12534

Szczegóły
Tytuł 12534
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

12534 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 12534 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12534 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

12534 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Robert Silverberg Sen i Zapomnienie (A Dream And Aforgeting) Prze�o�y� Krzysztof Soko�owski - Przekaz z za�wiat�w? - zapyta�em. - Na lito�� Bosk�, Joe! �ci�gn��e� mnie tu taki kawa� drogi z powodu tej pieprzonej bzdury? - To nie jest przekaz - odpar� Joe. - Dzieciak, kt�ry wi�z� mnie z lotniska, powiedzia�, �e masz maszyn� rozmawiaj�c� z umar�ymi. Rumieniec gniewu wype�z� powoli na twarz Joego. Joe jest drobny, niedu�y, ma bardzo b�yszcz�c� sk�r� i bardzo ostre rysy. Rozdra�niony, nadyma si� jak ropucha. - Nie powinien by� tego m�wi�. - To tym si� tu zajmujesz. Eksperymentujesz z przekazami? - Zapomnij o tym g�wnianym s�owie, dobrze, Mike? - w g�osie Joego brzmia�a niecierpliwo�� i poirytowanie, oczy jednak dr�a�y mu niespokojnie, wywo�uj�c wra�enie... czego? Niepewno�ci? Wra�liwo�ci? By�y to cechy, kt�rych przez trzydzie�ci lat, a tyle si� znali�my, nie skojarzy�em z Joe Hadleyem. - Nie jeste�my pewni, co tu, kurwa, robimy. My�leli�my, �e mo�e ty potrafisz nam to wyja�ni�. - Ja? - Tak, ty. W�� ten he�m. No ju�, wk�adaj go, Mike. W�� go. Prosz�. Zd�bia�em. Nic si� nigdy nie zmienia. Kiedy jeszcze byli�my dzie�mi, Joe u�ywa� mnie w tym i owym ze swoich kompletnie bzdurnych pomys��w, bo wiedzia�, �e mo�e liczy� na m� trze�w�, opart� na zdrowym rozs�dku opini�. Zawsze odbija� ode mnie ten i �w ze swych szalonych plan�w jak bil� - i sprawdza�, jak mu wyjdzie karambol. He�m by� sieci� przewod�w, uk�adaj�cych si� w z�oty pas, i usian� rz�dami odbiornik�w mikrofalowych wielko�ci dziesi�ciocent�wki; po bokach mia� dwie elektrody na przyssawkach, pasuj�ce na skronie. Wygl�da� jak co�, co zab��ka�o si� tu z celi �mierci. Przeci�gn��em po nim palcami. - Jakie napi�cie co� takiego mo�e mi przepu�ci� przez g�ow�? - zapyta�em. Wygl�da�o na to, �e Joe rozgniewa� si� jeszcze bardziej. - Rany, odpieprz si�, ty superostro�ny sukinsynu! Czy kiedykolwiek prosi�bym ci� o co�, co mog�oby ci zaszkodzi�? Z cichym, dowodz�cym bezmiaru cierpliwo�ci westchnieniem, powiedzia�em: - W porz�dku. Jak mam to w�o�y�? - Na uszy. Przez g�ow�. Dopasuj� ci elektrody. - Nie powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? - Chc� dosta� odpowied� nie zak��con� do�wiadczeniem. To j�zyk nauki, Mike. Jestem naukowcem. Wiesz o tym, prawda? - Ach, naukowcem. W�a�nie si� zastanawia�em. Joe krz�ta� si� wok� mnie pracowicie, kr�c�c he�mem i przyciskaj�c mi elektrody do czaszki. - I jak, pasuje? - Jak r�kawiczka. - Zawsze nosisz r�kawiczki na g�owie? - zapyta�. - Musisz by� cholernie zdenerwowany, je�li my�lisz, �e to �mieszne. - Jestem zdenerwowany - powiedzia�. - Ty pewnie te�, skoro tak� kwesti� bierzesz na serio. Ale zapewniam, �e nie stanie ci si� �adna krzywda. Obiecuj� ci to, Mike. - W porz�dku. - Tylko usi�d� tutaj. Sprawdzimy jeszcze impedancj� i ju� ruszamy. - Chcia�bym wiedzie� cokolwiek o... - Prosz� - powiedzia� Joe i skin�� przez szklan� �cian� na technika, czekaj�cego w przyleg�ym pomieszczeniu. Dziewczyna zacz�a przesuwa� d�wigni� i kr�ci� ga�kami. Zmienia�o si� to powoli w film, a w dodatku g�upi, pe�en szalonych naukowc�w w bia�ych fartuchach i pluj�cych elektryczno�ci� machin. D�ubanina trwa�a i trwa�a, poczu�em jak od obawy i rozdra�nienia przep�ywam w szare kr�lestwo ca�kowitego spokoju, jak w Zen; znana mi si� to czasami, kiedy siedz� w fotelu u dentysty i czekam, �eby si� ju� zacz�o skrobanie i d�ubanie. Na zboczu widocznego z okna laboratorium wzg�rza, w jasnym s�o�cu Kalifornii, ��ty hibiskus kwit� na tle wzburzonej jak fala, szkar�atnej bugenwilli. Tego lutowego ranka, kiedy dwa tysi�ce kilometr�w st�d jecha�em na lotnisko Sea-Tac, by�o zimno i pada� deszcz. Laboratorium Hedleya znajduje si� tu� za La Jolla, stoi na wydmie wysoko nad b��kitnym Pacyfikiem. Kiedy byli�my z Joe dzie�mi, dorastaj�cymi w Santa Monika, traktowali�my taki jasny, zimowy dzie� jak co� oczywistego, ale ju� od dwudziestu lat mieszkam na P�nocnym Zachodzie i nie mog�em obroni� si� przed wra�eniem, �e jestem na jednodniowej wycieczce do Raju. Patrzy�em na kolory na zboczu wzg�rza, a� �zy nap�yn�y mi do oczu. - No i zaczynamy - powiedzia� Joe gdzie� z daleka, znad mojego lewego ramienia. By�o tak, jakbym wlaz� do wielkiej klatki, pe�nej papu�ek nieroz��czek, szpak�w i rozw�cieczonych ar. Us�ysza�em piski, zgrzyty, ostry, oszala�y niemal �miech, brzmi�cy przez trzy lub cztery oktawy, i niski, z�owrogi bulgot, jakby jaki� hydrauliczny podno�nik dosta� w�a�nie ataku w�ciek�o�ci. S�ysza�em przedziwne, wysokie skrzeki, kt�re cich�y faluj�c w dali, jakby d�wi�k spada� w niezg��bion� otch�a�. S�ysza�em gurglanie. S�ysza�em �wisty. I nagle nadszed� wybuch wyra�nie wym�wionych sylab, unosz�cych si� samotnie ponad zgie�kiem: - Onoodor - To mnie zaskoczy�o. S�owo bez znaczenia? Nie, nie, prawdziwe s�owo, s�owo maj�ce sens, s�owo z zapomnianego j�zyka, kt�ry przypadkiem rozumia�em. �Dzisiaj� - oto co znaczy�o to s�owo. W Cha�cha. Moja specjalno��. Tylko �e to jakie� szale�stwo, maszyna m�wi�ca do mnie po cha�chasku. To musi by� jaki� zbieg okoliczno�ci. Us�ysza�em przypadkow� grup� d�wi�k�w, kt�r� automatycznie u�o�y�em w zrozumia�e s�owo. Sam si� oszukiwa�em. Albo Joe p�ata� mi jakiego� skomplikowanego figla. Tylko �e Joe wydawa� si� bardzo powa�ny. Napi��em uwag�, staraj�c si� us�ysze� co� wi�cej. Ale zn�w us�ysza�em tylko be�kot. Nagle z chaosu wy�oni�o si�: - Usan deer - Znowu cha�chaski. �Nad wod�. To nie m�g� by� przypadek. Zak��cenia. Skuaaaark szriiii glubbulg. - Aawa namaig yawuulawa - �Ojciec mnie wys�a��. Szchuaaaaark glublgl iiiiiisz. - M�w dalej - powiedzia�em. Czu�em, jak pot sp�ywa mi po karku. - Ojciec ci� wys�a�... gdzie? Gdzie? Khaana? Powiedz mi, gdzie? - Usan deer. - Nad wod�, wiem. Jaarkh szriiik zhiii... - Akhanartan - - Do swego starszego brata. Tak. Zamkn��em oczy i pozwoli�em m�zgowi w�lizn�� si� w ciemno�ci. Dryfowa�em po oceanie zgrzyt�w. Od czasu do czasu wy�apywa�em pe�n� sylab�, p� sylaby, kawa�ek s�owa, fragment czego�, co dawa�o si� zrozumie�. G�os by� szorstki i pe�en si�y; g�os prowadz�cego musztr� sier�anta - by�a w nim zaledwie powstrzymywana w�ciek�o��. Kto� bardzo gniewny m�wi� do mnie z bardzo daleka, kana�em niemal zag�uszonym przez interferencje, w j�zyku, o kt�rym niemal nikt w Stanach nie wiedzia� niczego - w cha�chaskim. Dziwna wymowa, nie znana mi intonacja, ale wszystko �atwo zrozumia�em. M�wi�c bardzo powoli i uwa�nie, staraj�c si� dopasowa� do dziwnej intonacji tego g�osu, powiedzia�em: - S�ysz� ci� i rozumiem. Ale jest mn�stwo zak��ce�. Powtarzaj wszystko trzy razy, a ja postaram si� z�o�y� to w ca�o��. Czeka�em. Ale teraz mia�em w uszach ju� tylko hucz�c� cisz�. Nie s�ysza�em skowytu. Nie s�ysza�em bulgotu. Spojrza�em do g�ry, na Hedleya, jak kto� wychodz�cy z transu. - Ucich�o. - Jeste� pewien? - Nie s�ysz� nic, Joe. Zerwa� mi he�m z g�owy i za�o�y� go sobie, manipuluj�c elektrodami w ten sw�j nerwowy, porywczy, lecz jednocze�nie precyzyjny spos�b. Pos�ucha� przez chwil�, skrzywi� si� i skin�� g�ow�. - Satelita przeka�nikowy musia� si� przesun�� na drug� stron� S�o�ca. Je�li tak, to przez par� godzin nie dostaniemy niczego nowego. - Satelita przeka�nikowy? Sk�d do diab�a by�a ta transmisja? - Za minutk� - powiedzia� Joe. Podni�s� r�ce i zdj�� he�m. W oczach mia� twardy b�ysk, skrzywione usta przesun�y mu si� w bok twarzy niemal tak, jakby dosta� wylewu. - Ty naprawd� by�e� w stanie zrozumie�, co on m�wi, prawda? Skin��em g�ow�. - Wiedzia�em, �e tak b�dzie. Czy m�wi� po mongolsku? - Po cha�chasku, tak. To g��wny mongolski dialekt. Z twarzy Joego znikn�o napi�cie. U�miechn�� si� do mnie ciep�o, z mi�o�ci�. - By�em pewien, �e zrozumiesz. Mamy tu faceta z uniwersytetu, wydzia� lingwistyki por�wnawczej, pewnie go nawet znasz, nazywa si� Malmstrom - i on powiedzia� nam, �e dla niego brzmi to jak j�zyk a�tajski, mo�e z grupy - dobrze m�wi�, grupy? - j�zyk�w tureckich, ale bardziej prawdopodobne, �e to jeden z j�zyk�w mongolskich; a kiedy tylko powiedzia� mongolski, pomy�la�em sobie: to jest to, zaraz sprowadz� tu Mike�a... - przerwa�. - Wi�c to j�zyk, kt�rym m�wi� w Mongolii w�a�nie teraz, dzi�, tak by� to uj��? - Nie ca�kiem. On mia� troch� dziwny akcent. By�o w nim co� sztywnego, niemal archaicznego. - Archaicznego? - Tak mi to brzmia�o, tak. Nie potrafi� ci powiedzie�, dlaczego. By�o w nim co� formalnego i staro�wieckiego, co�, no... - Archaicznego - powt�rzy� Hedley. Nagle w jego oczach pojawi�y si� �zy. Nie pami�tam, �ebym kiedykolwiek widzia� go p�acz�cego. - Maj� tam - powiedzia� dzieciak, kt�ry przywi�z� mnie z lotniska - maszyn�, kt�ra pozwala im rozmawia� z umar�ymi. - Joe? - zapyta�em. - Joe, na mi�o�� Bosk�, o co w tym wszystkim chodzi? * * * Tego wieczoru, w szykownej restauracji na szykownej, cichej uliczce w La Jolla, uliczce eleganckich sklep�w i drzew o l�ni�cych li�ciach, zjedli�my kolacj� tylko we dw�ch - po raz pierwszy od bardzo d�ugiego czasu jedli�my kolacj� tak� jak ta. Ostatnio widywali�my si� raz, najwy�ej dwa razy do roku i Joe, kt�ry niemal zawsze albo w�a�nie si� rozwi�d�, albo w�a�nie mia� �eni�, przyprowadza� na og� ze sob� sw� ostatni� zdobycz, t� jedn� jedyn�, kt�ra ostatecznie mia�a wprowadzi� �ad i porz�dek i inne tego rodzaju rzeczy w jego burzliwe �ycie prywatne. A poniewa� Joe musi zawsze pokaza� tej nowej, jaki to z niego wspania�y cz�owiek, przy takich okazjach odstawia niezmiennie cyrk: dla kobiety, dla mnie, dla kelnerki, dla ludzi przy s�siednich stolikach. Celem jego dowcip�w bywam na og� ja. w por�wnaniu z Hedleyem jestem bowiem bardzo stateczny i przyzwoity i od osiemnastu lat �onaty z jedn� i t� sam� kobiet�, i to, jak na razie, moje pierwsze ma��e�stwo, a Joe bawi si� cz�sto i najwyra�niej daj�c mi do zrozumienia, �e jest w tym co� z�ego. Nie widuj� go nigdy dwa razy z t� sam� kobiet�, wyj�wszy te, z kt�rymi si� akurat o�eni�. Ale dzisiaj wszystko odby�o si� inaczej. Joe by� sam, rozmowa by�a �ciszona, ciep�a i smutna; rozmawiali�my g��wnie o latach, kt�re sp�dzili�my razem, o tym, jak si� wspaniale bawili�my, o �alu, jaki Joe czuje wtedy, gdy przez d�u�szy czas si� nie widujemy. M�wi� w�a�ciwie tylko on i nie by�o w tym nic dziwnego. Ale g��wnie tak sobie paplali�my. Za�atwili�my trzy czwarte butelki jedwabistego Cabernet, nim Joe zdoby� si� na to, by porozmawia� o zasadach eksperymentu. Nie chcia�em go pogania�. - To by� najczystszy, g�upi przypadek - powiedzia�. - Wiesz, jak ze znalezieniem czego�, czego si� wcale nie szuka. Pr�bowali�my si� upora� z kilkoma problemami w transmisjach radiowych ze stacji przeka�nikowej Icarusa - tej, kt�r� Francuzi i Japonce umie�cili na orbicie oko�os�onecznej wewn�trz orbity Merkurego. Bawili�my si� tym i bawili�my si� owym, wysy�aj�c wyb�r sygna��w testuj�cych na mn�stwie r�nych cz�stotliwo�ci, kiedy znik�d dotar� do nas glos. G�os m�czyzny. M�wi�cego dziwnym j�zykiem. Okaza�o si�, �e to angielski z czas�w Chaucera*.[*Chaucer Geoffrey (ok. 1343- 1400) - najwybitniejszy poeta i pisarz �redniowiecznej Anglii] - Jaki� akademicki wyg�up? - podsun��em. Joe wygl�da� na rozdra�nionego. - Nie s�dz� - powiedzia�. - Ale daj mi to sko�czy�, Mike, dobrze? Dobrze? Wy�ama� sobie palce i poprawi� w�ze� krawata. - S�uchali�my tego faceta i w ko�cu domy�lili�my si� niewielkiej cz�ci tego, co m�wi, i wezwali�my studenta ostatniego roku z UCSD, kt�ry to potwierdzi� - trzynastowieczny angielski - co ca�kowicie zbi�o nas z n�g. Joe poci�gn�� si� za uszy i jeszcze raz poprawi� krawat. W jego oczach pojawi� si� jaki� szale�czy b�ysk. - Nim w og�le zacz�li�my pojmowa�, z czym mamy do czynienia, Anglik wy��czy� si�, us�yszeli�my za to jak�� kobiet� przemawiaj�c� w �redniowiecznej francuszczy�nie. Jakby�my odbierali Joann� d�Arc, rozumiesz? Nie �ebym si� upiera�, �e to w�a�nie ona. Mieli�my j� na linii przez p� godziny, minutka tu, minutka tam, z ca�� kup� g�wnianych interferencji, a p�niej przyszed� wybuch na S�o�cu, kt�ry przerwa� po��czenie, i kiedy dostroili�my si� znowu, odebrali�my kr�tk� eksplozj� czego�, co okaza�o si� arabskim, p�niej kto� inny m�wi� po staroangielsku a� wreszcie, w zesz�ym tygodniu, otrzymali�my to absolutnie niezrozumia�e co�, w czym Malmstrom domy�li� si� mongolskiego, co sam teraz potwierdzi�e�. Mongo� zosta� na ��czach d�u�ej ni� wszyscy inni razem wzi�ci. - Nalej mi jeszcze wina - powiedzia�em. - Nie mam do ciebie pretensji. My te� dostali�my fio�a. Najlepiej, jak potrafili�my, wyja�nili�my to sobie w ten spos�b, �e nasze transmisje przechodz� przez S�o�ce, kt�re, jak zapewne wiesz, chocia� jeste� specjalist� od historii Chin, a nie fizyki, jest miejscem, gdzie niesamowita koncentracja masy wywiera niezwyk�y nacisk na tkank� kontinuum - i jaki� rodzaj si� relatywistycznych zwichrowuje je, czort wie jak, ale tak, �e pole s�oneczne skr�ca nasze sygna�y, B�g wie gdzie, a w efekcie dostajemy telefoniczne po��czenie ze �redniowieczem. Je�li brzmi to dla ciebie jak be�kot, to potrafisz sobie chyba wyobrazi�, jak brzmia�o dla nas. Hedley m�wi�, nie podnosz�c g�owy i przesuwaj�c pracowicie eleganckie sztu�ce z jednej strony talerza na drug�. -1 widzisz teraz, co jest z tym przekazem? To �aden pieprzony �art. Cholera, mamy przekaz, tylko wygl�da na to, �e ten akurat mo�e by� prawdziwy! - Rozumiem - powiedzia�em. - W kt�rym� momencie b�dziesz musia� zatelefonowa� do ministra obrony i powiedzie� mu: �Wie pan co, dzi�ki transmisjom z Icarusa mamy telefoniczn� ��czno�� z Joann� d�Arc�. A wtedy zamkn� ci to twoje laboratorium i wy�l� ci� gdzie�, gdzie kto� b�dzie ci m�g� przewentylowa� g�ow�. Joe spojrza� na mnie. Jego nozdrza drga�y pogardliwie. - Bzdura. Kompletna bzdura. Nigdy nie mia�e� zmys�u dramatycznego, co Mike? Sensacyjny gest, kt�ry zwala wszystkich z n�g? Nie, oczywi�cie, to nie ty. S�uchaj, Mike. Je�li m�g�bym do nich p�j�� i powiedzie�: �Mo�emy rozmawia� z umar�ymi i mo�emy tego dowie��, to oni ch�tnie ca�owaliby nas nawet w dup�. Czy ty nie rozumiesz, jaka by to by�a sensacja; z tych cholernych rz�dowych laboratori�w wysz�o wreszcie co�, co zwykli ludzie mog� poj�� i powita� wiwatami. Telefon do przesz�o�ci! Sam George Washington rozmawia z prezydentem i Pierwsz� Dam� Ameryki! Abe Lincoln! Sensacja wprost z National Equirer, nie?; tylko tym razem prawdziwa! Wszyscy zostaliby�my bohaterami. Haczyk w tym, �e to musi by� prawdziwe. Nie musimy zna� racjonalnego wyja�nienia, przynajmniej nie od razu. Wystarczy, �eby dzia�a�o. Chryste, 99 procent ludzi nie wie nawet, dlaczego �ar�wka �wieci po przekr�ceniu kontaktu! Musimy po prostu odkry�, co tu naprawd� mamy, musimy to przynajmniej zrozumie� i by� pewni siebie na 200 procent. A p�niej mo�emy wszystko przedstawi� Waszyngtonowi i powiedzie�: �Macie, to w�a�nie zrobili�my, to si� w�a�nie zdarzy�o i nie nasza wina, je�li wydaje si� zwariowane�. Ale musimy zachowa� ca�kowit� tajemnic�, dop�ki nie zrozumiemy, w co wdepn�li�my, i nie b�dziemy potrafili wyt�umaczy� im tego ca�kiem pewnie. Je�li zrobimy to dobrze, jeste�my pieprzonymi kr�lami �wiata. Nobla dostaniemy ot tak, na pocz�tek. Teraz pojmujesz? - Mo�e powinni�my zam�wi� jeszcze jedn� butelk� wina? - powiedzia�em. Wr�cili�my do laboratorium o p�nocy. Szed�em za Joem w�r�d labiryntu mrocznych sal, z�owrogich, bo wype�nionych �wiec�cymi w ciemno�ciach, tajemniczymi urz�dzeniami. Z dziesi�ciu ludzi tu jeszcze pracowa�o. U�miechali si� blado do Hedleya, jakby nie by�o nic dziwnego w tym, �e wraca do laboratorium o tej godzinie. - Czy tu nikt nie sypia? - zapyta�em. - �yjemy w �wiecie dwudziestoczterogodzinnego obiegu informacji - odpar� Joe. - W pasmo Icarusa wejdziemy zn�w za 43 minuty. Chcesz pos�ucha� wcze�niejszych nagra�? Dotkn�� przycisku i z niewidocznych g�o�nik�w us�yszeli�my trzaski, gulgot, a p�niej g�os m�odej kobiety, silny i nieco ochryp�y, strzelaj�cy kr�tkimi seriami w j�zyku, kt�ry sprawia� wra�enie dziwnej, melodyjnej francuszczyzny, dla mnie kompletnie niezrozumia�ej. - Ma straszny akcent - powiedzia�em. - Co ona m�wi? - Przerwy s� zbyt cz�ste, �eby z�o�y� z tego sensown� ca�o��. G��wnie si� modli. Niech �yje kr�l, niech B�g wzmocni jego rami�, co� w tym gu�cie. Z tego, co wiemy, to doskonale mo�e by� Joanna d�Arc. Od �adnego z nich nie odebrali�my wi�cej ni� kilku minut sp�jnego werbalnego przekazu, na og� by�o tego znacznie mniej. Mongo� jest wyj�tkiem. Nadaje bez przerwy. Tak, jakby nie chcia� od�o�y� s�uchawki telefonu. - A czy to naprawd� telefon? Czy tam mog� us�ysze� to, co my m�wimy tutaj? - Nie wiemy, bo nie byli�my jeszcze w stanie z�o�y� do kupy tego, co m�wili, a kiedy ju� ich rozszyfrowali�my, by�o po kontakcie. Ale to musi by� kontakt dwustronny. Musz� co� od nas odbiera�, poniewa� skupiamy jako� ich uwag� i sk�aniamy do m�wienia do nas. - Odbieraj� wasze sygna�y bez he�mu? - He�m potrzebny jest tylko tobie. Rzeczywisty sygna� Icarusa jest cyfrowy. He�m to po��czenie mi�dzy naszym komputerem i twoimi uszami. - W �redniowieczu ludzie te� nie mieli cyfrowych komputer�w, Joe. Mi�sie� na policzku zacz�� mu drga�. - Nie, nie mieli - powiedzia�. - Dla nich to musi by� g�os wprost z nieba. Albo z g�owy. Ale s�ysz� nas. - Jak? - A czy ja wiem? Chcesz, �eby to mia�o sens, Mike? Nic tu nie ma sensu. Pozw�l, �e dam ci przyk�ad. Rozmawia�e� z Mongo�em, prawda? Zapyta�e� go o co�, a on ci odpowiedzia�? - Tak. Ale... - Daj mi sko�czy�. O co go zapyta�e�? - Powiedzia�, �e ojciec gdzie� go wys�a�. Zapyta�em gdzie, a on powiedzia�: �Nad wod�. Odwiedzi� starszego brata�. - Odpowiedzia� ci od razu? - Tak. - C�, to absolutnie niemo�liwe. Icarus znajduje si� 150 milion�w kilometr�w st�d. W transmisji radiowej musi by� co� jak o�miominutowe op�nienie. Kapujesz? Pytasz go o co� i osiem minut trwa, nim sygna� dotrze do Icarusa, i kolejne osiem, nim otrzymasz odpowied�. Pewne jak nic, �e nie mo�esz z nim rozmawia� w czasie rzeczywistym. A m�wi�e�, �e rozmawia�e�. - Mog�o mi si� wydawa�. By� mo�e tylko dzi�ki przypadkowej zbie�no�ci to, o co zapyta�em, i to, co powiedzia� mi po chwili, u�o�y�o si� we wz�r: pytanie - odpowied�. - Mo�e. A mo�e jaki� skr�t w czasie, przez kt�ry nadajemy, zjada nam tak�e op�nienie w transmisji. M�wi� ci, nic tu nie ma sensu. Ale w taki czy inny spos�b nasz sygna� do nich dociera i niesie sp�jny zesp� informacji. Nie wiem, jak to si� dzieje. Ale si� dzieje. Jak raz zaczniesz robi� co� niemo�liwego, to wszystko mo�e by� prawd�. Wi�c czemu nasze g�osy nie mog�yby dociera� do nich wprost z powietrza? Hedley roze�mia� si� nerwowo. A mo�e zakaszla� - pomy�la�em. - Sprawa w tym - m�wi� dalej - �e Mongo� zajmuje lini� d�u�ej ni� wszyscy inni, wi�c z tob� tutaj mamy szans� przeprowadzi� z nim jak�� prawdziw� rozmow�. M�wisz jego j�zykiem. Mo�esz potwierdzi� nam prawdziwo�� tej ca�ej pieprzonej groteski, rozumiesz? Mo�esz przeprowadzi� najpowa�niejsz� w �wiecie rozmow� z jakim� facetem, kt�ry �y� sze��set lat temu; dowiedzie� si�, gdzie naprawd� jest i co o tym wszystkim my�li - i opowiedzie� nam o tym. Zerkn��em na wisz�cy na �cianie zegar. Wp� do pierwszej. Nie mog�em sobie przypomnie�, kiedy po raz ostatni nie by�em jeszcze w ��ku o tej godzinie. �yj� mi�ym, spokojnym, ustabilizowanym �yciem, od trzynastu lat profesor zwyczajny, Uniwersytet Waszyngto�ski, Wydzia� Sinologii. - Jeste�my ju� prawie gotowi do odbioru sygna�u - powiedzia� Hedley. - Zak�adaj he�m. Za�o�y�em he�m. Pomy�la�em o tym male�kim satelicie komunikacyjnym, z wysi�kiem obiegaj�cym S�o�ce, zanurzonym w niepoj�tym �arze i nieogarnionych falach twardego promieniowania i przetrzymuj�cym to jako�; w�a�nie teraz wynurzaj�cym si� zza S�o�ca i przekazuj�cym elektroniczne nonsensy z dalekiej przesz�o�ci wprost do mej g�owy. Us�ysza�em trzaski i zgrzyty. Nagle ze zgie�ku, mroku i z nocy d�wi�ku wydoby� si� g�os Mongo�a, czysty i r�wny: - Gdzie jeste�, g�osie, ty? Przem�w do mnie. - Jestem - odpowiedzia�em. - Czy mnie s�yszysz? Aaauaa jaarzzz zhiiii Mongo� odezwa� si�: - G�osie, czym jeste�? Jeste� �miertelnym, czy ksi�ciem pana? Zmaga�em si� z tymi zagadkowymi s�owami. Ca�kiem dobrze znam cha�chaski, chocia� nigdy nie mia�em wielu okazji, �eby w nim m�wi�. Ale tu problemem by� kontekst. - Kt�rym panem? - spyta�em w ko�cu. - Jakim ksi�ciem? - Jest tylko jeden Pan - odpowiedzia� Mongo�. Powiedzia� to z niesamowit� si�� i pewno�ci�, wk�adaj�c niezwyk�� moc w ka�d� sylab�; du�� liter� rozpoznawa�o si� wyra�nie z jego tonu. - Jestem Jego s�ug�. Jego ksi���tami s� angeloi. Czy jeste� angelos, g�osie? Angeloi? To greckie s�owo. Mongo� pytaj�cy mnie, czy jestem anio�em bo�ym? - Nie jestem anio�em, nie - powiedzia�em. - Wi�c jak mo�esz tak do mnie przemawia�? - To rodzaj... - przerwa�em. Nie zna�em cha�chaskiego s�owa na oznaczenie cudu. Po chwili m�wi�em dalej: - To �aska niebios wysokich. M�wi� do ciebie z bardzo daleka. - Z jak daleka? - Powiedz mi, gdzie jeste�? Skr��aaauuu ����iiii - Powt�rz. Gdzie jeste�? - Nova Roma. Konstantynopolis. Mrugn��em ze zdumienia. - Bizancjum? - Tak, Bizancjum. - Jestem bardzo daleko st�d. - Jak daleko! - powiedzia� gwa�townie Mongo�. - Wiele dni jazdy. Wiele, wiele. - zawaha�em si�. - Powiedz mi, kt�ry rok jest tam, gdzie jeste�? W�sziii blzzzz jjjiiiii - Co on ci m�wi? - zapyta� Hedley. Uciszy�em go w�ciek�ym machaniem. - Rok - powt�rzy�em. - Powiedz mi, kt�ry to rok? - Wszyscy znaj� rok, g�osie - powiedzia� Mongo� z pogard�. - Powiedz mi. - Jest rok 1187 od narodzin naszego Zbawiciela. Dosta�em dreszczy. Zbawiciela? Coraz to dziwaczniejsze - pomy�la�em. Mongo�, chrze�cijanin? Z Bizancjum? Rozmawiaj�cy ze mn� przez kosmiczny telefon wprost z dwunastego stulecia? Pok�j wok� mnie przybra� mglisty, nierealny wygl�d. Bola�y mnie �okcie i co� pulsowa�o mi nad lewym policzkiem. Mia�em za sob� d�ugi dzie�. By�em zmordowany. Zaczyna�em odczuwa� ten rodzaj zm�czenia, kiedy topi� si� �ciany i mi�kn� ko�ci. Joe ta�czy� w k�ko naprzeciw mnie, jak kto� ci�ko gn�biony atakami choroby �w. Wita. - Jak masz na imi�? - zapyta�em. - Jestem Petrios Alexios. - Czemu m�wisz po cha�chasku, je�li jeste� Grekiem? D�uga cisza, kt�rej nie przerywa�y nawet pot�pie�cze j�ki zak��ce�. - Nie jestem Grekiem - przysz�a wreszcie odpowied�. - Urodzi�em si� cha�chaskim Mongo�em, lecz od jedenastego roku �ycia dorasta�em jako chrze�cijanin w�r�d chrze�cijan. Ojciec wys�a� mnie nad wod� i zosta�em wzi�ty do niewoli. Nazywa�em si� Temud�yn. Mam teraz dwadzie�cia lat i znam Zbawiciela. Zaczerpn��em gwa�townie powietrza i z�apa�em si� za gard�o, jakby przebi�a mi je lec�ca z ciemno�ci w��cznia. - Temud�yn - powiedzia�em, z trudem wymawiaj�c to imi�. - Moim ojcem by� Jesugei, w�dz. - Temud�yn - powt�rzy�em. - Syn Jesugei. Potrz�sn��em g�ow�. Aaachhhh blzzzp ��zhiii I nagle nie by�o ju� �adnych zak��ce�, nie by�o g�osu, tylko milcz�cy po�wist ciszy. - Dobrze si� czujesz? - zapyta� Hedley. - Chyba straci�em kontakt. - Tak. W�a�nie zosta� przerwany. Wygl�dasz, jakby� mia� zwarcie m�zgu. Zdj��em he�m. R�ce mi si� trz�s�y. - Wiesz - powiedzia�em - mo�e ta Francuzka to by�a rzeczywi�cie Joanna d�Arc. - Co? Wzruszy�em ramionami. - Naprawd� mog�a by� Joann� - powiedzia�em ze znu�eniem. - Wszystko jest mo�liwe, prawda? - Co ty do diab�a pr�bujesz mi powiedzie�, Mike? - A czemu nie mog�aby to by� Joanna d�Arc? - spyta�em. - S�uchaj, Joe, to wszystko zrobi�o mnie takim wariatem jak ty. Wiesz, czym si� w�a�nie zajmowa�em? Przez ten tw�j pieprzony telefon gada�em z Czyngis-chanem! * * * Zdo�a�em z�apa� par� godzin snu po prostu odmawiaj�c powiedzenia Hedleyowi czegokolwiek, nim nie zdo�am odpocz��. Powiedzia�em to w taki spos�b, �e nie mia� �adnego wyj�cia i wydawa�o mi si�, �e zrozumia� to od razu. W hotelu zanurkowa�em w sen jak o�owiany wieloryb; z nadziej�, �e nie wynurz� si� przed po�udniem, lecz dawny zwyczaj z�apa� mnie i wypchn�� z ch�odnych g��bi o si�dmej, ca�kowicie rozbudzonego i wcale nie mniej zmordowanego. Zadzwoni�em szybko do Seattle, by powiedzie� Elaine, �e mam zamiar zosta� w La Jolla troch� d�u�ej, ni� zamierza�em. Chyba si� zaniepokoi�a - nie dlatego, by podejrzewa�a mnie o jaki� skok w bok, nie mnie przecie� - po prostu wydawa�em si� jej oszo�omiony. �Znasz Joego - powiedzia�em jej - dla niego to �wiat dwudziestoczterogodzinnego obiegu informacji�. I nic wi�cej. Kiedy w p� godziny p�niej wyszed�em z tarasu restauracji, zobaczy�em na parkingu czekaj�c� ju� na mnie niebiesk� furgonetk� z laboratorium. Hedley najwyra�niej spa� w pracy. By� rozczochrany i mia� zaczerwienione oczy, lecz jakim� cudem funkcjonowa� normalnie, biegaj�c w k�ko jak ha�a�liwy szczeniak. - Masz tutaj wydruk z kontaktu z wczorajszej nocy - powiedzia�, gdy tylko wszed�em. - Przykro mi, je�li transkrypcja wydaje si� spaprana. Komputer nie zna mongolskiej ortografii. Wcisn�� mi wydruk do r�ki. - Zerknij na to i sprawd�, czy rzeczywi�cie s�ysza�e� to wszystko, co ci si� wydawa�o, �e s�ysza�e�. Zerkn��em na jeden d�ugi arkusz papieru. Na pierwszy rzut oka wydawa� si� zaczerniony stuprocentowym be�kotem, lecz gdy tylko odkry�em, jak komputer zapisywa� cha�chaskie g�oski, przeczyta�em go z �atwo�ci�. Po chwili, straszliwie wstrz��ni�ty, oderwa�em wzrok od wydruku. - Mia�em nadziej�, �e to wszystko mi si� �ni�o. Ale nie. - Zechcesz mi to wyja�ni�? - Nie potrafi�. Joe skrzywi� si�. - Nie prosz� ci� o g��bok� analiz� egzystencjaln�. Przet�umacz mi to tylko do cholery, dobrze? - Jasne. S�ucha� z czym� w rodzaju napi�tej, gotowej wybuchn�� uwagi, kt�ra, moim zdaniem, maskowa�a mieszanin� niepewno�ci i gotuj�cego si� pod niepewno�ci� podniecenia. Kiedy sko�czy�em, zapyta�: - W porz�dku. I o co chodzi z tym Czyngis-chanem? - Temud�yn to prawdziwe imi� Czyngis-chana. Urodzi� si� oko�o 1167 roku, a jego ojciec, Jesugei, by� pomniejszym wodzem gdzie� w p�nocno-wschodniej Mongolii. Przeciwnicy otruli go, gdy jego syn by� jeszcze ch�opcem, i Temud�yn poszed� na wygnanie, ale ju� w wieku pi�tnastu lat zacz�� tworzy� konfederacj� plemion mongolskich, setek plemion i w ko�cu podbi� wszystko w zasi�gu wzroku. Czyngis-chan oznacza �W�adca Wszech�wiata�. - Wi�c? Nasz Mongo� mieszka w Konstantynopolu. Sam to powiedzia�e�. Jest chrze�cijaninem i u�ywa greckiego imienia i nazwiska. - Jest Temud�ynem, synem Jesugei. Ma dwadzie�cia lat wtedy, gdy Czyngis-chan mia� dwadzie�cia lat. Hedley wygl�da� mi na gotowego do k��tni. - Jaki� inny Temud�yn. Jaki� inny Jesugei. - Pos�uchaj tylko, jak on m�wi. To przera�aj�ce. Je�li nawet nie rozumiesz go ani w z�b, czy nie czujesz tej jego si�y? Gotuj�cego si� w nim gniewu? M�wi cz�owiek, zdolny podbi� ca�e kontynenty! - Czyngis-chan nie by� chrze�cijaninem. Czyngis-chan nie zosta� porwany do Konstantynopola. - Wiem - powiedzia�em. I ku w�asnemu zdumieniu doda�em: - By� mo�e ten tak. - Chryste Wszechmog�cy, a co to ma znaczy�? - Nie jestem pewien. Oczy Hedleya zab�ys�y. - Mia�em nadziej�, �e pomo�esz nam przy rozwi�zywaniu problem�w, Mike. Nie przy ich tworzeniu. - Pozw�l mi to przemy�le� - powiedzia�em, machaj�c mu r�kami przed nosem, jakbym chcia� wszczepi� w niego magicznie troch� cierpliwo�ci. Joe gapi� si� na mnie, og�upia�y i zaskoczony. Bola�y mnie oczy. Co� drepta�o mi po kr�gos�upie w g�r� i w d�. Brak snu pokry� mi m�zg tward� skorup� adrenaliny. Osza�amiaj�co dziwne pomys�y powstawa�y w nim jak gazy w kanalizacji, wypuszczaj�c zdumiewaj�ce b�ble. - Dobrze - powiedzia�em w ko�cu. - Spr�bujemy czego� takiego. Powiedzmy, �e istniej� wszystkie rodzaje mo�liwych �wiat�w. �wiat, w kt�rym jeste� kr�lem Anglii, �wiat, w kt�rym gram na trzeciej bazie u Jankes�w, �wiat, w kt�rym dinozaury nigdy nie wymar�y i w kt�rym na Los Angeles ka�dego lata napadaj� zg�odnia�e tyranozaury. I �wiat, w kt�rym Temud�yn, syn Jesugei, zamiast stworzy� imperium mongolskie, sko�czy� jako chrze�cijanin w dwunastowiecznym Bizancjum. I z tym Temud�ynem rozmawia�em. Ten tw�j zwariowany przekaz przekracza nie tylko lini� czasu, lecz tak�e lini� prawdopodobie�stwa i wy�owili�my jak�� alternatywn� rzeczywisto��, kt�ra... - Nie wierz� w to - powiedzia� Hedley. - Tak naprawd�, to ja te�. Nie na serio. Po prostu tworz� jedn� mo�liw� hipotez�, mog�c� wyja�ni�... - Nie mam na my�li twojej pieprzonej hipotezy. Chodzi o to, �e trudno mi uwierzy�, �e ze wszystkich ludzi w�a�nie ty, m�j stary przyjaciel Mike Michaelson, stoisz tutaj gadaj�c bez sensu i robi�c wszystko, by tajemnicze zjawisko zmieni� w bzdur� - ty, dobry, stary, sta�y i rozs�dny Mike opowiadaj�cy jakie� g�wno o dinozaurach szalej�cych w Los Angeles... - To by� przyk�ad tylko tego... - Och, pieprz� twoje przyk�ady - powiedzia� Hedley. Jego twarz pociemnia�a z goryczy, zmieniaj�cej si� w furi�. Wygl�da�, jakby zaraz mia� si� pop�aka�. - Ten tw�j przyk�ad to absolutna bzdura. Tw�j przyk�ad to g�wno. Czy ty wiesz, cz�owieku, �e gdybym chcia� tu kogo�, kto by mi dostarcza� kretynizm�w tego New Age, nie musia�bym go szuka� a� w Seattle? Alternatywne rzeczywisto�ci! Trzecia baza u Jankes�w! Dziewczyna w laboratoryjnym fartuchu pojawi�a si� znik�d i oznajmi�a: - Mamy potwierdzenie sygna�u odbioru, doktorze Hedley. - Z�api� najbli�szy samolot na p�noc, dobrze? - powiedzia�em. Joe zaczerwieni� si� i zacz�� robi� ten sw�j numer z ropuch�, a jego grdyka skaka�a, jakby chcia�a wyrwa� si� z klatki. - Nie mia�em zamiaru pomiesza� ci w g�owie - m�wi�em dalej. - Przepraszam, je�li to zrobi�em. Zapomnij o wszystkim, co m�wi�em. Mam nadziej�, �e na co� ci si� przynajmniej przyda�em. Joe zmi�k�. Pozna�em to po jego oczach. - Jestem taki cholernie zm�czony. Mike. - Wiem. - Nie chcia�em powiedzie� ci tego wszystkiego. - Ja si� nie obrazi�em, Joe. - Ale mam k�opot z przyj�ciem tego twojego pomys�u o alternatywnych rzeczywisto�ciach. Czy ty sobie my�lisz, �e �atwo mi by�o uwierzy�, �e to, co tutaj robimy, to rozmowa z lud�mi z przesz�o�ci? Ale jako� mi si� uda�o, cho� to niesamowite. A teraz ty m�wisz mi co� jeszcze dziwaczniejszego; tego ju� za wiele. Za wiele, kurwa! To gwa�ci moje poczucie tego, co w�a�ciwe, mo�liwe i prawdopodobne. Wiesz, co to jest brzytwa Ockhama, Mike? Stary, �redniowieczny aksjomat: �Nie mn� byt�w ponad potrzeb�. Przyjmij najprostszy. Tutaj nawet ten najprostszy jest szalony. Posuwasz si� za daleko. - Pos�uchaj - powiedzia�em - czy m�g�by� znale�� kogo�, kto odwi�z�by mnie do hotelu... - Nie. - Nie? - Daj mi chwil� pomy�le�. To nie jest niemo�liwe tylko dlatego, �e nie ma sensu, prawda? Je�li mamy jedn� niemo�liw� rzecz, to mo�emy mie� ich dwie albo sze��, albo szesna�cie. Prawda? Prawda? - m�wi� Joe. Jego oczy by�y jak dwie czarne dziury z b�yszcz�cymi na ich dnie gwiazdami. - Do diab�a, nie doszli�my jeszcze do punktu, w kt�rym mogliby�my si� martwi� o wyja�nienia. Najpierw musimy odkry� rzeczy podstawowe. Mike, nie chc�, �eby� wyje�d�a�. Chc�, �eby� tu zosta�. - Co? - Nie odje�d�aj. Prosz�. Ci�gle potrzebuj� kogo�, �eby dla mnie pogada� z Mongo�em. Nie odje�d�aj. Prosz�, Mike. Prosz�! * * * - Czasy - powiedzia� mi Temud�yn - s� bardzo z�e. Niewierni pod wodz� Saladyna wymietli wojska krzy�owc�w z Ziemi �wi�tej, nawet Jerozolima wpad�a w r�ce muzu�man�w. T� strat� op�akuj� chrze�cijanie na ca�ym �wiecie - m�wi� Temud�yn. Samemu Bizancjum - gdzie by� on kapitanem gwardii w prywatnej armii ksi�cia nazywaj�cego si� Teodore Lascaris - B�g jakby odm�wi� swej �aski. Wielkie cesarstwo przechodzi�o trudny okres. W ci�gu ostatnich czterech lat powstania obali�y dw�ch cesarzy, a trzeci jest s�aby i bezwolny. Prowincje - W�gier, Cypru, Serbii i Bu�garii burzy�y si� wszystkie. Normanowie z Sycylii zagarniali kawa�ki bizantyjskiej Grecji, a z drugiej strony cesarstwa Turcy seld�uccy przebijali si� w jego stron� przez Azj� Mniejsz�. - Nadesz�a godzina wilka - powiedzia� Temud�yn. - Ale miecz Pana zapanuje w ko�cu nad �wiatem. Czysta si�a tego cz�owieka by�a zdumiewaj�ca. Nie wyczuwa�o si� jej w tym, co powiedzia�, chocia� m�wi� rzeczy ostre i gwa�towne, lecz raczej w tym, jak m�wi�. Wyczuwa�em jego si�� po sile ciosu, jaki zadawa� ka�d� sylab�. Temud�yn wystrzeliwa� s�owa niczym z katapulty, a one lecia�y, nios�c w sobie trzaskaj�ce �adunki elektryczne. Rozmowa z nim przypomina�a �ciskanie w r�kach kabli pod napi�ciem. Hedley, skacz�cy po laboratorium i bawi�cy si� jakimi� drobiazgami, co jaki� czas nieruchomia�, by pogapi� si� na mnie z troch� zdumionym, a troch� przera�onym wyrazem oczu, jakby pyta�: �Czy ty naprawd� potrafisz z�o�y� to do kupy?�. U�miecha�em si� do niego. Czu�em si� przedziwnie ch�odny i spokojny. Siedzie� z jakim� elektronicznym czym� na g�owie, pozwala�, by ta przera�aj�ca si�a wali�a w m�zg, dyskutowa� dwunastowieczn� polityk� z niewidzialnym Mongo�em z Bizancjum, plotkowa� z Czyngis-chanem? W porz�dku. I z tym sobie poradz�. Skin��em, �eby podali mi notatnik. �Potrzebny wydruk zarysu historii �wiata w ko�cu XII wieku - nagryzmoli�em, nie przerywaj�c rozmowy z Temud�ynem. - Zw�. historia Bizancjum, krucjaty itp.� - Kr�lowie Anglii i Francji - opowiada� Temud�yn - m�wili o organizacji kolejnej wyprawy krzy�owej, ale akurat teraz walczyli ze sob�, co bardzo utrudnia�o wzajemne porozumienie. Po pot�nym cesarzu Niemiec, Fryderyku Barbarossie, tak�e spodziewano si�, �e we�mie krzy�, ale jego krucjata - m�wi� Temud�yn - mo�e oznacza� wi�cej k�opot�w dla Bizancjum ni� dla Saracen�w, poniewa� Fryderyk jest przyjacielem nieprzyjaci� Bizancjum w zbuntowanych prowincjach, a w drodze do Ziemi �wi�tej musia�by przej�� przez te w�a�nie prowincje. - To niebezpieczne czasy - zgodzi�em si� z nim. I nagle odczu�em napi�cie. Wyczerpywa� mnie wysi�ek rozumienia wyg�aszanej w tempie karabinu maszynowego opowie�ci Temud�yna, m�wi�cego po mongolsku z akcentem, kt�ry bra�em za bizantyjski, i przyprawiaj�cego ka�de zdanie imionami cesarzy, ksi���t, a nawet nazwami narod�w, kt�rych w og�le nie zna�em. I musia�em opiera� si� tej jego pot�nej sile - uderza�a jak lawina - a za ni� kry� si� gniew; ch�oszcz�ca jak biczem wymowa, wydaj�ca si� najcie�sz� zapor� dla jakiej� nienazwanej, wewn�trznej w�ciek�o�ci, furii, frustracji. Trudno jest czu� si� swobodnie w towarzystwie kogo�, kto wrze w ten spos�b. Nagle zamarzy�em, �eby p�j�� gdzie� i po prostu si� po�o�y�. Lecz kto� po�o�y� przede mn� karty wydruk�w, ciasno zapisane kolumny tekstu z Encyclopaedia Britannica. Przed moimi oczami pojawi�y si� imiona: Henryk II, Barbarossa, Stefan Nemanya, Izaak II Angelos, Guy z Jerozolimy, Ryszard Lwie Serce i nazwy: Antiochia, Trypolis, Tessaloniki, Wenecja. Skin��em g�ow� w podzi�kowaniu i odsun��em od siebie papiery. Bardzo ostro�nie zapyta�em Temud�yna o Mongoli�. Okaza�o si�, �e o Mongolii nie wie prawie nic. Nie mia� z ni� �adnego kontaktu od czasu, gdy w wieku jedenastu lat bizantyjscy handlarze porwali go i zabrali do Konstantynopola. Jego ojczyzna, jego ojciec i bracia, jego dziewczyna, z kt�r� zosta� zar�czony jako dziecko - oni wszyscy byli dla niego ju� tylko duchami, dalekimi i zapomnianymi. Lecz w samotno�ci swej duszy nadal m�wi� po cha�chasku. Tylko to mu zosta�o. Wiedzia�em, �e w 1187 roku Temud�yn, kt�ry stanie si� Czyngis-chanem, uczyni� si� ju� w�adc� po�owy Mongolii. Jego s�awa powinna by�a dotrze� do kosmopolitycznego Bizancjum. Jak ten Temud�yn m�g� by� nie�wiadom jego istnienia? C�, znalaz�em jedno wyja�nienie. Ale Joe ju� je odrzuci�. Nawet dla mnie brzmia�o nieco zbyt szale�czo. - Chcesz czego� mocniejszego? - zapyta� Hedley. - Czego� uspokajaj�cego? Aspiryny? Potrz�sn��em g�ow�. - W porz�dku - mrukn��em do niego, a Temud�yna zapyta�em: - Masz �on�? Dzieci? - Przysi�g�em nie �eni� si�, dop�ki Jezus zn�w nie b�dzie rz�dzi� sw� ziemi�. - A wi�c we�miesz udzia� w nast�pnej krucjacie? Odpowied�, kt�rej mi udzieli�, znik�a w trzasku zak��ce�. Aaaauu szszmkkhh tzzzzyyysz A p�niej przed�u�aj�ca si� w niesko�czono�� cisza. - Teraz bym si� napi� - powiedzia�em. - Szkockiej. Na laboratoryjnym zegarze by�a dziesi�ta rano. Ja czu�em si� jak o p�nocy. Min�a godzina. Sygna� nie wr�ci�. - Ty naprawd� my�lisz, �e to Czyngis-chan? - zapyta� Hedley. - My�l�, �e m�g�by nim by�. - W jakim� alternatywnym �wiecie? Odpowiedzia�em bardzo ostro�nie: - Nie chc� ci� a� tak znowu zdenerwowa�, Joe. - Nie zdenerwujesz. Czemu, do diab�a, nie mia�bym wierzy�, �e dostroili�my si� do jakiej� r�wnoleg�ej rzeczywisto�ci? To bzdura nie wi�ksza ni� ca�a reszta. Powiedz mi tylko jedno: czy to, co on m�wi, daje si� jako� pogodzi� z Czyngis-chanem? - To samo imi�. Ten sam wiek. I dzieci�stwo do momentu, kiedy wpad� na jak�� bizantyjsk� karawan� handlow�, kt�ra zabra�a go ze sob� do Konstantynopola. Potrafi� nawet wyobrazi� sobie, jak walczy�. Ale od tego momentu jego �ycie musia�o potoczy� si� zupe�nie inn� drog�. Od linii naszego �wiata oddzieli�a si� linia �wiata zupe�nie innego. A w tym �wiecie, zamiast sta� si� Czyngis-chanem, Temud�yn dorasta� jako Petros Alexios z prywatnej gwardii ksi�cia Teodora Lascarisa. - I on nie ma poj�cia, kim m�g�by by�? - A niby jakim cudem? Nawet o tym nie �ni. Urodzi� si� w innym �wiecie, w kt�rym nie mia�o nawet by� Czyngis-chana. Znasz ten wiersz: Narodziny s� tylko snem i zapomnieniem. Dusza, co si� w nas budzi jako gwiazda �ywa, Gdzie indziej przedtem zapad�a si� w czasie. Ona z daleka przybywa Nie w ca�kowitym zapomnieniu I nie w zupe�nym obna�eniu. Ze smug� chwa�y biegnie nasza droga Z domu naszego, od Boga - Bardzo pi�kne. Czy to Yeats? - zapyta� Hedley. - Wordsworth - powiedzia�em. - Kiedy zn�w z�apiemy sygna�? - Za godzin�, za dwie, za trzy? Trudno przewidzie�. Mo�esz si� zdrzemn��, obudzimy ci�, kiedy nadejdzie. - Nie jestem �pi�cy. - Wygl�dasz na mocno z�achanego - powiedzia� Joe. Nie zamierza�em sprawi� mu tej satysfakcji. - Wszystko w porz�dku. B�d� spa� przez tydzie�, p�niej. A co, je�li ju� nie z�apiemy Temud�yna? - Przypuszczam, �e taka mo�liwo�� istnieje zawsze. Ju� i tak mieli�my go na linii pi�� razy d�u�ej ni� wszystkich innych razem wzi�tych. - To bardzo stanowczy cz�owiek - powiedzia�em. - Powinien by� stanowczy. To przecie� jaki� pieprzony Czyngis-chan! - Z�ap go jeszcze raz. Nie chc� go teraz straci�. Chc� z nim jeszcze porozmawia�. * * * Ranek przeszed� w popo�udnie. Podczas oczekiwania dwukrotnie dzwoni�em do Elaine i d�ugo sta�em przy oknie, patrz�c na cienie nadchodz�cego, zimowego wieczoru padaj�cego na hibiskus i bugenwill�. Przygarbi�em si� i pr�bowa�em �ci�gn�� sygna� oszustwem w�asnego cia�a. Rozwa�anie mo�liwo�ci, �e ju� nigdy wi�cej nie pos�ucham Temud�yna, sprawi�o, �e poczu�em si� dziwnie samotnie. Czu�em ju�, jak pomi�dzy mn� a tym dziwnym, pozbawionym cia�a, dobiegaj�cym z trzask�w nocy g�osem powstaje jaka� delikatna wi�. Gdzie� p�nym popo�udniem pomy�la�em, �e zaczynam rozumie�, dlaczego Temud�yn jest taki gniewny, i ju� wiedzia�em, co chcia�bym mu o tym powiedzie�. Mo�e jednak powiniene� si� przespa� - powiedzia�em do siebie. Wp� do pi�tej kto� przyszed� do mnie z wiadomo�ci�, �e Mongo� zn�w jest na linii. Zak��cenia by�y straszne. Lecz nagle, wysoko ponad trzaski, wzbi� si� Temud�yn z ca�� swoj� si��. Us�ysza�em, jak m�wi: - Musimy odzyska� Ziemi� �wi�t�! Nie zasn�, p�ki jest w r�kach niewiernych. Wzi��em g��boki oddech. I w zdumieniu patrzy�em, jak przygotowuj� si�, by zrobi� co�, czego nie zrobi�em nigdy przedtem. - A wi�c musisz odzyska� j� sam - powiedzia�em pewnie. - Ja? - Pos�uchaj mnie, Temud�ynie. Pomy�l o innym �wiecie, odleg�ym od naszego. W tamtym �wiecie te� jest Temud�yn. Nikt nie mo�e mu si� oprze�. Jego bracia padaj� przed nim na twarz. Wszyscy Mongo�owie na ca�ym �wiecie padaj� przed nim na twarz. Jego synowie s� jak wilki. Naje�d�aj� wszystkie krainy i nikt nie mo�e si� im oprze�. Ten Temud�yn jest panem ca�ej Mongolii. Jest Wielkim Chanem, jest Czyngis-chanem, jest W�adc� Wszech�wiata. Zapad�a cisza. Po chwili Temud�yn zapyta�: - I c� mi z tego? - Jest tob�, Temud�ynie. Ty jeste� Czyngis-chanem. Zn�w cisza, d�u�sza, przerywana straszliwymi skrzekami mi�dzyplanetarnych zak��ce�. - Nie mam syn�w i nie widzia�em Mongolii od lat; nawet o niej nie my�la�em. O czym ty m�wisz? - O tym, �e mo�esz w tym �wiecie by� tak wielki jak ten drugi Temud�yn w swoim. - Jestem Bizantyjczykiem. Jestem chrze�cijaninem. Mongolia nic dla mnie nie znaczy. Dlaczego mia�bym chcie� zosta� w�adc� tego dzikiego kraju? - Nie m�wi� o Mongolii. Jeste� Bizantyjczykiem, to prawda. Jeste� chrze�cijaninem. Ale urodzi�e� si�, by dowodzi�, walczy� i podbija�. Co robisz ty, kapitan czyjej� gwardii pa�acowej? Marnujesz tylko �ycie i wiesz o tym, i to doprowadza ci� do szale�stwa. Powiniene� mie� swoje w�asne armie. Powiniene� zanie�� krzy� do Jerozolimy. - Wodzowie nowej krucjaty to sk��ceni ze sob� durnie. Ta wojna sko�czy si� nieszcz�ciem. - By� mo�e nie. Krucjaty Fryderyka Barbarossy nikt nie zdo�a powstrzyma�. - Barbarossa zaatakuje Bizancjum, a nie muzu�man�w. Wszyscy o tym wiedz�. - Nie - powiedzia�em. Wewn�trzna si�a Temud�yna ros�a i ros�a, niczym wichura przeradzaj�ca si� w huragan. P�ywa�em w pocie, teraz, i by�em zaledwie �wiadom tego, �e inni patrz� na mnie tak, jakbym straci� zmys�y. Ogarn�o mnie dziwne o�ywienie i rado�nie poszed�em na ca�ego: - Cesarz Isaak Angelos dojdzie do porozumienia z Barbarossa. Niemcy przejd� przez Bizancjum i pomaszeruj� do Ziemi �wi�tej. Lecz tam Barbarossa umrze, a armia p�jdzie w rozsypk�... chyba �e ty tam b�dziesz, po jego prawej r�ce, przejmuj�c dow�dztwo, gdy zabraknie cesarza i prowadz�c �o�nierzy na Jerozolim�. Ty, niezwyci�ony Czyngis-chan. Zn�w zapad�a cisza, tym razem tak d�uga, �e ba�em si�, �e kontakt zosta� zerwany. Lecz Temud�yn wr�ci�. - Czy wy�lesz �o�nierzy, by walczyli u mego boku? - Tego nie mog� zrobi�. - W twej mocy le�y, by ich wys�a�, wiem - powiedzia� Temud�yn. - M�wisz do mnie z powietrza. Wiem, �e jeste� anio�em, chyba �e jeste� demonem. Je�li jeste� demonem, przywo�uj� imi� Christosa Pantokratora, zgi�, przepadnij. Lecz je�li jeste� anio�em, mo�esz da� mi pomoc. Ze�lij j� i powiod� twych �o�nierzy do zwyci�stwa. Odbior� Ziemi� �wi�t� z r�k niewiernych. Stworz� Cesarstwo Chrystusa na Ziemi i przywiod� rzeczy do ich ko�ca. Pom� mi. Pom�. - Zrobi�em wszystko, co mog�em. Reszt� musisz zrobi� ty. I zn�w zapad�a cisza. - Tak - powiedzia� w ko�cu Temud�yn. - Rozumiem. Tak, tak. Reszt� musz� zrobi� ja. * * * - Bo�e, wygl�dasz dziwnie - powiedzia� Joe Hedley, patrz�c na mnie niemal z trwog�. - Nigdy przedtem ci� takim nie widzia�em. Wygl�dasz jak dzikus. - Naprawd�? - zapyta�em. - Musisz by� �miertelnie zm�czony, Mike. Musisz zasypia� na stoj�co. S�uchaj, jed� do hotelu i odpocznij troch�. Zjemy p�n� kolacj�, dobrze? Wtedy wyt�umaczysz mi, o czym tu tyle gadali�cie. Zjemy p�n� kolacj�, dobrze? Teraz odpocznij. Mongo� wy��czy� si� i by� mo�e pojawi si� dopiero jutro rano. - Nie pojawi si� ju� nigdy - powiedzia�em. - Tak my�lisz? - przyjrza� mi si� z bliska. - Hej, dobrze si� czujesz? Te oczy... i twarz... Policzek mu dr�a�. - Gdybym ci� lepiej nie zna�, my�la�bym, �e �pa�e�. - Zmienia�em �wiat. To ci�ka praca. - Zmienia�e� �wiat? - Nie ten �wiat. Tamten. S�uchaj - powiedzia�em ochryple - oni nigdy nie mieli Czyngis-chana, wi�c nigdy nie mieli cesarstwa mongolskiego, wi�c ca�a historia Chin, Rosji, Bliskiego Wschodu i wielu innych miejsc wygl�da zupe�nie inaczej. Aleja napali�em teraz tego Temud�yna na to, �eby zosta� chrze�cija�skim Czyngis-chanem. Takim dobrym sta� si� w Bizancjum chrze�cijaninem, �e zapomnia�, co w nim jest naprawd�, ale ja mu to przypomnia�em. Powiedzia�em mu, jak ci�gle jeszcze mo�e osi�gn�� t� jedyn� rzecz, do kt�rej zosta� stworzony, a on mnie zrozumia�. Odnalaz� swoje prawdziwe ja. P�jdzie walczy� w imi� Jezusa Chrystusa i zbuduje cesarstwo, kt�re po�re pot�g� muzu�man�w na �niadanie, rozwali Bizancjum i Wenecj�, a stamt�d dotrze, B�g wie gdzie. Przed ko�cem Temud�yn podbije prawdopodobnie ca�� Europ�. I ja to zrobi�em. Ja poruszy�em ko�o. On wys�a� mi ca�� sw� energi�, tego ukrytego w nim Czyngis-chana, a ja pomy�la�em, �e najmniejsze co mog� dla niego zrobi�, to odbi� jej troch� i zwr�ci� mu, i powiedzie�: �Tu, bierz, to nale�y do ciebie�. - Mike... Sta�em blisko Joego i przyt�acza�em go. Patrzy� na mnie oszo�omiony. - Naprawd� nie pomy�la�e�, �e tyle si� we mnie kryje, co? - powiedzia�em. - Ty sukinsynu. Zawsze my�la�e�, �e jestem wstydliwy jak dziewica, co? Tw�j dobry, trze�wy, sztywny jak kolumna kumpel Mike. Co ty wiesz. Co ty do cholery wiesz! A p�niej roze�mia�em si�. Wygl�da� na tak og�upia�ego, �e musia�em obej�� si� z nim troch� �agodniej. Delikatnie dotkn��em jego ramienia. - Musz� wzi�� prysznic i napi� si�. P�niej pomy�limy o kolacji. John gapi� si� na mnie. - A je�li ty nie zmieni�e� jakiego� innego �wiata, to co? Przypu��my, �e to by� jednak ten �wiat. - Przypu��my, �e by� - powiedzia�em. - B�dziemy si� o to martwi� p�niej, dobrze? Ci�gle musz� wzi�� prysznic.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!