupełnie nie ten sam. Nigdy cię takiego nie widziałam. Masz... żywą twarz. Antoni uśmiecha się, coś złośliwego w tym uśmiechu, jakaś ledwo skrywana satysfakcja. – Wróciłem – rzuca twardo, a Sara natychmiast wie, że to nie oznacza: „wróciłem do ciebie”. Jacy dziecinni są mężczyźni – myśli. – To i tylko to tłumaczy okrucieństwo świata. Sara – czyli wreszcie się którejś udało. Antoni – owszem. Udało się tej, która mnie kocha naprawdę. Sara – kocha naprawdę! Antoni – ty mnie nigdy nie kochałaś. Sara – a ty może mnie kochałeś! Nie kochałeś mnie. Ale i jej nie kochasz! Antoni – kocham. Tym razem kocham naprawdę. W śmiertelnej białej ciszy szpitalnego korytarza Antoni boi się. Kocham naprawdę. Ile razy mówił te słowa nieobecnej, dalekiej, Hance nieobecnej, dalekiej. Lecz dopiero teraz, gdy wypowiedział je tutaj, w tej ciszy, naprzeciw drzwi, za którymi umierał przyjaciel-świadek, wróg? – stały się ciałem. Teraz naprawdę go zabiłem. Sara ma rację. Ja, albo... albo on? Co za dziwaczna myśl! Sara – widzę, że cię znowu ponosi. Antoni – bzdura! to ciebie ponosi! Krzyczy, wie, że krzyczy, Sara coraz szerzej otwiera oczy, wzbiera w niej krzyk ale jednocześnie śmiech: nasza pierwsza prawdziwa scena małżeńska – myśli z tym wewnętrznym śmiechem i nagle uświadamia sobie, że z Jean-Pierrem było tak samo, tak samo: nigdy nie zdołała wyprowadzić z równowagi Antoniego. Jean-Pierre bardziej nerwowy po prostu wychodził. Ale wracał uśmiechnięty. Byłam żoną dwóch nadludzi – myśli Sara i ogarnia ją zgroza. Sara trzęsie się. – Widocznie nauczyła cię chamstwa twoja polska kochanka! –rzuca zimno wściekła, zrozpaczona, całkowicie świadoma podtekstu wypowiedzianych słów, znakomicie tonem podkreśliła słowo: polska, chce obrażać, chce ranić, głęboko, może śmiertelnie zraniona. Sara Le Clef. Lekarz bez powołania. Niewyżyta aktorka. Grała nie-miłość: zrobiła wszystko, by przekonać Jean-Pierrea, że jest nieuleczalną flirciarą, kokietką niezdolną do wielkich uczuć, wielkiej namiętności zwłaszcza, że go nie kocha. Grała miłość. Antoni powiedział: „ty mnie nigdy nie kochałaś”, ale to nie jego słowa, to kwestia podsunięta przez Hankę Uznaniecką. On sam jest przekonany, że Sara go kochała, a w każdym razie absolutnie pewny, że go pragnęła. A ona grała miłość, grała pożądanie. Jak człowiek wpada w pułapkę takiej gry; udaje, że czuje i coraz bardziej nie czuje. Udaje, że nie czuje – coraz bardziej czuje. Jak kobieta wpada w pułapkę takiej gry. To nie zupełnie to samo. manman-man, manman-man Manfred – lub nienawiść. Jean-Pierre – miłość. Taka, że tak powiem prawdziwa z krwi i kości. Manfred – nie kochał Sary? Jean-Pierre – na swój sposób kochał. Sara jest wyjątkowo... ożywcza. Ale jest to działanie głównie intelektualne. Za bardzo intelektualne... Antoni nie potrafił przebić się przez tę barierę. Nie dotarł do ciała. Niezachwiana pewność w głosie Jean-Pierrea; tyle lat spał z Sarą, nigdy nie jęczała z rozkoszy w jego ramionach, nie gryzła, nie szlochała, nie umierała. Nie odmawiała, owszem, pozwalała „robić ze sobą wszystko”, ale, zawsze w tej samej tonacji żarobliwej zabawy, igraszek z przymrużeniem oka, żartobliwa, wyrozumiała, no już, już, już po wszystkim, uspokój się Pierrot, głaskała jego mokre od potu włosy, czule uśmiechnięta, kulturalna, z czułą uprzejmością, aż niemal zawstydzony miał ochotę pytać: bardzo szalałem? Nie pytał, coraz rzadziej brał ją w ramiona, upokorzony, lecz w głębi duszy szczęśliwy: ułatwiało mu to decyzję, którą prędzej czy później musiał podjąć. Nie wyczuł żaru umiejętnie maskowanego wachlarzem płochliwości, mrocznej, nieujarzmionej nuty przewijającej się w tonacji allegro: wielka rola Sary O’Neil wielki sukces: o wiele łatwiej jest grać pożądanie, niż jego brak. Z Antonim poszło jej łatwiej, nie tylko dlatego jednak; był zbyt pochłonięty własną grą, własnym udawaniem. Sarę oszukał bez trudu. Jakim straszliwym fiaskiem była jego pierwsza noc miłosna z Hanką! Ona natychmiast wyczuła umiejętnie maskowaną nieautentyczność. Miała ciało- duszę. Ciało-dusza stworzone do miłości odrzuciło go. Wydawało się – na zawsze. A jednak w kilka dni potem była ta burza w Urlach! W czasie, której odsłoniło przed nim rąbek świętej tajemnicy. Pozwoliło przeczuć to, czego nigdy nie rozumiał. Sprawiło, że twórca na moment stał się Stwórcą. Antoni stojąc w szpitalnym korytarzu naprzeciw Sary pobladłej, zrozpaczonej jeszcze nie potrafił, choć lodowaty strumień lęku wpełzł jak w zdradziecki wąż w jego żyły – właściwie zinterpretować tego momentu. Ale był, trwał czekał. Ze swoim przyczajonym we krwi malarza Dalszym Ciągiem swojej prawdy, którą zna na razie jedynie powieściopisarz Jean-Pierre Durgniat. Jean-Pierre Durgniat nie wie o burzy w Urlach. Jeszcze nie nastąpiła ta rozmowa, w której mógłby powiedzieć: „teraz chyba wreszcie rozumiesz, dlaczego wyrzekłem się Sary. Nie mówiłem ci przedtem o tym, bo nie dotarło by do ciebie. Nigdy nie stanąłeś przed takim wyborem”. W tej domniemanej rozmowie jest już złowrogi cień polskiej sosny, sięgającej kalekim wierzchołkiem po dach pawilonu Sanatorium Weissa w Konstancinie. Ale słowa jeszcze nie padły. Na razie w ciszy szpitalnego korytarza dźwięczą inne głosy. „Inne głosy, inne ściany”. Tytuł powieści. Słowa, które układają się w zdania, tytuły. Jasne łagodne światło, w którym Jean-Pierre gęstnieje pod uderzeniami głosów za ścianą, szyby akwarium stają się nieprzejrzyste, a przecież na zewnątrz pędzi pociąg manman-man, manman-man. Jean-Pierre usiłuje odpłynąć od ścian akwarium, stracił jednak cudowną lekkość, tak bardzo zharmonizowaną z łagodnością światła, szamocze się w gęstniejącej ciemności. Manfred wysiada na dworcu w Lozannie, porywa go tłum, przejrzysta ściana wznosząca się między nim a realnym światem jest teraz szybą, do której przylepiają się tysiące obcych, obojętnych twarzy, to jest groźne, niespodziewanie bardziej groźne, niepokojące, zakłócające, wrogie, niż atakująca go uprzednio twarz żony. Manfred podchodzi do kiosku z napojami, zamawia Schwepsa, pije, duszkiem, zamawia drugą butelkę, tym razem Schweps citron, mimo to ma uczucie, że ginie z pragnienia na pustyni stającej się z wolna wielkim płowym płótnem, zaludnionym gęsto postaciami stworzonymi przez jego brata Herberta. Manfred opiera się o ścianę kiosku, potężnymi ramionami podpiera niebo, które wali mu się na głowę jasne od blasku rozświetlającego twarz Sigrid, jego żony, Jean Pierre Durgniat zapada w mrok. Ale jeszcze żyje. Oczy Antoniego wypełniają się smutkiem; zamierzona obelga w słowach Sary wywołała skutek wręcz do zamierzonego przeciwny: malarz ochłonął. – Saro – mówi cicho – Saro. Sara ma znowu przed sobą twarz, której nienawidzi: łagodną, dobrą. Spojrzenie pełne nienawistnej jej wyrozumiałości, współczucia. On mnie nic nie obchodzi, nic mnie nie obchodzi, ale już wolę, żeby krzyczał! Gdyby krzyczał, gdyby chociaż raz wyszedł z siebie, może bym... pokochała? Może ja go kochałam? Jego, a nie Jean-Pierre’a?! Omal nie zachwiała się pod uderzeniem tej burzącej niby oblężniczy taran myśli. Jej oczy odbiegają, dalekie. Dziewczyna w lekkiej różowej sukni, która nie zdołała się zmaterializować, zgęstnieć w jasnym, łagodnym świetle wypełniającym akwarium, będąc jedynie refleksem nadającym światłu ciepłe, przyjazne zabarwienie, materializuje się w oczach Sary. Sara nie wie dlaczego w tej chwili właśnie szpitalny korytarz staje się paryską ulicą, dlaczego na tej ulicy dziwaczna bosonoga dziewczyna, bosonoga, półnaga w strumieniach lodowatego deszczu, nie wie, że cała ta różowość – sukni i pomalowanych na różowo stóp, szturmowała mózg nieprzytomnego powieściopisarza, nie musi wiedzieć; oczywiście, wówczas, spostrzegła ją za szybą kawiarni, udawała, że nie widzi, udawała, że nie widzi niczego poza Antonim. Czy naprawdę udawała?! Sara drży. Dziewczyna w różowej sukni błyskając pomalowanymi na różowo piętami przechodzi skrzyżowanie na czerwonych światłach. Taki zwyczaj w Paryżu, trzeba po prostu bardzo uważać, ale ona idzie jak somnabuliczka, jak Chrystus po falach jeziora, z niezachwianą pewnością, z królewską obojętnością, wspaniała w swym wystudiowanym szaleństwie. Sara patrzy teraz na jej włosy, długie do ramion, zmącone, ciemne i – ruchem, którego rozpaczy nie jest świadoma podnosi ręce, zanurza je we własne włosy, krótkie, gęste, brązowe; chciałaby zerwać je z głowy jak perukę i rozburzyć te które są, które są, które są pod spodem: długie i czarne. Czarne, Antoni, są czarne! – Saro – rzuca porywczo Antoni opacznie sobie tłumacząc jej wzburzenie – mam prawie pewność, właściwie pewność, że Santos był tym dzieckiem, które odebrałem w obozie i że wiedział o tym. Ja ci tego nigdy nie powiedziałem: to dziecko miało znamię między czwartym a piątym żebrem w kształcie sporej rybki. Mówił pełen winy, dopiero teraz zdumiony faktem, że mógł tak okrutnie, bezmyślnie uderzyć i jeszcze bardziej zdumiony, wprost porażony tym, że milczał, tyle czasu milczał, pozwalał, aby zżerał ją czerw potwornej wątpliwości. Manfred ciągle na dworcu, ciągle oparty o kiosk, ciągle podpiera sobą niebo jasne od blasku rozświetlającego twarz Sigrid – jego żony, może tak jeszcze stać, siły fizycznej mu nie brak, może tak jeszcze stać, czekać, bo przecież tyle blasku, jest szansa, że rozjaśni mu się w zmąconej głowie. Tu, w szpitalnym korytarzu niebo tragiczne jak z obrazów Vlamnicka, chyli się ku drodze, na której zaraz coś się stanie. Dziewczyna w różowej sukni znika z oczu Sary, ale nie z jej życia: będzie jeszcze nie raz wracała. Aby od niej uciec Sara złapana w pułapkę gry, zrozpaczona, wyjałowiona, pusta – niewiele zmieni fakt, że przestanie farbować na brązowo swe czarne, irlandzkie włosy, poszuka schronienia w ramionach dr Willy Burkhaltera: to będzie jej trzeci mąż. Najmniej skomplikowany. Taki całkowicie dla niej. Sara rzuci go szybko: przypadkowo poznany reżyser o światowej renomie dostrzeże jej wdzięk graniczący z potwornością, to coś, co sprawiało, że czasem podobna była do Odaliski Ingresa przypominającej wężojaszczura, a czasem do małej, zagubionej w świecie dziewczynki o oczach strwożonych i pełnych wyrzutu wołających: ratunku! zaproponuje jej główną rolę w swym najnowszym filmie i Sara propozycję tę przyjmie. Tak będzie zapewne, lecz by tak było musi najpierw przeżyć to, co przeżywa w tej chwili, stojąc naprzeciw skruszonego, przerażonego sobą Antoniego, a przeżywa najczarniejsze minuty swego życia. Sens słów wypowiedzianych przez drugiego byłego męża jeszcze do niej nie dotarł: Sara wpatruje się w otchłań. Na której dnie rozsypana układanka, strzaskane lustro. Za ojcem. Przeciw matce. Matka zwyciężyła. W upokorzeniu, które zapowiadało nie dającą się wyrazić udrękę Sara przygryza wargę, w jej oczach jest teraz coś bliskiego desperacji; jestem zazdrosna o tę Polkę! Antoni nie rozumie: desperacja? Dlaczego desperacja? Powinna być ulga. Ulga jest w jego oczach, o czym nie wie, ale tę ulgę nagle odczuwa. Odczuwa ulgę, ponieważ odkrył, że było w nim okrucieństwo. Coś ludzkiego. Prostuje się odruchowo, zrzuca z siebie tony znużonego, czułego sceptycyzmu. Jego oczy zmieniają wyraz. Twardnieją. – Nienawidziłeś mnie, a ja... a ja cię kochałam? Nienawidził mnie. Kochałam go. Kochałam nienawiścią? Santos. Co on powiedział o Santosie. Różowa chmura płynie pod sufitem korytarza, przenika ściany, różowość flamingów, nie: bekasów, scolopax saturata, samice o łapkach jaśniejszych lekko różowawych, zachodzące słońce, ostre krające wrzosy w dole, wrzosy plaża w Lahinh. Sara – co ty powiedziałeś o Santosie? Antoni – tak. Tak. Nienawidziłem cię. Sara – Santos. Antoni – a więc, chyba najpierw musiałem cię kochać. Sara – Santos był tym dzieckiem, które... Dokończ! Sara krzyczy. Antoni przytomnieje. Wypełniająca go dzika radość ugodzona krzykiem pęka jak przekłuty balon. Banieczki powietrza wydobywają się z ust Jean-Pierre Durgniata, który absolutnie nieświadom tego co czyni, usiłuje wypluć z ust gumową rurkę. Pępowina. Matka-śmierć już urodziła, nikt jednak jeszcze nie przeciął pępowiny. Nikt z tych trojga, każde jeszcze na swój sposób również przytwierdzone. Sara – do śmierci, która urodziła Santosa. Manfred – do śmierci, który niby olbrzymia brzemienna suka wyrzucała za sobą miot za miotem, miliony. Antoni? Z Antonim inna sprawa: on wyrzucał z siebie Śmierć, Śmierć, która upodobała sobie jego ciało, która się w niego wcieliła, a Ona tego nie przebacza. Balansują teraz na cienkiej rurce, która Jean-Pierre Durgniat usiłuje wypluć i nie wypluje. Zbyt prozaiczne byłoby takie przecięcie. Za mało dramatyzmu, a Bóg lubuje się w dramatach, wielkich scenach, nawet wówczas zresztą, gdy odsunąwszy olbrzymi stworzony tłum (te postacie na obrazach Herberta) jest tym czym jest – jedynym widzem. Gra przecież siebie. Dla siebie. Tworzy siebie. Dla siebie. Jakże więc ma umrzeć tak po prostu ten, kto na podobieństwo Boże posługuje się, tworząc, słowami? Słowem? Wrzosy są szorstkie, Jean-Pierre Durgniat ma ich pełne usta, w chmurze nieco jaśniejszej niż wrzosy, bardziej różowej zastygły profil o delikatnym zarysie. „Saro chodź ze mną na spotkanie ptaków”, różowość policzków, czerwień warg, piasek, piasek na plaży w Lahinh okręgłej jak rogalik, nie płacz, lodowate krople, niewidzialne lodowate krople, Sa-ro! – To nie ciebie nienawidziłem Saro. (Ta linia, którą ciągniemy. Ta nić. Pępowina. Plątanina pępowin. Gra w kartofel. Gra w kartofel). daleki strzał, ktoś poluje na wrzosowisku, lecą bekasy, profil o delikatnym zarysie zachybotał, drugi strzał, wyjmij z moich ust ten knebel Sa-ro! to krzyczy miłość, być może są to sekundy przed śmiercią, człowiek żyje, bo krzyczy miłość, a gdzie pociąg, gdzie ta sylaba tłukąca się w rytm kół manman-man, manman-man, czyżby już umarł powieściopisarz? Saro! Manfred wychodzi z dworca. Którędy? Dokąd? Avenue de la Gare. Albo krętą stromą uliczką w górę. Rue du Petit Chéne. W gwarze miasta rozgląda się, jak człowiek, który przyjechał z głębokiej prowincji, kompletnie zagubiony. I tak się czuje: jak wieśniak. Ściska pod pachą teczkę, w której list z Polski do Antoniego, a w dłoniach ma ziemię, szorstką, nagrzaną słońcem. „ Jestem poważnie chory” – stwierdza, jego twarz lśniąca od potu nieruchomieje, jak nieruchomieją twarze ludzi, którzy usiłują ukryć swoje myśli i zamiary. Manfred czuje się osaczony; ta ziemia, którą czuje w palcach: czemu stojąc na hałaśliwej, śmierdzącej ulicy czuje w palcach ziemię, a zarazem czuje się tak bardzo cudzoziemcem, wieśniakiem, prowincjuszem, Niemcem, Niemcem! (po polsku: niemy). Skąd może wiedzieć, że w tej chwili w odległej o pół godziny drogi pociągiem wiosce Allaman Sigrid pochylona nad grządką pietruszki myśli o nim, myśli – po niemiecku, intensywnie; gdzie jesteś, gdzie jesteś, niech Bóg cię chroni, Manfredhin, wróć do mnie, wróć do domu, Manfredhin. Saro! Głos dobiega z otchłani, nić między śmiercią i życiem, Saro, woła mnie, coś mnie woła, jakiś dom na zarośniętym trawniku, okna zabite deskami, lśniące ciało przemykające wśród trawy i krzewów, nie bój się Saro, to tylko wydra, ja, ja mam się bać, szczeka pies, a ptak leci w dół jak kamień, z połamanymi skrzydłami, chodźmy popatrzeć na ptaki Saro, do ptaków się strzela; strzały na wrzosowisku. Sara obraca się nagle, zagląda przez wielką szybę do sali reanimacyjnej, jej ociężałość, tragiczna nieruchomość złapanego w potrzask zwierzęcia znika, Sara jest – na chwilę – znowu Sarą, żywa, z charakterem, ognista, a zarazem rzeczowa nie znająca wahań. – Natychmiast ściągnij tu lekarza, pokój nr 17 – rzuca, jej głos jest niski, ostry. – Czy on – próbuje wahająco Antoni. Ale drzwi separatki już się zamykają za Sarą. Manfred zatrzymuje taksówkę, wsiada, bardzo się śpieszy, nie rozumie dlaczego tak bardzo się śpieszy, dlaczego chce być najprędzej na tej ulicy Chémin des Lilas w pobliżu skrzyżowania z Chémin de Bois, gdzie teraz pewnie Antoni, Antoni lub Faccio, Antoni, bo czemu jeszcze nie wrócił, wróć do mnie Manfredhin: pietruszka bujna, krzewiasta, pachnie słońcem, zupełnie inaczej niż wrzosy, choć szorstka w dotyku jak one, Sigrid nuci cicho, jej dobre, silne, spracowane ręce, zrywa pietruszkę do dania, które obmyśliła na kolację, nie wie, kiedy Manfred wróci, czy wróci, w koszyku stojącym na ścieżce między grządkami sałata, rzodkiewki, jeszcze trochę pietruszki, na zamkowej łące rży koń, tęskne, nostalgiczne rżenie, wzywa rycerza, Manfred jedzie taksówką, pośpiech, sam nie wie czemu tak się śpieszy, przy łóżku Jean-Pierre Durgniata wielka krzątanina, lekarze, pielęgniarki, Sara patrzy nieruchoma, za szybą Antoni, Antoni nie widzi rannego, widzi lekarzy, pielęgniarki, Sarę widzi od tyłu, tylko jej plecy, Sara ma twarz mokrą od łez, bezbronną i pełną rozpaczy, ma taką twarz, choć w tym momencie właśnie, gdy toczyła się, ostatnia, jak można było przypuszczać, beznadziejna walka o życie, nabrała, nabiera irracjonalnej pewności, że Jean-Pierre nie umrze: będziesz żył, będziesz żył, chéri, tylko czy będziesz pisał, opada ptak zestrzelony, z połamanymi skrzydłami, Sara oczami pełnymi łez patrzy jak spada, jest, jest tu w tej białej szpitalnej sali, ale jest i tam na wrzosowisku w Lahinh; umierającemu przypomina się całe jego życie, obrazy, obrazy, to nie ja umieram, to on, ale on to jakby, to jakby ja on... ja? Antoni za szybą wpatrzony w Sarę, tylko w Sarę, zauważa, że jej plecy nagle zmieniają wyraz, że go odciążają; w wyłom runęły dzikie, wyzwalające akordy „Les barricades mysterieuses”, płyta na adapterze Sigrid obraca się znowu. Antoni widzi ją i słyszy, przede wszystkim słyszy, chce malować, rwąca, potężna chęć malowania, plecy Sary w białym fartuchu stają się płótnem, na które oczy malarza rzucają obraz, ten, który trzeba, trzeba namalować: pejzaż z psem, nic nie jest ważne, namalować ten obraz, nic nie jest ważne, ten obraz, właśnie ten! Przed zdumionymi oczami lekarzy i asystujących im pielęgniarek dzieje się cud: nieboszczyk ożywa, wraca puls, wraca oddech, nawet lekko-lekko zabarwiają się skrawki skóry policzkowej widoczne z pomiędzy bandaży, unoszą się powieki, odsłaniają oczy, palące, przytomne, to tylko iskra przytomności, iskra przeskakuje, malarz rusza, silnik pracuje na coraz szybszych obrotach, wystarczyła, aby motor zapalił – zdradziłam go, przed chwilą zdradziłam go po raz pierwszy w życiu, dlatego tak się rzucał, odrywał od żyjących za niego instrumentów, a przecież nigdy nie był im bliższy niż teraz; nie żyj, jeżeli masz nie pisać! W tym bezgłośnym, przerażającym stwierdzeniu Sara po raz pierwszy w życiu kapituluje przed znienawidzoną rywalką, kapituluje, bo odkrywa, że nie kocha, a raczej jak kocha: jesteś mi najbliższy na świecie; najbliższy to nie znaczy najdroższy, to nie to samo, to nie to samo, nie można nienawidzieć kogoś najbliższego na świecie, najdroższego na świecie można, można tak bardzo, że nie rozpoznaje się miłości pod przebraniem. To nie ciebie nienawidziłem. Saro. O Boże on to powiedział, a przedtem powiedział, nie ma żadnego „przedtem” – – Saro! – dr Willy Burkhalter odrywa na sekundę wzrok od ożywającej twarzy mumii – Saro, siostro proszę się nią zająć, ona mdleje, za duży szok, za duże napięcie, nie, nie wszystko w porządku, tak, wszystko w porządku, tylko widzicie ta różowa suknia znowu, teraz, jak wam wytłumaczyć, nic nie rozumiem, Sara stoi wyprostowana, nie zachwiała się nawet, to tylko zakochany w niej mężczyzna dostrzegł w oczach niepokojące wahnięcie całej jej jeszcze przed chwilą bardzo wyprostowanej sylwetki; dr Willy Burkhalter ma rację, Sara jest w stanie szoku, ale w tej chwili ważniejszy jest człowiek na szpitalnym łóżku, to co dzięki niemu dzieje się po drugiej stronie szklanej szyby, iskra przytomności jeszcze pełga, jeszcze przeskakuje: Antoni tworzy z furią, nie lubi tak malować, lubi nakładać farby bardzo lekko jak w akwareli, by przezierał podkład, błękity, czerwienie, żółcie, czerń, za dużo czarnego. Antoni wyskrobuje, śpieszy się, czerń podsuwa się natrętnie, usłużnie, za wysokie obroty Antoni, zmień bieg, Jean-Pierre walczy z zalewającą go czernią – – Tlen szybko! – rzuca dr Burkhalter. – Będzie żył.Sara mówi to wyraźnie, coś starego, zgorzkniałego w jej głosie – będzie żył – powtarza twardo i opuszcza salę. Korytarz, naprzeciw Antoniego, oczy Antoniego, czy to Antoni, takie oczy ma Jean-Pierre kiedy pracuje, nigdy Antoni, czyje to oczy, popłoch nieludzki, ściskający serce. Twarz Sary kurczy się; wygląda jakby się miała rozpłakać: „usta pełne mroku i pełne krzyków krzyków oczy”. Antoni słyszy w sobie te słowa Anny de Noailles, Sara potrząsa głową i szybko odchodzi, krokiem zdecydowanym, zdecydowana uciec, co można zrobić innego, gdy spojrzy się niebacznie w oczy Sfinksa, Sarze nie brak odwagi, ale tu, w tym splątaniu, w tym natłoku linii biegnących, wskutek nie liczącej się z niczym beztroski Antoniego, niebezpiecznie blisko siebie, bo wszystkie ku jednemu zawęźleniu, jednemu problematycznemu, ambiwalentnemu punktowi przejścia ku następnej liczbie może nawet sam Edyp by stchórzył, zwłaszcza że kolejność ruchów w grze po wyłączeniu (pozornym?) gracza, który stał się w sposób wysoce niebezpieczny, zagrażający i grającym i zawęźleniem – a może tak jest ze wszystkimi? poplątała się absolutnie – – Mózg żyje na pewno – stwierdza dr Bulkhalter spoglądając na wykresy. – Saro! – woła Antoni, rzuca pędzel, znowu ruch w grze, nieprzemyślany, nieostrożny, igła rysująca wykres pracy mózgu niebezpiecznie zachybotała, na szczęście taksówka, w której znajduje się Manfred wjeżdża w ulicę Rennes coraz bliżej skrzyżowania Chemin du Bois z Chemin des Lilas i ciemna fala szaleństwa znowu zagarnia Manfreda, czarny przypływ ściera jasną plamę: pełna blasku twarz Sigrid ginie starta, zmazana, nie, nie ginie, przemieszcza się: jasność eksploduje w żyjącym mózgu reanimowanego pisarza, znowu jasna kula i huk nadlatującego pociągu, kobieta na torze, Jean-Pierre robi wysiłek, aby zobaczyć jej twarz, nie widzi, ale jak gdyby wiedział, tylko brakuje mu imienia, imię ucieka, za to ta sylaba tłukąca się w rytm kół manman-man, manman-man – nic nie rozumiem, ale Sara chyba ma rację, chyba będzie żył – Sara jest już w windzie. Antoni nie zdążył, zjeżdża drugą windą, lądującą w innym fragmencie korytarza, dalej od wyjścia C nie dogonię jej – myśli Antoni i w jego oczach rośnie żółta plama; oczy malarza zanotowały, żółta plama, gdzie to było, na parkingu! Być może Sara ma jeszcze ten sam żółty wóz, być może ma, choć często zmienia wozy, ale jest nadzieja – Żółty wóz Sary stoi na parkingu, Sara jednak nie wsiadła od razu: znalazłszy się na zewnątrz szpitalnego budynku przestała uciekać. „Nigdy nie byłam zazdrosna o pracę Antoniego”. Sara zwalnia kroku, siada na ławce pod krzakiem róż, ma dosyć odkryć, jej oczy pustoszeją. Antoni jednak już tu jest, nie widzi róż, widzi te oczy, zobaczył je po raz pierwszy; niebywale zielone oczy pod czarnymi brwiami. Antoni – zawsze myślałem o twoich oczach, że są czarne. Sara – tak wiem, nie mnie nienawidziłeś. Ona ma oczy zielone prawda? Antoni – tak, zielone, A w ogóle skąd... Sara – Przeczytałam twój ostatni list do Jean-Pierre’a. Dołączony do notatek – Antoni – do notatek? Sara – nie wiedziałeś, że wreszcie zaczął pisać tę powieść o tobie? Przygotowywał się do tego od momentu, kiedy cię poznał. A zaczął pisać w dniu, kiedy przyszedł ten twój ostatni list z Polski. Zginiesz ty albo ta Polka. Antoni – ? Sara – Jedno z was ma zostać zamordowane. Antoni – Morderca?! Sara – Manfred. Ach! Manfred Wolfensberger? Antoni – tak. Sara – więc i tej historii Santosa też nie wymyślił? Ta część była dla mnie najbardziej niejasna. Antoni – nie wymyślił. Saro ja... Sara – nie powiedziałeś mi, bo mnie nienawidziłeś. Odkryłeś to dziś. I dziś odkryłeś, że nie mnie nienawidziłeś. Dziś jest dzień odkryć! Re... welacyjnych odkryć. Tu cudowne! Po prostu widzę świat na różowo! Sara odchyla głowę do tyłu i wybucha śmiechem. Jest to śmiech przerażający. Nawet nie dotyka oczu, które ciągle są puste, jakby wymazane z twarzy, mimo intensywnej zieleni. Antoni przenosi wzrok na róże. „Zginiesz ty albo ta Polka”. Śmierć i róże. Tylko róże mogą kojarzyć się z Hanką. Tylko róże. Słowo „śmierć”, które przyssało się do słowa „róże” niby wielkie, puchnące znamię. Rozszarpujący trzewia lęk i – jeszcze jedno przypomnienie, podsuwające, nalegające, coś czego sens dopiero teraz błysnął w całej poprzednio niedostatecznie koniecznej (uwarunkowanej) oczywistości. „Tu skacz, tu jest róża”. Mądry stary Hegel! Antoni, skacz! Zrobi teraz to, czego wówczas, w owym pamiętnym przesileniu między nocą a dniem nie zrobił, choć przecież tak naprawdę od razu zrozumiał: natychmiast wraca do Polski! Natychmiast. Nawet jeszcze dziś. Trzeba tylko... Krzyk pawia Nic nie zmienia się w twarzy owego człowieka, kiedy Antoni przechodzi obok miejsca – zawsze tego samego – w którym siedzi, a przechodzi co dzień, mniej więcej o tej samej porze od miesiąca, niejako krąży wokół niego w swym okrążającym spacerze, nie ma innej drogi zresztą, jeśli chce się iść blisko wody. To znaczy jest jedna możliwość: przejść środkiem stojącej przy wypożyczalni łódek altanki; clochard siedzi na zewnątrz, plecami do jeziora, twarzą do szosy. Ale i wówczas nie można go ominąć: duża, okrągła głowa pochylona nad książką, lub częściej –wyprostowana, doskonale widoczna jest zza niskiego, wspólnego dla ławek zewnętrznych i wewnętrznych oparcia. Clochard buloński; Antoni szybko zaczął nazywać go w ten sposób, choć człowiek, dość jeszcze młody, mniej niż pięćdziesiąt zapewne, właściwie nie wyglądał na clocharda. Porządnie ubrany, schludny nawet, chciałoby się rzec – metodyczny: kąt altanki, w którym siedział nabierał cech miejsca zamieszkałego, własnego, choć nie domu, biura raczej, szkoły, a może więzienia? Właśnie ta poza, zawsze ta sama – siedział wyprostowany, jak uczeń w szkolnej ławce –zresztą miał w sobie coś z ucznia, gęste włosy krótko ostrzyżone, ubranie nieodmiennie granatowe, jak mundurek, albo jak uniform, granatowe spodnie, niebieska koszula, lub granatowa, jeśli do figury i w chłodne dni – a tego chłodnego paryskiego lata było ich sporo – ciemnogranatowa kurtka z ortalionu – nigdy żadnego rozluźnienia, nic ze swobodnej niedbałości, nic z tego se laisser aller typowego dla paryskich clochardów: on siedział, godzinami, pod kątem prostym: kolana równo zsunięte, plecy bardzo proste bez śladu zgarbienia, ręce – jeżeli nie trzymały książki lub gazety – na kolanach, spokojne. Przy nogach, nieco z boku zawsze ta sama duża, prostokątna, wypchana torba. Nie, nie robiła wrażenia torby, w której ten człowiek nosi cały swój dobytek. Raczej nasuwała myśl o torbie piknikowej, lub szkolnej torbie, a w każdym razie torbie troskliwie temu człowiekowi przez kogoś przygotowanej. Antoni od razu, pierwszego dnia, gdy tylko przyszedł do Lasku, pomyślał jednak: clochard. Może to butelka wina stojąca na ziemi obok torby, a może broda: krótka, okalająca, bardzo gęsta i kręcona miała w sobie coś zmierzwionego, dzikiego, okalała twarz gęstą, rudobrązową mierzwą, zarastała wysoko, niemal po oczy, policzki zaś wysuwające się z tej mierzwy były czerstwe, rumiane jak u pocztówkowego świętego Mikołaja. Czoło potęgowało owo wrażenie dzikości, zmierzwienia. Ogorzałe jak policzki, choć o ton mniej czerwone, bynamniej nie niskie – włosy zczesane po uczniowsku w krótką grzywkę pozwalały je widzieć niemal w całości – tak bardzo było pofałdowane, poryte zmarszczkami, że wydawało się niskie; czoło borykającego się z niesłychanym wysiłkiem zrozumienia wydobywającego się z mroku myśli troglodyty. Ale w oczach, jasnoniebieskich, trochę tylko przekrwionych, zapatrzenie mówiące o absolutnym oderwaniu od świata, a zwłaszcza o tragicznej bezużyteczności wszelkich wysiłków. Mieszaninia troglodyty i greckiego filozofa – myślał Antoni przechodząc obok niego z zawsze tym samym lekkim niepokojem, szczególnym zażenowaniem, które kazało mu odwracać wzrok, udawać, że nie interesuje się, nie widzi, patrzeć kątem oka, ukradkiem. Często, okrążając po raz któryś z rzędu jezioro, przechodził środkiem altanki, jak gdyby nie chcąc krępować tamtego, tak przecież doskonale obojętnego, niewidzącego, swoim widokiem, nasuwać podejrzenia, że przechodzi specjalnie, a wtedy od czasu do czasu nawiedzała go osobliwa pokusa: usiąść na wewnętrznej ławce, za nim, tak, aby stykały się ich ramiona i tył głowy, a zetknęłyby się dokładnie na tej samej wysokości, byli bowiem, jak przypuszczał Antoni, który nigdy nie widział go stojącego, tego samego wzrostu i tej samej postury, tyle, że clochard głowę może miał większą, a może tylko bardziej okrągłą, usiąść więc tak, w podobny sposób i w podobny sposób znieruchomieć. Tego dnia, jednego z tych niewiele się różniących od siebie dni, dni niezmiennych, monotonnych jak spacer więzienny, jak zawieszenie w czasie, a dzień ten miał się zapisać w jego pamięci jako dzień, w którym nieoczekiwanie rozpoznała go szara wariatka z miniaturowym pieskiem (a przecież z pozoru? nie ten fakt był najbardziej znaczący). Antoni idzie ku Laskowi niechętnie, jeszcze bardziej ospale niż zwykle, bardziej ociężale, niemal powłócząc nogami. Jest ładnie. Ostre słońce i ostry wiatr, który z niesłychaną szybkością przemieszcza w jaśniejącym błękicie ogromne białe obłoki. Lekkość tego przesuwania uwydatnia, a zarazem jak gdyby czyni konieczną ociężałość, apatyczność idącego. Pozornie ignorując się nawzajem – malarz idzie z wzrokiem tępo utkwionym przed siebie, ani spojrzenia ku niebu, podczas gdy spektakl aż się prosi o oko malarza, lub bodaj myśl o Corocie, który jak nikt inny potrafił ukazać cuda przestrzeni i światła, ruchomość chmur czy obłoków właśnie – a przecież nieuchronnie, tajemniczo. z ruchu obłoków wynika jego poza, a w każdym razie tak można by to określić patrząc na obraz, gdyby ktoś ten obraz namalował: pejzaż z Antonim. Od tygodni, od tego nagłego, bezsensownego przyjazdu do Paryża – działała tu (czy tylko?) siła rozpędu: postanowił, że natychmiast wraca do Polski, natychmiast nie było samolotu z Genewy, ale można via Paryż, więc przyleciał, wiedząc, że nie ma już po co lecieć dalej tam, dokąd chciał, do Warszawy – nastąpił w nim zanik malarskiej myśli, malarskiego widzenia, w którym widziane daje znaki wybiegając ku myśli, rozwijając ją, prowokując, wyzwalając pasję malowania. Twórca spętany (mimo to Jean-Pierre Durgniat, który mógłby najlepiej odczytać tajemnicze przesłanie obrazu, żyje, a nawet od-żywa w dość szybkim tempie, świadomy życia, cały teraz skupiony na powrocie). Jest niedziela i pogoda, w Lasku, zwłaszcza przy jeziorze, będzie tłum, już samo to wystarcza by nastroić niechętnie malarza. Niemal w jednakowym stopniu: tłum, którego zawsze nie znosił „ja się z ludzi otrząsam jak z pcheł” – powiedział kiedyś do Jean- Pierra Durganiata, a powieściopisarz to zdanie skrzętnie zanotował – i pogoda: nie chciał, aby zamglonej duszy objawił się błękit, wolał zbawienną kataraktę szarości i deszczowych opadów, nie chciał, aby uniosła się zasłona, za którą struktura świata doskonale schowana nie rani oczu swoją ostrą jednoznacznością, nie obnaża żywego, narażonego na straszliwy ból przy byle dotknięciu nerwu. Antoni idzie więc niechętnie, świadom wypełniającej go gnuśności, z oporami i jak gdyby pod przymusem, bo przecież nie musi tu przyjść; w niedzielę Paryż pustoszeje i mógłby uciekając od tras nawiedzanych przez turystów znaleźć ciche miejsce, mógłby też ostatecznie zostać w hotelowym pokoju, ale to już naprawdę ostateczność; często mieszkał w hotelach, potrafił oswajać ich bezosobową agresywność, lub lodowatą, nieczułą uprzejmość – ten jednak, w którym zatrzymał się, nie wybierając po, przylocie z Genewy, pozostał obcy, wrogi, uparcie go odrzucał, jak gdyby odpłacając niechęcią za niechęć; Antoni nie miał najmniejszego zamiaru przyjeżdżać do Paryża – dawno to miasto stało się dla niego tym, co staje się z niektórymi młodzieńczymi olśnieniami – skamieniałą rozpaczą – wszedł do pokoju niemal z odrazą, z buntem, z tym „nie”, które nie przestało w nim eksplodować od momentu, gdy przeczytał niesłychany list Hanki Uznanieckiej i ogarniało dosłownie wszystko, w hotelu więc raczej zostać nie powinien, nie musi jednak iść do Lasku, nie może nie iść tam, potrzebna mu jest ta codzienna porcja spaceru wokół, wzmacniająca poczucie uwięzienia, podobnie jak codzienne, skwapliwe, będące pierwszą czynnością po obudzeniu przesuwanie namagnetyzowanego kółeczka ku kolejnej dacie na karcie kalendarza – typowy ruch więźnia liczącego dni dzielące go od upragnionego wyjścia na wolność, żyjącego oczekiwaniem. Na co czeka Antoni Le Clef malarz, były więzień obozu koncentracyjnego? Na jakie wyzwolenie? Wyzwolenie od czego? Do czego? Napisał i otrzymał odpowiedź; Słuchając swoich kroków zdających się być jedynym słyszalnym dźwiękiem w ciszy wypełniającej noc pod zielonookim niebem Allaman ciążącym ku zupełnie różnej od spiczastej więzy kościółka w Féchy-dessus dzwonnicy (clocher du notre village), dzwonnicy, koło której idąc na Pocztę musiał przejść mówił: idę do ciebie moja daleka, moja ukochana, uwierz, zrozum, wrócę, zaraz jutro, najdalej pojutrze, tak przemawiał oszołomiony tym, że słowa znaczą i – niósł list, list opadł na dno skrzynki niesłyszalnie, co jak gdyby wymazywało wstydliwy fakt jego istnienia, co wymazało ów fakt z pamięci malarza, jak dalece – przekonał się, gdy otrzymał odpowiedź, a nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, takiej odpowiedzi. Przechodząc przez skwerek w pobliżu Uniwersytetu Dauphine (Paris IV-me) jeszcze się waha, jeszcze myśli czy nie zawrócić. Uniwersytet dziś cichy, a skwerek zwykle o tej porze rozświergotany świergotem dziewczynek w granatowych beretach i granatowych mundurkach – uczennic ekskluzywnej prywatnej szkoły, krzepiąco anachronicznych w pejzażu rozchełstanego Paryża z końca XX wieku, to raczej kokieteria niż wahanie i od razu kara: ostrzejszy podmuch wiatru przesyconego zagęszczoną porcją spalin: (Porte Dauphine) buchnął mu w twarz, jak nieświeży oddech – podwójne przypomnienie: wiatru, co niby forpoczta zaczynającego dmuchać „bisu” wyskoczył ku niemu z wąskich uliczek Rennes odległego przedmieścia Lozanny, gdy zagłębił się w nie z ciągle rozbrzmiewającym mu w uszach przeraźliwym śmiechem Sary, śmiechem, w którym słyszał szloch, głośny płacz Hanki Uznanieckiej oraz – woni własnego oddechu o świcie następnego dnia, kiedy ocknął się nie wiedząc, gdzie jest, po nocy męki i rozpaczy, zmieszana z zapachem spalonego papieru. Antoni czuje silne mdłości i siada na ławce obok dystyngowanego starszego pana w dystyngowanych beżach, nie widzi beżów, a usiłuje zobaczyć kolor, jakikolwiek kolor byle nie czerń, ale ciemne chmury nabrzmiałe czarnym wiatrem (bise noire) suną, niosą mroczną, magnetyczną siłę tamtej chwili, kiedy stał naprzeciw Manfreda pewny, że zginie, choć Faccio był całkiem blisko, jeszcze zupełnie blisko i może nawet widział wszystko. Faccio – jednak nie pojechał pan do Allaman. Antoni – nie. Byłem... mniejsza o to, gdzie byłem. Przyszedłem panu powiedzieć, że wyjeżdżam – Faccio – wyjeżdża pan... Antoni – tak. Jutro rano lecę do Paryża a stamtąd do Warszawy. Faccio – hm... Na długo? Antoni – Tak. Faccio – to znaczy, że pan... Antoni – tak, to właśnie to znaczy. Faccio – a jeżeli ona... Antoni – ona tu nie wróci, jestem tego pewny. A zresztą... Wzruszył ramionami, obrócił się na pięcie i odszedł. Wiedział, że Faccio patrzy za nim i wiedział co myśli, było mu to absolutnie obojętne. Faccio, czy ktokolwiek inny, nic mnie to wszystko nie obchodzi, nic mnie to wszystko nie obchodzi, ja wracam; Manfred właściwie nie zastąpił mu drogi. Po prostu wysunął się z podcienia sieni, w której stał. Ale Antoni – nigdy potem nie potrafił sobie tego racjonalnie wytłumaczyć – odczuł to tak, jak gdyby od razu, na skutek ruchu tamtego znaleźli się – co nastąpiło dopiero w sekundy potem – twarzą w twarz. Jak gdyby Manfred drogę mu zastąpił. Naprawdę zaś powinien był wręcz przeoczyć jego obecność. Ulica była dość wąska w tym miejscu, malarz jednak zaabsorbowany, bez reszty wypełniony decyzją, którą podjął, a która krążyła w jego żyłach jak mocne, ożywcze wino, z obrazem młodej kobiety na leżaku pod sosnami o pniach czerwonawych w zachodzącym słońcu (pejzaż z sosnami), wdychający wilgotny zapach rzeki w osobliwy, podniecający sposób zmieszany z zapachem wspaniałego, pogańskiego ciała w czarno-czerwonym opalaczu – normalnie nie zwróciłby uwagi na nikogo, a zwłaszcza na kogoś, kto nie szedł naprzeciw niego, w ogóle nie szedł, tylko gdzieś z boku stał. A jednak od razu chwycił – którym zmysłem? – tę milczącą obecność, obecność sennego koszmaru materializującego się nieoczekiwanie w samym środku pięknego, pogodnego snu: zalew grozy. Stanął i wykonał, musiał wykonać, choć nie był tego świadom półobrót i – w nagłym przebudzeniu dane mu było od razu wszystko: czerń, ale nie cudowna czerń Manteta, nic z olśniewających plam nasyconej czerni otaczających twarz Berty Morisot (nie przypadkiem jednak później pamięć odtwarzająca tę chwilę o manetowskiej czerni kazała mu pomyśleć); niskie, szybkie chmury, nabrzmiałe czarnym bisem (zimny wiatr północno-zachodni) zdawały się sięgać ziemi, tworzyć tło, podkład, na którym tak wyraźnie odcinała się ogromna masywna postać: czarno ubrany mężczyzna stojący w rozkroku, zmaterializowana groza, przeszkoda; trwało to jakiś czas, zanim Antoni zrozumiał, że ostra woń, którą wiatr wtłoczył mu do płuc wypierając brutalnie cudowny zapach sosen, to woń spalin, a nie mgły maskującej, że mężczyzna stojący naprzeciw niego nie ma na sobie czarnego munduru, a niebieską koszulę i o ton jaśniejsze niebieskie spodnie, a skórzany pas znajomo zwisa mu na brzuchu, w ręku nie broń, a teczka: Manfred! Zanim jednak rozpoznał świadomie, jeszcze przez dobrą chwilę, gdy tak patrzyli na siebie był t a m , w tamtym brudno-szarym pejzażu obozowej alejki, miał nad głową niebo pełne ciężkich, bombowych maszyn, a przed sobą zagradzającego drogę do baraku z niemowlętami oberstumfuehra SS i bał się, bał się nieludzko, zwierzęco, ale lękiem innym niż wówczas. Pewny, że za sekundę padnie strzał. Strzał prosto w mroczne, pełne magnetycznej siły oczy czarnowłosej dziewczyny; Maria-Pia, ale i nie ona, nie ona przede wszystkim: natłok skojarzeń, mieszających niby w ogromnym shakerze czas i przestrzeń, podsunął inne oczy, choć równie mroczne, równie magnetyczne, równie zagrożone: Hanka! Hanka wychudzona, w obozowym pasiaku, a ten Niemiec... Niemiec!... Bise noire potęgujący się z minuty na minutę rozdzwonił druty telegraficzne, cienki poświat nie mający nic wspólnego z przenikliwym, świdrującym gwizdem spadającej ku ziemi bomby, trochę otrzeźwił Antoniego: Manfred. To jest Manfred. Rozpoznał świadomie: Manfred tutaj. I zaraz głos Sary jak cios przemocą wtłaczający teraźniejszość: „zginiesz ty, albo ta Polka”. Dobrze. Dobrze. Niech to będę ja! To właśnie wtedy wypełniło się wszystko. Antoni walczący z mdłościami na ławce w pobliżu paryskiego uniwersytetu Dauphine (Paris IV-me) jedno wie na pewno: tamta chwila, którą przeżył raz jeszcze za sprawą wiatru, nasyconego ostrą wonią spalin zagęszczonych w huczącym opodal autostrady tunelu Porte Dauphine, przemieszanych z wilgotną wonią ziemi nieobeschłej po przelatujących co dzień deszczach, miała ów wielki, niepowtarzalny wymiar wypełniającego się Przeznaczenia; niech to będę ja – pomyślał wówczas z miłością, która wezbrała w nim jak przypływ. Fala przypływu rosła, zagarniała coraz większe obszary niosąc na spienionym szczycie Wenus rodzącą się z morskiej piany, zagarniała przestrzeń i czas, zagarnęła plażę w Bretanii (lato jak płowo-złota chmura), rozłożone na kamieniach szkice węglem, a czerń rysunkowego węgla nasyciła ją nową barwą: miłość nasycała się z wolna nienawiścią, stężoną wrogością; trwało to sekundy, wieczność. Dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie wparci nieustępliwymi spojrzeniami. W fakturze powietrza czerniejącego od bisu gęstniała między nimi wrogość, odwieczna, rzucająca przeciw sobie dwa narody. Manfred i Antoni. Nie mieli imion, Manfred stracił imię i odzyskał je po to, by za chwilę (i na chwilę) znowu je stracić, a stracił je w momencie, gdy Antoni stracił swoje. Stali naprzeciw siebie – Polak i Niemiec, Polak w obozowym pasiaku zasłaniał sobą ukochaną dziewczynę, do której Niemiec zaraz strzeli. Strzelaj, no strzelaj, na co czekasz! Manfred trzymał palec na cynglu, trzymał palec na cynglu. Wrogość ciągle gęstniała; przypływ wzbierający w nich obu zagarnął jeszcze i te obrazy, obrazy z bliższego planu, zostawiając już tylko pas ubitej ziemi, na której stali naprzeciw siebie dwaj mężczyźni. Dwaj rywale. Oczy jednego z nich niebieskie, przekrwione pod rudawymi brwiami, czoło wysokie, pięknie sklepione, czoło jak tarcza; wola-żądza walki nie do pierwszej krwi, do ostatniej. Na ławce obok dystyngowanego pana w dystyngowanych beżach Antoni patrzy w te oczy, drży drżeniem wywołanym nie przez lęk i nie przez emocję starcia: po prostu wie co zaraz nastąpi, wie, że te oczy (gdzie ja widziałem takie oczy, widziałem niedawno) przekrwione, dzikie, oczy człowieka znajdującego się we władzy mrocznej, pierwotnej siły, za sekundę odzyskają rozum, już łagodnieją, zapala się w nich światło, nikłe zrazu, trochę chwiejne, jak gdyby niepewne siebie, potem nabiera mocy, niezłomności, świeci czystym mocnym płomieniem, jakby chronionym przed zgaśnięciem łagodną kobiecą dłonią i od razu jasność, obraz rozjaśnia się, pełna blasku twarz, niewysłowiona słodycz tej twarzy: twarz Sigrid. Antoni przysiągłby, że widział wówczas tę twarz, że najpierw ją zobaczył, zanim w rozjaśnionym tle dojrzał, że przed nim stoi Manfred w niebieskich spodniach i niebieskiej koszuli, stoi i uśmiecha się dobrym, zakłopotanym uśmiechem. – Jest do ciebie list z Polski – mówi, coś nieśmiałego, chłopięcego w tym głosie zmęczonym, z lekką zadyszką po ciężkiej walce – wyjął z teczki list gruby, w szarej kopercie i podał Antoniemu ruchem, którym nareszcie unicestwiał czas przeszły niedokonany, pewnie bezpiecznie pociągnął swoją linię, a był to jego ostatni ruch w grze (mimo to Jean-Pierre Durgniat jeszcze nie traci woli życia). Antoni wziął list i Faccio istotnie obserwujący całą tę niezrozumiałą dlań, acz niesłychanie go intrygującą scenę, widział jak odeszli bez jednego spojrzenia w stronę domu o zamkniętych okiennicach, które kryły być może, tajemnicę i jeszcze widział jak zatrzymali przejeżdżającą taksówkę, to znaczy Antoni zatrzymał. Tak się śpieszyłem, tak się śpieszyłem, żeby... Napisałeś i dostałeś odpowiedź. Antoni podnosi się z ławki raptownie, jak gdyby nagle coś sobie przypomniał, teraz idzie szybko. Jest w tym pośpiechu coś z tamtej gorączki, tamtej spętanej bezsilnością niecierpliwości, tamtego rozrywającego na strzępki bólu, który w pierwszych dniach po przyjeździe do Paryża kazały mu chodzić, chodzić bez wytchnienia, najpierw po ulicach, potem, gdy jeden z tych niezaplanowanych, chaotycznych marszów, marszów ogarniętego paniką, usiłującego wydobyć się z okrążenia żołnierza, zaprowadził go do Lasku Bulońskiego wokół jeziora i już stale wokół jeziora, niezależnie od pogody, a deszcz i chłód zmuszały do kapitulacji nawet najbardziej fanatycznych zwolenników joggingu, nawet zajadłe starsze panie (bieg ponad siły, nieludzkie zmęczenie przywracało wiek ich nieruchomym twarzom wygładzonym sztuką chirurgii kosmetycznej, zmieniając je w żałosne purpurowe staruszki z wysadzonymi na wierzch oczami) – tylko ów człowiek nazwany przez malarza clochardem bulońskim niezmiennie siedział w swoim zagospodarowanym kącie altanki, cierpliwie, ze stoicką obojętnością odsiadywał swój wyrok. Antoni krążący wokół, okrążający jezioro niby więzienny dziedziniec, potykał się o niego bezustannie. Wkrótce zaczął się czuć jego ruchem, ruchem, któremu tamten przeciwstawiał potęgę biernego oporu, który tamten za każdym jego przejściem kontrolował, przyhamowywał. Chyba głównie dlatego pewnego dnia Antoni wreszcie zwolnił kroku stając się pomału więźniem osobliwej, ospałej gnuśności, głębokiej bez-myślności, dalekiej wszakże od znanego praktykującym jogę uciszenia myśli, które sprawia, że umysł staje się cichy jak niezmącona tafla wód. Napisałeś i dostałeś odpowiedź. Antoni idzie szybko, ucieka od tych słów, od ich zamierzonej, ukierunkowanej ironii: subtelna sztuczka arcymistrza fechtunku – głosu wewnętrznego; lekkim precyzyjnym cięciem otwiera ranę i teraz to oko otwarte zarówno do wewnątrz jak i na zewnątrz musi widzieć. Już nie sposób uciec od nasyconego słońcem błękitu, pędu chmur, który znajduje odpowiednik w wewnętrznym pędzie nakazującym uciekać (pejzaż z malarzem inaczej), iść, chodzić do upadłego, upaść, najlepiej twarzą w piach, albo w dobrą przyjazną ziemię; nie pamiętać o kamieniach! Murzyn w bladoróżowym dresie treningowym zrównuje się z idącym, wymija go, choć Antoni idzie bardzo szybko, ale on biegnie owym charakterystycznym truchtem uprawiających jogging, jak gdyby biegiem w miejscu, nie słychać głośnego, artystycznie modulowanego wydechu (skala tych wydechów!), bowiem znajdują się obaj na wiadukcie ponad autostradą, przykrytą zielonkawym szkłem jak gigantyczna szklarnia. Antoni staje raptownie jakby bieg tamtego uświadomił mu własne, zagarniające go znowu szaleństwo. Usiłuje schronić się w skondensowanym, nienawistnym huku autostrady, wzrok utkwiony w oddalającej się bladoróżowej plamie; odczuwa niepokój patrząc, choć oczywiście nic nie wie o dziewczynie w różowej sukni, która przed laty szła paryską ulicą, doskonale widoczna zza szyby kawiarni przy rue Soufflot, gdzie młody powieściopisarz Jean-Pierre Durgniat rzucał we wszystko chłonący ogień największą ofiarę swojego życia. Różowości jest więcej, dres zakrywa całe ciało. Antoni jednak w przelocie dostrzegł twarz, nie czarną, jasnoszarą i ta szarość rośnie, wypełnia jego pole widzenia, staje się szarością przedświtu, szarość dominuje – tym bardziej, że szare jest nie tylko niebo, szare jest jezioro i szare są kamienie, a czarne – zwęglone szczątki listu, którego patetyczny początek „Antoni, moja jedyna wielka miłości” i niemniej patetyczne zakończenie „nie szukaj mnie, pozwól zapomnieć” poprzedzone suchą informacją: „od 15-go czerwca wszystkie moje dotychczasowe adresy i telefony będą nieaktualne”, tak dziwacznie kontrastowały z wypraną z emocji zimną, płaską treścią; płaski, jednowymiarowy kicz oprawiony w bogate ramy. Ramy nie dały się spalić; to właśnie one zwęglone wśród kamieni narzucają się wspomnieniem, ramy są groźne, ale w szarości kryje się ratunek – obraz nakłada się na obraz i oczywiście nie ma to wielkiego znaczenia, że szara wariatka z miniaturowym szarym pieskiem nie przechodzi w tej chwili obok Antoniego, a zatem nie zatrzymuje się, aby zadać niezmienne pytanie: avez vous quelque chose pour digerer, une pastille de Vichy, un bonbon”, wystarczy, że Antoniemu udaje się oderwać wzrok od szczątków listu spalonego na kamienistej plaży Aubonne w Allaman; palił kartę po kartce, patrząc jak ogień pożera litery, to okrągłe nieco infantylne pismo zwane przez grafologów pismem Wenus, rzucał kartki zanim się dopaliły, zanim płomień dosięgnął jego palców; nie chciałem, żeby był popiół – myśli i z wysiłkiem odrywając wzrok od kamieni rusza, skręca w prowadzącą do jeziora piaszczystą aleję, tłoczno dziś na niej, ale Antoni nawet nie wypatruje; szara wariatka chyba nadchodzi z innej strony, pewne zresztą przyjeżdża autem. Idąc z wzrokiem utkwionym w piach, co pozwala mu nie widzieć nieba, usiłuje przypomnieć sobie kiedy zaczepiła go po raz pierwszy i potyka się, o mało nie pada na równej drodze, tak raptownie przymyka oczy, aby umknąć słońcu, które zalśniło w piasku alei, bowiem jedyną rzeczą wyróżniającą ów dzień od innych – było to, że wówczas jak dziś świeciło słońce, co go jak dziś drażniło, kiedy więc zastąpiła mu drogę, a stało się to nieopodal miejsca, w którym przesiadywał clochard buloński i też w niedzielę, zrazu nie dziwaczność owego pytania; czy ma pan coś na trawienie, pastylkę Vichy, cukierek? przykuło jego uwagę, a właśnie szarość; od razu, zanim jeszcze zauważył jak identycznym pytaniem zaczepia innego spacerowicza, zanim okrążywszy jezioro zadaje mu je, nie poznając, po raz drugi – zapamiętał niesłychanie dokładnie każdy szczegół jej ubrania, każdy składnik tej kojącej szarości: sweter typu blezer z grubej szarej wełny, długi sięgający do połowy ud, co czyniło jeszcze mniejszą tą niedużą, szczupłą kobietę o napiętej twarzy, szare, idealnie w tym samym odcieniu spodnie, szare mokasyny, a przy nich szara, puchata kulka: piesek tak maleńki, że mógłby ulecieć w powietrze przy silniejszym dmuchnięciu niby kula dmuchawca. Jeszcze wtedy nie pomyślał: wariatka (czyż w Paryżu co krok nie spotyka się dziwacznych ludzi?), dopiero wówczas, gdy zaczepiła go tego samego dnia po raz drugi zadając identyczne pytanie, przyjrzał jej się bacznie, jej, a nie szarości, w którą była spowita, dającej sekundę wytchnienia jego obolałym oczom i zauważył ową charakterystyczną sztywność ruchów cechującą niektórych chorych umysłowo: szła bardzo wyprostowana, sztywna, tak tą nienaturalną sztywnością spętana, tak w tej sztywności uwięziona, że ruch robił wrażenie czegoś głęboko nienaturalnego, wyuczonego jak mowa głuchoniemych; jedna ręka zwisała wzdłuż ciała, druga natomiast poruszała się energicznie, miarowo jak u żołnierzy w marszu, tyle, że nie przy ciele, a w znacznej od ciała odległości, sztywno wyprostowana, poruszająca się wahadłowo, skrzydło wiatraka raczej niż ręka, w twarzy, w oczach paciorkowatych, bardzo czarnych, przypominających oczy wiewiórki, napięcie, zaabsorbowanie świadczące o bezustannie toczącym się wewnątrz niej dialogu z rzeczywiście istniejącym, lub wyimaginowanym rozmówcą. Szła zawsze bardzo szybko, maleńki szary piesek fruwał wokół niej, drobił cienkimi jak patyczki nóżkami, w pośpiechu niemal unosząc się nad ziemią, często jednak nie mogąc nadążyć zostawał w tyle, o czym ona nie odwracając głowy natychmiast wiedziała. – Bibi! – wołała wysokim, ostrym głosem, głosem mającym w sobie coś mechanicznego, głosem robota, nie przystawała wszakże, aby na niego zaczekać, na szczęście raz po raz przerywała marsz przystając przy kimś i piesek miał czas ją dogonić kiedy pytała: avez vous quelque chose pour digérer? Nie przychodziła co dzień i nie zawsze sama. Antoni widział ją kiedyś w towarzystwie wysokiego, przystojnego młodego mężczyzny: szli jakby byli parą, któremu to wrażeniu w osobliwy sposób nie przeszkadzała jej widoczna osobność, obcość, może dlatego, że tak wiele par idzie obok siebie zamkniętych w milczącej osobności? innego zaś dnia w towarzystwie wysokiej szczupłej kobiety, również szaro ubranej, tyle, że odcień szarości jaśniejszy. bliski bieli. Wysoka mówiła coś, nieznacznie tylko nachylona ku tamtej, nie sięgającej jej nawet do ramienia, a ona przytakiwała poruszeniami głowy, równie mechanicznymi jak jej głos, wyraźnie nie biorąca udziału w tej rozmowie, wyraźnie pogrążona w innej, nie tworzyła więc punktu odniesienia działającego równie silnie jak nieobecna – obecność clocharda bulońskiego, stanowiła jednak ważny element rzutowanego na zewnątrz wewnętrznego pejzażu malarza, pozostającego, może tylko chwilowo, w stagnacji twórczej, ale aż do dziś, podobnie jak on skutecznie więziła obawiające się swobodnego pędu myśli. Dziś jednak przywołana na pomoc, brutalnie wzmocniła atak, materializując uparcie ignorowane słońce, poszerzyła ranę i w tę poszerzoną szczeliną runął pędzący obłoki wiatr, wdarły się rozbrzmiewające wokół idącego dźwięki; barwa i dźwięk otaczającego świata: jaśniejący błękit i wielogłosy gwar weekendowego tłumu. Antoni zwalnia kroku, rozgląda się wokół oczami obudzonego z głębokiego snu, zdziwiony, uderzony, jak to w takich razach zazwyczaj bywa, nierealnością, żeby nie rzec obcością jawy: przestrzeń pełna blasku i zieleni, dzieci rozbrykane, krzyczące, skaczące, szelest akacjowych liści, bzykanie owadów, mężczyźni w dresach, kobiety w dresach, rowerki, rowery, a wszystko jak na rozpędzonej karuzeli, bowiem zuchwały, ostry wiatr tak szybko przesuwał obłoki pod niską kopułą błękitu, że zdawały się obracać, wirować niby białe słonie w jakimś obrzędowym tańcu; cyrk – myśli Antoni i przyspiesza kroku. Roziskrzone południe przyprawia go o zawrót głowy, ale poza tym czuje się ciężki, przerażająco niedopasowany, ciężko stąpa w nierealnym, błękitnym blasku, ciągle ze zdziwieniem wychwytując zeń szczegóły: wypożyczalnia rowerów; Les velos verts 6F h, stłoczenie aut na zazwyczaj dość pustym parkingu, ogromny kolebiący się na zdziwionych łapach buldog, para na koniach, psy, psy, podmuchy wiatru naszpikowane igiełkami wilgoci, skąd ta wilgoć, czy to wszystko w ogóle istnieje? W rozchwianiu świata Antoni stara się utrzymać równowagę, skupia na tym całą swoją ospałą wolę. Pochłonięty zadaniem wyłącza się stopniowo, wraca do bezkształtnej, szarej jamy snu, lecz by dojść do jeziora musi przeciąć jezdnię, a zatem musi się obudzić; auto za autem, wszyscy ciągną do Lasku, Antoni musi napiąć uwagę i znowu ożywa zieleń dookoła, intensywna, czysta na pierwszym planie, przymglona i rozpostarta aż po horyzont w dali. Antoni zręcznie, szybko przechodzi między autami, ale jawa utkana z migocącego światła już go pochwyciła. Zdjęty paniką chce zawrócić, iść stąd, byle gdzie – nawet nienawistna obcość hotelowego pokoju wydaje mu się w tej chwili mniej zagrażająca – gdy jego wzrok oderwawszy się od rozkrzyczanego, gestykulującego tłumu przy wypożyczalni łódek – łódki spuszczane na wodę jedna za drugą, jedna za drugą, wesoły plusk wioseł, piski, śmiech przelatujące nad wodą, piosenka, nieoczekiwanie zaśpiew fletu – biegnie w bok, ku altance i od razu ulga: on tam jest. On jest. Clochard buloński. Siedzi w zwykłej pozie, wyprostowany, ręce na kolanach, patrzy przed siebie; dziś, gdy Lasek rojny jest i gwarny jego poza jeszcze bardziej mówi o absolutnym oderwaniu od świata, a zwłaszcza o tragikomicznej daremności wszelkich wysiłków. Dopiero teraz Antoni, zbliżający się z wolna, dostrzega w pełni jaka ostentacja jest w tym jego odwróceniu się plecami do jeziora, jaka harda, niepogodzona nieustępliwość i po raz pierwszy dostrzega, już przechodząc, a przechodzi tak, by spojrzeć w tę przyciągającą go jak magnes twarz, coś okrutnego w wyrazie pozornie wypranych zwyrazu niebieskich lekko przekrwionych oczu, ale już przeszedłszy wie, że się myli, że dziś silniej niż zwykle podziałało emanujące z brody clocharda zmierzwienie, zdziczenie, że nałożyły się inne oczy, z innego portretu, oczy, w które niedawno patrzył obezwładniony nagle atakującym wspomnieniem: są inne, w zmaterializowanej wizji jednak je porównał. Uciekając od pytania dlaczego to zrobił, teraz usiłuje schronić się w nierealności jawy, świadomie pozbywa się resztek sennego omroczenia, świadomie, z wytężoną uwagą przygląda się drzewom, ludziom, psom, zwłaszcza roztańczonemu niebu i rojnemu jezioru i właśnie w momencie, kiedy prawie mu się to udaje, z jeziora podnosi się, przezwyciężając inne dźwięki, czysta-srebrzysta melodia fletów. Pełna muzyki łódka, którą płyną młodzi muzykanci: dwóch chłopców i dziewczyna, jest pośród innych rojących się na wodzie łódek niby świetlista plama, przesiana przez liście drzew. Antoni przystaje, patrzy, uparcie wpatruje się w tę przesuwającą się z wolna ruchem jakby pieszczotliwym plamę, flety tkają delikatną, rozmigotaną koronkę i w tej atmosferze sielanki, w nierealnym blasku zamierzchłego świata, clochard buloński wysuwa się na pierwszy plan, nabiera natrętnej, nachalnej nieco realności. Jak ów spalony nad brzegiem innego jeziora list. „Antoni moja największa, jedyna miłości”. Zdania rozrywają koronkę atakują: zabawiłeś się mną. Zostawiłeś w najcięższym okresie mego życia. Wybrałeś. Bawisz się ludźmi. Kokietujesz swoją polskością, bo to teraz modne. Zabawiłeś się. Wykorzystałeś. Nie wróciłeś, urządziłeś się wygodnie na Zachodzie. Pojechałeś do niej. Pokochałam cię, choć nienawidzę starości, brzydzę się starością, starym ciałem. Malujesz te swoje nędzne pejzażyki, co ci służy jako wygodne alibi. Uwalnia cię od odpowiedzialności. Wyrobiłeś sobie nazwisko dzięki protekcji i to czyjej protekcji: Niemca! Nie sądź, że się nie domyśliłam jakiego rodzaju związki łączyły cię z tym Herbertem Wolfensbergerem. Wątpię czy naprawdę aż tyle czasu siedziałeś w obozie koncentracyjnym, ale jeżeli to prawda, to jestem pewna, że przeżyłeś, bo i tam umiałeś się wygodnie urządzić, już wtedy korzystałeś z protekcji największych wrogów naszego narodu, z którego pochodzi twoja matka, którego ty się mimo jej męczeńskiej śmierci wyparłeś. Świadomie rozkochujesz w sobie, by potem śmiać się i niszczyć. Dostałam rozwód. Za mąż nie wyjdę, na razie przynajmniej, ale muszę ciału dać jeść. Tak najpierw czytał, urywkami, przeskakiwał zdania, których sens w tym pierwszym czytaniu jeszcze do niego nie docierał, spieszył się, by zobaczyć ostatnie, zobaczył i długo nie wiedział nic poza tym, że ten list jest zerwaniem, że ona z nim zrywa. Zrywa w momencie, kiedy bez reszty wypełnia jego życie, kiedy po raz pierwszy, w trzydzieści parę lat po zakończeniu wojny przystał na powrót, naprawdę wrócił. Owo czołowe zderzenie dwóch rzeczywistości sprawiło, że nieprędko odzyskał zmysły na tyle, by móc przeczytać wszystko, spokojnie, po kolei i wówczas okazało się, że te wyrwane z kontekstu zdania, pozornie naładowane dynamitowym ładunkiem emocjonalnym składały się na całość zimną, płaską, przylizaną jak wypracowanie pilnej, ale pozbawionej polotu uczennicy- prymuski; musiał spalić ten list. Nie było innego sposobu, by nie przyjąć do wiadomości jego jednowymiarowej, jednoznacznej ohydy, palił więc – kartka po kartce, gest, który był zarazem oczyszczeniem. To niemożliwe – pomyślał patrząc rano na zwęglony papier, patrzył na zwęglone szczątki jej listu i patrzył na nią: stała przed nim wysoka, smukła, usta lekko rozchylone jak po długim pocałunku, ogromne oczy zarazem wesołe i baczne, skupione i czułe, a ten list, a ten list, wsiadł w samolot, poleciał do Paryża, by dzień po dniu przebywać tajemnicze etapy tajemniczo-opętańczego biegu, zdumiony niekiedy intensywnością doznań: no bo co w końcu stało się aż tak strasznego? Czyż on, który widział najstraszliwsze poniżenie człowieka mógł się do tego stopnia przejąć pracowicie spreparowanym elaboratem chorej z zazdrości pensjonarki? Mógł wszystko przyjąć ze spokojnym, wzgardliwym rozbawieniem, zamiast biec w wyścigu do nikąd z ogarniającym go szaleństwem; w końcu najważniejsze, że wreszcie znalazł się wśród żywych. Może by mógł, gdyby mógł malować. Ale nie mógł, a Jean-Pierre Durgniat zbyt był pochłonięty swoim wracaniem do życia, wiążącym wszystkie jego twórcze siły, by móc go ostrzegać głosem wołającego na puszczy, jak to, być może, będzie robił w kilka miesięcy później, ostrzegać przed perfidną pułapką, jaką zastawiło na niego długo ignorowane, odpychane życie, przed odwetem zamieszkującej go przez tyle lat, a teraz wygnanej śmierci. Jean-Pierre Durgniat jeszcze nie może wykonać swego ruchu w grze, poprowadzić swojej linii. Jest niemy. Jak clochard buloński. Za to dźwięki fletów jednoczące w tajemniczym misterium kruchość i siłę ujarzmiły wiatr i znieruchomiałe niebo nabiera zamglonego wdzięku, pochyla się na znieruchomiałym Antonim, jak twarz jasna, skupiona, o wyrazie na wpół tragicznym; niebo Paryża tylekroć opiewane, malowane... „maluj sobie te swoje nędzne pejzażyki”. „Siedź sobie w tej swojej pogańskiej dżungli. Maluj zachody słońca nad zatoką i krajowców w pirogach”. Atak z dwóch stron, ale Sara, choć potrafiła boleśnie uderzać, nigdy nie mogła by napisać czegoś takiego zimnego, płaskiego, tak w złym tonie; „zdjęty z małej duszy obraz płaski i ubogi” – Antoni powtarza te słowa machinalnie, na wpół świadomie, jak gdyby podrzucał bezwiednie w dłoni jakiś przedmiot, usiłując uchwycić myśl, która przemknęła mu przez głowę, błysnęła otwierając ciemności, i nagle zrozumiał: absurdalny list Sary był zakamuflowanym wołaniem o pomoc. A list Hanki! „Nie szukaj mnie, pozwól zapomnieć”. Przewidywała, że nie zrezygnuje, że będzie szukał, asekurowała się więc przed swoją i jego słabością, napisała tak, aby nie mógł wybaczyć, aby go raz na zawsze skutecznie odrzuciło. O moje biedne kochanie, mon pauvre amour. Antoni uśmiecha się, tym swoim uśmiechem, znużonym i czułym, który już dawno nie gościł na jego wargach. Jeszcze przez chwilę śledzi wzrokiem łódkę z muzykantami, potem podejmuje spacer, idzie ścieżką tuż nad jeziorem, idzie – teraz rozleniwionym krokiem spacerowicza, ręce w kieszeniach, oczy uśmiechnięte, pogodne, łowi uchem oddalający się pełen przejmującej prawdy głos fletów – słodki akompaniament do egzaltacji potęgującej się w nim jak śpiew, kolory falują przed jego oczami, widzi wszystko ostro, a zarazem jak przez mgłę, jak w zamglonym mgiełką oddechu lustrze, w którego tafli drżą refleksy słonecznego światła, drzewa ani kwiaty nie pachną tutaj, prawie nie słychać ptaków, jeszcze niedawno było to źródłem cichej irytacji, lub cieniem wzmacniającym ogólny koloryt niechęci i ospałości, teraz niemal cieszy, bo tym łatwiej przenieść się do Urli, lato w Urlach w oszałamiającym zapachu sosen i akacji, nieustanny koncert ptaków (o, słyszysz, odezwał się twój prywatny słowik – miała swego prywatnego słowika w drzewach w pobliżu torów kolejowych, tam gdzie schodziło się ku łące prowadzącej do żab), Antoni idzie – z górki i pod górkę, już go nie razi weekendowa beztroska; wzbiera w nim tajemny krzyk radości. Słońce pali coraz bardziej, południe błyszczy jak emalia, coraz więcej łódek na wodzie, wodny tramwaj niezmordowanie kursuje między wysepką, gdzie restauracja, a brzegiem – chwila wahania – czy przeprawić się tam, położyć w soczystej zieleni, chwila tylko, Antoni odrzuca pokusę, ma ochotę na co innego: usiąść na ławce po drugiej stronie jeziora, w miejscu skąd widać ten fragment wysepki, często przyciągający jego spojrzenie: mała dolinka w kształcie hamaka, lub, jeśli kto woli kołyski, ponad którą oczy mogły biec swobodnie nie zatrzymywane przez drzewa. Żeby tylko ławka była wolna! Dwie panie mówiące po polsku właśnie z niej wstawały w momencie, gdy malarz znajduje się dosłownie o dwa kroki. Antoni uznaje to za dobrą wróżbę. Siada i uświadamia sobie, że nigdy dotychczas nie siedział tutaj w słoneczny dzień, nigdy nie widział tej łąki w słońcu. Jest słońce, jest pogoda, w zielonym, rozkołysanym hamaku Hanka: od razu zobaczył to cudownie pogańskie ciało, leżała na wznak z rozrzuconymi rękami wystawiając twarz ku słońcu, oddychała powoli, sennie, może spała, a lubiła spać w słońcu, głęboki oddech unosił jej wspaniałe piersi i oddychał brzuch; zwierzęca i boska zarazem, wcielona miłość; „więc niechaj w swej opiece ma ciebie Afrodyta”. Nagły trzepot skrzydeł i zaraz potem rozdzierający, mrożący krew w żyłach krzyk. W wysokich drzewach na wyspie blaskiem nie do zniesienia zalśniły setki oczu; trzeba było chwili, aby Antoni zrozumiał, że to paw uciekając przed goniącym go kotem przelatuje z gałęzi na gałąź. Szalone z radości, wrzeszczące dzieci przepędziły kota i paw odpoczywając po przebytej emocji zasiada wysoko, niemal na czubku drzewa, jego złożony ogon zwisa z gałęzi niby połyskliwy, przebogaty pióropusz, siedzi nieruchomy, ale od czasu do czasu wyrzuca z siebie ów przeraźliwy, nieznośny dla ucha krzyk: léo, éo, krzyk, w którym lodowato- frenetyczna furia miesza się osobliwie z rozpaczliwym wołaniem o ratunek, a dzieci zachwycone klaszczą w ręce. Na ścieżce zbiera się tłumek, głosy bzykają wokół głowy Antoniego jak kule. – André, widzisz to? – Co to było? – Paw! – Paw nie lata. – Lata, widziałem w telewizji. – Zaczekaj, może jeszcze poleci. – Cudo takie, a wrzeszczy jak... – Nie mogę tego słuchać, chodź. – O paw, patrzcie, paw na drzewie. – Mais mon chéri, paw nie lata. Paw nie zamierza dostarczyć oczekiwanego spektaklu, rozstrzygnąć sporów, gapie nie rezygnują, mają czas. Antoni wstaje. Niechętnie, z ociąganiem, jest zły i wstrząśnięty zarazem, próbuje uratować nastrój owego uniesienia bliskiego egzaltacji, w którym budziła się z długiego, wywołanego nokautującym listem letargu jego miłość, usiłuje zabrać ze sobą wizję leżącej w zielonym hamaku i nawet mu się to udaje, ale krzyk pawia widocznie coraz bardziej zdenerwowanego powszechnym oczekiwaniem leci za nim. Ciosy krzyku tną obraz. Antoni tak pomyślał: „tną obraz” i od razu widzi to, o czym zapomniał: szeroką bliznę przecinającą piękny, oddychający brzuch, blizna puchnie, czerwienieje, zmienia się w znajome znamię, w znamię w kształcie sporej rybki między czwartym a piątym żebrem. Antoni przeciera oczy, by unicestwić ten proces, na próżno, znamię ciągle puchnie, pożera brzuch, pożera całe ciało, léo, éo wrzeszczy paw. Antoni raz jeszcze tego dnia przyśpiesza kroku, prawie biegnie, co oczywiście na tej ścieżce zdrowia pełnej wyznawców joggingu nikogo nie dziwi, a ruch dobrze mu robi, po chwili już naprawdę biegnie, nawet przybiera postawę, ręce przygięte, łokcie blisko ciała, słucha własnego miarowego wydechu, kilka metrów przed nim biegnie para – obydwoje w błękitnych dresach. Antoni ma na sobie dżinsy i sportową koszulę, ale to nie szkodzi, nie wszyscy biegają w dresach, biegnie równo, starając się utrzymać jednakowy dystans od pary błękitnych, nie odrywa od nich oczu zresztą; jak najwięcej błękitu – myśli, jak najwięcej błękitu. Z górki, pod górkę. Może by jeszcze biegł, może by biegiem okrążył całe jezioro, gdyby nie to, że między nim, a parą w błękitnych dresach pojawia się biegnąca z przeciwka starsza pani. Miała na sobie, mimo ciepłego dnia, gruby sweter z dużym golfem i wełniane spodnie. Biegła purpurowa z wysiłku, ciężko dysząc, po jej twarzy spływały krople potu rysując zawiły wzór w warstwie makijażu. Padnie za najbliższym zakrętem – myśli Antoni, ale nie sprawdza tej postawionej naprędce diagnozy, za to sam pada na pierwszą z brzegu ławkę. Na szczęście jest prawie pusta: jedynie młoda dziewczyna zatopiona w książce. Antoni siada na samym brzegu i przymyka oczy, nie widzi więc jak dziewczyna obrzuciwszy go gniewnym, złym spojrzeniem, odchodzi. Kiedy otworzył oczy nawet nie pamiętał, że siedziała, że ktokolwiek siedział. Czuje się senny i obolały, słońce grzeje mocno, rozleniwiająco – Antoni obraca głowę w ten sposób, aby je mieć na wprost, ale zanim ponownie przymknął oczy zobaczył, że ścieżką nadchodzi szara wariatka z miniaturowym pieskiem. Ubrana jak zawsze – w długi szary sweter, szare spodnie, szare mokasyny, idzie jak zwykle: sztywno wyprostowana, lewa ręka wyrzucona daleko w bok, mechanicznym, wahadłowym ruchem siecze powietrze, piesek drobi, a ona jak zwykle pogrążona w rozmowie z niewidzialnym rozmówcą zdaje się zapominać o jego istnieniu. Znalazłszy się przy ławce, na której siedzi Antoni na moment zwraca ku niemu twarz. – Il fait beau aujourd hui, hein? Ładnie dziś prawda? –zagaduje uprzejmie i przechodzi. Antoni patrzy za nią głęboko poruszony. Les barricades mystérieuses „Antoni Le Clef malował”. Jean-Pierre Durgniat otwiera oczy od razu zupełnie przytomny. „Antoni Le Clef malował”. Ostatnie zdanie książki, którą pisał. Pisał! We śnie... Straszliwe rozczarowanie niby jęzor lawy spopiela rosnące w nim, niezaznane od dnia wypadku uniesienie. W e ś n i e . Z goryczą patrzy na swoje ręce. Lewa już może na krótko co prawda, utrzymać pióro. Ćwiczenia na lewą rękę. Cały wysiłek woli na lewą rękę. Doktor Weiss obiecuje, że i prawa, ale powieściopisarz wie: ta jest stracona. Prawa ręka, prawa noga. Oddałby zdrową nogę za rękę. Nie musi chodzić. Musi pisać. Całą uwagę skupić na lewej ręce. Mózg wypełniony lewą ręką. Bezpieczniej myśleć tak, w ten sposób interpretować kompletny brak innych obrazów. Mózg powieściopisarza wypełniony tworzeniem lewej ręki. Zabarykadowany. Nie dopuszczać myśli, że za barykadą rozciąga się jałowe pole. Antoni – możesz przecież dyktować. Jean-Pierre D. – nie mogę. Nie potrafię. Antoni – przestawisz się. Jean-Pierre D. – nie. Nigdy nie potrafiłem dyktować. Nie potrafiłem pisać od razu na maszynie. Mogę tylko ręką. Lewą w ostateczności, ale ręką. Antoni – uratujesz rękę. Dr Weiss... Jean-Pierre D. – wiem wiem, w tym waszym Konstancinie cuda są na porządku dziennym. Antoni – przypomnij sobie w jakim stanie przyjechałeś. Jean-Pierre D. – wszystko pamiętam! Ale dyktafon zabierz. Zabierz. Antoni – jak chcesz. Pewny jednak jestem, że gdybyś musiał... Jean-Pierre D. – ...pisałbym, nawet palcem u nogi! Oui, mon vieux, oui, mon vieux, oui, mon vieux! Krzyczał. Żeby zakrzyczeć lęk. Drzewa jeszcze wtedy miały liście. Jeszcze złota mgiełka brzóz. Jeszcze stosunkowo łatwo było omijać wzrokiem kaleki wierzchołek sosny. Choć dziwacznie wykręcone gałęzie sięgają dachu. Nagie i czarne, jak balkonowa krata. Jak macki przyczajonej na wysokości balkonu ośmiornicy. Jean-Pierre Durgniat leży nieruchomo. Teraz też jakby przyczajony. Przyczajony. Odrywa oczy od jawy, usiłuje uczynić w sobie pustkę, by chwycić, pochwycić błogosławiony stan sprzed chwili. Stan lekkości, otwarcia. Jaką miał lekką, jasną głowę! Jak szybował w czasie i przestrzeni, jak ogarniał sobą Wszechświat. Jedyny pewny sposób na oderwanie się od ziemi, na przezwyciężenie ziemskiego przyciągania: być myślą przebiegającą bez najmniejszego wysiłku niezmierzone, niczym nieograniczone obszary, szybującą, tworzącą. Już niemal zapomniał jakie to jest cudowne. Z niczym nieporównywalne. Na nic niewymienialne. Dla niego w każdym razie. Dla żadnego twórcy! Choćby usiłując oszukać siebie mówił co innego. Jak Antoni. Jak ta wzgardliwa piękna kobieta, którą Antoni przywiózł tutaj tylko raz, bo więcej przyjechać nie chciała, od razu wroga, od razu nienawidząca. „Nie chciałabym napisać najwspanialszego nawet wiersza za cenę bodaj jednej zmarszczki”. Ale pisze, piszę te swoje wiersze. A on nie maluje. Antoni. – Odkryłem coś. Ona pisze wiersze. Jean-Pierre D. – no no... Antoni – zaczęła pisać w czasie mojej nieobecności, kiedy tyle się na nią zwaliło, rozwód, utrata dziecka, ten mój wyjazd zwłaszcza... Jean-Pierre D. – Hm... i co? Antoni – chyba niezłe. Nierówne, ale... Jest jakaś świeżość, bo ja wiem... Chciałbym ci przetłumaczyć, ale ona... Namawiam ją, aby kontynuowała. Jean-Pierre D. – A ty? Jak twój obraz? Antoni – och, daj spokój! Mam setki obrazów. Malowałem, a teraz żyję. Sam wiesz, że od zakończenia wojny me żyłem naprawdę. Zresztą maluję. Jean-Pierre D. – pejzaż z psem. Antoni – myślę, że mi coś wychodzi. Coś czego nigdy dotąd... Jean-Pierre D. – masz wrażenie, że malujesz dzieło swego życia. Antoni – tak. Dzięki Hance. Dzięki tej miłości... Jean-Pierre D. – już dawno powinieneś był go skończyć. Stale przerywasz. Nie malujesz tygodniami... Antoni – no to co! Teraz muszę przeżyć to, co przeżywam. Nic nie jest ważniejsze. Nic. Co? Czemu tak patrzysz? Zabiłem kogo? zamordowałem?! Jean-Pierre D. – nie krzycz. Jeszcze nie zamordowałeś. Ale już masz ochotę! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy, że stale ta blizna na jej brzuchu jawi ci się jako znamię Santosa? Jean-Pierre Durgniat sztywnieje, nagle czujny. To zdanie. Tego zdania nie powiedział wówczas, podczas tamtej rozmowy z Antonim. Podczas żadnej rozmowy, a odbyli ich wiele! Wtedy powiedział tylko „nie krzycz”. To zdanie z mego snu. Jeszcze jedno zdanie. Zaraz. To nie musi być Manfred. Sprawcą może być... może być sam Antoni. Zaraz, Manfreda można wyłączyć, lub, lub... pozostawić wątpliwość. I n n y m o t y w . Jeżeli nie Antoni sam, to ktoś kierowany jego wolą. Czekaj, czekaj, stary, zwrot o 180 stopni, cudowny, karkołomny, zostawić Manfreda i dać tytuł „Rykoszet”. O Boże, Boże to jeszcze jest możliwe! Jean-Pierre Durgniat płacze. Łzy radości. Wdzięczności. Mogę pisać. Boże mogę pisać, ruszyło! Inny motyw, zmiana motywu, która... Upojony, podniecony wyciąga rękę po leżący na stoliku przy łóżku notes. Chce wyciągnąć rękę. Na próżno. Nom de Dieu! Jean-Pierre Durgniat zaciska zęby, natęża wolę: musisz, musisz się podnieść, masz się natychmiast podnieść, masz mnie słuchać ty dziwko, ty cholerna przeklęta dziwko, unieś ten swój cholerny tyłek, za kogo ty się bierzesz, masz mnie słuchać, masz mnie słuchać, masz mnie słuchać! Ręka leży. Jean-Pierre Durgniat wpatruje się w nią z nienawiścią. Jego oczy zwijają ją w pięść, zwija ją w pięść i wali w stół: masz mnie słuchać ty dziwko, ty dziwko, ty... dziw... ko! – Pan kogoś woła, tak? Zaraz poproszę. Drzwi uchylają się i zamykają, współczująca twarz ukazuje się i znika. Odczepcie się ode mnie, nie przeszkadzajcie, moja praca, czy nie rozumiecie, że nie wolno mi przeszkadzać, czy ciągle muszę to samo tłumaczyć: nie wolno mi przeszkadzać, kiedy piszę, stracę myśl i cały dzień zmarnowany, na nic, zabiję, non disturbare, dont disturb. – Quelque chose ne va pas, monsieur? Pielęgniarka, siostra Krystyna Wyszkowska przydzielona do opieki nad Francuzem z racji swej, nienajlepszej zresztą znajomości języka francuskiego, pośpiesznie zbliża się do łóżka. Jean-Pierre Durgniat zwraca na nią oszalałe oczy. – Proszę mi nie przeszkadzać, ja pracuję! – mówi niesamowitym, świszczącym szeptem, na jego policzkach plamy wypieków. – Ależ... pan ma gorączkę! – Won! – krzyczy Jean-Pierre Durgniat – won, ty dziwko, ty dziwko, ty... – Jezus Maria, zwariował, szepce (po polsku) pielęgniarka. Wychodzi, biegnie do pokoju lekarskiego. Jezus Maria zwariował. Taki miły pacjent, taki kulturalny, cierpliwy, wygląda jak szaleniec panie doktorze, gdyby mógł to by się na mnie rzucił, na pewno ma gorączkę, tak strasznie przeklina. Gdyby mógł cisnąłby butem w drzwi. Butem, czymkolwiek. Natęża wolę i – ciska. Widzi siebie podnoszącego z podłogi pantofel, ciskającego. Jak przed chwilą widział rękę zwijającą się w pięść, walącą w stół. Ale wzrok biegnący za pantoflem do drzwi po drodze napotyka okno. Ściślej – ten fragment balkonowego okna, za którym gałęzie kalekiej sosny, ten goły pozbawiony igieł wierzchołek i – już może widzieć tylko sosnę. Przygląda się jej długo, z uwagą, jakby ją widział po raz pierwszy. Kiedy lekarz zaalarmowany przez pielęgniarkę wchodzi do pokoju, Jean-Pierre Durgniat leży na swoim łóżku zupełnie spokojny. Blady. – Wszystko w porządku, doktorze. Tylko proszę zasłonić okno. Z lewej strony. – Na pewno czuje się pan dobrze? Jean-Pierre Durgniat przytakuje samymi powiekami. Lekarz waha się chwilę, potem podchodzi do okna. Zasuwa kotarę, w jego oczach pojawia się zrozumienie: „dawno mówiłem, że należy wyciąć tę sosnę” – myśli, ale nie mówi tego głośno. Wychodzi pewny, że zna przyczynę nagłego załamania francuskiego powieściopisarza – na pewno było załamanie, skoro siostra Krystyna tak twierdzi. Nie zastanawia go jakoś niezbyt zrozumiały fakt, że pacjent ani słowem nie napomknął o tym, że winien jest przeprosiny pielęgniarce. A było to co najmniej dziwne ze strony kogoś tak kulturalnego, słynącego z opanowania i pogody ducha jak ten właśnie pacjent. Każdy szczegół tego porannego incydentu będzie rozstrząsany przez lekarzy później, wiele godzin później. Teraz jak sępy na padlinę rzucają się nań plotkary-salowe. Salowa I – nazwał panią dziwką? Krystyna Wyszkowska – tak, ale nie miałam wrażenia, że on do mnie, że to było... Tak, pani doktór, już idę! Salowa I – e, nie do ciebie! Tyle miesięcy bez kobiety! Rzuca się im na mózg. Wszystko te męskie chucie, jak mówi mój chłop. Szczęściara! Krystyna Wyszkowska – co pani ma na myśli pani Jadziu? Tak, pani doktór już idę. Salowa II – Obłudnica! Niby do pięciu zliczyć nie potrafi, a omotuje tego Francuza, każdy wie. Salowa I – która by nie chciała. Złapać zagraniczniaka. Salowa II – kaleka. Salowa I – dewizowy. A to co potrzeba, podobno ma w porządku! Salowa II – ciekawe czy dziś przyjedzie ten jego przyjaciel, co mówi po polsku jak Polak. Salowa I – ten to kawał chłopa. Ostatnio coś rzadko się pokazuje. Salowa II – pewno ma coś lepszego do roboty... Salowa I – ale może dziś przyjedzie. Przyjedzie. Na razie jeszcze o tym nie myśli. Jeszcze nie wie, że to już zostało postanowione. W owym momencie uniesienia, kiedy Jean-Pierre Durgniat obudziwszy się z głową lekką i jasną, pełną tworzonej we śnie książki, dopisał – już na jawie – kilka zdań. Pociągnął swoją linię. Teraz Antoni ma ruch; już grają tylko oni dwaj (a przynajmniej tak się wydaje). Antoni – ciebie to złości, że Manfred się wycofał, że spasował. Grzecznie wrócił do domu i do żony, choć przeznaczyłeś mu taką dramatyczną rolę. Intuicja powieściopisarza! Jean-Pierre D. – a ty mu zazdrościsz, że nie stracił marzenia, zachował swoje marzenie, swoją uskrzydlającą nadzieję... Już grają tylko oni dwaj, a zatem to chyba pewne, że jeden z nich przetnie linię. Jean-Pierre Durgniat lubi spać przy odsłoniętym oknie wszędzie tam, gdzie po obudzeniu może widzieć drzewa. Antoni woli sam, jednym zamaszystym ruchem stwarzać dzień. Sypia więc w ciemności, chyba, że kobieta woli inaczej. Hanka Uznaniecka na noc zasuwa podwójne zasłony. Czarne płachty bezpośrednio na szyby, a szyb w oknie ich sypialni jest dużo. Rano, czarne, prostokątne słupy stoją w ogromnym oknie niby potężna palisada. A z pomiędzy nich dzień zagląda do pokoju jak przylepiona do parkanu twarz. Styczniowe ranki są bardzo ciemne, dziś jednak dzień wyraźnie przeziera spoza palisady. Chyba napadało śniegu – myśli Antoni. I w tym momencie Hanka westchnąwszy lekko wyciąga nagle ramię w stronę stolika, wymacuje zegarek. Antoni nie lubi tego ruchu. Nie lubi, kiedy ona budzi się w ten sposób, najpierw przypominając sobie o zegarku. Budzić się z nią, stary to jest... Nie umiał bym ci tego opisać. Nigdy z nikim się w ten sposób nie budziłem. Ja bym tylko dla tych przebudzeń... Jak jeszcze niemal we śnie obraca ku niemu głowę, sennymi ustami muska jego szorstki policzek. Nie otwierając oczu, uśmiechnięta wymacuje małą poduszeczkę, bez której nie potrafi spać, przesuwa ją na jego ramię, kokosi się, układa wygodnie, a potem – na jedną chwilę – znowu unosi głowę ku niemu ku niej nachylonemu i – otwiera oczy tak pełne blasku, że aż w półmroku poranka wydają się srebrne. Rozkochane i ufne spojrzenie. Szczęśliwe, szczęśliwe oczy. Zamyka je, wtula się głębiej, a on ją mocno obejmuje, bardzo mocno i czeka na to, co jak wie nastąpi – oczy znowu otwarte, teraz już zupełnie przytomne, ogromne. jeszcze bardziej srebrne. Bardzo blisko jego oczu. Ocienia ręką jego oczy. Ocienia ręką jej oczy. Patrzą jak w dziupli. Tylko oczy tak blisko siebie. To już nie oczy. to światło samo. Upajająca, mocna jak wino radość. Radość, śmiech. Beztroski, szczęśliwy. Konspiracyjnie szczęśliwy. I potem jeszcze chwila na wpół sennego trwania. Długa. Później powolny, zrazu prawie niewyczuwalny, rodzący się w ciałach rytm, coraz mocniejsze, coraz bardziej natarczywe przyleganie. Albo inaczej: przebudzenie burzliwe. Ręka Hanki sunąca wzdłuż jego biodra, łaskotliwa zwinna jaszczurka. Szybki, prowokujący ruch, obrót, już jest na nim i jego obudzona męskość wchłonięta, pochłonięta, pożarta. Ostre zwarcie. Hubka i krzesiwo w szaleńczym tarciu, ogień od razu, wielki, pożerający. Morze ognia, potem cicha rozległa plaża czułości. „Bezgraniczną czułością przepełniona miłość, która nieszczęście przyniosła mi w darze”. Antoni marszczy brwi. To zdanie przypłynęło znienacka. Myśleć o Simone Weil, kiedy się leży w łóżku z Hanką! Ale Hanka już wstaje. – Czy naprawdę musisz... – Muszę. Muszę być w redakcji o dziesiątej. Zebranie. Przygarnia ją, nie chce puścić. Nic nie musisz. Musisz być tu, ze mną. Przygarnia ją, trzyma, nie chce. żeby wstała, a jednocześnie myśli: „pojedzie i będę miał cały ranek dla siebie”. Chce mu się malować, nagle chce mu się malować tak bardzo, że po prostu dostaje szału. Już by wstał. Czarno-szare słupy w oknie wznoszą się niby świece dymne, szaroczarny dym. Niebo zasnute tym dymem. Nie ziemia, niebo. W dole wszystko płaskie, na trzech poziomach. Głowa psa. Zanadto wystaje z obrazu. Ale jeśli podkreślę niebieskość nieba w lewym górnym rogu, to będę musiał... SS-man musi mieć białą twarz. – Nie chcę, żebyś wstawała. – Muszę! No! Raz, dwa i... To „i” długie, na ostrej przenikliwej nucie jest jak świst spadającej ku ziemi bomby. Antoni nie znosi tego dźwięku. Zamyka ręką jej usta, przykrywa całą, ciałem; ona lubi te igraszki. Przez chwilę myśli, że ulegnie jak często, że zostanie, zebranie, nie zebranie. Wyślizguje się zwinna, triumfująca. Biegnie do okna. Jej ciało w smugach światła. Czyżbym wrócił dla tego ciała? Znał na pamięć wszystkie jego wypukłości, płaszczyzny, zagłębienia, światła, cienie. Chłód i ciepło. Barwę i fakturę. Hanka przeciąga się, unosi ramię. Jej ramię w tym oświetleniu. Pacha. Wystarczy kontemplować to zagłębienie, aby żyć. Dlaczego więc ten głuchy bunt wzbierający z wolna, z wolna, z wolna? Jean-Pierre! To jego judzenie. Słowa, które drążą, podkopują. Nie może pisać, to wyżywa się na mnie. Impotent. Nie potrafi żyć. nie potrafi kochać, potrafi tylko pisać. Spółkuje piórem. Ejakulacja słów. Cicho. Byłeś taki sam. Antoni – tworzyć nie kochając, to zawsze zastępcze. Nie może być pełne, nie mo... Jean-Pierre D. – zapał neofity! Stary, bądź uczciwy, nie od razu tak mówił, nie od razu kpił, podkopywał, ostrzegał. Nie od razu. – Minus dwa – mówi Hanka spoglądając na termometr. – Brr... nie cierpię zimy. Biegnie do kuchni. Antoni nie rusza się. Wie, że ona jeszcze przyjdzie. Słyszy jak przyrządza sobie w kuchni napój poranny: mleko z miodem. Przyjdzie potem, z kubkiem w ręku przysiądzie na brzegu łóżka. Naga. Będzie piła patrząc na niego. Kubek w jednym ręku. Druga ręka pod pledem, na jego udzie. Przewrotne światełko w oczach. Lubi podniecać. Lubi długo odwlekać chwilę spełnienia. Lubi napinać pragnienie do ostatecznych możliwych granic. Lubi, och, różne rzeczy lubi. Spać, jeść, kochać się. Nikomu bym się do tego nie przyznała, ale tobie powiem. Kiedyś ktoś mnie zapytał co najbardziej lubię w życiu robić i wiesz, w ostatniej chwili ugryzłam się w język, o mało nie palnęłam tego co myślę: spać, jeść i kochać się. Dopiero by miał minę mój kulturalny rozmówca! Ależ dziewczyno, powinnaś mówić takie rzeczy. Właśnie powinnaś je mówić. Bądź sobą. Nie daj się przystrzygać do wysokości „światowego” gazonu. High life zresztą uwielbia jak go znieważać. Nie w Polsce Antoni, nie w Polsce... Hanka przychodzi. Z kubkiem w ręku, siada na łóżku. Łoże. Wielkie, czarne. Zrobione na zamówienie. Takie kiedyś zobaczyła, takie zapragnęła mieć i takie ma. Ta sypialnia, to jedno z jej zrealizowanych marzeń: bardzo bym coś chciała mieć. Nie powiem ci, bo będziesz się ze mnie śmiał. Zresztą dla ciebie, stamtąd... Nie powiem, będziesz się śmiał, zgadnij sam – tak szeptała przytulona, gdy leżeli na trawie w cieniu sosen – ich ulubione miejsce w Urlach nieopodal rozlewiska, w którym kumkały żaby. Nie od razu pojechali do Urli. Chyba dopiero w tydzień potem, jak powodowany impulsem nie do zwalczenia poszedł do niej. Przyjechał z Paryża w dniu, w którym rozpoznała go szara wariatka z miniaturowym pieskiem. Zdążył na ostatni samolot. Antoni – działałem jak we śnie. Albo jeśli wolisz jak w amoku. To opanowało mnie nagle, jak wówczas w Lozannie, gdy przed szpitalem kantonalnym rozmawiałem z Sarą. Właściwie jakby dalszy ciąg tamtego. Jak bym dokończył, podjął coś, co wtedy przerwałem. Jak by wcale nie było Paryża, tego krążenia, tego bulońskiego clocharda, szarej wariatki. Natychmiast wracam. natychmiast wróciłem. Było mi wszystko jedno. Chciałem być tam gdzie ona. Chciałem wiedzieć gdzie jest. A potem stwierdziłem, że muszę ją zobaczyć. Popatrzeć na nią. Donieśli mi, że wyszła za mąż. Nie uwierzyłem. Uwierzyłem. Było mi wszystko jedno. Czy ma męża. Kochanka. To... to było cudowne uczucie! Żyłem! Jean-Pierre D. – logiczne. Odrzuciłeś śmierć, przeciąłeś pępowinę i pozostało puste miejsce, na które coś musiało wskoczyć. Coś równie potężnego. Bo byłeś niedość twórcą. Byłeś w ogóle niedość... Antoni – co mówisz? Jean-Pierre D. – nic, nic. Mów dalej, mów, stary. Antoni – Zresztą na razie po prostu chciałem wiedzieć. Gdzie jest, co robi. Jak przez kilka dni wojował sam ze sobą. Szukał. Nie szukał. Przerzucał się od nadziei do rozpaczy. Zbierał wiadomości. Jak nim wstrząsnęła ta najważniejsza: że uzyskała rozwód zgodziwszy się zostawić mężowi dziecko. Walczyła przez dwa lata. I nagle przystała. Wiedział ile musiała ją kosztować ta decyzja. Nieoczekiwana, zaskakująca. Chciała być wolna. Zamierzała się jednak procesować do końca. Co się stało? Jak pewnego dnia miał dość. Wyszedł z hotelu, poszedł prosto tam, gdzie wiedział, że ją znajdzie. Jak wszedł niezapowiedziany. Jadła właśnie drugie śniadanie. Jak bułka dosłownie utknęła jej w gardle. Jak złożonymi dłońmi przesłoniła drżące usta. Jej oczy. Usiadł. Patrzyli na siebie poprzez biurko. Miała na sobie bluzkę, którą lubił, bluzkę z Urli. Dobry znak! Zobaczył na palcu obrączkę. Patrzyli, patrzyli. Wyciągnął rękę. Czekał, krótko. Wyciągnęła swoją. – Chodź – powiedział. Wstała i wyszli. Prowadził ją pod rękę, patrzył. Jej usta ciągle drżały. Już teraz uśmiech leciusieńki w kącikach warg. Ale pamiętał przede wszystkim oczy. Kocha mnie! Zrobiłaś głupstwo, trudno jakoś z tego wybrniemy. Jeżeli masz zobowiązania w stosunku do tego człowieka, jeżeli nie możesz go rzucić tak od razu – to nic. Przecież go nie kochasz. Będę twoim azylem. Taksówka. Hotel. Padła na fotel, jakby nie miała siły utrzymać się na nogach. Usiadł obok. Pozwoliła wziąć się w ramiona, uparcie jednak wzbraniała ust. Mówił. Mówił jak jeszcze nigdy nie mówił do żadnej kobiety. Do nikogo. Mówił całym sobą. Głaskał jej policzki, włosy, całował oczy, ręce. Nie odezwała się ani słowem. Czasem śmiała się krótkim, niezrozumiałym śmiechem. – Muszę już iść – powiedziała patrząc na zegarek. Przygarnął ją mocniej. Jego ciało, jego ręce stały się natarczywe, władcze. Oddychała szybko, gorąca. Przeniósł ją na tapczan. Jaka była lekka! Wychudzona. Gdzie to jej jędrne cudownie świeże ciało! O moje biedne kochanie, co ty ze sobą zrobiłaś. Przypadł z jękiem. Wtulił twarz w bliznę na brzuchu. Zanurzyła ręce w jego włosy. Wszystko mi jedno – myślał nie bez zdziwienia wszakże –że dziś spałaś z kimś, że będziesz może spała. To nie ma żadnego znaczenia. Jesteś moja. Kochali się pośpiesznie, gwałtownie. Potem, już uciszona, wolno uniosła powieki. – Nie wyszłam za mąż i nie miałam nikogo – powiedziała.Nazwisko – Uznaniecka.Imiona – Hanna.Imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki – Kazimierz, Sabina Ciechanowicz.Data urodzenia – 26 l u t y 1943.Miejsce urodzenia – Piotrków Trybunalski.narodowść – polskaobywatelstwo – polskiestan cywilny – wolny (rozwiedziona)zawód – historyk sztukimiejsce zamieszkania – WarszawaRysopisWzrost – 167 cmwłosy – brunetkaoczy – zieloneznaki szczególne – znamię w kształcie sporej rybki... stop.Blizna pooperacyjna w dole brzucha.Więc dobrze, powiem ci, ale się nie śmiej: chciałabym mieć sypialnię. Powiedziała cicho, spod serca. Roześmiał się: przecież to proste. Wiedziałam, że tak powiesz, ty jesteś stamtąd. W naszej sytuacji mieszkaniowej, a zwłaszcza w mojej sytuacji mieszkaniowej... Zamknął jej usta pocałunkiem. Żaby kumkały. Złapała oddech: przypadkiem, kiedy szukałam pokoju do wynajęcia, wiesz zaraz po rozwodzie jak byłeś w Paryżu, weszłam do salonu meblowego przy Emilii Plater i zobaczyłam właśnie to, co chcę mieć w sypialni. Nie tapczan, nawet najszerszy. Łoże. Niskie, szerokie. Czarne. Stałam i stałam nie mogłam od niego odejść. Nawet nie takie drogie, mogłam pożyczyć pieniędzy. Ale gdzie je postawić? Za ile lat dostanę mieszkanie? – Może jeszcze jest, kupimy. – Na pewno już nie ma. – To zamówimy takie samo u stolarza. Żaby kumkały. A teraz kraczą gawrony. Za oknem willi, którą Antoni wynajął tam, gdzie Hanka najbardziej chciała mieszkać: na górnym Mokotowie. To będzie nasz dom na zimę, jeżeli polubisz – kupię. A od wiosny do jesieni będziemy siedzieli w Urlach. – Nie cierpię zimy. Najchętniej przezimowałabym wszystkie te miesiące w jakimś ciepłym kraju. – Pojedziemy tam, gdzie jest ciepło. Za oknem krzyczą gawrony. Pełno ich, obsiadły drzewa, gapy. Hanka je lubi. Antoni też je lubi. Lubi zimę. I nie ma ochoty wyjechać. Wie: tylko tutaj, w Polsce może namalować, skończyć swój „Pejzaż z psem”. Ale wyjedzie. Bo Hanka tego chce. Czekają tylko na jej urlop. Już niedługo. Najgorsze, że trzeba zostawić Jean-Pierre’a. Sam go tu ściągnąłeś. Tak, ale wraca do zdrowia. Rehabilitacja trwa długo, musi trwać długo. Jean-Pierre jest w dobrych rękach, nic mu nie grozi. Tyle, że cudzoziemiec w obcym kraju. Może udało by się namówić Sarę, by przyjechała na jakiś czas do Polski. Ale jak ukryć ten fakt przed Hanką? Sara to temat tabu; ze zdumieniem przekonał się, że... nie przekonał Hanki, że pozostaje ona przy swojej wersji sprawy. Raz jeszcze opowiedział o obozie, o historii z Marią-Pią. Pokazał szkice węglem robione w Bretanii. Antoni – nigdy nikomu tego nie pokazywałem. Żadnej kobiecie. Widział je tylko Jean-Pierre. I nigdy od tamtego czasu nie malowałem, nie rysowałem ludzi. Hanka – właśnie. Antoni – co właśnie? Hanka – namalowałeś portret Sary. Da capo al fine. Myślał, że dziko zazdrosna, patologicznie zazdrosna. Zazdrość totalna, o wszystko. Nigdy nie przypuszczał, że w zazdrości kryje się aż tak wielka siła twórcza: Hanka po prostu tworzyła, wymyślała jego życie (cóż za konkurencja dla Jean-Pierre’a! Nacisk z dwóch stron...). Wymyślała je na nowo, już nawet okresy, które razem przeżyli wraz ze słowami jakie rzekomo powiedział. Z początku zresztą bardziej go to bawiło niż drażniło. Bawiły go i podniecały (ją też) jej wybuchy. Jej dramatyczne sceny. Z początku nie stanowiły najmniejszego zagrożenia dla ich miłości (najmniejszej chmurki). Była życiem. Nie zawsze wiedział o tym, kiedy na nią patrzył. Wystarczyło jednak, że go dotknęła, że się dotknęli, zetknęli ciałami, bodaj koniuszkami palców. Od razu to, co objawiło mu się w czasie tamtej pamiętnej burzy, gdy podała mu piersi jak podaje się usta. Ten przepływ jednoczący, zespalający, uzdrawiający: prąd życia. Antoni – ja teraz nie potrzebuję lekarzy, lekarstw. Dostałem kiedyś cholernych bóli, wątroba. Bóg wie co. Nie było Hanki, wróciła... Jean-Pierre D. – położyła na tobie ręce i... Antoni – nie kpij. Myślałem, że zrozumiesz. Że tobie jednemu mogę przynajmniej spróbować powiedzieć co jest to nasze ciał obcowanie. To przenikanie, przepływanie, które sprawia, że... Jean-Pierre D. – że zanikacie jako oddzielne osobowości, oddzielne istnienia, stajecie się Bogiem. Koniec człowieka stworzonego. Powrót do źródła. Malowałeś dzisiaj? Wczoraj? – Prawdziwy koniec stworzonego człowieka. Antoni wymawia te słowa na głos, nie wie o tym. Hanka wie, że on nie wie. Wie również, że on w myślach rozmawia z Jean-Pierrem. Zawsze to wie. Wyczuwa. Nienawidzi powieściopisarza zajadłą, morderczą nienawiścią. O wiele bardziej niż Sarę. Gdyby to od niej zależało – nie żyłby. Gdyby myśli mogły zabijać – nie żyłby. To nasz zły duch. To twój zły duch. On mnie nienawidzi. Pragnie mojej śmierci. Chciałby, żebym nie żyła. Nie lekceważ takich myśli one naprawdę mogą zabić. Mnie. Naszą miłość, czyli też mnie. Nigdy nie powiedziała tego głośno. Ona tylko pyta: pojedziesz dziś do Konstancina? Hanka Uznaniecka. Jedyna Ewa. Pierwsza kobieta, jeżeli Ewa była pierwsza. I tak pierwsza. Jedyna. Ewa sprzed Wygnania duszy z ciała. Ciała z duszy. Święta i dziwka. Ciało, które jest duszą. „Ciało tyś jest duszą”. Gawrony kraczą w gałęziach drzew rosnących w ogrodzie willi na Mokotowie. Gawrony krzyczą w drzewach konstancińskiego parku. Może to one przenoszą krzyk poety Whitmana, tę jego modlitewno-ekstatyczną inwokację. „Ciało tyś jest duszą”. Przed szpitalnym pawilonem sosna o kalekim wierzchołku chichocze. Jean-Pierre Durgniat słyszy ten chichot. – Pojedziesz dziś do Konstancina? Hanka dopija mleko, wstaje. Antoni ma na wysokości wzroku czarną gęstwę wspinającą się ku bliźnie na jej brzuchu. Włosy są bardzo gęste, mocno skręcone, szorstkie w dotyku. Piękny, lekko wypukły brzuch, brzuch Afrodyty i – to zmierzwienie? Chwycić rozczapierzonymi palcami, szarpnąć oderwać. La postiche. Bujda, blaga. Antoni o czym ty myślisz! Nie patrz na bliznę, jest blizną tylko pod twoimi ustami. Oczy widzą znamię. – Nie sądzę. Chyba będę malował. Odwieźć cię? – Nie, nie. Maluj.La postiche!Gawrony kraczą jak opętane, ochryple, jakby coś rozdzierało im się w gardłach. Zdarte głosy, sosna o wierzchołku odartym z igieł. Powinien pojechać. Powinienem mu wreszcie powiedzieć, że wyjeżdżam. Że wyjeżdżamy. Szum wody w łazience: Hanka bierze prysznic. Antoni ciągle nie może oderwać oczy od gęstwy w dole jej brzucha pożerającej zna... Ciągle ta chęć, dotąd niezaznana, żeby szarpać, zrywać. Czuje mrowienie w ręce, ty dziwko, ty dziwko, Jean-Pierre Durgniat wali zaciśniętą ręką w stół. Antoni wstaje narzuca szlafrok, Idzie na górę do pracowni. Ciemno tam. Od ilu dni, tygodni tu nie zaglądał? Stoi w mrocznym wnętrzu, ogarnięty lękiem. Spocony. Boi się podnieść rolety. Oczywiście obraz nie mógł zniknąć, jest. Przez nieszczelne rolety zimowe światło przesącza linie, jakby kreślone niepewną ręką. Ale ogromne płótno na stalugach rysuje się wyraźnie. Płótno? Ściana. Dwanaście metrów na piętnaście. Gigant. Nigdy jeszcze do tej pory nie malował, nie miał ochoty malować czegoś tak dużego. Przywiózł to płótno z Paryża. Kupione jednak w Lozannie, tamtego pamiętnego dnia, gdy postanowił wrócić i gdy otrzymał list. Najpierw kupił bilet (Warszawa via Paryż). A jadąc później z Manfredem – wracali razem do Allamann – zatrzymał taksówkę przed starym sklepikiem z malarskimi przyborami. Nie miał zamiaru tego zrobić; zdarzało mu się myśleć niejasno, kiedy wspominał tamten zwariowany, splątany (plątanina linii!) dzień, że duża szara koperta, którą dał mu Manfred, ten jeszcze nie otwarty list z Polski w tajemniczym przesłaniu narzucił mu format płótna. Duże, jak największe. Ściana pracowni w Urlach. Zobaczył tę ścianę. Pokoje są wysokie w drewnianym starym domu pod sosnami. Wybrał jeden na pracownię, w dniu, kiedy kupił ten dom. Ale Hanka jeszcze wtedy, ze względu na dziecko, mieszkała z mężem. Antoni – leciałem z Paryża i wiozłem to płótno. Byłem pewny, że Hanka jest dla mnie stracona, choć jednocześnie jakoś w to nie wierzyłem. Ale świadomie... Więc widziałem dom, moją jeszcze nie urządzoną pracownię w Urlach. Myślałem. Nie wiem co myślałem. Chciałem być w pobliżu i chciałem – nie śmiej się zrobić coś wielkiego. Chciałem namalować pejzaż z psem. Na dużym półtnie. Z rozmachem. Jak jeszcze nigdy nie malowałem. Całym sobą. Jakby synteza mojego życia, a zarazem ludzkiego losu. To płótno... Dotknąłem go i moja ręka zaczęła śpiewać. Wtedy, kiedy kupowałem, nie wiedziałem jeszcze, co jest w liście. Wracałem do kobiety, pierwszej, którą pokochałem autentyczną miłością, która mnie zwróciła życiu. I wiozłem w sobie obraz, do którego... Jean-Pierre D. – twoje serce wyrywało się nie mniej niż do niej. To właśnie było to! To miało być to! Na to liczyłem! To przewidziałem od razu w pierwszej wizji. Antoni – Przyjechałem. Zawiozłem płótno do Urli, nawet nie rozwinąłem, postawiłem w kącie. Nie byłem w stanie. Urle mnie złamały. Urle bez niej! Jean-Pierre D. – właśnie tu coś nie zagrało. Bo właśnie wtedy powinieneś był rzucić się w pracę jak wariat i stworzyć dzieło na... Antoni – przestań na chwilę pisać tę powieść! Słuchaj. Wiesz zresztą co było dalej. Wynająłem pokój w hotelu i szukałem jej. Chciałem tylko jej. Pejzaż z psem! Co mnie to wtedy obchodziło. Chciałem zobaczyć Hankę. Mieć Hankę. Tylko ona, a reszta... Jean-Pierre D. – pisząc ten swój ohydny list postawiła wszystko na jedną kartę. Zagrała va banque. I przegrała. Choć teraz jest pewna czegoś wręcz przeciwnego. O ile jeszcze jest... Antoni – masz skłonność do demonizowania kobiet. Malowałem! Powtarzam ci jeszcze raz. Spędziliśmy w Urlach przeszło dwa miesięce, kochaliśmy się – ile kochaliśmy się! – i malowałem. Ten obraz. Dlatego cokolwiek byś mówił o tragicznym zderzeniu dwóch równorzędnych wartości, z których jedna skazana jest na zagładę, wiem, że to jest możliwe. A że ci nie pasuje do koncepcji? Znajdź sobie inną. Albo już wreszcie zdystansuj się do mnie, czyli do modelu. Zaczynam rozumieć, ja malarz, że między życiem a powieścią jest nieprzekraczalna granica. Bariera chroniąca twórcę przed katastrofalnym upadkiem. W półmroku warszawskiej pracowni Antoni stoi ogarnięty lękiem, spocony. Widzi zarys płótna na stalugach i w momencie paniki myśli, że obrazu jednak nie ma. Że to czyste płótno. Zapach kurzu, opuszczenia. Na dole Hanka włączyła radio. Antoni podchodzi do okna. Sekunda wahania i ruchem gracza rzucającego na sukno ruletki ostatni szton, podnosi rolety. Teraz już bez sekundy wahania obraca się ku stalugom. Radość potężna jak dzwon. Blask. Malarz mruży oczy, choć szarawe światło styczniowego poranka oczu nie razi. Blask dni (nie tylko), podczas których rzucił szybkimi, śmiałymi uderzeniami pędzla na to gigantyczne, śpiewające pod ręką płótno wizję: pejzaż z psem. Odpowiedź. Przyszedłem tu po odpowiedź. To jest moja odpowiedź, Jean-Pierre! Ten cytat z listów Van Gogha, który serwowałeś mi przy każdym spotkaniu; nie zapominałem. Umiem go na pamięć. Najpierw Richepin: „miłość sztuki zabija miłość prawdziwą”. I Vincent: „uważam to za słuszne w straszliwy sposób i wiem też, że prawdziwa miłość zniechęca do sztuki”. Zapamiętał. Teraz stoi w pracowni, do której nie zaglądał od kilku tygodni. Naprzeciw niego płótno. Pokryte farbami w trzech czwartych. Pejzaż z psem. Wizja wydobyta z najbardziej mrocznej przeszłości. Największy upadek człowieka. To jest. Ale jaka jasność, jaka siła niespożyta, niezwyciężona. Jak nakładane farby. Ten rozmach. I to on, który lubił nakładać delikatnie jak w akwareli. Cała historia zmagań człowieka z samym sobą, miało być tak, właśnie tak! To jest już prawie skończone – myśli Antoni. To jest dobre. Nigdy jeszcze w ten sposób nie malowałem. Pierwsze autentyczne objawienie własnej twórczości: już wie, wreszcie wie, czego chce. Jean-Pierre D. – uciekasz od pewnych tematów. Tłumisz potrzebę samoodkrycia poprzez barwy i kształty. Przez cały czas malując, zafałszowywałeś siebie. Od czasu tych pierwszych szkiców węglem uciekasz. Uciekasz z mistyfikacji w mistyfikację. Antoni – szukałem Marii-Pio. Jean-Pierre D. – a teraz nie pozostawiasz w sobie miejsca na nic poza Hanką! Jesteś całkowicie opanowany tą kobietą, masz w sobie ten jeden obraz, na inne, na tworzenie innych już nie starcza ci sił... Kochacie się za dużo. Antoni – tak, tak, praca umysłowa osłabia potencję żywotną mężczyzny itd. Zmień płytę. Jean-Pierre D. – nie zmienię. Twórczość wymaga wyłączności. Tylko nieliczni, obdarzeni ogromną witalnością mogą lekceważyć to prawo. Ty – nie możesz. Jednak masz za sobą obóz. Antoni – kto powiedział, ze muszę malować? Może moim powołaniem jest kochać, po prostu kochać. To też piękne powołanie. Zresztą mam inny zawód. Jestem lekarzem. Może właśnie teraz przyszedł czas, żebym skończył z tą, jak nazywasz, mistyfikacją, rzucić pędzel? Zaraz... ile ja czasu nie wchodziłem do pracowni? Przenieśliśmy z Urli na zimowe leże w październiku. Październik, listopad, grudzień. Teraz początek stycznia. Nowy Rok 1978. Styczeń! Ten obraz. Jezu jakie to dobre. Bałem się zobaczyć. Dawałem się wciągać w głupie dyskusje z powieściopisarzem. Dałem mu się zwariować. Wpadałem w rozpacz. Robiłem wszystko, byle tu nie przyjść i nie spojrzeć. Wiedziałem, że to jest dobre, ale nie miałem odwagi sprawdzić. Grzązłem w poczuciu bezsilności, niemożności, bałem się, że spojrzę i – jeszcze głębiej pogrążę się w to grząskie poczucie winy. – Przyjdziesz na śniadanie Toś? – Tak. Już idę. Idę. Nie musi malować w tej chwili. Nagle wie: skończy ten obraz. Znowu, jak w ostatnim dniu okrążającego spaceru w Lasku Bulońskim wzbiera w nim, potęguje się tajemny krzyk. Radości. Ten sam? Antoni zbiega po schodach. Zapach razowego chleba, opiekającego się w tosterze. Hanka już ubrana. W fartuszku na czerwonej spódnicy. Już ubrana? Ile ja czasu stałem tam na dole? Nieważne. Przy kuchennym stole Hanka w fajansowej misce (Włocławek) tworzy twaróg. Specialité de la maison. Pochłonięta, skupiona. Taka jest. Cokolwiek robi, robi tylko to. Antoni patrzy z uwagą. Przywiera do niej, ogarniają sobą, ona, nie odwracając się, nie przerywając pracy natychmiast, jak gdyby przemieszcza się, choć prawie bez ruchu, ale on przywarty do niej czuje to przemieszczanie, to moszczenie się w nim jej pośladków, to napieranie. Jej włosy pachną piołunem. – Twoje włosy pachną piołunem – szepcze w jej włosy. Jej ręce siekające jajko nieruchomieją. Cała nieruchomieje. Tylko przez ciało znieruchomiałe jak wstrzymany oddech, od koniuszków palców aż do pięt zdaje się przepływać gorące, wirujące w niej światło; zapach piołunu świeżo rozgrzanego na jej skórze wypełnia kuchnię. Jak w Urlach ścinali piołun – długie kosmate łodygi, odpędzając gęgające gniewnie gęsi. Jak rozcierała w palcach pokryty meszkiem liść: podnieca mnie ten zapach, nawet nie wiesz jak mnie podnieca; gęsi podeszły bliżej, zaciął łodygą niby batem i zobaczył jak zmieniła się na twarzy. Jak leżała naga w wysokiej trawie, w powodzi słonecznego światła, jak wcierał w jej skórę miękki, bladozielony liść. Jak przynieśli pęk łodyg do domu, jak je wieczorem rozrzuciła w pościeli, jak się w nich tarzała, jak czekała, aby zrobił to, czego zapragnęła w chwili, gdy usłyszała tnący powietrze świst, jak przedłużał to oczekiwanie. Jak nawet jej jeszcze nie musnął, klęcząc nad nią i tylko patrzył, aż się wyprężyła oszalała. Umiesz kochać, zawsze wiedziałam, że umiesz, że to w tobie tkwi, że jesteś taki jak ja, lubisz to tak samo. Jesteś mój i tylko dla mnie. Jestem twoja i tylko dla ciebie. Nigdy nie byłam niczyja w ten sposób i nigdy nie będę. Umiał doprowadzić ją do orgazmu samymi słowami, spojrzeniem, kładł ją nagą w zbożu na łące, kwitnące zioła i wysokie trawy wokół jej twarzy, nawet jej nie dotknąwszy, słowami, sprawiał, że otwierała się na wiatr, słońce, rozsuwała nogi i wchodził w nią wiatr, słońce, jej biodra pracowały coraz bardziej radosne, coraz bardziej oszalałe, oddawała się słońcu, wiatrowi, deszczowi krzycząc z rozkoszy; kobieta. Jego kobieta. Była wcześniejsza niż sztuka, była najbardziej zdumiewającym stworzeniem jakie spotkał. – Piołunowa dziewczyna. Obraca się ku niemu, bardzo wolno obraca się ku niemu ruchem jak gdyby obracała się wewnątrz niego, a przecież przede wszystkim obraca ku niemu twarz zarumienioną, rozjaśnioną, rozwichrzone włosy spadają na czoło (masz włosy jak czarny wiatr), uśmiech zachwycony i ufny w wypełniających się światłem oczach. Zarzuca mu ręce na szyję, jakby po długim rozstaniu, patrzy, przylega oczami do jego warg a on czuje dreszcz, ale delikatny i ciepły, ona wolno przysuwa twarz, zamkniętymi wargami dotyka jego warg, zamyka oczy, ich wargi stykają się lekko, zaledwie i – tak zostają – usta przy ustach, bez najmniejszego ruchu, samo zetknięcie warg przedłużane w nieskończoność, aż wszystko inne zanika w wielkim znieruchomieniu świata. Mężczyzna nie wytrzymuje napięcia, przylega mocniej; niecierpliwe władcze, tak dobrze mu znane poruszenie głowy: nie! zostaw! wargi przy wargach nic więcej, jest w transie, nie wolno zakłócać, nie wolno jej przeszkadzać, tylko wargi lekko, bardzo lekko zetknięte. Stoją tak owładnięci sobą, nastrojeni na ten sam wibrujący ton, aż osłabli i osuwają się na podłogę ściągając przy okazji deseczkę z pokrajanym szczypiorkiem. Siedzą i patrzą na siebie niezdolni do najmniejszego ruchu, złączeni spojrzeniem jak przedtem wargami, wyczerpani jak po orgazmie wielokrotnie powtarzanym, wreszcie ona wraca, śmieje się, śmieją się, ich śmiech zlewa się w jedno, przenika ich oboje, aż do głębi w niewysłowionej, pięknej i świętej harmonii. Antoni – nie mówiłem ci tego jeszcze dzisiaj? Hanka – nie... Antoni – wiesz? Hanka – wiem... Ale co ci się... Antoni – jestem szczęśliwy. Opiera głowę o kredens, czuje swoje ciało duże i silne, swoje szerokie bary, muskularne ramiona, długie nogi, czuje siłę tego ciała i przede wszystkim czuje swoją siłę, ukrytą, milczącą, która teraz domaga się ujścia, pełnego uzewnętrznienia. Antoni – skończę ten obraz. Hanka – tak bardzo bym chciała! Nawet nie wiesz jak bardzo. Jeżeli uważasz, że to dla ciebie konieczne odłóżmy wyjazd. Antoni – nie trzeba. Zdążę. Hanka – á propos zdążę, która godzina? No oczywiście, spóźnię się! Antoni – okropne! Śmieją się. Hanka przyklęka, ujmuje w obie ręce jego głowę, trzyma mocno, nieco odchyloną do tyłu, jej twarz poważnieje, w oczach pojawia się coś surowego, bolesnego, niezwykłe skupienie i powaga. – Kocham cię – mówi cicho. – Kocham cię i chcę, żebyś był szczęśliwy. Pamiętaj o tym. Antoni zaciska szczęki tak mocno, że niebieskawy zarost na jego policzkach ciemnieje, jego serce bije wolno, jak gdyby zamierało. Nie odrywając oczu od jej oczu wyciąga ręce, obejmuje ją w talii (niewiarygodnie szczupła) gwałtowne pulsowanie krwi w jego (jej?) dłoniach, ma ją, trzyma, należy do niego to smukłe żywe stworzenie o dzikiej radości życia, zakłócanej przypływami dzikiej melancholii, czułe i niebezpieczne jak kobra, jeśli kocham strzeż się strzeż. Jej oczy ciągle wpatrzone w niego z surową powagą są jak otchłań. Jesteś moją otchłanią – mówią jego myśli.Hanka wsuwa głębiej palce w jego włosy, szarpie. – Jesteś moim wszystkim – stwierdza dobitnie i wstaje. – Idź się umyć szlajaku – dodaje podnosząc z podłogi deseczkę – bo nigdy nie zrobię tego śniadania. – Odwiozę cię. Nie chcę, żebyś dziś prowadziła. Jest ślisko. Jest ślisko, w nocy padał marznący deszcz. Hanka mogłaby sama, prowadzi dobrze, choć od niedawna. Ale Antoni pojedzie. Zostało to zdecydowane wcześniej i tego faktu już nic zmienić nie może; malarz ma ruch w grze. Wyprowadza z garażu żółtego Citroena – jeszcze jedno zrealizowane marzenie Hanki Uznanieckiej. Nie chodzi o samochód w ogóle. Ona zawsze chciała mieć t a k i e g o w ł a ś n i e Citroena. Zawsze bardzo dokładnie wie czego chce. Rzadkie w dzisiejszych czasach. Wie czego chce i umie chcieć. Hanka Uznaniecka. Czarownica z XIII wieku zabłąkana w wiek XX. Jak gliptodont odnaleziony na mesie w Wenezueli, choć dawno uznany za gatunek wymarły. Citroen czeka. Hanka już wyszła. Nie lubi zimy, ale nie od razu wsiada do samochodu; staje obok Antoniego. Patrzy na ogród. Mgiełka szronu na drzewach. Omroczony szronem baśniowy świat, świat z baśni Andersena. Hanka patrzy na drzewa. Antoni patrzy na nią. Stała. W długim prawie do ziemi białym, biało lamowanym kożuchu z kapturem, spod którego jak zwykle wymykają się czarne loki. Osiada w nich płynący między drzewami śnieżny pył. Oczarowanie. „Cudowny płomień z wolna powleka jej policzki. Topi płatki zmieniając je w srebrne kropelki, spływają jak łzy zachwytu po tej zachwyconej (zachwycającej) twarzy”. Antoni myśli jak powieściopisarz. Chwilę tylko. Bo już czuje pędzel w dłoni, jego palce zaciskają się na nim. Antoni Le Clef. Malarz. Pejzaż z Hanką. Namalować to. W tej chwili nie widzi bladego, styczniowego słońca. Bladego styczniowego nieba. Blask. Rozkołysane, lśniące srebro. Oblubienica w bieli; bije od niej blask stwarzający czar. Antoni płonie, pragnie jej, jego pragnienie stapia się z pasją Wszechświata; triumf upojenia płynący z serca. Z wewnątrz. On sam jest jego źródłem. Źródłem upojenia. Źródłem blasku, którym otoczona jest (skąpana) stojąca wśród oszronionych drzew dziewczyna. Który sprawia, że posępna groźba tkwiąca w pejzażu z psem tonie w powodzi rzeczy jasnych, pięknych, pełnych życia. Antoni jest napięty, wibrujący. Jego zmysły są nieprawdopodobnie wyostrzone; mimowolnie unosi rękę jakby w podświadomym geście błagania. Ale to jego serce przejmuje błyskawice, która wskrzesiła martwiejącą duszę. Jego słuch nagle chwyta rojący się w powietrzu chaos czystych, świetlistych dźwięków. Les barricades mysterieuses! Dźwięki roją się, srebrzą, huczą ponad bezustannym krakaniem gawronów. Jean-Pierre Durgniat nie słyszy ich; on słyszy tylko gawrony. Balkonowe okno w jego pokoju ciągle do połowy zasłonięte. W drugiej połowie brzozy. Trzy brzózki, młode cienkie, delikatna czarna koronka brzóz. Sosny też. Tu nalot szronu prawie niewidoczny. Delikatna mgiełka oddechu. Hanka Uznaniecka oblubienica w bieli patrzy na drzewa. Antoni zasłuchany w dźwięki „Les barricades mysterieuses” patrzy na nią. Jean-Pierre Durgniat powieściopisarz czeka. Na pozór spokojny. Surowy. Surowość portugalskich prymitywów. W znieruchomiałej, jakby zlodowaciałej twarzy, żyją tylko oczy. Siostra Krystyna Wyszkowska zobaczywszy te oczy powiedziałaby znowu: pan ma gorączkę monsieur, a zresztą nie powiedziałaby nic, tylko zatroskana natychmiast pobiegłaby po lekarza. Ale do pokoju powieściopisarza nikt nie wchodzi. Zażądał kategorycznie, aby mu nie przeszkadzać. Jak będę czegoś potrzebował, zadzwonię. Niedługo przyjedzie mój przyjaciel. A na razie proszę, aby mi nie przeszkadzano. Non disturbare. Don’t disturb. Przez blade, wilgotne powietrze, poprzez swojskie krakanie gawronów płyną płyną, klawesynowe dźwięki. Nie mogą się przebić przez kotarę, która zasłania lewą połowę okna. Obsiadają kaleki wierzchołek sosny. Antoni dojrzy je od razu. Najpierw jednak zerwie się wiatr. Dostatecznie silny, aby strącić kilka zeschłych liści. Jeden z nich pomknie przed nogami idącego konstancińskim parkiem malarza – brązowy, szybki jak spłoszona jaszczurka. Antoni jedzie. Jest jeszcze w Warszawie, odwozi Hankę. Jeszcze nie wie, że pojedzie do Konstancina. W żółtym samochodzie stoi jasność: promienieje piękność, promienieje siła. Nad kaleką sosną zielone niebo katastrofy. Jean-Pierre Durgniat nie odrywa palących oczu od czerwonego znamienia na brzuchu Hanki Uznanieckiej. Intensywne, skoncentrowane spojrzenie, spojrzenie mordercy. Ale za kotarą, wokół kalekiej sosny dźwięki „Les barricades mysterieuses” potężnieją. Mimo to Hanka wysiadając z samochodu, Hanka której twarz delikatna, prześliczna w obramowaniu białego kaptura jest twarzą życia, pyta: pojedziesz do Konstancina? Dziś nie ma w tym pytaniu zwykłej, barykadującej intonacji. Antoni wie to i wie na jaką odpowiedź ona czeka. – A wiesz, chyba pojadę – mówi, choć jeszcze przed chwilą wcale o tym nie myślał. – Powiem mu wreszcie, że za tydzień wyjeżdżamy. Mógłby to być wyrok śmierci, ale wyrok śmierci już został wydany. Antoni ujmuje w obie ręce twarz Hanki. Ona, Hanka. To znaczy kto? Szukałem, odnalazłem. Sara, Hanka, Maria-Pia. Maria-Pia! We wszystkich kobietach szukałem ciebie Mario-Pio. Byłaś śmiercią, która zamieszkała we mnie, która się we mnie wcieliła. Hanka, to znaczy kto? Życie. Nieśmiertelne natchnienie, wieczny temat. Kobieta? Hanka! Dotyka wargami jej warg, świeżych, pełnych aromatu młodości i namiętności. Od razu przenika go, przenika ich tak dobrze znane tajemnie drżenie jednoczące, zespalające, w tym przepływie tworzą oddzielną, złożoną z nich obojga osobowość, która jest, która jest... „Prawdziwym końcem stworzonego człowieka”. To nie Antoni. On nie przypomina sobie w tej chwili zdania, które kiedyś padło, które, być może, dziś padnie jeszcze raz. Albo przynajmniej zostanie pomyślane. – Jesteś życiem – mówią jego oczy. – Jesteś moją miłością – mówią jej oczy. Blask kolorów i nieporadność linii jak w pięknej mozaice. Spoza której zaledwie przebija (jak spod późniejszego malowidła) kartka papieru, wyrwana ze szkolnego zeszytu, pokryta plątaniną linii, które nie krzyżują się ze sobą, które się nie przecinają. A gęsto od nich jak od gawronów na drzewach. Nie wszędzie co prawda; nieznany artysta pozostawił sporą płaszczyznę pustą, oszczędzoną; biała plama na tej dziwacznej mapie, którą odczytać można tylko z drugiego brzegu i kolejne cyfry, ku którym trzeba dojść, teraz już drogą nieprawdopodobnie trudną. Nie sposób – mimo pustych, dziewiczych obszarów ominąć zawęźlenia, przy którym największy natłok. Linie ze wszystkich stron, jak małe czarne słońce, rysowane przez (chore) dziecko. Jak rysowane przez (chore) dziecko oko we frędzlach rzęs. Coraz bliższa chwila, w której nieodwołalnie ktoś musi skusić. Ach, nie jest jeszcze jedna możliwość: może się wycofać. Odmówić ostatniego, samobójczego pociągnięcia. Wzruszyć ramionami, powiedzieć „cześć, bawcie się dalej beze mnie”. Może nawet zachować twarz, zachwiać pewnością: kto wie, może by się wcisnął? Tak robią dzieci, które nie potrafią przegrywać. Chłopak ciska ołówek, i pogwizdując odchodzi: on nie przegrał. Żółty Citroen, za którym jeszcze przez chwilę patrzą zielone oczy, skręca w Mokotowską, w Szopena, Aleje Ujazdowskie. Trasa Łazienkowska, zielona tablica, biała strzałka w prawo zjazd na Wilanów. Zrywa się wiatr, świszcze w szczelinie niedomkniętej szyby. Gałęzie sosny o kalekim wierzchołku skrobią po dachu szpitalnego pawilonu. Dobierają się. Jean-Pierre Durgniat ciągle nie słyszy rojących się w powietrzu dźwięków muzyki Couperina. Słyszy to skrobanie gałęzi o dach. Usłyszy kroki Antoniego, rozpozna je. Ale nie rozpozna jego twarzy. Nie rozpoznaje tego człowieka, który energicznym krokiem wchodzi do pokoju. Rozpoznaje tego człowieka. Stworzył go przecież. Ma go tam, w stosie notatek na stole, do których nie może sięgnąć jego ręka. Miał wyglądać dokładnie tak. Zobaczył od razu, wtedy przy pierwszym spotkaniu w Paryżu. Wiedział co znajduje się wewnątrz widma w obozowym pasiaku. Triumf sztuki nad śmiercią. Powieściopisarz czuje w sobie nadludzką moc. – Ależ tu ciemno, stary – mówi wesoło Antoni – wpuszczę trochę więcej światła. Szerokim, zamaszystym gestem, z tą radosną energią, która dzisiaj charakteryzuje wszystkie jego ruchy, odsuwa kotarę przesłaniającą lewą połowę okna. To jest jego ostatni ruch w grze w kartofel. Pociągnął swoją linię pewnie, bez wahań – nie po raz pierwszy zresztą. Nie drgnęła ręka. W promieniach zbiegających się gęsto ku krytycznemu zawęźleniu – przejściu ku następnej liczbie został już tylko jeden wąziutki korytarzyk. Sosna o kalekim wierzchołku natychmiast wpada w fale ogromnej rzeki, szumiącej w głowie powieściopisarza. Przez chwilę wydaje się, że fale ją poniosą, że zniknie. W oczach powieściopisarza bowiem ciągle blask triumfu. Antoni siada w fotelu tyłem do sosny. Zajęty sobą, swoim szczęściem, swoim zwycięstwem. – Wyjeżdżam Pierrot. To znaczy wyjeżdżamy, Hanka i ja. Wrócimy w kwietniu, najdalej w maju. Hanka nie lubi zimy – dodaje z mimowolnym, przepraszającym uśmiechem. Ten uśmiech przemyka przez jego twarz szybko jak piasek umykający na wietrze. Antoni wie, że jego słowa muszą sprawić przykrość, może nawet zranić. Tak długo bał się je wypowiedzieć. Teraz jednak nic nie jest w stanie zamącić jego dobrego nastroju, jego poczucia własnej mocy. Tej kaskady dźwięków i światła, z której jest utkany. Nie spostrzega nawet, że w pokoju zawisa nienaturalna cisza. A tymczasem wpuszczona do pokoju kaleka sosna zakręciła się w rwącym nurcie: krótki, szaleńczy piruet i – znieruchomiała. Przegrodziła rozszalałą, potężną rzekę – tama. – Skończyłeś obraz? – pyta Jean-Pierre Durgniat (tama jeszcze się ugina, jeszcze może się zawalić). – Nie. Ale byłem dziś w pracowni. Zobaczyłem. Zobaczyłem to, co namalowałem i wiem, że skończę. Skończę jeszcze przed wyjazdem. Może nawet dziś. Stary, powiem ci coś, co zabrzmi śmiesznie: byłem w raju, kiedy to malowałem. Jean-Pierre D. – nie byłeś w raju. Po prostu wówczas na samym początku tej waszej sielanki niosło cię. Miałeś jeszcze wtedy tyle sił, sił twórczych, że starczyło i na tę twórczość. Antoni – i na tę twórczość? Jean-Pierre D. – i na malowanie. Miłość jest twórczością, angażuje twórcze siły i... Antoni – dobrze, dobrze, znam na pamięć. Mówi to z niecierpliwością, której nie potrafi ukryć. Wstaje i podchodzi do okna (jest w tym poruszeniu coś z postawy ucznia, który pragnie urwać się na wagary z nudnej lekcji). Podszedł do okna jak gdyby coś z siebie strząsnął. Jak gdyby odwrócił się do czegoś (kogoś) plecami. Nie wie tego. Znowu jak przed godziną, gdy siedział z Hanką na podłodze w kuchni, czuje rozsadzającą go siłę. Czuje swoje ciało silne, zdrowe. Czuje życie w sobie, Tym razem nie pozwolę sobie tego odebrać – myśli. Za oknem park w czerni i bieli. Śniegu niewiele, za to bardzo dużo gawronów. Obsiadły drzewa i plotkują – tłuste, okutane w czarne chusty baby. – Wiesz stary, czasem się zastanawiam czym się te gapy żywią. Czasem śnieg po pas, a ich pełno i takie tłuste. Czasem myślę, że one odżywiają się tym swoim bezustannym krakaniem. Że to im zastępuje jedzenie. Lekko, lekko, nie dopuścić do poważnej rozmowy. Blade słońce, miękka pełznąca szarość, a w malarzu blask. Blask rzuca wyzwanie blademu niebu. Wspaniała walka przy potężniejącym akompaniamencie klawesynowych dźwięków. Światło i dźwięk. Jeden żywioł. Nie ma nic bardziej oderwanego (odległego) od rzeczywistości niż słowa. Ale inny stworzony, na wpół stworzony świat czaił się blisko. Jean-Pierre D. – malowałeś dziś? Antoni – przecież ci mówiłem, że... Jean-Pierre D. – że skończysz dziś, tak. Suchy nieprzyjemny śmiech. Jak kaszel. Antoni odwraca się na pokój i dopiero teraz widzi. Widzi jakby rysował. Czuje w palcach węgiel do rysowania (jak dawno nie trzymał w palcach węgla do rysowania, tamtego lata w Bretanii, lato jak płowozłota chmura). Patrzy i w myślach rysuje jedną płynną linią. Wysokie białe łóżko. Na łóżku ciało. Ciało z obozu. Ze stosu anonimowych ciał. Chuda, ściągnięta twarz, maska, w której czarne palące krążki- oczy. Węgiel zdaje się kruszyć w palcach, jak gdyby skoncentrowana w tych oczach energia im się udzielała. – Jeszcze żyję – mówi Jean-Pierre Durgniat. – Jeszcze żyję.Znowu ten śmiech, krótki, nieprzyjemny jak kaszel.Antoni – przepraszam stary. Przeżyłem dzisiaj coś wspaniałego i... Ty się chyba czujesz gorzej, może poproszę lekarza?... Jean-Pierre D. – siadaj! Siadaj! Słuchaj mnie! Musisz mnie wysłuchać. Usiądź inaczej. Nie tak! Przesuń fotel bardziej w lewo. Bon. Więc słuchaj! Coś ci powiem. Zanim będzie za późno. Dla ciebie oczywiście. Bóg wygnał ludzi z raju, tak? Uważa się to za karę, tak? Posłuchaj: to nie była kara. To był dar. Nie przerywaj. Masz tylko słuchać. Bóg wygnał ludzi z raju, żeby im dać szansę. Szansę tworzenia. Być albo tworzyć – oto jest pytanie. Ha, ha, ha! Zaczekaj! Być albo tworzyć. Sam Bóg miał dosyć bycia, doskonałej pełni, jedności z samym sobą i wygnał samego siebie z siebie, tworząc tak zwany przejawiony świat. Przejawione wyłoniło się z Nieprzejawionego. Stary, nie łudź się: ty nigdy nie dokończysz swego „pejzażu z psem”. Tego obrazu, żadnego obrazu. Dopóki ona będzie żyła. Cicho! Ktoś ci to musi powiedzieć. Bo ty z nią nie zerwiesz, już to wiem. Więc musisz ją zabić. Ty c h c e s z ją zabić. La ferme, zamknij się! Znamię Santosa, rozumiesz? Ja zrozumiałem. Kochałem Sarę, Bóg jeden wie, jak ją kochałem, ciągle kocham. Zawsze, od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem ją, smarkatą, na wrzosowiskach, wiedziałem że powinna mieć włosy czarne jak miała od urodzenia. Czarne, a nie brązowe jakie jej natychmiast zasugerowałem. Głupi szczeniak od razu zwietrzyłem niebezpieczeństwo. Bo już pisałem. Głupi szczeniak, myślałem, że wystarczy zmienić parę szczegółów, żeby to przestało się stawać. Potem już wiedziałem. Wiedziałem co oznacza taka miłość, takie zespolenie. Kiedy trzymałem ją w ramionach pisanie wydawało mi się najbardziej niepotrzebnym, najbardziej absurdalnym zajęciem na świecie! W ogóle robienie czegokolwiek. Nie chciałem niczego: mieć ją w ramionach na wieczność Voila. Spełnienie = stanie się Bogiem. Powrót w Nieprzejawione. Notuj! Szybko! Ten notes w żółtej okładce. Notuj! Dzisiejsza data. Zaraz. Przeczytaj ostatnią notatkę: „6 V 1977 Kulminacyjny moment „motywu Manfreda”: musi zabić tę Polkę (olśnienie faktem, że to Polka, nieuchronna konieczność, fatalizm), żeby zabić Niemca w sobie. Potem spokój. Już nie musi zastanawiać się nad tym kim jest. Koniec zauroczenia otchłanią duszy niemieckiej, poczucia „dezintegracji” narodowej. To samo, jeżeli jednak zabije nie ją, a Antoniego. Raczej ją: oczyszczenie; wymierza sprawiedliwość. Antoni – upadek stworzonego przez M. bożyszcza, ideału”. Jean-Pierre D. – oczywiście! Oczywiście! Inny motyw! Już tylko rykoszetem! Stary, jak to gra! Notuj. Dzisiejsza data i teraz: „Spełnienie – zespolenie – koniec człowieka stworzonego”. W nawiasie „prawdziwy koniec stworzonego świata”, zamknąć nawias. Pod spodem: „nieustający akt Stwórcy zabija ludzką twórczość, która jest namiastką. W nawiasie: „złudzenie, Maja”. Zamknąć nawias. Pod spodem: „wyższość nastroju twórczego oderwania, bo jednak nie spełnienie, a tęsknota uskrzydla”. W nawiasie: „Może Bóg przeląkł się własnej pełni?” Zamknąć nawias. Pod spodem: „życie zakłóca proces twórczy”. W nawiasie: „asceza artystów hinduskich przed przystąpieniem do dzieła”, zamknąć nawias. Pod spodem: „spełnienie w miłości – to ostateczne być”. Pod spodem: „tworzyć i stawać się”. Pod spodem: „być – znaczy uczestniczyć”. Pod spodem: „tworzyć = wznosić się ponad, ogarnąć rozprzestrzeniać się”. „tworzyć, albo być”. W nawiasie: „cel osiągnięty nie zadowala – zobojętnienie. Nuda ludzi, którzy wszystko mają”. Pod spodem: „Wskazówka: najpierw wybić spełnienie, potem zagrożenie”. Bon! Dosyć! Pokaż! Albo nie pokazuj. Odłóż notes. „Miała prawdziwe głębokie poczucie nocy jak w sonecie Webera na klawesyn i fortepian”. Nie moje. Nie wiem czyje. Moje – nie moje. J e g o . Wymyślamy bomby atomowe ha, ha, ha. A On – wygnał z raju. Wygnanie: szansa stworzenia. Powrót: szansa zniszczenia. Wszystko w tym akcie było zawarte, nie odczytali głupcy. Odczytali. Dlatego uciekają. Tylko miłość. Doskonała, prawdziwa, bezgraniczna, miłość wzajemna wyrażająca się w akcie spełnienia tworzącym z dwóch ciał jedno ciało, unicestwiającym to ciało, unicestwiającym ciało. Koniec stworzonego człowieka. Powrót do raju. Do Źródła, jeśli wolisz. Ja nie dałem sobie wydrzeć mojej szansy. Oddałem ci Sarę. Myślałem, że to właśnie ona. Ale ona i ja. A ty i Hanka. Ona była dla mnie. Ta Polka jest dla ciebie. Świat jeszcze istnieje tylko dlatego, że ludzie uciekają przed taką miłością. Przed takim spełnieniem. Dlatego istnieje sztuka. Odkąd świat został stworzony – człowiek morduje, wszelkimi sposobami, morduje miłość. Bo wie, że ona jest jego kresem. Kresem stworzonego świata. Nie dopuszcza możliwości doskonałego zespolenia, spełnienia. Może istnieć tylko rozdzielony, oddzielony. Oddzielny. Niespełniony. Gdy tylko, ha, ha. znajdzie się w niebie, ziemia przestaje go interesować. Ludzie szczęśliwi nie mają historii. Ludzie szczęśliwi nie tworzą historii. Niczego. Zabij tę kobietę, zanim ona ciebie zabije. Zanim ona zabije w tobie twórcę. Zanim ostatecznie staniecie się Stwórcą. Co wam grozi. Wenus. Mówiłeś, że ma ciało piękniejsze niż Afrodyta z Cyreny? Wenus wymyślili, bogini miłości. Rosyjska sonda kosmiczna wykryła, że atmosfera planety Wenus składa się w 97% z dwutlenku węgla. Wierzchnia warstwa stałej pokrywy ma konsystencję smogu z Los Angeles. Los Angeles – aniołowie. Niższa warstwa atmosfery jest prawdopodobnie przejrzysta, ale bardzo niegościnna. Temperatura osiąga 900 stopni, a wiatr wieje z prędkością 400 mil na godzinę przypominając ziemski przepływ stratosferyczny. Brak... Wenus ha, ha. Grecy mieli... Sara... Nie słuchasz mnie! Widzisz! Co widzisz?! Antoni – widzę Hankę tańczącą dla mnie w Urlach taniec z wężem. Mówi „widzę Hankę tańczącą dla mnie w Urlach taniec z wężem”, ale nawet wtedy słuch powieściopisarza nie chwyta osypujących się wokół, rojących jak plamy światła klawesynowych akordów. Jean-Pierre Durgniat słyszy zupełnie co innego: huk wezbranej rzeki. Ciągle spiętrzonej tamą z sosny o kalekim wierzchołku. Tak naprawdę to nie słyszy nawet własnych słów (myśl w rzece jest o tyle szybsza), on tylko wie, że mówi. Rzeka huczy w kanionie. Kanion jest głęboki, żółty. Jean- Pierre Durgniat stoi na dnie, a rzeka jest wokół, jakże więc może zobaczyć Sigrid tańczącą? A ona tańczy ponad skałą, na której on stoi. Antoni mógłby ją zobaczyć z łatwością. Antoni widzi Hankę. Tańczącą dla niego w Urlach. Usiłuje jej nie widzieć. Usiłuje skupić uwagę na tym, co dzieje się tu, gdzie właśnie się znajduje. Co tu się dzieje? Łatwo pomyśleć: on bredzi. Bredzi w gorączce, albo zwariował. Antoni stłumił odruch, nie poszedł po lekarza. Co tu się dzieje. Dwie rzeczywistości. Przebywa w dwóch rzeczywistościach jednocześnie. Co tu się dzieje, lęk, wstrząs, fascynacja, więcej: groza. To nie tylko lęk o przyjaciela. Zagrożenie. Święta groza. Tak się czuł słuchając, patrząc, tu. A jednocześnie przez cały czas był, jest gdzie indziej. Daleko od tego pokoju, gdzie kolory niewdzięczne: przytłumione i jaskrawe zarazem. Daleko od tego człowieka na łożu, trupa. Coraz dalej od niego. Jakby odpływał. „Mówiłeś, że ma ciało piękniejsze niż Afrodyta z Cirene?” Od tego momentu Antoni właściwie nie słucha. Siedzi w fotelu, ale nie tutaj. I nie jest południe, a wieczór. I n n e ś w i a t ł o . Mała nocna lampka, niewiele. Wystarczy. Hanka już na wpół rozebrana, tylko w dżinsach. Kupili te dżinsy właśnie dziś. W Jadowie. Spacery do Jadowa. Ulewa skowronków. Drabiniaste wozy na solidnych gumowych kołach, hej, hej, wiśta wio. Krótki postój na rynku w Jadowie. jakie ładne, małe miasteczko, jakie schludne. Obowiązkowe lody. Inne sklepy. Popatrz, ty to widzisz?! Od tygodni szukam takich właśnie dżinsów! Ten odcień granatu i ten gatunek. Jugosłowiańskie za jedne 600 złotych. Tu w Jadowie! Nie wejdziesz w nie. Wejdę! Najpierw weszła do przymierzami. Wyszła triumfująca: spójrz, jeszcze bym mogła włożyć coś do środka. Już nie wychudzona – dwa tygodnie w Urlach zrobiły swoje, ale jeszcze ciągle niewiarygodnie szczupła. Dżinsy jak szyte na nią. Doskonale uwydatniają figurę. Jej tyłeczek! No popatrz co można znaleźć w Jadowie. Dzień opromieniony dżinsami. Potem wieczorem siedział w fotelu, cicha, rytmiczna muzyka – mała lampka, małe radio, Hanka pośrodku pokoju w złotawym półmroku. Uniosła ręce nad głowę, unosiła je powoli, bardzo wolno. Prawie się nie ruszała zrazu. Ale patrząc widział, jak przenika ją rytm, jak to ciało staje się rytmem: na jego oczach materia przekształcała się w energię. Wiedział, bo już tego doświadczył, co by czuł, gdyby teraz położył dłoń na jej nagim ramieniu. Zaplotła ręce za głowę, głowa odchylona do tyłu, w oczach wpatrzonych w jego oczy prowokujące, pogłębiające się światło. Płomień. Górna część ciała prawie nieruchoma, tylko ten rytm wyczuwalny w pozornym bezruchu ciała. Za to biodra ciasno opięte dżinsami wyginają się, przeginają, falują, natarczywe, zapamiętałe, zapraszające. Wstał. Rozkazujący ruch ręki, powstrzymujący. Ale nie to rzuciło go z powrotem na fotel. Mroczna, magnetyczna siła spojrzenia, coraz bardziej szalonego. Uwięziła go, poskromiła tym spojrzeniem. Tańcząc, nie spuszczając z niego oczu zaczęła się powoli rozbierać. Antoni odurzony siłą ogniskującego się na nim spojrzenia nie od razu uświadomił sobie, że ona robi striptis. Striptis – dla niego. Przytłumiony rytm muzyki zdawał się potężnieć, z czym osobliwie kontrastowała powolność ruchów rozbierającej się. Antoni patrzył oniemiały. Widział w swoim życiu niejeden striptis. Widział wielkie artystki tej sztuki. Hanka była lepsza. O całe niebo lepsza. Nieprawdopodobnie, niewyrażalnie dobra. Podziw i miłość. A jednocześnie ostry kolec: gdzie ona nauczyła się to robić? Czy już dla kogoś? Części ubrania fruwały wokół niej jak motyle, trzepotały, przysiadały, podrywały się znowu do lotu, wiły się, płynęły wokół niej jak karnawałowe confetti. Jak węże. Staniczek. Sandałek. Drugi sandałek. Została bosa, pół naga, tylko w tych dżinsach, tak mocno granatowych, że prawie czarnych, opinających (ach jak idealnie leżą te spodnie), pancerz. Pancerz i ciało. Ciało jędrne, sprężyste, a przecież w tym kontraście zniewalające miękkością. Zerwać ten pancerz, wydobyć je całe. Znowu uniósł się; wstać, dopaść. Znowu powstrzymujący, zakazujący ruch ręki, to potrząśnięcie głową niecierpliwie i władczo: nie ruszaj się. Jej piersi. Roztańczone mięśnie barków i ramion, roztańczone pośladki. Taniec brzucha, taniec rąk, taniec podniecający, drażniący zmysły, lubieżny i magiczny, pełen urzekającej siły. Ostry, gorzkawy zapach potu. Erotyczna fosforescencja. Ciągle tańcząc wyjęła z szafy wąski pasek z czerwonej skóry. Owinęła go sobie wokół szyi. Jednym końcem sunęła wolno po nagim ramieniu. Taniec z wężem! To też widział. Niczego nie widział. Nikogo nie widział. Nikogo przed nią nie było i nikogo nie będzie po niej. Jedyna Ewa. Kto ją tego nauczył? Improwizacja? Tak doskonała w każdym szczególe? Te gesty doskonałe, wystudiowane. Przed kim, dla kogo tak tańczyła? Długie włosy rozsypane na jej czole, na jej ramionach, jak czarny wiatr. Twarz. Opętana. Nawiedzona. Czerwony wąż. Oddawała się, kochała się z czerwonym wężem, a jednocześnie oddawała się jemu. Antoniemu. Patrzył. Gardło miał tak ściśnięte, jakby na jego szyi zaciskały się silne ręce. W sobie i przed sobą miał tylko ten jeden obraz, to ciało tak piękne w ruchu – a każde poruszenie, każdy gest miał symboliczne znaczenie rytualnego obrządku, zawierał przesłanie – tworzyło i spalało, Antoni drżał i spalał się wraz z nim. – Nie słuchasz mnie! Widzisz! Co widzisz?! – Widzę Hankę tańczącą dla mnie w Urlach taniec z wężem. Malarz odpowiada machinalnie cały zapatrzony w przywołaną wizję. Ma oczy somnabulika. Wstaje jak we śnie, ze stosu notatników leżących na stole wyrywa czystą kartkę. Wraca na fotel. Nie odrywając oczu od wizji – rysuje. Rysował Hankę. Kobietę. Ciało. Zaraz, nie ciało, to jest coś co zawiera się w ruchu. Zarys ramienia, uniesionych piersi. Niebieskim długopisem nakreślone objawienie. Antoni chowa długopis do kieszeni. Kartkę odsuwa, jakby już o niej zapomniał. Kartka leży na stoliku przy oknie, drży jak liść. Bo jest wiatr. Antoni też drży. Jeszcze cały zapatrzony. Spalał się, drżał, nie miał siły wstać, gdy tańcząc podeszła blisko. Antoni – Jesteś... wielką artystką!Hanka – nigdy tak nie tańczyłam dla nikogo. Czasem tańczę sama. Nigdy dla nikogo. Jak wstał, pochwycił ją. Jak się wyślizgnęła. Jak ją rzucił na tapczan. Jak walczyła nie poddająca się, walczył o te dżinsy, zrywał pancerz. Broniła się zaciekle, ale był silniejszy. Jak ją wziął gwałtownie, brutalnie, jak się potem kochali. Aż po najwyższe dostępne intuicyjnemu rozumowi szczęście. Jak wypłynęli. Cicha plaża czułości, cisza. Cisza? Antoni przytomnieje zaalarmowany ciszą. Słowa przestały płynąć. Od jak dawna? Jean-Pierre Durgniat leży w swoim łóżku bardzo spokojny. Malarz od razu zauważa w jego oczach dobrze mu znane światło, w szczególny sposób jednocześnie zwrócone do środka i obrócone na zewnątrz. On tworzy – myśli z ogromną ulgą. Wszystko w porządku. – Stary, ja pojadę. Wpadnę jeszcze przed wyjazdem (i przywiozę ci jednak dyktafon – dodaje w myślach). Wstaje, podchodzi do łóżka. Światło w oczach powieściopisarza wzmaga się, jest teraz jak ponuro-jaskrawy blask lampy na przeładunkowej rampie. Antoni czuje, że ten blask koncentruje się na nim, przenika go, że się z nim w jakiś niesamowity, osobliwy sposób jednoczy. Te oczy czarne palące. Czuje się do nich przyssany, te oczy... Potężny cios odrzuca go wstecz. Maria-Pia! To jej oczy! Skupiona, hipnotyczna siła tego spojrzenia. Chwila panicznego lęku jak wówczas w Allaman. I ten sam protest: nie. Już nie. Dosyć. Klawesynowe dźwięki wznoszą barykady, osłaniają, odgradzają, mężczyzna i kobieta przy żółtym Citroenie zapatrzeni w siebie. – Jesteś życiem – mówią jego oczy. – Jesteś moją miłością – mówią jej oczy. – Wiesz kim jesteś? Jesteś człowiekiem skuszonym do raju. Nigdy nie namalujesz pejzażu z psem. – Ostanie zdanie, kropka – rzuca śmiejąc się Antoni. Dotyka lekko twarzy przyjaciela i wychodzi. Nie czuje niezamierzonej ironii tych słów. Dopiero na korytarzu. Ręce powieściopisarza na pledzie, prawa nieruchoma jakby osobna, lewa w ruchu powolnym. Trochę drapieżnym. Ręka. Te notesy. Stos notesów na stole. Czy przełamałem los, by nie stać się Antonim Le Clef zamkniętym w tej powieści? Czy istnieje zbawcza bariera między powieścią i życiem? Antoni myśli idąc szybko korytarzem. Jean-Pierre Durgniat słyszy jego myśli. Przeżywał, ciągle jeszcze patrząc na zamknięte za przyjacielem drzwi, przeżywa Hanki Uznanieckiej taniec z wężem. Widział to wszystko. W momencie, gdy zaczął widzieć – huk rzeki oddalił się. Kaleka sosna wróciła na swoje miejsce za oknem. Ale rzeka jest. Wezbrane wody w kanionie. Jean-Pierre Durgniat głowę ma jasną i lekką, jak dziś rano po obudzeniu. Właśnie się obudził. Stado gawronów unosi się w powietrze. Jak gdyby protest przeciw białoszarej chmurze pochłaniającej słońce. Jean-Pierre Durgniat podjeżdża łóżkiem do okna. Na stoliku przy oknie pozostawiony przez Antoniego, rzucony niedbale rysunek. Na stoliku z lewej strony. Tam gdzie sosna. Jean-Pierre Durgniat nie musi omijać jej wzrokiem. On jej w tej chwili po prostu nie widzi. Kartka. Cała tajemnica, cała nadzieja, całe rozczarowanie, cała klęska; pokój rozedrgany demoniczną muzyką, kobieta tańczy, wirujący krążek światła na jej stopie, ramieniu, na uniesionych piersiach, lubieżny, czerwony wąż jest, ale niewidoczny. Światło tylko ją wydobywa z ciemności. Nie! To było inaczej. Jean-Pierre skup się, chwyć. To ci było dane dziś rano. Gęsta wzburzona woda płynie żółtym kanionem. Nie. Nie tak. On zapisał. Dyktowałem. Dyktowałem! Łóżko podjeżdża na poprzednie miejsce. Stos notesów na stole. W którym to było notesie? Nieważne! „Odświeżona zieleń i łagodniejące światło”. Zdania. Nad całą tą scenerią utkaną z migocącego światła zdania trzepoczą jak ogromne motyle. Opary. Mgła. Kłęby mgły płynące w powietrzu. „Antoni Le Clef siedzi w cieniu. Mężczyzna w cieniu tańczącej. Wie, że jest kuszony. Wie, że jest owładnięty, opętany. Próbuje przymknąć oczy. – Malujesz? – głos Jean-Pierre’a jak pomocna dłoń. Malarz przymyka oczy, odgradza się od tańczącej, widzi swoją pracownię, na stalugach niedokończony porzucony obraz: dzieło jego życia, najdoskonalsze, a ona tańczy, tańcząca przybliża się, jej piersi, Antoni kładzie na nie ręce, tylko ręce na piersiach nie trzeba więcej, coś skończonego, absolutnie doskonałego, pełnia”. „Mgła płynie w powietrzu jak dym. Antoni Le Clef śpi snem męczącym, przerywanym. Co chwila koszmary. Jest osłabiony, po dopiero co przebytej ciężkiej grypie. Budzi się. Zapada w duszące sny. Jest sam. Hanka pojechała odwiedzić syna. Nie chciała. Hanka – nie zostawię cię, jesteś jeszcze. Antoni – proszę jedź. Jedź! Nie widziałaś go dwa tygodnie. Rozkazuję ci: jedź! Tak bardzo chciał, żeby pojechała. Żeby go zostawiła samego. Żeby jej nie było. Chciał być sam. Sam. Kochał ją. Pomimo jej okropnego charakteru, drapieżnego egoizmu, nienasyconego głodu ciała – ś r e d n i k . Chciał ją kochać. Byle mu pozwoliła malować. Jedź. Chcę. Rozkazuję ci jedź! Patrzyła. Długo. Musnęła wargami jego włosy: „kocham twoje włosy, są właśnie takie, jakie najbardziej lubię”. Właśnie takie! Miał wszystko „właśnie takie”. Kochała jego włosy. Wyszła. Za trzy dni będzie sobie gorączkowo, z rozpaczą przypominał co było w jej oczach, gdy całowała tuż przed wyjściem, jego włosy. Tak lekko, z taką ogromną czułością. Jest sam, przewraca się niespokojnie na łóżku. Ona jutro wróci. Szeroko otwartymi oczami patrzy w sufit. Potem ogarnia go sen, jak ciepły, łagodny deszcz. Płynie w powietrzu. Sen w kolorze. Płynie w powietrzu, nie jest sam, ktoś, Hanka, chyba Hanka. Dobra, czuła obecność, cudowna harmonia tego wspólnego lotu, niewyobrażalne, nadprzyrodzone szczęście. Muzyka sfer. Stan niebiańskiej błogości. Nadlatuje, nadlatują nad głęboki kanion. Tak głęboki, że nie słychać płynącej w dole rzeki. Ściany kanionu są żółte. Wielki canion Colorado – myśli Antoni z zachwytem i – nagle zmiana. Czuje, że jest sam. Że towarzysząca mu niewidzialna obecność zanikła. Opuszcza się na dno kanionu. Staje na wielkim głazie. Nie widzi rzeki. Ale słyszy jej dookolny, straszliwy pęd. Słyszy pęd. I słyszy huk narastający, złowrogi. Potęgująca się narastająca groza. Huk w ciemności. Coraz bardziej ciemno. Za chwilę zginę – myśli, wie z przeraźliwą jasnością, że nie ma ocalenia. Zupełnie świadomie skacze z wysokiej skały w dół. Skacze i... zostaje tam gdzie stał. Stoi na szczycie głazu i widzi leżące w dole swoje ciało. Patrzy na nie ze spokojną beznamiętną ciekawością postronnego obserwatora. Leży nagi, włosy rozrzucone. Włosy rozrzucone?! Nie jego włosy! Nie jego ciało! Tam, w dole, na żwirowanej alejce, z rozrzuconymi ciemnymi włosami leży Hanka. Hanka! Żyje. Ona jeszcze żyje! Antoni patrzy z wysoka, ale wie, jakby tam był przy niej, że jest jej straszliwie zimno. „Tak mi zimno Antoni”. Antoni usiłuje zeskoczyć ze skały. Usiłuje okryć ją czymkolwiek; jest jej zimno! Nic nie może zrobić. Rozpacz, bezsilność. Ona unosi się na łokciu nie, nic mi nie jest kochanie! Nuci, żeby mu pokazać, że wszystko w porządku, wstaje, wykonuje kilka tanecznych pas, la, la, la. Nic mi nie jest Antoni, moja miłości. Nuci, żeby mu pokazać, że... Nie! Ona chce zmylić kogoś innego. Ona chce zmylić tego mężczyznę, który czai się za szybą baraku. Chce zmylić mordercę. Antoni budzi się mokry, do głębi duszy wstrząśnięty, przerażony. Biegnie do telefonu. W słuchawce zaspany męski głos. – Nie nie ma jej. Nie, powtarzam panu nie przyjechała. Nie było jej i nie ma. Malarz niepewnie po omacku odkłada słuchawkę. Siada na rozesłanym łóżku. Prześcieradło mokre jest od jego potu. Oddech ma płytki zduszony. Nie było jej i nie ma. Wyjechała w piątek. Dziś niedziela. Właściwie poniedziałek. Piątek, sobota. Zaraz. Przecież w piątek dzwoniła tak jak o to prosił. Dojechała. Czy naprawdę jesteś pewien, że możesz zostać sam te trzy dni? Nie wstawaj jeszcze. Będę w poniedziałek. Dziś poniedziałek. Antoni uspokój się, chciałeś być sam, może i ona chciała być sama i... Niemożliwe, żeby nie pojechała do dziecka! No więc nie pojechała. Okłamała cię. Wyczuła, że się od niej oddalasz, że jesteś niezadowolony, zniechęcony. Niemożliwe, żeby nie pojechała do dziecka! Uspokójsię. Piątek, sobota. Dziś poniedziałek. Ósma rano. Wróci i wszystko się wyjaśni. Nie pozostaje nic innego jak czekać. Kładź się, pośpij jeszcze. Nie kładzie się. Podchodzi do okna. Mgła. Mgła w ruchu. Nigdy do tej pory nie widział czegoś takiego. Silny wiejący podmuchami wiatr. W szarości poranka ciemne, lekkie kłęby mgły jak dym. Płyną jak dym. Krajobraz widmowy. W taką pogodę? Gdzie ona jest w taką pogodę? Nie powinna prowadzić, okropna widoczność. Gdzieś jest i wróci. Naprawdę nie ma z czego robić problemu. Antoni stoi przy oknie unicestwiony, zmartwiały: wie. że ona nie wróci. Czuje, że wszystko się w nim buntuje na tę myśl, całe jego jestestwo. Gorączkowo przerzuca kartki telefonicznego notesu. Do kogo mogła pojechać, jak mało wie o jej życiu, o jej znajomych, prawie nic. Dzień dobry, przepraszam, że o tej porze, ale... Nie widziała jej pani ostatnio? Nie, nic. Dzień dobry. Tu Antoni Le Clef... przepraszam, do widzenia, nic, nic. Do widzenia. Dzień dobry. Tu Antoni Le Clef. Odkłada słuchawkę. Siedzi wpatrzony w swoje dłonie, bardzo blady tylko linia niebieskawego zarostu coraz wyraźniej obrysowuje napięte policzki. 8.30. 10-ta. Południe. Sekundy. Godziny. Czas, Tortura czasu. Czekał do wieczora. Wieczorem pojechał na Komendę MO, złożył meldunek o zaginięciu. Musiał długo przekonywać dyżurnego oficera: mówi pan, że miała wrócić dzisiaj, więc może jeszcze wróci, przyjmujemy meldunki po czterdziestu ośmiu godzinach. Zapisał. Wiek, rysopis, znaki szczególne. Znamię... Nie, blizna. Jak była ubrana? Jak była ubrana?! Przyjąłem, 22.15. Może zastanie pan ją w domu, proszę dać znać. Nie zastał. Dwudziesta trzecia. Północ. Czas. Tortura czasu. Opustoszały dom, w którym zdaje się czaić coś złowrogiego. Nagły huk deszczu. Ciągle wiatr. Deszcz bluzga w okna, tłucze o dach, dobija się do ścian, drzwi. Potem cisza tchnąca śmiercią jak brak nadziei. Jak cmentarz. Antoni uspokój się, może cię po prostu opuściła. Tak? A dziecko? Nie pojechała do dziecka?! Telefon zadzwonił następnego dnia o jedenastej. – Pan Antoni Le Clef? – Tak. – Mówi kapitan... Jakieśpolskienazwisko, znajdę... mówi kapitan – s k i z Komendy Dzielnicowej MO Warszawa Praga Południe, Pan składał meldunek o zaginięciu. Chwileczkę, proszę słuchać: kożuch biały lamowany, rękawiczki czarne, od spodu czerwone. Proszę o natychmiastowy przyjazd. Mgła. Szare widmowe kłęby płyną w powietrzu jak dym. Widoczność prawie żadna. Jechał na złamanie karku. Komenda Dzielnicowa MO. Tu. Zgasił motor, nie wyjął kluczyka ze stacyjki. Biegnie, Korytarze, ludzie na krzesłach. Pokój, urzędniczka przy maszynie. – Kapitan Rylski. – Pana nazwisko. – Le Clef. Antoni Le Clef.Urzędniczka wstaje, otwiera drzwi wewnętrznego pokoju. – Przyjechał pan Le Clef.Antoni wchodzi.Masywny mężczyzna w skórzanej kurtce podnosi głowę z nad papierów. – Pan Le Clef? – Tak. Czy żyje?Kapitan przecząco kręci głową.Antoni pada na krzesło. – Może kieliszek koniaku? – Nie, dziękuję. Jak...Kapitan pochyla głowę, jakby chciał coś przeczytać w papierach leżących na biurku. – Czy... miała zwyczaj rozbierać się publicznie? – Nie! – Pan podaje, że wyszła z domu trzeciego stycznia 1978 roku ok. godz. 15-tej z zamiarem pojechania do Torunia, znaleziono ją w Warszawie w sobotę w południe. W sobotę! Na brzegu Wisły w pobliżu mostu. Brak torebki i jednego buta. Ubranie leżało obok niej. „Zimno mi. Antoni tak mi zimno”. – Czy była?... – Nie. Żadnych obrażeń na ciele. Wygląda to dosyć zagadkowo. Bez sekcji zwłok trudno ustalić przyczynę śmierci. Wstępna diagnoza – niewydolność krążenia. Sekcja zwłok... – Będzie pan musiał zidentyfikować zwłoki.zwłoki!Stłumione głosy, setki stłumionych szeptów. O kim mowa? O czym mówi ten...Drzwi otwierają się, bez pukania, młody inspektor też w skórzanej kurtce kładzie na biurku niebieską biurową kopertę. W kopercie jest pierścionek. Srebrny, z dużym zielonym kamieniem. – Rozpoznaje pan? Wewnątrz wygrawerowano... – Urle 1977 – odpowiada Antoni głosem ze snu. Cisza zaszumiała jak rzeka. Cisza zaszumiała jak rzeka. Cisza zaszumiała jak rzeka. Merde! To nie było tak. Ostatnie zdanie było inne! Jeszcze nie koniec. A w ogóle chrzanisz, to nie ma rytmu. Nie ważne. Byle naszkicować, dopóki niesie prąd, rwący nurt. Jak ta rzeka huczy, coraz bliżej. Musi się spieszyć. Musi zanotować jak najwięcej. Dane we śnie. Taki cud nie prędko może się powtórzyć. Szkielet, który potem obrośnie ciałem. Ciało, słowo „ciało”. „– Musi pan zidentyfikować ciało. Inspektor Polak pojedzie z panem do Zakładu Medycyny Sądowej. Antoni wstaje, słania się. Jest przeraźliwie blady. – Może jednak wezwać Pogotowie?Antoni z trudem wydobywa się z huczącej ciemności; niech ustanie ten szum! – Nie. – Nie mamy samochodu w tej chwili. Ale niedaleko jest postój taksówek. – Pojedziemy moim. Oszronione drzewa, gra świateł na ciele Hanki, kiedy tańczyła. Tańczy taniec z wężem. Kiedy szła. Idzie. Antoni słyszy jej kroki. Lekkie, ale wyraźne jak tykanie zegara. Lekkie, uparte stąpanie. Tylko to. Ona nadchodzi, zaraz tu będzie, trzeba się śpieszyć; niech pan jedzie ostrożniej ślisko. Miał pan szczęście, rzeka wzbierała, jeszcze dwie godziny i zabrałaby ciało. Ciało! Teraz w lewo i zaraz za rogiem. Ten nieduży budynek. Kroki ciągle idą. Tylko ten jeden odgłos. Silniejszy niż szum. To lepsze. Nieduży budynek. Furtka. Poczekalnia. Inspektor kieruje się prosto do drzwi, na których tabliczka Sala reanimacyjna. Merde! Na których tabliczka. Tu też poczekalnia. Zapach. Niskie kobiety w białych fartuchach. Dwie, a może jedna. Ich twarze. Zapach. – Niech pan usiądzie. – Pewnie żona... Stłumione szepty i krzyki. Przytłumione szepty jak krzyk. Antoni nie siada. Staje przy oknie. Plecami do okna... Opiera się o parapet. Teraz nie wierzy. Przed nim drzwi, prosto w oczy. Uchylone. Szpara w ciemności. Głuche odgłosy. Coś ciągną. Odgłosy i głosy, przytłumione, a zarazem wyraźne dźwięki jakby ściany dawały ostry rezonans. Coś blaszanego. Echo. Głos po śniegu, po lodzie. Setki szeptów i ciągle kroki. Lekkie, cudowne jak muzyka. Przyjdź szybciej proszę, już nie mogę znieść tego zapachu. Mgła płynie w szarym powietrzu. Płynie w powietrzu jak dym. Padał deszcz, śpieszyłem się.” Merde! Trzymaj się chłopie, ostatnie zdanie, ono tu jest, proszę mi nie przeszkadzać, non disturbare, don’t disturb! Jean-Pierre Durgniat powieściopisarz gryzie wargę do krwi. Natęża wolę. Oczy zaciśnięte. Plamy wypieków na policzkach, czerwieniejące czoło. Nadludzki wysiłek skupienia. Cała siła woli na lewą rękę. Ręka unosi się, wymacuje długopis. Palce zaciskają się na długopisie. Widzisz: trzyma! Pokazałem ci, ty dziwko, ty dziw... „–Trzymaj się chłopie. – Proszę, może pan wejść.Ciemno. Ciemność szumi jak rzeka, ciemność szumi jak rzeka, jak rzeka”.Jean-Pierre Durgniat opada na poduszkę. Długopis wysuwa się z rozluźnionych palców, ale pisarz tego nie zauważa. Saro! Miłość krzyczy, człowiek jeszcze żyje. Saro – mówiła jego miłość w lodowaty mrok. Ohydny odgłos przesuwania. Daleki pogłos jak dudnienie pociągu, manman-man, manman... Powieściopisarz otwiera zamknięte oczy. Spałem? Jest od razu przytomny. Szeroko otwarte oczy wpatrzone w odsłoniętą lewą część okna. Sosna wchodzi. „– Proszę, może pan wejść. Antoni z wysiłkiem odrywa się od parapetu, o który opierał się ciężko. Twarz niskiej grubej kobiety w białym fartuchu, może jest ich dwie. Jej oczy patrzą za nim, kiedy idzie krokiem trochę chwiejnym. Taki duży silny mężczyzna. Tutaj nie ma mocnych. Półmrok, w którym lodowate tchnienie. Ściana, w ścianie drzwiczki, dziesiątki drzwiczek. Jak drzwiczki pieca. To w tle. Na pierwszym planie, trochę bokiem, wysunięte z ciemności... – Rozpoznaje pan? Leżała na wznak. Głowa odrzucona do tyłu, czarne włosy też rzucone do tyłu, mocno, jakby podmuchem wiatru. Jedna ręka w górze ponad głową, druga wzdłuż ciała. Powieki lekko uchylone, jak gdyby w bezmiernym, ostatecznym znużeniu. Nic z żywego człowieka w tym skamieniałym ciele. Rzeźba jest bardziej ludzka. – Ona? – Nie. Nie ona.” Twarz malarza pełna godności i miłości. Jak jego głos. Jean-Pierre Durgniat wpatruje się w nią z nienawiścią, na jego chudych policzkach, na czole krwiste plamy wypieków występują coraz wyraźniej: ciśnienie twórcze niebezpiecznie wzrasta. Rozpoznaj! Rozpoznaj! Rozkazuję ci! Nie odwracaj oczu, patrz. Znasz przecież tę twarz. To jest... to jest... Narastający szum rozszalałej rzeki. Ciszej! Nie słyszę ostatniego zdania. To jest... to jest ta, która miała zginąć. Zaraz, która miała zgi... Która musi zginąć, żebyś mógł, żebym mógł... Imię wybucha w jego mózgu. Potworny, rozrywający na kawałki huk. Eksplozja światła. Dwie godziny później masażysta wchodzi do pokoju Francuza, zbliża się do łóżka i – wybiega przerażony. Alarm. Cały personel leczący oddziału w ruchu. Karetka na sygnale jedzie po nieobecnego już lekarza naczelnego. Naczelny lekarz przyjeżdża natychmiast. W sali reanimacyjnej biały tłumek wokół nieruchomego ciała. Wszystkie oczy na monitor rejestrujący pracę mózgu. – Koniec. Nie żyje. – Zupełnie nieprawdopodobne. Jak, kiedy. – Trzeba zawiadomić Le Clefa. Siostro, proszę zadzwonić. Siostra Krystyna Wyszkowska biegnie do kancelarii. Wykręca numer; sygnał – nikogo nie ma. Próbuje jeszcze raz. Dzwoni wielokrotnie, na próżno. Telefon w pracowni malarza był wyłączony. Antoni Le Clef malował. Pamięci tamtych lat 1937–1979 Korekta: Dobromira Brzezińska