Robert Silverberg Sen i Zapomnienie (A Dream And Aforgeting) Przełożył Krzysztof Sokołowski - Przekaz z zaświatów? - zapytałem. - Na litość Boską, Joe! Ściągnąłeś mnie tu taki kawał drogi z powodu tej pieprzonej bzdury? - To nie jest przekaz - odparł Joe. - Dzieciak, który wiózł mnie z lotniska, powiedział, że masz maszynę rozmawiającą z umarłymi. Rumieniec gniewu wypełzł powoli na twarz Joego. Joe jest drobny, nieduży, ma bardzo błyszczącą skórę i bardzo ostre rysy. Rozdrażniony, nadyma się jak ropucha. - Nie powinien był tego mówić. - To tym się tu zajmujesz. Eksperymentujesz z przekazami? - Zapomnij o tym gównianym słowie, dobrze, Mike? - w głosie Joego brzmiała niecierpliwość i poirytowanie, oczy jednak drżały mu niespokojnie, wywołując wrażenie... czego? Niepewności? Wrażliwości? Były to cechy, których przez trzydzieści lat, a tyle się znaliśmy, nie skojarzyłem z Joe Hadleyem. - Nie jesteśmy pewni, co tu, kurwa, robimy. Myśleliśmy, że może ty potrafisz nam to wyjaśnić. - Ja? - Tak, ty. Włóż ten hełm. No już, wkładaj go, Mike. Włóż go. Proszę. Zdębiałem. Nic się nigdy nie zmienia. Kiedy jeszcze byliśmy dziećmi, Joe używał mnie w tym i owym ze swoich kompletnie bzdurnych pomysłów, bo wiedział, że może liczyć na mą trzeźwą, opartą na zdrowym rozsądku opinię. Zawsze odbijał ode mnie ten i ów ze swych szalonych planów jak bilę - i sprawdzał, jak mu wyjdzie karambol. Hełm był siecią przewodów, układających się w złoty pas, i usianą rzędami odbiorników mikrofalowych wielkości dziesięciocentówki; po bokach miał dwie elektrody na przyssawkach, pasujące na skronie. Wyglądał jak coś, co zabłąkało się tu z celi śmierci. Przeciągnąłem po nim palcami. - Jakie napięcie coś takiego może mi przepuścić przez głowę? - zapytałem. Wyglądało na to, że Joe rozgniewał się jeszcze bardziej. - Rany, odpieprz się, ty superostrożny sukinsynu! Czy kiedykolwiek prosiłbym cię o coś, co mogłoby ci zaszkodzić? Z cichym, dowodzącym bezmiaru cierpliwości westchnieniem, powiedziałem: - W porządku. Jak mam to włożyć? - Na uszy. Przez głowę. Dopasuję ci elektrody. - Nie powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? - Chcę dostać odpowiedź nie zakłóconą doświadczeniem. To język nauki, Mike. Jestem naukowcem. Wiesz o tym, prawda? - Ach, naukowcem. Właśnie się zastanawiałem. Joe krzątał się wokół mnie pracowicie, kręcąc hełmem i przyciskając mi elektrody do czaszki. - I jak, pasuje? - Jak rękawiczka. - Zawsze nosisz rękawiczki na głowie? - zapytał. - Musisz być cholernie zdenerwowany, jeśli myślisz, że to śmieszne. - Jestem zdenerwowany - powiedział. - Ty pewnie też, skoro taką kwestię bierzesz na serio. Ale zapewniam, że nie stanie ci się żadna krzywda. Obiecuję ci to, Mike. - W porządku. - Tylko usiądź tutaj. Sprawdzimy jeszcze impedancję i już ruszamy. - Chciałbym wiedzieć cokolwiek o... - Proszę - powiedział Joe i skinął przez szklaną ścianę na technika, czekającego w przyległym pomieszczeniu. Dziewczyna zaczęła przesuwać dźwignię i kręcić gałkami. Zmieniało się to powoli w film, a w dodatku głupi, pełen szalonych naukowców w białych fartuchach i plujących elektrycznością machin. Dłubanina trwała i trwała, poczułem jak od obawy i rozdrażnienia przepływam w szare królestwo całkowitego spokoju, jak w Zen; znana mi się to czasami, kiedy siedzę w fotelu u dentysty i czekam, żeby się już zaczęło skrobanie i dłubanie. Na zboczu widocznego z okna laboratorium wzgórza, w jasnym słońcu Kalifornii, żółty hibiskus kwitł na tle wzburzonej jak fala, szkarłatnej bugenwilli. Tego lutowego ranka, kiedy dwa tysiące kilometrów stąd jechałem na lotnisko Sea-Tac, było zimno i padał deszcz. Laboratorium Hedleya znajduje się tuż za La Jolla, stoi na wydmie wysoko nad błękitnym Pacyfikiem. Kiedy byliśmy z Joe dziećmi, dorastającymi w Santa Monika, traktowaliśmy taki jasny, zimowy dzień jak coś oczywistego, ale już od dwudziestu lat mieszkam na Północnym Zachodzie i nie mogłem obronić się przed wrażeniem, że jestem na jednodniowej wycieczce do Raju. Patrzyłem na kolory na zboczu wzgórza, aż łzy napłynęły mi do oczu. - No i zaczynamy - powiedział Joe gdzieś z daleka, znad mojego lewego ramienia. Było tak, jakbym wlazł do wielkiej klatki, pełnej papużek nierozłączek, szpaków i rozwścieczonych ar. Usłyszałem piski, zgrzyty, ostry, oszalały niemal śmiech, brzmiący przez trzy lub cztery oktawy, i niski, złowrogi bulgot, jakby jakiś hydrauliczny podnośnik dostał właśnie ataku wściekłości. Słyszałem przedziwne, wysokie skrzeki, które cichły falując w dali, jakby dźwięk spadał w niezgłębioną otchłań. Słyszałem gurglanie. Słyszałem świsty. I nagle nadszedł wybuch wyraźnie wymówionych sylab, unoszących się samotnie ponad zgiełkiem: - Onoodor - To mnie zaskoczyło. Słowo bez znaczenia? Nie, nie, prawdziwe słowo, słowo mające sens, słowo z zapomnianego języka, który przypadkiem rozumiałem. „Dzisiaj” - oto co znaczyło to słowo. W Chałcha. Moja specjalność. Tylko że to jakieś szaleństwo, maszyna mówiąca do mnie po chałchasku. To musi być jakiś zbieg okoliczności. Usłyszałem przypadkową grupę dźwięków, którą automatycznie ułożyłem w zrozumiałe słowo. Sam się oszukiwałem. Albo Joe płatał mi jakiegoś skomplikowanego figla. Tylko że Joe wydawał się bardzo poważny. Napiąłem uwagę, starając się usłyszeć coś więcej. Ale znów usłyszałem tylko bełkot. Nagle z chaosu wyłoniło się: - Usan deer - Znowu chałchaski. „Nad wodę”. To nie mógł być przypadek. Zakłócenia. Skuaaaark szriiii glubbulg. - Aawa namaig yawuulawa - „Ojciec mnie wysłał”. Szchuaaaaark glublgl iiiiiisz. - Mów dalej - powiedziałem. Czułem, jak pot spływa mi po karku. - Ojciec cię wysłał... gdzie? Gdzie? Khaana? Powiedz mi, gdzie? - Usan deer. - Nad wodę, wiem. Jaarkh szriiik zhiii... - Akhanartan - - Do swego starszego brata. Tak. Zamknąłem oczy i pozwoliłem mózgowi wśliznąć się w ciemności. Dryfowałem po oceanie zgrzytów. Od czasu do czasu wyłapywałem pełną sylabę, pół sylaby, kawałek słowa, fragment czegoś, co dawało się zrozumieć. Głos był szorstki i pełen siły; głos prowadzącego musztrę sierżanta - była w nim zaledwie powstrzymywana wściekłość. Ktoś bardzo gniewny mówił do mnie z bardzo daleka, kanałem niemal zagłuszonym przez interferencje, w języku, o którym niemal nikt w Stanach nie wiedział niczego - w chałchaskim. Dziwna wymowa, nie znana mi intonacja, ale wszystko łatwo zrozumiałem. Mówiąc bardzo powoli i uważnie, starając się dopasować do dziwnej intonacji tego głosu, powiedziałem: - Słyszę cię i rozumiem. Ale jest mnóstwo zakłóceń. Powtarzaj wszystko trzy razy, a ja postaram się złożyć to w całość. Czekałem. Ale teraz miałem w uszach już tylko huczącą ciszę. Nie słyszałem skowytu. Nie słyszałem bulgotu. Spojrzałem do góry, na Hedleya, jak ktoś wychodzący z transu. - Ucichło. - Jesteś pewien? - Nie słyszę nic, Joe. Zerwał mi hełm z głowy i założył go sobie, manipulując elektrodami w ten swój nerwowy, porywczy, lecz jednocześnie precyzyjny sposób. Posłuchał przez chwilę, skrzywił się i skinął głową. - Satelita przekaźnikowy musiał się przesunąć na drugą stronę Słońca. Jeśli tak, to przez parę godzin nie dostaniemy niczego nowego. - Satelita przekaźnikowy? Skąd do diabła była ta transmisja? - Za minutkę - powiedział Joe. Podniósł ręce i zdjął hełm. W oczach miał twardy błysk, skrzywione usta przesunęły mu się w bok twarzy niemal tak, jakby dostał wylewu. - Ty naprawdę byłeś w stanie zrozumieć, co on mówi, prawda? Skinąłem głową. - Wiedziałem, że tak będzie. Czy mówił po mongolsku? - Po chałchasku, tak. To główny mongolski dialekt. Z twarzy Joego zniknęło napięcie. Uśmiechnął się do mnie ciepło, z miłością. - Byłem pewien, że zrozumiesz. Mamy tu faceta z uniwersytetu, wydział lingwistyki porównawczej, pewnie go nawet znasz, nazywa się Malmstrom - i on powiedział nam, że dla niego brzmi to jak język ałtajski, może z grupy - dobrze mówię, grupy? - języków tureckich, ale bardziej prawdopodobne, że to jeden z języków mongolskich; a kiedy tylko powiedział mongolski, pomyślałem sobie: to jest to, zaraz sprowadzę tu Mike’a... - przerwał. - Więc to język, którym mówią w Mongolii właśnie teraz, dziś, tak byś to ujął? - Nie całkiem. On miał trochę dziwny akcent. Było w nim coś sztywnego, niemal archaicznego. - Archaicznego? - Tak mi to brzmiało, tak. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego. Było w nim coś formalnego i staroświeckiego, coś, no... - Archaicznego - powtórzył Hedley. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział go płaczącego. - Mają tam - powiedział dzieciak, który przywiózł mnie z lotniska - maszynę, która pozwala im rozmawiać z umarłymi. - Joe? - zapytałem. - Joe, na miłość Boską, o co w tym wszystkim chodzi? * * * Tego wieczoru, w szykownej restauracji na szykownej, cichej uliczce w La Jolla, uliczce eleganckich sklepów i drzew o lśniących liściach, zjedliśmy kolację tylko we dwóch - po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jedliśmy kolację taką jak ta. Ostatnio widywaliśmy się raz, najwyżej dwa razy do roku i Joe, który niemal zawsze albo właśnie się rozwiódł, albo właśnie miał żenić, przyprowadzał na ogół ze sobą swą ostatnią zdobycz, tę jedną jedyną, która ostatecznie miała wprowadzić ład i porządek i inne tego rodzaju rzeczy w jego burzliwe życie prywatne. A ponieważ Joe musi zawsze pokazać tej nowej, jaki to z niego wspaniały człowiek, przy takich okazjach odstawia niezmiennie cyrk: dla kobiety, dla mnie, dla kelnerki, dla ludzi przy sąsiednich stolikach. Celem jego dowcipów bywam na ogół ja. w porównaniu z Hedleyem jestem bowiem bardzo stateczny i przyzwoity i od osiemnastu lat żonaty z jedną i tą samą kobietą, i to, jak na razie, moje pierwsze małżeństwo, a Joe bawi się często i najwyraźniej dając mi do zrozumienia, że jest w tym coś złego. Nie widuję go nigdy dwa razy z tą samą kobietą, wyjąwszy te, z którymi się akurat ożenił. Ale dzisiaj wszystko odbyło się inaczej. Joe był sam, rozmowa była ściszona, ciepła i smutna; rozmawialiśmy głównie o latach, które spędziliśmy razem, o tym, jak się wspaniale bawiliśmy, o żalu, jaki Joe czuje wtedy, gdy przez dłuższy czas się nie widujemy. Mówił właściwie tylko on i nie było w tym nic dziwnego. Ale głównie tak sobie paplaliśmy. Załatwiliśmy trzy czwarte butelki jedwabistego Cabernet, nim Joe zdobył się na to, by porozmawiać o zasadach eksperymentu. Nie chciałem go poganiać. - To był najczystszy, głupi przypadek - powiedział. - Wiesz, jak ze znalezieniem czegoś, czego się wcale nie szuka. Próbowaliśmy się uporać z kilkoma problemami w transmisjach radiowych ze stacji przekaźnikowej Icarusa - tej, którą Francuzi i Japonce umieścili na orbicie okołosłonecznej wewnątrz orbity Merkurego. Bawiliśmy się tym i bawiliśmy się owym, wysyłając wybór sygnałów testujących na mnóstwie różnych częstotliwości, kiedy znikąd dotarł do nas glos. Głos mężczyzny. Mówiącego dziwnym językiem. Okazało się, że to angielski z czasów Chaucera*.[*Chaucer Geoffrey (ok. 1343- 1400) - najwybitniejszy poeta i pisarz średniowiecznej Anglii] - Jakiś akademicki wygłup? - podsunąłem. Joe wyglądał na rozdrażnionego. - Nie sądzę - powiedział. - Ale daj mi to skończyć, Mike, dobrze? Dobrze? Wyłamał sobie palce i poprawił węzeł krawata. - Słuchaliśmy tego faceta i w końcu domyśliliśmy się niewielkiej części tego, co mówi, i wezwaliśmy studenta ostatniego roku z UCSD, który to potwierdził - trzynastowieczny angielski - co całkowicie zbiło nas z nóg. Joe pociągnął się za uszy i jeszcze raz poprawił krawat. W jego oczach pojawił się jakiś szaleńczy błysk. - Nim w ogóle zaczęliśmy pojmować, z czym mamy do czynienia, Anglik wyłączył się, usłyszeliśmy za to jakąś kobietę przemawiającą w średniowiecznej francuszczyźnie. Jakbyśmy odbierali Joannę d’Arc, rozumiesz? Nie żebym się upierał, że to właśnie ona. Mieliśmy ją na linii przez pół godziny, minutka tu, minutka tam, z całą kupą gównianych interferencji, a później przyszedł wybuch na Słońcu, który przerwał połączenie, i kiedy dostroiliśmy się znowu, odebraliśmy krótką eksplozję czegoś, co okazało się arabskim, później ktoś inny mówił po staroangielsku aż wreszcie, w zeszłym tygodniu, otrzymaliśmy to absolutnie niezrozumiałe coś, w czym Malmstrom domyślił się mongolskiego, co sam teraz potwierdziłeś. Mongoł został na łączach dłużej niż wszyscy inni razem wzięci. - Nalej mi jeszcze wina - powiedziałem. - Nie mam do ciebie pretensji. My też dostaliśmy fioła. Najlepiej, jak potrafiliśmy, wyjaśniliśmy to sobie w ten sposób, że nasze transmisje przechodzą przez Słońce, które, jak zapewne wiesz, chociaż jesteś specjalistą od historii Chin, a nie fizyki, jest miejscem, gdzie niesamowita koncentracja masy wywiera niezwykły nacisk na tkankę kontinuum - i jakiś rodzaj sił relatywistycznych zwichrowuje je, czort wie jak, ale tak, że pole słoneczne skręca nasze sygnały, Bóg wie gdzie, a w efekcie dostajemy telefoniczne połączenie ze średniowieczem. Jeśli brzmi to dla ciebie jak bełkot, to potrafisz sobie chyba wyobrazić, jak brzmiało dla nas. Hedley mówił, nie podnosząc głowy i przesuwając pracowicie eleganckie sztućce z jednej strony talerza na drugą. -1 widzisz teraz, co jest z tym przekazem? To żaden pieprzony żart. Cholera, mamy przekaz, tylko wygląda na to, że ten akurat może być prawdziwy! - Rozumiem - powiedziałem. - W którymś momencie będziesz musiał zatelefonować do ministra obrony i powiedzieć mu: „Wie pan co, dzięki transmisjom z Icarusa mamy telefoniczną łączność z Joanną d’Arc”. A wtedy zamkną ci to twoje laboratorium i wyślą cię gdzieś, gdzie ktoś będzie ci mógł przewentylować głowę. Joe spojrzał na mnie. Jego nozdrza drgały pogardliwie. - Bzdura. Kompletna bzdura. Nigdy nie miałeś zmysłu dramatycznego, co Mike? Sensacyjny gest, który zwala wszystkich z nóg? Nie, oczywiście, to nie ty. Słuchaj, Mike. Jeśli mógłbym do nich pójść i powiedzieć: „Możemy rozmawiać z umarłymi i możemy tego dowieść”, to oni chętnie całowaliby nas nawet w dupę. Czy ty nie rozumiesz, jaka by to była sensacja; z tych cholernych rządowych laboratoriów wyszło wreszcie coś, co zwykli ludzie mogą pojąć i powitać wiwatami. Telefon do przeszłości! Sam George Washington rozmawia z prezydentem i Pierwszą Damą Ameryki! Abe Lincoln! Sensacja wprost z National Equirer, nie?; tylko tym razem prawdziwa! Wszyscy zostalibyśmy bohaterami. Haczyk w tym, że to musi być prawdziwe. Nie musimy znać racjonalnego wyjaśnienia, przynajmniej nie od razu. Wystarczy, żeby działało. Chryste, 99 procent ludzi nie wie nawet, dlaczego żarówka świeci po przekręceniu kontaktu! Musimy po prostu odkryć, co tu naprawdę mamy, musimy to przynajmniej zrozumieć i być pewni siebie na 200 procent. A później możemy wszystko przedstawić Waszyngtonowi i powiedzieć: „Macie, to właśnie zrobiliśmy, to się właśnie zdarzyło i nie nasza wina, jeśli wydaje się zwariowane”. Ale musimy zachować całkowitą tajemnicę, dopóki nie zrozumiemy, w co wdepnęliśmy, i nie będziemy potrafili wytłumaczyć im tego całkiem pewnie. Jeśli zrobimy to dobrze, jesteśmy pieprzonymi królami świata. Nobla dostaniemy ot tak, na początek. Teraz pojmujesz? - Może powinniśmy zamówić jeszcze jedną butelkę wina? - powiedziałem. Wróciliśmy do laboratorium o północy. Szedłem za Joem wśród labiryntu mrocznych sal, złowrogich, bo wypełnionych świecącymi w ciemnościach, tajemniczymi urządzeniami. Z dziesięciu ludzi tu jeszcze pracowało. Uśmiechali się blado do Hedleya, jakby nie było nic dziwnego w tym, że wraca do laboratorium o tej godzinie. - Czy tu nikt nie sypia? - zapytałem. - Żyjemy w świecie dwudziestoczterogodzinnego obiegu informacji - odparł Joe. - W pasmo Icarusa wejdziemy znów za 43 minuty. Chcesz posłuchać wcześniejszych nagrań? Dotknął przycisku i z niewidocznych głośników usłyszeliśmy trzaski, gulgot, a później głos młodej kobiety, silny i nieco ochrypły, strzelający krótkimi seriami w języku, który sprawiał wrażenie dziwnej, melodyjnej francuszczyzny, dla mnie kompletnie niezrozumiałej. - Ma straszny akcent - powiedziałem. - Co ona mówi? - Przerwy są zbyt częste, żeby złożyć z tego sensowną całość. Głównie się modli. Niech żyje król, niech Bóg wzmocni jego ramię, coś w tym guście. Z tego, co wiemy, to doskonale może być Joanna d’Arc. Od żadnego z nich nie odebraliśmy więcej niż kilku minut spójnego werbalnego przekazu, na ogół było tego znacznie mniej. Mongoł jest wyjątkiem. Nadaje bez przerwy. Tak, jakby nie chciał odłożyć słuchawki telefonu. - A czy to naprawdę telefon? Czy tam mogą usłyszeć to, co my mówimy tutaj? - Nie wiemy, bo nie byliśmy jeszcze w stanie złożyć do kupy tego, co mówili, a kiedy już ich rozszyfrowaliśmy, było po kontakcie. Ale to musi być kontakt dwustronny. Muszą coś od nas odbierać, ponieważ skupiamy jakoś ich uwagę i skłaniamy do mówienia do nas. - Odbierają wasze sygnały bez hełmu? - Hełm potrzebny jest tylko tobie. Rzeczywisty sygnał Icarusa jest cyfrowy. Hełm to połączenie między naszym komputerem i twoimi uszami. - W średniowieczu ludzie też nie mieli cyfrowych komputerów, Joe. Mięsień na policzku zaczął mu drgać. - Nie, nie mieli - powiedział. - Dla nich to musi być głos wprost z nieba. Albo z głowy. Ale słyszą nas. - Jak? - A czy ja wiem? Chcesz, żeby to miało sens, Mike? Nic tu nie ma sensu. Pozwól, że dam ci przykład. Rozmawiałeś z Mongołem, prawda? Zapytałeś go o coś, a on ci odpowiedział? - Tak. Ale... - Daj mi skończyć. O co go zapytałeś? - Powiedział, że ojciec gdzieś go wysłał. Zapytałem gdzie, a on powiedział: „Nad wodę. Odwiedzić starszego brata”. - Odpowiedział ci od razu? - Tak. - Cóż, to absolutnie niemożliwe. Icarus znajduje się 150 milionów kilometrów stąd. W transmisji radiowej musi być coś jak ośmiominutowe opóźnienie. Kapujesz? Pytasz go o coś i osiem minut trwa, nim sygnał dotrze do Icarusa, i kolejne osiem, nim otrzymasz odpowiedź. Pewne jak nic, że nie możesz z nim rozmawiać w czasie rzeczywistym. A mówiłeś, że rozmawiałeś. - Mogło mi się wydawać. Być może tylko dzięki przypadkowej zbieżności to, o co zapytałem, i to, co powiedział mi po chwili, ułożyło się we wzór: pytanie - odpowiedź. - Może. A może jakiś skręt w czasie, przez który nadajemy, zjada nam także opóźnienie w transmisji. Mówię ci, nic tu nie ma sensu. Ale w taki czy inny sposób nasz sygnał do nich dociera i niesie spójny zespół informacji. Nie wiem, jak to się dzieje. Ale się dzieje. Jak raz zaczniesz robić coś niemożliwego, to wszystko może być prawdą. Więc czemu nasze głosy nie mogłyby docierać do nich wprost z powietrza? Hedley roześmiał się nerwowo. A może zakaszlał - pomyślałem. - Sprawa w tym - mówił dalej - że Mongoł zajmuje linię dłużej niż wszyscy inni, więc z tobą tutaj mamy szansę przeprowadzić z nim jakąś prawdziwą rozmowę. Mówisz jego językiem. Możesz potwierdzić nam prawdziwość tej całej pieprzonej groteski, rozumiesz? Możesz przeprowadzić najpoważniejszą w świecie rozmowę z jakimś facetem, który żył sześćset lat temu; dowiedzieć się, gdzie naprawdę jest i co o tym wszystkim myśli - i opowiedzieć nam o tym. Zerknąłem na wiszący na ścianie zegar. Wpół do pierwszej. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni nie byłem jeszcze w łóżku o tej godzinie. Żyję miłym, spokojnym, ustabilizowanym życiem, od trzynastu lat profesor zwyczajny, Uniwersytet Waszyngtoński, Wydział Sinologii. - Jesteśmy już prawie gotowi do odbioru sygnału - powiedział Hedley. - Zakładaj hełm. Założyłem hełm. Pomyślałem o tym maleńkim satelicie komunikacyjnym, z wysiłkiem obiegającym Słońce, zanurzonym w niepojętym żarze i nieogarnionych falach twardego promieniowania i przetrzymującym to jakoś; właśnie teraz wynurzającym się zza Słońca i przekazującym elektroniczne nonsensy z dalekiej przeszłości wprost do mej głowy. Usłyszałem trzaski i zgrzyty. Nagle ze zgiełku, mroku i z nocy dźwięku wydobył się głos Mongoła, czysty i równy: - Gdzie jesteś, głosie, ty? Przemów do mnie. - Jestem - odpowiedziałem. - Czy mnie słyszysz? Aaauaa jaarzzz zhiiii Mongoł odezwał się: - Głosie, czym jesteś? Jesteś śmiertelnym, czy księciem pana? Zmagałem się z tymi zagadkowymi słowami. Całkiem dobrze znam chałchaski, chociaż nigdy nie miałem wielu okazji, żeby w nim mówić. Ale tu problemem był kontekst. - Którym panem? - spytałem w końcu. - Jakim księciem? - Jest tylko jeden Pan - odpowiedział Mongoł. Powiedział to z niesamowitą siłą i pewnością, wkładając niezwykłą moc w każdą sylabę; dużą literę rozpoznawało się wyraźnie z jego tonu. - Jestem Jego sługą. Jego książętami są angeloi. Czy jesteś angelos, głosie? Angeloi? To greckie słowo. Mongoł pytający mnie, czy jestem aniołem bożym? - Nie jestem aniołem, nie - powiedziałem. - Więc jak możesz tak do mnie przemawiać? - To rodzaj... - przerwałem. Nie znałem chałchaskiego słowa na oznaczenie cudu. Po chwili mówiłem dalej: - To łaska niebios wysokich. Mówię do ciebie z bardzo daleka. - Z jak daleka? - Powiedz mi, gdzie jesteś? Skrżżaaauuu żżżżiiii - Powtórz. Gdzie jesteś? - Nova Roma. Konstantynopolis. Mrugnąłem ze zdumienia. - Bizancjum? - Tak, Bizancjum. - Jestem bardzo daleko stąd. - Jak daleko! - powiedział gwałtownie Mongoł. - Wiele dni jazdy. Wiele, wiele. - zawahałem się. - Powiedz mi, który rok jest tam, gdzie jesteś? Wższiii blzzzz jjjiiiii - Co on ci mówi? - zapytał Hedley. Uciszyłem go wściekłym machaniem. - Rok - powtórzyłem. - Powiedz mi, który to rok? - Wszyscy znają rok, głosie - powiedział Mongoł z pogardą. - Powiedz mi. - Jest rok 1187 od narodzin naszego Zbawiciela. Dostałem dreszczy. Zbawiciela? Coraz to dziwaczniejsze - pomyślałem. Mongoł, chrześcijanin? Z Bizancjum? Rozmawiający ze mną przez kosmiczny telefon wprost z dwunastego stulecia? Pokój wokół mnie przybrał mglisty, nierealny wygląd. Bolały mnie łokcie i coś pulsowało mi nad lewym policzkiem. Miałem za sobą długi dzień. Byłem zmordowany. Zaczynałem odczuwać ten rodzaj zmęczenia, kiedy topią się ściany i miękną kości. Joe tańczył w kółko naprzeciw mnie, jak ktoś ciężko gnębiony atakami choroby św. Wita. - Jak masz na imię? - zapytałem. - Jestem Petrios Alexios. - Czemu mówisz po chałchasku, jeśli jesteś Grekiem? Długa cisza, której nie przerywały nawet potępieńcze jęki zakłóceń. - Nie jestem Grekiem - przyszła wreszcie odpowiedź. - Urodziłem się chałchaskim Mongołem, lecz od jedenastego roku życia dorastałem jako chrześcijanin wśród chrześcijan. Ojciec wysłał mnie nad wodę i zostałem wzięty do niewoli. Nazywałem się Temudżyn. Mam teraz dwadzieścia lat i znam Zbawiciela. Zaczerpnąłem gwałtownie powietrza i złapałem się za gardło, jakby przebiła mi je lecąca z ciemności włócznia. - Temudżyn - powiedziałem, z trudem wymawiając to imię. - Moim ojcem był Jesugei, wódz. - Temudżyn - powtórzyłem. - Syn Jesugei. Potrząsnąłem głową. Aaachhhh blzzzp żżzhiii I nagle nie było już żadnych zakłóceń, nie było głosu, tylko milczący poświst ciszy. - Dobrze się czujesz? - zapytał Hedley. - Chyba straciłem kontakt. - Tak. Właśnie został przerwany. Wyglądasz, jakbyś miał zwarcie mózgu. Zdjąłem hełm. Ręce mi się trzęsły. - Wiesz - powiedziałem - może ta Francuzka to była rzeczywiście Joanna d’Arc. - Co? Wzruszyłem ramionami. - Naprawdę mogła być Joanną - powiedziałem ze znużeniem. - Wszystko jest możliwe, prawda? - Co ty do diabła próbujesz mi powiedzieć, Mike? - A czemu nie mogłaby to być Joanna d’Arc? - spytałem. - Słuchaj, Joe, to wszystko zrobiło mnie takim wariatem jak ty. Wiesz, czym się właśnie zajmowałem? Przez ten twój pieprzony telefon gadałem z Czyngis-chanem! * * * Zdołałem złapać parę godzin snu po prostu odmawiając powiedzenia Hedleyowi czegokolwiek, nim nie zdołam odpocząć. Powiedziałem to w taki sposób, że nie miał żadnego wyjścia i wydawało mi się, że zrozumiał to od razu. W hotelu zanurkowałem w sen jak ołowiany wieloryb; z nadzieją, że nie wynurzę się przed południem, lecz dawny zwyczaj złapał mnie i wypchnął z chłodnych głębi o siódmej, całkowicie rozbudzonego i wcale nie mniej zmordowanego. Zadzwoniłem szybko do Seattle, by powiedzieć Elaine, że mam zamiar zostać w La Jolla trochę dłużej, niż zamierzałem. Chyba się zaniepokoiła - nie dlatego, by podejrzewała mnie o jakiś skok w bok, nie mnie przecież - po prostu wydawałem się jej oszołomiony. „Znasz Joego - powiedziałem jej - dla niego to świat dwudziestoczterogodzinnego obiegu informacji”. I nic więcej. Kiedy w pół godziny później wyszedłem z tarasu restauracji, zobaczyłem na parkingu czekającą już na mnie niebieską furgonetkę z laboratorium. Hedley najwyraźniej spał w pracy. Był rozczochrany i miał zaczerwienione oczy, lecz jakimś cudem funkcjonował normalnie, biegając w kółko jak hałaśliwy szczeniak. - Masz tutaj wydruk z kontaktu z wczorajszej nocy - powiedział, gdy tylko wszedłem. - Przykro mi, jeśli transkrypcja wydaje się spaprana. Komputer nie zna mongolskiej ortografii. Wcisnął mi wydruk do ręki. - Zerknij na to i sprawdź, czy rzeczywiście słyszałeś to wszystko, co ci się wydawało, że słyszałeś. Zerknąłem na jeden długi arkusz papieru. Na pierwszy rzut oka wydawał się zaczerniony stuprocentowym bełkotem, lecz gdy tylko odkryłem, jak komputer zapisywał chałchaskie głoski, przeczytałem go z łatwością. Po chwili, straszliwie wstrząśnięty, oderwałem wzrok od wydruku. - Miałem nadzieję, że to wszystko mi się śniło. Ale nie. - Zechcesz mi to wyjaśnić? - Nie potrafię. Joe skrzywił się. - Nie proszę cię o głęboką analizę egzystencjalną. Przetłumacz mi to tylko do cholery, dobrze? - Jasne. Słuchał z czymś w rodzaju napiętej, gotowej wybuchnąć uwagi, która, moim zdaniem, maskowała mieszaninę niepewności i gotującego się pod niepewnością podniecenia. Kiedy skończyłem, zapytał: - W porządku. I o co chodzi z tym Czyngis-chanem? - Temudżyn to prawdziwe imię Czyngis-chana. Urodził się około 1167 roku, a jego ojciec, Jesugei, był pomniejszym wodzem gdzieś w północno-wschodniej Mongolii. Przeciwnicy otruli go, gdy jego syn był jeszcze chłopcem, i Temudżyn poszedł na wygnanie, ale już w wieku piętnastu lat zaczął tworzyć konfederację plemion mongolskich, setek plemion i w końcu podbił wszystko w zasięgu wzroku. Czyngis-chan oznacza „Władca Wszechświata”. - Więc? Nasz Mongoł mieszka w Konstantynopolu. Sam to powiedziałeś. Jest chrześcijaninem i używa greckiego imienia i nazwiska. - Jest Temudżynem, synem Jesugei. Ma dwadzieścia lat wtedy, gdy Czyngis-chan miał dwadzieścia lat. Hedley wyglądał mi na gotowego do kłótni. - Jakiś inny Temudżyn. Jakiś inny Jesugei. - Posłuchaj tylko, jak on mówi. To przerażające. Jeśli nawet nie rozumiesz go ani w ząb, czy nie czujesz tej jego siły? Gotującego się w nim gniewu? Mówi człowiek, zdolny podbić całe kontynenty! - Czyngis-chan nie był chrześcijaninem. Czyngis-chan nie został porwany do Konstantynopola. - Wiem - powiedziałem. I ku własnemu zdumieniu dodałem: - Być może ten tak. - Chryste Wszechmogący, a co to ma znaczyć? - Nie jestem pewien. Oczy Hedleya zabłysły. - Miałem nadzieję, że pomożesz nam przy rozwiązywaniu problemów, Mike. Nie przy ich tworzeniu. - Pozwól mi to przemyśleć - powiedziałem, machając mu rękami przed nosem, jakbym chciał wszczepić w niego magicznie trochę cierpliwości. Joe gapił się na mnie, ogłupiały i zaskoczony. Bolały mnie oczy. Coś dreptało mi po kręgosłupie w górę i w dół. Brak snu pokrył mi mózg twardą skorupą adrenaliny. Oszałamiająco dziwne pomysły powstawały w nim jak gazy w kanalizacji, wypuszczając zdumiewające bąble. - Dobrze - powiedziałem w końcu. - Spróbujemy czegoś takiego. Powiedzmy, że istnieją wszystkie rodzaje możliwych światów. Świat, w którym jesteś królem Anglii, świat, w którym gram na trzeciej bazie u Jankesów, świat, w którym dinozaury nigdy nie wymarły i w którym na Los Angeles każdego lata napadają zgłodniałe tyranozaury. I świat, w którym Temudżyn, syn Jesugei, zamiast stworzyć imperium mongolskie, skończył jako chrześcijanin w dwunastowiecznym Bizancjum. I z tym Temudżynem rozmawiałem. Ten twój zwariowany przekaz przekracza nie tylko linię czasu, lecz także linię prawdopodobieństwa i wyłowiliśmy jakąś alternatywną rzeczywistość, która... - Nie wierzę w to - powiedział Hedley. - Tak naprawdę, to ja też. Nie na serio. Po prostu tworzę jedną możliwą hipotezę, mogącą wyjaśnić... - Nie mam na myśli twojej pieprzonej hipotezy. Chodzi o to, że trudno mi uwierzyć, że ze wszystkich ludzi właśnie ty, mój stary przyjaciel Mike Michaelson, stoisz tutaj gadając bez sensu i robiąc wszystko, by tajemnicze zjawisko zmienić w bzdurę - ty, dobry, stary, stały i rozsądny Mike opowiadający jakieś gówno o dinozaurach szalejących w Los Angeles... - To był przykład tylko tego... - Och, pieprzę twoje przykłady - powiedział Hedley. Jego twarz pociemniała z goryczy, zmieniającej się w furię. Wyglądał, jakby zaraz miał się popłakać. - Ten twój przykład to absolutna bzdura. Twój przykład to gówno. Czy ty wiesz, człowieku, że gdybym chciał tu kogoś, kto by mi dostarczał kretynizmów tego New Age, nie musiałbym go szukać aż w Seattle? Alternatywne rzeczywistości! Trzecia baza u Jankesów! Dziewczyna w laboratoryjnym fartuchu pojawiła się znikąd i oznajmiła: - Mamy potwierdzenie sygnału odbioru, doktorze Hedley. - Złapię najbliższy samolot na północ, dobrze? - powiedziałem. Joe zaczerwienił się i zaczął robić ten swój numer z ropuchą, a jego grdyka skakała, jakby chciała wyrwać się z klatki. - Nie miałem zamiaru pomieszać ci w głowie - mówiłem dalej. - Przepraszam, jeśli to zrobiłem. Zapomnij o wszystkim, co mówiłem. Mam nadzieję, że na coś ci się przynajmniej przydałem. Joe zmiękł. Poznałem to po jego oczach. - Jestem taki cholernie zmęczony. Mike. - Wiem. - Nie chciałem powiedzieć ci tego wszystkiego. - Ja się nie obraziłem, Joe. - Ale mam kłopot z przyjęciem tego twojego pomysłu o alternatywnych rzeczywistościach. Czy ty sobie myślisz, że łatwo mi było uwierzyć, że to, co tutaj robimy, to rozmowa z ludźmi z przeszłości? Ale jakoś mi się udało, choć to niesamowite. A teraz ty mówisz mi coś jeszcze dziwaczniejszego; tego już za wiele. Za wiele, kurwa! To gwałci moje poczucie tego, co właściwe, możliwe i prawdopodobne. Wiesz, co to jest brzytwa Ockhama, Mike? Stary, średniowieczny aksjomat: „Nie mnóż bytów ponad potrzebę”. Przyjmij najprostszy. Tutaj nawet ten najprostszy jest szalony. Posuwasz się za daleko. - Posłuchaj - powiedziałem - czy mógłbyś znaleźć kogoś, kto odwiózłby mnie do hotelu... - Nie. - Nie? - Daj mi chwilę pomyśleć. To nie jest niemożliwe tylko dlatego, że nie ma sensu, prawda? Jeśli mamy jedną niemożliwą rzecz, to możemy mieć ich dwie albo sześć, albo szesnaście. Prawda? Prawda? - mówił Joe. Jego oczy były jak dwie czarne dziury z błyszczącymi na ich dnie gwiazdami. - Do diabła, nie doszliśmy jeszcze do punktu, w którym moglibyśmy się martwić o wyjaśnienia. Najpierw musimy odkryć rzeczy podstawowe. Mike, nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Chcę, żebyś tu został. - Co? - Nie odjeżdżaj. Proszę. Ciągle potrzebuję kogoś, żeby dla mnie pogadał z Mongołem. Nie odjeżdżaj. Proszę, Mike. Proszę! * * * - Czasy - powiedział mi Temudżyn - są bardzo złe. Niewierni pod wodzą Saladyna wymietli wojska krzyżowców z Ziemi Świętej, nawet Jerozolima wpadła w ręce muzułmanów. Tę stratę opłakują chrześcijanie na całym świecie - mówił Temudżyn. Samemu Bizancjum - gdzie był on kapitanem gwardii w prywatnej armii księcia nazywającego się Teodore Lascaris - Bóg jakby odmówił swej łaski. Wielkie cesarstwo przechodziło trudny okres. W ciągu ostatnich czterech lat powstania obaliły dwóch cesarzy, a trzeci jest słaby i bezwolny. Prowincje - Węgier, Cypru, Serbii i Bułgarii burzyły się wszystkie. Normanowie z Sycylii zagarniali kawałki bizantyjskiej Grecji, a z drugiej strony cesarstwa Turcy seldżuccy przebijali się w jego stronę przez Azję Mniejszą. - Nadeszła godzina wilka - powiedział Temudżyn. - Ale miecz Pana zapanuje w końcu nad światem. Czysta siła tego człowieka była zdumiewająca. Nie wyczuwało się jej w tym, co powiedział, chociaż mówił rzeczy ostre i gwałtowne, lecz raczej w tym, jak mówił. Wyczuwałem jego siłę po sile ciosu, jaki zadawał każdą sylabą. Temudżyn wystrzeliwał słowa niczym z katapulty, a one leciały, niosąc w sobie trzaskające ładunki elektryczne. Rozmowa z nim przypominała ściskanie w rękach kabli pod napięciem. Hedley, skaczący po laboratorium i bawiący się jakimiś drobiazgami, co jakiś czas nieruchomiał, by pogapić się na mnie z trochę zdumionym, a trochę przerażonym wyrazem oczu, jakby pytał: „Czy ty naprawdę potrafisz złożyć to do kupy?”. Uśmiechałem się do niego. Czułem się przedziwnie chłodny i spokojny. Siedzieć z jakimś elektronicznym czymś na głowie, pozwalać, by ta przerażająca siła waliła w mózg, dyskutować dwunastowieczną politykę z niewidzialnym Mongołem z Bizancjum, plotkować z Czyngis-chanem? W porządku. I z tym sobie poradzę. Skinąłem, żeby podali mi notatnik. „Potrzebny wydruk zarysu historii świata w końcu XII wieku - nagryzmoliłem, nie przerywając rozmowy z Temudżynem. - Zwł. historia Bizancjum, krucjaty itp.” - Królowie Anglii i Francji - opowiadał Temudżyn - mówili o organizacji kolejnej wyprawy krzyżowej, ale akurat teraz walczyli ze sobą, co bardzo utrudniało wzajemne porozumienie. Po potężnym cesarzu Niemiec, Fryderyku Barbarossie, także spodziewano się, że weźmie krzyż, ale jego krucjata - mówił Temudżyn - może oznaczać więcej kłopotów dla Bizancjum niż dla Saracenów, ponieważ Fryderyk jest przyjacielem nieprzyjaciół Bizancjum w zbuntowanych prowincjach, a w drodze do Ziemi Świętej musiałby przejść przez te właśnie prowincje. - To niebezpieczne czasy - zgodziłem się z nim. I nagle odczułem napięcie. Wyczerpywał mnie wysiłek rozumienia wygłaszanej w tempie karabinu maszynowego opowieści Temudżyna, mówiącego po mongolsku z akcentem, który brałem za bizantyjski, i przyprawiającego każde zdanie imionami cesarzy, książąt, a nawet nazwami narodów, których w ogóle nie znałem. I musiałem opierać się tej jego potężnej sile - uderzała jak lawina - a za nią krył się gniew; chłoszcząca jak biczem wymowa, wydająca się najcieńszą zaporą dla jakiejś nienazwanej, wewnętrznej wściekłości, furii, frustracji. Trudno jest czuć się swobodnie w towarzystwie kogoś, kto wrze w ten sposób. Nagle zamarzyłem, żeby pójść gdzieś i po prostu się położyć. Lecz ktoś położył przede mną karty wydruków, ciasno zapisane kolumny tekstu z Encyclopaedia Britannica. Przed moimi oczami pojawiły się imiona: Henryk II, Barbarossa, Stefan Nemanya, Izaak II Angelos, Guy z Jerozolimy, Ryszard Lwie Serce i nazwy: Antiochia, Trypolis, Tessaloniki, Wenecja. Skinąłem głową w podziękowaniu i odsunąłem od siebie papiery. Bardzo ostrożnie zapytałem Temudżyna o Mongolię. Okazało się, że o Mongolii nie wie prawie nic. Nie miał z nią żadnego kontaktu od czasu, gdy w wieku jedenastu lat bizantyjscy handlarze porwali go i zabrali do Konstantynopola. Jego ojczyzna, jego ojciec i bracia, jego dziewczyna, z którą został zaręczony jako dziecko - oni wszyscy byli dla niego już tylko duchami, dalekimi i zapomnianymi. Lecz w samotności swej duszy nadal mówił po chałchasku. Tylko to mu zostało. Wiedziałem, że w 1187 roku Temudżyn, który stanie się Czyngis-chanem, uczynił się już władcą połowy Mongolii. Jego sława powinna była dotrzeć do kosmopolitycznego Bizancjum. Jak ten Temudżyn mógł być nieświadom jego istnienia? Cóż, znalazłem jedno wyjaśnienie. Ale Joe już je odrzucił. Nawet dla mnie brzmiało nieco zbyt szaleńczo. - Chcesz czegoś mocniejszego? - zapytał Hedley. - Czegoś uspokajającego? Aspiryny? Potrząsnąłem głową. - W porządku - mruknąłem do niego, a Temudżyna zapytałem: - Masz żonę? Dzieci? - Przysiągłem nie żenić się, dopóki Jezus znów nie będzie rządzić swą ziemią. - A więc weźmiesz udział w następnej krucjacie? Odpowiedź, której mi udzielił, znikła w trzasku zakłóceń. Aaaauu szszmkkhh tzzzzyyysz A później przedłużająca się w nieskończoność cisza. - Teraz bym się napił - powiedziałem. - Szkockiej. Na laboratoryjnym zegarze była dziesiąta rano. Ja czułem się jak o północy. Minęła godzina. Sygnał nie wrócił. - Ty naprawdę myślisz, że to Czyngis-chan? - zapytał Hedley. - Myślę, że mógłby nim być. - W jakimś alternatywnym świecie? Odpowiedziałem bardzo ostrożnie: - Nie chcę cię aż tak znowu zdenerwować, Joe. - Nie zdenerwujesz. Czemu, do diabła, nie miałbym wierzyć, że dostroiliśmy się do jakiejś równoległej rzeczywistości? To bzdura nie większa niż cała reszta. Powiedz mi tylko jedno: czy to, co on mówi, daje się jakoś pogodzić z Czyngis-chanem? - To samo imię. Ten sam wiek. I dzieciństwo do momentu, kiedy wpadł na jakąś bizantyjską karawanę handlową, która zabrała go ze sobą do Konstantynopola. Potrafię nawet wyobrazić sobie, jak walczył. Ale od tego momentu jego życie musiało potoczyć się zupełnie inną drogą. Od linii naszego świata oddzieliła się linia świata zupełnie innego. A w tym świecie, zamiast stać się Czyngis-chanem, Temudżyn dorastał jako Petros Alexios z prywatnej gwardii księcia Teodora Lascarisa. - I on nie ma pojęcia, kim mógłby być? - A niby jakim cudem? Nawet o tym nie śni. Urodził się w innym świecie, w którym nie miało nawet być Czyngis-chana. Znasz ten wiersz: Narodziny są tylko snem i zapomnieniem. Dusza, co się w nas budzi jako gwiazda żywa, Gdzie indziej przedtem zapadła się w czasie. Ona z daleka przybywa Nie w całkowitym zapomnieniu I nie w zupełnym obnażeniu. Ze smugą chwały biegnie nasza droga Z domu naszego, od Boga - Bardzo piękne. Czy to Yeats? - zapytał Hedley. - Wordsworth - powiedziałem. - Kiedy znów złapiemy sygnał? - Za godzinę, za dwie, za trzy? Trudno przewidzieć. Możesz się zdrzemnąć, obudzimy cię, kiedy nadejdzie. - Nie jestem śpiący. - Wyglądasz na mocno złachanego - powiedział Joe. Nie zamierzałem sprawić mu tej satysfakcji. - Wszystko w porządku. Będę spał przez tydzień, później. A co, jeśli już nie złapiemy Temudżyna? - Przypuszczam, że taka możliwość istnieje zawsze. Już i tak mieliśmy go na linii pięć razy dłużej niż wszystkich innych razem wziętych. - To bardzo stanowczy człowiek - powiedziałem. - Powinien być stanowczy. To przecież jakiś pieprzony Czyngis-chan! - Złap go jeszcze raz. Nie chcę go teraz stracić. Chcę z nim jeszcze porozmawiać. * * * Ranek przeszedł w popołudnie. Podczas oczekiwania dwukrotnie dzwoniłem do Elaine i długo stałem przy oknie, patrząc na cienie nadchodzącego, zimowego wieczoru padającego na hibiskus i bugenwillę. Przygarbiłem się i próbowałem ściągnąć sygnał oszustwem własnego ciała. Rozważanie możliwości, że już nigdy więcej nie posłucham Temudżyna, sprawiło, że poczułem się dziwnie samotnie. Czułem już, jak pomiędzy mną a tym dziwnym, pozbawionym ciała, dobiegającym z trzasków nocy głosem powstaje jakaś delikatna więź. Gdzieś późnym popołudniem pomyślałem, że zaczynam rozumieć, dlaczego Temudżyn jest taki gniewny, i już wiedziałem, co chciałbym mu o tym powiedzieć. Może jednak powinieneś się przespać - powiedziałem do siebie. Wpół do piątej ktoś przyszedł do mnie z wiadomością, że Mongoł znów jest na linii. Zakłócenia były straszne. Lecz nagle, wysoko ponad trzaski, wzbił się Temudżyn z całą swoją siłą. Usłyszałem, jak mówi: - Musimy odzyskać Ziemię Świętą! Nie zasnę, póki jest w rękach niewiernych. Wziąłem głęboki oddech. I w zdumieniu patrzyłem, jak przygotowuję się, by zrobić coś, czego nie zrobiłem nigdy przedtem. - A więc musisz odzyskać ją sam - powiedziałem pewnie. - Ja? - Posłuchaj mnie, Temudżynie. Pomyśl o innym świecie, odległym od naszego. W tamtym świecie też jest Temudżyn. Nikt nie może mu się oprzeć. Jego bracia padają przed nim na twarz. Wszyscy Mongołowie na całym świecie padają przed nim na twarz. Jego synowie są jak wilki. Najeżdżają wszystkie krainy i nikt nie może się im oprzeć. Ten Temudżyn jest panem całej Mongolii. Jest Wielkim Chanem, jest Czyngis-chanem, jest Władcą Wszechświata. Zapadła cisza. Po chwili Temudżyn zapytał: - I cóż mi z tego? - Jest tobą, Temudżynie. Ty jesteś Czyngis-chanem. Znów cisza, dłuższa, przerywana straszliwymi skrzekami międzyplanetarnych zakłóceń. - Nie mam synów i nie widziałem Mongolii od lat; nawet o niej nie myślałem. O czym ty mówisz? - O tym, że możesz w tym świecie być tak wielki jak ten drugi Temudżyn w swoim. - Jestem Bizantyjczykiem. Jestem chrześcijaninem. Mongolia nic dla mnie nie znaczy. Dlaczego miałbym chcieć zostać władcą tego dzikiego kraju? - Nie mówię o Mongolii. Jesteś Bizantyjczykiem, to prawda. Jesteś chrześcijaninem. Ale urodziłeś się, by dowodzić, walczyć i podbijać. Co robisz ty, kapitan czyjejś gwardii pałacowej? Marnujesz tylko życie i wiesz o tym, i to doprowadza cię do szaleństwa. Powinieneś mieć swoje własne armie. Powinieneś zanieść krzyż do Jerozolimy. - Wodzowie nowej krucjaty to skłóceni ze sobą durnie. Ta wojna skończy się nieszczęściem. - Być może nie. Krucjaty Fryderyka Barbarossy nikt nie zdoła powstrzymać. - Barbarossa zaatakuje Bizancjum, a nie muzułmanów. Wszyscy o tym wiedzą. - Nie - powiedziałem. Wewnętrzna siła Temudżyna rosła i rosła, niczym wichura przeradzająca się w huragan. Pływałem w pocie, teraz, i byłem zaledwie świadom tego, że inni patrzą na mnie tak, jakbym stracił zmysły. Ogarnęło mnie dziwne ożywienie i radośnie poszedłem na całego: - Cesarz Isaak Angelos dojdzie do porozumienia z Barbarossa. Niemcy przejdą przez Bizancjum i pomaszerują do Ziemi Świętej. Lecz tam Barbarossa umrze, a armia pójdzie w rozsypkę... chyba że ty tam będziesz, po jego prawej ręce, przejmując dowództwo, gdy zabraknie cesarza i prowadząc żołnierzy na Jerozolimę. Ty, niezwyciężony Czyngis-chan. Znów zapadła cisza, tym razem tak długa, że bałem się, że kontakt został zerwany. Lecz Temudżyn wrócił. - Czy wyślesz żołnierzy, by walczyli u mego boku? - Tego nie mogę zrobić. - W twej mocy leży, by ich wysłać, wiem - powiedział Temudżyn. - Mówisz do mnie z powietrza. Wiem, że jesteś aniołem, chyba że jesteś demonem. Jeśli jesteś demonem, przywołuję imię Christosa Pantokratora, zgiń, przepadnij. Lecz jeśli jesteś aniołem, możesz dać mi pomoc. Ześlij ją i powiodę twych żołnierzy do zwycięstwa. Odbiorę Ziemię Świętą z rąk niewiernych. Stworzę Cesarstwo Chrystusa na Ziemi i przywiodę rzeczy do ich końca. Pomóż mi. Pomóż. - Zrobiłem wszystko, co mogłem. Resztę musisz zrobić ty. I znów zapadła cisza. - Tak - powiedział w końcu Temudżyn. - Rozumiem. Tak, tak. Resztę muszę zrobić ja. * * * - Boże, wyglądasz dziwnie - powiedział Joe Hedley, patrząc na mnie niemal z trwogą. - Nigdy przedtem cię takim nie widziałem. Wyglądasz jak dzikus. - Naprawdę? - zapytałem. - Musisz być śmiertelnie zmęczony, Mike. Musisz zasypiać na stojąco. Słuchaj, jedź do hotelu i odpocznij trochę. Zjemy późną kolację, dobrze? Wtedy wytłumaczysz mi, o czym tu tyle gadaliście. Zjemy późną kolację, dobrze? Teraz odpocznij. Mongoł wyłączył się i być może pojawi się dopiero jutro rano. - Nie pojawi się już nigdy - powiedziałem. - Tak myślisz? - przyjrzał mi się z bliska. - Hej, dobrze się czujesz? Te oczy... i twarz... Policzek mu drżał. - Gdybym cię lepiej nie znał, myślałbym, że ćpałeś. - Zmieniałem świat. To ciężka praca. - Zmieniałeś świat? - Nie ten świat. Tamten. Słuchaj - powiedziałem ochryple - oni nigdy nie mieli Czyngis-chana, więc nigdy nie mieli cesarstwa mongolskiego, więc cała historia Chin, Rosji, Bliskiego Wschodu i wielu innych miejsc wygląda zupełnie inaczej. Aleja napaliłem teraz tego Temudżyna na to, żeby został chrześcijańskim Czyngis-chanem. Takim dobrym stał się w Bizancjum chrześcijaninem, że zapomniał, co w nim jest naprawdę, ale ja mu to przypomniałem. Powiedziałem mu, jak ciągle jeszcze może osiągnąć tę jedyną rzecz, do której został stworzony, a on mnie zrozumiał. Odnalazł swoje prawdziwe ja. Pójdzie walczyć w imię Jezusa Chrystusa i zbuduje cesarstwo, które pożre potęgę muzułmanów na śniadanie, rozwali Bizancjum i Wenecję, a stamtąd dotrze, Bóg wie gdzie. Przed końcem Temudżyn podbije prawdopodobnie całą Europę. I ja to zrobiłem. Ja poruszyłem koło. On wysłał mi całą swą energię, tego ukrytego w nim Czyngis-chana, a ja pomyślałem, że najmniejsze co mogę dla niego zrobić, to odbić jej trochę i zwrócić mu, i powiedzieć: „Tu, bierz, to należy do ciebie”. - Mike... Stałem blisko Joego i przytłaczałem go. Patrzył na mnie oszołomiony. - Naprawdę nie pomyślałeś, że tyle się we mnie kryje, co? - powiedziałem. - Ty sukinsynu. Zawsze myślałeś, że jestem wstydliwy jak dziewica, co? Twój dobry, trzeźwy, sztywny jak kolumna kumpel Mike. Co ty wiesz. Co ty do cholery wiesz! A później roześmiałem się. Wyglądał na tak ogłupiałego, że musiałem obejść się z nim trochę łagodniej. Delikatnie dotknąłem jego ramienia. - Muszę wziąć prysznic i napić się. Później pomyślimy o kolacji. John gapił się na mnie. - A jeśli ty nie zmieniłeś jakiegoś innego świata, to co? Przypuśćmy, że to był jednak ten świat. - Przypuśćmy, że był - powiedziałem. - Będziemy się o to martwić później, dobrze? Ciągle muszę wziąć prysznic.